Umieram milcząc z miłości
Tak kocha bóg
Tej miłości nikt z nas nie rozumie
Ogromnej w swojej przestrzeni
Pozwalającej by grzech unosił hostię
W nadziei że kiedyś odmieni się ludzkie serce
Tej miłości nie znamy z autopsji
Bezgranicznie bezwarunkowej
Niezależnej w udzielaniu wolności
Takiej miłości możemy się spodziewać
Ona nas nie przymusi
Do bycia dobrym
Do przykazań
Do przyzwoitości
Nie skarci nas
Z miłości
Wszystko znosi
We wszystkim pokłada nadzieję
Ta miłość wierzy w nas bardziej niż my w nią
Do ostatniego ludzkiego tchnienia
Czeka na szczere przepraszam
Tylko i aż tyle wystarczy
Byśmy byli jej godni
<3
Tak ładnie oczy zamykasz
Gładko wydychasz powietrze
Usta jak balsam masz łagodne
Słodsze niż karmelowe lody
Układasz siebie w poezję
Łagodnie kołyszesz powietrzem
Stworzycielu mojego szczęścia
Cudowny darze bezpieczeństwa
Mężu z wiary i cierpliwości
Cieszę się
Że jesteś
Pobudka
Bóg nas budzi
Przez ludzi
Niespodzianych
Jak królik
Z kredensu
Dobre słowo
Nie zbawia
Lecz sprawia
Że życie
Nabiera
Znów sensu
Bóg nas budzi
Przez ludzi
Jak pierwiosnki
Zadziwionych
Wiosną
Którzy rosną
W sercu
A serca
Od tych
Ludzi
Nam
Rosną
Bóg nas budzi
Przez ludzi
***
Chciałbyś miłości wrzącej
Lecz skrzepłej w tobie jak lawa
Umacniającej bazaltem kości
Tętniącej wnętrzności ciepłem
Chciałbyś miłości iskry
Zarania pożogi serc
Z takiej miłości powstałeś
…Adamie
Dla mamy
gdy czytam ciebie od końca
jesteś pierwszą literą alfabetu
najpełniejszym zaspokojeniem
przyczółkiem dla moich wojsk
jesteś taka piękna
w poświacie zrozumienia
którego uczyłyśmy się
wzajemnie cierpiąc
Człowieku
Nie możesz tak
Zazdrośnie
Więzić swej
Miłości
Dzieląc ją
Jak lek
Dla wybrańców
Lepiej już ją
Rozdawaj
Do ostateczności
Będąc
Jak chleb
Lub
Papieros
Przedśmiertny
Skazańców
Nie możesz tak
Nie swojej
Żałować
Własności
Bóg
Sknerusów
Nie przyjmie
Do nieba
Dawaj ludziom
Co możesz
Bierz nic
I dostawaj
Tyle
Ile ci potrzeba
Nie rozpaczaj
Że bilans
Nierówny
Bo Bóg
Mistrzem jest księgowości
Jeśli trzeba wpisze
Storno czarne
Z tej rozdanej
Po kątach
Miłości
jesteś
w moich bursztynowych oczach
błękitem
w ramionach jak płynne złoto
zachwytem
w ustach od czułości czerwonych
szeptem
w mroku moich tajemnic
światłem
w próżni niespełnionych misji
powietrzem
w zmienności
pewnością
w sercu
jednością
w marzeniach
nieśmiertelny
Mówisz że śniłam się Tobie
Z miłości
Wiązałeś
Sznurowadła
Białe trampki
W Sopocie
Jak mewy
Tyle szczęścia
W jednym śnie
Budzisz się
Oczy gwiazdą
Błyszczą
Od światła
Dziękujesz
Za mnie
Bogu
Dla G
Od wielu lat w błękicie twoich oczu mieszczę cały świat
i
Szeptem go dopieszczam bo wart jest moich westchnień
w
Wieczory raczej senne te przed zachodem dwunastu dat
o
Serca drżenia nieprzyjemne nie pytam
z
Ust twych rozchylonych czytam słowa
i
Głaszczę je myślami
w
Warkocz zaplatam miłość
o
Porze nadto spóźnionej
z
Niewyznań uczucie chwytam zatajone lecz niezmienne
Troskliwie mi przeszkadzasz
Zaglądasz przez szparę
Pytasz czy chcę sałatkę
Herbatę z imbirem
Kąpiel o zapachu róży
Wolisz mnie obok siebie
Nie znosisz gdy ci umykam
W miejsca milczące osobne
Pachnące farbą lub wierszem
Nie mogę przy tobie tworzyć
Jednak odczuwam szczęście
Za każdym razem gdy jesteś
Troskliwie mi przeszkadzając
Lecząc radosną tęsknotę
Za moim uśmiechem gestem
Walentynkowa zołza
Zanim wykrzyknę hurra
Ciesząc się że już koniec
Tego dnia
Pełnego boleści oczekiwań
Pozwól że wypomnę kilka
Spraw
Na przykład gdzie podział się
Czerwony galowy dywan
I moc braw
Czemu goździków tylko
Jedno naręcze nie trzy
Albo dwa
I nie mów że cię dręczę
Że kochasz mnie namiętnie
Każdego dnia
Bo wiersza też mi nie dałeś
Choćby Leśmiana wers
Zapomniałeś
Dlatego te czekoladki
W sreberkach i pazłotkach
Sama zjem
Zemsta musi być słodka
Do INRI
Tak pragnę Cię wielbić
Tak sławić
Tak kochać
Tak cieszyć się Tobą
Bez kresu
Bez żalu
Jak J. z Copertino
Wzlatywać
Zamierać
Być świadkiem na drzewie
Zdziwionym
Z bezmiaru
Tak pragnę Cię wielbić
Tak ufać
Tak znać Cię
By zawsze być w święcie
Nigdy zaś
W antrakcie
Wielkiego Miłosierdzia
Litania
Synu — świecie cały
taki nowy i taki nieznany
Synu — uśmiechu co rano
Synu — nieprzespana nocko
Synu — dumo i miłości
Synu — bolące ramiona
Synu — 24 godziny w gotowości
Synu — przypalony obiedzie
Synu — celu nowej misji
Zmiłuj się nad nami
Dyskotekowy szarpany — czyli z życiem do życia
Dziwny wierszyk
Jest październik, lato znika,
Pod strugami chłodnych deszczy,
Ja wpisuję do dziennika,
Jeszcze jeden dziwny wierszyk.
W tym wierszyku jest muzyka,
Jest tam słońce i zabawa.
Jest też trudna do zbadania
Kryminalna pewna sprawa.
W parku leży pod kasztanem
Kapeć, który lekko gnije.
Nikt tym kapciem się nie martwi,
To obuwie jest niczyje.
I nikogo nie obchodzi,
Że dusznawej nocy latem,
Kapeć spacerował tędy
Ze swoim bliźniaczym bratem.
Cóż brat bratu wilkiem bywa,
W tym okrutnym, smutnym świecie.
Co kapciowi kapeć zrobił
O tym wkrótce się dowiecie.
Festyn wabił kolorami
W światła kusił ćmy rozliczne.
Przybywały tabunami
Piękne oraz te mniej śliczne.
Jeden brzydki Marek Nocny,
Przybył w kapciach na zabawę,
A, że w piciu nie był mocny,
Wkrótce zwalił się na trawę.
Gdy się ocknął z odrętwienia,
To w nim taka złość wezbrała,
Tyle wstydu z upodlenia,
Że rozpłakał się bez mała.
Winnych szukał po omacku,
Tłukąc ręką w takt muzyki,
Wybił komuś cztery zęby,
W tłumie łamał obojczyki.
Nim schwycili Marka stróże,
Nim zakuli w bransolety,
Zdążył jeszcze kota kopnąć,
Klnąc, złorzecząc na kobiety.
Kot na kapciu poszybował,
Pod upstrzone nieboskłony.
Drugi kapeć obserwował,
Gdzież lot skończą swój szalony.
Patrzył w przestrzeń aż do rana,
Gdy słońce się myło w rosie.
Lecz nie poznał lądowiska,
Nie pisali o tym w Głosie…
Łzy tęsknoty wysuszone
Przez ukropu cierpkie fale,
Nie koiły niepokoju,