Księgi Gerdus: Otchłań Veyry
Autor: Adam Pietraszewski
Korekta: Monika Jakutowicz
2025
Pieśń Początku
Nie było ziemi, nie było nieba,
tylko pustka, czarna i cicha jak gardziel smoka.
I w tej ciszy pojawił się Głos.
Nikt nie wie, czy należał do boga,
demona, czy samego świata,
ale każdy wie, że wypowiedział Osiem Słów.
Każde Słowo było potężne, ciężkie jak głaz,
i każde uderzyło w pustkę, tworząc krainę.
Tak narodził się Gerdus.
Osiem Słów
Pierwsze było Berdolia — Słowo Wędrówki.
I zagrzmiały drogi, które nigdy się nie kończą.
Ludzie, którzy tam się narodzili,
nigdy nie umieli usiedzieć w miejscu,
a ich konie — szybkie i dumne — stały się legendą.
Drugie było Speradolia — Słowo Pieśni.
I wzgórza odpowiedziały echem,
a każdy człowiek dostał w darze głos,
który mógł pocieszać albo kusić do grzechu.
Trzecie było Wingardulia — Słowo Wiatru.
I wiatr przeciął równiny jak nóż,
niosąc ze sobą wolność i szaleństwo.
Mówią, że stamtąd wywodzą się czarownicy
latający na wichrze.
Czwarte było Kurwiaronia — Słowo Uporu.
Uderzyło jak kamień o kamień.
Góry wyrosły, ostre i strome, a lud ich stał się twardy,
tak twardy, że złamać ich mogła tylko śmierć.
Piąte było Naporewalia — Słowo Fali.
Z ust Głosu popłynął śpiew morza,
a z piany powstały pierwsze żagle.
I do dziś mówi się, że każdy Naporewalczyk
rodzi się z solą w ustach.
Szóste było Grzmierenia — Słowo Pioruna.
Błysk przeciął noc, a z iskry narodziły się góry burzowe.
Ich kowale kują broń nie ze stali, a z błyskawicy.
Nie każdy wierzy, ale kto raz widział taki miecz —
nigdy nie zapomina.
Siódme było Opelunia — Słowo Snu.
Ciche, szeptane, mroczne.
I pojawiły się jeziora lśniące światłem księżyca,
a wraz z nimi sny — dobre i złe.
Niektórzy twierdzą, że Opelunia
nigdy nie przebudziła się do końca.
Ósme było Gargandulia — Słowo Życia.
I wyrosły lasy, a źródła wytrysnęły wodą.
To tam, w samym sercu, bije Źródło Gerdusu —
jeśli wyschnie, świat umrze razem z nim.
Prolog
Na początku była cisza.
Nie cisza, którą znają ludzie, gdy przestaje grać lutnia w karczmie, ani ta, gdy las zastyga przed burzą. Była to cisza tak głęboka, że tłumiła samą myśl. Cisza Bezbrzmu.
Z niej narodziły się dwa głosy.
Pierwszy był twardy jak skała, ciężki i powolny — Gerdan, Pan Kamienia.
Drugi płynął lekko, kapryśny i zmienny, jak rzeka rwąca wiosną — Arelia, Pani Wody.
Śpiewali razem, a z ich pieśni powstał świat — Gerdus. Góry wzniosły się ku niebu, morza spieniły, a ziemia zadrżała od pierwszego życia.
Lecz pieśń miała cień.
W miejscu, gdzie słowa nie wybrzmiały do końca, narodził się trzeci głos — Szept. Bez imienia, bez ciała, tylko cień w melodii. To on przyniósł na świat kłamstwo, gniew i żądzę.
Z Szeptu powstał Veyra, Pan Cienia, pierwszy z demonów.
Miał twarz bez oczu, usta bez dźwięku. Nie tworzył — on kalał. To jego szepty skłóciły ludzi i nauczyły ich zabijać braci.
A kiedy Veyra splunął w serce ziemi, narodził się jego syn — Ragmor, Pożeracz Światów, smok większy niż góry, którego oddech był płomieniem, a trzepot skrzydeł burzą.
Bogowie światła — Solmir, Ismira i Thirval — stoczyli z nim wojnę. Walka trwała tysiąc lat, a echo jej grzmi do dziś w górach Grzmierenii. W końcu Thirval, Stróż Bram, otworzył Otchłań pod światem i wrzucił tam Veyrę wraz z jego pomiotem.
Ale Szept nigdy nie umilkł.
Nie ma więzów, które mogłyby go zdławić. Nie ma otchłani, która mogłaby go zatrzymać.
I choć od wojny minęły wieki, wciąż można go usłyszeć w mroku — w trzasku nocy, w szumie lasu, w świszczącym oddechu chorego.
A starcy w karczmach powiadają, że gdy przyjdzie czas trzech księżyców, Veyra przebudzi się, a światłość Solmira zgaśnie.
Wtedy ciemność odzyska to, co było jej od początku.
Księga 1— Bagna Przeznaczenia
Noc była lepka od mgły i dymu palenisk. Na bagnach Kurwiaronii zawsze pachniało mokrym torfem, zgnilizną i czymś jeszcze… Czymś, co nie miało imienia.
Wioska Brzosty leżała na skraju trzęsawiska. Kilkanaście chat skleconych z drewna, dachy kryte trzciną, płoty pochylone pod ciężarem czasu. Psy ujadały na pustą drogę, jakby wyczuwały kogoś, kto nie chciał być widziany.
Do wioski wszedł obcy.
Miał płaszcz przesiąknięty podróżą, miecz przy boku i twarz skrytą w cieniu kaptura. Nikt nie spytał o imię. W Kurwiaronii nie pyta się obcych o imię — imię może sprowadzić kłopoty.
Zatrzymał się w karczmie pod rozchwianym szyldem z malowanym krukiem. W środku paliło się tylko jedno ognisko, a nad ogniem wisiał garnek, z którego buchał kwaśny zapach warzywnej brei.
Karczmarz, stary i bezzębny, zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem.
— Nocą lepiej tu nie włóczyć się po drogach — mruknął. — Cienioloty znowu krążą.
Obcy skinął tylko głową i usiadł przy stole.
Z kąta odezwała się kobieta w czarnej chuście, ściskająca dziecko.
— Zabrały już troje… — wyszeptała. — Może i jego zabiorą, jeśli nic się nie zmieni.
Karczma ucichła. Tylko ogień trzaskał w palenisku.
Wtedy drzwi otworzyły się z hukiem. Wpadł chłop w zgrzebnej koszuli, spocony, blady.
— Widziałem je! — krzyczał. — Nad stawem, przy starych wierzbach! Świetliki! Tańczyły nad wodą!
Wszyscy zamarli. Bo każdy w Kurwiaronii wiedział, że świetliki to nie światła natury. To znaki Lacrimii, Królowej Łez. A kto za nimi pójdzie — nie wraca.
Obcy podniósł głowę znad kubka piwa. Spojrzał w płomienie. I wtedy po raz pierwszy odezwał się głosem cichym, ale stanowczym:
— Pokażesz mi drogę.
Chłop, który wbiegł do karczmy, chwiał się na nogach, ale na słowa obcego skinął pospiesznie głową. W jego oczach widać było lęk i desperację, mieszaninę, która nie pozwalała odmówić.
Wyszli razem w noc. Mgła była tak gęsta, że zdawała się ciągnąć z ziemi ku niebu jak ciężka kotara. Wilgoć wciskała się w ubranie, a cisza była nienaturalna — żadnej sowy, żadnej żaby, tylko chrzęst butów grzęznących w mule.
— Tam, przy starych wierzbach… — szeptał chłop, wskazując drżącą ręką. — Świeciły… jakby wołały.
I rzeczywiście, w oddali majaczyły światła. Z początku wyglądały jak zwyczajne robaczki świętojańskie, ale ich taniec był zbyt równy, zbyt rytmiczny. Snopki blasku unosiły się i opadały, pulsowały jak serce, a ich światło miało barwę trupiozieloną.
Obcy zatrzymał się i odpiął miecz. Ostrze zabrzęczało cicho, a mgła zdawała się cofnąć o krok.
— Nie idź bliżej — szepnął do chłopa. — Jeśli podejdziesz, już nigdy nie wrócisz.
Ale chłop patrzył zahipnotyzowany. Światła falowały, układając się w kształt sylwetki — drobnej, kobiecej, z rozwianymi włosami. Z ust chłopa wyrwało się:
— To… To moja Małgorzata…
I zrobił krok w przód.
Obcy zaklął pod nosem i złapał go za ramię, ale w tej samej chwili mgła poderwała się nagle, jakby ktoś nią wstrząsnął. Świetliki rozprysły się na wszystkie strony, a z czarnej wody wysunęło się coś, co miało skrzydła nietoperza i ciało cieniste, rozciągnięte jak cień rzucany przez księżyc. Oczy — dwa ognie — rozjarzyły się w mroku.
Cieniolot.
Krzyk chłopa został stłumiony przez szpony bestii, które oplotły mu gardło. Obcy dobył miecza i ruszył naprzód. Stal zatętniała w powietrzu, rozcinając mgłę i cień.
Bestia zawyła dźwiękiem tak nieludzkim, że trzciny i drzewa zatrzęsły się jak w wichrze. Światła rozsypały się w setki iskier, a obcy po raz pierwszy zobaczył twarz potwora: rozmazaną, zmieniającą się, jakby próbowała naśladować ludzkie oblicza.
Miecz wbił się w ciemność. Krew nie popłynęła — zamiast niej roztrysnął się dym, opary i syk, jakby ktoś rozlał żarzący się metal w wodzie.
Chłop osunął się w błoto, charcząc. Żył, ale ledwie. Obcy podniósł go jedną ręką i odciągnął od wody.
Cieniolot wycofał się w mgłę, jego oczy gasły powoli, ale nie zniknął całkowicie. Stał tam, czaił się, jakby mówił: „To dopiero początek”.
Obcy splunął w trawę i szepnął słowa, które bardziej przypominały przekleństwo niż modlitwę:
— Veyra się budzi.
2
Do Brzostów wrócili nad ranem. Mgła jeszcze nie opadła, ale koguty piały ospale, jakby zmęczone nocą. Obcy prowadził chłopa, który ledwie szedł o własnych siłach — twarz miał białą jak kreda, a oczy nie potrafiły oderwać się od ziemi.
Pierwsi mieszkańcy już krzątali się przy chatach. Gdy zobaczyli rannego, zbiegli się szybko, zasypując pytaniami. Karczmarz, ten sam, który ostrzegał wczoraj, popatrzył ponuro na obcego.
— A więc prawda — mruknął. — Cienioloty wzięły Brzosty na cel.
Kobieta w czarnej chuście (ta sama, co w karczmie szeptała o dzieciach) podbiegła, krzycząc:
— To przez niego! — wskazała palcem na przybysza. — Od kiedy się zjawił, nieszczęścia tylko się mnożą!
— Milcz, stara! — syknął karczmarz, ale w tłumie rozległy się głosy poparcia.
— Obcy sprowadza przekleństwo…
— Pewnie sam z nimi gada, skoro żyw wrócił z bagien!
— Nikt nie wraca z objęć Cieniolota!
Obcy odsunął się pół kroku, rękę kładąc na rękojeści miecza. Nie wyciągnął go, ale spojrzał na wieśniaków tak, że niektórzy cofnęli się w popłochu.
Wtedy z tłumu wyszedł starzec. Siwy, przygarbiony, oparty na kiju. Widać było, że w wiosce cieszy się szacunkiem. Głosy ucichły.
— Dość — jego głos był chropowaty jak stary pień. — To, co widział w bagnach, nie jest winą człowieka. To znaki. Veyra się budzi, a gdzie Veyra, tam i śmierć.
Zwrócił się do obcego.
— Ty… nie wyglądasz na wieśniaka ani na kupca. Znasz miecz i znasz noc. Pytam więc wprost: Kim jesteś i czego tu szukasz?
Karczma i cała wieś wstrzymały oddech. Psy przestały szczekać, nawet wiatr zamilkł.
Obcy zdjął kaptur. Twarz miał pooraną bliznami, włosy ciemne z pasmami siwizny, a w oczach stal — zimną, ciężką, nieprzeniknioną.
— Nazywają mnie Areden — odparł cicho. — A szukam śladów starego kultu, który nie powinien powrócić.
Nie czekał na radę wioski. Gdy tylko mgła podniosła się na tyle, by zobaczyć ścieżki, Areden ruszył. Tłum jeszcze szeptał, ale nie zatrzymywali go — może bali się, że sprowadzi kolejne nieszczęście. Może liczyli, że zginie w bagnach i problem sam się rozwiąże.
Chłop, którego uratował, leżał na barłogu w chacie. Zanim zasnął w gorączce, zdążył wyszeptać jedno słowo:
— Korzenie…
To była wskazówka.
Bagna przy starych wierzbach ciągnęły się głęboko. Areden wiedział, że jeśli cienioloty krążyły właśnie tam, to musiało je coś wabić. I wkrótce znalazł tropy — ale nie zwierzęce.
Na pniu powalonego drzewa ktoś wyrył znak: spiralę otoczoną zębami. Ryty runiczne, nieproste — każdy ząb był jak kły. Areden znał ten symbol. Znamię Lacrimii, Królowej Łez.
Dalej ślady butów. Kilka osób, boso i w sandałach, ciągnęło coś ciężkiego po błocie. Ślady prowadziły głębiej, do zagajnika olch.
Tam czekał pierwszy dowód krwawego obrzędu. Zwierzę — sarna — rozcięta od gardła po brzuch, z wnętrznościami rozwleczonymi w kształt słońca. Ale słońce było odwrócone. Symbole malowane krwią błyszczały jeszcze świeżością.
— Są blisko — mruknął Areden.
Wyciągnął z torby mały woreczek i posypał ziemię sproszkowanym zielem. W nozdrza uderzył go smród jakby zgniłego miodu — zapach, który zawsze zostawiali po sobie kultyści Veyry.
I wtedy usłyszał szept.
Nie głos. Nie pieśń. Szept wielu gardeł, nakładających się na siebie, jakby wiatr niósł słowa sprzed wieków:
— Wracaj do wody… Wracaj do matki…
Areden zamarł. Wśród olch, po drugiej stronie polany, poruszyły się postacie. Było ich pięć. Twarze zakryte maskami z kory, dłonie umazane krwią. Niosły kosz wiklinowy, a z kosza wystawała ręka — ludzka, drobna, kobieca.
Areden dobył miecza. Mgła zgęstniała, a ziemia zadrżała, jakby sama Kurwiaronia wstrzymała oddech.
3
Areden przywarł do pnia, kryjąc się w gęstwinie olch. Oddychał płytko, zwalniając rytm serca. Przez liście widział ich dobrze.
Kultyści ustawili kosz na środku polany. Kobieca ręka opadła bezwładnie, palce drgnęły, jakby jeszcze tliło się w niej życie. Jeden z zamaskowanych ukląkł i zaczął sypać ziemię dookoła kosza, rysując krąg.
Pozostali nucili. Pieśń była niska, gardłowa, wibrująca. Nie brzmiała jak modlitwa ludzi, ale jak nawoływanie żab w nocnej toni.
Areden znał język. Stary, pradawny dialekt z czasów, gdy na Gerdusie nie było jeszcze królestw, tylko plemiona. Słowa niosły się w rytm bębnienia serc:
— Veyra, otwórz oczy w korzeniach…
— Płodna woda, gęsta jak krew…
— Przyjmij dar z rąk naszych, niech powstanie cień…
Areden zmrużył oczy. To nie była zwykła ofiara. Krąg ziemi i krew zwierzęcia to preludium — prawdziwy dar miał być człowiekiem. W koszu leżała ofiara.
Jeden z kultystów zdjął maskę. Areden dostrzegł twarz — wychudzoną, z oczami zapadniętymi jak studnie. Twarz… którą rozpoznał.
— Do cholery — szepnął pod nosem.
To był młynarz z Brzostów. Człowiek, którego widział jeszcze wczoraj, stojącego w tłumie, gdy wieszczono mu zgubę. Teraz nucił hymn Veyrze, prowadząc obrzęd.
— Veyra szepcze w wodach… — intonował młynarz, unosząc nóż z czarnego krzemienia. — Niech cień zyska ciało.
Kultyści podnieśli kosz. W środku dziewczyna jęknęła, odzyskując na chwilę przytomność.
I wtedy Areden poczuł, że ziemia pod jego stopami drży. Nie od kroków, nie od burzy, ale od czegoś, co ruszało się pod powierzchnią bagna. Czegoś ogromnego, co odpowiadało na ich wezwanie.
Krąg został zamknięty. Młynarz uniósł nóż z czarnego krzemienia, a pozostali kultyści zawyli jednym głosem, jak wilki w pełni.
Bagno zatrzęsło się mocniej. Z czarnej toni, między olchami, uniosły się bąble wielkie jak beczki. Woda zabulgotała, a trzcinę połamała siła oddechu czegoś ogromnego.
Areden wiedział już, co przywoływali. Sługę Veyry — Bagnistego Synala, półducha, półdemona, który rodził się, gdy ofiara ludzka łączyła się z krwią zwierzęcą i szeptami kultystów.
Dziewczyna w koszu krzyknęła, odzyskując świadomość w najgorszym możliwym momencie. Młynarz pochylił się nad nią, gotów wbić nóż.
Wtedy Areden wyskoczył z ukrycia.
Miecz błysnął w półmroku jak błyskawica. Pierwszy z kultystów nawet nie zdążył odwrócić głowy — ostrze rozcięło maskę i kark w jednym ruchu. Krew buchnęła, plamiąc krąg.
— Przerwać rytuał! — wrzasnął młynarz, ale było już za późno.
Bagno odpowiedziało. Z czarnej wody wynurzyła się ręka — nie ludzka, nie zwierzęca, lecz coś pomiędzy: dłoń pokryta rogową łuską, zakończona błoniastymi palcami. Za nią drugie ramię, a potem tors, cały ociekający mułem i pijawkami. Oczy płonęły zielonym światłem, nie z tego świata.
— Matko… — jęknął jeden z kultystów, padając na kolana.
Areden nie patrzył na potwora. Skoczył w stronę kosza, rąbnął więzy, którymi dziewczynę związano, i wyrwał ją na zewnątrz. Była słaba, ale żywa.
Bagnisty Synal ryknął, głos miał jak rozlewająca się woda i chrzęst łamanych kości. Uderzył ramieniem, rozrzucając dwóch kultystów jak lalki ze słomy.
Areden chwycił dziewczynę za rękę i cofnął się w stronę drzew. Młynarz jednak zastąpił mu drogę — z nożem w dłoni, oczami rozpalonymi fanatyzmem.
— Nie zabierzesz jej! — wrzasnął.
Synal zbliżał się, woda kipiała wokół jego kroków. Bagno śmierdziało krwią, zgnilizną i pradawną magią.
Areden uniósł miecz.
— Wtedy zginiemy razem — odparł.
Młynarz natarł, krzemienny nóż ciął powietrze. Areden sparował cios i odepchnął go, lecz nie dobił. Nie miał czasu — ziemia pod nogami dygotała coraz mocniej.
Bagnisty Synal wyłaniał się z wody w pełni — potężny, rosły, ociekający szlamem i zgnilizną. Każdy jego krok rozsadzał korzenie drzew, a błysk zielonych oczu rozdzierał mgłę jak dwa latarniane ognie.
Areden wiedział, że w otwartej walce nie miał szans. Ale znał stare pieśni — fragmenty mitów, które słyszał od wędrownych bajarzy i które powtarzali starcy przy ogniskach. Słowa, które były ostrzejsze niż stal, jeśli użyte w odpowiednim miejscu.
Przyklęknął, trzymając dziewczynę za sobą. W wolnej dłoni wyjął z sakwy woreczek z popiołem. Rozsypał go w krąg, w miejscu, gdzie krew sarny, znacząc ryt obrzędowy, jeszcze parowała.
— Ziemia pożera, co z niej wstaje… — wyszeptał w pradawnym języku. — Korzeń zamyka, co rozdziera. Veyra, zabierz swego syna…
Synal zawył, jakby usłyszał imię swej matki. Zatrząsł się, ryjąc pazurami w ziemi. Jeden z kultystów — ten sam młynarz — rzucił się na Aredena, by przerwać inkantację. Wojownik odwrócił się i w jednym szybkim ruchu wbił miecz prosto w pierś fanatyka. Młynarz padł, a jego krew wsiąkła w popiół.
To wystarczyło.
Ziemia zaczęła się zamykać. Bagno bulgotało, zasysało wodę, a krąg runiczny zapalił się zielonkawym blaskiem. Synal ryczał, cofając się, uderzał ramionami o drzewa, kruszył konary, ale nie mógł wyrwać się z rytuału.
— Wracaj do toni! — krzyknął Areden, wbijając miecz w ziemię, by domknąć krąg.
Bagnisty Synal wciągany był coraz głębiej w muł. Najpierw nogi, potem tors. Jeszcze próbował sięgać ramieniem, jakby chciał porwać dziewczynę lub samego Aredena. Ale bagno nie zna litości. Zasysało go, aż zielone światło zgasło w jego oczach.
Ostatni krzyk demona rozszedł się po mokradłach, a potem nastała cisza. Tylko mgła znów uniosła się nad wodą, jakby nic się nie wydarzyło.
Areden stał jeszcze chwilę, oddychając ciężko. Spojrzał na dziewczynę — drżała, ale była żywa.
— Jesteś bezpieczna — powiedział, choć sam nie wierzył w te słowa.
Bo wiedział jedno: Jeśli Synal został przywołany raz, można go przywołać znowu. A kult Veyry miał w Kurwiaronii więcej wyznawców, niż ktokolwiek przypuszczał.
Księga 2 — Drogi ku Północy
Poranek był ciężki od mgły i rosy. Wioska jeszcze spała, kiedy Areden podniósł plecak, zarzucił płaszcz i poprawił miecz przy pasie. Dziewczyna, którą uratował, została w chacie zielarki — jej matka płakała całą noc z wdzięczności.
On jednak nie mógł zostać. Wiedział, że kult nie kończy się na paru fanatykach z bagien. Ich pieśni były zbyt stare, a rytuał zbyt mocny, by pochodził od garstki wieśniaków. Ktoś większy, ktoś potężniejszy, musiał stać za tym wszystkim.
Areden ruszył na północ, ku Cerdalczykom Grzmiereńskim, górskiemu ludowi, o którym mówiono, że przechowuje księgi i pieśni sprzed Wielkiej Burzy. To oni mogli pamiętać prawdziwe imię Veyry i wiedzieć, jak naprawdę wyglądała wojna bogów.
Droga wiodła go przez puszczę, gdzie drzewa szeptały o starych czasach. Raz po raz słyszał nawoływanie kruków — nie zwykłych, lecz czarnych jak smoła, z czerwonymi oczami. Zwiadowcy. Wiedział, że kult go śledzi.
Trzeciej nocy, przy ognisku, spotkał pierwszego towarzysza podróży.
Z ciemności wyszedł gnom z laską i kozią skórą na ramionach. Twarz miał pooraną zmarszczkami, włosy białe jak śnieg, ale oczy błyszczały młodzieńczą złośliwością.
— A więc to ty obudziłeś Synala? — zapytał, siadając przy ogniu bez pytania. — Głupi jesteś, czy odważny, wojowniku?
Areden zmrużył oczy, sięgając powoli po miecz.
— Kim jesteś, starcze?
— Mówią na mnie Mapurtolak Naporewalski — odparł tamten, jakby to imię miało wystarczyć za całe wyjaśnienie. — Wędrowny kronikarz, trochę czarownik, trochę kłamca. Ale wiem jedno: kult Veyry rośnie szybciej niż chwasty na cmentarzu. A ty, czy chcesz czy nie, wplątałeś się w coś, co pamięta tylko ziemia.
Areden milczał, ale coś w spojrzeniu starca mówiło mu, że ten zna więcej niż udaje.
— Gdzie mnie prowadzisz, Mapurtolaku? — zapytał w końcu.
Starzec uśmiechnął się krzywo.
— Tam, gdzie nawet bogowie boją się zaglądać. Do Grzmiereńskich Cerdalczyków. Jeśli chcesz zrozumieć, z czym naprawdę walczysz, musisz usłyszeć ich pieśń o końcu świata.
2
Las gęstniał z każdym krokiem. Dęby rosły tu wyższe niż wieże, ich korzenie wypełniały ziemię niczym żyły, a w gałęziach skradały się cienie większe niż wilki.
Mapurtolak szedł lekko, jakby znał każdy kamień i mech. Co rusz szeptał coś pod nosem, a drzewa, jakby rozpoznając dawne zaklęcia, odsuwały gałęzie, tworząc im ścieżkę.
— Puszcza nie jest głupia — mruczał. — Pamięta tych, którzy z nią rozmawiają. Ty, wojowniku, chodzisz, jakbyś chciał ją zrąbać mieczem. Nic dziwnego, że kracze na ciebie każdy kruk.
Areden nie odpowiadał. Trzymał rękę na rękojeści miecza, czujny. Ostatniej nocy znaleźli rozszarpaną łanię — krew nie zdążyła nawet wsiąknąć w ściółkę. Nie była to robota wilków.
Drugiego dnia wędrówki natknęli się na ślady. Wielkie, trójpalczaste, jakby od ptaka… Ale każdy odcisk miał głębokość miski.
— Skrzydlaty Reptoliak — szepnął Mapurtolak. — Plugawiec. Kult Veyry karmi je padliną i krwią, a one służą im jako zwiadowcy. Jeśli jeden krąży w tej puszczy, to znaczy, że wiedzą, gdzie idziemy.
Nocą usłyszeli skrzek. Drzewa zatrzęsły się, a w świetle księżyca zamigotał cień skrzydeł. Potwór spadł na nich z góry — bestia o ciele ptaka, pysku psa i łuskach połyskujących jak mokry kamień.
Areden odskoczył, wyciągając miecz, a Reptoliak uderzył w ziemię, rozrzucając liście i ziemię. Dziób rozwarł się, odsłaniając rząd ostrych jak igły zębów.
Mapurtolak zadarł laskę.
— Nie tnij go, głupcze! — wrzasnął. — Krew plugawców żywi puszczę na nowo, a wtedy rodzi się coś jeszcze gorszego!
Ale bestia nie czekała. Rzuciła się na Aredena, pazury przecięły płaszcz, zostawiając głębokie rysy w skórzanej zbroi. Wojownik warknął, odpychając monstrum tarczą.
— To co mam robić?! — ryknął.
— Trzeba go odesłać — odpowiedział starzec, kładąc dłoń na ziemi. — Przymknij oczy i powtarzaj za mną…
Areden cofnął się, ledwie unikając kolejnego uderzenia. Krzyknął więc za starcem dziwne, gardłowe słowa, których nie rozumiał. Las odpowiedział. Korzenie dębów uniosły się z ziemi, jakby ożyły. Oplotły nogi potwora, zatrzymując go w szarpaninie.
Reptoliak szarpał się, skrzydła biły powietrze, aż wiatr przewrócił ognisko. Ale korzenie trzymały. Mapurtolak wyciągnął z sakwy woreczek z białym proszkiem i rzucił go na bestię.
— Wracaj, gdzie twoje gniazdo! — zawył.
Proszek zapłonął zielonym ogniem. Bestia zapiszczała, a jej ciało rozpadło się w pył, unosząc w ciemność, jakby nigdy nie istniała.
Cisza powróciła.
Areden ciężko oddychał, wspierając się na mieczu. Spojrzał na starca z niedowierzaniem.
— Gdyby nie twoje czary, leżałbym tu martwy.
Mapurtolak uśmiechnął się, ukazując żółte zęby.
— Nie czary, wojowniku. To puszcza sama zdecydowała, że cię nie chce stracić. Ale pamiętaj — mieczem możesz wygrać bitwę, lecz w tej wojnie przetrwasz tylko, jeśli nauczysz się słuchać tego, co starsze niż człowiek.
Areden nie odpowiedział. Ale tej nocy, gdy zasypiał przy dogasającym ogniu, po raz pierwszy od dawna nie trzymał ręki na rękojeści miecza.
3
Czwarty dzień marszu. Góry wyrosły przed nimi jak mur, skaliste zbocza tonęły w chmurach, a szczyty błyskały wśród piorunów.
Ścieżka, którą szli, była wąska i śliska. Wiatr rwał płaszcze, a powietrze pachniało ozonem i gnijącym deszczem. Areden czuł, że każde kolejne uderzenie pioruna nie jest dziełem natury. To było celowe.
— On czeka — mruknął Mapurtolak, patrząc na szczyt. — Ten, który pamięta jeszcze Erę Stworzenia. Demon Burzy, znany Cerdalczykom jako Grzmotonosiciel. Jeśli tu przechodzimy, musimy go przebłagać… Albo przeżyć gniew.
Niebo rozdarło się. Grom spadł obok, roztrzaskując głaz w pył.
Z mgły wysunęła się postać. Miała kształt człowieka, ale ciało utkane było z chmur i błyskawic. Oczy — dwa słońca, które paliły i oślepiały. Jego głos niósł się jak tysiąc gromów:
— Śmiertelnicy! Ten szlak nie dla was. Krew wasza już wystarczyła, a krzyk waszych bogów wciąż dudni w mojej piersi!
Areden uniósł miecz, choć wiedział, że żelazo nic tu nie zdziała.
— Szukam prawdy o dawnych czasach — zawołał, walcząc z wichrem. — Nie twojego gniewu!
— Każdy, kto pyta o przeszłość, pyta i o śmierć — ryknął demon. — Przeminęliście z chwilą, gdy bogowie spalili ziemię. Czego chcesz, wojowniku, co nie zginęło?
Mapurtolak wyszedł naprzód, opierając się na lasce.
— Potrzebujemy przejść — krzyknął. — Cerdalczycy mają pieśni, które mogą ocalić nas wszystkich. Ty także je słyszałeś, Grzmotonosicielu, pamiętasz!
Demon zawarczał, a jego ciało rozrosło się, aż zasłonił pół nieba. Wiatr szarpał, skały drżały, a pioruny biły coraz bliżej.
— Nie pamiętam nic prócz zdrady i krwi! — huknął. — Jeśli chcecie przejść, udowodnijcie, że jesteście godni. Przetrwajcie moje uderzenie!
Nagle niebo eksplodowało. Piorun uderzył prosto w Aredena.
Wojownik wrzasnął, ale zamiast paść martwy, poczuł jak coś wypełnia jego ciało — ogień, gniew, sama moc burzy. Miecz w jego rękach zapłonął błękitnym blaskiem.
Demon roześmiał się.
— A więc w tobie jest coś więcej, śmiertelniku. Bogowie musieli zostawić swój ślad w twojej krwi. Dobrze. Sprawdzę, jak mocny jest ten płomień!
Zamachnął się ramieniem złożonym z błyskawic, a Areden odruchowo uniósł miecz. Stal przecięła powietrze — i ku własnemu zdumieniu, odparła uderzenie. Błyskawica rozprysła się na wszystkie strony, oślepiając ich obydwu.
Mapurtolak wrzasnął:
— Nie walcz z nim! Prowadź energię! Stań się jego zwierciadłem!
Areden krzyknął z wysiłku, obracając miecz w dłoniach. Burza wlewała się w niego, a on odpychał ją z powrotem w niebo. Czuł, jak krew gotuje mu się w żyłach, jak każdy mięsień płonie bólem, a jednak… stał.
Wreszcie demon cofnął się. Postać rozpadła się w błyski, które rozniosły się po chmurach. W górach zapadła cisza, a wiatr ucichł, jakby świat wstrzymał oddech.
— Przejdźcie. Ale pamiętaj, wojowniku, burza teraz mieszka w tobie — głos Grzmotonosiciela oddalił się w grzmotach. — Gdy przyjdzie czas, wybierzesz, czy użyjesz jej dla ludzi, czy przeciw nim.
Areden osunął się na kolano, trzymając się miecza. Klinga wciąż jarzyła się błękitnym światłem.
Mapurtolak spojrzał na niego poważnie.
— Niech bogowie mają nas w opiece. Burza dała ci swoją pieczęć. Ale każda pieczęć ma i swoje przekleństwo.
4
Dwa dni po przejściu przez góry szli doliną, w której nie rosło nic prócz czarnych wrzosów. Noc zapadła szybko, a księżyc skryły ciężkie chmury.
Mapurtolak zatrzymał się nagle.
— Czujesz to? — wyszeptał. — Tu nie ma życia. Tu coś żeruje na samym świetle.
Areden uniósł miecz, którego klinga wciąż czasem błyskała błękitem burzy.
— Wilki? — spytał.
Starzec pokręcił głową.
— Nie. To gorzej niż wilki. To demony Sferadolu. Kiedyś służyły Veyrze jako posłańcy, dziś żywią się snem i pamięcią. Uważaj — jeśli spojrzysz w ich twarz, pokażą ci to, czego najbardziej się boisz.
Zanim Areden zdążył zapytać, wokół nich rozległ się śmiech. Niski, drwiący, powtarzany echem wśród skał. Z mroku wyłoniły się sylwetki — nie miały ciał, tylko cieniste kontury, które falowały jak dym. Oczy świeciły czerwienią, a z ich ust kapała czarna mgła.
— Wojowniku… — odezwał się jeden z nich, głosem łudząco podobnym do matki Aredena. — Wróć do domu. Porzuć tę wędrówkę. Nic tu nie znajdziesz, prócz śmierci.
Areden wzdrygnął się. Przez moment poczuł, że stoi znowu w rodzinnej wiosce, przy ogniu, a matka śpiewa mu stare pieśni.
— To kłamstwo! — ryknął, próbując wyrwać się z wizji.
Inny cień zbliżył się do Mapurtolaka.
— Starcze, twoja moc to tylko resztka popiołu. Oddaj ją nam, a zaznasz odpoczynku…
Starzec splunął.
— Próbujcie dalej, szczenięta ciemności. Widziałem wasz upadek i jeszcze raz go zobaczę.
Ale demony były coraz bliżej. Ziemia wokół czerniała, a powietrze stawało się ciężkie, jakby oddychał dymem.
Areden poczuł, że traci siły. Cienie wpełzały mu do głowy, szeptały o porażkach, o zmarłych towarzyszach, o wojnach, których nigdy nie wygrał.
I wtedy miecz w jego dłoni rozjarzył się błękitem. Burza w nim zagrzmiała. Areden uniósł klingę i z krzykiem zamachnął się, przecinając powietrze.
Błysk rozdarł noc. Jeden z demonów zawył, a jego cień rozpłynął się w powietrzu. Pozostałe cofnęły się, sycząc i wijąc jak dym na wietrze.
Mapurtolak wsparł zaklęciem — cisnął w nie garść popiołu i wymówił starą inkantację. Mgła wokół nich zapłonęła zielonkawym ogniem, zmuszając cienie do odwrotu.
— Jeszcze wrócimy — zawyły, znikając w mroku. — Jeszcze posmakujemy waszych snów…
Kiedy cisza powróciła, Areden stał ciężko dysząc, miecz wciąż świecił, a na jego ramionach krople potu błyszczały jak rosa.
— To nie była walka — rzekł Mapurtolak z powagą. — To było ostrzeżenie. Kult wie, że idziemy. I wysyła za nami to, co ma najgorsze.
Areden spojrzał w ciemność, gdzie przed chwilą tańczyły cienie.
— Niech wiedzą — powiedział twardo. — Wtedy będą gotowi, gdy przyjdę po ich serca.
5
Ścieżka przez dolinę wiodła ich ku krainie, gdzie niebo nigdy nie było ciche. Pioruny uderzały w szczyty, a wiatr niósł echo setek głosów — jakby same góry śpiewały.
Mapurtolak zatrzymał się przy kamiennym kręgu. Głazy były popękane od uderzeń gromów, a na ich powierzchni jarzyły się runy, świecące bladym światłem.
— Jesteśmy na ziemiach Cerdalczyków — rzekł. — Lud ten pamięta jeszcze Erę Burzy. Ich pieśni mają moc większą niż nasze zaklęcia. Ale i gniew ich jest straszny. Nie przyjmą obcych łatwo.
Z mgły wyłoniły się postacie. Wysokie, barczyste, o włosach splecionych w grube warkocze, w skórach wilków i płaszczach utkanych z czarnych piór. Każdy z nich miał na piersi naszyjnik z symbolem błyskawicy.
Pierwszy z wojowników podszedł, dzierżąc włócznię, której grot jarzył się elektrycznym blaskiem.
— Obcy na Ścieżce Piorunów — przemówił głosem niskim i donośnym. — Miecz twój pachnie burzą. To znak, że coś cię wybrało. Ale zanim wejdziesz, musisz odpowiedzieć… Kim jesteś, że niesiesz w dłoni gniew nieba?
Areden uniósł głowę, choć czuł na sobie dziesiątki spojrzeń.
— Jestem Areden, wojownik z południa. Burza nie była moim wyborem — ona mnie znalazła. I prowadzi mnie do was, bo szukam prawdy o dawnych czasach.
Wojownicy wymienili spojrzenia. Wtem z kręgu wyszła kobieta — starsza, ale o spojrzeniu ostrym jak stal. Jej włosy bielił czas, a wokół ramion miała płaszcz utkany ze srebrzystych nici, które jarzyły się jak błyskawice.
— Ja jestem Virenna, Strażniczka Pieśni — rzekła. — Słyszałam głosy chmur. Mówią o tym, który niesie w sercu burzę i cień śmierci. Mówią o tobie, Aredenie.
Podniosła dłoń i wskazała miecz, który wciąż błyszczał niebieskim światłem.
— Twoja klinga krzyczy. Ona pamięta piorun, który ją obudził. To dar i przekleństwo. Cerdalczycy szanują takie znaki. Ale każdy znak musi być wyśpiewany.
Wokół rozległy się bębny. Wojownicy zaczęli uderzać włóczniami o ziemię, a kobiety podniosły głosy, śpiewając językiem starszym niż czas.
Pieśń była ciężka, pełna echa i grzmotu, a jednak piękna. Areden czuł, jak ziemia drży, a niebo odpowiada im błyskawicą.
Virenna pochyliła głowę.
— Przyjmujemy cię, synu burzy. Ale pamiętaj — kto wejdzie między nas, musi wysłuchać Pieśni Proroctwa. A ta pieśń nie zawsze prowadzi ku chwale.
Mapurtolak skinął głową z szacunkiem.
— Właśnie po to tu przyszliśmy, pani. Nasze losy splatają się z waszymi pieśniami.
Areden spojrzał w oczy Virenny. Były w nich błyskawice — i coś jeszcze. Jakby znała nie tylko jego przyszłość, ale i przeszłość, o której sam bał się myśleć.
6
Wieczór zapadł, a Cerdalczycy rozpalili wielkie ogniska na zboczach doliny. Płomienie tańczyły wysoko, a iskry mieszały się z błyskawicami, które wciąż rozcinały niebo. Wokół ognisk ustawiono długie, ciężkie stoły z surowych bali, na których piętrzyły się pieczone mięsiwa, chleby z jęczmienia i dzbany gęstego miodu.
Wojownicy w wilczych skórach śpiewali głębokimi, basowymi głosami, a kobiety wtórowały im, tańcząc boso na kamieniach. Dzieci biegały wokół, udając, że miotają piorunami.
Mapurtolak siedział z boku, w milczeniu, badając znaki wyryte w naczyniach i rzeźbionych totemach. Areden zaś znalazł się w samym centrum biesiady — posadzono go między dwoma wojownikami, którzy uparli się, by nauczyć go śpiewu Cerdalczyków.
— Grom w gardło, wojowniku! — śmiał się jeden, stukając kubkiem o blat. — U nas pieśni nie śpiewa się głosem, tylko sercem.
Areden spróbował powtórzyć ich słowa. Najpierw brzmiały niezgrabnie, ale potem poczuł, jak melodia wchodzi w jego krew. Piorun przeleciał nad doliną, a wojownicy zawyli, jakby to było odpowiedzią nieba.
— Patrzcie! Syn burzy zna już naszą nutę! — zawołał drugi.
Wtem wstała Virenna. Ogień rozświetlił jej twarz, a włosy błysnęły jak srebro. Uderzyła laską o kamień i cisza spadła na dolinę.
— Dziś w Dolinie Gromów pijemy i śpiewamy, bo przybyli obcy, których losy związane są z naszymi pieśniami — spojrzała na Aredena i Mapurtolaka. — Ale pamiętajcie, że uczta to nie tylko pokarm i napój. To próba.
Na jej znak młodzi wojownicy przynieśli wielką misę z czarnym napojem, gęstym jak smoła.
— Miód Gromu — wyszeptał Mapurtolak. — Mieszanina miodu, krwi i pyłu piorunowego. Piją go tylko ci, którzy chcą zobaczyć wizję przyszłości.
Virenna podała misę Aredenowi.
— Jeśli chcesz poznać pieśń, którą dla ciebie wyśpiewały niebiosa, musisz sięgnąć po nią sam. Ale wiedz — to, co zobaczysz, zostanie z tobą na zawsze.
Wokół ucichły śmiechy i śpiewy. Cała dolina czekała.
Areden spojrzał w gęsty, czarny płyn, w którym błyszczały srebrzyste iskry, jakby ktoś uwięził w nim kawałek burzy. Poczuł, że ręka mu drży, ale uniósł misę i pociągnął łyk.
Napój był gorzki, jakby pił samą błyskawicę. Ogień rozlał się po jego gardle, a oczy zaszły mu mgłą. Usłyszał bębny, ale nie te, które biły wokół ognia — to były bębny samego świata.
Świat zaczął się zmieniać.
Głos Virenny wzniósł się ponad bębny i śpiew wojowników. Był głęboki, pełen grzmotu i echa, jakby mówiły przez nią same góry. Areden wciąż czuł w ustach smak Miodu Gromu, a jego oczy przesłoniła mgła, w której zaczęły ukazywać się wizje.
Burza cię zrodziła, burza cię zniszczy.
Z pioruna powstałeś, w błyskawicy spłoniesz.
Lecz nim to się stanie, cień urośnie w twoim sercu,
A brat stanie się wrogiem, krew spłynie w gromie.
Wizja porwała go w inny świat. Widział siebie stojącego na szczycie góry, wokół której wirowały czarne chmury. W dłoni miał miecz, a z jego ostrza bił błękitny ogień.
Przyjdzie demon, lecz nie sam —
Tysiące oczu, tysiące paszcz pójdą w jego ślad.
A ty, synu burzy, staniesz naprzeciw,
Z gromem w dłoni i krwią na barkach.
Zobaczył ogromnego stwora, którego ciało zbudowane było z chmur i błyskawic. Jego oczy jarzyły się jak dwa księżyce, a z paszczy buchał wiatr tak silny, że rwał drzewa i rozrywał ziemię.
Ale nie w samotności zwyciężysz.
Osiem krain, osiem głosów, osiem serc —
Dopiero, gdy połączą się w jednym rytmie,
Burza zostanie ujarzmiona.
Wizja zmieniła się. Areden widział osiem postaci stojących wokół niego. Jedna z nich miała skrzydła z piór ognia, druga — płaszcz utkany z mgły, trzecia niosła w dłoniach żarzący się kamień. Nie znał ich, a jednak czuł, że kiedyś spotka każdą z nich.
Ale pamiętaj, synu gromu:
Cień w twoim sercu jest silniejszy niż piorun.
Jeśli mu ulegniesz, sam staniesz się burzą,
I w twym imieniu spłoną wszystkie krainy.
Ostatnia wizja była najstraszniejsza. Widział samego siebie, ale jego oczy płonęły jak dwa gromy, a z ust wydobywał się ryk, który burzył całe miasta. Nad nim unosiły się skrzydła z błyskawic, a ludzie uciekali w panice.
Potem wszystko ucichło. Wizje zgasły, a Areden padł na kolana, czując, jak serce tłucze mu się jak młot.
Wokół zapadła cisza. Virenna patrzyła na niego poważnie, a wojownicy Cerdalczyków szeptali coś między sobą.
— Oto twoja pieśń — rzekła Strażniczka. — Burza cię prowadzi, ale cień czyha na każdy twój krok. Od ciebie zależy, czy zostaniesz wybawcą, czy zgubą tego świata.
Mapurtolak milczał, lecz jego twarz pobladła. Znał podobne słowa. I wiedział, że od tego dnia każdy krok Aredena będzie naznaczony.
7
Noc spowiła Dolinę Gromów. Ogniska jeszcze tliły się na zboczach, a wojownicy Cerdalczyków, upojeni miodem, spali w rozsypce, niektórzy wciąż nucąc pod nosem swoje pieśni. Tylko pioruny, które dudniły gdzieś daleko w górach, przypominały, że świat nie zasypia nigdy.
Areden siedział nad strumieniem, pochylony nad taflą wody. Jego odbicie było rozmazane, drżące od wiatru. I dobrze, bo nie chciał patrzeć na swoją twarz. Wciąż miał w oczach wizję: siebie samego, ziejącego błyskawicami, jak istoty, która nie miała już nic wspólnego z człowiekiem.
— Burza cię zrodziła, burza cię zniszczy… — wyszeptał, jakby sam chciał sprawdzić, czy te słowa brzmią prawdziwie poza wizją.
— Nie powtarzaj ich — odezwał się cichy głos za plecami. Mapurtolak. Stał w cieniu, wsparty na swojej krzywej lasce, jakby sam chciał się ukryć przed tym, co usłyszał. — Słowa proroctwa żyją własnym życiem. Każde ich powtórzenie zbliża cię do spełnienia. Ale to tylko wizje i nie muszą się spełnić.
Areden spojrzał na niego ostro. — Ty coś wiesz. Widziałem twoją twarz, gdy Virenna mówiła.
Mapurtolak nie odpowiedział od razu. Usiadł powoli na wilgotnym kamieniu, a jego oczy patrzyły gdzieś daleko, jakby chciał zajrzeć za horyzont.
— W starych księgach, które studiowałem jeszcze w Grzmierenii, jest mowa o Dzieciach Burzy — jego głos był niski, chropowaty. — Istotach, które rodzą się w nocy, gdy piorun spada wprost na łono kobiety. To, co w nich kiełkuje, nie jest tylko ludzkie.
— Chcesz powiedzieć… — Areden poczuł, że jego żołądek ściska się lodem.
— Że nie jesteś jedyny. Ale też, że nikt z nich nie dożył wieku, w którym ty jesteś teraz. — Mapurtolak spojrzał mu w oczy. — Każde Dziecię Burzy kończyło tak samo: albo spalone od środka własnym ogniem, albo pochłonięte przez to, co w nim rosło.
Cisza zapadła ciężka jak kamień. Areden spuścił wzrok, dłonie zacisnął w pięści.
— To znaczy, że już jestem martwy — wyszeptał. — Że nie ma dla mnie drogi.
— Nie — Mapurtolak nagle uderzył laską o ziemię. — To znaczy, że twoja droga nie należy tylko do ciebie. Masz wybór, Aredenie. Burza to przekleństwo, ale i dar. To, co widziałeś w wizji, nie musi się ziścić. Proroctwa są jak bagna — prowadzą tam, gdzie idziesz, ale jeśli wybierzesz inną ścieżkę… możesz wyjść na suchy ląd.
Areden spojrzał na niego długo, a potem znów w taflę wody. Tym razem nie bał się spojrzeć w swoje odbicie.
— Jeśli burza jest we mnie — rzekł powoli — to ja wybiorę, czy stanie się gromem, czy ciszą.
Mapurtolak skinął głową. Ale w jego oczach czaił się cień, którego sam nie potrafił odpędzić.
8
Świt w Dolinie Gromów przychodził inaczej niż w innych miejscach świata. Najpierw rozbłyskiwały błyskawice na horyzoncie, jakby niebo samo otwierało oczy. Dopiero potem słońce przebijało się przez czarne chmury, które nigdy w pełni nie ustępowały.
Cerdalczycy ustawili się w kręgu na placu przed chatą Virenny. Wojownicy, kobiety i dzieci — wszyscy ubrani w skóry i naszyjniki z kości piorunowych. Trzymali w dłoniach kamienie gromu, które migotały błękitnym światłem, gdy śpiewali swoją pieśń pożegnania.
Virenna podeszła do Aredena. Na jej czole widniał znak narysowany sadzą, a w dłoniach trzymała kawałek spalonego drewna.
— Synu burzy — powiedziała głosem, który niósł się ponad całym zgromadzeniem. — Przychodzisz do nas jako obcy, lecz odchodzisz jako ten, którego imię wpisano w pieśni. Nie jesteś już tylko Aredenem. Od dziś nosisz drugie imię, które pamiętać będą nasze dzieci.
Podniosła drewno, przycisnęła je do jego ramienia. Syknął z bólu, gdy wypaliła mu znak błyskawicy — prostą linię rozdzieloną na trzy zęby.
— Areden Trzygrom — ogłosiła. — Ten, który przejdzie przez burzę.
Wojownicy unieśli kamienie gromu i zawyli pieśń, tak że powietrze zadrżało. Mapurtolak, stojący obok, patrzył uważnie, ale milczał. Wiedział, że taki znak nie jest tylko ozdobą. Był wiązaniem, pieczęcią, której nie da się łatwo zdjąć.
Kiedy pieśń ucichła, Virenna podała Aredenowi dar: mały woreczek z suszonym zielem i kawałkiem błyskawicznego kamienia.
— W chwilach zwątpienia zapal to. A dym poprowadzi cię tam, gdzie jest twoje przeznaczenie.
Areden ukłonił się, czując, że coś w nim się zmienia — jakby ciężar przepowiedni stał się odrobinę lżejszy, bo niósł go już nie sam, ale z tym znakiem i imieniem, które nadali mu Cerdalczycy.
Razem z Mapurtolakiem opuścili dolinę. Jeszcze długo słyszeli za sobą echo bębnów i pieśni, które niosły się po zboczach gór.
Przed nimi rozciągał się szlak prowadzący ku północnym puszczom — granicy ze Speradolią. Krainą, gdzie drzewa miały więcej oczu niż liści, a sny potrafiły wyjść z głowy i wgryźć się w ciało.
— To dopiero początek — mruknął Mapurtolak, idąc ciężko obok niego. — Cerdalczycy dali ci imię. Ale Speradolia… Ona zechce twojej duszy.
Areden nie odpowiedział. Spojrzał na góry za sobą, a potem w ciemną linię puszczy, która czekała przed nimi. Znak gromu piekł go jeszcze na ramieniu, a w sercu brzmiały słowa proroctwa.
Burza była dopiero przed nim.
9
Szlak prowadzący ku puszczom Speradolii był dziki i rzadko uczęszczany. Nocą rozlegały się wycia wilków, a w dolinach migały ognie, które nie zawsze należały do ludzi. Areden i Mapurtolak szli w milczeniu, każdy pogrążony w myślach o przepowiedni.
Pewnego wieczoru, gdy słońce spadało za góry, usłyszeli brzęk stali i krzyk.
— To na szlaku — syknął Mapurtolak. — Ktoś walczy.
Areden bez wahania rzucił się biegiem w dół zbocza. W gaju, na skraju drogi, zobaczył scenę: trzech zbrojnych zbirów otaczało kobietę. Miała długi płaszcz podróżny, ale w dłoni dzierżyła rapier i broniła się z wprawą, parując ciosy. Na jej twarzy, oświetlonej blaskiem ognia, malował się gniew i determinacja.
Areden nie zdążył myśleć. Grom runął z nieba, rozświetlając pole walki, a jego miecz przeciął powietrze. Dwóch napastników padło niemal natychmiast, trzeci uciekł w mrok, zawodząc jak zwierz.
Kobieta cofnęła się o krok, oddychając ciężko. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, a potem uśmiechnęła się krótko, jak ktoś, kto w ostatniej chwili ujrzał ratunek.
— Szybki byłeś — jej głos był melodyjny, ale stanowczy. — Jeszcze chwila, a sama bym sobie poradziła.
Areden uśmiechnął się z lekką ironią. — Wyglądało, jakbyś już tańczyła na ostrzu.
Ona odrzuciła kaptur. Jej włosy były ciemne jak skrzydła kruka, a oczy zielone jak wiosenny las. — Elorien — przedstawiła się, skłaniając lekko głowę. — Wędruję na północ.
— Areden — skinął. — I nie radzę ci wędrować samej. Droga przez Speradolię jest bardziej zdradliwa niż ci zbiry.
Mapurtolak doszedł do nich w tym momencie, sapiąc, opierając się na lasce. Spojrzał na Elorien z uwagą dłuższą niż wypadało.
— Nie wierzę w przypadki — mruknął pod nosem. — Spotkaliśmy cię nie bez powodu.
Elorien spojrzała na niego chłodno, ale nic nie odpowiedziała. Jej oczy powróciły do Aredena — i w tej jednej chwili, krótkiej, ale intensywnej, poczuł coś, czego nie czuł nigdy wcześniej: jakby spojrzenie to przeszyło nie tylko jego serce, ale i tę burzę, którą niósł w sobie.
— Może więc pójdziemy razem — rzekła, chowając rapier do pochwy. — Samotna droga zbyt szybko kończy się krwią.
Areden skinął głową. Wiedział, że to spotkanie nie było zwyczajne. A burza w jego wnętrzu zadrżała, jakby sama wyczuła, że właśnie zmienił się jego los.
10
Dni mijały niespiesznie. Trakt wiódł ich przez doliny pełne mgieł, potem wspinali się na kamieniste przełęcze, by znów zejść ku puszczom pachnącym żywicą i wilgocią.
Elorien szła lekko, jakby od lat znała drogę. Czasem nuciła pod nosem ciche melodie — obce Aredenowi, ale dziwnie bliskie sercu, jakby odzywała się w nich pradawna pieśń Gerdusu.
Wieczorami siadali przy ognisku. Mapurtolak zwykle milczał, dłubiąc w swojej lasce znaki, które świeciły, gdy gasło światło. Elorien i Areden wymieniali spojrzenia — te, których nie dało się dłużej udawać przypadkowymi.
— Skąd wiesz, jak władać mieczem? — zapytał któregoś wieczoru.
Elorien uniosła brew. — A skąd ty wiesz, jak rozcinać ludzi tak, jakbyś sam był błyskawicą?
Uśmiechnęli się oboje. Potem ona spoważniała. — Mój ojciec był mistrzem broni. Zginął, gdy miałam piętnaście lat. Potem nie było już nikogo, kto mógłby mnie bronić, więc nauczyłam się bronić sama.
Areden skinął głową. W jej głosie brzmiał ciężar, którego nie chciała rozwijać, i nie naciskał.
W kolejnych dniach podróży czuł jednak coraz bardziej, że Elorien jest inna. Raz, gdy zatrzymali się na skraju lasu, zauważył, jak dotyka dłonią starego drzewa, a kora odpowiedziała jej szeptem. Cichym, jakby wiatr przemawiał tylko do niej.
— Co to było? — spytał zaskoczony.
— Las mnie zna — odparła krótko. — Ale nie wszystko, co zna las, chcesz poznać i ty.
Nie dodała nic więcej, a on wiedział, że w tej kobiecie kryje się więcej tajemnic niż w samej Speradolii.
Tej nocy przy ognisku zasnęli obok siebie, nie dotykając się, ale czując ciepło swojej obecności. Areden długo nie mógł zmrużyć oka. Zastanawiał się, czy to przeznaczenie ich zetknęło, czy też los igra z nim, dając mu to, czego nigdy nie spodziewał się znaleźć na tej drodze: miłość.
Ale w jego sercu, pod tym cichym uczuciem, drżał jeszcze cień przepowiedni. I myśl, że w świecie takim jak Gerdus, miłość nigdy nie bywa tylko darem. Bywa też klątwą.
11
Wieczory stawały się coraz chłodniejsze. Mgła ścieliła się w dolinach, a w puszczach zaczynały huczeć sowy. Przy ognisku, gdy Mapurtolak pogrążał się w drzemce, Areden i Elorien mówili do siebie szeptem, jakby bali się, że las będzie ich podsłuchiwał.
— Często patrzysz w niebo — powiedziała któregoś wieczoru Elorien, podtrzymując ogień. — Szukasz w nim odpowiedzi, czy uciekasz od ziemi?
Areden zawahał się, zanim odpowiedział. — Zawsze myślałem, że burze coś mi mówią. Że piorun, grzmot, deszcz… to nie przypadek — uśmiechnął się gorzko. — Może jestem szaleńcem, ale od dzieciństwa mam wrażenie, że one mnie wołają.
Elorien przyjrzała mu się uważnie, zielone oczy błyszczały w blasku ognia. — To nie szaleństwo. Świat przemawia do tych, którzy chcą go słuchać.
— A ty? — zapytał po chwili ciszy. — Ty słuchasz lasu. Widziałem.
Zaciągnęła płaszcz mocniej na ramiona. — Tak. Ale to dar, którego nie wybierałam. Las jest surowym nauczycielem. Daje ochronę i… żąda posłuszeństwa.
— A jeśli się sprzeciwisz?
Elorien uśmiechnęła się smutno. — Wtedy przestaje cię znać. A samotność w puszczy jest gorsza niż ostrze bandyty.
Siedzieli chwilę w ciszy, wsłuchując się w trzask drewna.
— Powiedz mi — spytała nagle. — Dlaczego właściwie wędrujesz? Nie wyglądasz na włóczęgę.
Areden spojrzał w płomienie. Zastanawiał się, ile może powiedzieć. Ile powinien. W końcu westchnął: — Bo ktoś musi. Bo świat się zmienia, a ja nie potrafię udawać, że tego nie słyszę.
— A jeśli to droga bez powrotu? — zapytała cicho.
— Wtedy chcę iść nią do końca — odpowiedział.
Elorien milczała długo, a potem szepnęła: — W takim razie nie jesteś sam.
Ich spojrzenia spotkały się — i choć żadne z nich nie poruszyło się o krok, Areden poczuł, jakby jakaś niewidzialna nić związała ich od tego momentu.
12
Noc była cicha — zbyt cicha, jak na puszczę. Żadnego pohukiwania sów, żadnych szelestów. Ogień trzaskał, a Mapurtolak chrapał, przykryty kozią skórą. Areden właśnie miał zamknąć oczy, gdy Elorien dotknęła jego ramienia.
— Słyszysz to? — wyszeptała.
Nie wiedział, co miała na myśli, dopóki nie poczuł: ziemia pod nimi drgnęła, jakby w oddali coś wielkiego poruszyło się wśród drzew.
— Co to jest? — spytał, sięgając po miecz.
Elorien zbladła. — Lendusy.
Areden zmrużył oczy. Nazwa była mu obca.
— Demony nocy — wyjaśniła szybko. — Cienie bez kształtu. Polują w stadach. Wyczuwają krew.
Nie zdążyli powiedzieć nic więcej, bo z ciemności rozległ się przeciągły, nieludzki jęk. A potem z mroku wyłoniły się postacie — półprzezroczyste, jakby utkane z dymu, z czerwonymi rozżarzonymi oczami. Było ich wiele.
Mapurtolak ocknął się z krzykiem. — Do ognia! Nie pozwólcie im zgasić ognia!
Pierwszy lendus rzucił się naprzód, a Areden z furią ciął powietrze. Ostrze przeszyło cień, ale demon nie zniknął, tylko wydał z siebie syk, jakby miecz rozciął wodę.
— Tnij światło! — wrzasnął Mapurtolak. — Nie ciało, tylko światło!
Elorien uniosła dłoń. W jej palcach pojawił się blask, jakby trzymała gwiazdę. Rzuciła go w stronę lendusów i jeden z nich rozpadł się z wrzaskiem na strzępy dymu.
Areden zrozumiał. Przypomniał sobie swoje burze. Skupił się — i poczuł, jak w jego rękach miecz drży, łapiąc błysk światła z ognia. Gdy ciął ponownie, ostrze błysnęło jak błyskawica, a cień wrzasnął i rozsypał się na mroczne tchnienie.
Walcząc ramię w ramię z Elorien, odpychali demony coraz dalej. Ona rzucała światło jak strzały, on uderzał mieczem, który coraz bardziej przypominał piorun. W końcu ostatni lendus zawył i rozproszył się, a cisza powróciła.
Ognisko trzeszczało, Mapurtolak dyszał ciężko, a Areden spojrzał na Elorien. Stała obok niego, dłoń nadal świeciła lekko, a oczy miała roziskrzone.
— Razem… — wyszeptała, jakby dopiero teraz rozumiała wagę tego słowa.
Areden skinął głową. Wiedział, że tej nocy coś się zmieniło — już nie była tylko towarzyszką. Była częścią jego walki. A może i częścią jego przeznaczenia.
13
Cisza wróciła nagle, jakby cała puszcza wstrzymała oddech. Ognisko przygasło, tylko żar rozświetlał ich twarze czerwonymi cieniami. Mapurtolak siedział z tyłu, półprzytomny, mamrocząc coś pod nosem, ale Areden i Elorien nie mogli oderwać wzroku od siebie.
Dłoń Elorien wciąż lekko drżała, w jej palcach gasły ostatnie promienie, którymi przed chwilą odpierała demony.
— Nigdy nie widziałam, żeby ktoś władał błyskawicą… aż tak — wyszeptała. — To, co zrobiłeś… To nie jest tylko miecz. To coś więcej.
Areden otarł pot z czoła, spojrzał na ostrze. Jeszcze tlące się światło przesuwało się po stali. — Sam nie wiem, czym to jest — przyznał. — Ale kiedy walczyłem obok ciebie, czułem, jakby światło samo mnie znalazło.
Elorien uśmiechnęła się blado. — Może więc los naprawdę nas splótł.
Na te słowa zapadło milczenie. Ogień trzaskał, a w oddali pohukiwała już pierwsza sowa, jakby nic się nie wydarzyło.
Areden odetchnął głęboko. — Bałem się — spojrzał na nią poważnie. — Nie demona. Tego, że cię stracę.
Elorien uniosła wzrok. W jej oczach błyszczały łzy, których nie potrafiła ukryć. — Ja też się bałam. Ale nie śmierci. Bałam się, że zostanę znów sama.
Zrobiła krok bliżej. Płaszcz osunął się jej z ramion, a Areden zobaczył, jak drży nie tylko od zimna, lecz także od emocji, których nie wypowiadała.
Nie dotknęli się — ale między nimi było ciepło silniejsze niż żar ognia.
— Elorien… — zaczął.
— Nie mów nic — przerwała mu cicho. — Jeszcze nie teraz.
Po chwili usiadła obok niego, tak blisko, że ramiona ich płaszczy zetknęły się delikatnie. Wpatrywali się razem w żar ognia, nie potrzebując już słów.
Tej nocy Areden zasnął z myślą, że nie wędruje już samotnie. I że może, w świecie pełnym demonów, właśnie w niej odnalazł swoje światło.
14
Słońce podniosło się nad lasem, rozświetlając mgłę na polanie. Ognisko dawno już dogasło, a śpiew ptaków przegonił ostatnie wspomnienia o lendusach.
Areden przeciągnął się i otworzył oczy, czując zapach wilgotnej ziemi i… czegoś jeszcze.
— Na bogów… — wymamrotał, unosząc się na łokciach. — Co to za smród?
Elorien klęczała przy kamieniu, a w dłoni trzymała garść liści i dziwnej, brunatnej masy, którą mieszała z wodą.
— Śniadanie — oznajmiła poważnie, choć kąciki jej ust drgały. — Napar z korzeni i suszu, bardzo zdrowy. Oczyszcza ciało i ducha.
Areden zmarszczył brwi. — Oczyszcza? Pachnie, jakby ktoś zakopał w błocie zgniłego szczura i potem go ugotował.
— Nie narzekaj, wojowniku — odparła, nalewając mu do drewnianej czarki gęstej, zielonkawo-brązowej brei. — W puszczy trzeba brać to, co daje ziemia.
Mapurtolak już sączył swój napar, a jego twarz wykrzywiała się w najdziwniejsze grymasy. — Na honor przodków… To gorsze niż wino mojej teściowej.
Elorien udawała oburzenie. — To starożytna receptura mojego rodu. Daje siłę!
Areden spojrzał na nią z powagą, a potem uniósł czarkę i jednym haustem wypił napar. Przełknął, zakaszlał, a z jego oczu popłynęły łzy.
— Siłę… — wychrypiał, chwytając się za gardło. — Tak. Siłę, żeby… umrzeć szybciej.
Elorien roześmiała się szczerze, pierwszy raz od początku ich podróży. Jej śmiech był lekki, jak dzwonki zawieszone na wietrze.
— Patrzcie, bohater burz pokonał demony, a poległ na kubku ziół — zażartowała.
Areden spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek, próbując zachować powagę, ale w końcu sam się uśmiechnął. — Jeśli kiedykolwiek trafię do piekła, to poproszę, żeby mi tego nie podawali.
Mapurtolak zachichotał i splunął na ziemię resztką naparu. — To na pewno dzieło demonów.
Śmiech trojga odbił się echem w puszczy. Po raz pierwszy od dawna Areden poczuł, że mimo ciężaru losu, potrafi jeszcze się śmiać.
Dzień upływał spokojnie. Wędrowali wąską ścieżką, którą wydeptali łowcy Cerdalczyków. Promienie słońca sączyły się przez gęste korony drzew, a strumień szemrał gdzieś obok, jakby towarzyszył im w drodze.
Przez długi czas szli w milczeniu. To nie było niezręczne milczenie, raczej takie, które pozwalało wsłuchać się w siebie. Dopiero, gdy Mapurtolak zasnął na wozie, Elorien odezwała się pierwsza:
— Nie zapytałam cię nigdy… — zaczęła cicho. — Skąd jesteś, Aredenie?
Zerknął na nią, nieco zaskoczony. — Z południa. Z wioski, której już nie ma. Spaliły ją demony burzy, kiedy byłem dzieckiem.
Elorien zamilkła na chwilę, jakby ważyła słowa. — Rozumiem. Mój ród też stracił ziemię. Władcy z północy uznali, że nasze lasy lepiej posłużą jako drewno do ich okrętów. To dlatego włóczę się po świecie, zamiast siedzieć w domu.
Spojrzała w dal, jej twarz była twarda, lecz w oczach czaił się cień smutku.
— To samotność, prawda? — spytał Areden. — Kiedy dom przestaje istnieć, człowiek staje się… tylko cieniem tego, kim był.
Elorien skinęła głową, a potem nagle się uśmiechnęła. — Ale czasem cień znajduje światło.
Zawahał się. Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc tylko odrzekł: — Może tak. Może ty jesteś tym światłem.
Elorien odwróciła wzrok, a na jej policzkach pojawił się rumieniec.
Chwilę później, gdy przechodzili przez kamienisty strumień, Areden podał jej rękę. Nie musiała jej chwytać — bez trudu poradziłaby sobie sama — ale zrobiła to. Uścisk trwał dłużej, niż wymagało przejście na drugi brzeg.
Mapurtolak, budząc się z drzemki, tylko chrząknął znacząco. — Hę… Widzę, że nie tylko wino rozgrzewa w tej drużynie.
Elorien roześmiała się i puściła dłoń Aredena, ale jeszcze długo szła obok niego, tak blisko, że niemal stykali się ramionami.
15
Droga wiodła ich ku górom. Ścieżka wiła się pomiędzy skałami, coraz węższa i bardziej zdradliwa. Wysoko nad nimi krążyły kruki, jakby czekały na ucztę.
Elorien szła tuż obok Aredena, a Mapurtolak nucił coś niewyraźnie pod nosem, gdy nagle ciszę przerwał ryk. Głęboki, przeciągły, aż kamienie pod ich stopami zadrżały.
— To nie echo — powiedziała Elorien, kładąc dłoń na łuku.
Z mroku skalnej szczeliny wyłoniła się istota. Wysoka, masywna, jej ciało było jakby utkane z dymu i kamienia. Oczy jarzyły się czerwienią, a każdy jej krok zostawiał pęknięcia w ziemi.
— Górski Norgul… — Mapurtolak pobladł. — Demon, co żywi się strachem wędrowców.
Norgul ryknął ponownie, a powietrze przeszył ostry, siarkowy zapach.
Elorien naciągnęła cięciwę i posłała strzałę, ale ta przeszyła tylko dym. Istota zawyła, a jej ramiona zamieniły się w dwie wijące się macki z czarnej mgły.
Jedna z nich uderzyła w ziemię tuż przy Elorien, druga wbiła się w skałę obok Aredena. Ziemia pod ich stopami zatrzęsła się.
— Rozdziela nas! — krzyknęła Elorien.
Areden wyciągnął miecz, a na jego ostrzu znów zatańczyła błękitna iskra. — Nie! Nie dam się od ciebie oddzielić!
Rzucił się naprzód, przecinając wirującą mgłę, która próbowała wessać Elorien w głąb szczeliny. Dziewczyna straciła równowagę, a jej noga osunęła się nad przepaść.
— Areden! — jej głos zabrzmiał jak błaganie.
Bez wahania chwycił jej dłoń. Norgul ryczał, ciągnąc ich w dół, jakby sama góra chciała ich pochłonąć.
Iskra na mieczu rozbłysła mocniej, a Areden wrzasnął: — Nie zabierzesz jej!
Uderzył w mackę demona, rozcinając mgłę błyskawicą. Powietrze eksplodowało światłem, a Norgul zawył, cofając się w ciemność.
Elorien upadła mu w ramiona, oddychając ciężko. Jej twarz była blada, oczy rozszerzone od strachu.
— Prawie… Prawie mnie miał — wyszeptała.
Areden przytulił ją mocniej niż zamierzał. — Nie pozwolę. Nigdy.
Ich oddechy mieszały się, a cisza, która nastała po demonie, była niemal głośniejsza od ryku.
Mapurtolak podszedł powoli, potrząsając głową. — Jeśli to dopiero początek drogi, to boję się pomyśleć, co czeka dalej.
Areden jednak nie słuchał. Cały świat skurczył się dla niego do dłoni Elorien, którą wciąż trzymał, i obietnicy, którą właśnie w sercu złożył.
16
Noc spłynęła na góry, ciężka i chłodna. Ognisko trzaskało cicho, rzucając pomarańczowe refleksy na skały. Mapurtolak, zmęczony bardziej niż chciał przyznać, zasnął zawinięty w płaszcz.
Areden siedział w ciszy, ostrząc miecz, choć nie potrzebował tego robić. Jego spojrzenie co chwila uciekało ku Elorien, która siedziała po drugiej stronie ognia. W świetle płomieni jej włosy błyszczały niczym ciemne złoto, a cień rysował na jej twarzy smutek i siłę jednocześnie.
— Dziękuję ci — odezwała się nagle. Jej głos był miękki, prawie jak szept. — Gdyby nie ty, już by mnie nie było.
Areden odłożył miecz. — To ja powinienem dziękować. Gdybym cię stracił… — zawahał się, nie wiedząc, czy powinien kończyć. — Nie wiem, czy znalazłbym siłę, by dalej iść.
Elorien podniosła na niego wzrok. W jej oczach odbijały się płomienie, ale Areden widział w nich coś więcej — lęk, wdzięczność, i coś, co przypominało delikatną nutę czułości.
— Walczyłeś, jakby to była twoja własna dusza — powiedziała cicho. — Dlaczego?
Chciał się roześmiać, zbyć pytanie żartem, ale słowa utkwiły mu w gardle. Pochylił się nieco bliżej.
— Bo… — zaczął i urwał. — Bo czuję, że jeśli mam cokolwiek chronić w tym świecie, to właśnie ciebie.
Między nimi zapadła cisza, ciężka i zarazem lekka. Ogień trzaskał, wiatr szeptał w szczelinach skalnych, a oni patrzyli na siebie, jakby czas się zatrzymał.
Elorien wyciągnęła dłoń i musnęła jego rękę. To nie był mocny uścisk, tylko dotyk, delikatny jak obietnica.
— Aredenie… — wyszeptała. — Od dawna idę sama. Zbyt długo. A teraz… Teraz boję się, że jeśli pozwolę sobie na bliskość, los mi to odbierze.
On nachylił się jeszcze bardziej, tak, że czuł ciepło jej oddechu. — Jeśli los spróbuje… Będę walczył nawet z nim.
Na jej ustach pojawił się ledwo widoczny uśmiech, smutny i piękny zarazem. Przysunęła się, tak, że ramieniem dotknęła jego ramienia.
Nie padły już żadne słowa. Ale cisza, którą dzielili, mówiła więcej niż przysięgi.
17
Pierwsze promienie słońca przeciskały się przez szczyty, rozlewając złoto na skałach. Mgła leniwie unosiła się nad przełęczą, a ciszę przerywał jedynie świergot ptaków, które zbudziły się wcześniej niż wędrowcy.
Areden obudził się, czując na ramieniu ciepły ciężar. Elorien spała, oparta o niego, a jej włosy rozsypały się po jego płaszczu niczym ciemny welon. Uśmiechnął się bezwiednie. Był to obraz tak spokojny, że aż nie pasował do krainy pełnej demonów.
Nie poruszył się, choć plecy bolały od twardych kamieni. Zamiast tego pozwolił, by chwila trwała.
Dopiero, gdy Mapurtolak zaczął głośno pochrapywać i przewrócił się na bok, Areden parsknął śmiechem. Elorien poruszyła się, otworzyła oczy i spojrzała na niego sennie.
— Co…? — mruknęła, poprawiając płaszcz.