E-book
29.4
drukowana A5
89.44
Księga ze złota

Bezpłatny fragment - Księga ze złota


Objętość:
660 str.
ISBN:
978-83-8221-451-2
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 89.44

„Księgę Ze Złota”

Dedykuję miłości mojego życia:

Ewie.

Tylko dzięki Tobie wszystko jest możliwe.

Przedmowa

Żyjemy tu i teraz, nie zastanawiając się zupełnie nawet przez chwilę, skąd biorą się w nas wyobrażenia o nieznanych rodzajach stworzeń, istot i potworów, o czasach i miejscach, których „nigdy nie było”? Podświadomie czujemy, że jesteśmy kimś więcej, niż jedynie tym, który porusza się w naszej ponurej codzienności. Jest to prosty mechanizm, który ta opowieść wykorzystuje. Ta Księga jest ścieżką ku niezwykłym wydarzeniom.

Pozwól sobie odetchnąć.

Zapomnij o świecie jaki znasz.

Poddaj się niepamięci.

Niech rozpocznie się brutalna baśń!

Trzymasz w rękach drogę, która prowadzi do korzeni, a nawet o wiele głębiej… Przeczytaj. Może po lekturze zdasz sobie wreszcie sprawę z tego, że Początek jest o wiele bardziej odległy, niż mogłeś kiedykolwiek przypuszczać?

Spójrz na ten Kwiat. Jest piękny, nieprawdaż? Ma Siedem Płatków. W ostatnim jest miejsce dla jego władcy. To jest Genuin.

Zapewne jeszcze nie słyszałeś o Globie, o Dawnych Dniach, w których bohaterowie zmagali się z levartarami, ani też o Wojnie Bogów, czy nadejściu Da Doma Gaarda Czarnego? Wiele było chwil w historii dawnego świata, nim miejsca Lulhmarru nie zajęło Vineoi. Pięć Pokoleń elemdelalów i ich Oberon trwały niczym niezmącone. Nie ma jednak nic wiecznego i po rządach Amaralów nie pozostało zbyt wiele ponad irracjonalną wiarę w ich odnowienie. Stare proroctwo zwane Hymnem Zemsty, a pełniące wśród Oberończyków i części elnaitów rolę modlitwy, mówi o nadejściu Luxusa. Zbawca ma przyjść na świat, by wyzwolić go z jarzma okrucieństwa, a także wskazać mu właściwy kierunek.

Hymn Zemsty

Chwała Oberonu nigdy nie przeminie,

spójrz na wolne istoty i dzieła ich rąk,

Dobroć i życzliwość nigdy nie zginie,

uśmiechnij się do nich i dołącz!

Jesteśmy wielcy i dumni, wierni swoim sercom, szczęśliwi,

Nigdy się nie poddamy, o braciach i siostrach nie zapomnimy.

Klejnotem wśród władców jest nasz Amaral,

bo władzę nad nami dał mu sam Tajnakhal.

Jesteśmy szczęśliwi, bo mamy nasz Oberon,

jesteśmy dumni, bo posiadł chwałę wieczną.

Elevael w służbie Lilu stworzył Elemdelal,

Noel upodobała Diviah’ę, dała nam Diar Amę Tual.

Walczyć nas nauczył sam Khno’Then De’Dirrmall,

nasz największy bohater to sławny Elduan.

Jesteśmy przez Azepha wybrani,

pisana nam wielkość i chwała,

Ze zguby Lulhmarru w królestwo Amarali,

by pamięć Elemdelalu przetrwała.

Oberon, Oberon, Święty Oberon —

Święte Królestwo Świętego Rodu,

Błogosławiony amaralski tron,

Zacne Królestwo Nowego Zachodu!

Na dwór Uzy wpełzła przebrana żmija,

którą od wieków Zdrajcą się nazywa.

Oberon uschnął niczym zwiędły kwiat,

wszystko się zmieniło, cały znany świat.

Zguba nad Zdrajcą za bogobójstwo,

zguba za śmierć Lulhmarru!

Za bałwochwalstwo i barbarzyństwo,

za sprowadzenie levartarów!

Żądamy przymierza Tajnakhalu odnowienie

i Zemsty za całego zła uczynienie,

Za Wielkie Wojny na Świecie Nowym,

za kres Nurghiphidhiusa!

Chcemy by Zdrajca był osądzonym,

pragniemy nadejścia Luxusa!

I dał nam Elnai swe przyrzeczenie,

że przyjdzie pomścić zło wszelkie,

I spełnić ofiar o zemście marzenie:

Luxus — mściciel o mocy wielkiej.

Gdy Dawne Dni przepadną

i nie będzie już nadziei,

Na górze, co jest jedną,

czas się rozpromieni.

Odrodzi się, który był wielkim,

Dumny, Straszny Cień.

By stać się wreszcie świętym,

bo nadszedł wreszcie Dzień.

By ukarany został Zdrajca,

by osąd spotkał go,

By Luxus odkrył kłamstwa,

by znów wstał Oberon.

W krypcie, której strzeże wielka mdłość,

by światem nie strach władał a miłość,

wstanie ze zgliszczy dwóch biegunów

Rozpocznie się nowy wiek wielkich cudów.

Przebudzi się Amaral i wzbudzi wielki wiatr.

Sumienia będzie karał, aż stanie w wojnie świat.

Wicher przestraszy tych, co nie chcą sądu bogów,

Strach nawiedzi Imperium Zła Królów.

Wielka Wojna się zacznie, a Niegodziwca nie ujrzą bogowie

Mimo że będzie się skrywał, nie umknie przed Luxusa wzrokiem.

On go dopadnie i On go powstrzyma,

On będzie dzierżył Dirmarnarirriar.

Spotkają się w walce nierównej,

wróg będzie pewien zwycięstwa,

Śmierci Wybrańca, nie walki trudnej,

dla obu to będzie próba męstwa.

Od tego starcia wszystko się zacznie,

stare się skończy by nowe trwało.

Rozpocznie się nowa Era właśnie

i nic już nie będzie takie samo.

Luxus popędzi za Niegodziwcem,

dopadnie go i gniewem osaczy,

Ukarze jego podłości wszystkie

i żadnej z nich mu już nie wybaczy.

Autor: nieznany, tekst datowany na drugą połowę Ery Nieba, ze starolulhmarrskiego przełożył Atmospherusz.

Prolog

W Czasach Dawnych Dni Świat był inny. Lulhmarr zasiedlały rozmaite plemiona, wiele było krain, bardziej, lub mniej rozwiniętych, bardziej, lub mniej cywilizowanych. Hodirów można było tam spotkać jedynie na wschodzie, zaś wiele było istot takich, o których teraz pozostały jedynie legendy. Zdaje się czasem, że Vineoi nie ma nic wspólnego ze swym poprzednikiem. Nawet Mędrcy zakonu Kuth’Valamanarr mówią, że dzisiejszy ląd jest tylko częścią Lulhmarru. Przeszłość i teraźniejszość różnią się tak mocno, że mało kto zna historię jako tako ciągłą i spójną. Wiadomo, że ongiś w Dawnym Lulhmarrze na świat przybył Zły Bóg — Da Doma Gaard Czarny i za czasów jego rozpętała się Wielka Wojna. Nie było wtedy zakątka na całym Globie, w którym to nie toczyłyby się walki podzielonej na dwa obozy cywilizacji. Po długich i zaciekłych zmaganiach zwyciężyli przeciwnicy Czarnego Złego, zaś władzę nad światem przejął Zakon Dianeru — organizacja najmędrszych i najszlachetniejszych istot Globu. Na czele zwycięzców stanęli bohaterowie uwikłani w przepędzenie Ciemności. Byli to reptilion z Terkharu o imieniu Maliriam, jego ugodzona jadem ciemności żona Szuara, Żuk Ze Stali, temogo Gorguk i najpotężniejszy czarodziej, tajemniczy Xummun.

***

Tyś narodzona ze światła gwiazd,

Tyś gwiezdną damą, panią możną,

Na straży stoisz największej z prawd,

Piękna i mądra, potęgą i mocą.


Tobie jest pani pisany Pherr,

Twoim jest Szum dziedzictwem.

Ty jesteś z domu Sinni’Vael,

Tylko Amaral będzie Twym mistrzem.


Tyś gwiezdnym cudem z Lauril,

A w gwiazdach los Twój spisany.

Tyś pani czarów i magii,

A Luxus to Twój ukochany.


Pieśń niesie takie nad Tobą wyroki,

Choć nie uwierzysz i będziesz się bała,

Oberon powróci, bo wiara przetrwała,

Rozsnują się strachy i upadną mroki.

Ralgun Sinni’Vael, „Pieśń o Eili”, Lauril, rok 4232.

Pani Eila siedziała w ogrodzie i, wsłuchując się w muzykę graną przez swego kuzyna Ralguna, przeglądała piękną księgę, którą w darze otrzymała od Raterrana z Quevenn. Wolumin nosił nazwę „Melekeia”, czyli Droga Czasu i opowiadał historię Gudusa Kerva oraz jego ukochanej Haerklei Floril. Bohaterowie ci byli, jak głoszą przekazy, pierwszymi wolnymi hodirami, którzy wyrwawszy się z levartarskiej niewoli, rozpoczęli dzieło tworzenia Wolnego Królestwa.

Kończyło się lato, miłe słońce przygrzewało, choć w żadnej mierze nie doskwierało. Telirsterilowie nie są wrażliwi na kaprysy aury, ale cenią sobie estetykę miłego, późno letniego popołudnia ponad wczesnojesienną słotę.

Do pani Pherru podeszła Unaviel, była to Gwiazda młodsza, ale ustępująca Eili urodą.

— Pani, gdzie jest twoja uczennica? Wszędzie jej szukałam, ale nie mogę znaleźć. Miałam z nią dzisiaj zgłębiać tajemnice magii uzdrowień — zapytała srebrnowłosa dziewczyna ubrana w jasnobłękitną suknię.

— Nic nie wiesz o Erze, Unaviel? — Eila podniosła na nią swe bystre oczy, — Elzur nic ci nie powiedział?

— Nie pani, — odrzekła nieco zakłopotana — całe ostatnie tygodnie spędziłam nad magią regeneracji… nie miałam czasu…

— Spokojnie — uśmiechnęła się Eila, a w sercu Unaviel wskrzesiła tym samym radość. — Wiesz chyba jednak — zapytała — o dwunastu jeźdźcach, których Erdzir wysłał do Beelgedaaru?

— Tak, słyszałam o tym.

— Nikt z nich nie powrócił, a pierścień telepatii, który ofiarowałam Bedderowi przepadł — Eila urwała na moment, dając czas Unaviel na przełknięcie goryczy wieści. Wspomniany Bedder był jej przyjacielem, a na dodatek pani Pherru podejrzewała, że mogło ich łączyć nawet coś więcej. Po chwili, zauważając, że informacja nie wzbudziła w dziewczynie zbyt gwałtownej emocji, podjęła dalej — wysłałam do Beelgedaaru oddział, setkę Gultura. Era jest z nimi. Ich zadaniem jest podjąć misję Beddera. Wiesz przecież, po co wysłałam wcześniej dwunastu, prawda? — Unaviel skinęła głową.

— Czy to możliwe pani? — zapytała dziewczyna, jakby rozbudzając się z zamyślenia. — Czyżbyśmy doczekali czasu spełnienia Hymnu Zemsty?

— Wbrew pozorom Unaviel, nie wiem — dziewczyna zdziwiła się na te słowa, ale Eila dokończyła jeszcze, — jeśli bogowie uznają, że jest już czas, by dopełniły się proroctwa, to cała wyprawa może się powieść, lecz jeśli jest inaczej, całą setkę, tak jak i dwunastu jeźdźców, czeka zguba. — Unaviel przestraszyła się, ale Eila znowu uśmiechnęła się do niej i po raz kolejny uzdrowicielka domu Sinni’Vael nabrała otuchy. Później, gdy słońce zmierzało już ku zachodowi Ralgun zmienił pieśń. To był czas modlitw. Zamiast więc podejmować tematy sławiące gwiezdny ród z Pherru, rozpoczęły się utwory sakralne. Najpierw na cześć bogini Mai, boga Khno’Then De’Dirrmalla, bogini Miriadny, później na chwałę Noel, pani magii, na końcu zaś do Młodego Boga Elnaia o łaskę. Modlitwy, które bardziej wydawały się wspaniałym koncertem, popisem mistrzów instrumentów i śpiewu, pełnego nieuchwytnej, subtelnej czarowności i wzbudzającego zachwyt, trwały jeszcze do późnej nocy. Tradycyjnie, tego typu wystąpienia kończyły się, wspomnianym przez Unaviel, Hymnem Zemsty.

Pani Pherru bardzo przeżywała ostatnie dni. Naturalnie, niczego nie dawała po sobie poznać, ale najbliżsi jej: Ralgun, Erdzir oraz Elzur, zdawali sobie sprawę z tego, co też przeżywała wewnętrznie pani na Lauril. Była w prostej linii spadkobierczynią tronu Oberonu. Sęk w tym, że królestwa Wielkich Amarali nie było na Vineoi od ponad trzech telirsterilskich Pokoleń, co znaczy, że trwała już czwarta Era po Oberonie. Sinni’Vael, wierni proroctwu o nadejściu Luxusa, który zbawi świat od ciemności, w większości przypadków byli traktowani jak wierzący w bajki naiwniacy, marzyciele trwający w niedorzecznych snach o dawnej wielkości. Już nawet sama Eila zaczęła tracić wiarę, ale miesiąc temu zdarzyła się rzecz niewyobrażalna. Odwiedził ją Veda, akv’arr Febete, jedynego ga’arrai Genuina. Nadzieja, rozbudzona wiara, entuzjazm i euforia zawładnęły nią całą. Skrzydlaty posłaniec półboga zapowiedział spełnienie proroctwa. Przykazał również, co ma w związku z tym uczynić i, ku jej ogromnemu rozczarowaniu, kategorycznie zabronił osobiście wziąć udział w wyprawie, jaką polecił podjąć.

Rozdział 1

Wyprawa do Szarego Kopca. Ed.

Kaedmon Geryth to z języka hodirów, Wolne Królestwo. Kiedy po Wielkiej Wojnie, nazywanej Czarną Erą nastąpił okres pokoju (około roku 2000), Levartia rozpadła się na Starą Levartię, a także Elmusth Levartię (tzw. Levartię Właściwą). Na zachodzie Starej Levartii w Deryth Kordmer oraz w mieście Azghar, zaczęły formować się pierwsze ogniska plemienia wolnych hodirów, którzy od początku powstania Vineoi pozostawali w niewoli swych levartarskich panów. Na czele oswobodzonych stanęli: na północy Gudus Kerv, (który naprawdę nazywał się Manolik Tuwul, a dopiero później przyjął miano lulhmarrskiego imperatora Vesis), a także na południu Haerkleia Floril. U zarania Kaedmon Geryth rywalizowały ze sobą miasta biegunów nowo powstałego tworu, lecz władca z północy poślubiając królową z południa połączył królestwo w jedno. Od tamtej pory, przez przeszło trzy tysiąclecia Kaedmon Geryth pozostaje krainą niezmienioną geograficznie. W jego skład wchodzą obszary: Hargagdin, Beelgedaar, Mithol, Rothgalia, Wybrzeże Morza Szeptów, część Wyspy Sonth oraz Wybrzeże Humifal Tekerene (Zatoki Kłów) i Bursztynowy Las; a także miasta: Azgharmeve (stolica), Ostoja Sashena, Deryth Kordmer, Baer Mul, Boldaf, Joszvirul, Sabibu i Ash’Van.

Setria Almaliari Natelhinn, Wiedza o krainach i krajach, Meraliande, r. 3897.

Rozległy się pieśni żałobne. Niebo osnuwał pył szarzyzn jesieni, zaś ziemię spowiła mgła nieprzejednana. Oddział Gultura brnął pod las Viusz’ht bez wielkich nadziei na spotkanie żywych. Konie szły stępem, pomału i czuć było ich niepokój. Jeźdźcy nie byli tu swobodni. Do uroku pobojowiska dochodziła wieść wisząca nad głową o tych niezmarłych z przeklętego, levartarskiego lasu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pchałby się na pola Beelgedaaru, przedsionek piekła. Tylko zbóje i pokraczeńcy ze Starej Levartii mogli tu liczyć na szczęśliwe przygody, na psa urok, tfu! Przecież powszechnie wszystkim wiadomo, że złe złego nie weźmie!

— Jurda! — krzyknął rycerz w lśniącej płytowej zbroi z grawerowanej blachy, na której wyryto Inwokację Miecza, modlitwę do Młodego Boga Nieba, Elnaia — Jurda! — powtórzył zawołanie, a na dźwięk brzmienia jego głosu, z pola zerwał się tabun kruków. Ich wrzask odbił się echem od drzew.

Z bezładnie gramolącej się bandy wystąpił rudy i brzydki, dojrzałego wieku, długowłosy hodir, z przepaską na oku, twarzą wąsatą, ogorzałą i zarośniętą kilkudniową szczeciną. Tułów pokrywała mu przybrudzona, pęknięta na boku kolczuga osłonięta płachtą, szaro-bordową, postrzępioną i zmiętoszoną daleko poza granice przyzwoitości. U boku miał potężną, rzeźbioną rękojeść masywnej szablicy o wielkim rozmiarze.

— Jestem panie! — krzyknął chropowatym, lecz pewnym głosem.

— Jurda, zbierzesz piątkę dziesiętniku!

— Rozkaz panie!

— Pójdziecie na Szary Kopiec — Jurda jakby na mgnienie oka stracił rezon, ale szybko zwrócił się w stronę pozostałych i rzekł — Syxta, Nadarian, Havik, Elend i Era, wystąp!

Przed oddział wyszli trzej mężczyźni i dwie kobiety, Jurda powiódł po nich wzrokiem i rzucił ku wybrańcom:

— Gultur wybrał was, by spełniło się brzemię Pani Eili! Bądźcie dumni, bo od teraz w waszych żyłach płynie żywa krew!

Zaprzysięgani żołnierze setki słuchali z dumnie podniesionymi głowami. Jurda wydobył ogromną, szeroką szablę z pochwy i zasalutował do dowódcy. Gultur przyglądał mu się dłuższą chwilę w ciszy. W końcu odpowiedział dziesiętnikowi tym samym: dobył długiego, ashvańskiego miecza i ucałował ostrze, po czym skierował je poziomo ku wybranej szóstce. Jurda zwrócił się do grupy:

— Za mną! — wskoczył na grzbiet wierzchowca, zakuł boki konia ostrogami i poprowadził swych wybrańców w galop na wschód, w kierunku bram Kaedmon Geryth, gdzie między górami Milo, a zatoką Thrythos, stoi miasto Joszvirul.

Dzień drogi stąd, horbuże Milo miały swój niesławny drogowskaz, szczyt o nazwie Szary Kopiec, na którego wierzchołku oślizgi, agerunici i cienie wznieśli świątynię Egzula — boga czarnej magii. To tam wypadła im droga. Gultur nie wysłał ich na oślep, spełniał wolę swej pherrskiej pani, Eili.

W Beelgedaarze napaści zbójeckich band nie były niczym nadzwyczajnym, toteż nie było codziennością zapuszczanie się jakichkolwiek grup w tamtą okolicę.

Przed nimi wyruszył oddział dwunastu konnych, ale sądząc po pobojowisku tam, pod Viusz’htem, nie ocalał nikt. Jurda domyślał się, że oddzielenie szóstki ma związek z tym, co stało się z poprzednikami setki Gultura — dowódca zachowuje pozór, jakoby jego celem było odnaleźć tych, co niedawno przepadli, a teraz zemścić się za ich tragiczny los. Wiadomym było, że Beelgedaar jest tak dziki, jak Stara Levartia, a włada nim faktycznie Jubal i jego brat Gura Suful. Jurda dobrze wiedział, że Książe Domu Motyli, jak nazywano Gurę, zauważył ekspedycję Gultura już z dobry tydzień temu, a teraz zbiera wszystkich swych poddanych do stopniowego wytracenia hodirów z Wolnego Królestwa, aby, gdy będą już dość osłabieni, zaatakować wszystkimi siłami, zdusić i zamanifestować, kto jest tu prawdziwym panem i, że bez polityki nie ma co pchać wojska do Beelgedaaru. Dlatego Gultur wybrał swego najlepszego hodira. Kazał mu wskazać i zabrać pięciu najlepszych, — aby niespostrzeżenie wkradli się tam, gdzie stu i tak wejść nie zdoła, by załatwili cel i wrócili w porę.

Jechali do wieczora. Zatrzymali się u podnóża Szarego Kopca pod lasem. Havik znalazł dobre miejsce, niezbyt dużą polankę pomiędzy skalnym wzniesieniem, a lasem. W pobliżu był też strumień. Rozłożyli się wygodnie, choć nie tracili czujności. Jurda przypomniał im o celu misji i o horbużej dziedzinie, egzulczą jednak zachował dla siebie. Nie miał pewności co do tego, na ile słuchy o krwawych rytuałach czarnoksięskiej świątyni są prawdą, a na ile jedynie bajaniem miejscowych, a zwłaszcza nietutejszych bardów? Po co siać panikę w sercach swoich żołnierzy? Wiadomo, że pogłoski o mrocznym kulcie mogą być mrzonką i bujdą, która odstrasza niepożądanych gości i nie zachęca do wizyt, na przykład urzędników z królewskich miast. Mogliby oni pod pretekstem odwiedzin nieopatrznie domagać się choćby spłaty podatków, daniny w dobrach, którymi ani Jubal, ani tym bardziej Gura, nie chcieliby się dzielić z własnej woli. Tak oto Beelgedaar stał się prowincją niemal niepodległą, właściwie tylko w teorii jeszcze częścią Kaedmon Geryth (Wolnego Królestwa). Tak właśnie mogło być, Szary Kopiec był symbolem nieprawości fatalnego regionu, lecz nie kaleczył jak dotąd dumy króla na tyle, aby wziąć się za to na poważnie. Większe i bardziej oficjalne grupy, zwłaszcza te ubrane w buty władzy, przechodziły Beelgedaar bez większych trudności i problemów. Perturbacje i przygody spotykały oddziały niewielkie i nieoficjalne, takie, jak setka Gultura, niby pod przewodem ashvańskiego rycerza, lecz bez królewskiego godła: trójgłowego orła, który pożera węża.

— Era — Jurda zwrócił się do pięknej Asthal’Manzae o cerze białej jak śnieg. Krwiście czerwone oczy i usta kontrastowały z bladym obliczem, a kruczoczarne, długie za pas włosy zdawały się kapturem otulającym dziewczynę w mrocznej, intrygującej tajemnicy. — Znasz ty magię czarny aniele? — stary wiedział, że uczennica pani Eili jest adeptką czarodziejstwa, ale dla pewności i spokoju ducha, musiał zapytać.

Era wzdrygnęła się, bo nie lubiła takich określeń. W jej mniemaniu hodirowie za każdym razem, choćby o niej wspominając, robili to nietaktownie. Zależało jej na tym, aby była traktowana jak zwyczajna dziewczyna. Nie mogła jednakże za taką uchodzić wśród istot odmiennego plemienia. Zawsze dostrzegali w niej egzotyczne i nienaturalnie piękne zjawisko, któremu oprzeć się: zwyczajnie nie potrafili. Dla hodirów widok Mrocznej Gwiazdy był bodźcem wyzwalającym emocje… nie zawsze tylko te dobre. Z tych powodów elemdelalka z rodu Asthal’Manzae najczęściej chodziła z twarzą zakrytą czarną chustą. Teraz byli na szlaku i pozwalała sobie na swobodę w tym względzie, jej kompani mieli czas by oswoić się ze zjawiskową urodą towarzyszki.

— Kiedy będzie trzeba użyję zaklinań Jurdo, wiedz jednak, że czuję Szary Kopiec mocą daardli. Jest tam jej tyle, że jeśli ma swoje źródło w jednym miejscu czy osobie, a ta zwróci się przeciwko mnie, to nie podołam.

— Znaczy, że mamy przerąbane? — uśmiechnął się Elend i zrobił bezczelnie durną minę.

— Znaczy, że nie wiem — odparła Era, gasząc jego uśmiech ostrym jak brzytwa spojrzeniem, — ale to bardzo możliwe.

— Zatem pozostaje nam być gotowymi na śmierć — rzekł Nadarian, młody, krótkowłosy blondyn o zadartym nosie i błękitnych oczach.

— Lepiej, żeby nikt nie zginął — odezwał się Elend. — Z resztą, jeśli mogę zauważyć, to nie bez powodu jesteśmy tutaj my, a nie choćby sam Gultur.

— Ciszej synku — uciął Jurda. — Ostrzyć broń, czyścić, oliwić. A ty Nadarian nie szukaj śmierci, bo dałem słowo twojemu ojcu, że nie wrócisz bez głowy. Mam zamiar słowa dotrzymać; za to gdybyś głowę horbużkom chciał ofiarować, swoją za nią niechybnie zamienię, a przyznam, że nie pali mi się do takich prezentów, zatem jeśli mam jeszcze coś do powiedzenia w mojej drużynie, to stul dziób dzieciaku, bo nie wiesz jeszcze, co nas tu czeka! — Dziesiętnik całość wywodu wypuścił z siebie jednym tchem, teraz z trudem łapiąc powietrze, dlatego na jego słowa wszyscy z wyjątkiem Nadariana wybuchli śmiechem. Havik porozlewał do kubków Serce Skorpiona, rubinowo — szkarłatnej barwy mocne, ale bajecznie smaczne i niesamowicie drogie wino z miasta Ahamared — największego telirsterilskiego portu na południu Vineoi. Jakoś cieplej zrobiło się we wnętrznościach. Serce Skorpiona, Miłość Elnaia, dodało otuchy, stłumiło niezdecydowanie. Zza krzaków od strony skały zaszeleściło i wyszła przed nich kobieta o czerwonych włosach zaplecionych w długie warkoczyki, zielonooka i zgrabna jak łania, ubrana na ciemno: zielono i brązowo, hodirka.

— Mamy towarzystwo — powiedziała poważnym tonem.

— Jubalskie? — Jurda zapytał krótko.

— Zieloni, horbugi i… — zrobiła pauzę patrząc po wszystkich — i Zływrogi, nie wiem ilu, wygląda na wieś, albo małe miejsce kultu. — Nadarian rzeczowo się zasępił, reszta przyjęła to bez mrugnięcia okiem.

Teraz Jurda nieco zbladł, wziął dużego łyka Serca Skorpiona i rzekł:

— Dobra robota Syxta — pochwalił dziewczynę wzrokiem i zwrócił się do wszystkich. — Przeobozujemy tę noc trzema zmianami po dwóch. Pierwszą wezmę sam z Havikiem, siedem Pieczęci zmówię po zmierzchu i zbudzę Syxtę z Nadarianem, a wy po dwudziestu jeden zamienicie się z Elendem i Erą.

Asthal’Manzae westchnęła głośno, ale nikt tego nie skomentował ani słowem. Elend uśmiechnął się od ucha do ucha i już chciał coś powiedzieć, ale dziesiętnik spojrzał na niego spode łba, więc ten darował sobie wyrażanie entuzjazmu.

Noc minęła bez konfrontacji, niepokojów, ani przygód.

Nad ranem Era zbudziła Jurdę.

— Czterech horbugów minęło nas jedną Pieczęć temu. Nie widzieli nas.

— Albo… — Jurda poczuł, że od chłodu spania na szlaku lekko skamieniała mu żuchwa. Odwykł ostatnimi czasy od żołnierskiego życia. W przeszłości przeżył niejedno, choćby podczas wypraw na byletherów ze zbójeckich band Starej Levartii. Na dworze Eili jednak, stary dziesiętnik głównie przysposabiał rekrutów do walki.

— ...albo — dokończyła Era — widzieli nas i minęli niespostrzeżenie, aby donieść o nas komuś groźniejszemu, może swojemu dowódcy? — jej oczy przez króciutką chwilkę zatańczyły. — Nie możemy ryzykować, Havik już się tym zajął.

— A Elend? — Asthal’Manzae zrobiła taką minę, że dowódca nie potrzebował wyjaśnień. Wiedział, że Derythkordmerczyk jest niezastąpiony w tego typu zadaniach. — Dobrze — skinął głową Jurda, podnosząc się z uśmiechem kogoś, kto właśnie popełnił gafę. Bawiło go, że postępujące oznaki starości płatają mu figle, w duchu zastanawiał się, kiedy minęły te wszystkie lata, kiedy jako młodzian był zawsze pierwszy i najlepszy, teraz zaś tylko wiedział jak się to robi? Gorzej z wykonaniem, połączeniem precyzji i szybkości. Wciąż miał świetną technikę, niejednego bił na głowę doświadczeniem, lecz dobrze wiedział, że najlepsze lata ma już za sobą.

— Nadarian! — zawołał. — Zbieraj drużynę i prowadź na górę! Konie już nam nie będą potrzebne. Puścić na swobodę.

— Tak jest! — bez zwłoki usłyszał odpowiedź.

Po chwili zebrali się i wyruszyli, zgodnie z rozkazem prowadził najmłodszy hodir.

Góra, jaką był Szary Kopiec, od wschodu kończyła się gwałtownie urwiskiem. Od strony zachodniej miała kształt stoku, dość stromego, rzadko, ale jednak, pokrytego trawą, żwirem, od czasu, do czasu porośniętego skarłowaciałymi drzewo-krzewami, w hodirskiej mowie południa zwanymi chruśce. Gdzieniegdzie widoczne były dziury w powierzchni, a Jurda wiedział, że są to wejścia do jaskiń. Jeśli Syxta miała rację, a nie wątpił, że tak było, to w jaskiniach spotkają agerunitów, Złych Wrogów, którzy z pewnością zadbali już, aby wszystkie wejścia do jaskiń były wewnętrznie połączone siecią zawiłych korytarzy.

Mżył deszcz. Po kilku wersach Pieczęci spotkali Havika. Zabił całą czwórkę horbugów, wystrzelał ich z łuku jak kaczki. Był doskonałym strzelcem i naprawdę rzadko pudłował, jego ofiary nie mogły mieć większych szans. Zasadzka myśliwego miała w sobie coś z egzekucji… Wszystko wskazywało na to, że zielonoskórzy przywykli do wygodnej, złej reputacji Szarego Kopca i zrezygnowali z wart, czy jakichkolwiek patroli, zatem czwórka, którą ustrzelił Elend z czymś tu przybyła i najwyraźniej coś przy sobie musiała mieć. Tylko co?

Jurda rozkazał wszystkim hodirom przeszukać horbugów, każdemu z osobna każdego. Dziesiętnik liczył na to, że omylność zostanie zniwelowana, błąd jednego naprawi kolejny, sądził, że każdy myśli inaczej, a to daje szansę. Jedyne, co przy sobie mieli to dziwny metalowy przedmiot w kształcie półksiężyca, jego powierzchnia pokryta była jakimś nikomu nieznanym pismem. Era zawinęła przedmiot w szmatkę i schowała go do sakwy.

Po siedmiu pełnych Pieczęciach dotarli do pierwszych grot skalnych, postanowili przeszukać jaskinię.

— Czarcie nasienie — mruknął Elend — żyją jak szczury te wszystkie oślizgi…

— Daj spokój — rzekł Jurda śmiertelnie poważnie — jakbyś miał za matkę węża, a za ojca ropuchę, to też byś nie przepuścił żadnej szparki — zaśmiał się i splunął na kamienną podłogę.

Jaskinia była nierówna, naszpikowana stalaktytami i stalagmitami, dość szerokie wejście wpuszczało sporo światła. Z prawej strony korytarz kończył się ścianą, natomiast z lewej widać było przejście w głąb.

Dziesiętnik wskazał swej grupie, że ich droga wypadła właśnie lewym tunelem. Rozpalił pochodnię, to samo uczynił Elend. Wciąż prowadził Nadarian, ale było tam na tyle szeroko, że niemal zrównała się z nim Syxta.

— Nie pękaj — zerknęła na niego zalotnie, z półuśmiechem.

Młodzieniec skinął głową. Był wzorowym adeptem w armii Pani Eili, mistrzem miecza w treningowych salach, lecz brak mu było doświadczenia w prawdziwej walce. Czuł tremę i jak to bywa, jego stres po troszku udzielał się wszystkim. Era mierzyła czas, ale po ósmej Pieczęci zacięła się i nie wiedziała, czy ósma została skończona, czy właśnie miała się rozpocząć? Jurda zostawiał nacięcia na ścianach. Miały zagwarantować, że się nie zgubią, choć Havik i Elend mieli wrażenie, że już dawno to nastąpiło.

Minęli głęboką dziurę w podłożu, a wkrótce potem korytarz kończył się ślepą uliczką. Wtedy Jurda zrozumiał, że to nie była dziura, lecz studnia prowadząca na dół. Związali się w pasach jednym sznurem i opuszczali pojedynczo w nieznane.

Pierwszy wciąż był Nadarian. Jakieś trzy długości wzrostu dorosłego hodira w dół — tyle wynosiła wysokość zagłębienia. Kiedy wojownik poczuł grunt pod nogami, odetchnął z wyraźną ulgą. Młodzieniec psychicznie był już dość zmęczony penetracją podziemi Szarego Kopca. Wzrok, który przyzwyczaił do blasku płomieni w osnutych nieprzeniknioną ciemnością korytarzach, teraz spłatał mu figla, bo oto przed chwilą widział kształt jakiś niewielki, który nader prędko dał susa w korytarz w prawo i zniknął. Wydał przy tym szmer, dźwięk krótki, nieco przypominający… kwiknięcie, albo zaskomlenie. Nikt poza Nadarianem tego nie zauważył.

Bardzo chciał zbadać to, co mu przed chwilą mignęło, ale pomyślał, że może nic tam nie ma i wyjdzie na strachliwego głupca, jeśli opowie o tym dowódcy? „Meldować o wszystkim, cokolwiek którykolwiek z was zauważy” — przypomniał sobie regułę, którą Jurda do znudzenia powtarzał na manewrach swojej dziesiątki. Tym razem postanowił to zignorować. „Wyobraźnia płata mi figle” — pomyślał. Zaraz zeszli kolejni jego towarzysze. Na dole było wilgotniej i cieplej, ale nie było to ciepło przyjemne, tylko drażniące i duszne. Tym razem poczekał na samego Jurdę. Bez słowa spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Przed nimi było rozwidlenie, a młody wojownik nie miał pojęcia, którą drogę wybrać? Zaskoczyło go, że stary dziesiętnik również zdawał się być zdezorientowanym.

— Syxta!

— Jestem! — tropicielka odpowiedziała pewnie, choć nie za głośno.

— Prowadź!

— Rozkaz! — szepnęła. Mimo że głos zdecydowanie przyciszyła, to niezmienny pozostał charakterystyczny ton karnego żołnierza.

Machnęła ręką, wskazując pozostałym, by ruszyli za nią.

Potok jej cieniutkich, niczym sznureczki, czerwonych warkoczyków kołysał się w oczach podążającego za nią młodego Nadariana, który z lekkim zawstydzeniem, lecz również z oszałamiającym zachwytem kontemplował silną kibić, symetryczne ramiona, wąską talię, proporcjonalne biodra, pośladki kusząco kształtne, a zarazem jędrne niczym u narowistej klaczy. Obcisłe, przylegające do skóry ubranie nadawało dziewczynie artystyczny wyraz dzieła sztuki najwyższej, tej jedynej magii, którą parać się mogą tylko bogowie. Nadarian zupełnie nie zwracał uwagi na odrapane ściany, najwyraźniej przy pomocy żelaznego narzędzia, ani na co chwila rozszerzające się i kurczące korytarze, w końcu dużo ważniejsze od liczenia zakrętów w skalnym labiryncie było obserwowanie jak z odsłoniętych, sprężystych ramion pięknej Syxty, uciekają drobniuteńkie kropelki potu.

Kiedy wyszli na salę zaskoczyło go to niezmiernie, zresztą umysł hodira łatwo się przyzwyczaja do otoczenia i nie jest dla niego naturalne od razu dokonać wielkiej zmiany. W tym przypadku Nadarian tak bardzo pochłonięty był podziwianiem walorów pięknej towarzyszki, że nieco go przytłoczył ogrom przestrzeni, na którą dopiero co i nagle zwrócił uwagę. Komnata zdawała się okrągła, o średnicy około pięćdziesięciu podwójnych kroków i wysokości jakichś dziesięciu. Po przeciwległej stronie były dwa wejścia, oba z kamiennymi, płaskorzeźbionymi futrynami, w tej z lewej strony były drzwi, drewniane, z metalowymi okuciami, sprawiały wrażenie solidnych. Z prawej raziła pustka.

— Dobre miejsce żeby się zatrzymać — orzekła Syxta, zwracając się do Jurdy. Dziewczyna dopiero teraz zauważyła, że reszta drużyny nie ma się najlepiej. Wszyscy byli spoceni, włącznie z nią samą, oddychali ciężko i głośno, ale Jurda i Era z trudem łapali powietrze. Ich podkrążone, zaczerwienione i załzawione oczy zdradzały zmęczenie. Asthal’Manzae łzawiła krwią. Wyglądało to upiornie, ale tropicielka już nieraz miała okazję przyglądać się Mrocznej towarzyszce, dlatego ten widok nie wywierał już tak szokującego wrażenia jak za pierwszym razem. Nadarian oraz Elend wydawali się podobnie do siebie zafrasowani. Dlatego nie zdziwiła się, kiedy dziesiętnik bez słowa zgodził się na propozycję postoju.

Zwłaszcza Era tęskniła do powierzchni, ciasne wewnątrz-skalne, czy nawet podziemne korytarze, nie wydawały się jej miejscem atrakcyjnym. Niestety w tej chwili nie mogła spełnić swojego kaprysu, mistrzyni Eila wyraźnie jej przykazała: „masz być wzmocnieniem grupy Jurdy, przyda mu się ktoś z twoimi talentami, nie odstępuj go na krok i spełniaj rozkazy niczym zwyczajny żołnierz, będziesz moimi oczami przy spotkaniu z Adunem”. Większy zaszczyt nie mógł jej spotkać. Jako Asthal’Manzae nie miała łatwego życia w Eilon Dara, Imperium Gwiazd. Telirsterilowie uważali ten ród za niebezpieczny i w gruncie rzeczy gorszy od pozostałych. Jego członkowie za byle przewinienia tracili wolność, często kara za popełnione zbrodnie rodziców spadała na ich potomków. Tak było w przypadku Ery. Jej dziadek zadłużył się u jednego z bogatych kupców Nessthalku, a nie miał głowy do interesów. Kiedy przyszło mu spłacić dług, pozostało jedynie pójść w niewolę, lub znaleźć potężnego sprzymierzeńca, który pomógłby mu finansowo, tudzież militarnie. Lerdus (dziadek Ery) wybrał to drugie, wstąpił do sekty rodu Santhar Av Andrgol, uznanej przez Radę Gwiazd za organizację wyjątkowo niebezpieczną, a nawet terrorystyczną. Została ona wkrótce rozbita przez Me’eda Dirlaka (dowódcę imperialnych szpiegów), a członków rodziny Lerdusa, w tym niespełna dziesięcioletnią Erę, wzięto do niewoli. Dziewczyna dorastała przyuczając się do zawodu szwaczki, przez swych męskich właścicieli nieoficjalnie wprowadzana w tajniki cielesnych rozkoszy. W końcu jednak zły los się od niej odwrócił i została sprzedana do Pani Eili ze świętego rodu Diar Amy Tual i Elduana. Od tego czasu wiele się zmieniło w życiu Ery, zwłaszcza, kiedy nowa właścicielka zdała sobie sprawę z jej talentu do magii. Coraz rzadziej spotykano na Vineoi istoty z tego typu darem, a młoda Asthal’Manzae naprawdę dobrze rokowała. Eila nie czekała, nie licząc się z opiniami innych, zaczęła wprowadzać wnuczkę Lerdusa w arkana wiedzy tajemnej. Wkrótce dziewczyna stała się najlepszą nowicjuszką mocy i asystentką swej pani. Właśnie dlatego mistrzyni powierzyła jej wykonanie najtrudniejszej i zarazem najważniejszej misji ostatnich stuleci — odnalezienie i wydobycie z krypty Aduna.

Rozbili niewielki obóz. Elend poszedł na pobieżny rekonesans. Przyniósł wieści o tym, że wyjście z prawej prowadzi do schodów na górę, zaś drzwi z naprzeciwka są zamknięte. Młody awanturnik nie znalazł żadnego sposobu na ich otwarcie. Jurda poprosił Erę, żeby rzuciła okiem „pod kątem różnych sztuczek”. Dziewczyna od razu rozpoznała zaklęcie maskujące czar skobla. Chwila koncentracji pozwoliła jej na ominięcie dezinformującej blokady, a następnie rozwiązanie logicznej łamigłówki. „Nic trudnego” wyszeptała z tajemniczym uśmiechem, a żyłka, która wyszła na jej skroni zdradziła, że Era toczy w umyśle zaawansowaną batalię z postawioną zaporą. Sens ćwiczenia polegał na tym, aby odkryć w wyobraźni fizyczne przedstawienie wyimaginowanego przez twórcę zaklęcia — namacalnego stanu rzeczy, a następnie utrzymać koncentrację na tyle silną, aby w myślach, zachowując szczegółową wizję zmieniającej się sceny „rozbroić” stworzony obraz, sekwencja po sekwencji, z zachowaniem perfekcyjnych szczególików, najdrobniejszych i z pozoru nieistotnych. Lekkie przekręcenie mechanizmu, uniesienie zapadki, bingo! Udało się. Oczy Ery zabłysły na fioletowo, a drzwi się otworzyły. Drużynie Jurdy ukazały się schody na dół.

Rozdział 2

W ciemnościach Gadmuru

Vandiae — kraina na północy dawnego Lulhmarru, owiana wieloma mrocznymi przekazami i legendami, według których zamieszkiwana była przez plemię hodirów oddających cześć złym bóstwom; władał nią przeszło tysiąc lat Dumny Król o imieniu Doomar; stolicą Vandiae było miasto Fatum, na terenie krainy działał Zakon Światłocienia (organizacja religijna, sprawująca faktyczną władzę);

Zarhein Zirzt Asthal’Manzae, Encyklopedia Lulhmarru, Tarradur (Tysseus Oziri), r. 1533.

Vandiae1) rzekoma lulhmarrska kraina ojczysta legendarnego króla Doomara (zob. Doomar), która zasłynęła w opowieściach tym, jakoby jej sąsiedztwo spowodowało odlot, innej krainy (zob. Katorba); 2) nazwa zamienna dla Levartaronu (zob. Levartaron, Piekło); 3) imię żeńskie w Muaerdzie przed nadejściem Proroka (zob. drakonizm), obecnie zakazane jako miano daardlińskie (zob. daardl, por. daardlinizm).

Bod i Dabbot, Nowa Encyklopedia Vineoi, tom 20, str. 38, Deryth Kordmer, r. 3997.

— Puk, puk!

— Kto tam?

— Doomar, Wielki Król Cieni!

— Czego chcesz?

— Uciekaj, bo umarł ostatni promyk nadziei!

— O rzesz!

Exaelamorul Gorn, Straszna Komedia: Koniec Żartów, Uthinori, r. 3478.

Z otwartej klatki schodowej zionął na nich przenikliwy chłód. Trupie, stęchłe powietrze dosięgło szóstkę śmiałków, wysłanników Pani Eili. Nieprzenikniona ciemność przywitała ich jakąś niepojętą grozą, a szczególnie Nadarian zaniemówił, kiedy z odmętu otwartej pieczary usłyszał ten sam dźwięk, który niedawno mącił jego spokój. Era jako pierwsza przemogła urok.

— Ja poprowadzę w tym mroku, zgadzasz się Jurdo? — zwróciła się do dziesiętnika z lekkim uśmiechem, bo wiedziała doskonale, że hodirowie nie widzą w ciemnościach, a znajomością magicznej sztuki żaden z towarzyszy nie może się z nią równać. Co prawda Havik potrafił jak nikt inny obłaskawiać dzikie zwierzęta, lecz pomimo obiegowej opinii, nie było w jego zdolności krzty magii, a tylko doszlifowana do perfekcji umiejętność poparta talentem.

— Zgoda, ale nie dzisiaj to zrobimy czarodziejko — Jurda zwrócił się do całej piątki — odpoczniemy. Czuwać będziemy jak u podnóża Szarego Kopca, jeden wartownik w wejściu, którym przybyliśmy, drugi przy drzwiach. Zbadamy oba przejścia, jednak serce mi podpowiada, że na dole nie odnajdziemy tego, po którego tu przybyliśmy.

— Nie lepiej od razu pójść i załatwić sprawy jak najrychlej? — zapytał Nadarian. — Przecież, runy Księgi Życia jasno mówią:

„Będę ze wszystkich wyborów, które mi dano, wybierał jedyny, ten najwłaściwszy,

tak, abym z każdego Mnie, był tym najdoskonalszym”.

— Piękne słowa — szyderczo skomentowała Syxta, a reszta drużyny wybuchła śmiechem. Havik potknął się i wywołało to jeszcze większy upust radości.

Jurda załamał ręce.

— To był rozkaz.

— Niech, więc tak będzie — odparł młodzian, a oblicze zaszło mu rumieńcem.

Rozsiedli się wygodnie. Elend i Havik umieścili pochodnie pomiędzy miejscami całej drużyny w taki sposób, że otulał ich mrok jaskiń, ale widzieli każdą ścianę dokładnie. Zgodnie z instrukcją dziesiętnika, pierwszą wartę objął, jak ostatnio, on sam i Havik. Nadarian żuł zasuszony pasek wołowego mięsa przyprawiony po mezańsku, to znaczy z dużą ilością sproszkowanej kory miedziordu i korzeni halagu. Smak był intensywny, słodko gorzkawy z dominującą nutą kwaskowatej zaciętości. Elend porozlewał do kubków pozostałe Serce Skorpiona, które w Eilon Dara miało drugą nazwę Miłości Elnaia. Era i Syxta częstowały kozim serem i pieczywem z ciemnych ziaren gerry. Elend spojrzał na Nadariana i już chciał coś powiedzieć z uśmiechem od ucha do ucha, ale Syxta wyprzedziła go, przerywając mu gestem dłoni. Krótkie porozumiewawcze spojrzenie i młody czarnowłosy hodir oddał głos kobietom.

Elend był przeciętnej budowy, nie wyróżniał się właściwie niczym. Rysy jego twarzy nie zdradzały, ani dużego intelektu, ani zamiłowania do walki, magicznych sztuczek, czy zwykłego spryciarstwa. Ubrany jak najprościej i najpraktyczniej, nie nakładał nigdy zbroi, a jedynie wygodne, płócienne odzienie w szarych, ciemnych kolorach. Przy prawym udzie nosił krótki łuk, zaś przy lewym kołczan, przez ramię przewieszoną miał podróżną torbę, a przy skórzanym pasie parę z pozoru zwyczajnych sztyletów. Era wiedziała, że otrzymał je na osiemnaste urodziny w darze od ich pani, niedługo zanim nie wyruszyli z Gulturem.

— Nigdy jeszcze nie byłam na terenie Szarego Kopca — zaczęła Syxta, — czy to prawda, co o nim mówią?

— Prawda — odpowiedział krótko Elend. — Pełno tu horbugów, agerunitów i wszelkiego oślizgu.

— Nie o to mi chodzi.

— A o co?

— O to, co mówią o egzulskich czarach, że Szary Kopiec jest nawiedzony.

— Nic o tym nie słyszałem — lekko zaniepokoił się Elend.

— Bo Jurdzie bardzo zależało, żebyście nie wiedzieli — wtrąciła się Era. W ciemnościach jaskiń, lekko liźniętych ciepłem płomieni, wydawała się piękna i straszna niczym upiorzyca. — Mówi się, że tutaj, w Gadmurze, jest świątynia Egzula.

Wszyscy zamilkli. Nadarian przysunął się do Syxty.

— Jest legenda, — kontynuowała Era, zadowolona, że znalazła się w centrum uwagi, — która mówi o Szarym Kopcu. Powstał po bitwie o Glob. Gdy Da Doma Gaard Czarny rozpadł się na trzy duchy kamienia Sagathev, (te same, które strzegły go nim Drużyna Kamienia ich nie pokonała, to jest na Asahela Liltaniela — Najwyższego Kapłana Złych Mocy, Aszbalga — Trójgłowego Smoka oraz Nirdhaphidhisha — Demona Wojny), wywołało to wielką eksplozję, a jak głoszą najstarsze księgi Zakonu Dianeru: „Zjednały się bieguny Zła i Dobra na Globie, Szaluthen Brra i Tajnakhalu”, a więc najmroczniejsza kraina Vandiae z najświętszą: Dianerem, na którego tronie zasiadał sam półboski Namiestnik porządku świata, Febete. Ze zderzenia tych dwóch krain powstała góra Gadmur, Szary Kopiec, którego święta i przeklęta natura odrodzi moc Dawnych Dni.

— A co ma wspólnego z tą legendą nasza wyprawa? — zainteresował się Nadarian.

— A ile wiesz wojowniku? — zapytała Era.

— Wszyscy wiemy — zaczęła Syxta, przerywając Nadarianowi, jak przed chwilą Elendowi, — że jesteśmy tu w celu odnalezienia niejakiego Aduna.

— Lecz żadne z was do tej pory nie miało pojęcia, kim on jest i co na Vineoi zmieni jego przybycie, prawda? — czarodziejka powiodła wzrokiem po hodirach.

— Na Vineoi? — zapytał Elend. — Jeden hodir, czy derth na całym Vineoi?

— Owszem — uśmiechnęła się Era. — Poproszono was o udział w wyprawie naszej pani i nie odmówiliście, zatem szczegóły powinna zdradzić wam sama Eila. Wiedzieliście, że zadanie dotyczy odnalezienia Aduna, że to zaszczyt być w setce Gultura, słyszeliście jak Jurda związał wasze imiona przysięgą żywej krwi. Wiecie dobrze, że tak nie postępuje się przy byle jakiej wyprawie.

— Do czego zmierzasz? — zapytała Syxta.

— Musimy spełnić nasze zobowiązanie, wykonać misję, którą powierzyła nam Eila. Nawet gdyby wymagało to oddania życia, nie mamy odwrotu. Adun jest przepowiedzianym proroctwami Luxusem świata! — słowa wypowiedziane z asthalmanzaejskim akcentem zatańczyły w wyobraźni słuchaczy.

Elend i Nadarian spojrzeli po sobie. Chyba obaj chłopcy poczuli to samo: dreszcz ekscytacji w połączeniu z niepewnością. Wkrótce Havik i Jurda skończyli zmianę warty, a wszyscy zrozumieli, że nie do końca zdają sobie sprawę z pory dnia na zewnątrz jaskiń Gadmuru. Tak, jak i poprzednio, nikt nie zakłócił ich spokoju w czasie odpoczynku. Jurda mniej więcej orientował się w czasie. Z jego wyliczeń po zakończeniu pełnej warty, czyli cyklu wszystkich zmian, powinni ruszyć przed świtem. Nie był tego pewien i nieco go to gryzło. Bez względu na to, czy nad ranem, czy może już nieco później, zebrali się po nocy, oporządzili i byli gotowi do dalszej drogi.

— Najpierw w górę czy w dół? — zapytał Havik, a Jurda otrząsnął się z zamyślenia.

— Era? Co radzisz? — zapytał dziesiętnik.

— Możemy się podzielić. Ja i Havik pójdziemy w dół, pozostali w górę, za siedem Pieczęci spotkamy się tutaj, mam nadzieję, wszyscy.

— Dlaczego Havik ma iść z tobą? — Elend nie krył rozczarowania.

— Bo tylko ja znam się na magii, a jedynie on z waszej piątki, potrafi obejść się pod ziemią bez światła. Do tego widział już wszystko, z czym tam na dole możemy się spotkać.

— Dobra, tylko pamiętaj Era — odezwał się Jurda, — jeśli ryzyko będzie zbyt duże, zawracajcie.

— Rozkaz — odpowiedziała czarodziejka.

Havik i Era otworzyli szerzej lekko przymknięte drzwi klatki schodowej, z której nieprzejednanie wiało grozą ciemności czarniejszej od nocy. Dopiero pierwsze kroki w głąb zaznajomiły ich z cuchnącym, zatęchłym powietrzem podziemnego lochu. Z zewnątrz zdawało się, że odór jest nie do zniesienia i po przekroczeniu drzwi mocno dał im się we znaki. W połowie drugiej Pieczęci przywykli, choć wcześniej nie byli pewni, czy jest to możliwe. Zwłaszcza Era, której percepcja była bardziej wyczulona od zmysłów zwykłego hodira, nie do końca dawała wiarę swojej zdolności przystosowania się do takich warunków. Oczy łzawiły jej krwią (Asthal’Manzae nie ronią nigdy normalnych łez) i kilkakrotnie musieli się zatrzymywać. Małomówny Havik jak zwykle milczał. Po omacku kierował się ku dołowi w mrocznym oślepieniu. Wkrótce, po drugiej Pieczęci, dotarli do kresu schodów. Tam ich oczom ukazała się aura fosforyzującej zieleni. W całkowitej czerni wszech otaczającej ciemności taka namiastka nadnaturalnego światła była niemal słońcem podziemi — aura biła od dziwacznych roślin, pnących się po murach niczym pędy winnej latorośli. Sala na dole kształtem odpowiadała górnej, na jej środku jednak był wzgórek, nawet Era nie dostrzegała od razu cóż to takiego? W miarę jak postępowali naprzód, czarodziejka rozpoznała kształt ołtarza i kamienne okrągłe schody wznoszące się na kilka podwójnych kroków. Prowadziły do piedestału. Na nim umieszczono coś: jakby długą, prostokątną skrzynię… może sarkofag? Havik instynktownie zaczął badać ściany. Ze zgrozą zauważył, iż podłoga, po której stąpali, suto była zakryta hodirskimi i horbużymi kośćmi. Zerknął w stronę towarzyszki. Nie wyglądała na przerażoną, raczej podekscytowaną odkryciem komnaty. Szła prosto do grobowca.

— Psst! Era! — szepnął. Dziewczyna odwróciła głowę. — Uważaj!

Czarodziejka dopiero teraz spojrzała pod stopy. Jej lewa noga stała na kamiennym klocku, który w przeciwieństwie do wszystkich innych, tworzących podłogę, lekko zapadł się pod ciężarem buta.

Nagle, nie wiadomo skąd, zerwała się czarna chmara roztrzepotanych, szybkich, piskliwie zawodzących nietoperzy. Era stłumiła krzyk. Serce zabiło zdecydowanie szybciej. Havik schylił się. Kucając, kombinował coś przy stopniu. Najwyraźniej starał się dezaktywować mechanizm pułapki. Myśliwski nóż wsunął w szparę między kamieniem, a posadzką. Żeby zapadnięty fragment nie mógł powrócić do pierwotnego ułożenia, wzmocnił swoją prowizoryczną konstrukcję kawałkiem szmaty. Pozostawiając klocek unieruchomionym, miał pewność, że nic złego się nie stanie… oczywiście pod warunkiem, że nóż utrzyma stopień w tej pozycji wystarczająco długo.

Teraz zbliżyli się razem do sarkofagu, pomalutku, badając każdy wystający kamień i starając się nie hałasować. Coś podpowiadało Erze, że to nie jest „taka sobie zwyczajna” komnata. Drzwi, które musiała pokonać, były przecież zabezpieczone zaklęciem, a nie podejrzewała, aby zwykłe oślizgi marnowały swój mizerny potencjał na coś niegodnego uwagi. W kilka uderzeń serca znaleźli się przy kamiennej trumnie. Pokrywały ją wzory, których ani młoda czarodziejka, ani tym bardziej tropiciel, nigdy wcześniej nie widzieli. Potwierdzało to przypuszczenie, iż grobowiec musiał być niewiarygodnie stary, wręcz antyczny. Havik spojrzał na Erę z pytaniem w oczach. W odpowiedzi podniosła otwarte dłonie na wysokość twarzy, jakby trzymała przed sobą księgę. Wargi dziewczyny delikatnie się poruszały. Hodir odgadł, że rzuca zaklęcie.

Havik pochodził z Deryth Kordmer, miasta o starożytnym rodowodzie zbudowanego jeszcze za czasów levartarskich władców, zanim odeszli w swój wieczny sen, pozostawiając ziemię Wielkiej Levartii na łasce dotychczasowych niewolników: hodirów, khumdhuithlidów i giddonów. Jako dziecko wychował się w rodzinie ze społecznego marginesu. Ojciec sprzedawał ryby na miejskim targu, a nie zawsze udawało mu się zarobić dość, aby wyżywić szóstkę potomnych i żonę. Po matce, pięknej Kaen, której uroda, świadcząc usługi towarzyskie przyczyniała się do łatania domowej dziury budżetowej, Havik odziedziczył lekko silvuarskie rysy, nieco miedziany kolor skóry i skośne zielone oczy, a także telirsterilską burzę srebrzyście skrzących się loków. Dla przedstawicieli starszych ras był skundlonym bękartem w siódmej wodzie po kisielu, lecz wśród hodirów cieszył się sympatią. Jego atrakcyjny wygląd przysparzał mu sukcesów na polu… przestępczej działalności. W wieku trzynastu lat dołączył do gangu drobnych złodziejaszków. Budził zaufanie i korzystał z tego do granic możliwości. Eila pomogła mu wykaraskać się z tego bagna, dała nowe możliwości, umiejętności, dom. Nigdy nie zapomniał o swoim rodzeństwie. Rodzice zmarli, a on poprzysiągł w duchu, że powróci do Deryth Kordmer i dopilnuje, aby jego rodzina wyszła na prostą. Teraz wyczekał bez zbędnych pytań, cechowało go wręcz niespotykane opanowanie, małomówność, powściągliwość i wręcz perfekcyjna skrupulatność. Poza Jurdą i Syxtą, był najbardziej doświadczonym żołnierzem starego dziesiętnika. Obycia w najrozmaitszych sytuacjach nabywał w licznych wyprawach: morskich, łupieżczych, handlowych, zwiedził stare puszcze i knieje pogranicznego Wiecznego Lasu (Thaff’Mall Athabarandonu), jako nieliczny mógł się pochwalić krótką wizytą w jednym z levartarskich lasów, penetrował starożytne kurhany i walczył już nieraz z oślizgami wszelkiej maści.

— Jest — szepnęła Era. Havik nie odpowiedział, wyczekał z pytaniem w spojrzeniu. Młoda Asthal’Manzae nie znosiła kiedy tak robił. Nie mogła się oprzeć z wyjaśnieniem, a w duchu chciała, aby o nie poprosił. — Rzuciłam czar ujawnienia. Mój umysł zdołał rozszyfrować te znaki, tak jakby to były zwyczajne litery alfabetu Eilon Dara. To grób potężnej legendy. Havik, lepiej przygotuj się na szok! — jej oczy rozbłysły. Tropiciel tylko lekko podniósł głowę, Era uznała to za wystarczający sygnał zaciekawienia — tu spoczywa Doomar, Władca Fatum, Dumny Król Vandiae.

— O kurwa — tym razem Havik nie ukrył emocji. — Jak to możliwe?

— Nie pamiętasz co mówiłam tam, na górze? Dianerczycy wierzyli, że Szary Kopiec, Gadmur, powstał ze zderzenia dwóch biegunów świata — dobrego Dianeru i złego Vandiae.

— Tak, ale Doomar? Przecież to mit! On nigdy nie istniał!

— Mylisz się Havik! Każdy czarodziej, któremu było dane zaznajomić się z czarnoksięstwem doskonale wie, że Doomar stał się Panem Piekieł, kimś jakby Władcą Absolutnym wszystkich daardli świata, niezwiązanych bezpośrednio z akv’arrami i ga’arrai konkretnych bóstw, a właśnie ze swoim daardlrai.

— Mało z tego rozumiem — Havik podrapał się po głowie.

— Nieważne. Havik, wiesz co jest najgorsze?

— Co? — hodir znów nie wytrzymał.

— Musimy otworzyć ten grób. Tu jest też napisane: „Tu spoczywa Adun. Luxus Hymnu Zemsty, Władca Nadziei. Wielki Amaral Oberonu.”

— Co to znaczy? Obaj leżą w jednej trumnie?

— Nie, Havik. Oni są tym samym, Doomar i Adun to ta sama osoba.

Hodir nie mógł uwierzyć. Nagle upadł. Coś pociągnęło go za kostkę. Potężnie szarpnęło, zwalając z nóg. Zdążył się zgiąć, dobyć sztyletu i spojrzeć krótko, w przelocie: rygh. Pająk z mackami.

Ślizg po kamieniach podłogi.

Szurnięcie zdzierające skórę.

Havik przezwyciężył ból. Zadał cios najlepiej jak umiał. Klinga krótkiej broni odcięła chwyt potwora. Rygh zawył, śliniąc się obficie. Okropnie zaśmierdziało cuchnącą, żółtą wydzieliną. Monstrum odgięło się do tyłu na wszystkich ośmiu nogach i gotowe do skoku zamarło na trzy uderzenia serca. Po chwili rzuciło się na ofiarę. Havik nie zamierzał czekać. Przezwyciężył obrzydzenie do maszkary, silnie zaparł się na nogach, ostrze wychylił przed siebie w nieco panicznej zastawie. Zacisnął powieki i wrzasnął. Niech się dzieje co chce! Minął dłuższy moment. Hodir ostrożnie otworzył oczy, najpierw jedno, po chwili oba. Pająk leżał skulony w kącie, zdecydowanie dalej niż przed chwilą, gdy szykował się do ataku. Jego truchło lekko się dymiło, do nozdrzy tropiciela dobiegł nieprzyjemny smród spalenizny. Era się uśmiechnęła.

— Zapomniałeś, że masz wsparcie?

— Dzięki — odetchnął głęboko.

— Musimy wracać na górę. Sami nie poradzimy sobie z wiekiem sarkofagu.

— Wracajmy.

Wejście na górę nie zajęło im tak dużo czasu. Wrócili szybciej niż zeszli. Droga była już znajoma, a w żyłach dudniło podniecenie. Mdlące i stęchłe powietrze nie doskwierało już, jak na początku. Przywykli. Gdy przekroczyli próg drzwi i znaleźli się w komnacie, pierwszą ujrzeli Syxtę.

— Co tak długo? — zapytała.

— Co tak szybko? — czarodziejka odpowiedziała pytaniem.

— Schody na górę prowadzą do jaskiń Zływrogów. Agerunici nie dostrzegli nas, ale musimy mieć się na baczności. Znaleźliście coś?

Era i Havik opowiedzieli o tym, co odkryli. Jurda uznał, że wbrew wszystkiemu muszą zbadać sarkofag. Elend i Syxta zajęli się pomocą Havikowi, który miał sporo potłuczeń i otarć, zaś Era przypominała chorą, gdyż pomimo jej wampirycznej urody, zdawała się blada jeszcze bardziej niż zwykle.

Wkrótce wszyscy zeszli na dół. Havik natychmiast poznał, iż ziściło się to, czego wcześniej się obawiał. Myśliwski nóż podtrzymujący, wciśnięty przez nieuwagę Ery, fatalny stopień, poluzował się, wypuszczając kamień z powrotem do stanu pierwotnego. Niczego niepokojącego ponad ten szczegół nie było widać w seledynowym, bladym świetle. Nawet pochodnie, które teraz przynieśli, niewiele pomagały. Z mroku coś sapało, Nadarian poznał kwik, czy raczej skomlenie. Dotarło do jego uszu już wcześniej.

Jeszcze nie teraz, jeszcze chwila.

Bulgotanie, jakby mowa, lecz nieartykułowana istoty rozumnej, a bardziej głos dzikiego i potężnego gardła. Era nie powiedziała nic. Stanęła niczym wryta, rozłożyła ręce szeroko, wytrzeszczyła oczy, kontur jej ciała rozświetliła leciutka, czerwona aura.

Elend zrobił pierwszy trzy szybkie kroki do przodu i pierwszy pożałował. Wielkie cielsko żercy szarpnęło nim niczym słomianą kukłą. Szczęka potwora zacisnęła się na dłoni młodego hodira, odcinając ją od reszty ciała. Impet ataku posłał chłopaka z wielką siłą na podłogę. Syxta walczyła z kolejnym ryghiem, który jak poprzednio Havika, teraz ją próbował zajść od tyłu i zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Nadarian, Jurda i Havik starali się zdezorientować żercę, rozchodząc się wokół niego z przygotowaną do walki bronią. Elend był wyeliminowany. Z bólu stracił przytomność. Ogromne monstrum postąpiło kilka kroków do tyłu, trzymane przez awanturników pochodnie działały na jego samozachowawczy instynkt. Nadarian podziwiał mięśnie trzykroć większe niż u dorosłego byka, sylwetką i łbem potwór przynosił mu na myśl ogromnego buldoga, jego imponujące szczęki mogłyby się równać z opowiadaniami o smokach z dalekiej północy, którymi straszono małe dzieci hodirów. Żerca warknął w stronę Nadariana, mięśnie olbrzymiej kreatury nabrzmiały jeszcze mocniej, hodir gotów był rzucić wszystko i uciekać…, ale wiedział, że już nie zdąży.

W ułamku uderzenia serca zrozumiał, że nadszedł kres i żadnym strachem nie zdoła odpędzić zła. Ono już ku niemu nadciągało z niewyobrażalną mocą i impetem. Przybrał postawę. Pchnął ze wszystkich sił, jednocześnie starając się uniknąć makabrycznej szczęki Żercy. Miał jednak szczęście. Jurda ciął potwora w tym samym czasie z flanki. Wielki łeb uzbrojony w zastępy olbrzymich kłów w ostatniej chwili odwrócił się w stronę dziesiętnika, a ostrze Nadariana wbiło się w odsłonięte gardło monstrum. Żerca zawył przeraźliwie. Wielką, szponiastą łapą walnął Jurdę potężnie w pierś. Stary dziesiętnik poleciał o miarę swego wzrostu w górę, uderzając przy upadku o bruk. Potwór zaczął rzęzić chrapliwie i miotać się w przeraźliwym amoku, ale już nie w szarży, a bez oznak jakiejkolwiek logiki, dogorywał z nadarianowym ostrzem utkwionym w szyi aż po rękojeść. Havik wycelował najprecyzyjniej, jak potrafił w tych ciemnościach. Strzelił, ale nie trafił, bo żerca szamotał się nieobliczalnie. Za drugim razem swą strzałę posłał prosto w oko bestii. Pewnie i bez tego byłoby już po walce, ale teraz mieli pewność, że potworny zwierz był martwy.

— Jurda! — Syxta, która po krótkiej walce z ryghiem zwyciężyła bez szwanku, pierwsza podskoczyła do przywódcy. — Nie daje znaku życia… Nadarian! Nie stój, jak wryty! Dawaj sakwy!

Młody hodir zdjął noszony przez ramię szary woreczek na skórzanym pasku. W pośpiechu wydobył z niego pozwijane w pigułki liście avadanu, suszone plastry nagundy i uprażone orzeszki ritelu. Wszystko podał Syxcie lekko trzęsącymi się rękami. W tym samym czasie Havik udzielał pomocy Elendowi. Uprażony orzech ritelu, po starciu i zmieszaniu z tłuszczem stawał się maścią zdolną do niezwykłych efektów leczniczych, jej aromat nie był przyjemny, lecz potrafiła sprawić, że niedawno utracona kończyna, w zależności od siły organizmu i woli pacjenta, mogła odrosnąć do stanu pierwotnego. Ritel nie był powszechny w żadnej części Vineoi poza Thaff’Mal Athabarandhonem. Można go było nabyć od druidów Kręgu (Ani’Al Kendu) na rynkach całego Kaedmon Geryth, z reguły za zawrotną sumę wielu sztuk złota. Eila doskonale wyposażyła Gultura, a tym samym i dziesiątkę Jurdy. Dzięki temu mieli wszystko, co niezbędne, aby doprowadzić rannych do porządku… przynajmniej na tyle, aby mieli siłę wstać i iść dalej. Dopiero teraz, gdy Era lekko stęknęła, jej towarzysze zauważyli, że wciąż pozostaje w pozycji, w której zastygła z chwilą ponownego wejścia do komnaty z sarkofagiem. Dostrzegli również, że po drugiej stronie sali, w pozycji takiej samej jak czarodziejka, stoi postać, a ciało jej oplata aura nie czerwona, lecz jasnobłękitna.

*

Era i on. Nieznany, starożytny. „Zapewne strażnik” — przemknęło jej przez głowę. Wiedziała, że zamknięto go w grocie, której wrota były połączone mechanizmem ze stopniem, na który stanęła. Czuła, że to on przywołał żercę — potwora charakterystycznego przecież dla bezdroży Starej Levartii, czy niecywilizowanych ostępów Kaedmon Geryth. Nazwała go Cieniem, a on uśmiechał się do niej i nie potrafiła w żaden sposób wyjaśnić jak to możliwe, ale czuła to wyraźnie. Wszystko działo się przecież w ich umysłach, ich ciała pozostawały nieruchome, czas nie istniał, byli tylko oni dwoje.

— Witaj piękna Asthal’Manzae — szeptał w zgrabnym telirsterilskim dialekcie Nessthalku, południa Imperium Gwiazd, gdzie w szczególności zwracano uwagę na konserwatywne obyczaje i językową poprawność, aby język współczesnych telirsterilów nie odbiegał od ich przodków z legendarnego Elemdelalu i Diviah’ii.

Nie odpowiedziała, ale posłała mu uśmiech. Chciała, żeby wiedział, że się go nie boi. Strażnik komnaty, w której spoczywał tak wielki bohater wcale nie musiał być proporcjonalny mocą do tego, którego strzegł, zważywszy na okolicę, mogli umieścić tu podrzędnego ducha tylko po to, aby odstraszyć ciekawskich poszukiwaczy skarbów, z resztą, o skarbach Gadmuru nie słyszano nigdy nic, zapewne więc, jeśli takowe istniały, Gura Suful i Jubal zadbali, aby nikt poza nimi się o tym nie dowiedział.

— Odejdź śmierci — szepnęła w stronę Cienia.

— Nie masz nade mną władzy.

— Jesteś obrazą Elnaia!

Cień syknął na dźwięk świętego imienia boga życia.

— Ja jestem sługą Karr’Ab Niml’a! — wrzasnął jej do ucha. Zauważyła, że jest upiorem bez skóry, a więc stwór mroku przejął kontrolę nad zwyczajnym szkieletem, nie miał zatem uziemienia swej mocy, nie posilał się energią żywej istoty. Dawało jej to nadzieję. O ile nie ma do czynienia z liczem?…, ale nie wierzyła, aby nieumarły nekromanta czekał tu zamknięty aż przybędzie do lochu grupa śmiałków. Gdyby tak było, stałby przed nią sam Erdmord Nekromanczer, nie zaś zakapturzony strzępek, który starał się ją nastraszyć.

Cień był szybszy niż się spodziewała. Uderzył ją w bok, tuż pod ramieniem. W ostatniej chwili skręciła tułów na biodrach i ujrzała krótki, czarny miecz rzeźbiony w opalanej kości. Minął szczupłą sylwetkę dziewczyny bez szwanku. Czym prędzej zainwokowała słowo, które wyzwalało zaklęcie przeobrażenia wklęte w niewielką blaszkę zawiązaną w supełku na rzemyku u jej szyi. Takie przygotowane wcześniej czary można było przechowywać całymi miesiącami gotowe do użycia. Wystarczało spełnić warunek aktywacji. Wiedziała, że stopień, który uruchomił pułapkę mógł nie tylko otworzyć drzwi przed Cieniem, ale również powołać go do istnienia — uwolnić ducha, który opanował złożony we wnęce szkielet. Teraz rzekła: „Proch!” i miecz przeciwnika rozsypał się, a on sam lekko się zdziwił. „Zapewne zechce mnie teraz zaatakować” — pomyślała Era, — „rozsypać taki miecz, to: zużyć mnóstwo mocy; pewnie liczy, że jestem teraz słaba”. Nie pomyliła się, dłonie Cienia przekształciły się w ostrza i zaczął oburęcznie wyprowadzać ciosy. Szybkie, zręczne i niebezpieczne. Era czuła, że wkrótce się pomyli, że nie da rady bez końca unikać świstów i machnięć, wypadów i natarć, prędkich, energicznych brzeszczotów. Nagle wpadła na pomysł: dmuchnęła Cieniowi w trupią twarz, a jej oddech zamarzł na oczodołach wrogiej istoty. Sztuczka udała się, bo potwór zdezorientowany na moment zaprzestał ataków. Era wbiła w jego pierś klingę własnego rytualnego sztyletu. Cień cofnął się i wrzasnął. Asthal’Manzae ani myślała przerywać swego natarcia! Zatańczyła w przeciwtempie. Ominęła prowizoryczną zastawę i zgrabnym nurem przytuliła się lewym barkiem do piersi przeciwnika. Wzięła zamach prawą ręką i wbiła z impetem ostrze we właśnie rozmrożony oczodół Cienia. Ten, cofając się, zawył przeciągle chropowatym zawołaniem.

— Szszszszzzzzzzzzzzzzzzzzzzzziiiiiiiiihhhhhhhhhhhhhh!

Wezbrał w sobie całą moc i z niezadowoleniem uznał, że jest jej nie dość, że w tym martwym szkielecie nie mieści się jego potencjał. Mimo to, z prędkością błyskawicy posłał jeden z brzeszczotów w ramię czarodziejki. Era poczuła lodowaty chłód, a następnie przenikliwy ból. Krew bryzgnęła niczym fontanna: maleńkimi kropelkami. Czarodziejka całą wolą zawróciła je z powrotem do swego ciała. Wiedziała, że siła daardla przeraźliwie wzrośnie jeśli dostanie choćby odrobinkę życia na żer. Przechyliłoby to nieubłaganie szalę zwycięstwa na jego korzyść. Uderzył znowu, lecz ona ostatnią mocą odfrunęła i zaskoczyła go tym, bo potęga uciekała z niego z każdą chwilą, i niewiele jej zostało w tym kościotrupku.

Era zaszarżowała, ryzykując wszystko. Jeśli nie trafi szaleńczy atak, jeśli źle rozeznała się w mocy przeciwnika, będzie po niej.

Ostrze sztyletu wbiło się w czaszkę Cienia od dołu, a Era szarpnęła ze wszystkich sił, rozrywając żuchwę, otwory nosowe, oczodoły. Szkielet rozsypał się niczym sterta zrzuconych z wysokości patyków.

*

Havik, Syxta i Nadarian patrzyli, jak postać, od której biła błękitna aura, oddalona od czarodziejki niemal całą długością sali, zapadła się dosłownie pod ziemię, jak Era przykucnęła z jękiem, a następnie, odwracając oczy białkami do góry, osunęła się na kamienną podłogę. Pojedynek magów zakończył się. Drużyna widziała przez cały czas jedynie dwójkę stojącą nieruchomo, od czasu do czasu próbującą coś mówić, jakby przez sen, z którego nie można się obudzić.

Podbiegli do towarzyszki.

— Straciła przytomność — orzekł Nadarian.

— Widzę — skomentowała poirytowana Syxta. — Co teraz?

— Czekamy aż przebudzi się Jurda — odpowiedział Havik.

— A ty od kiedy jesteś taki pyskaty? — uśmiechnęła się drapieżnie Syxta.

— Spokój — dobiegł ich głos dziesiętnika. Podane specyfiki spełniły swoje zadanie. Dowódca siedział na kamiennej posadzce, ale najważniejsze, że odzyskał przytomność i najwyraźniej też wigor. Przyjęli to za dobrą monetę. — Otwieramy kryptę.

— A Era? — zapytała tropicielka.

— Nie znam się na tych ich czarach, ale tamten błękitno się mieniący jegomość może jeszcze wrócić, wolałbym wyjść na górę zanim to się stanie.

— Jak się czujesz? — zapytał Nadarian.

— Nieźle chłopcze — odparł Jurda podnosząc się powolutku z podłogi. Zioła działały już jakiś czas, lekko kręciło się w głowie, a od rozgrzewających medykamentów wszystkie mięśnie nieco rozmiękły. — To przypomina mi młodość: hodir w ruchu czuje, że żyje! — parsknął, lekko smarkając i wycierając wąsy dłonią. — No dalej, sam nie podniosę tego wieka! — wskazał na sarkofag.

— A jeśli tam są jakieś magiczne inskrypcje? Pułapki?

— Era nic mi o tym wcześniej nie mówiła — odpowiedział Havik.

— To już coś. Tak czy inaczej, — uśmiechnął się Jurda, rozprostowując kości i przeciągając się jak po długim śnie, — czasu nie mamy zbyt wiele, zwłaszcza, że agerunici są dwa piętra nad nami. Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy.

— O kurwa! — usłyszeli Elenda, który w lewej ręce trzymał zabandażowany kikut swojej prawicy.

— Nic ci nie będzie, mamy maści z ritelu! — krzyknął do niego Jurda.

— Już mu dałem — wyjaśnił Havik.

— No, już ci dał — uśmiechnął się dziesiętnik.

Elend wstał pomału, rozejrzał się, wskazał na Erę:

— Co jej jest?

— Nic, tylko trochę poszalała z tymi swoimi czarami — odpowiedziała Syxta. Głowę Asthal’Manzae trzymała na kolanach i zastanawiała się, co też może dolegać jej koleżance? Dla spokoju ducha dała jej avadan. Zioło poprawiało witalność, przywracało energię, zapewne nie magiczną, ale zdrowie na pewno.

— Dawaj tu Elend! — krzyknął Jurda. — We czterech damy radę ruszyć ten kamień.

— Czym ja go mam podnosić? — chłopak wskazał na swoją zabandażowaną rękę.

— Przestań się mazać żołnierzu! — skarcił go dziesiętnik i hodir posłusznie dołączył do pozostałych mężczyzn.

Ustawili się przy grobowcu. Elend, Havik, Nadarian i Jurda. Chwilę trwało zanim im się nie udało, stękali, zastawiali się, odliczali. Dopiero po czwartym podejściu wieko drgnęło i delikatnie je przesunęli, tworząc szparę. Zabłysło w niej stałe, rażąco białe światło.

— Miałam szczęście… — szeptała Era. — Był słaby…

Syxta troskliwie głaskała ją po czarnych włosach.

— Ciii, już po wszystkim Era.

Oczy Asthal’Manzae rozbłysły tak jasno, że czerwonowłosa hodirka musiała odwrócić głowę. Białe światło, takie samo jak z sarkofagu, w tej ciemności było drażniące nie do zniesienia.

Rozdział 3

Niepokoje.

Zatrzęsło się Imperium Gwiazd,

Levartarowie wraz z Ryth nadeszli.

Czyżby upadku to był czas?

Znikąd nie było nadziei.


Jeden był Eilon Dara wódz,

Dziedzic amaralskiej krwi.

Dla wszystkich próżny był trud,

Jedyny odważyłeś się Ty.


Wielki Telirze szlachetny!

Odprawiłeś Ryt Świętych Blizn!

Wiedziałeś, że jest ostateczny,

Uczyniłeś go, by Gwiazdom dać świt.


Magia Twoje życie zabrała,

Tak potężny stał się Twój czar.

Zwada wśród wrogów powstała,

Dla telirsterilów to wielki dar.


Jesteśmy Twoim potomstwem,

Dzięki Tobie minęła nas zguba.

Levartarowie okryli się snem,

A Ryth rozpłynęła się w chmurach.


Nie ma ofiary nad Twe poświęcenie!

Nie ma historii nad Twe wywyższenie!


Znana kolej rzeczy już jest stała,

Wielki Telirze: Tyś ojcem Eilon Dara!

W księgach i pieśniach Tobie pisana

Na wieki wieków jest tylko chwała.

Tenarren Vallafanne, „Pieśń o Wielkim Telirze”, Nessthalk, 1780 r.

Moje niebo zostało rozgrzebane pazurami dzikiej armii bogów…

W oddali ostatnia, srebrząca smuga prawdy…

Cienie zaległy na mojej drodze, podstępne kamienne mury wyrosły z iluzji…

Rozlały nektar, rozsypały okruchy kołaczy…

Moja dusza płacze… Srebro, które miało być złotem, sczerniało…

…a może to zwykły metal?

Nie wiem, choć srebro czasem czystsze od złota, dziś przez to jedynie tęsknota,

Smutek…

To wszystko nic, a najgorsza bezcelowość — nicość…

Agrat Bat Machlat, Bajka o miłości, Zandardyr (Muaerd), tekst datowany na okres Czarnej Ery.

Światłość absolutna. Nieprzemierzona. Odmęty świętej jasności.

Nicość, a może raczej Wieczność?

Pobojowisko. Czarne gruzy, rozszarpane ciała, krew, brud i wszech unoszący się pył. Mgła szaleństwa. Suchość i martwota.

Uderzenie serca. Czerwony impuls.

Drugie. Przebłysk świadomości.

I nagle poczuł wszystko, jednocześnie dotarł do niego cały ból wszechświata. Był nagi, ale jedynie jego twarz wychylała się ponad powierzchnię rozrzuconych wszędzie gruzów, połamanych kamieni, będących jeszcze niedawno wspaniałymi częściami składowymi kunsztownych pałaców Piekła.

Pamiętał wojnę, pamiętał, jak jego poddani zwrócili się przeciwko niemu, pod przywództwem Garatha Maliriama, Tego Który Nie Widzi Nieba. Teraz jednak nie do końca wiedział, co się z nim dzieje? Czuł się fatalnie, zaschło mu w gardle na tyle, że każdy oddech sprawiał wręcz nieopisany ból. Upokorzony, zostawiony bez pomocy, na wieczność uwięziony i… osamotniony… zaraz, zaraz… jak to możliwe, żeby on, Wielki Władca Piekła, Dumny Król, pierwszy hodir, który stał się równy bogom, teraz odczuwał samotność? Dawniej to się zdarzało, ale było to tak dawno, że nikt poza nim nie miał pojęcia, iż mogłoby to być możliwym.

Adun.

Miał tak na imię zanim nie został czcicielem mrocznych sztuk Karr’Ab Nimla i Egzula. Dawno, kiedy jeszcze kochał… Dość! On?! Kochał?!? Przecież powinien brzydzić się czymś tak naiwnym, ale właściwie… to nie było przykre wspomnienie.

Poczuł uderzenie kropli na policzku. Nie był tu sam… i dobrze, bo jeszcze zwariuje rozsmarowany w tych wspomnieniach… a może snach?

— Chyba się nie przebudzi — powiedział wysoki akv’arr ubrany w złotą suknię bogato zdobioną ornamentami typowymi dla Tajnakhalu.

— Spełniłyby się twoje życzenia, prawda Phentarrze? — zapytał drugi skrzydlaty, bardziej dostojny od towarzysza. Był młodszy (o ile w przypadku akv’arrów takie sprawy są widoczne…?), nieco niższy, ale miał czarną, piękniejszą suknię utkaną z błękitu nieba i ornamenty wyszywane z kosztowności, o jakich istoty Lulhmarru, czy Vineoi, a nawet całego Globu, mogłyby sobie jedynie pomarzyć.

— Owszem — odparł z zadowoleniem ten nazwany Phentarrem. — Za zbrodnie, których dokonał nie powinien się nigdy przebudzić.

— Jest mimo to ktoś, kto w zbrodni potrafił go przewyższyć — zza pleców dwójki dobiegł głos, zaskoczeni jednocześnie się obrócili. Przed nimi stanął Nudulon, najświętszy akv’arr samego Genuina, jedynego stwórcy rodzin dobra i zła. Posłaniec poruszał się na czterech łapach, a cielsko jego przypominało tułów smoka, lecz zamiast szyi miał tors telirsterila z ogromnymi, błoniastymi skrzydłami i głową lwa. Obaj akv’arrowie oddali mu pokłon.

— Panie, nie widziano cię od wieków — nie krył zaskoczenia niższy ze skrzydlatych.

— Nie przybywam do was bez powodu Elnaiu, synu Azepha. Genuinowi podoba się twój plan. Posłał mnie, aby rozumowaniem podobni Phentarrowi akv’arrowie Tajnakhalu uznali twą decyzję za słuszną. Tylko Doomar osiągnął na Globie tyle, by stać się równym dzieciom Genuina. Jego serce jednak nie zawsze było złe, o czym nawet on sam już nie pamięta. Ten hodir w Czasach Dianeru osiągnął wielką potęgę, zatem ma do wielkości predyspozycję.

Phentarr i Elnai słuchali Nudulona. On był głosem, więc mówił:

— Powstanie Duch Dumnego Króla, lecz napełnimy go miłością i spokojem, odbierzemy mu zaś wszelką nienawiść i zapalczywość. Zwrócimy mu imię Adun, tak by mógł wypełnić proroctwo Wielkiego Telira i zasiąść na tronie odrodzonego Oberonu, tak by dokonała się zemsta za śmierć Azepha, za sprowadzenie levartarów na Lulhmarr i jego ostateczny upadek. Za zniszczenie prawdy o Vineoi, zniszczenie Oberonu! Niech będzie przeklęty Ten Który Nie Widzi Nieba, niegodziwiec i zdrajca, Garath Maliriam i jego wstrętna Szuara!

Elnai uniósł w górę ręce i zaczął padać deszcz. Uderzył piorun. Adun otworzył oczy.

W komnacie jasne światło nagle zgasło. Hodirowie znowu mieli problem z przyzwyczajeniem oczu. Era spokojnie się przyglądała, choć ze wzruszenia, po policzkach ciekły jej cieniutkie stróżki krwi.

Spod wierzchniej płyty sarkofagu wychyliła się ręka. Dłoń na tle seledynowego, fosforyzującego oświetlenia wyglądała jak ręka topielca, który próbuje złapać się czegokolwiek, co da mu wolność od niechybnej śmierci w głębinie. Jurda bez namysłu chwycił przedramię i zaczął wyciągać mężczyznę z kamiennej trumny. Elend i Havik pomogli mu, Nadarian, Era i Syxta przyglądali się wyciąganemu, choć tropicielka sprawiała wrażenie, jakby go już widziała i nie patrzyła jak dwójka jej towarzyszy z ciekawością, lecz z podziwem. Był to młody hodir o ciemnej karnacji południowca oraz czarnych, długich włosach. Na przystojnej, ładnej twarzy, o mocnym, charyzmatycznym spojrzeniu, wyrastała gęsta, choć przystrzyżona broda i wąsy. Budowa jego ciała zdradzała sporą zwinność i siłę. Miał szerokie ramiona, płaski brzuch, muskularne nogi. Wszystko było widać jak na dłoni, bo od szyi aż po stopy był ubrany w czarny, obcisły kostium. Później Nadarian dowiedział się, że nie jest to zwykły strój, a zbroja z Dawnych Dni, kiedy magia była o wiele bardziej powszechna niż dziś, a mistrzowie kunsztu płatnerstwa znali tajemnice, które pozwalały na obróbkę najmniej znanych metali. Ten tutaj to hakor — po odpowiednim przygotowaniu alchemicznym, — twardszy niż stal, formowalny i elastyczny, a przy tym czarny jak noc i matowy. Zbroja, czy też odzież z hakoru, choćby głupie rękawice, ba! Nawet przepaski na ramię, czy kolana, byłyby w dzisiejszych czasach bezcenne na rynkach miast Wolnego Królestwa, w ogóle nie tylko Kaedmon Geryth, ale jak sądził młodzieniec, towar byłby ekskluzywny nawet wśród telirsterilów.

— To jest Adun? — zadał pytanie Elend.

— To on! — krzyknęła Syxta nie kryjąc podekscytowania.

— …Pić… — stęknął Odrodzony Bohater.

— Dajcie mu wody! — rozkazał Jurda. Nadarian podał wydobytemu hodirowi manierkę. Podtrzymywany przez Jurdę i Havika, łapczywie połykał życiodajny płyn. Po chwili poczuł się pewniej na nogach, dar Elnaia — życie — rozlało się leniwie po ciele przedwiecznego herosa.

— Jestem Adun — powiedział z trudem. Miał mocny głos, choć on sam go nie poznawał, w dodatku mówił w języku, który słyszał po raz pierwszy w… życiu.

— Panie? — Era ukłoniła się przed nim z dworską etykietą.

— Nie czas na ceregiele! — krzyknął Jurda. — Musimy jeszcze się stąd wydostać!

— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy zgodnie, a dziesiętnik zwrócił się do Aduna. — Wybacz Panie, lecz patrzę na cały oddział, a mój rozkaz każe mi was wszystkich wyprowadzić z Gadmuru.

— Mam tyle pytań… — Adun chwilę przyjrzał się swoim dłoniom. — Prowadź żołnierzu, jestem wciąż słaby…

— Weź to Panie — Syxta podała mu pigułkę zwiniętą z zasuszonych liści avadanu, przyjął ją i chwilę patrzył w bystre, duże zielone oczy dziewczyny, tak, jakby przypominał sobie coś, lub kogoś. Era poczuła drobne, irracjonalne ukłucie zazdrości. To był przecież Luxus!

Po chwili ruszyli. Pierwszy szedł Havik, za nim Syxta z Jurdą, Era z Adunem, z tyłu Elend i Nadarian. Mrok korytarza po długiej chwili ustąpił oślepiającej światłości. Z chwilą gdy przekraczali próg górnej sali, poczuli coś dziwnego, coś jak gdyby wydostali się wraz z kłębem sprężonego powietrza, jakby uwolnili jakąś starożytną, tajemniczą moc, która znalazła teraz ujście i wzbijała się najkrótszą możliwą drogą do nieba.

Szuara przebudziła się z wrzaskiem. Nie czuła lęku nigdy i nigdzie. Nie czuła go od tysiącleci. Aż do teraz. Krzyk odbijał się echem od ścian olbrzymiej komnaty, sypialni pałacu. Wysokie na wzrost dorosłego hodira, wąskie okna, porozdzierane na oścież wpuszczały wiatr, który o tej porze, a była wczesna jesień, w takim natężeniu nie był zjawiskiem zwyczajnym w Byleth Amaros, Mieście Ośmiu Bram. Komnata zatańczyła, lśniące złotem i szkarłatem zasłony podrygiwały niesione lekkimi muśnięciami zefiru, a woal łoża Królowej Baalberythu im partycypował. Wiedźma zmrużyła oczy i czym prędzej wezwała służbę.

— Hotty!

— Jestem Pani! — w drzwiach komnaty stanęła czerwonoskóra bylethea.

— Zawiadom króla, że chcę go widzieć!

— Tak jest Pani. Czy przygotować stroje?

— Owszem Hotty — Szuarze podobała się jej arogancja, jako pierwsza od wielu pokoleń byletherów ośmielała się zadawać pytania. — Zawiadom też łaźnie, że dziś odwiedzimy je oboje, ja i Garath Maliriam.

— Niech stanie się twoja wola boska Szuaro.

Wiedźma usiadła na bogato inkrustowanym krześle. Zaklaskała i z dwóch stron na jej komendę pojawiły się niewolnice. Bylethee, telirstrilki, silvu’ar, Asthal’Manzae, hodirki i derthki, wszystkie przepiękne, przybrane złotem, paciorkami, jedwabiami, kwiatami pellery, utrefione wszelkiej maści malowidłami, wonnościami i cudami, zarówno naturalnego, jak i magicznego pochodzenia. Przyniosły ze sobą stertę ubrań, sukni, spodni, bluzek, bielizny, peleryn, najprzeróżniejszych apaszek i wszelkiego zbytku, jaki kobiety wynalazły w celu poprawiania, bądź eksponowania swej urody. Szuara w naturalnej postaci była hodirką. Miała jasne, długie, choć rzadkie włosy, zaś jej uroda z roku na rok postępowała w, zdawało się, bezgranicznej brzydocie. Jasnozielone oczy miały niestosowny nawyk obłąkanej rozbieżności, nos był długi i krzywy, a wystające zęby odbierały całej postaci resztki wszelkiego uroku. W dodatku miała skłonność do tycia, przez co, mimo pilnowania diety, nosiła drugi podbródek, a jej przetłuszczająca się skóra prędko pokrywała się szpetnymi, nabrzmiewającymi ropą krostami. Gdy do tych wszystkich przypadłości dodać głos piskliwy, donośny i mocno nosowy, który bezstronnego słuchacza irytował natychmiast, miało się pełny obraz turpistycznego wynaturzenia, które bez swych magicznych sztuczek pewnie nigdy nie doczekałoby się adoracji kogokolwiek. Jak to jednak bywa, los nie szczędzi niespodzianek i tak oto ta przebiegła dziewucha o aparycji bliższej naturze szczurów, niż szlachetnemu plemieniu hodirów, stała się żoną największego monarchy współczesnego Globu. Garath Maliriam pierwotnie wywodził się z rasy reptilionów, zaś po wiekach, gdy zdradził Dianer, zabił Azepha, doprowadził do ruiny Lulhmarr, sprowadzając nań dosłownie Piekło, rzadko używał swego jaszczurzego wizerunku, najczęściej pojawiał się w ciele czarnego jak heban dertha.

Teraz Hotty wraz z pozostałymi służkami doradzały, upiększały, komplementowały i ogólnie adorowały próżność Szuary. Królowa, korzystając ze swobody kreowania własnej powierzchowności, przybrała obecnie postać zgrabnej, silnej i zdrowej, drobniuteńkiej silvu’ar o jasnej, złoto-lśniącej skórze, kasztanowych włosach oraz dziecinnej twarzyczce z lekko skośnymi, wielkimi oczami barwy turkusowego nieba odbitego w strumieniu. Była ucieleśnieniem piękna i niełatwo byłoby jej teraz zrezygnować z możliwości przeobrażania swego wizerunku. Służki okryły ją jedwabiami, kosztownościami, wonnościami, malowidłami, do tego doszły czary, …dużo czarów. W całym tym rozgardiaszu jedna z niewolnic trafiła na arenę, inna na uciechę straży pałacu, jeszcze inną Szuara własnoręcznie i bez użycia jakichkolwiek narzędzi skróciła o głowę. Hotty przyglądała się tej manifestacji rozkapryszenia i musiała przyznać, że i tak pani była dziś nad wyraz łagodna. Nie raz już Czarna Wiedźma skazywała na śmierć wszystkie usługujące przy ubieraniu niewolnice, na końcu litując się nad swą faworytą, której przyznawała jedynie karę chłosty. Szuara lubiła ją i to nawet bardzo, a Hotty zdawała sobie z tego sprawę, choć musiała strzec się na każdym kroku, aby królowa widziała w niej jedynie lojalność i mądrość.

— Czy zawiadomiłaś już łaźnie o naszym przybyciu? — Szuara zapytała byletheę skrzeczącym i drażniącym głosem. Królowa Baalberythu szczerze wierzyła, iż jej głos jest jedynym pięknem, jakim obdarowała ją natura.

— Tak pani, zgodnie z twoim życzeniem — odparła Hotty.

— Możesz więc odejść, nie będziesz mi już potrzebna.

Faworyta odeszła, a wraz z nią wszystkie niewolnice. Szuara została sama w swej komnacie, siedząc na krześle i myśląc nad tym, co ją dziś obudziło? Nie zamierzała przerywać swej kontemplacji tak długo, aż nie raczy pojawić się sam Władca Wielkiego Baalberythu. Czas mijał, a ona trwała w swej pozie niewzruszenie i nie traciła go bynajmniej na błahe dumania, lecz wertowała zajadle księgi swej pamięci, przeszukiwała najmroczniejsze zakamarki umysłu, tropiła odpowiedzi na pytania, które niczym nieproszeni goście zawitali dzisiejszego ranka do jej świadomości i… gryźli, kąsali, nieustannie deprymowali tą wielką panią, wkrótce i całego świata. Zmarszczyła prześliczne, cieniutkie brwi przybranego wyglądu i wydymała kształtne, różowe usteczka w dzióbek. Czekała na olśnienie, nie jest jednak prostą sprawą przypomnieć sobie drobny, na pozór nieistotny szczegół w wielowiekowej pamięci.

Garath Maliriam wszedł do komnaty i zastał swą żonę w pozie mniszki, która z żelazną dyscypliną oddaje się medytacji.

— Cóż to żono wprawiło cię w tak głębokie zadumanie? — zapytał Ten Który Nie Widzi Nieba.

Szuara dopiero na dźwięk jego słów, skonstatowała obecność męża.

— Skąd wiesz, że to ja? Przecież nie widziałeś mnie jeszcze w tej skórze?

— Dobrze wiem, że nigdzie, na całym Vineoi nie spotkam piękniejszej od ciebie, gdy widzę fizjonomię tak idealną jak twoja Szuaro, nie mogę mieć wątpliwości, że to z tobą mam do czynienia.

Czarna Wiedźma uśmiechnęła się i wstała. Spletli się w mocnym uścisku, a ich usta przywarły do siebie. Pomimo długich wieków spędzonych wspólnie, wzajemna namiętność nigdy nie przygasała ani na moment. Czułości trwały dłuższą chwilę, po czym Garath Maliriam zapytał ponownie:

— Powiesz mi teraz o co chodzi?

— Sama nie wiem — tuliła się do szerokiego torsu i napawała siłą ramion. — Dziś rano, przez moje okna przeleciał dziwny wiatr. Zbudził mnie i wystraszył.

— Wystraszył ciebie? — ton jego głosu wydał się jej nie dość przejęty.

— Nie kpij.

— Nie kpię.

— Zatem wiesz jak bardzo wydarzenie to musi być niezwykłe?

— Owszem — lekko się zaniepokoił. — Czy wiesz coś więcej? Coś co mogłoby mieć związek?

— Nic. Myślałam, ale to niemożliwe…

— Co takiego?

— Legenda, czy pieśń, ale nie pamiętam jej całej, tylko znaczenia, — dał jej chwilę, a ona mówiła dalej — poszczególne słowa, coś o wietrze i wojnie…, że odmieni się świat i powstanie…

— Luxus — wyrzekł to jedno imię, w które z nadzieją nie wierzył, wiedząc jednocześnie, że ono istnieje, że zapadną wyroki za bogobójstwo i przyjdzie zapowiedziany pieśnią mściciel.

Zapadła cisza. Po raz pierwszy od wieków Garath Maliriam zaniemówił, a Szuara nie potrafiła przerwać jego milczenia.

— Wiem! — krzyknął nagle król Baalberythu.

— Słucham cię panie — wiedźma nadstawiła uszu.

— Ta pieśń, przepowiednia, czy jak to tam nazwać, wiąże się z Oberonem, czyż nie?

— Zdaje się, że masz rację. Mów dalej.

— Ostatecznie likwidacją tej żałosnej religii zajmował się Xummun, zatem jego musimy się radzić w tej sprawie.

— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem Ojcze Zamętu — Garath Maliriam lubił, gdy tytułowano go najrozmaitszymi przydomkami. Szuara wiedziała o tym i chętnie sprawiała mu drobną przyjemność wymyślając coraz to bardziej niezwykłe kombinacje przeróżnych, mniej, lub bardziej udanych sformułowań określających potęgę, kunszt i charakter.

Szuara złapała męża za rękę i poprowadziła do swej pracowni. Przeszli przez salę tortur wypełnioną najrozmaitszymi akcesoriami służącymi zadawaniu wszystkich możliwych rodzajów męki; ominęli laboratorium zastawione butlami i buteleczkami, ampułkami i ampułeczkami, szklanymi rurami i rurkami żywo bulgoczącymi wszelkiej maści kolorami i zapachami; przekroczyli w przelocie zbrojownię bogatą w broń naturalną, fizyczną i magiczną wszystkich typów, rodzajów i wielkości, aby w końcu dojść do pomieszczenia zawalonego pudłami, pudełeczkami, antykami, bibelotami — słowem do graciarni, w której dębowe półki aż uginały się od najprzeróżniejszych rupieci. Garath Maliriam wiedział, że nie są to śmieci, a przedmioty o magicznych właściwościach, znajdowały się tu zwykłe, byle jakie karty do wróżenia, czy amulety dodające wigoru w małżeńskim pożyciu, ale również wielkie, starożytne artefakty zdolne obrócić w pył całe oddziały armii, czy też relikwie wielkich bohaterów, wpływające swym działaniem na całe rzesze istot.

Czarna Wiedźma grzebała w swych skarbach dłuższą chwilę, w końcu wyprostowała się, odginając energicznym ruchem zgrabną silvuarską sylwetkę.

— Mam! — krzyknęła triumfalnie. W dłoniach trzymała spore i płaskie zawiniątko w kształcie koła. Król Baalberythu poczekał i dał żonie możliwość opowiedzenia o tymże znalezisku.

— To jest Magiczne Zwierciadło.

— Do czego służy?

— Do komunikacji oraz ukazania rzeczy, które zechcesz ujrzeć. Szkopuł jednak w tym, iż trzeba wiedzieć, czego się szuka.

— Wywołaj Xummuna, on będzie wiedział czego szukamy.

Szuara rozwinęła szmaty zabezpieczające lustro. Miało ramę z rzeźbionej kości wysadzanej na przemian perłowymi i srebrnymi emblematami Karr’Ab Nimla oraz Egzula. Wiedźma wezwała Hotty, rozkazała przyprowadzić sobie niewolnika, do właściwego działania Zwierciadła potrzebowała świeżej krwi. Zabiła nieszczęśnika na miejscu, rekompensując sobie i mężowi czas oczekiwania na ofiarę. Chwilę później mogli już rozmawiać z Największym Magiem Świata.

— Xummun do usług — królewska para usłyszała w zwierciadle najpierw sam głos, a dopiero po chwili ujrzeli Katorbianina.

W Dawnych Dniach Katorba była krainą zamieszkiwaną przez hodirokształtny lud, który szczególną przyjaźnią darował Elemdelal i Diviah’ę. Katorbianie mieli wyjątkowy talent do magii, byli z resztą dla innych plemion Globu wielką zagadką — ich ciała składały się z formowalnej masy, dzięki czemu mogli przybierać najrozmaitsze kształty, a nigdy nieznudzoną modą zwykli chodzić w maskach. Nie posiadali szczególnych uwarunkowań do walki, wszystko rekompensując sobie siłą magiczną, a że ich kraina cieszyła się uciążliwym sąsiedztwem mrocznego kraju Vandiae, pewnego razu, w Czasach Dianeru, cała Katorba, wykorzystując energię życiową wszystkich swych obywateli, uniosła się ponad nieboskłon w gigantycznym, magicznym balonie, pozostawiając pod sobą Robaczywe Zgliszcza — obszar sięgający w dół, jeśli wierzyć legendom, aż do piekieł boga Mahundy. Xummun był jednym z przyjaciół Maliriama z czasów, gdy wspólnie z Gorgukiem i Szuarą walczyli z Da Doma Gaardem Czarnym. Wtedy nikt nie podejrzewał, że Karr’Ab Niml w końcu przekona ich do zmiany systemu wartości.

W zwierciadle pojawiła się postać w żelaznym, okularowym hełmie z przytwierdzonymi doń piekielnymi niby-rogami–nożycami krzyżującymi się na wysokości nosa. W miejscu twarzy Czarnoksiężnik nosił lustrzaną maskę, która od niepamiętnych czasów była jego ulubioną.

— Czego chcą ode mnie Władcy Baalberythu?

— Informacji Xummunie — rzeczowo zaczął Garath Maliriam — może okazać się, że nie jesteśmy aż tak bezpieczni, jak to nam się zdawało.

— Zamieniam się w słuch. Któż ośmieliłby się nam sprzeciwiać? Zwłaszcza teraz, gdy wyczekaliśmy dość długo, aby zmiażdżyć to żałosne Kaedmon Geryth, snując ferment obyczajów, przemycając coraz głębiej zgniliznę niezgody, tak by złamać ducha Wolnego Królestwa i w końcu objąć we władanie ojczyznę Diar Amy Tual i Elduana!?

— Jesteś jak zwykle optymistą. Od snucia fermentu w obyczajach do podboju jeszcze daleka droga, a na pytanie: „Któż by zechciał nam przeszkodzić?”, odpowiem: Elnai, Xummunie, Syn Azepha.

Czarnoksiężnik milczał chwilę.

— Elnai? — zapytał nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

— Owszem, nie pamiętasz pieśni żałosnych Oberończyków? Coś o Luxusie, promieniu nadziei i wietrze, który przestraszy…

— ...najbardziej zagorzałych wrogów jasności — dokończył Xummun. — Tak. Była taka pieśń, ale dawno, dawno temu i, jak sądzę, nikt jej już nie pamięta…

— Wiesz przecież durniu — wrzasnęła Szuara, — że przeciw nam nie staje mag, czy grupa śmiałków, lecz rodzina Tajnakhalu!

— Uspokój się pani — Garath Maliriam, przyłożył jej palec do ust — ciiiii.

— Przestałem badać sprawy Oberonu, gdy pamięć o nim przestała istnieć — skłamał czarnoksiężnik. Miał swoje podejrzenia, kontakty, dysponował informacjami i zaufaniem przyjaciół. Nie mógł tak po prostu pozbyć się narzędzi do prowadzenia bardzo subtelnej gry. Zamiast tego postanowił udawać, że nic nie wie.

— Może zostałeś oszukany? Może on przetrwał? — Czarna Wiedźma nie dawała za wygraną.

— Sprawdź to — rzekł jej mąż — Nie chcę słyszeć o tym, że nie zostanę bogiem, jasne? To znaczy… że wszyscy nimi nie zostaniemy… rozumiemy się?

— Jak najbardziej. Dam wam znać, gdy tylko czegoś się dowiem. — Powierzchnia Zwierciadła zafalowała i po chwili stała się zwyczajnym lustrem.

Po wielkiej wojnie z Da Doma Gaardem Czarnym, która została wygrana przez Dianer i Bohaterów Kamienia, ci ostatni stali się niemal świętymi, herosami rangi najznamienitszych spośród największych indywidualności w dziejach.

Maliriam był szczęśliwy, zdobył bowiem miłość Szuary, Xummun mógł bez pamięci poświęcać się studiowaniu najwyższych kręgów magii, zaś Gorguk udał się do swego rodzinnego Roktalu, by tam poszerzać korytarze największego i najwspanialszego podziemnego królestwa, jakie kiedykolwiek dane było wybudować śmiertelnikom. Nawet khumdhuithlidzi z Khanghaghakhu nie mogli marzyć o takim przepychu komnat i rozmachu budowy.

Genuin podarował herosom długowieczność, sam zaś wycofał się ze spraw Globu, pozostawiając go własnemu losowi. Szuara została ugodzona niegdyś czarnym ostrzem Szaluthen Brra przez akv’arra Da Doma Gaarda Czarnego — Asahela Liltaniela. Ów skrzydlaty był Najwyższym Kapłanem Złych Mocy, a rana zadana przez niego jątrzyła się i ropiała w duchu dziewczyny, na wierzchu jednak wydawała się zabliźniona. Asahel Liltaniel zasiał swe ziarno w sercu Szuary, tak samo, jak voo’ardowie zasiewają pocałunkiem swe embriony we wnętrznościach ofiar.

Ciemność jest cierpliwa.

Nie zwykła cofać się przed spełnieniem swych zamierzeń, dążyć do upodlenia, zniszczenia i rozbicia w drobny mak wszystkiego, co ma kształt i przejawia znamiona spokoju, dobrobytu, przyjaźni, radości i miłości. Gdy już spełni swoje cele, obróci w pył znienawidzone dobro, wtedy napawa się zwycięstwem w niekończącej się pysze, kurczowo trzymając w zachłannych łapach władzę i niwelując każdy, najdrobniejszy aspekt sprzeciwu. Pomału rosła w Szuarze pycha i chęć władzy, ale, aby spełnić swe zamiary, potrzebowała pomocy. Przez lata przemycała do serca Maliriama własne, mroczne pragnienia. Tak jak rzeka przez erozję urabia najpotężniejsze skały, tak i umysł bohatera musiał wkrótce ustąpić pod naporem woli wiedźmy — dziewczyna coraz więcej czasu poświęcała księgom o magii, nie ograniczając się jedynie do domeny Noel, ale nader chętnie sięgając po Egzulcistię, księgę, której czytanie powszechnie było zabronione w cywilizowanych krainach. Z biegiem czasu para: Szuara i Maliriam, przeciągnęła na swoją stronę Xummuna i Gorguka, ukazując im potęgę mroku, a w niej niezmierzone możliwości rozwoju z zajęciem miejsca wśród bogów włącznie.

Bohaterowie Kamienia pojechali do Świątyni Genuina na Dianerze, tylko tam żaden bóg nie miał prawa zaglądać, a przed nimi, przez wzgląd na ich sławę, otwarto każde drzwi. Tam dokonali rzeczy strasznej, a zarazem niewiarygodnej. Wykorzystując wszystkie zdobyte przez lata doświadczenia w magii i sztuce cudownych modlitw, pokonali Febete! Półboski Namiestnik Genuina został poskromiony, zhańbiony i uwięziony! Następnie Garath Maliriam rozpoczął swoje dwa wielkie plany: zajęcia piekła i eliminacji Azepha. Oba przebiegały jednocześnie. Wiadomym było, że po wojnie z obozu Da Doma Gaarda Czarnego jedynie Doomar, Król Vandiae przeżył, a następnie, po wielu latach starań, zstąpił do piekieł, aby i tam zostać władcą. Bohaterowie Kamienia doprowadzili do przewrotu w jego dziedzinach, po to, aby we właściwym momencie wykorzystać całą siłę piekieł do własnych celów. W tym czasie Pan Tajnakhalu, Azeph został poproszony o pomoc w odnalezieniu zaginionego Febete, a żeby nie złamać Prawa Dianeru musiał przybrać postać śmiertelnika, ponieważ bogom w ich naturalnej, boskiej postaci nie wolno wtrącać się w sprawy świata materii. Azeph zstąpił na Lulhmarr jako hodirska dziewczyna o imieniu Kirdaszmae. Została zabita przez Garatha Maliriama. Kontynent zaczął się trząść, uwolnienie mocy z ciała zabitego boga doprowadziło do klęski — wszystkie żywioły oszalały. W tym właśnie momencie Ten Który Nie Widzi Nieba sprowadził na świat levartarów, przenosząc piekło do świata materialnego, Lulhmarr przestał istnieć w dotychczas znanym kształcie, teraz był to nowy ląd — Vineoi. Dawne krainy Elemdelalu i Diviah’i, teraz były tylko oazami swej dawnej świetności, kilkoma, oddalonymi od siebie fragmentami. Na całym Vineoi zapanował chaos.

Levartarowie podporządkowywali sobie wschód kontynentu i rozpoczęli walkę między sobą o dominację, na zachodzie formowała się cywilizacja Oberonu. Koronę Tajnakhalu, po stracie ojca, przejął jego syn Elnai. Z woli nowego przywódcy powstała oparta na tradycjach lulhmarrskich kultura zdolna wkrótce do przeciwstawienia się piekielnym wodzom. Bohaterowie Kamienia byli dość zaskoczeni tym, co się stało, ale uświadomili sobie również, że przeszłość minęła bezpowrotnie. Nie był to dla nich dobry okres. Ich moc, po tych wszystkich żywiołowych wyładowaniach i klęskach, nieoczekiwanie zmalała. Musiało minąć pięć pełnych telirsterilskich Pokoleń (jedno Pokolenie Gwiazd to aż tysiąc lat!) nim nie urośli w siłę na tyle, by znów roznieść swoją truciznę po Globie.

Wtedy też Garath Maliriam jako wielki mędrzec dotarł do bram Oberonu i wkrótce stał się doradcą Uzy — ostatniego Wielkiego Amarala. Rady i złowróżbne podszepty przybysza doprowadziły do przemycenia w myśli elemdelalów chciwości, wszelkiego rodzaju żądz, od posiadania, po wywieranie wpływu, a w konsekwencji do wojny domowej i ostatecznego upadku Oberonu. Na jego miejscu uformowało się Imperium oparte na ścisłym systemie kastowym i niewolnictwie. Oberon stał się mitem, społecznym stanem niemożliwym do spełnienia, synonimem dobrobytu i szczęśliwości. Od tamtego czasu rozpoczęła się Wielka Wojna, levartarowie bowiem, w końcu doszli do porozumienia i rozpoczęli swój wielopokoleniowy marsz na zachód. Wówczas władzę w Imperium objął najbłyskotliwszy z dawnych elemdelalów — Wielki Telir. Zapoczątkował dynastię, a także rodzaj telirsterilów. Wielka Wojna trwała przez wiele pokoleń hodirów, wkrótce do Eilon Dara przybyli Muaerdowie z północnego Zakhrabhu przynosząc dary wiedzy, których sposobem telirsterilowie mieli zwyciężyć z zastępami zniewolonych hodirów, khumdhuithlidhów, giddonów i wszelkiej maści innych istot, zdolnych do walki, a kierowanych wielką mocą czarciej woli władców piekła. Wielki Telir rozpoznał w muaerdzkich domenach czarnoksięstwo (trzeba tu wspomnieć, że mroczna wiedza derthów z Muaerdu była dziełem Szuary) i odrzucił je, lecz potajemnie ich naukę przyjął Aradedezur Asthal’Manzae. Wykorzystując zakazane przez władcę praktyki przywołał do świata materii żeńską boginię Ryth, przez co Telir przeklął Aradedezura i cały jego ród.

Ryth wprowadziła niemały zamęt na całym Vineoi, przy pomocy Xummuna zmutowała hodirów, tworząc bardziej odporne na trudy wojny plemię byletherów. Jej żołnierze dołączyli do levartarskich zastępów, a Eilon Dara Telirsterili zachwiało się w posadach i zadrżało przed widmem całkowitego upadku. Jednym z najbardziej niesamowitych wydarzeń tamtego okresu, było dokonane przez Xummuna zniszczenie Nurghiphidhiusa — drugiego po Lulhmarrze starożytnego lądu na Globie. Zdawało się, że nadszedł kres nadziei, a świat bezpowrotnie runie w odmęty mroku i szaleństwa. Niespodziewany zwrot akcji odmienił wszystko — Wielki Telir złożył swoje życie w Rytuale Świętych Blizn po to, aby zwaśnić Levartarów i Ryth. Udało się.

Imperium miało czas niezbędny do odrodzenia. Całe lata trwała wojna piekieł z demoniczną rai. W końcu levartarowie odprawili rytuał, dzięki któremu wypędzili Ryth z powrotem do Szaluthen Brra, sami jednak przepłacili to wiecznym snem, z którego od czasu do czasu budzili się, lecz ich władza sięgała najdalej lasów, w których podczas snu zapuścili korzenie, od ich obecności nazywanych levartarskimi.

Za Imperium, na wschodzie tworzyły się nowe krainy: wyodrębnione od Eilon Dara z powodów politycznych: Wieczny Las i (na południu) Mezan oraz Kaedmon Geryth — Wolne Królestwo hodirów. Świat dalekiego wschodu pozostał bez przywództwa. Wtedy Drużyna Kamienia skupiła wszelkie wysiłki nad zajęciem Byleth Amaros — miasta — stolicy byletherów, w którym dotąd rezydowała zła rai Ryth. Gdy to się udało, Garath Maliriam ogłosił się władcą Elmusth Levartii — subkontynentu Levartii Właściwej — w ciągu kilku lat zjednoczonej pod czarną flagą z godłem Wielkiego Baalberythu — złotym okręgiem przekreślonym na osiem części.

Od tamtego czasu tylko raz spróbował otwartej wojny, wtedy już na dobre obudziła się świadomość wolności hodirów i innych nacji dotąd zniewolonych przez levartarów. Armia Wielkiego Baalberythu z Gorgukiem na czele dotarła do Thaff’Mal Athabarandonu, lecz nigdy nie wyszła z powrotem poza granice Kaedmon Geryth. Wszystko za sprawą ashvańskich rycerzy Elnaia, którzy okazali się zabójczy dla żołnierzy Garatha Maliriama i okryli się wielką sławą. Ten Który Nie Widzi Nieba doznał druzgocącej porażki militarnej, jego najpotężniejszy wojownik i przyjaciel z trudem uszedł z życiem.

Po tych zdarzeniach wódz Baalberythu był o wiele ostrożniejszy. Zebrał wszystkich członków Drużyny Kamienia i opracowali wspólnie plan zawładnięcia całym Vineoi. Przede wszystkim za radą Szuary oddali wolność tym, którymi władali, wszystko naturalnie w obrębie ścisłych zasad pozornie wybranych przez nich samych, w praktyce — podyktowanych im przez zwierzchność. Za radą Gorguka wprowadzono wiele służb, dających Garathowi Maliriamowi pełną wiedzę o wszystkim co działo się, dzieje i dziać się będzie, nie tylko na terenie Baalberythu, ale również nawet najdalszych krajów. Xummun zadbał o skuteczną propagandę. Czarnoksiężnik dobrze wiedział, że dając byletherom i innym rasom to, czego się chce, żeby chcieli, ugruntowuje się władzę nad nimi i daje możliwie znikomą sposobność na alternatywne myślenie, na prawdziwe uwolnienie się od założonych niewidzialnych sideł — kajdan konwenansu, poprawności i fałszywej religii. Ta ostatnia była pomysłem Garatha Maliriama — lokalnie szerzył się kult jego własnej boskości, a on zadbał, żeby przesądy takie ugruntować i poszerzyć na cały świat. On, następca Da Doma Gaarda Czarnego i bogini Ryth, sprawiedliwy dziedzic świata, dla dodania autentyzmu swej boskości nakazał żonie leczenie pielgrzymujących do Byleth Amaros wiernych. Zgodnie z przypuszczeniami Drużyny, jej członkowie mieli wkrótce zawładnąć światem w sposób naturalny, liczyli na słabość — zwłaszcza hodirów. Karr’Ab Niml nieustannie błogosławił swoim do niedawna wielkim wrogom, a oni wykorzystywali wsparcie boga kłamstwa, manewrując nim nader zręcznie i zwycięsko. Poza lokalnymi kultami, w Elmusth Levartii nie było innej powszechnej religii, niż kult króla — Garatha Maliriama, w Starej Levartii nie było nikogo, kto o owym wyznaniu nie słyszał.

W Kaedmon Geryth coraz rzadziej młodzi hodirowie szli świętą drogą rycerzy z Ash’Vanu, nie było otwartego zagrożenia, nie było wojny. Mówiono o wielkim pokoju, przyjaźni plemion i powszechnej szczęśliwości. Szpiedzy Baalberythu byli obecni wszędzie, wykorzystywali swe wpływy, aby szerzyć w ustanawianych prawach rozprężenie więzi rodzinnych, zanik tradycji, wyzysk, potępiano kult bogów Tajnakhalu, jeśli nie samego Garatha Maliriama, propagowano bóstwa Szaluthen Brra. Wprowadzano mody, zaczęto usilnie ingerować w sztukę, wystawiano dzieła byletherów, w których przedstawiano nie zawsze prawdziwy obraz dziejów, tłumacząc to swobodą artystyczną. Ten Który Nie Widzi Nieba wiedział aż nazbyt dobrze, że zdobywając władzę nad myśleniem swych przeciwników, szykuje im zgubę. Po Wolnym Królestwie i Mezanie miał w końcu nadejść czas na Imperium Gwiazd, a wówczas pokonałby Bhandhumkhadhsthakh już w otwartej wojnie. Umysły hodirów, ich krótkie w porównaniu z innymi plemionami życie, uważał za klucz do swego zwycięstwa. Wkrótce w Eilon Dara Telirsterili zaczął się ruch religijny, głoszący przybycie Luxusa — zbawcy świata, przepowiedzianego przez Wielkiego Telira, który przyniesie karę za grzechy istot, odwracających się od źródeł życia, a kroczących coraz częściej drogą ku ciemności. Drużyna Kamienia uznała ją za niebezpieczną i przy użyciu wpływów wśród konserwatywnych grup telirsterilów doprowadziła do unicestwienia sekt Oberończyków oraz publicznych egzekucji ich przywódców. Od tamtego czasu wszystko szło po myśli Garatha Maliriama i spółki… aż do teraz.

Zwierciadło zafalowało, coś zatrzeszczało w komnacie pracowni Szuary.

— To ty Xummun? — zapytała Wiedźma.

— Ja, pani — znowu najpierw usłyszeli głos czarnoksiężnika, a dopiero po chwili ujrzeli jego naturalną galaretowatą, półprzezroczystą postać, bez maski.

— Sprawdziłem wszystko, o co pytaliście. Rzeczywiście była niegdyś taka pieśń, nie wiem jednak nic na temat, jakoby ktoś z sekty Oberonu mógł przetrwać. — „Świątynia młodego Boga, Pherr i Koriszienn w Eilon Dara” pomyślał, a zatajenie informacji rozbawiło go wewnętrznie do granic. Musiał się pilnować, żeby tu nie parsknąć śmiechem.

— Co wiesz o tym całym… Luxusie? — zapytał Garath Maliriam.

— Pieśń mówi, że wielki duch odrodzi się na zgliszczach dwóch biegunów, w krypcie, której strzeże mdłość, później jest fragment o znaku, „wietrze, który wystraszy wrogów jasności”, to oksymoron, bo jak wiadomo, niczego nie mogą bać się istoty złe…

— Do rzeczy Xummun! — warknęła Szuara.

— Jasne, później jest o tym całym zbawicielu, że wyzwoli z kajdan, jakieś tam bajania, że niby będzie dzierżył jedno z Derra Sjem. Jest tylko jedno, o którym nic nie wiemy i właśnie o tym głosi ta legenda.

— Dirmarnarirriar — szepnął Garath Maliriam.

— Dokładnie o to ostrze chodzi — przytaknął Xummun.

— A poza tym?

— To już koniec — czarnoksiężnik zastanowił się chwilę. — Jest jeszcze coś.

— Co takiego?

— Luxus ma pokonać fizycznie „Królów Imperium Zła” oraz „Zdrajcę” za bogobójstwo, naturalnie. Takie tam pada określenie dosłownie.

— Dobra, dość tego, Xummun, — zaczął Władca Baalberythu, — wiesz może o co chodzi z tymi biegunami?

— Oczywiście. Sprawa jest prosta. Te określenia tyczą się Dianeru i Vandiae. Jest jedno miejsce, w którym legendy łączą tamte krainy.

— Gadmur — wtrąciła Szuara. — Szary Kopiec, mamy tam świątynię Egzula, cała góra jest robaczywa od agerunitów, horbugów i cieni.

— Musimy strzec tego miejsca — powiedział bardzo poważnie Garath Maliriam. — Nikogo tam nie dopuszczać. To tereny Gury Sufula i Jubala?

— Beelgedaar panie — potwierdził czarnoksiężnik.

— Zaraz wyślemy wiadomość do świątyni, żeby znaleźli nam tę kryptę — uśmiechnął się Ten Który Nie Widzi Nieba.

Szuara z kupy szpargałów wydobyła kryształową kulę, wyszeptała inkantację i roztrzaskała przedmiot u swoich stóp. Ze stłuczonego szkła rozlała się najprawdziwsza krew. Czarna Wiedźma używała czasem tego typu rekwizytów — kule krwi były „zabójstwami na zapas”, ofiarami dla Egzula, których składanie wydatnie zamieniało zwykłą magię w czarnoksięstwo. W jednej kuli poświęcała nawet do pięciu żyć. Powierzchnia lustra pojaśniała, w tle Xummuna pojawiły się obrazy.

— Widzę hodirów na polach Beelgedaaru, na szlaku do Joszvirul, nieopodal Viusz’htu. Około setki. Zebrali trupy towarzyszy i usypali im kurhany, odprawili obrzędy, a teraz obozują. Przewodzi im rycerz z Ash’Vanu. To nie byle kto, jakiś dostojny, w służbie Elnaia. Wzrok kieruje na Milo, w stronę Gadmuru. Niepokoi się.

— Nie ma czasu do stracenia! — krzyknął Garath Maliriam poruszony. — Wysłać im na spotkanie żołnierzy! Nikt ma nie przeżyć! Zrozumiałaś mnie Szuaro?

— Tak jest panie. Wysyłam wiadomość do Gadmuru.

— A ty mi powiedz Xummunie, — Garath Maliriam zwrócił się do zwierciadła, — jak się mają nasze sprawy w Muaerdzie?

— Nie mam zbyt dobrych wieści panie. Daardlini są tu jedynie dawną wiarą, najczęściej prześladowaną i niechcianą. Wiara w daardle umiera, a moje działania w celu załamania wyznania drakonistów nie owocują tak, jakbym sobie tego życzył. Nie udaje się ich inwigilować w otwarty sposób, jak to ma miejsce z hodirami z Kaedmon Geryth, nie są przekupni, skłonni do porzucenia ideałów. Wszędzie fanatyzm i oddanie. „Szczerość i honor”: to derthowie cenią najwyżej. W dodatku mają na tyle oleju w głowie, że nie chcą naszej religii, nie pozwalają mi manipulować.

— Pomału zaczynam wierzyć, że tylko wojna przemówi im do rozumu.

— Tak jest w istocie panie. Na wojnie są nieprzejednani i lepiej, żebyśmy mieli ich po naszej stronie, ale jeśli daardlinowie upadną ostatecznie, w końcu i tak będziemy musieli pozabijać Muaerdów do ostatniego, na żadne bowiem ustępstwa nie pójdą na pewno.

— Przemyślę twoje słowa czarnoksiężniku. Wiesz coś o Gorguku? O jego misji w Yrgnoor?

— Rozmawiałem z nim tydzień temu. Wygląda na to, że ludy Zakhrabhu są jednakowo nieprzejednane. Ungartowie nie chcą słyszeć o żadnym poddaństwie, są niepodatni na religię, niepostępowi w żadnym stopniu. Sądzę, że Gorguk trzyma się tam tylko dlatego, że jest niezrównanym wojownikiem, takich tam szanują, ale nic ponadto. Tam każdy jest sam sobie panem i wątpię, aby zmienił to jeden temogo.

— Dzięki za wieści Xummunie. Porozmawiamy wkrótce, gdy tylko nasi żołnierze wypędzą tę hołotę spod Gadmuru. Wtedy ustalimy też, co dalej? Myślę, że będzie trzeba wybrać się tam i naocznie zbadać sprawę.

— Jak twoje badania nad Sagathevem?

— Bez zmian. Potrafię oswobodzić na krótką chwilę moc jednego z akv’arrów Da Doma Gaarda Czarnego — Aszbalga, lub Demona Wojny, ale na tym koniec. Chyba będziemy musieli poczekać na uwolnienie i przejęcie boskiej mocy.

— Uważaj, żeby nie przywołać Czarnego.

— To niemożliwe. Został pokonany i unicestwiony. W Sagathevie Karr’Ab Niml umieścił swój zamysł stwórczy, więc ta boskość tam jest, tylko nie wiem, jak ją stamtąd wydobyć?

— Pracuj dalej panie, a w końcu ci się uda. Teraz wybacz, ale mam własne sprawy.

— Do zobaczenia Xummunie.

Obraz na powierzchni lustra zafalował, usłyszeli głośne furknięcie i trzask. Zwierciadło odbijało teraz tylko ich własne twarze.

Rozdział 4

Z deszczu pod rynnę.

Pusty Tron Tajnakhalu ma znaczenie symboliczne. Wierzymy, że został zajęty przez syna zamordowanego Azepha. Nasza świątynia podziela pogląd, jakoby zbrodni tej dokonał Garath Maliriam, zaś druga z ashvańskich, Świątynia Elnaia twierdzi, że nie ma żadnych na to dowodów, grzechem za bogobójstwo obarczając Karr’Ab Nimla. My obchodzimy Święto Intronizacji, oni zarzucają nam, że Młody Bóg wciąż siedzi na miejscu Ojca. Inwokacja Miecza stwierdza to bezsprzecznie. Nie jest moim celem polemika z takim stanowiskiem. Pragnę jedynie wyjaśnić, że nasz kult skupia się na symbolice. Wierzymy w nadejście Luxusa, choć nie mówi się o tym bezpośrednio. Największą tajemnicą kapłaństwa w służbie Elnaia jest objawienie Jego zamiarów. Wola Pana Nieba w roku 3095 przyprowadziła do Ash’Vanu pherrskiego pana Sinni’Vael, na długo zanim Kaedmon Geryth potrzebowało pomocy. Jednakowoż, to dzięki elnaiskiemu rycerstwu Baalberyth przegrał tamtą wojnę. Łaska Młodego Boga zaprocentowała, po tym, jak przodkowie sławnego Vealgteara przyjęli boski nakaz swego rai. Mogli przecież odmówić Jego posłańcowi, Orifielowi, lecz mimo wszystko, nie uczynili tego. Zadziwiające, że w ciągu zaledwie kilku hodirskich pokoleń (od zakończenia wojny w 4414 r.) zapomniano zbrodnie byletherów i ich władców. Wielki Baalberyth stał się dla wielu atrakcyjniejszy od tajnakhalskiej tradycji. Luxus jest zapowiedzianym zbawicielem. Miewam czasem wrażenie, iż ktoś bardzo wnikliwie zadbał, aby jego nadejście było uznawane nie za namacalne i rzeczywiście faktyczne, lecz alegoryczne i nieprecyzyjne. Takie stanowisko pozwala manipulować opinią wielu skorych do powątpiewania, wprowadzając wygodny ferment. Na jego gruncie nie powstanie wino prawdy i ukojenia, lecz niestety, zepsucia i niekontrolowanego ogłupienia.

Faranasz, Wino Prawdy, Ash’Van, r. 4499.

Nie jest prawdą twierdzenie, jakoby agerunici byli jedynie bezmyślnymi bestiami! Oczywiście mrok, który, jak się wydaje, mają głęboko we krwi, odcisnął na Zływrogach swoje piętno, lecz w historii wiele jest przykładów tego typu istot o umiejętnościach, a nawet zwyczajach bliższych hodirom niż plemionom oślizgów. Nie ma i nie było na Globie stworzeń bardziej poszkodowanych ignorancją od starej rasy agerunickiej! Wiadomym jest, z resztą już powszechnie, że Wędrowne Nieszczęścia, czyli damaganie, morry i voo’ardy są istotami o podobnych hodirom skłonnościach (jeśli mowa, rzecz jasna o kwestiach uwarunkowań etycznych). Jednakże nikt nie zwraca uwagi na fakt, że Zływróg wychowany wśród telirsterilów może być normalnym stworzeniem zdolnym chociażby do uczuć wyższych! Nie mówię tu nawet o Ehru, ale o wszystkich agerunitach na ogół kojarzonych jedynie z gwałtem, mordem i rabunkiem! Wolni hodirowie Kaedmon Geryth winni wychowywać gorzej rozwiniętych braci swego świetnego plemienia! Dzięki takiemu postępowaniu możliwa byłaby kolektywna egzystencja, pokojowa i wspaniała droga do Wspólnoty całego Vineoi, w której spory rozwiązywane by były przy pomocy dialogu i porozumienia, nie zaś, jak obecnie, przez miecz, krzyk, fałszywą, lub źle pojętą religię, a nawet… zabobon!

Garath Maliriam, O drogach pokoju, Byleth Amaros, rok 4114.

Nie może być pokoju z kimś, kto upatruje braterstwa wolnego plemienia hodirów z zezwierzęconym rodzajem agerunickim. Nie może być żadnej naszej wspólnoty z bestialstwem i nieczystością. Litość jest cnotą, lecz ponad nią jest Osąd Bogów.

Wielki Mistrz Vealgtear, Przemówienie do elnaitów, Ash’Van, rok 4413.

Każdy, kto nakaże ci podać rękę wrogowi, byś umazał się jego grzechem, jest twym wrogiem po tysiąckroć i nie ma dla niego wybaczenia. Z całą surowością wymierz mu karę. Niech poczuje rozmach zadośćuczynienia, niech cierpi i umrze w mękach, jest bowiem napisane: zgnilizna niszczy całe zbiory, wytęp ją i oddziel od dobrego ziarna, by już nigdy więcej go nie psuła.

Kristia Szewe, Złote Wersy Dianeru: Przykazania Sum Suma, Aerb Nun (Szambiff), tekst datowany na drugi wiek po ustanowieniu Prawa Dianeru.

Oddział rozłożył obóz, postawiono straże pomiędzy kilkoma ogniskami i dużymi, żołnierskimi namiotami. Gultur nie mógł spać tej nocy. Wyszedł pospacerować, modląc się w duchu o wsparcie Phentarra, Mirrkrra i Plana — akv’arrów Elnaia. Wciąż dręczyło go, że nie mógł pójść razem z Jurdą, zdawał sobie jednak sprawę z rozkazu Eili, a jako rycerz nie tylko Ash’Vanu, ale i Pherru, nie powinien go złamać. Noc była cicha, od strony levartarskiego lasu nie dobiegały żadne odgłosy, co dodatkowo niepokoiło. Viusz’ht miał bardzo złą opinię, powszechnie sądzono, że obozowanie w jego pobliżu sprowadza na podróżnych choroby. Gultur wiedział, że wschodnią częścią lasu włada levartarski namiestnik o imieniu Sytryk, że nie ma przed nim większych obaw, lecz należy zachować czujność, nie raz już bowiem wysyłał swych zielonoskórych horbugów, wszelkiej maści oślizgów i niezmarłych na łupieżcze podjazdy. Tej nocy jednak było spokojnie. Cisza. Mżył deszcz i po chwili rycerz poczuł, że jego długie jasne włosy nabrały wilgoci. Schował się do namiotu. Po raz kolejny zmówił modlitwę i na niewygodnej, polowej pryczy ułożył się na spoczynek. Ledwie zmrużył oczy, coś go zaniepokoiło.

Najpierw zarżały konie. Słychać było szybkie kroki, nagły krzyk. Gultur zerwał się na równe nogi, pospiesznie nałożył zbroję. Ashvański pancerz rycerza to tak naprawdę ubranie — wytworzone u telirsterilskich mistrzów płatnerstwa w Kuźniach Srebrnych Kling. Nie ma w nim zatrzasków, haczyków mocowanych na rzemieniach, ale „skorupa”: pełen rynsztunek ochronny w jednym kawałku, którego nałożenie dla wprawionego wojownika nie sprawia trudności większej niż normalne przyodzienie. Trzeba zaznaczyć, że jak wszystkie dzieła sławnych płatnerzy i kowali z Eilon Dara, zbroje ashvańskich rycerzy nie były magiczne, choć z magii korzystano w fazie ich wytwarzania — cieszyły się większą twardością, odpornością na wszelkie zabrudzenia i rdzę. Gultur złapał za swój miecz i wybiegł na zewnątrz.

Instynktownie, poziomym cięciem powalił na ziemię nadbiegającego oślizga. Potwór zacharczał, szczerząc dwa rzędy długich kłów. Gultur szybkim sztychem wbił mu ostrze w brzuch. Oślizg wybałuszył oczy, a z jego ciała uciekło życie.

Rycerz rozejrzał się. Wojownicy pherrskiej setki radzili sobie nie najgorzej. Intruzów nie było bardzo wielu. Największe z oślizgów miały rozmiar dorosłego hodira, zaś spora część była niższa o połowę. Z boku obozowiska, od strony feralnego, levartarskiego lasu znajdowało się coś jeszcze. Tam żołnierze pherrskiej setki padali jak muchy, szybko odstępując wroga na dystans i starając się trzymać go półkolem na długości włóczni, bądź glewii. Gultur szedł w tamtą stronę, wyrąbując sobie przejście w tłoczących się ku niemu horbugach. Nic sobie nie robił z ich oporu. Rąbał i siekał niestrudzenie. Zielone, świńsko-hodirskie łby o szpiczastych uszach spadały jedne za drugimi. Oślizgi w pierwszej chwili rzuciły się na tego dziwnego hodira w przerażającej, lśniącej zbroi, szybko jednak odstąpiły, widząc jaki pogrom siał wśród ich braci. Teraz Gultur miał okazję dostrzec, cóż to za przeciwnik narobił wśród jego towarzyszy tak wielkiego zamieszania?

Za namiotem stało Strzygadło. Martwe, wychudłe, na wpół rozkładające się ciało niezmarłego, ożywionego diabelską mocą levartarów i mrocznych bogów z Szaluthen Brra. Upiór miał hodirską twarz, ale tak mocno ściągniętą grymasem nienawiści, że aż zdawała się nie należeć do niegdyś rozumnej istoty tego świata. Strzygadło zatrzymało się, choć nakłucia zwykłego oręża nie mogły zadać mu większej szkody, to wyciągnięte w jego stronę drzewce skutecznie zawężały mu pole manewru. Mógłby oczywiście wbić się na nie i powyrzynać pazurami wszystkich przeciwników, wiązało się to jednak z bólem, na jaki najwyraźniej nie miał ochoty. Balansował przed stłoczonymi w półkolisty szpaler hodirami, od czasu do czasu starając się pochwycić i przyciągnąć któregoś do siebie. Akurat teraz złapał za glewię jednego z żołnierzy, ale ten w porę się zorientował i wypuścił broń z rąk, inaczej Strzygadło niechybnie szarpnęłoby przyciągając go ku sobie, a w pojedynku wręcz sprawa życia ofiary byłaby przesądzona. Tylko Gultur z Ash’Vanu, syn Hura, rycerz Elnaia mógł się mierzyć z tym przeciwnikiem. Gdy monstrum go zauważyło, przestało interesować się zabawą z grupą hodirów, cofnęło się dwa kroki w tył, rozdziawiając paszczę z potężnym wrzaskiem.

Kilku z żołnierzy zauważyło Gultura i rozstąpili się, aby mógł stanąć do walki z potworem.

— Młody boże niebios Elnaiu, któryś wstąpił na Pusty Tron Ojca, — Gultur rozpoczął donośnym głosem Inwokację Miecza — Prowadź ostrze w sprawiedliwości, dodaj mu ostrości! — Rąbnął ze wszystkich sił ashvańskim, uświęconym ostrzem w bok Strzygadła. Ono zachrypiało od oddolnego, niespodziewanego ataku i wybiło klingę ze swego ciała z wielką siłą. Zdawało sobie sprawę z faktu, iż pazury nie przemogą ashvańskiej zbroi, lśniącej od błogosławieństw Elnaia, więc starało się skrócić dystans, bo przy walce pierś w pierś: rozszarpałoby twarz rycerza bez problemu. Pozostały mu jeszcze uderzenia obuchem, wyprowadziło więc cios pięścią w osłonięty bark rycerza.

Ten straszny przeciwnik ani drgnął. Twarz miał skoncentrowaną, oczy skupione, kwadratową szczękę zaciśniętą.

— W wierze Tajnakhalu obdarowuj zdrowiem, strzeż wiary przy tobie! — krzyczał Gultur — Tnij nieprawość, tnij niegodnych, siecz krzywdzących, chroń prawych! — Tym razem odgórnie grzmotnął ile sił. Ściął rękę Strzygadła, które zacharczało głosem przeciągłego pisku. Potwór wiedział, że to już koniec. Z tym przeciwnikiem nie wygra. Powinien uciekać, lecz złość — nadnaturalna siła, która dawała mu nieżycie — wzięła górę. Strzygadło zamierzyło się do ciosu. Było naprawdę szybkie i Gultur z pewnością dałby się zaskoczyć, gdyby nie miał już do czynienia z podobnymi stworzeniami.

— Prowadź rękę zadającą mrokom mękę, daj siłę i odwagę, przenikliwość myśli! — Wyprzedzając potwora, rycerz uderzył znów odgórnie. Oddzielił przedramię Strzygadła od reszty ciała. Stworzenie zawyło jeszcze głośniej niż poprzednio — Wciąż pokazuj drogę, niech Światłość Rozbłyśnie! — z tymi słowy uderzył ponownie, tym razem poprzecznie. Błysk miecza nakreślił smugę na szyi monstrum. Jego głowa opadła na ziemię, z szyi buchnęła czerwona mgiełka. Ciało potwora opadło bezwładnie na ziemię. Było po walce. Niedobitki oślizgów uciekły, jeszcze zanim Gultur zakończył modlitwę.

*

Wyjście z jaskiń zajęło pół dnia, przynajmniej tak im się wydawało. Adun był słaby, choć nie opóźniał drogi. Era starała się go zagadnąć, ale bezowocnie. Wydał się jej przytłumiony wszystkim co zaszło, z resztą czarodziejka jako jedyna z całej drużyny znała jego pełną historię i wiedziała, jak ważne jest, aby Bohatera doprowadzić jak najprędzej do pani Eili.

Dusznymi korytarzami dotarli do studni, którą wcześniej opuszczali się w dół. Usłyszeli za sobą hałas. Bębny, wiele kroków, ogólny harmider. Zdawali sobie sprawę, że odkryto ich obecność w Gadmurze. Elend poprosił Jurdę, aby przywiązał mu łuk do kikuta prawej ręki. Chciał pomagać w walce. W razie potrzeby mógł strzelać w pozycji leworęcznego. Młody hodir widywał już takich łuczników i chociaż wiedział jak trudną jest sztuką posługiwać się bronią w ten sposób, to miał nadzieję, że chociaż w pewnym stopniu nie będzie bezużyteczny, kiedy dojdzie do konfrontacji.

— Pewnie odkryli otwarte drzwi w podziemnej komnacie — rzeczowo stwierdził Nadarian.

— Zapewne, ale jeszcze mamy przewagę, wcale nie muszą wiedzieć, którą drogą dotarliśmy do tych drzwi — odparł Jurda.

— Nie widzieli nas na górze, a komnata była na poziomie prowadzącego z zewnątrz korytarza — mówiła Syxta — ja bym nie liczyła Jurdo na to, że się będą zastanawiać którędy nas gonić.

— Syxta ma rację. Mamy przerąbane — Elend podsumował gobowym tonem.

— Nie, jeśli się pośpieszymy — hardo odparła mu Era.

Przyspieszyli, niewiele już drogi pozostało im do wyjścia. Gdy niedawno schodzili do studni, ostatni szedł Elend i opatrznie zostawił u góry zaczepioną linę. Teraz mieli ułatwione zadanie. Chwilę to trwało, ale w ciągu półtorej Pieczęci wgramolili się ostatni: Adun i Era. Wszyscy byli już na górze, można było iść dalej. Droga powrotna była szybsza, serca im się radowały do otwartej przestrzeni, do nieba, powietrza i światła. Kiedy dotarli wreszcie do upragnionego wyjścia, ich lekki bieg zatrzymał głos, który nie brzmiał, lecz zdawał się szeptem w myślach:

— Stójcie w imieniu Egzula, któremu Gadmur został poświęcony!

— W imieniu Elnaia, nie zatrzymamy się! — krzyknęła Era. Drużyna wybiegła z jaskiń, najpierw ich wzrok źle znosił światło, ale stopniowo przyzwyczajał się. Na zewnątrz czekali agerunici. Nazywa się ich Zływrogami. Są hodirokształtni, zazwyczaj nie noszą żadnych ubrań, bo mają grubą skórę pokrytą twardą szczeciną, nadającą im naturalny pancerz barwy szaro-czarnej. Ślepia tych stworzeń mienią się w mroku niczym oczy drapieżców, a szerokie paszcze z charakterystycznymi, długimi kłami, porozumiewają się szczekliwymi, krótkimi słowami. Zrozumienie tego prymitywnego języka jest trudne nawet dla kogoś, kto go poznał. Zływrogowie najstarsi, lub obdarowani łaską bóstw z Szaluthen Brra, noszą naturalne rogi, które wyrastają z boków głowy. W obrębie barbarzyńskiego plemienia jest to symbol władzy. Takich agerunitów zwie się Ehru — a w mowie hodirów — Czortami.

Jurda pokierował oddziałem, dobrali się w pary: Syxta z Nadarianem, a Era z Adunem, dziesiętnik sam, strzelcy — Elend i Havik przygotowali do ataku łuki. Agerunici natarli. Byli o wiele groźniejsi od zwyczajnych oślizgów, troszkę roztropniejsi, mniej dzicy. Walczyli zajadle. Syxta odbijała i wyprowadzała ciosy wprawnie władając niosącym śmierć krótkim ostrzem. Nadarian, odkąd w podziemnej komnacie zetknął się z grozą żercy, teraz o wiele skuteczniej manewrował długim mieczem. Wspierał ich Jurda, zręcznie wywijając wielką szablą. Era skupiła się na osłanianiu Aduna, ponieważ Odrodzony Bohater był bezbronny. Elend, pomimo braku prawej dłoni, przyjął postawę mańkuta. W miarę możliwości powalał wrogów siejąc strzały raz za razem, lecz na polu łucznictwa, nawet gdyby był w pełni sprawny, musiał uznać wyższość Havika. Ten, zdawało się niestrudzenie, posyłał groty w równym rytmie, za każdym razem sięgając celu. Zływrogów przybywało. Jurda pomyślał, że agerunici musieli znać inną drogę ku powierzchni. Orientował się w zwyczajach dzikich plemion na tyle, aby mieć pewność, iż dysponują nie jednym, czy dwoma korytarzami, ale wieloma dziesiątkami tuneli, prowadzących w te same miejsca.

Sytuacja drużyny nie wyglądała dobrze, przeciwników wciąż przybywało. Po jednej Pieczęci dogonił ich pościg z korytarza.

Znaleźli się w potrzasku: otoczeni, coraz bardziej zmęczeni, sfrustrowani wizją braku oswobodzenia. Śmierć zaglądała im w oczy. Zza wzgórza wyszedł Ehru, miał potężnie zbudowaną sylwetkę, na ramiona narzuconą, sięgającą pasa, osłonę ze zbitych desek. W dłoniach muskularnych rąk dzierżył olbrzymią wekierę z nabijaną kolcami głowicą, większą od jego głowy. Coś warknął, a Zływrogowie rozstąpili się przed nim. Za Czortem wolnym krokiem postępował w ich stronę morr — istota utkana z cienia.

Zgodnie z legendą bóg Mahunda stworzył trzy plemiona istot, później nazywanych Wędrownymi Nieszczęściami, aby służyły Karr’Ab Nimlowi: voo’ardów, damagan i morry. Pierwsi byli panami iluzji i wszelkich oszustw, drudzy kierowali wieloma ciałami przy użyciu jednej świadomości, ostatni, ze wszystkich najlepiej władali szeroko pojętą magią. Ich ciała składały się z cienia tak mocno splecionego razem, że stawał się namacalny. Nie mieli twarzy, nie ubierali się, nie otaczali dobytkiem. Jedynie oczy żarzące się nieustannie wyznaczały granice telepatii służącej im do komunikacji. Karmili się światłem gwiazd i księżyca, a w ich żyłach płynął ogień. Największym bohaterem tego plemienia był Seth. Towarzyszył Drużynie Kamienia w walce z Da Doma Gaardem Czarnym. Zginął zabity przez jego akv’arra, trójgłowego smoka Aszbalga. Inny sławny heros morrów — Zaner — był złoczyńcą. Ci bohaterowie ukazywali przez swoje postawy jak bardzo podzielone są to istoty — nie z natury złe, ale świadomie dokonujące wyborów.

Ehru zbliżał się, Havik posłał w jego stronę ostatnią strzałę. Sięgnęłaby celu, lecz czujny morr machnął ręką. Pocisk zmienił trajektorię lotu, rozbijając się o skały. Agerunici zarechotali. Nadarian stanął naprzeciw Ehru, po prawej miał Jurdę, z lewej Syxtę.

Era poprosiła Elenda i Havika, aby chronili Aduna. Sama stanęła do walki tuż za Nadarianem. Oddalony Ehru wziął zamach, aby z całą mocą palnąć miażdżącym walnięciem z dalszego dystansu. Sprytnie manewrował odległością, bo aktualna nie pozwalała na sięgnięcie go mieczem. Czort silnym ciosem z prawej, wzdłuż ziemi, posłał śmiercionośną wekierę w stronę trójki przyjaciół. Jurda nie zdążył uciec. Siekaniec uderzył go w nogi, a trzask łamanych kości zachrupał złowieszczo. Dziesiętnik upadł. Z bólu stracił przytomność. Gotowy do zadania sztychu Nadarian rzucił się na oprawcę dowódcy, lecz oponent cofnął się kilka kroków do tyłu, biorąc kolejny zamach. Młody hodir zatrzymał się i znów musiał uciekać przed furkoczącym grzmotem uderzenia. Ehru wyszczerzył kły.

Morr, który mu towarzyszył, trzymał się z tyłu. Era dostrzegła, że uniósł w górę ręce. Zrozumiała, że inkantuje zaklęcie. Skupiła całą uwagę na jego gestach. Morry w naturalny sposób używają magii ognia, dlatego miała ułatwione zadanie. Spodziewała się, że mag rzuci czar wspomagający wielkiego Czorta, jednak w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że Cień posyła w ich stronę ognistą kulę! Szybko złączyła ugięte łokcie, a gdy gorący pocisk zbliżał się, w ostatnim momencie rozpostarła ramiona. Ogień zatrzymał się na uformowanej przez czarodziejkę tarczy sprężonego powietrza i rozlał wzdłuż jej krawędzi. Adun podziwiał, jak ciało Ery drgało z wysiłkiem — jakby sama Asthal’Manzae, a nie jej czary, udźwignęła ciężar ciosu. Gdy kula rozproszyła się na magicznej barierze, czarodziejka przyklękła. Z jej sakwy wypadło zawiniątko i odbitym promykiem słońca zaświeciło wprost w oczy Bohatera. Natychmiast skinął Havikowi i Elendowi, aby podeszli do Ery.

— Jak się czujesz? — zapytali. Dziewczyna wciąż klęczała, pomogli jej wstać.

— Jakbym odbiła erupcję wulkanu! — odpowiedziała trzęsącymi się wargami, słaniała się i z wielkim wysiłkiem utrzymywała otwarte oczy. Jej zmęczenie było widoczne aż nadto. Czarodziejka w takiej kondycji dodatkowo przekreślała ich szanse w walce z agerunitami.

— Skąd to masz? — Adun, podniósł metalowy półksiężyc, ten sam, który drużyna znalazła u czwórki horbugów, zabitych przez Havika jeszcze przed wejściem do jaskiń Gadmuru.

W czasie, gdy Odrodzony z łucznikami rozmawiali z czarodziejką, Nadarian doskoczył do Ehru i wymierzył mu cios w udo. Ogromny Czort nawet się nie cofnął. Wyszczerzył kły, następnie wrzasnął głośno i odepchnął młodzieńca z impetem do tyłu. Hodir przewrócił się na plecy. W walce zmieniła go Syxta.

— Znaleźliśmy wcześniej — odpowiadał Elend — ale nie mamy pojęcia, do czego może służyć? — Adun uśmiechnął się.

— Mamy szczęście! — zawołał Odrodzony. — To jest przedmiot magiczny z wklętym czarem teleportacji!

Syxta wiedziała, że tylko przewaga szybkości może zapewnić jej wyrównanie szans z wielgachnym czempionem Zływrogów. Zamanewrowała w lewo, ścinając kierunek na prawą stronę Czorta. Bez trudu rozczytał jej intencję, uderzając końcem styliska wekiery w twarz pięknej hodirki. Cios był słabszy, niż się spodziewała. Zdołała przemóc ból i wystrzelić prawą ręką wprost w brzuch agerunity. Ehru jęknął. Syxta odskoczyła. Zatrzymała się, półklęcząc z ramionami rozpostartymi niczym skrzydła orła gotowego do lotu. Patrzyła spod zmrużonych powiek, gniew dodawał jej twarzy zaciętości.

— Syxta, Nadarian! — usłyszeli głos Havika. — Prędko! Do nas!

Ujrzeli tropiciela z metalowym półksiężycem na czole. Trzymał za rękę Aduna, ten chwytał za ramię siedzącej Ery. Oparty o nich Elend podtrzymywał bezwładną prawicę Jurdy.

Morr, towarzyszący Ehru, na widok szykującej się do teleportacji drużyny, rozszerzył oczy tak bardzo, że aż zdawały się okrągłe.

— Zabijcie ich durnie! — usłyszeli w myślach głos cienia.

— Do nas! Chwyćcie nas za ręce! — krzyknął Adun.

Podbiegli do Havika i zrobili dokładnie to, o co prosił Bohater. Wszyscy agerunici zgromadzeni przy wyjściu z jaskini, dotąd pozwalający walczyć potężnemu Czortowi, teraz rzucili się w stronę grupy intruzów. Gdy spadły na nią pierwsze uderzenia ostrzy i obuchów, jej już tam nie było. Drużyna rozwiała się niczym poranna mgła.

Rozdział 5

Czym chata bogata.

Wszystko jest już zrobione

My, jako istoty rozumne mamy obowiązek odkrywać to, co ukryte… obecni na sali derthowie doskonale mnie zrozumieją, prawda?

Proszę mi powiedzieć, czy widzą państwo, co do nas mówi drzewo?

Niby-nie, jasne, ale po chwili wiemy, czy ma dość słońca?

Czy ma dość wilgoci? Czy nie przemarzło? Widzimy.

Wobec tego, jakim kluczem my mu powiemy, że jest nam miłe, albo potrzebne?

Jakiego użyjemy narzędzia?

Dobra, pomińmy przykład z drzewem… wszystko jest już zrobione!

Chcesz narzucić swoją wolę rzeczywistości, czy samemu sobie? Zmieniasz świat, czy zmieniasz siebie? Mówisz do drzewa? A może jednak sam do siebie?

Wszystko jest już zrobione… jakiego użyjesz języka, by odkryć to, co zostało zrobione?

Co zrobisz, żeby widzieć, wiedzieć, mówić i czuć, narzucać swoją wolę sobie?

Co jesteś w stanie uczynić, aby odkryć wszystko, co już zostało zrobione?

Jak wiele odkryjesz?

Zilguan Piękny, Hestia, fragment przemówienia do studentów w stuletnią rocznicę przyjęcia arcymistrzostwa Tary.

Adun wyjaśnił im, że w Dawnych Dniach takie przedmioty były dość powszechne, choć drogie. Jak większość, tak i ten, mógł być wykorzystany jednorazowo. Półksiężyc, który znaleźli pozwalał na zmianę lokacji jednostce, lub nawet całej grupie, natomiast odległość wyznaczała znana posiadaczowi amuletu osoba. Wystarczyło się na niej skupić. Im ktoś taki, czyli cel, był bliżej, tym większe prawdopodobieństwo powodzenia czaru. Havik pomyślał o Gulturze. Zmaterializowali się na środku obozowiska. Ich pojawienie się wzbudziło niemałą sensację. Jurda trafił pod opiekę uzdrowicieli, Era i Havik poszli do setnika zdać mu raport z wydarzeń ostatniego dnia… i nocy. Adun wraz z Nadarianem, Elendem i Syxtą zostali odprowadzeni do innego namiotu. Wszyscy hodirowie z podziwem i jakimś nieopisanym dystansem spoglądali na przebudzonego, czy raczej Odrodzonego Bohatera.

Gultur wysłuchał ich sprawozdania. Chwilę jeszcze wyczekał, przekonując się, że żadne z jego rozmówców nie ma już nic więcej do dodania, po czym przemówił:

— Rad jestem was widzieć w zdrowiu i choć żal mi Jurdy, to cieszę się, że ten stary lis znowu przeżył.

— Niewiele brakowało panie — rzekł Havik. — Nawet nasza magiczka ledwie uszła z życiem przed ogromem egzulskiej potęgi. — Era zaraz po teleportacji wypiła eliksir z kulkowatych kwiatów ghaszki. Prędko zrównoważył siły fizyczne i mentalne, mimo nieznośnego smaku cierpkiej goryczy, jakim słynął napar ze świńskiego ziela (hodirski tytuł tego specyfiku).

— Na nas dzisiejszej nocy napadł patrol z pogranicza przeklętego Viusz’htu — odpowiedział Gultur — Mamy spore straty. Jak widzicie, odparliśmy napaść, lecz blisko trzydziestu żołnierzy poległo, pierwsza piętnastka przez zaskoczenie, druga od ran zadanych bronią napiętnowaną dziedzictwem Badabiasza. Rannych, którzy nie umrą od trucizn będzie około dziesięciu.

— Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak zwijać manatki i ruszać do Ash’Vanu — podsumowała czarodziejka.

— Masz słuszność pani, lecz pozwól, że zadam ci pytanie, czy dla Jurdy nie będzie za szybko po tak dotkliwych ranach?

— Nie mamy wyboru Gulturze — jej oczy w skoncentrowanej wiązce spojrzenia zdawały się otchłanią, z którą każda polemika byłaby małostkowym grymaszeniem dziecka. — Masz tu uzdrowicieli, jest też druid z Ani’Al Kendu, to musi wystarczyć. Jurda i tak nie będzie chodził, przynajmniej dopóki nie zostaną nad nim odprawione rytuały w świątyni Jonda, bądź też nie stanie w świętych kręgach Thaff’Mal Athabarandonu.

Zgodnie z wolą Ery, wymarsz zarządzono na południe. Zwijano namioty, ekwipunek ładowano na wierzchowce. Trzeba też było uformować prowizoryczne nosze dla rannych, a także zadbać, by przewóz był dla nich bezpieczny.

To, co się później stało Adun pamiętał jak zły sen. Wrzaski przerażenia, huk magicznych eksplozji, świst strzał, krzyki zabijanych żołnierzy, próba walki, lecz był zbyt słaby, później pochwycił go młody hodir o blond włosach, któremu rozkazywała ta nienaturalnie mroczna Diviah’ijka. Cała drużyna, wszyscy zdolni do walki, ci sami, którzy go odnaleźli zabezpieczali teraz jego ucieczkę. Pan piekieł, Duma Dum, wielki władca Vandiae, Postrach Północy, Sztandar Rozpaczy, awatar Karr’Ab Nimla, Cień miasta Fatum, Doomar — najpotężniejszy hodir w całej historii Globu, dziś słaby, ogarnięty niepokojem, bezsilny. Zaatakowali ich ze wszystkich stron, hodirowie, lecz byli wśród nich i jacyś mutanci, Adun nie znał tego plemienia — czerwonoskórzy, niektórzy z rogami, kopytami i kolcami w najprzeróżniejszych miejscach ciała. Byli zręczni, ktoś nazwał ich byletherami, a jemu wydali się podobni do daardli z najniższych kręgów piekielnych. Cała wiedza, którą posiadał o złej magii, nekromancji i czarnoksięstwie, wydawała mu się teraz zbędna, coś w głębi serca nie pozwalało mu na użycie choćby najdrobniejszej klątwy. Pamiętał, jak niejednokrotnie zapalał hodira samym tylko spojrzeniem, lub rozszarpywał ciało ofiary na kawałki jednym tylko gestem. Takie praktyki są możliwe, gdy czarnoksiężnik ma na sumieniu tysiące morderstw, rytualnych poświęceń niewinnych istot. Teraz czuł, że jego życie rozpoczęło się od początku, a pamięć o wizji, w której ujrzał samego Nudulona, utwierdzała go w przekonaniu, iż jego dusza nie jest już obarczona żadną winą. Należy zatem skorzystać z owej łaski. Robiło mu się niedobrze na samo wspomnienie wieczności spędzonej w zagrzebaniu bez światła, nadziei na jakąkolwiek zmianę, przesunięcia się w klaustrofobicznym uwiązaniu. Teraz nareszcie był wolny i… czuł przeogromny wstręt do zła, a także chęć zemsty na tych, którzy zstąpili ze ścieżki wielkości, aby pogrążyć się w mroku. Sądził, że owe uczucia nie są naturalne i mogą pochodzić od samego Elnaia, lub nawet całej rodziny Tajnakhalu.

Uciekali przez las, cały dzień, aż do nocy drużynę prowadził Havik oraz Syxta. Wieczorem dołączył do nich Gultur, zziajany, spocony, zakrwawiony i brudny. Obwieścił, że ostatecznie zwyciężyli, że napadły na nich Ranne Tygrysy — zbójecka banda Gury Sufula. Odparli napaść, ale bandyci na pewno powrócą w większej liczbie. Póki co, setnik rozkazał pozostałej dwudziestce żołnierzy zebrać rannych i ruszać na powrót szlakiem, którym do Beelgedaaru przybyli. Tym samym odwrócą uwagę grasantów od Aduna. Para tropicieli zaimponowała teraz pozostałym towarzyszom, wybierając najbezpieczniejsze przejścia, znajdując całkiem przyzwoite miejsca na postoje. Potrafili poruszać się w terenie niespostrzeżenie, niemal bez ustanku szli jako zwiad, rozpoznając najbliższy teren. Przy okazji potrafili zadbać o żołądki towarzyszy, przynosząc co jakiś czas leśne skarby: grzyby, aromatyczne zioła, czy upolowane drobne zwierzęta. Znaleźli dwie puchołapki, zająca i kuropatwę. Nikt nie miał wątpliwości, że umiejętności tych dwojga były kluczowe dla pomyślnej przeprawy przez Bursztynowy Las. Raz ominęli siedlisko niedźwiedzi, innym razem chatę leśnych wiedźm. Te ostatnie to wyjątkowo niebezpieczne wynaturzenie szlachetnych silvu’ar. Tak, czy inaczej, po dwóch dniach nużącej wędrówki przez leśne ostępy, drużyna wyszła na południowe przedpola Deryth Kordmer. Okolicę tę nazywano Rothgalią, krainą kwiatów, bowiem rozkwitały tu na wiosnę tysiące kolorowych kielichów, mieniąc łąki i doliny w mozaikach najprzeróżniejszych barw. Zachwycający widok utrzymywał się aż do nadejścia zimy, dlatego i teraz wędrowcy mogli się nim napawać do woli. Co kilka staj wzdłuż dróg, które nakazał wybudować Juwiusz Wstrzemięziciel, poprzednik obecnie panującego króla Durga Sklenzgaara, znajdowały się większe i mniejsze wsie, a także miasteczka, przydrożny krajobraz pokrywały lasy, pola i pastwiska. Rozochociło się serce Aduna do sielanki, w głębi ducha był bardzo zmęczony, ale również jakoś w niepojęty sposób szczęśliwy — wolny! Wolny! Po trzykroć wolny! Kiedy przechodzili obok niewielkiej, drewnianej budki — kapliczki Miriadny, bogini wiatru i pogody, Adun zapalił jeden ze zgaszonych na ołtarzyku zniczy. Jego humor poprawił się jeszcze bardziej, zdawał się tryskać energią. Wkrótce dotarli do wsi o nazwie Hokus, położonej w pobliżu rozwidlenia sławnej i wielkiej rzeki Mythemal. Miejscowość składała się z dwóch krzyżujących się ulic. Po obu ich stronach wybudowano drewniane chaty pokryte trzcinową strzechą. Za podwórzami stały drobne budynki gospodarcze przeróżnych kształtów. Tuż za Hokusem były ogrody, sady i grządki. W miejscu skrzyżowania dróg znajdował się plac z wielką studnią oraz jedyna w całej wsi gospoda, a także budynek włodarza. Ze swymi przybocznymi, w imieniu króla pełnił w okolicy funkcję rozsądzania ewentualnych sporów, pobierania podatków i zapewniania bezpieczeństwa. Gdy drużyna weszła do wsi, wzbudziła powszechne zainteresowanie, którym z oczywistych powodów, najbardziej cieszyła się Era, jak zwykle zniesmaczona wzmożoną atencją gapiów. W oczach wieśniaków jedynie rycerz mógł uchodzić za przywódcę grupy, więc do Gultura wyszedł włodarz. Miał kasztanowe, bujnie kręcone loki utrefione w przylizaną tłuszczem fryzurę z równo przyciętą grzywką. Był blady, przeciętnej budowy. Toporna, kwadratowa twarz nie budziła sympatii.

— Jam jest Gultur, syn Hura, rycerz Ash’Vanu w służbie Pani Eili. Proszę cię włodarzu o miejsce na odpoczynek dla mnie i mojej drużyny.

— Ja jestem Nilor, syn Fluddy, lecz nie znam twej pani Gulturze, synu Hura, mimo to ashvańskie rycerstwo nie jest mi obce. Zaszczytem będzie dla Hokus przyjąć cię w gościnę. Jest jednak mały problem — oczy włodarza zatańczyły w porozumiewawczym spojrzeniu z obliczami jego podkomendnych.

— Zaczyna się — szepnął Elend do Nadariana.

— Nie chcemy tu, w Hokus, mieście prawa istot innych niż hodirowie. Dlatego poproszę Gulturze, aby twoja towarzyszka obcej nam krwi opuściła wieś i nie straszyła dłużej hodirskich dzieci swym przeklętym wizerunkiem.

Gultur na chwilę zaniemówił. Era drgnęła, a w duchu poczuła, jakby ktoś wbijał igłę wprost w jej serce. Kto wie, co by zrobiła, gdyby nie Syxta? Czerwonowłosa w porę położyła jej dłoń na ramieniu i szepnęła: „Nic nie mów siostrzyczko, bądź silna”.

Gultur parsknął, jakby dopiero uświadamiając sobie znaczenie słów, które przed chwilą usłyszał.

— Jakie to prawo zabrania Asthal’Manzae wejść do waszej wsi Nilorze, synu Fluddy? Odkąd bowiem pamiętam w całym Kaedmon Geryth nie ma takiego prawa!

— W mojej wsi jest — odpowiedział Nilor, dając drobnym gestem ręki sygnał swoim przybocznym, którzy wyszli zza budynku włodarza z napiętymi łukami. — Możesz je uznać, albo będę zmuszony nie wpuścić do Hokus ciebie i twojej drużyny Gulturze, synu Hura.

— Sami odejdziemy! — zawołał Gultur. — Prędzej padnę martwy na łąkach Rothgalii, nim uznam prawo twych kaprysów włodarzu!

— Skoro taka twoja wola, proszę byście odeszli.

Rycerz Ash’Vanu obrócił się na pięcie i nieznacznym skinieniem głowy dał znać drużynie, że dalsza rozmowa z Nilorem nie ma żadnego sensu. Muszą opuścić Hokus. Wszyscy czuli w sercach to samo: gniew wywołany niesłusznymi oskarżeniami Ery, osądzeniem jej niehodirskiej natury i potępieniem za… no właśnie! Za co? W nagrodę za jej lojalność dla powierzonej przez Panią Eilę misji? Jako wynagrodzenie za wsparcie, zaangażowanie, pomoc dla pozostałych? Przecież teraz powinni stanąć między nią, a włodarzem i ryzykować życiem dla jej godności! To byłoby sprawiedliwe. Tak czuli Elend, Nadarian i Era. Podobne wrażenia podzielali Adun, Syxta i Havik, różnica polegała jednak na tym, że oni zdawali sobie sprawę z tego, iż otwarta konfrontacja tu i teraz byłaby bardzo sprawiedliwa, honorowa… i bardzo głupia. Strzelcy opuścili łuki dopiero, gdy Gultur i pozostali odeszli kilkadziesiąt kroków w stronę drogi.

Zatrzymali się jakieś pół stai od Hokus. Przez całą drogę milczeli, co prawda Elend już wcześniej chciał rozładować napięcie jakimś głupim żartem, ale spotkał się tylko z gburowatym milczeniem towarzyszy i temat odpuścił. Dopiero, kiedy znaleźli się na pięknej łączce, przy zagajniku, w pobliżu stawu, złe nastroje ich opuściły. Słońce przygrzewało, a bezwietrzne i suche powietrze dawało przyjemne rozluźnienie. Syxta i Era poszły się wykąpać, Havik rozpalił ognisko, Gultur siadł na pniu zwalonego drzewa i nucąc jakąś pieśń o znanej wszystkim melodii, nabijał fajkę hukhumem — najlepszym zielem sprowadzanym ze Starej Levartii. Nadarian przysłuchiwał mu się z fascynacją. Nie wywoływał jej wątpliwej urody śpiew. Nader atrakcyjna w oczach młodzieńca była zbroja z inskrypcją Inwokacji Miecza. Elend nie zdradzał zainteresowania czymkolwiek, legł się w cieniu drzew pod zaroślami i smacznie drzemał odpokutowując trudy podróży. Dawno już nie maszerował na odległe dystanse i nie czuł się w pełni sił. Za to Adun siadł w pobliżu Gultura i zagadnął:

— Szliśmy lasem od przedwczorajszego południa, aż do dzisiejszego rana. Jak daleko jest nasz cel Gulturze?

— Zmierzamy do Pani Eili. Obecnie gości ona w moim rodzinnym mieście, w Ash’Vanie. Nasz cel to jakieś drugie tyle, ile przebyliśmy do tej pory, jest jednak możliwość, iż dotrzemy tam prędzej.

— Jaka to możliwość?

— Rzeka Mythemal. Idąc dalej na południe dotrzemy do jej zakola, mam nadzieję napotkać tam kupieckie łodzie przewożące towary z Deryth Kordmer do Ash’Vanu.

— Powiedz mi lepiej Adunie, czy ty naprawdę wiesz kim jesteś? — odezwał się Nadarian.

— Zuchwalstwem jest zadawać takie pytania żołnierzu — skarcił go setnik.

— Nie, zostaw Gultur, nie ma sprawy — pojednawczym tonem podjął Adun, po czym zwrócił się do młodzieńca — za wcześnie na takie pytania Nadarianie. Czego się spodziewasz, jakiej odpowiedzi? Może jestem tym, którego oczekujesz, ale sam nie wiem w czym miałoby się to przejawiać? Jeśli zapytasz żabę czy jest drapieżcą, nie odpowie ci, że nim jest, bo zabijanie much uznać może za coś innego, niż to, o co ją zapytałeś.

— Czy jesteś zbawcą? Czy przysłał cię do nas Elnai?

— Widziałem Elnaia we śnie. Z wizji mogę wnioskować, że jest mi przychylny, lecz nigdy wcześniej nie spotkałem syna Azepha, choć wiedziałem, że jego ojciec dawno już został zabity przez Tego Który Nie Widzi Nieba — wymawiając imię władcy Baalberythu poczuł gniew, zdradził to lekkim zmieszaniem, które obaj rozmówcy, Gultur i Nadarian, odczytali jako wyraz dezaprobaty dla czynu Garatha Maliriama.

— A co wiesz o Oberonie? — to pytanie padło z ust rycerza.

— Wiem, że był. Pamiętam, jak upadło piekło, rebelię przeciwko mej władzy, a potem, jak oszukani Levartarscy Książęta zostali wchłonięci w istotę Globu. To był koniec mnie takiego, jakim byłem. — Ze zdziwieniem dostrzegł, iż z lekkością opowiada o tym, co działo się wieki temu. Znów poczuł, że Doomar to przeszłość, która odeszła bezpowrotnie.

— O czym rozmawiacie chłopcy? — zapytała Syxta z uśmiechem. Właśnie wróciły razem z Erą od stawu. Nie umknęły hodirom ich wilgotne włosy, zwłaszcza czerwonowłosej tropicielki, która miała teraz rozpuszczone, swobodnie opadające na ramiona, nie zaś, jak zwykle w podróży, zaplecione w cieniutkie warkoczyki.

— Zimna woda? — zapytał Elend, przyglądając się kikutowi swej prawicy, rejestrując z zadowoleniem pewien minimalny, lecz jednak progres w procesie regeneracji.

— Troszkę — dziewczęta zaśmiały się i jakoś raźniej już zrobiło się wszystkim na dobre.

Później Havik wrzucił wcześniej upolowane dwie puchołapki na rożen prowizorycznie ociosany myśliwskim nożem. Zapachniało miłym, na świeżo przyrządzanym posiłkiem. Syxta miała jeszcze zapas soli i różnych przypraw, których użycie spotęgowało aromat i pragnienie degustacji.

— Siedmioro przyjaciół i dwie puchołapki! Jest się czym dzielić! — sarkał w swoim stylu Elend.

— Jak nie chcesz, chętnie wezmę twoją porcję! — zaśmiał się Nadarian.

— Patrzcie! — krzyknął, jak zwykle czujny Havik. — Wóz.

Rzeczywiście, drogą od strony Hokus zmierzała zaprzężona w konia furmanka, na której, poza woźnicą, jechało na oko jakieś dziesięcioro pasażerów. Hodirowie w kolorowych ubraniach, w różnym wieku, obojga płci. Najwyraźniej zmierzali w stronę drużyny. Gultur rozkazał Nadarianowi by mu towarzyszył i razem wyszli wehikułowi na spotkanie. Broń mieli w razie czego pod ręką, choć nie przypuszczali, aby była im na razie potrzebna.

Furmanka zatrzymała się na dwadzieścia metrów od setnika. Ashvański rycerz chwilę rozmawiał z barczystym, niskim, podstarzałym jegomościem. Odwrócili się i ruszyli razem ze wszystkimi pasażerami w stronę obozowiska. Pierwsze, za Gulturem, woźnicą i Nadarianem, szły dwie bardzo młode dziewczęta, niosące wieniec z kwiatów, za nimi sześciu chłopów z koszami i pakunkami różnej wielkości, na końcu wlokła się zgarbiona starucha, prowadzona za rękę przez małą dziewczynkę.

— To jest Welo — Gultur wskazał na woźnicę — i ma wam coś do powiedzenia — spojrzał na Erę.

— Ja w imieniu Hokus — widać było, że niełatwo przychodzi mu mówienie dla wielu par uszu, co chwila się zacinając, przezwyciężał się jednak i kontynuował — pani… z telirskiejskiej krwi… ten… myśmy dla pani to przynieśli w darze… tego… włodarza nie podzielamy zdania! Chcemy byś pani nie sądziła, że takie wieśniaki jak my są takimi… wieśniakami… ten…

— Dość — ucięła Era. — Nie gniewam się na was.

— Pani — Welo był chyba nieprzygotowany na słowa czarodziejki — to dla ciebie dary — wskazał na pakunki, kosze i kwiaty. Wtedy wszyscy po kolei, dziewczęta i chłopi podchodzili przed Erę i składali u jej stóp pojednawcze prezenty. Na końcu podeszła staruszka. Miała brzydką, uśmiechniętą buzię, pomarszczoną jak śliwka.

— Mała mnie prowadzi, bo już jestem stara i ślepa, ale nie głupia.

— Nie jesteś babciu — uśmiechnęła się Asthal’Manzae.

— Nie jestem — powtórzyła staruszka zadowolona, że taka pani ją chwali. — Ten Nilor to kawał chuja — wypaliła po chwili, a Era i jej towarzysze parsknęli śmiechem.

— Dobrze, że się zgadzamy — odpowiedziała Syxta.

— Tak, zgadzamy — znowu ucieszyła się babulka, że tak ją tu chwalą i się z nią zgadzają. — Ten Nilor — znów zaczęła — to jest zły człowiek.

— Co masz na myśli babciu? — zapytał Nadarian.

— O! Jaki ładny chłopiec! A czyj ty jesteś?

— Przecież jesteś ślepa — zauważyła Era — widzisz Nadariana?

— Tylko aurę pani.

— I Nilor jest zły, bo ma brzydką aurę? — podpytywała czarodziejka.

— Ja jestem mądra — z dąsem zaczęła staruszka — i nie tylko dlatego, chociaż też — wyszczerzyła szczękę, na której ostał się jeden ząb. — Ten Nilor przepędza wszystkich niehodirów, tłumaczy to prawem, choć my tu takiego prawa nigdy nie mieli.

— Jego prawo władać jak mu się podoba — powiedział Gultur.

— Tylko, że on tych niehodirów przepędza, jak dzisiaj was, a następnego dnia trafiają za kraty w piwnicy jego włodarzowego domu. Mężów męczy, że aż czasem pogłos jest oprawstwa, za to dziewki wiedzie na wszeteczne uciechy dla siebie i swoich podkomendnych.

— To co innego — zaciekawił się Gultur. — Za takie przewinienia król przewidział kondemnatę.

— Król chyba nie wróżka? — skomentował Elend, a Syxta palnęła go otwartą dłonią w tył głowy.

— Licz się ze słowami, kiedy mówisz do setnika! — powiedziała.

Gultur puścił winę Elenda mimo uszu, widocznie ukontentowany karą wymierzoną przez Syxtę.

— Jestem gotów wam pomóc z tym Nilorem — po namyśle orzekł Gultur.

Wieśniacy na te słowa ucieszyli się bardzo, chwilkę jeszcze się pokręcili, porozmawiali, a wkrótce odjechali. Era zaczęła sprawdzać zawartość podarunków, które otrzymała.

— Ciasta i słodycze — mówiła otwierając pierwszy kosz — mięso — zaglądając do drugiego — sery, owoce, ryby — komentowała zawartość kolejnych. — Nadarian, otwierajcie te paczki! — wskazała na pakunki.

— Wino! — ucieszył się młody hodir.

— Czekajcie — zatrzymał ich entuzjazm Adun. — Czy nie wydaje się wam to trochę dziwne?

— Masz na myśli podstęp? — zainteresował się Gultur.

— Owszem. Przyjechali, dając nam to wszystko, to się wydaje autentyczne, że im wstyd za tego buca Nilora, ale równie dobrze mogą być częścią jego planu.

— Adun ma rację — stwierdziła Syxta. — Przecież tu jedzenia jest dla nas na miesiąc. My byśmy tyle nie wzięli w podróż, bo nie jesteśmy wołami, więc po co aż tyle?

— Może chcieli być gościnni? — zapytał z uśmiechem Elend.

— Ty sobie uważaj Elend, bo sobie grabisz, jak się wścieknę, to tak cię rąbnę w ten głupi łeb… — wybuchła Syxta.

— Masz na myśli, że chcieli nas tym ogłupić, tak? — zapytała Era.

— Właśnie.

— Mi też — podjął Gultur — tak się wydaje. Niby wszystko w porządku, ale też zwiedzili nasz obóz, podpatrzyli co mamy, a teraz dali jedzenie i trunki, żeby osłabić czujność.

— Ciekawe, czy to jest zatrute? — zapytał Nadarian.

— Jedzenie pewnie nie — rzekł Gultur. — Wydaje się dość, aby mogli go sobie zabrać z powrotem, gdy pośniemy od zatrucia winem.

— Masz rację, najłatwiej dosypać czegoś do wina — rzeczowo stwierdził Adun.

— Jest sposób, żeby się przekonać — odezwał się przysłuchujący wszystkiemu Havik. — Znam się na truciznach.

— O! Kryjesz w sobie wielkie niespodzianki Haviku z Deryth Kordmer — zaśmiała się Syxta.

— Kiedy za szczeniaka ganiałem po ulicach miasta, sprawdzałem takie rzeczy… zawodowo.

— No proszę! Masz bujną przeszłość — zawyrokowała czerwonowłosa hodirka.

— Tamte czasy już za mną, ale kilka umiejętności mi pozostało — powiedział tropiciel, wsuwając mały palec do butelki i maczając go w trunku, a następnie dotykając nim do języka. Chwilę myślał z zamkniętymi oczami. Elend się zaśmiał, Syxta go trąciła kuksańcem w żebro, Gultur pokręcił głową z dezaprobatą, Nadarian otworzył usta w oczekiwaniu, a Adun cierpliwie wyczekał na osąd tropiciela.

— Dobre. Bez ulepszaczy. Czyste wino — zawyrokował Havik.

— Uff! — Elend głośno odetchnął z niekrytą ulgą. — Marzyłem o tym winie od samego rana.

— Havik, sprawdź wszystko, a jeśli chodzi o wino, każdą flaszkę z osobna.

Tropiciel wykonał rozkaz Gultura i ku ogólnej radości okazało się, że wszystkie dary przyniesione dla Asthal’Manzae zostały ofiarowane z autentycznej dobroci i szczerości serca.

— Tylko mi się dzisiaj niech nikt nie spije! — przykazał rycerz Ash’Vanu.

Biesiadowali, jedząc i pijąc do wieczora, zgodnie z rozkazem zachowali jednak umiar. Teraz, gdy sprawdzili intencje wieśniaków, zgodnie ze zdobytymi od nich informacjami, mogli spodziewać się odwiedzin Nilora i jego podkomendnych. Adun poczuł się naprawdę dobrze, po raz kolejny w tej kompanii dostrzegł przepaść między jego dawnym życiem, a tym, co mógł osiągnąć obecnie. Przyjaźń, uznanie, a może nawet miłość? Teraz, w leciutkim nadwątleniu zdrowego rozsądku z zadowoleniem uznał, że jest całkiem realne to, co nie tak dawno temu wydawałoby mu się najgłębszym szaleństwem. W piekle. Wzdrygnął się na tę ostatnią myśl.

Drogą ktoś szedł, jeden hodir. Dzień miał się ku końcowi. Chłód wieczoru wzmagał się w miarę zachodzenia słońca. Odrodzony wskazał wędrowca Gulturowi, ten rzucił do wszystkich jedno tylko słowo: czujność! Po czym, jak wcześniej naprzeciw do furmanki, tak teraz wziął Nadariana i wyszli na spotkanie przybysza. Przykazał młodzianowi tylko: Ani słowa, ja będę rozmawiał.

Ku ich zdziwieniu, okazał się to być Nilor we własnej osobie. Miał przy sobie jakiś pakuneczek.

— Wybaczcie, że postąpiłem z wami jak cham — spojrzał po rycerzu i jego kompanie — chętnie bym wpuścił was i waszą piękną towarzyszkę do Hokus, a tam ugościł jak na to zasługujesz panie z Ash’Vanu. Jak wszyscy hodirowie, my Rothgalczycy również wiele wam zawdzięczamy.

— Co wam zatem nie pozwala Nilorze, synu Fluddy, włodarzu wsi Hokus, zachować się godnie, a zmusza do chamstwa? — zapytał Gultur.

— Widzisz panie, ludzie we wsi są przesądni… — nieco się spocił to mówiąc — a moi podkomendni naciskają, bym reprezentował przed przyjezdnymi zwyczaje całej wsi. Nietaktem byłoby czynić wyjątki od już rozpoczętej tradycji…

— Nietaktem jest to, że słuchasz się kilku zbrojnych, podkomendnych, którzy winni ci służyć.

— Przy okazji winy — Nilor sięgnął do pakuneczku, który przyniósł. — Mam tu dla was wino, na zgodę, żebyście źle o mnie nie myśleli, a moje chamstwo w duchu wybaczyli — wydobył spory gąsiorek wina pokryty wiklinową plecionką i wręczył rycerzowi z uśmiechem oraz rumieńcem. Był widoczny pomimo zapadającego zmierzchu. Gultur grzecznie podziękował, zdając się być bardzo zadowolonym z tego akurat podarunku włodarza.

Po chwili wrócili do swoich.

— Nie uwierzycie! — rozległ się radosny głos Gultura. — Elend, podaj mi moją fajkę.

— Co tam? — Adun zmierzył go wzrokiem. — Jeszcze jeden prezent?

— Tak — dumnie odparł rycerz. — Tym razem od samego Nilora!

— Era, ty to masz wzięcie! — zaśmiała się Syxta.

— Tym razem to podarunek dla mnie — odpowiedział Gultur, zapalając krzesiwem hukhum w fajce.

— Mam nadzieję — ścięła go wzrokiem Era — że to nie dlatego się tak ucieszyłeś.

— Oczywiście, że nie. Havik, sprawdź to wino! — podał gąsiorek tropicielowi.

— Są dwie możliwości — powiedział Adun. — Albo chce wkraść się w twoje łaski Gulturze, abyś nikomu nie opowiedział o afroncie, jakiego tu doznaliśmy, albo chce nas otruć.

— Też tak pomyślałem. To byłoby najgłupsze, co mógłby zrobić.

— Wcale nie — odezwała się Syxta — spójrzcie na Elenda! — młody hodir siedział patrząc się na Erę z przygłupim uśmiechem na ustach, wzrok miał mętny, a na słowa czerwonowłosej zareagował dopiero po chwili:

— Wcale nie — powtórzył jej słowa tonem ucznia wywołanego do odpowiedzi. Wszyscy gromko się zaśmiali.

— Może masz rację Syxta, czego mu byśmy teraz nie dali, wyżłopałby aż miło, ale to by znaczyło, że mądra babunia też jest po stronie Nilora.

— Nie możemy tego wykluczyć Gulturze — stwierdził Adun.

Havik przysłuchiwał im się chwilę, po czym odkorkował gąsiorek i zakosztował woni trunku. Natychmiast odwrócił się z miną obrzydzenia.

— Czuruszka! — warknął hodir. — W Deryth Kordmer suszą ją i robią z niej proszek, bo ziele jest tak silne, że wystarczy dmuchnąć komuś nim w twarz, żeby spał długie Pieczęcie. Wszędzie ją wywącham, bo mnie nieraz tym załatwili.

— Mogę? — zapytała Era. W towarzystwie hodirów miała najczulsze zmysły. Havik podał jej gąsiorek. Powąchała. — Nie czuję niczego.

— Mi daj spróbować! — wyrwał się Elend, ale nie zwracali na niego uwagi.

— Bo nie znasz tego świństwa tak dobrze jak ja — odparł tropiciel. — W winie pachnie jak wanilia, albo coś podobnego.

— Możemy łatwo sprawdzić, czy masz rację Havik — Gultur uśmiechnął się wskazując na Elenda lekkim skinieniem głowy.

Podali wino młodzianowi. Ku ogólnej radości, po paru łykach usnął jak niemowlę.

— Teraz trzeba obmyślić plan — powiedział Gultur na poważnie. — Musimy rozsądzić, czy wieśniacy, Welo i babunia są z Nilorem skoligaceni? To był przypadek, czy jednak nie?

— Ja bym zaryzykował — odezwał się Adun. — Tylko, że przydałby mi się miecz.

— Ty w walce nie weźmiesz udziału Adunie! — tonem rozkazu zwrócił się do niego Gultur. — Ty jesteś kluczem naszej misji, tobie nie może przydarzyć się nic. Z resztą ktoś musi zostać z naszym niesfornym Elendem, samego go tu nie zostawię, mimo że to cymbał. Weźmiesz jego sztylety i zadbasz o bezpieczeństwo.

— Ty tu dowodzisz ashvański rycerzu — nie bez powagi odparł Adun.

— Też sądzę, że Adun powinien tu zostać — odezwała się Era.

— Jak trudne jest rozpoznanie tej czuruszki w napitku? — zapytała Syxta.

— Tylko rzezimieszki z Deryth Kordmer wiedzą jak to się przyrządza i czym to trąci — odparł Havik.

— Rozumiem — skonfundował Nadarian, zwracając się do czerwonowłosej. — Nilor zakładał, że nie wykryjemy trucizny.

— Właśnie — odpowiedziała mu hodirka.

Rozmawiali jeszcze chwilę, dopóki nie zapadły całkowite ciemności. Siedzieli przy ognisku, puszczając w obieg zakażone czuruszką wino i udając, że piją, wylewali trunek po troszku, tak, aby wszystko wyglądało autentycznie. Po trzecim obiegu gąsiorka, wszyscy, w kolejności swych rozmiarów, poukładali się spać, każdy na swoim miejscu. Żadnych straży, wszyscy spali, wyglądało na to, że podstęp złego włodarza powiódł się w pełni.

W pobliskich zaroślach coś zaszeleściło, po czym wyszli z nich trzej podkomendni Nilora. Każdy trzymał w rękach zwitek grubego, konopnego sznura. W ciszy podkradli się do obozowiska. Gdy byli już na tyle blisko, by sposobić się do wiązania kończyn śpiących towarzyszy, oni nagle zerwali się na równe nogi, uzbrojeni i gotowi do walki! W podkomendnych włodarza Hokus wywołało to takie osłupienie, że natychmiast opuścili liny i poddali się, jeden chciał zerwać się do ucieczki, lecz Nadarian w lot go pochwycił i spacyfikował. Gultur kazał powiązać napastników i pokneblować im usta. Drużyna wraz z więźniami skryła się w krzakach. Zaraz przyjechała fura, podobna do tej, którą wcześniej Welo przywiózł dary dla Ery. Tym razem na miejscu woźnicy siedział nie kto inny, a sam Nilor. Za nim, na drewnianych deskach wozu było jeszcze trzech hodirów. Wszyscy w rękach trzymali pochodnie.

Drużyna wyczekała, aż przybysze zsiądą. Najpierw wzywali imion swych przybocznych, a gdy Adun, ku zaskoczeniu członków drużyny odkrzyknął: tutaj! W krzakach! Wszyscy ruszyli w stronę, z której dobiegł ich głos. Postąpili kilkanaście kroków, przeszli obok coraz mniejszego ogniska, gdzie było ich widać jak na dłoni. Havik na rozkaz Gultura posłał strzałę z łuku prosto w nogę włodarza. Grot szarpnął łydką hodira, a ten zawył, przykucając.

— Poddaj się Nilorze, synu Fluddy! — rozległ się głos Gultura.

Przyboczni włodarza, na zawołanie dowódcy, pomogli mu wstać i ruszyli czym prędzej do wozu. W reakcji Era zafalowała rękami od góry w dół, recytując w języku telirsterilów hołd noelitjański — część zaklęcia ugrzęźnięcia. Następnie rozlała wokół siebie czystą wodę z manierki i wskazała palcem w stronę nieprzyjaciół, krzycząc niezrozumiałe dla reszty hodirów (prócz Aduna) słowa mocy: Hikkenem Aerot Subba!

Uciekający hodirowie zaczęli poruszać się pięć razy wolniej, tak jakby otaczające ich powietrze było co najmniej głębią oceanu.

Gultur, Nadarian i Syxta bez problemu obezwładnili Nilora i jego podkomendnych. Ranę na nodze włodarza setnik nakazał Havikowi opatrzyć, sam zaś wraz z Adunem zmusił pojmanych do degustacji wina zaprawionego czuruszką. Następnie związali całą siódemkę hodirów z Hokus i poukładali na wozie w zgrabny stosik. Nad ranem Gultur z ferajną wparadowali do wsi, budząc ogromną sensację i powszechne zainteresowanie. Setnik stanął na schodach domu włodarza i donośnym głosem zawołał:

— Jam jest Gultur, syn Hura, ashvański elnaita w służbie Pani Eili. W drodze mojej, którą przebywałem w kompanii tu obecnych najszlachetniejszych towarzyszy, natknęliśmy się na wieś Hokus. Miejscowy włodarz nie pomógł mi, nie przyjął w gościnę, do tego wyprosił ze wsi, srodze przy tym obrażając moją kompankę. Na tym nie kończąc, próbował mnie i moich żołnierzy otruć, co dalej zamierzał nie wiem, jego knowania bowiem zostały zaprzepaszczone dzięki szlachetnym hodirom ze wsi. Welo — tu zwrócił się do wąsatego chłopa — na mocy miłościwie nam panującego króla Durga Sklenzgaarda, jako rycerz Wolnego Królestwa, obwieszczam oto, że tyś teraz włodarzem Hokus! Rządź sprawiedliwie, mianuj swoich podkomendnych, a tych tutaj łotrów, zamknijmy zaraz w celach pod włodarzowym domem!

Gultur otrzymał głośne brawa i wiwaty. Ktoś krzyknął, że pora, by więźniów oswobodzić i czym prędzej to właśnie zrobiono. Tak też włodarz i jego do wczoraj panująca kompania zamienili się w niewoli z dotychczasowymi aresztantami. Z dziewięciu niewielkich cel wyprowadzono siedem młodych kobiet w stanie ogólnego otępienia, lub absolutnego emocjonalnego zamknięcia w sobie, w tym szczególnie poturbowane dwie telirsterilki i jedną silvu’ar, a także czterech mężczyzn, których stan zdrowia i kondycji pozostawiał wiele do życzenia — trzech było hodirami, jeden khumdhuithlidhem. Właśnie ten ostatni nie mógł wyjść z piwnicy o własnych siłach. Smutny był to widok. Gultur postanowił, że zabiorą go do uzdrowicieli z Ash’Vanu. Naprędce sporządzono nosze dla oswobodzonego. Welo otrzymał przykazanie, żeby nie czynił krzywdy pojmanemu Nilorowi i jego przybocznym.

— Przyślę do was królewskich dostojników, aby mogli wydać prawomocny wyrok w tej sprawie.

Pożegnali się z Welo i babunią, wzięli wóz złego włodarza i wyruszyli w dalszą drogę na południe, w stronę zakola rzeki Mythemal.

Rozdział 6

Wizyta w Świętym Mieście.

W tamtych dniach (ok. roku 4527) Ash’Van był miastem podzielonym wewnętrznie. Wiele się mówi o chwale Świętego Miasta, lecz rzadko wspomina o Świątyni Młodego Boga walczącej o wpływy ze Świątynią Elnaia. Nie są to sprawy popularne w Kaedmon Geryth, a zwłaszcza pomiędzy murami Klejnotu Południa.

Horopusz Skorpion, fragment wykładu pt. „Wnikliwiej w świętość”, Ahamared, r. 5005.

O Dirmarnarirriarze nie wiadomo zupełnie niczego pewnego. W odmętach dawnych przekazów pojawiała się nazwa ostatniego z Derra Sjem, ale za każdym razem w takim kontekście, który nie wskazywał jednoznacznie, ani na jego dzierżyciela, ani też na okoliczności miejsca i czasu. Właściwie to nawet nie wiadomo co dokładnie oznacza imię tego ostrza? Już w dziesiątym Pokoleniu pierwszych elemdelalów (nazywanych złotymi, lub, przez złośliwych, baśniowymi) sławny poeta Livier, brat księżniczki Kathelin, żony Wielkiego Maruna, tuż po zakończonej Wojnie Bogów napisał poemat, w którym pełen przejęcia ewokował:

„Kto wie skąd u nas wiedza o nim? O świętym ostrzu zesłanym przez niebiosa?

W Wojnie Bogów już śladu nie było po Siódmym i Ostatnim,

A przecież pokonało Ashtara Levartara w Pierwszym Wieku Świata!”

Z cytatu tego wynika, jak mocno wierzono w istnienie starożytnej klingi. Z resztą niebezpodstawnie, bo wielu współczesnych uczonych podziela pogląd co do faktu, iż Siedmiu Starożytnych Levartarskich Książąt zostało zesłanych w Pierwszym Podstępie Karr’Ab Nimla na Glob i, że właśnie za sprawą Derra Sjem — Siedmiu Potęg Świętych Ostrzy — zostali oni pokonani. Znane są imiona demonów, a także oręży, których użyto do ich zwyciężenia, nawet wojowników, którym sztuka unicestwienia potworów się udała. Imię Ashtara Levartara bezspornie kojarzono z Dirmarnarirriarem, lecz cała wiedza poza mianem jest osnuta mgłą przypuszczeń, dywagacji i wątpliwej słuszności wyobrażeń. Khumdhuithlidowie zgodnie z tradycją przekazywali w swoim dziedzictwie, iż bohaterem, który odesłał do Levartaronu najpotężniejszego z książąt, był Denahor, ten sam, który upadł, dając początek mrocznej odmianie swego plemienia. Z punktu widzenia Mędrców Zakonu Kuth’Valamanarr, nie byłoby to możliwe, gdyż Denahor żył na początku czwartego pokolenia, na długo po wydarzeniach, w których używano Derra Sjem po raz pierwszy (i jak podają księgi derthów „po raz pierwszy, czysty i najbardziej prawy”). Elemdelalowie sądzą natomiast, iż Dirmarnarirriarem posługiwał się Elevael, ojciec Diar Amy Tual. Nie są to przypuszczenia bezpodstawne, bo w odróżnieniu od khumdhuithlidzkich roszczeń co do dzieła wyzwolenia świata od Ashtara Levartara, bohater ów żył dokładnie w pierwszym wieku świata. Sami elemdelalowie jednak nieco komplikują skojarzenie Elevaela z heroicznym wyczynem, gdyż wielu z Plemienia Gwiazd sądzi, iż śmierć Ashtara Levartara na Lulhmarrze jest zasługą córki wspomnianego Pierwszego Amarala, czyli czarodziejki i zarazem diviahijskiej królewny, lub jej sławnego męża, Elduana.

Mial Ani Siu, „Rozważania o legendach i tradycjach Lulhmarru”, Ahamared, r. 4012.

Pamiętam czas, który już nie istnieje. Pamiętam Dni, o których nie chcę pamiętać. Pamiętam moich kompanów, Czarnego Gada Vurthura, Misterium, Erdmorda Nekromanczera, Haradusza i Idera Handerana…

Pamiętam Czas Poza Czasem, już nawet coś tak niemożliwie odległego udało się zniszczyć… Pamiętam Ashtara Levartara, Eradusa, Mordema, Drexmora Levartara, Zakaina, Hora Vezyra i Nir Nazarok Levartara…

Straszliwa tęsknota zamieszkała w sercu Aduna. Zdał sobie sprawę z dystansu, jaki go oddzielał od ojczyzny… nie była to odległość, którą mógłby pokonać. Tym razem był bezsilny, pomimo tego, iż w poprzednim życiu uczynił wszystko, czego dokonać zwyczajnie się nie da. Stał się Imieniem. Każdy, kto miał choćby znikome pojęcie o religiach słyszał o Doomarze, zwanym w Zakhrabhie Dum’Arem. Choćby, jako legenda, czy baśń, lecz jego sława przetrwała nie dziesiątki, czy setki lat, ale całe tysiąclecia. Bohaterowie Kamienia, z ich żądzą sławy, śmiałością, a zwłaszcza butą, byli jedynymi winnymi, przez których świat w tym czasie nie rozkwitł niczym kwiat, a raczej uwiądł. Mało im było chwały, oni musieli osiągnąć jeszcze więcej — zapragnęli zabić najwyższego z tajnakhalskich bogów, Azepha, a następnie zająć jego miejsce. Teraz jednak, gdy hymn o chwale Oberonu znów rozbrzmiewał na Globie śpiewany z wiarą, a Elnai urósł w siłę na tyle by zająć tron ojca — nawet, jeśli im się uda spełnić obłąkane pragnienie boskości — staną się bogami Szaluthen Brra i nigdy nie opuszczą ciemności.

Do zakola dotarli wozem, tam napotkali kupców, długo rozmawiali i ci w końcu zgodzili się na transport Gultura wraz z towarzyszami do samego Ash’Vanu. Odkąd drużyna opuściła Rothgalię i wyjechała z Hokus, pogoda skiepściła się przybierając swe gorsze oblicze. Ot, deszcz mżył nieustannie, a chłód zacinał porywistym wiatrem, sięgając szpiku kości. Hodirowie, co prawda przygotowani byli na takie niedogodności, ale i tak warunki szybko sprzykrzyły się wszystkim. Na kupieckiej łodzi, na szerokiej wodzie Mythemal, w przemoczonych ubraniach, targani wiatrem przez niemal cały dzień, zapewne nie daliby rady, gdyby nie Gultur i czary Ery. Rycerz stał niewzruszenie, wyprostowany, a jego żołnierze mieli wrażenie, że nawet gdyby płynęli na pełnym morzu, ashvańskiego męża nie ruszyłby najpotężniejszy sztorm. Dodawało im to wiary, czuli, że z tym hodirem są bezpieczni i nic nie zatrzyma ich w trudnej drodze w górę rzeki. Kiedy trzeba było siąść do wioseł, on siadał pierwszy, odstępował zaś ostatni. Imponował siłą i uczciwością. Dawał przykład, inspirował, wszyscy czuli, że chętnie za nim ruszą w każdą drogę, choć misja przykazana przez Panią Eilę dobiegała końca. Adun na pokładzie niewielkiej łodzi zmierzał właśnie tam, gdzie wielka telirsterilska czarodziejka aktualnie rezydowała i dokąd sobie życzyła, aby Odrodzony Bohater został sprowadzony. Jedynie khumdhuithlid w ich kompanii nie był w stanie robić nic. Havik podał mu zioła, ale przypadek wydawał się beznadziejny. Nizioł potrzebował pomocy uzdrowicieli. Dla Aduna miłym okazał się widok miasta. Strzeliste, wysokie wieże z ciosanego jasnego kamienia prężyły się ku niebu na chwałę bogiń: wiatru i pogody — Miriadny, sztuki czarodziejskiej — Noel, piękna i miłości — Lilu oraz bogów: życia — Elnaia, wody — Cyklona, sztuki — Tanagariasza, walki i wojowników — Khno’Then De’Dirrmalla, sprawiedliwości — Ragada. Jednym słowem Ash’Van aż kipiał od wiary w Tajnakhal. Gdy hodirom ukazała się brama rzeczna miasta, w całości pokryta płaskorzeźbieniami, z dwoma ogromnymi basztami na dwóch brzegach kanału łączącego Mythemal z portem, ich uszu dobiegły śpiewy kapłanów rozmaitych świątyń. Zjawisko, zamiast dać wrażenie spodziewanej kakofonii, w zadziwiający sposób łączyło się w jedną, świętą polifonię, ogarniającą duszę otuchą i błogosławieństwem spokoju. Zdawało się, że budowle rycerskiego miasta pną się, że wzniosłość wiary piętrzy je ku swym patronom — strzeliste wieże, długie, cienkie okna, fasady przesycone bogactwem zdobień, portale i ołtarzyki — wszystko w duchu wzniosłości i sakralnej tajemniczości. Gdy przybili do przystani, zgodnie z umową pomogli kupcom przy rozładunku, nie trwało to długo, beczek, skrzyń i baryłek z derythkordmerskimi dobrami nie było zbyt wiele dla zapalonych do rozruszania kości Gultura, Aduna, Havika, Nadariana i Elenda. Gdy skończyli pracę, rycerz zwrócił się do wszystkich:

— Zakwaterujemy się w gospodzie, w dzielnicy Elnaia.

— Dzielnicy Elnaia? — zapytał Adun.

— Owszem Adunie, miasto jest podzielone na dzielnice poświęcone bogom Tajnakhalu — wyjaśnił Gultur. — Zatrzymamy się w karczmie Świnia Też Ma Rogi. To najlepsza gospoda w całej dzielnicy, odpoczniemy do jutra, doprowadzimy się do porządku, tam też wyczekamy na poselstwo od naszej pani.

— Nie powinniśmy sami się do niej udać? — zapytał Elend.

— Pani Eila sama wybiera porę, w której załatwia swoje sprawy — wtrąciła Era.

— A co zrobimy z nim? — zapytał Havik, wskazując na khumdhuithlida.

— Ty i Nadarian zabierzecie go do Świątyni Młodego Boga — rozkazał Gultur. — Pójdź do ojca Faranasza, powiedz, że przybywasz ode mnie, on zna naszą sprawę i ci pomoże.

Hodirowie zgodnie z wolą setnika wzięli krótkie nosze z khumdhuithlidem i zabrali się do transportu nieprzytomnego nizioła.

— Czekaj Havik! — krzyknął rycerz. — Masz! — podał tropicielowi złoty pierścień z rubinem osadzonym w formę, nadającą mu kształt czterolistnej koniczyny. — Gdyby stary Faranasz powątpiewał, wręcz mu to.

Hodir zgodnie ze swoim zwyczajem nie mówiąc nic, skinął tylko głową i ruszyli. Dłuższą chwilę maszerowali wspólnie, po chwili tragarze z rannym skręcili w jedną z bocznych alejek. Adun podziwiał kamienne ulice, wszechobecne strzeliste łuki, zadziwiające swym rozmiarem, kunsztem, artystycznym przepychem. Jego serce trawił jednak kłopot, z którym nie potrafił się uporać. Wiedział, że sam Nudulon z łaski najwyższego Genuina, pana Siódmego Płatka, syna władcy Kielicha Kwiatu, absolutnego Euharymuna, przybył do Elnaia, aby oddać życie Doomara Jasności. Ten zaszczyt i niespodziewana łaska wypełniały go niezmierzoną wdzięcznością, lekkością przebaczonej winy i żądzą zemsty na Tym Który Nie Widzi Nieba, … było jednak coś więcej. Czuł gdzieś w głębi smutek, którego nie potrafił nazwać, ani też w pełni określić jego natury. Dlatego oczekiwał audiencji pani Eili, sądził bowiem, że ona może znać antidotum na dręczące go rozterki. Poza tym wszystkim, na dźwięk nazwy gospody, do której zmierzali, Odrodzony Bohater wewnętrznie nieco pojaśniał, oznaczało to bowiem, że nie wszystko przepadło. — Świnia Też Ma Rogi — miano najsłynniejszej sieci karczm jeszcze z czasów jego młodości przetrwało, niesamowite zrządzenie losu, czy może coś więcej? Po mniej niż jednej Pieczęci dotarli do sporego budynku, skierowali się w stronę czterokolumnowego portyku, za którym nad drzwiami sterczała drewniana tarcza z taksydermicznym świńskim łbem o przymocowanych bawolich rogach. Pod eksponatem w języku hodirów widniał napis wycięty na drewnianej, poziomej desce: ŚWINIA TEŻ MA ROGI, a pod spodem małymi literkami ktoś dopisał atramentem czy tego chcesz, czy nie. Po minięciu krótkiej sieni, weszli do środka. Dobiegł ich gwar rozochoconej zabawą grupy biesiadników rozmaitego stanu i pochodzenia. Uwagę zwracała na siebie drużyna składająca się ze zwalistego, nad wszelkie wyobrażenie wysokiego i brzydkiego khumdhuithlida, telirsterilskiego maga o nieprzeciętnej urodzie wraz z towarzyszką oraz dwóch hodirów. Ponadto w gospodzie właśnie tańczyło pięć różnych par, kilka osób skandowało i wesoło podskakując pogwizdywało, a wszystko przy akompaniamencie barda. Grał na lutni i głośno śpiewał zabawną piosenkę o niejakim Szangali, którego potworna natura odbierała urok wszelkim jego podchodom towarzyskim. Gultur, Syxta, Era oraz Elend wraz z Adunem zajęli stół, przysłuchując się i przyglądając zabawie. Zamówili dzban piwa, butelkę wina, pieczonego prosiaka, pomidorową polewkę z lanymi kluskami doprawianą ziołami i pikantnymi ziarnami baszaczu. Do tego chleb z gerrowej mąki, gomółkę sera i półmisek owoców. Ochoczo pałaszowali ciepłe, domowe jedzenie, jakiego nie mieli okazji spożywać od wielu dni, a w przypadku Aduna… przez znacznie dłuższy czas. Rozkoszowali się zabawową atmosferą, relaksowali w cieple pomieszczenia i dobrym towarzystwie. Kiedy Gultur poszedł do karczmarza załatwić pokoje na nocleg, drzwi gospody uchyliły się, a w jej progu stanęła tajemnicza, zakapturzona postać. W tym momencie, jedna ze strun lutni barda pękła. Przez chwilę przestał śpiewać. Na parę uderzeń serca zapadła cisza. Zakapturzony jegomość udał się do drużyny wysokiego khumdhuithlida. Wraz gwar znów rozbrzmiał na dobre.

Rycerz wykupił nocleg w Świnia Też Ma Rogi. Po zakończonej uczcie Gultur zaprowadził swoją drużynę na górę, do pokojów. Jeden był dwu-, a drugi trzyosobowy. Oczywiście podzielili się ze względu na płeć, tak więc Syxta zajęła izbę z Erą, zaś Gultur z Adunem i Elendem. Na zapytanie o Havika i Nadariana, rycerz odparł, że oni dostaną zapewne jeszcze jakieś zadanie od ojca Faranasza i przenocują w budynkach świątynnych. Pokoje były czyste, w obu było dość jasno, bo miały spore okna skierowane na ulicę, na ścianach przymocowano drewniane półki, na podłodze, pomiędzy łóżkami znajdowały się niewielkie szafeczki. Żeby skorzystać z kąpieli można było zamówić u pomocników karczmarza balię z nagrzaną wodą, lub też udać się do miejskiej łaźni, która znajdowała się w tym samym gmachu co gospoda, lecz po drugiej stronie. Wewnątrz nie było żadnego połączenia pomiędzy tymi dwoma przybytkami. Wszyscy ochoczo skorzystali z kąpieli, a później czym prędzej poukładali się do snu. Rano zbudziło ich stukanie do zaryglowanych drzwi. Gultur otworzył i ujrzał Nadariana w asyście Havika.

— Faranasz przesyła list setniku — przemówił młody hodir. Rycerz skłonił mu się samą tylko głową, zgodnie z wojskowym ceremoniałem Ash’Vanu. W progu jeszcze złamał pieczęcie świątynne i czytał wodząc wzrokiem po pięknie wykaligrafowanych literach zakonnika. Oblicze nieco mu pojaśniało.

— Na chwałę Elnaia! — wykrzyknął. — Pani Eila przyjmie nas jeszcze dzisiaj.

Oporządzili się, zjedli wspólnie śniadanie, Gultur na szybko napisał dwa listy, jeden do swego przyjaciela z Deryth Kordmer, urzędnika straży miejskiej, drugi do Korbara Gerala, Wielkiego Mistrza Świętego Zakonu Rycerzy Ash’Vanu. Oba pisma dotyczyły wsi Hokus i sytuacji, którą należało rozwiązać bezzwłocznie. Po tym, jak jego ojciec zginął na wyprawie, syn Hura wychowywał się w domu Geralów. Dlatego liczył na szybką interwencję i załagodzenie sprawy.

Następnie wszyscy udali się do świątyni, w której z posłannictwem i rannym khumdhuithlidem wczorajszego dnia przybyli Nadarian i Havik. Budynek był większych rozmiarów niż Adun się spodziewał, otoczony wysokim murem, a od wewnątrz żywopłotem i sadem; postawiony został na planie litery H, tworzącej dwa równoległe skrzydła połączone prostopadłym blokiem z ogromną bramą wejściową. Każda z trzech części świątyni zwieńczona była strzeliście zakończoną kopułą. Jak wszystkie gmachy i kamienice w Ash’Vanie, tak i tutaj fasadę pokrywało bogactwo artystycznych zdobień, natomiast na środku, nad wrotami świątyni znajdowało się wyjątkowe, wielkie, okrągłe okno wypełnione kryształową mozaiką ukazującą króla Tajnakhalu zasiadającego na niebiańskim tronie wzniesionym ponad wszelkimi akv’arrami i bogami. Przeszli bramę świątynnego muru i dotarł do nich, wbrew jesiennej porze roku, zapach wonności kwitnących drzew i krzewów. Czuć było niesamowity spokój i uwznioślenie tego miejsca. Hodirów przeszedł dreszcz kontaktu ze źródłem istnienia i to bez względu na to, czy byli już tu wcześniej, czy, jak Adun, jeszcze nigdy nie mieli na to okazji. Na przywitanie wyszedł im stary, lekko przygarbiony, choć słusznej postawy zakonnik, przyodziany w białą, powłóczystą tunikę, przepasaną materiałowym, sporej grubości pasem z wyszywanymi runami.

— Witaj Gulturze, synu Hura! — Faranasz grzecznie przywitał rycerza. — Dobrze, że jesteś. Pani Eila czekała na ciebie — uśmiechnął się. Słowa cedził powoli, niespiesznie wymawiając każdą sylabę. Jego wzrok mienił się w świetle dnia tak, jak mienią się oczy hodira w blasku pochodni. Spojrzenie miał łagodne, choć przenikliwe. — Chodźcie za mną dzieci — ruszył ku wrotom świątyni.

Wnętrze Świątyni Młodego Boga było dla Aduna zaskoczeniem, już plan gmachu zapowiadał nietypowe wrażenia. Pierwszym, co rzucało się w oczy, był oddzielony łukiem ołtarz zajmujący całą szerokość budynku, a na oko było to jakieś pięćdziesiąt hodirskich podwójnych kroków. Calusieńki pokrywały malowidła i rzeźby przedstawiające sceny z tajnakhalskiej historii, starsze były Adunowi bardzo dobrze znane, w niektórych sam brał udział — choć w dawnym wcieleniu i roli czarnego charakteru — tych bardziej nowożytnych nie znał wcale. Od punktów styku łuku i ścian, aż do samych wrót biegły dwa rzędy kolumn, wydzielające trójkątne nawy boczne, o położeniu skośnym w stosunku do ołtarza. Między prezbiterium (podniesionym na wysokość pasa dorosłego hodira), a wejściem do świątyni, znajdował się odcinek mierzący dwa razy mniej, bo około dwudziestu pięciu pełnych kroków. Wysokość, czyli przedział od marmurowej posadzki do krzyżowo-żebrowego sklepienia, mniej więcej odpowiadała głębokości.

Faranasz zaprowadził ich w lewą stronę, przez nawę do portalu z drzwiami, którymi weszli do refektarza. Stamtąd przeszli przez krużganek. Cała drużyna miała okazję podziwiać wirydarz z efektowną fontanną w kształcie postaci wyobrażenia Elnaia: rycerza w jasnej zbroi, wznoszącego ku niebiosom miecz. Z klingi broni radośnie tryskała woda. Dalej weszli na schodową klatkę prowadzącą do kapitularza. Sala była spora, z racji dużej ilości okien i wszech panującej bieli było w niej bardzo jasno; na środku, w półkolu ustawiono drewniane, wysokie krzesła z czarnego i twardego drewna dżumburowego, sprowadzanego z okolic thaffmalathabarandońskiego pogranicza. Na siedziskach czekało na nich sześć postaci, wszystkie w białych, długich szatach ze spiczastymi kapturami zasłaniającymi oblicza.

— Witaj Gulturze — rozległ się męski głos. Odbijał się echem po całej komnacie, w taki sposób, że rycerz nie miał pewności, czy osoba, która do niego mówi to na pewno jeden z tu obecnych zakonników, czy jednak ktoś inny.

— Witajcie mędrcy Świątyni Młodego Boga. Dostałem wiadomość od pani Eili, że tu się dziś raczy z nami zobaczyć, oto więc jestem — setnik ukłonił się po dworsku.

— Jak zwykle Gulturze — usłyszeli odgłos kroków, dopiero pojmując, iż kapitularz miał dodatkowy korytarz, lecz jasność pomieszczenia nie pozwalała na jego dostrzeżenie. — Jesteś niemożliwie poprawny politycznie — głos pełny, kobiecy, intrygujący — mimo to, cieszę się, że ciebie widzę — wyszła jakby ze ściany.

Piękna telirsterilka, o jasnobrązowych, bujnych włosach, oczach w kolorze orzechów burchy i kształcie poziomych kropli, jak u wszystkich istot Plemienia Gwiazd, jej tęczówki zdawały się większe od hodirskich, przez co z miejsca fascynowały. Cerę miała jasną, z zadziwiającym odcieniem mieniącym się srebrem i bursztynem. Kształtny nosek, pełne, cudowne usta, lekko wysunięte kości policzkowe, słowem: piękność… i to wybitna nawet wśród pobratymców. W gronie hodirów powodowała z miejsca afekt miłosny tak silny, iż z chwilą rozstania pozostawiał po sobie realne uczucia depresyjne. Tylko najwięksi twardziele mogli poradzić sobie z wrażeniem, którym Eila obdarowywała swych dyskusyjnych adwersarzy w sposób zupełnie niezamierzony. Była ubrana w szykowną, czerwoną suknię z jedwabiu na jedno ramię. Asymetrycznym gors tworzył oś krzyżującą się z koronkową dekoracją na biodrze. Kreacja podkreślała telirsterilskie, filigranowe, acz krągłe kształty. Eila przyglądała się krótką chwilkę twarzom hodirów, z satysfakcją zauważając, że nawet na kobietach efekt jej wejścia wywarł piorunujące wrażenie. Era i Gultur, choć znali czarodziejkę z Pherru, za każdym razem, gdy spotykali ją po dłuższej przerwie, padali ofiarą wdzięku, uroku i niekwestionowanego piękna. Po Adunie nie poznała niczego, lekko ją to ubodło, z drugiej jednak strony zwiększyło tylko apetyt na Odrodzonego Bohatera, największego z hodirów, któremu bogowie Tajnakhalu ofiarowali drugą szansę na wielkość — tym razem po właściwej stronie, u ich boku.

— To zaszczyt dla naszej świątyni, móc cię gościć Adunie — Eila zwróciła się w jego stronę.

— To zaszczyt być twym gościem pani — hodir skłonił się najwytworniej jak potrafił, starając się powtórzyć ruchy rycerza. Tak to jest z etykietą, tańcem, dobrymi manierami i wszystkim, co zależy od konwenansu, że z łatwością przemijają, zastępowane przez inne, nowe, lub nawet stare: nie-, bądź zapomniane, normy, zwyczaje i obyczaje.

— Coś cię trapi panie — zwróciła się do Aduna, a po chwili zapytała — Gulturze?

— Do usług pani — znów ukłon, tym razem inny, ale świadczący o biegłości w etykiecie rycerza.

— Chcę zająć się rozmową z Adunem, potrzebujemy do tego mniej oficjalnego ceremoniału. — Tym razem zwróciła się do pozostałych — wszystkim wam dziękuję za wasze męstwo, za wysiłki, które nie zostaną zapomniane i zapiszą się w historii. Wszystkim, którzy powrócili z setki Gultura rozkazałam wypłacić po pięć pherrskich monet z czystego złota. Twoją drużynę Gulturze zapraszam do refektarza na uroczysty obiad, wcześniej jednak odbędzie się msza ku czci Elnaia ze szczególnym uwzględnieniem waszej zasługi pod postacią obecnego tu Aduna — znów zwróciła się do Odrodzonego — z tobą panie rozmówię się na osobności, czuję, że masz wiele pytań, ja zaś chętnie na nie odpowiem — uśmiechnęła się i Adun przysiągłby, że zrobiła to zalotnie. — Po obiedzie proszę, byś zechciał mi towarzyszyć.

— To dla mnie zaszczyt pani — odparł nie zdradzając niczego.

Pięć pherrskich złotych monet na standardy Kaedmon Geryth było sumą wielką. W królestwie obowiązywała co prawda złota korona, lecz nie była równa wartością szczerozłotym talarom z Eilon Dara. Na Pherrze za to, używano takich samych jak w Imperium Gwiazd, dużych, pękatych monet ze szlachetnego kruszcu. Hodir nagrodzony jedną taką monetą, mógł wieść beztroski, a nawet bogaty żywot przez co najmniej rok.

Następnie przyodziani w biel i nazwani mędrcami hodirowie zaprowadzili całą drużynę z powrotem do bloku, jak się wyrazili, Świątyni Właściwej, gdzie przygotowano dla honorowych gości, wyszczególnione pod ołtarzem i przybrane białymi okryciami ze złotymi haftami, siedziska. Gultur, Era oraz Pani Eila otrzymali miejsca na prezbiterium, zaś Adun tuż za ich plecami, na wyrzeźbionym w kamieniu i pokrytym srebrem Pustym Tronie Azepha, który podniesiono na piedestale i nakryto szkarłatnym namiotem. W tak przygotowanym tabernakulum Adun czuł się kretyńsko, nie chcąc jednak urazić kapłanów, ani tym bardziej Eili, przystał na tę ekspozycję, choć nie krył do niej niechęci. Wkrótce rozległo się bicie dzwonów, a tuż po nim do Świątyni Młodego Boga Elnaia zaczęły napływać masy hodirów, a także innych istot — głównie khumdhuithlidów, ale też telirsterilów i silvu’ar, czy nieznanych dotąd Odrodzonemu przedstawicieli plemienia giddonów, przypominających rogate goryle o hodirskich twarzach i postawie. Byli wśród wszystkich zebranych kapłani, różniący się kolorem zwiewnych tunik — wyglądało na to, że im wyższa ich ranga, tym jaśniejsze szaty, — byli rycerze w zbrojach podobnych do pancerza Gultura, było też wielu zwyczajnych mieszczan w typowych, choć raczej odświętnych, hodirskich strojach Ash’Vanu.

— Oto łaska Elnaia spływa dziś na nas! — krzyknął ojciec Faranasz, a wierni odpowiedzieli głośnym okrzykiem aprobaty. Duchowny kontynuował, zadowolony z reakcji przybyłych elnaitów. — Wszyscy znamy Hymn Zemsty. Dziś iści się on na naszych oczach! Ten Który Nie Widzi Nieba otrzyma zapłatę za swoje czyny, przybywa bowiem do nas ramię Młodego Boga! — przez tłum przeszło jedno długie westchnienie zaskoczenia.

Tak wielu w ostatnich latach było wątpiących, niewierzących i wyśmiewających wiarę poprzednich pokoleń, że część istot ze zgromadzonego tłumu znalazła się tu jedynie z powodów politycznych. Świątynia Młodego Boga miała szerokie wpływy i zwierzchnictwa w mieście, zaś poza nim, wraz z konkurencyjną Świątynią Elnaia, sytuowała Ash’Van jako stolicę całej tajnakhalskiej religii. Niestety, w coraz szerzej sięgającej i lepiej zakorzenionej warstwie świeckiej miasta, nie raz już pojawiały się głosy o archaizmie starych wyznań, o postępowaniu zgodnie z duchem czasów. Widząc i czując wpływ Baalberythu, mieszkańcy Wolnego Królestwa, Mezanu, czy nawet Eilon Dara, coraz częściej skłaniali się ku całkowitemu ateizmowi, lub też sektom czczącym całkiem nowych idoli, takich jak choćby Diahaznur, boski skorpion z telirsterilskiego miasta-portu Ahamared, czy uznających Garatha Maliriama za boga, a niewierzących, iż po śmierci Azepha ktoś rzeczywiście zajął Pusty Tron. Hymn Zemsty był starożytną modlitwą, traktowaną z sposób bardzo symboliczny przez wiernych oraz konkurencyjną Świątynię Elnaia.

Adun przełknął ślinę. Pomyślał, że szaleństwem jest odprawiać takie publiczne ceremonie. Jeśli ktoś rzeczywiście zgromadził potęgę równą choćby w pewnym stopniu tej, którą dysponował niegdyś Doomar, nawet jeśli nie będzie w stanie zajrzeć do świętego miejsca, musi przecież mieć szpiegów, on by miał, bo głupotą byłoby nie mieć.

— Dzięki Pani Eili odżyła w naszej świątyni tradycja Oberonu. Wszyscy do niego zmierzamy — kolejny pomruk zaskoczenia przeszedł przez zgromadzonych, bo arcykapłan przemawiał o sprawach niewyobrażalnych. Równie dobrze mógłby ogłosić koniec świata. — Przeklęty niegodziwiec próbował zmącić nasze umysły, zakryć przed nami prawdę sztuczkami swego pana, Karr’Ab Nimla. To jednak nie może się udać, bo chwała Oberonu nigdy nie przeminie!!! — ojciec Faranasz dudnił w niemal spazmatycznym krzyku, w całej tej jego gadaninie było coś fanatycznego, nienaturalnie niepokojącego, zwłaszcza dla wiernych o wewnętrznym spokoju i niezmąconym umyśle. Kapłan jeszcze chwilę wygadywał podobne treści o dniu, który nadszedł, o karze na Garatha Maliriama, jego wstrętną Szuarę, parszywego Gorguka i okropnego Xummuna, którzy dokonali wiele zła i są odpowiedzialni za najgorsze, wręcz niewyobrażalne zbrodnie. Już wtedy słychać było głosy pełne oburzenia i braku akceptacji. Później trochę się uspokoiło, bo kapłan przeszedł do właściwego, chyba typowego ceremoniału, w którym odmawiał modlitwy ze zgromadzonymi wyznawcami Młodego Boga. W przerwach pomiędzy płomiennie recytowanymi Pieczęciami wspólnie śpiewali pieśni, a przyodziani w biel mędrcy okadzali całą świątynię dymem ziół wonnych, posypywali po wiernych płatkami kwiatów, suszonymi nasionami owoców nandali i kropili wodą ze źródeł Góry Faddo — najsłynniejszego na południowym wschodzie uzdrowiska. Na koniec, odmówiono długą modlitwę nazwaną Pieczęcią Nadejścia, której, jak zauważył usadowiony na Pustym Tronie hodir, wierni nie znali prawie wcale. Kapłani w maskach odegrali całą opisaną w niej scenę, w kluczowym momencie, gdzie pada imię Luxusa, odsłaniając tabernakulum przed zgromadzeniem i ukazując mu tym samym Aduna. Przez świątynną salę przeszło jedno wspólne westchnienie, czciciele kultu Młodego Boga po raz pierwszy od niepamiętnych czasów byli świadkami zmiany liturgicznego przebiegu mszy. W tej świątyni Tron Azepha symbolizował oczekiwanie na nadejście Elnaia, a jedynie podczas Święta Intronizacji, sadzano na nim kukłę, która miała przedstawiać zmianę warty w niebiańskiej rodzinie Tajnakhalu.

Co oczywiste, zaraz wzniosło się oburzenie. Ktoś krzyknął o świętokradztwie, wierni nie mogli zaakceptować ukazania Elnaia jako zwykłego hodira, w dodatku w dzień powszedni!

Teraz, widząc na Tronie Aduna jako zapowiedzianego Hymnem Zemsty zbawiciela, tłum ogarnęło szaleństwo. Jedni zaczęli gorliwie wykrzykiwać Pieczęcie, budząc do ryku całe chóry gardeł podjudzonych ekstazą objawienia, drudzy natomiast kategorycznie stawali w obronie dotychczasowego porządku rytualnych obrzędów. Znalazło się wielu takich, którzy pragnęli natychmiastowej audiencji i musieli być podtrzymywani przez ochronny, żywy mur pod ołtarzem. Taką zaporę tworzyli rycerze Ash’Vanu. Nie sposób było przecież odróżnić zelotów dobrych od złych, czczących od potępiających w tak nagłym egzaltowanym uniesieniu. Bez względu na intencję owładniętego szałem zgromadzenia, właśnie teraz, zgodnie z przebiegiem mszy poświęconej Elnaiowi w Świątyni Młodego Boga, słońce zajrzało prosto w olbrzymie, okrągłe, kryształowe okno nad wrotami głównymi, posyłając promienie swego światła na prezbiterium, skutecznie oślepiając wszystkich znajdujących się na ołtarzu z Adunem włącznie.

Odrodzony Bohater ujrzał lecące ostrze dopiero tuż przed swoją twarzą. Zamknął oczy. Ku swemu zdziwieniu, po ponownym ich otwarciu, zobaczył zdradziecko ciśniętą broń u swych stóp. Na moment skrzyżował spojrzenie z Eilą, zrozumieli się bez słów.

— Szybko! Za mną! Gultur, osłaniaj nas! — krzyknęła czarodziejka. W świątyni zrobił się jeden wielki kocioł. Zszokowani wierni wpadli w panikę. Przyciskani naporem z tyłu, elnaici w pierwszych rzędach naparli na ołtarz.

Adun zerwał się do ucieczki, niechcący przewracając tabernakulum. Pod osłoną rycerzy popędzili w stronę wejścia do refektarza.

— Widział ktoś zamachowca? — zapytał Gultur kilku rycerzy.

— Tak, panie — odparł czarnowłosy, młody hodir w rycerskiej zbroi. — W pogoń za skrytobójcą poszedł Hedil ze swoją dziesiątką.

Pani Eila była wściekła. Nie dawała po sobie poznać, była jak zwykle dystyngowana, jej kultura najwyższych lotów, a mimo to Adun spostrzegł jej podenerwowanie. W końcu usłyszał jak rozmawiając na boku z Gulturem używa słów „skandal”, „jak to możliwe”, „nie można traktować poważnie” oraz „niewyobrażalne”, abstrahując zupełnie od form którymi obdarowała rycerzy, pod adresem służby których owe określenia były formułowane. Jednym słowem była zimna — powściągliwa i nieporuszona, lecz prywatnie dawała upust wszystkim emocjom z nawiązką.

Udali się do drugiego bloku, w którym na samej górze świątynnego gmachu pani Eila rezydowała, znajdowały się tam bowiem cele gościnne dla wszelkiego rodzaju uchodźców politycznych i wojennych. Elnaia nie interesowały zazwyczaj takie rzeczy, zatem jego świątynia pełniła rolę azylu „dla tych, którzy nie mogli odnaleźć własnej drogi”. Po niezbyt krótkim czasie Gultur przyniósł wieść od rycerskiego dziesiętnika Hedila o schwytaniu zamachowca. Pojmany został martwym, zdając sobie bowiem sprawę z niemożności ucieczki, połknął truciznę. Rycerze przynieśli jedynie ciało skrytobójcy.

— Adunie, musisz uciekać, świątynia Młodego Boga nie jest dla ciebie bezpiecznym miejscem… i obawiam się, że nic nie będzie lepszym schronieniem — mówiła Eila mocno przejęta.

— Pani, postąpię jak sobie tego życzysz, wiem, że jesteś tu najmędrszą z wszystkich istot, choć nie jest dla mnie pojąć sens twoich myśli sprawą prostą. Cóż mam czynić?

— Wróg nasz już wie o twoim przybyciu i nie spocznie póki nie zgładzi cię nim zrozumiesz jak jesteś ważny i dla niego niebezpieczny.

— Zatem powiedz mi Eilo, jak?

— Tyś jest Adun, ten, który odrodził się na chwałę Oberonu, tyś odkupicielem elemdelalów, którzy na powrót mają szansę przyjąć glorię Dawnych Dni. Tyś jest Luxusem, Wielkim Amaralem Oberonu, spuścizną Lulhmarru!

— Nawet jeśli to co mówisz jest prawdą… hmm… tak, przyjmijmy, że tak jest, to cóż mam czynić piękna pani?

— Zgodnie z przekazami musisz uzbroić się w ostatnie z Derra Sjem.

— Starożytnych siedmiu ostrzy? Znam te legendy, byłem świadkiem ich użycia przez Purpona Wspaniałego, a nawet tych żałosnych Bohaterów Kamienia… siódmego Derra Sjem nie widział jednak nigdy nikt. Dirmarnarirriar mógł nawet nigdy nie istnieć. Może to mit?

— Wiesz dobrze, że kiedy Karr’Ab Niml stworzył Glob, w siedmiu jego zakątkach osiedlili się levartarowie, ci sami, których teraz mamy uśpionych w starożytnych, levartarskich lasach.

— Owszem, wiem. Wiem też, że gdy bóstwa Tajnakhalu tworzyły pierwszych elemdelalów, a ci zetknęli się z demonami-levartarami, dobry ojciec Azeph zesłał im broń: święte ostrza Derra Sjem, które miały wielkie moce.

— Skoro wiesz o tym, wiesz też, że Levartarskich Książąt jest siedmioro.

— Ashtar Levartar, Eradus, Mordem, Drexmor Levartar, Zakain, Hor Vezyr, Nir Nazarok Levartar: siedmiu — zgodził się Adun.

— Zatem zgodnie z tradycją było po jednym typie oręża na każdego, prawda?

— Nazaruk, miecz rycerza Artreusa, Embial, sztylet, który należał do czarodziejów Idiosa i Maruna, Nydgorg, morgensztern rodu Kadigów, obecnie oręż Garatha Maliriama, Illiohessth, miecz Enzerila Storma, a obecnie w posiadaniu Xummuna, Velargo, miecz Aradedezura Moriarleanre, Gjall Sjarr’Mann, włócznia burz, po śmierci Purpona Wspaniałego, oddana pod opiekę duanakulamtelom, czyli Aniołom Gromu i… Dirmarnarirriar. O nim nie wiem nic, nie słyszałem o niczym, prócz jego nazwy.

— Jak to możliwe, że Derra Sjem znajdują się w rękach złych istot?

— One zostały stworzone przez bogów Tajnakhalu, lecz po nadaniu im fizycznych właściwości, po uformowaniu, stały się zwykłymi przedmiotami o wklętych mocach. Ich cechą charakterystyczną jest fakt, iż one wciąż się rozwijają. Im miały więcej właścicieli, w im większej ilości wydarzeń brały udział, im więcej trudności pokonali z nimi w rękach ich dzierżyciele, tym te artefakty stały się potężniejsze. Drogą dedukcji, jeśli Dirmarnarirriarem nie posługiwał się przez wieki nikt, to najprawdopodobniej nie rozwinął się on nawet o krztynę, pomimo, że od zawsze głoszono, że jest najpotężniejszym Derra Sjem.

— Ja wiem, że ty panie, masz odnaleźć Dirmarnarirriar. Bez względu na to, czy on się rozwijał w ciągu wieków, czy nie. Luxus ma dobywać właśnie tego oręża.

— Zaczyna mnie to bawić Eilo. Skąd ty w ogóle masz te wszystkie informacje?

— Zanim ci to powiem, musisz przysiąc, że nikomu nie zdradzisz mojej tajemnicy.

— Niech będzie, jak sobie tego życzysz.

— Jestem potomkinią Kerubim Ursh’Sal.

— Czego?!?

— Drużyny wybrańców rodów. Gdy Ashtar Levartar przebudził się nad Vineoi prawie dwa wieki temu, wolne rasy wysłały mu na spotkanie Kerubim Ursh’Sal, drużynę wybrańców rodów. Ja jestem Eila, córka Orifiela Telirsterila Sinni’Vael, syna księcia Anazimura Ertraela, potomka Wielkiego Telira. Tylko ja wiem, że mój pradziad był prawomocnym Amaralem Oberonu, lecz ze względu na sytuacje polityczną i militarną nie ośmielił się reaktywować kraju tradycji Diar Amy Tual i Elduana. Na mnie również spoczywa odpowiedzialność za przetrwanie chwały mych przodków, a z tytułu wiedzy, którą w naszej dynastii przekazuje się kolejnym Pokoleniom, mam… znajomości, o których inne istoty, czy to władcy, czy zwykli chłopi, mogą sobie jedynie pomarzyć.

— Cóż to za znajomości mądra Eilo?

— Nie żartuj sobie Adunie. Chodzi mi o akv’arra jedynego ga’arrai Genuina.

— Mówisz o akv’arrze należącym do Febete?

— Dokładnie.

— Sądziłem, że Namiestnik Dianeru zginął, przepadł wraz z mrokami dziejów.

— To nie takie proste zabić półboga Adunie. Ga’arrai został pokonany i pojmany, lecz nie zabity.

— Gdzie on jest?

— W Byleth Amaros, Mieście Ośmiu Bram, stolicy Wielkiego Baalberythu. Nie polecam wizyty u Garatha Maliriama i jego wstrętnej Szuary zanim nie uzbroisz się w Dirmarnarirriar.

— Dokąd zatem radzisz ruszać Eilo?

— Do Kradal Belmur Adunie. To miasto w Starej Levartii słynne z Trzech Wież. To stolica najsławniejszych piratów współczesnego świata.

— Kogo mam tam szukać?

— Levartara Saszihina. Został zamknięty w wieży miasta przez swych współbraci jeszcze na długo zanim nie upadł Oberon. Z dwóch pozostałych wież jedna to minaret, druga pełni rolę gildii magów. Stary Saszihin nie mogąc się wydostać z więzienia, na wieki przeklęty rolą skazańca, dzieli się swą mądrością z miejscowymi hodirami. Jedyna moc, która mu pozostała z czasów antycznej świetności to jasnowidzenie.

— Znałem Saszihina… kiedyś.

— On teraz cię nie pozna, Doomar przestał istnieć wolą Genuina, teraz odczyta jedynie twoją prawdziwą naturę Adunie.

— Skoro wiem już wszystko, wyruszę jak najprędzej. Potrzebuję hodirów i ekwipunku — na jego słowa serce Eili zadrżało. Nie w smak było jej rozstawać się z Adunem. Ten dziwny hodir o wiedzy przewyższającej mędrca, pewny siebie, niewzruszony jej aparycją… był dla niej zagadką. Sam fakt, iż Genuin go wybrał, aby znów żył, wskazywał na ducha większego niż wszystkie inne w ciągu całej historii, od zarania, aż po zmierzch.

— Zechcesz towarzyszyć mi podczas wieczornego spaceru? — zapytała. Zgodził się natychmiast.

Dostał wszystko, o co tylko poprosił. Adun zaopatrzony w broń, zioła, ubrania i wszelki sprzęt, którego mógł potrzebować na wyprawie, wraz z Gulturem i grupą ochotników wyruszyli z Ash’Vanu następnego ranka w początkowej asyście rycerzy. Wkrótce celowo wyprowadzili ich w pole, aby podróżować bez dodających im rozgłosu kawalerów. W drużynie Odrodzonego Bohatera znaleźli się wszyscy, którzy mu towarzyszyli do tej pory — Syxta i Era, Nadarian i Elend, Gultur i Havik. Do owej szóstki dołączył khumdhuithlid imieniem Gudsu, ten sam, którego uwolnili od nilorowego aresztu w Hokus, a który uzdrowiony przez Faranasza zapragnął służyć swemu Luxusowi.

Kierując się wciąż na południe, dotarli do Humifal Tekerene — Zatoki Kłów i ostatniego jej królewskiego portu — Sabibu. Tam czekał na nich statek, kupiecki żaglowiec, który transportował broń i odzież do miast-państw Półwyspu Rathmula, przywożąc stamtąd egzotyczne dobra: skóry dzikich zwierząt, owoce, ziarna czarnej gerry i przyprawy.

Najęli się do wioseł, mieli sporo złota, ale unikali sławy większej, niż ta, którą cieszą się rzetelni najemnicy. Pracowali, a ich zapłatą miał być kurs do wybrzeża Półwyspu sławnego z Gór Thakhrh, w których zdegenerowani khumdhuithlidzi stworzyli całkiem nowy rodzaj spółkując z oślizgami, a także z levartarskiego lasu Zilmo — dżungli zamieszkałej przez czarnych hodirów.

Rozdział 7

Prawo Rathmula.

Ze wszystkich praw świata najbardziej niezwykłe wydaje się Prawo Dianeru. Czas Lulhmarru, w którym, koniecznością stało się zakazywanie bezpośrednio boskich interwencji, wydaje się nam nie tyle niezwykłym, co nawet i fantastycznym. My już nie wierzymy w takie rzeczy, nie w taki sposób, jak to czynili nasi przodkowie. Ja również nigdy bym w to nie uwierzył, gdyby nie Veda, mędrzec, którego dano mi poznać z woli Genuina. Czy uwierzycie, że akv’arrowie i ich rai istnieją naprawdę? Czy dacie wiarę, że Nudulon, Doomar, Da Doma Gaard Czarny, czy Febete…, że oni wszyscy nie są jedynie legendami? Nie sądzę. Póki co jednak, mamy nasze vineoiskie prawa Oberonu. Będą one trwały przez wieczność, bo zbudowano je na tradycjach domu Elduana i Diar Amy Tual!

Mezizto, Trzeci Wielki Amaral Oberonu, Oczy zwrócone ku niebu, Hestia, rok 2014 przed Wielką Wojną.

Szuara rozmyślała nad swą przyszłością. W typowej dla siebie pozie, na ulubionym, pięknie zdobionym krześle, zastanawiała się nad tym, czego dowiedzieli się niedawno od Xummuna. Wspólnie postanowili, że Gorguk wróci z Yrgnoor, a Xummun miał kontynuować misję w Muaerdzie, choć, ani on sam, ani Władcy Baalberythu, nie pokładali w jego działaniach wielkich nadziei. Sedno tkwiło w gotowości i trzymaniu przysłowiowej ręki na pulsie. Jeśli jednak chodzi o oberonowe mity przemycane w pieśniach, to nie w smak Szuarze było, co Wielki Władca Baalberythu, boski Pan z Byleth Amaros, Ten Który Nie Widzi Nieba, jej mąż, przeklęty Garath Maliriam postanowił przedsięwziąć.

Czekać. Czekać!

Nie mogła przełknąć tego słowa! Wiedziała, że paskudni hodirowie z Kaedmon Geryth byli nie do zdobycia kilka swych żałosnych pokoleń temu, ale teraz? Plan zrujnowania ich kultury, religii i w ogóle tradycji uznawała za rzecz dokonaną. Jej mąż jednak wciąż twierdził, że jest jeszcze zbyt wcześnie… a teraz to! Nie dalej jak trzy dni temu jej szpiedzy donieśli o apokalipsie w Świątyni Młodego Boga w Ash’Vanie! W dodatku tajni agenci nie wykonali zadania, nie spełnili swojej funkcji! Dobrze, że ten głupiec, mieniący siebie skrytobójcą miał dość honoru, by odebrać sobie życie, bo gdyby przetrwał i może jeszcze ośmielił się złożyć relację ze zdarzeń u swojej królowej… zabiłaby go. Uśmiechnęła się. Jego śmierć trwałaby wieczność. Wiedźma uświadomiła to sobie i skrzywiła się nieco. „Wymknął mi się” — pomyślała. Gdyby wysłali na wojnę z Wolnym Królestwem tylu byletherów, ilu ostatnio, zapewne nie wróciliby z powrotem, ale gdyby zalać Kaedmon Geryth dziesięciokrotnością tamtej armii? Gdyby otworzyć dodatkowy front? Może nawet nie jeden, ale dwie dodatkowe linie natarcia? To jest myśl! Zdobyć do tego moc przebudzenia któregoś z Levartarskich Książąt, z którym sojusz zniszczyłby ostatecznie ducha tych maluczkich hodirków i dałby Baalberythowi władzę aż do Wiecznego Lasu, później zaś uderzyć z mocą, jakiej na Globie nie widzieli akv’arrowie. Zniszczyć! Moc Asahela Liltaniela dodatkowo podjudzała jej przesiąknięte jadem myśli. Jedyną przeszkodą w wykonaniu tego planu na tę chwilę był… Garath Maliriam. Nasz Przywódca Drużyny. Badacz Sagathevu. Hmm… no i obudzenie Levartarskiego Księcia raczej na tę chwilę niewykonalne, z resztą… na inną też się nie da…, ale Garath Maliriam! On musi zniknąć jak przeszkoda z traktu. Jest zbyt potężny, by mogła walczyć z nim w pojedynkę, do tego za bardzo go kochała, aby wyrządzić mu krzywdę, ale czasem ktoś bliski musi pokazać właściwą drogę, dać przykład. Wstrętna Szuara w ciele młodej i pięknej bylethei przyodziana w aksamitny, turkusowy kostium, skąpo osłaniający idealne kształty czerwonoskórej nimfy, jak zwykle w przybranym wcieleniu, wyglądała zjawiskowo. Nagle drgnęła niczym jaszczur, który upolował muchę. Złapała za złoty dzwoneczek, w komnacie rozległ się jego słodko brzmiący dźwięk, a po chwili do środka weszła młoda bylethea ubrana w strój służki.

— Dobrze, że jesteś Hotty. Mam dla ciebie zadanie.

— Jakie zadanie pani? — dziewczyna, jak zwykle nie miała pewności, czy chwile przed obliczem Szuary, nie będą jej ostatnimi.

— Przewieziesz moje zwierciadło poza granice pałacu — Wiedźma nie zdawała się żartować, Hotty nie wyczuła też w usłyszanym właśnie poleceniu żadnego fortelu, dlatego w głębi ducha odetchnęła z ulgą.

— Dokąd sobie życzysz pani? — faworyta ośmieliła się zadać pytanie w obecności królowej, a tej, jak zwykle bardzo się podobała bezczelność niewolnicy.

— Widzisz Hotty… sama nie wiem. Używanie komunikatora w pałacu może zasygnalizować królowi pewne sprawy, które mogłyby się potoczyć za jego plecami… zapewne by nie był z tego zadowolony i zacząłby zadawać kłopotliwe pytania, a to z kolei mogłoby doprowadzić do bardzo niewygodnej sytuacji.

— Jeśli mogę zadać pytanie moja pani…

— Mów dziecko — Szuara uśmiechnęła się. Tylko Hotty miała czelności na tyle, by zadać po raz drugi w jej obecności pytanie.

— …Władca Baalberythu nie co dzień widuje się z Tobą pani. Czasem na długie miesiące zamyka się w podziemnych laboratoriach, starając się rozwikłać tajemnice Kamienia.

— Sagathevu dziecko. Z twoją wiedzą, możesz spodziewać się wszystkiego! — oczy Szuary rozbłysły niebezpiecznie.

Hotty przełknęła ślinę.

— Wszystkiego? — zapytała po raz kolejny bez kompleksów, maskując przerażenie.

— Bez obaw, moja droga, miałam na myśli awans. Wywiąż się z zadania ze zwierciadłem, a ja uczynię cię baronową Byleth Amaros.

— To będzie dla mnie zaszczyt pani.

Szuara skinęła podwładnej, by zostawiła ją samą. Myślała nadal, nie pozostawiając sobie złudzeń na zmianę nastroju. Asahel Liltaniel — Czarny Kruk w sercu wiedźmy — uśmiechnął się z satysfakcją. Po wiekach walki wreszcie opętał hodirkę całkowicie.

*

Półwysep Rathmula to bardzo egzotyczne miejsce dla khumdhuithlida, który całe swe życie spędził w Bandhumkhadhsthakhu — krainie podziemnych korytarzy. Niżsi wzrostem hodirowie, czyli nizioły, jak ich czasem nazywano, byli jednocześnie ponad miarę przysadziści, tędzy, krótcy i krępi. Cechowała ich nadhodirska krzepa, żywotność, bez trudu znosili różnice temperatur, trudy podróży bez snu, czy braki w wyżywieniu. Kiedy jednak mieli okazję, z niekrytą przyjemnością oddawali się piciu bez umiaru, jedzeniu do granic przyzwoitości i spaniu do popołudnia. Gudsu, jak każdy szanujący się khumdhuithlid, w życiu kierował się honorem. Kiedy tylko oznajmiono mu, że został wyzwolony od swych prześladowców w Hokus przez hodira zapowiedzianego Hymnem Zemsty i przywróconego do życia przez samego Elnaia, a jak mówili niektórzy, z woli Genuina to się stało, niziutki, zwalisty, brodaty mężczyzna bez namysłu ofiarował służbę swemu wyzwolicielowi. Troszkę go bawiło, że jego Luxus miał okazać się Luxusem całego Globu. Po drugiej stronie Humifal Tekerene zadziwiające było naprawdę wszystko. Gudsu po raz pierwszy od dawna czuł ogromny dyskomfort, bo po morskiej przeprawie, której nizioły nie znoszą z natury, Półwysep Rathmula okazał się miejscem nazbyt upalnym, a jego wilgotne, gorące powietrze przykro nieznośnym.

Dotarli do Snu, małej miejscowości należącej do Potarganych, którzy aktualnie toczyli wojnę z Dzikimi Psami i Jadowitymi, przyjaźniąc się nieustannie z Włóczniami Smoka i okazyjnie z Purpurowymi Bażantami. Są to nazwy band najprzeróżniejszych zbirów, którzy w Starej Levartii formują się na lokalnie występujące mikrospołeczności. Największe z nich to: piraci z Kradal Belmur i Dom Motyli z Joszvirul, a także wspólnota z Lomyl Ra’az, czyli położonego na skrajnym wschodzie kontynentu, Wybrzeża Ust: władanego od niepamiętnych czasów przez czarnoksiężnika Tikhurila Ode’Abrala.

Drużyna Aduna znalazła gościnę w miejscowej tawernie. W środku było zgodnie z nazwą miejscowości — Sen — nudno, sennie i ponuro. Gultur i pozostali byli tym bardzo usatysfakcjonowani, bo nie chcieli wpakować się w niepotrzebne tarapaty. W spokoju, z miłym rozluźnieniem pałaszowali kolację pod postacią drobno siekanego pieczonego mięsa doprawianego korzeniem halagu i wielobarwnymi ziarnami baszaczu, zachwycając się kompozycją piekielnie ostrych przypraw z wytonowaną surówką i sosem owocowo — jogurtowym. Domyślali się w nim jedynie małego akcentu nandali, reszta składników pozostawała zagadką. Niestety, senny spokój i błogostan wkrótce zostały rozmyte. Do niemal pustej tawerny, w której siedziały już tylko niedobitki z rozegranej tu za dnia alkoholowej biesiady, wparowała młoda, szesnastoletnia, hodirska dziewczyna. Prędkim krokiem zmierzała prosto do Gultura. Nie sposób było jej nie zauważyć, toteż w trymiga przypadła do zwróconego ku niej rycerza.

— W imieniu Elnaia, proszę was święty mężu, obroń mnie! Błagam was — zwróciła się do całej drużyny — święci mężowie, pomóżcie! — żarliwie łkała. Gultur już miał jej odpowiedzieć, ale ku zaskoczeniu wszystkich, zaraz za dziewczyną przybyli trzej bandyci, sądząc po stanie ich płóciennych koszul, sympatyzujący z Potarganymi.

— Państwo wybaczą! — do gości tawerny rzucił pierwszy z łotrów.

— Zabieramy co nasze i uciekamy! — zaśmiał się łysy i bez jakichkolwiek podchodów, złapał dziewczynę za włosy i szarpnął z całej siły. Hodirka z jękiem upadła na podłogę.

Na taki bieg wypadków pierwsza nie pozwoliła Syxta. Jej krótki miecz pofrunął z turkotem, tnąc powietrze i zatrzymując się z przytępionym szczękiem w słabości jednego z napastników. Drugi w kolejności nie pozwolił Gudsu, który półobrotowym uderzeniem topora ściął kolana drugiego ze złoczyńców, zaś ostatni nie pozwolił Havik, puszczając strzałę za trzecim. Zbir, widząc co spotyka jego towarzyszy, postanowił uniknąć podobnego losu, salwując się ucieczką. Zapewne udałoby mu się bez problemu, gdyby był szybszy, jednak pociski tropiciela bardzo rzadko nie sięgały celu. Bandzior dostał w plecy, pod łopatkę. Trzy trupy leżały porozrzucane żniwem śmierci po całej tawernie. Karczmarz podszedł do stolika i zapytał:

— Czy państwo jeszcze sobie czegoś życzą? — nieco zdziwił tym pytaniem drużynę. Tylko Elend, który nijak nie zareagował, ani na dziewczynę, ani na bandytów i wciąż siedział jakby nigdy nic, odpowiedział.

— Dobrze, że pan przyszedł, panie karczmarzu, bażanta, tylko dobrze wypieczonego proszę! — w tym czasie karczemni pomagierzy zabierali zwłoki przed chwilą zabitych hodirów — i dzban piwa — chłopak sięgnął do kieszeni podając karczmarzowi srebrną monetę. — Tylko migiem! — wszystko wskazywało na to, że takie, a nie inne panowały tu zwyczaje i, że śmierć była tu na porządku dziennym.

— No co? — zapytał Elend zdezorientowanych towarzyszy, zasiadających powoli z powrotem do stołu.

— Nic. Zamknij się — odpowiedziała Syxta.

— Ale co?

— Cicho, kurwa! — Gudsu odpowiedział i żeby nadać znaczenia swoim słowom, klepnął hodira lekko w głowę. Chłopak zrobił obrażoną minę, ale nie odezwał się już więcej. Na chwilę zapadła cisza. Bezgłośnie zawładnęła momentem konsternacji, na tyle z resztą skutecznie, iż wywołała kulminację stresu u dziewczyny. Objawiła się bezwiednym łkaniem i łzami.

— Kim jesteś? — Gultur przerwał tę nieznośną chwilę.

— Moje imię Akal — dziewczyna oznajmiła z widocznym trudem. Nikt jej nie przerywał. Powolutku zaczynała mówić. — Potargani dostali mnie… zgodnie z prawem… za grzechy i przewinienia mego brata — zwróciła się do Gultura — lecz ja wierzę w zbawczą łaskę Elnaia. Nie może być tak, by ci, którzy raz popełnili błędy… zostali odtrąceni i rzuceni… na drogę zatracenia — mówiła wciąż w stronę rycerza Ash’Vanu, oczekując akceptacji. Krzyżował z nią spojrzenie. Turkusowe źrenice zatańczyły w oczach Gultura: twardych, zimnych, powściągliwie charyzmatycznych.

— Jakiż to czyn popełniłaś Akal, pani ze Snu — mówił rycerz — iż twoi wrogowie przybyli tu, aby wziąć cię w jasyr?

— Żaden panie — odparła piękność o jasnej, leciutko i nienachalnie piegowatej cerze, a włosach jasnych niczym słoma odbita w promieniach zachodzącego słońca — lecz przybyli tu zgodnie z prawami Rathmula, by odebrać mi wolność za czyny Dirberga, mego brata, który w zastaw swej obietnicy dał moją wolność.

— Prawo Rathmula — odpowiedział Gultur tonem mędrców Świątyni — nie jest i nie może równać się z Prawem Elnaia. Tylko Pan zasiadający na Pustym Tronie ma władzy dość, by sprawić swą mocą, abyś była pani podległa wolom odmiennym od źródła twego istnienia, czyli Tajnakhalu.

— Z całego serca proszę was o pomoc! — wykrzyknęła do całej drużyny. Adun zacisnął szczękę, a następnie przemówił:

— Jesteś tu z woli Elnaia, tak jak i ja. Dołącz więc do nas Akal, siostro Dirberga.

— Jesteś głodna? — zapytała Syxta, wskazując na przysmaki, którymi delektowali się jeszcze przed chwilą.

— Siadaj dziewczyno — Era wskazała Akal miejsce przy stole.

— Zapraszamy! — miłym tonem powiedział Elend. Ucieszył się, że wreszcie jest sposobność, by zachować się mniej gafowato. Nadarian podał jej drewniany kubek, a Gudsu nalał piwa.

— Może opowiesz nam o zwyczajach we Śnie? — zaproponował Adun. — Co to jest prawo Rathmula?

— To prawo tego regionu — odpowiedział mu Gultur. — Kodeks stanowiący o wszystkich obyczajach, zwyczajach i normach. Nie przypomina królewskiego. Nie ma tu jednego monarchy, lecz jest wielu chętnych do sprawowania władzy. Organizują się w bandy, im liczniejsze, tym o większych wpływach.

— To jest Stara Levartia — wtrąciła się Akal z jakąś nadnaturalną godnością wymawiając nazwę swej ojczystej krainy. Dla hodirów z Kaedmon Geryth nie była ona niczym, tylko pustkowiem zasiedlonym przez barbarzyńców, niecywilizowaną dziczą. Ta dziewczyna, siedząca z nimi przy jednym stole rozwiewała stereotyp bandyty z pogranicza. Po pierwsze nie widać było u niej żadnych oznak mieszanej krwi, zatem nie była dzieckiem gwałtu, czy związku z pomiotem ciemności, byletherem, agerunitą, czy innym oślizgiem, a czystej rasy hodirką o, skromnie to ujmując, całkiem niebrzydkiej aparycji. Po drugie nie była obryzganą krwią i jedzącą surowe mięso dzikuską z wplecionymi w skudłacone włosy kośćmi i innymi trofeami nieuznawanymi za eleganckie w pozostałych krainach, lecz zwyczajną dziewczyną ubraną w długą, czarną spódnicę i płócienną różową koszulę z falbankami. Nosiła żołnierskie buty i pas, przy którym miała krótki sztylet, ale nic ponadto. Włosy zaplecione w warkocze i przewiązane błękitną wstążką dodawały jej uroku i ciepła. — Tu hodirowie nie zawsze żyją w zgodzie, ale na naszym Półwyspie zawsze przestrzegano praw ustanowionych ongiś przez Rathmula.

— Ona ma trochę rację Gulturze — powiedziała Syxta. — Ta kraina jest dla nas barbarzyńska, ale nie ma tu chaosu.

— Tryumf praworządności — rzucił Elend, a Gudsu i Nadarian wybuchli śmiechem.

— Jak możecie? — zagrzmiał ashvański rycerz. — Brat ją sprzedał jak psa, a wy mówicie o prawie?

— Gulturze, uspokój się. Nie do wszystkich dotarły elnaiowe prawa Tajnakhalu — odezwał się Adun.

— Raczej do niewielu dotarły — zaśmiał się Gudsu.

— Wielu poznało prawo Elnaia, lecz w ostatnich dniach niewielu jest sprawiedliwych — rzekł Nadarian.

— Słuchajcie, Syxta ma rację. Oni mają swoje zwyczaje — podjął Adun. Czerwonowłosa zatrzymała na nim zielone oczy. Patrzyła nadal, nawet kiedy skończył.– Są inne niż wasze, ale niewolnictwo to jeszcze nie całkowite zezwierzęcenie. Nawet w Eilon Dara takie rzeczy są jeszcze praktykowane, czyż nie, Ero?

— Od razu czuć Adunie, że jesteś nie z tego świata — uśmiechnęła się sarkastycznie czarodziejka. — W Imperium Gwiazd jest niewolnictwo, lecz jest też ścisła dyscyplina. Nigdy nie lubiłam pozbawiania wolności, ale kiedy w grę wchodzi na przykład honor, można wziąć takie rozwiązanie pod uwagę. Ja byłam niewolnicą, ale tylko krótki czas, nawet Asthal’Manzae ma w sobie pierwiastek Elemdelalu, nie może zatem pozostawać na uwięzi zbyt długo. Tu, jak zdążyłam się zorientować, niewolnictwo jest raczej permanentne, a miejscowym hodirom brak szacunku dla własnego rodzaju, który od zawsze charakteryzował telirsterilów.

— Jasne — burknął Gudsu. — Wielkie Plemię Gwiazd może więzić kogo mu się podoba i jak długo zechce, ale swoim dają wolność po kilku latach — wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu. — Zaprawdę sprawiedliwe są rządy Rady Gwiazd w jej Imperium piękna Ero.

— Może wam się to nie podobać, ale to wynika też z tradycji.

— Naburmuszone snoby! — Gudsu stracił na chwilę opanowanie. — Przewrót mezański obnażył przed całym Vineoi jakimi jesteście nierobami i wykorzystującymi innych hipokrytami. Gadacie o wielkości, ale zawsze oznacza to tylko waszą wielkość.

— Szanujemy Bhandhumkhadhsthakh — odpowiedziała czarnowłosa czarodziejka.

— Tylko, że wszystkie krainy nie mogą znieść waszych zwyczajów.

— Które krainy karle? Mówisz do potomkini wielkiego Aradedezura Asthal’Manzae! — wycedziła, tracąc rezon. — Nam winne poddaństwo wszystkich plemion świata!

— Tak się właśnie z wami gada od wieków. Plemię Gwiazd, a reszta pod nim, choćby nie wiem jak ratowali wam wasze chude dupy! — khumdhuithlid zapędził się w gniewie. Pozostała część drużyny patrzyła, jak czarodziejka i uwolniony w Hokus wojownik przekrzykują się przy stole tawerny, podając najprzeróżniejsze fakty z historii dalszej i nowszej, świadczące, a to o wyższości telirsterilów, a to o ich niższości i obłudzie. Adun przysłuchiwał się owym rewelacjom z zaciekawieniem. Niestety dalszy ciąg dyskusji został przerwany. Do tawerny wszedł bardzo wysoki, niemal chorobliwie szczupły mężczyzna, co było widoczne nawet pomimo długiego, czarnego płaszcza do samej ziemi. Miał średniej długości, zaczesane do tyłu, posiwiałe włosy, fiołkowe spojrzenie i twarz o łagodnym obliczu, pokrytym siateczką niezbyt głębokich zmarszczek. Bił od niego niewytłumaczalny spokój oraz pewność siebie. Zbliżył się do drużyny, skłonił wpół i uśmiechnął. Wydawał się lekko „niestabilny”, jakby pod wpływem jakiegoś odurzenia. Zapach nie zdradzał niczego podobnego, przynajmniej jeśli chodzi o trunki z duszą.

— Nazywam się Orud. Jestem tu z powodu waszej towarzyszki panowie i piękne panie.

— Jestem Gultur, syn Hura, ashvański sługa Elnaia. Mów! — zwrócił się rycerz do przybysza. Ten zadygotał, minimalnym ruchem pokręcił głową, jakby strzepując wodę z mokrych włosów, skrzywił się na moment, ale po chwili powrócił do swojej pierwotnej postawy. Akal przy nim wydawała się przerażona.

— On tak zawsze? — zapytał Orud.

— Zawsze — z satysfakcją skonstatował Elend.

— Nieważne — Orud uśmiechnął się i machnął dłonią przed nosem Gultura, rycerz wściekł się i już miał wstać do przybysza, ale zatrzymał go Adun, kładąc mu dłoń na ramieniu.

— Powiedz czego chcesz? — rzuciła Syxta.

— O! — krzyknął przybysz. — Nareszcie konkrety! — zauważył. — Konkrety? — zapytał. — Konkrety! — odpowiedział sam sobie. Drużyna pozwoliła mu mówić. — Jestem sługą Potarganych. Brat tej tutaj — wskazał na Akal — Dirberg, zadłużył się po przegranej w karty u jednego z naszych ludzi, u Oruda, stojącego teraz przed wami.

— Sprawa prosta! — warknął Gudsu rzucając się w stronę przybysza. Ten, zręcznym piruetem zwiększył dystans i, jakby tańcząc, wydobył zza pazuchy dwa ostrza. Zakrzywione noże zabłyszczały w jego dłoniach, obracając się z niewyobrażalną prędkością ostrzami w dół. Zerwali się na równe nogi. Wszyscy zamarli w bezruchu. Orud zadygotał po swojemu, uśmiechnął się i powiedział:

— Oddajcie dziewczynę. Mamy jej brata, więc jeśli jej nie dostaniemy, braciszek zginie. Czas macie do jutrzejszego południa. Nie próbujcie sztuczek. Zgodnie z prawem Rathmula, Akal jest teraz moja i nie chcemy kłopotów z rycerzem, ani jego kompanami. Jeśli was porwie fantazja, nie będziemy się cackać — zrobił gest podrzynania gardła. — To tyle.

Po chwili zacisnął mocno oczy, a po otwarciu uśmiechnął się.

— Jeszcze jedno! Na śmierć zapomniałem! Wisicie mi trzy złocisze za śmierć trzech towarzyszy. To już wszystko — wycofał się frontem i w ukłonie wyszedł na zewnątrz. Drużyna pozostała sama przy stole w pogorszonym nastroju. Chwilę siedzieli w ciszy. Akal spłonęła rumieńcem, czując spojrzenia wszystkich zebranych przy stole.

— Co my teraz z tobą zrobimy Akal, siostro Dirberga? — zapytał Elend z głupim uśmiechem i tonem lekceważenia.

— Pomóżcie! — jęknęła szesnastolatka, jednocześnie krzywiąc się i czerwieniejąc ponad miarę. Policzki jej brzydko zgrymaszonej twarzy pokryły się rwącymi potokami łez. Burczała, chlipała i smarkała. Zawstydzona napadem mazgajstwa, skryła buzię między kolanami, zasłaniając się przed spojrzeniami drużyny jak tylko mogła.

— Patrz co zrobiłeś! — wrzasnęła Era na Elenda, a Syxta podeszła do niego i, patrząc mu prosto w oczy, wymierzyła niespodziewany cios otwartą dłonią w policzek. Głośne plaśnięcie rozległo się po wszystkich kątach drewnianej izby.

— Za co? — młody hodir trzymał się zdrową ręką za czerwony odcisk dłoni na swojej twarzy.

— Cham! — warknęła Syxta i splunęła mu pod nogi.

— Dobra! Dosyć tego! — do porządku doprowadził ich Gultur. — Musimy ustalić co z nimi naprawdę zrobimy.

— Wyrżniemy do nogi! — warknął Gudsu, wznosząc swój topór na wyprostowanej prawicy, sięgając nim ledwo ponad głowy druhów.

— Wyrafinowana taktyka Gudsu — stwierdziła Era. — Ze strategią khumdhuithlidów dawno byśmy pokonali levartarów, Ryth bez ofiary Wielkiego Telira, a teraz władali całym światem!

— Zważ na słowa — warknął Gudsu przez zaciśnięte zęby. — Gdyby nie ta taktyka, Eilon Dara padłoby pod naciskiem Tysseus Oziri i Muaerdu!

— Przypominam ci khumdhuithlidzie, że cała tamta wojna rozpoczęła się od mezańskiego królestwa, po którego stronie stanął niejeden twój brat!

— Dość tego! — krzyknął Adun. — Nie pozwolę na takie rozmowy! Jeśli chcecie nadal być żołnierzami kompanii Gultura, musicie się dogadać. Nie chcę słyszeć od was już niczego o historii, ani tym bardziej o niższości odmiennych plemion. Skupcie się!

— Adun ma rację — wtrącił Nadarian. — Niezgoda rujnuje!

— Mamy mało czasu — rzekł Gultur. — Co robimy? Akal? Opowiedz o Śnie. Gdzie trzymają Dirberga?

Chwilę trwało nim dziewczyna doszła do siebie. W końcu opowiedziała o małym miasteczku.

— W Śnie rządzi Orud. Jest miejscowym hersztem Potarganych. Banda kontroluje jeszcze dwa podobne do tego, zapadłe kąty i jedną, typową wiochę.

— Jest tu daleko do ziemi wrogów tej bandy? — zapytała Era.

— Jakieś dwie staje stąd leży wieś Barnton, która należy do Purpurowych Bażantów. Oni są sprzymierzeni z Potarganymi, ale tylko teraz, gdy zdradzili ich Jadowici. Wielu z Purpurowych nie w smak nasza z nimi komitywa, tak więc szybciej dostaniemy pomocy od nich, niż tu, gdzie na rozkaz Oruda otwierane są każde drzwi.

— Co z twoim bratem? Gdzie on jest? — zapytała Syxta.

— Dirberga trzymają w piwnicy chaty Oruda. To miejsce to taki ich posterunek, własność wspólna całej bandy.

— Z czymś mi się to kojarzy — bąknął Elend. — Pamiętacie Hokus?

— Trudno mi będzie zapomnieć — stwierdził smutno Gudsu.

— Dobra. Chata Oruda? Opowiedz nam wszystko, co o niej wiesz!? — zaciekawił się Gultur.

Akal opisała dość szczegółowo dom herszta bandy. Był to piętrowy, drewniany dom z werandą od strony drogi, czyli od północy i z tarasem od południa. W piwnicy Potargani trzymali swoich więźniów. Wewnątrz chaty Akal zapamiętała dużą wspólną izbę podpartą na drewnianych kolumnach. Kończyła się dwoma osobnymi pomieszczeniami: z lewej znajdowała się siedziba Oruda i mało kto miał okazję tam zajrzeć, drzwi bowiem zawsze były zamykane na klucz; z prawej zaś spora kuchnia i schody na górę. Z obu pomieszczeń wychodziły przejścia na taras. Na piętrze pokojów było aż sześć. Ich mały rozmiar wykorzystano na sypialnie dla bandytów, w każdej znalazło się też małe okno. Rozłożone zostały po trzy ze wschodu i trzy z zachodu, a pomiędzy nimi wąski korytarzyk zakończony balkonami nad tarasem i werandą. Tam Potargani wystawiali straże. Poza tym wartownicy stali na rogach budynku. Orud w całym Śnie miał drużynę dwudziestu hodirów, piętnastu byletherów i jednego giddona.

— Musimy działać dzisiejszej nocy — oznajmił Adun. — Dirberga wyzwoli dwóch, góra trzech żołnierzy. Pozostali uwikłają się w odwrócenie uwagi bandytów.

— Dobry plan — zgodził się Gultur. — Wszyscy będą potrzebni do jego realizacji. Tylko kto pójdzie do chaty?

— Ja oczywiście nie mogę? — zapytał Adun.

— Dobrze wiesz panie, że tyś najważniejszy w naszej wyprawie — zwróciła się do niego Era z ukłonem. — Bez ciebie tracimy wszystko — Adun na to machnął ręką.

— Pójdziesz ty Ero — stwierdził rycerz. — Tylko ty jesteś czarodziejką w naszej drużynie. Dostaniesz też Nadariana, jest on bowiem biegły w mieczu i nie narobi niepotrzebnego hałasu — spojrzał przy tym na khumdhuithlida.

— A ja? — zapytał Elend.

— Nie masz ręki, a tam będzie potrzebny ktoś z umiejętnościami manualnymi — zgasił jego zapał Gultur — ale twoje zdolności strzeleckie bardzo nam się przydadzą przy zabezpieczeniu pozycji i w ogóle odwrocie. Potrzebna będziesz i ty Akal.

Hodirka spojrzała na rycerza załzawionymi oczami.

— Tylko ciebie zna Dirberg i dzięki temu unikniemy zbędnych pytań. Umiesz walczyć, jeśli dojdzie do konfrontacji?

— Jak każdy hodir Starej Levartii — uśmiechnęła się dziewczyna.

— Zatem do roboty! — krzyknął Adun.

Plan zakładał, że poczekają do północy. Havik zrobił rekonesans po całym Śnie, oglądając stajnie bandy. Mieli pięć koni i jednego egidara — są to jaszczury podobne troszkę do krokodyli, mają jednak dłuższe nogi i szyję podobną do końskiej, co ułatwia zachowanie równowagi na ich grzbietach i w ogóle: założenie oporządzenia do jazdy. Tropiciel wiedział, że byletherowie, derthowie i niektórzy nadaraceni, silvu’ar oraz hodirowie ze Starej Levartii zwykli podróżować na tych wierzchowcach, nie było to jednak powszechne i Havik dłuższy czas przyglądał się budzącemu grozę zwierzęciu. Później wrócił do drużyny.

— Chyba tylko ja dałbym radę ujarzmić takie stworzenie? — spojrzał badawczo na drużynę.

— Na mnie nie licz — uśmiechnął się Gudsu. — Ja na pewno nie będę jeździł na egidarach.

— Pewnie i nie tylko na egidarach? — zapytał Adun.

— Zgadza się Luxusie — khumdhuithlid wyszczerzył zdrowe zęby w szerokim uśmiechu.

— Nikt z nas nie umie ujeżdżać takich bestii — powiedziała łagodnie Era.

— Ja chyba też nie — przyznał Havik. — Co najwyżej stępem, ale nam będzie potrzebna szybkość.

— W takim razie — orzekł Gultur — chyba wszyscy zgodzą się, że wykorzystamy tylko konie? — nikt nie protestował, więc rycerz dokończył — konno uciekną Akal, Dirberg, Era i Nadarian. Reszta kryjąc się w zaroślach będzie odciągać pościg i sukcesywnie go zmniejszać.

— A co z Adunem? — zapytała czarodziejka.

— Adunie, jak powiedziała wcześniej Era — Asthal’Manzae spojrzała przeciągle na mówiącego Gultura — nie możemy ryzykować twojego życia. Przystałeś na to, by pomóc tej dziewczynie, ale nie mogę pozwolić, byś brał czynny udział w wydarzeniach.

— Co zatem przewidziałeś dla mnie? — Adun poczuł się dziwnie. Dumny Król Miasta Fatum miał uciekać przed walką? Wiedział, że już nim nie jest, ale mimo to odczuwał dyskomfort na myśl o pozostawieniu towarzyszy.

— Weźmiesz Elenda. Pójdziecie do Barnton — rycerz zdawał się rozumieć Odrodzonego Bohatera, bo zaraz dodał — znajdziecie dla nas kryjówkę, opłacicie miejsce. Tutaj będzie gorąco, będziemy uciekać, przyda nam się gniazdko, którego Orud i jego zbiry nie dostrzegą.

— Niech będzie, jak chcesz — odpowiedział Adun.

— Czekaj — odezwał się Nadarian do Gultura. — W tym Barnton kto rządzi?

— Purpurowe Bażanty — odparł spokojnie rycerz. — Mają teraz sojusz z Potarganymi. Wiem o co ci chodzi — Gultur spojrzał na Akal.

— Normalnie to się nie lubią specjalnie, ani Potargani z Purpurowymi, ani nawet Sen z Barnton — powiedziała siostra Dirberga. — Musicie jednak wiedzieć, że pomimo wszystko, sojusz bandy to rzecz święta.

— Prawo Rathmula? — zapytał Elend.

— Właśnie — odpowiedziała hodirka. — Jest jednak coś więcej niż honor u każdego bandziora — Akal sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła złotą monetę. — To. Na półwyspie Rathmula za złoto można kupić lojalność każdego.

— Dobra — rzekł Nadarian. — Zrozumiałem.

— A mi ulżyło — powiedział do młodzieńca Adun.

— Syxta! — krzyknął Gultur, jakby wypowiadał wojskową komendę.

— Jestem! — tropicielka zareagowała równie głośnym odzewem.

— Świetnie! Wystąp! — rycerz nie krył rozbawienia.

— O co chodzi? — zapytała czerwonowłosa.

— Wiem, że jesteś świetną tropicielką. Masz zadanie.

— Zamieniam się w słuch.

— Ja, Elend, Gudsu i Havik będziemy odwracali uwagę od działania Ery, Nadariana i Akal. To znaczy, że się ubrudzimy… Purpurowych jest tutaj wielu, więc nie mamy szans w otwartej walce. Będziemy potrzebowali zapewnionej drogi ucieczki, a najlepiej transportu.

— Zrozumiałam — uśmiechnęła się Syxta. — Załatwię to.

Rozdział 8

Koszmar we Śnie.

Sen — 1) imię żeńskiego akv’arra bogini Lilu, w opowieściach o Drużynie Kamienia występuje, jako miłość Gorguka, Żuka Ze Stali; 2) nazwa małej miejscowości na Półwyspie Rathmula (Stara Levartia) 3) tytuł szlachecki wśród elemdelalów zamieszkujących krainę Othv (zob. Lulhmarru geografia) 4) mityczne ostrze wykute w ogniach akv’arrów (zob. Ferdomia);

Bod i Dabbot, Nowa Encyklopedia Vineoi, tom 15, str. 123, Deryth Kordmer, r. 3997.

Hotty miała niewesołą minę. Minął równo jeden dzień odkąd pani zleciła jej zadanie wywiezienia zwierciadła z Byleth Amaros, Miasta Ośmiu Bram. W kupieckim przebraniu, z obstawą typową dla dalekobieżnej karawany, młoda bylethea podróżowała przez zatłumione ulice przedmurza stolicy Wielkiego Baalberythu. Pielgrzymi zjechali zewsząd jak zwykle, teraz jednak, z bliska, wydawało się, że jest ich znacznie więcej. Za dużo. Dzień był upalny, a suchość powietrza przytłaczała. Ktoś machnął ręką, ktoś się zaśmiał. Kilku byletherów przepychało się w sporze o jakieś jabłka, szczęk żelaza. Warkot i skandowanie tłumu. Bezpańska głowa przetoczyła się tuż przed karetą Hotty. Dziewczyna zemdlała.

*

Minęły cztery Pieczęcie odkąd Adun z Elendem wyszli ze Snu i podążali w stronę Barnton. Droga była ciemna, pomimo że księżyc dawał dość światła. Czerń nocy bujnie kwitła między gałęziami nieznanych palm i krzewów. Odrodzony Bohater nie miał dobrych przeczuć. Serce mu waliło jak oszalałe i w marszu nie mógł złapać właściwego rytmu. W pewnym momencie dobiegł ich pogłos, a skupione zmysły mogłyby odszyfrować w nim hałas, okrzyk, alarm, podniesienie. Wszystko ze strony Snu, nad którym wznosiła się teraz czerwona łuna. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Przyspieszyli kroku.

*

Era zatrzymała Nadariana, który nic sobie nie robiąc ze straży przy werandzie najwyraźniej chciał na nią ruszyć natychmiast. Czarodziejka szeptem przekazała mu: „nic nie rób bez mojej zgody”. Później kazała czekać na właściwy moment.

*

Dowodzący grupą dywersyjną Gultur zaczął siać zamęt na zapleczu wroga. W porcie Gudsu podpalił magazyn należący do Potarganych. Obiekt był oddalony od chaty Oruda na tyle, by bandyci musieli zbiec się do pożaru, pozostawiając siedzibę na wpół niestrzeżoną.

Ukryty w zaroślach Havik strzelał z łuku, powalając kolejnych zbirów. Musiał jednak uważać, aby nie zranić niewinnych mieszkańców Snu. Trafił trzech bandytów, po czym zmienił miejsce, prędko, pochylony przedreptał z jednego krzaka pod drugi.

Gultur wraz z Gudsu dobyli oręża. Stanęli przed magazynem na szeroko rozstawionych nogach. Potargani w sile dziesięciu wyszli im naprzeciw. Kilku przeciętnych obszarpańców, czuć było od nich ostry zapach potu i gorzałki. Rycerz wiedział, że odurzenie alkoholem może być ich słabą stroną, ale wcale nie musi. Znał niegdyś innego zakonnego wojownika równego szarżą setnikowi, który po wypiciu beczułki wódeczki stawał się wręcz niepokonanym. Na czoło dziesiątki wysunął się ogromnej postury bylether o muskułach grubości drzewa i barkach jak arbuzy. Łeb miał szeroki i płaski, oczy gadzie, zaś szczękę uzbrojoną w kły drapieżnika. Po obu stronach byletherskiej głowy pięły się w górę długie na półtorej stopy rogi o grubości hodirskiego nadgarstka. Wyszedł przed szereg i zwrócił się do Gultura chropowatym głosem:

— Dlaczego sługa Elnaia przybył na naszą ziemię? Czyżby biały pan nie chciał swego rycerza u siebie?

— Nie szydź kreaturo! — zawołał Gultur. — Jestem tu z tego samego powodu, dla którego twoja macierz-Ryth nadała ci ten szpetny wygląd! — podniósł miecz, który w obecności bylethera zajaśniał srebrzystym blaskiem.

Gudsu spojrzał z podziwem na oręż Ash’Vanu. Głownia tej broni długa na dwadzieścia siedem cali, zastawa o cal węższa od jelca, równomiernie się schodząca prościutką granią aż do sztychu. Cała klinga trójkątna, ze znakami runicznymi, które khumdhuithlid potrafił rozczytać bez problemu. Terrulilzun — Kwiat Ognia — ostrze poświęcone Tajnakhalowi, dość wiekowe, aby Rada Zakonu nie użyczyła go zwykłemu setnikowi, tym bardziej takiemu, który służy w pherrskiej armii. Gultur zatem jeśli nie okrył się sławą w bitwach, a niczego khumdhuithlid o tym nie słyszał, musiał być co najmniej potomkiem shambiffiańskich książąt z czasów Lulhmarru i Zakonu Dianeru. Wydawało się to niemożliwe, a jednak ten starodawny miecz pchnięty z wielką mocą na oczach zamyślonego Gudsu rozpruł świetlistą smugą szyję bylethera tak prędko, że ten, chyba jeszcze nie świadomy losu, który właśnie nad nim zawisł, już szykował się do ciosu. Ku swemu zdziwieniu jego uderzenie ugrzęzło w zamierającym ruchu. Bylether padł, a towarzysze zbira cofnęli się o krok. Jeden z nich uciekł w stronę chaty. Havik zdjął go strzałą w krtań, przy czym zaklął szpetnie pod nosem, bo celował w nogi, ale w ostatniej chwili rozproszył go jakiś szmer nieopodal. Gudsu z toporem swego rodu, Abudinu, zaatakował ósemkę Potarganych ramię w ramię z rycerzem Elnaia uzbrojonym w Terrulilzun.

*

Era nadal nie pozwalała im ruszać się choćby na krok. Obeszli posesję kryjąc się w zaroślach. Na rogach chaty strażnicy trzymali warty w półsennym odrętwieniu; mieli włócznie, przy pasach rogi i krótkie miecze. Opierali się na drzewcach, lub o ściany chaty. Jeden, ostrzyżony na łyso, jak to mają w zwyczaju silvu’ar: z postawionym na sztorc czerwonym paskiem włosów, przyglądał się trzymanemu w dłoni małemu przedmiocikowi. Nie było widać co to jest, ale hodir uśmiechał się do tego i cały czas coś wyszeptywał pod nosem. Inny palił fajkę, jeszcze jeden popijał co chwila z manierki ozdobionej skorupą żółwia. Nie wyglądali na kogoś, kto mógłby obawiać się napaści, lecz na znudzonych rutyniarzy przyzwyczajonych do bezcelowości swojej służby. Nawet pożar nie rozpraszał ich zgnuśnienia, zachowywali się jakby nic się nie działo. Na tarasie, przy okrągłym stoliku jeden hodir i dwóch byletherów grali w kości, co chwila coś wykrzykując, śmiejąc się i popijając rushk z drewnianych kubków. Był to aromatyczny alkohol pędzony na trzcinie cukrowej, o barwie rubinów i słodkim, aromatycznym zapachu. Na werandzie nie było nikogo. Czarodziejka wskazała Nadarianowi strażnika — tego, który zafascynowany tajemniczym przedmiotem nie zwracał uwagi na nic.

— Zakradnij mu się za plecy i obezwładnij. Jego życie pozostawiam tobie.

Młodzieniec skinął głową i oddalił się, pozostawiając Erę i Akal pod bujnymi liśćmi palmowego krzewu. Stąpając cichutko po ściółce otaczających ze wszech stron Sen zarośli, Nadarian wspominał treningi, które przeszedł u starego dziesiętnika Jurdy. Nierzadko paprał wszelkie podchody, ale miał w sobie ambicję. Stary mentor prędko ją zauważył. Poświęcając swój dodatkowy czas synowi przyjaciela, wyuczył go na całkiem niezłego skradacza. Chłopak zawsze rwał się do walki, więc na szkolenie tropiciela nie miał ani cierpliwości, ani też niestety serca, ale za to jako wojownik sprawdzał się nieźle, a ostatnimi czasy zrobił postępy i troszkę żałował, że jego nauczyciel nie może go teraz widzieć. Wszystkie te myśli przeszły mu przez głowę jak jedno mgnienie. Już dotarł do skraju gęstwiny i na wyciągnięcie dwóch mieczy miał sylwetkę nieco przysadzistego hodira. Wystarczyło kilka kroków zza pleców ofiary i solidne palnięcie głowicą rękojeści w tył głowy, a strażnik absolutnie nieświadomy zapadłby się pod siebie. Problemem wydały się Nadarianowi posterunki z przeciwległych stron, na wierzchołkach czterokątnego planu chaty, lecz ze zdziwieniem dostrzegł, iż żaden z kompanów jego celu nie spoglądał w stronę zauroczonego wciąż czymś hodira. Młodzieniec nie zastanawiał się zbyt długo. Wszystkie ruchy miał w głowie od paru już chwil. Gdy jego wola spuściła cięciwę realizacji, wykonały się same: opuszczenie krzaczastej zasłony, podchód, obezwładnienie i przytrzymanie ogłuszonego wartownika. Po chwili z ciałem uśpionego hodira Nadarian wrócił do swych towarzyszek. Czarodziejka z uśmiechem wskazała na strażników, którzy wciąż zwróceni w inne strony stali jak wryci — „maczałam w tym palce” — oznajmiła z niekrytą satysfakcją. Po chwili cała trójka, bezceremonialnie weszła do chaty przez okno na piętrze. Wojownik podsadził Akal, a następnie Erę, po czym i on sam podciągnął się do celu. W małej izdebce panował półmrok. Były tam dwa łóżka, czuć było stęchliznę i aromat rushku.

— Zostańcie tutaj — powiedział Nadarian. — Tylko nie naróbcie hałasu — Era kiwnęła mu porozumiewawczo. Wychylił się lekko za drzwi. Na korytarzu nie było nikogo, ale tuż za futryną z lewej wyczuwał czyjąś obecność. Było to wyjście na balkon. Tam Potargani pozostawiali strażnika. Tym razem młodzieniec zakradł się o wiele bliżej i zaciskając chwyt duszenia położył oponenta na podłodze balkonu. Usadził ofiarę plecami o ścianę, tak, aby wyglądał na śpiącego. Wrócił do czarodziejki i siostry Dirberga.

— Co dalej? — zapytał. — Niedługo potrwa nim nie spostrzegą braku strażnika na frontowej ścianie.

— Masz rację Nadarianie, ale zgodnie z planem zejdziemy na dół dopiero, gdy będziemy mieli szansę dotrzeć do więźnia. Nie możemy tam tak po prostu zejść i zmierzyć się z całą bandą.

*

Kiedy Hotty odzyskała przytomność, jej karawana wyjechała już poza mury miasta. Czerwone, stożkowate skały i posępne, bezlistne drzewa wyznaczały granicę widnokręgu. Droga wiodła doliną pomiędzy potężnymi zwałami gruzów, a polem maleńkich wulkaników tarczowych, porozsiewanych w odległościach mniej więcej kilkunastu hodirskich kroków. Bylethea wiedziała, że za nim jest osada Nheja, ostatnia ostoja przed Kalav Szoszarą — Pustynią Skał, nazywaną nader często Kalav Takką — Pustynią Robaczywą — miejscem budzącym grozę nawet wśród byletherów, dzieci demonicznej bogini Ryth. W ciągu dnia drogi dotrą do Nheji, tam zakwaterują się i będą czekać na żonę boga, Panią Baalberythu, Wielką Czarną Wiedźmę Szuarę. Zwierciadło zaskrzypiało. Hotty z trudem przełknęła ślinę. Ktoś się z nią kontaktował! Dziewczyna czym prędzej rozszerzyła płachtę opatulającą powierzchnię lustra. Ku jej zaskoczeniu obraz wydobył się z tafli szklanej, niczym ciało hodira wynurzającego się z wody. Trzymała w rękach lustro, z którego Xummun wystawał aż po pierś.

— Kim jesteś dziewczyno? — zapytał czarnoksiężnik w rogatym hełmie-masce.

— Znasz mnie panie, jestem służką pani Szuary, wykonuję jej polecenie i wiozę zwierciadło do Nheji.

— Dlaczego nakazała ci takie zadanie?

— Tego nie wiem panie — skłamała, choć nie udawała przestraszenia.

— Skoro tak, zaraz zapytam się Pana Baalberythu o cel twojej podróży.

— Proszę! Panie! Tylko nie to! — zdawało się, że Xummun usatysfakcjonowany swą przebiegłością, błysnął oczami. W rzeczywistości jedynie iskry przebiegły przez otwory w masce.

— Co to za misja faworyto wiedźmy? Skoro Garath Maliriam nie może o niej wiedzieć niczego, Szuara ma jakiś sekret, a ja chcę wiedzieć jaki?

— Nie mogę ci powiedzieć panie!

— Szuara się nie dowie Hotty!

— Ależ panie!

— Nie zmuszaj mnie do wydobycia twojej wiedzy. Widzę, że przejeżdżasz przy mahundowym polu. Chyba nie zamierzasz się zatrzymywać w celu skonfrontowania z prawowitymi dziedzicami tej ziemi? Dork’varrowie pragną bym uwolnił ich na ten świat, twoja bezczelność wydaje mi się dostatecznym powodem.

Hotty przełknęła ślinę. Jeśli powie Xummunowi o sekrecie swej pani, ta nie będzie wyrozumiała. Zakończy życie swej faworyty z, lub bez żalu, w przypływie nagłego wybuchu złości, lub na drodze wielodniowych męczarni. To bez różnicy, rezultat może być tylko jeden. Nie. Nie powie mu. Temu strasznemu panu nocy, który knuje dniem i nocą by Katorba runęła w odmęty Oceanu Widm, tego samego, który pochłonął cały Nurghiphidhius — kontynent na przeciwległym biegunie Globu.

— Szuara sama powie ci panie to, o co prosisz. Od niej jednak dostaniesz więcej. Ona da ci poczuć się częścią jej planu, lecz najważniejsze, by Garath Maliriam nie dowiedział się o wszystkim. Przynajmniej na razie.

— Powiedz co wchodzi w grę? — Xummuna zaciekawiły słowa niewolnicy.

— Historia większa od bitwy o Dianer. Koniec Wielkiej Wojny. Koniec Levartii i Eilon Dara. Vineoi u waszych stóp, a wszystko na chwałę Tego Który Nie Widzi Nieba.

— Przekażę Szuarze, że ma w tobie wielki skarb Hotty — demoniczne, puste spojrzenie zatrzymało się na pięknym, choć mrocznym obliczu bylethei. Po chwili projekcja znikła, a Hotty z ulgą odetchnęła opadając na pikowane, wygodne siedzenia karety.

*

Havik w ostatniej chwili odskoczył w bok, rzucając się i uderzając barkiem o ziemię. Zaatakowała go dziewczyna — bylethea brzydka nawet jak na szkaradne standardy swojego rodzaju. Miała biegnące pionowym pasem od brody, wzdłuż nosa, przez czoło i czubek głowy, aż do karku, podobne do różków kościane wypustki. Jej oczy zaświeciły w blasku pożaru niczym spojrzenie sowy. Musiała mieć jakiś ciemny odcień skóry, ale tropiciel nie wiedział czy jest to fiolet, czy raczej szkarłat, bo ruchliwa i piekielnie zwinna dziewucha była mocno ubrudzona jakąś sadzą, lub czymś, co miało za zadanie ją kamuflować. Zadała cios, a Havik ledwo co zdążył zareagować, odturlał się i podniósł do półprzysiadu. Zgrabny kształt przeciwniczki naprężył się i skoczył. Teraz było widać, że bylethea ma w obu rękach krótkie, zakrzywione ostrza prostopadle umocowane na drewnianych rękojeściach. Hodir bronił się myśliwskim nożem i trzymanym w drugiej dłoni sztyletem. Z trudem zbił pierwsze z uderzeń, kolejne targnęło jego nadgarstkiem. Nie utrzymał broni. Została mu jedna ręka, ta z nożem, przeciwko sprężystej brzyduli z zaciśniętymi kłami, wyszczerzonymi w jego stronę. Krótką chwilę patrzyli na siebie, obchodząc się dookoła.

Ona i on, próba spojrzeń: jej nienawiść i jego zaskoczenie, jej wzrok osądzający go, wyrażający wyrok, który już zapadł, a teraz pozostało jedynie spełnić go w morderczym rytuale wykonania. Wszystko trwało może pięć uderzeń serca, lecz tropiciel wiedział, że oto kosa trafiła na kamień i jeśli nie postawi wszystkiego na jedną kartę, to zginie tu, rozorany prymitywnymi sierpami z Baalberythu. Uśmiechnął się, a jego towarzyszka zdziwiła się tym grymasem. Na to właśnie liczył. Rzucił się z nożem wyciągniętym do pchnięcia, przed siebie, w samobójczym akcie wypełnienia. Zginie, ale pociągnie tę kreaturę razem ze sobą wprost do Siódmego Płatka, gdzie Genuin osądzi ich oboje i pośle ich dusze z powrotem na ten świat, albo do któregoś z Domów Dwóch Rodzin. W głębi ducha wierzył, że za chwilę oglądać będzie święte pola Tajnakhalu.

*

Gultur w pełnej, płytowej, ashvańskiej zbroi, uderzał z precyzją rozrąbując głowy, oddzielając od korpusów członki. Gudsu wcale nie ustępował mu biegłością w sztuce walki. Znać było w tym duecie spore doświadczenie, a także zamiłowanie do właśnie uskutecznianej praktyki. Na tle płonącego magazynu rycerz i khumdhuithlid, pląsający w morderczych figurach fechtunkowego tańca, wyglądali niczym dwaj akv’arrowie — pierwszy potężny — w lśniącej aurze świętości oraz drugi — mały, acz przysadzisty, brodaty daardl z toporem — obaj bezlitośni, szybcy i zabójczo precyzyjni. Przed magazynem poza nimi przy życiu nie pozostał nikt.

*

Siedzieli w izbie na górze. Całe piętro było puste, ale z dołu dobiegały ich najprzeróżniejsze odgłosy zabaw i zwad, głosy nie tylko męskie, ale też kobiece śmiechy.

— Kto tam jest? — zapytała Era szeptem.

— Zawsze kilka wieśniaczek przychodzi do Potarganych na zarobek — wyjaśniła Akal — a jedna to się nawet zakochała w Orudzie i on ją wykorzystuje często do spłacania swych długów i różnych tym podobnych…

— Dość — uciszył ją Nadarian.

— Herszt ceni naturalną walutę i chwali jej umiejętności, ponoć trening doprowadził ją do mistrzostwa.

— Cicho już! — syknął młodzieniec. Na twarzy dostał wypieków.

Ktoś przyszedł do chaty, na moment zapadła cisza. Po chwili Orud krzyknął coś, czego nie zrozumieli, a później Potargani w dużej sile wybiegli na drogę przed chatą. Era, której zmysły pracowały znacznie skuteczniej niż u hodirów, dostrzegła z głębi korytarza na piętrze przez otwarte balkonowe drzwi, jak wybiega banda trzynastu byletherów, a z nimi dwóch hodirów w zbrojach lepszych niż u pozostałych. Przed chatą zostali tylko Orud z hodirem w powłóczystej szacie i wielkim giddonem uzbrojonym w ogromnych rozmiarów miecz dwuręczny. Herszt bandy zawołał strażnika. Noc była chłodna. Przy każdym wydechu hodirów widać było parę uciekającą z ust. W przypadku giddona całą chmurę oparu.

— Ferak — zawołał Orud — gdzie jest Lipan do cholery? — strażnik z tylnego rogu chaty wzruszył jedynie ramionami i splunął sobie pod nogi.

Orud podszedł parę kroków w jego stronę, a towarzysząca mu dwójka postąpiła za nim.

— Schodzimy na dół! Teraz! — rozkazała Era.

Nadarian i Akal posłusznie wykonali polecenie. Wszędzie panował półmrok, duszny i ograniczający widoczność dym hukhumu, wszechobecny zapach rushku i czegoś jeszcze, mdlącego i niepokojącego. Po chwili znaleźli się w kuchni. Czym prędzej podbiegli do drzwi wejściowych, ryglując je przy pomocy służącego do tego pala, opartego na dwóch hakach wbitych do ścian przy framudze. We wspólnej izbie było pięć hodirek. Cztery z nich siedziały przy stole pijąc rushk, zupełnie nie zwracając uwagi na intruzów. Śmiały się, dwie ze sobą całowały i obściskiwały niczym w małżeńskiej parze, zaś pozostałe dwie dyskutowały cedząc wulgaryzmy i klecąc bełkotliwe zdania, co chwilę też wybuchając śmiechem. Jedna tylko — czarnowłosa i błękitnooka, cycata hodirka, jak wszystkie tutaj wyzywająco przyodziana i wymalowana — zdawała się w miarę przytomna. Podeszła, a na widok Akal przemówiła:

— Witaj dziewczynko, dawno cię tu nie widziałam! — Nadarian zaniemówił, zrobił się całkiem czerwony na twarzy, bo hodirka obdarowana była ogromnym biustem, a mocno wycięty dekolt bluzki bardzo to uwydatniał.

— Tebba! — odpowiedziała Akal. — Dobrze cię widzieć.

— Co to za jedni? — uśmiechnęła się czarnowłosa hodirka.

— To przyjaciele. Przyszli ze mną po Dirberga.

— Twój brat jest tutaj? — zapytała Tebba.

— Orud uwięził go, chyba w piwnicy. Pomożesz nam?

— Pewnie, że pomogę! — uśmiechnęła się. — Dirberg był zawsze porządnym hodirem. Ten tutaj — wskazała na Nadariana — też jest niczego sobie. Zaśmiała się, a chłopak spurpurowiał do cna ku ogólnej wesołości wszystkich kobiet.

*

Orud podniósł na wysokość twarzy zgubiony przez strażnika medalik. Lipan, odkąd go zdobył, nigdy nie rozstawał się z otwieranym medalionem, w którym widniał zaczarowany obrazek nagiej hodirki. Zaklęcie sprawiało, że posiadacz tego cacuszka widział siebie w jednoznacznych scenach z przedstawioną dziewczyną. Potargani żartowali sobie z kamrata, mówiono, że odkąd ma medalion z panienką, na prawdziwe już nie chodzi, wielu pokpiwało, że ich kompan wziął z nią ślub i przyrzekł jej wierność. Bardziej osobistej rzeczy Lipan nie miał. Orud wściekł się, bo ani Ferak, ani Borriw niczego nie widzieli, a co gorsza nie zdradzali najmniejszego zaniepokojenia pomimo zniknięcia czwartego strażnika. Orud skomentował ich zapał do pełnienia służby i nie żałując słów nasadził im niemiłosiernie przekleństw, klątw i obluzgowin, po czym ze swą przyboczną dwójką zawrócił do chaty. Ku swemu zdziwieniu zauważył, że drzwi są zaryglowane od środka.

*

Havik ocknął się, bo wstrząsnął nim chłód ciągnący od wody, szum fal, zapach morza i… krwi. Odkąd wpadł w ramiona bylethei musiało minąć trochę czasu. Zdążyła już ostygnąć. Zdał sobie sprawę, że jego nóż wystaje z serca przeciwniczki jedynie rękojeścią, widocznie spadł na nią całym ciężarem. Ta wężowina nie pozostała mu dłużna. Nieco zaskoczył ją tak desperackim atakiem na samym początku starcia, a i tak nie przegapiła okazji by swoje sierpy wbić mu w łopatki. Cóż! Uznał to za przejaw sporego szczęścia. Nie był nowicjuszem, a niuanse walki w najkrótszym zasięgu nie były mu obce, trzeźwą oceną przeciwnika również dysponował. To nie była podrzędna wojowniczka, lecz szkolona specjalnie do swej broni zabójczyni. Nadgarstek zapiekł boleśnie, hodir podniósł się, a rany na plecach również dały znać o sobie. Na szczęście nie przebiła kości. Havik przysiadł rozglądając się za swym łukiem. Dostrzegł i chwytając go, mocno docisnął do piersi. Wtedy dopiero poczuł się pewniej. Wydobył z sakwy zioła. Proszek z suszonych plastrów nagundy wtarł w rany. Dość pobieżnie, ale wiedział, że w takim stanie niewiele więcej mógłby zrobić. Krwawienie zabrało mu sporo sił, teraz czekał aż zadziała przeżuwana pigułka z suszonych liści avadanu. Dopiero po kilku uderzeniach serca podniósł się i wyjrzał z zarośli. Zmarszczył brwi.

*

Czarnowłosa hodirka — Tebba — zaprowadziła ich do piwnicy. Krótki, kamienny loszek wiódł w dół, lekko skręcając. Nadarian poczuł się w nim pewniej, niż w towarzystwie ponętnej hodirki. Trochę go to denerwowało, że, ani przepiękna Asthal’Manzae, ani młoda i śliczna Akal, nie budziły w nim takich emocji jak ta czarnowłosa, średniej urody hodirka. Jej sylwetka była szersza od towarzyszących mu piękności. Nie była gruba, tylko… silna, krępa jak khumdhuithlidka, a pomiędzy ramionami nosiła te piękne kule, do których pragnienie młodzieńca przyciągało zupełnie wbrew niemu… Na dole znajdowało się kilka małych cel, każda zamknięta stalowymi kratami.

— Nie mam kluczy — powiedziała Tebba. — Tylko Orud je ma.

— To nie będzie problem — uśmiechnęła się Era. — Która to cela? — zapytała.

— To tutaj — pokazała Akal. — To ta cela.

Zza krat wyjrzał niewiele starszy od Akal hodir, równie, jak i jego siostra urodziwy, ale brudny i obszarpany.

— Akal? — nie krył zdziwienia. — Skąd się tu wzięłaś? Kto to jest?

— To przyjaciele — odpowiedziała mu siostra. W tym czasie czarodziejka otworzyła zamek celi. Zamknięcie nie sprawiło Erze żadnego problemu.

— Dirberg, posłuchaj mnie — powiedziała Asthal’Manzae. Hodir zatrzymał się na dźwięk jej głosu. Pierwszy raz widział mroczną telirsterilkę, czarodziejka olśniła go swoją egzotyczną urodą. — Masz robić co ci rozkażę, rozumiesz? — brat Akal przytaknął. — Wyjaśnicie sobie wszystko później, najpierw musimy się stąd wydostać. Jasne?

— Jasne — odpowiedział Dirberg.

Wrócili do izby, w której pozostałe, otępione rushkiem i innymi specyfikami kobiety nadal biesiadowały przy stole. Nagle drzwi chaty wpadły do środka, a podtrzymujący je pal roztrzaskał się z głośnym hukiem. Cztery niewiasty przy stole zachichotały. Do izby wszedł giddon. Jego ogromna sylwetka zasłoniła na chwilę cały otwór drzwi, z resztą musiał się schylić, żeby się w nich zmieścić. W jednej ręce trzymał dwuręczny miecz, który pomimo swego rozmiaru wydawał się nie sprawiać bestii najmniejszego problemu. Futro na głowie miał farbowane w grube, białe pasy. Uśmiechał się, mrużąc oczy.

— Koniec zabawy dzieciaki! — krzyknął, a jego głos wydał się o ton wyższy niż można by się było spodziewać. Uśmiechnął się szerzej, złowieszczo spoglądając na Erę. — Ależ mamy szczęście Orudzie! Nowa dziwka, tym razem półgwiezdnej i mrocznej krwi!

— Po twoim trupie małpo! — wrzasnęła Era ze złowieszczym grymasem i błyskiem w oczach.

Nadarian w pierwszej chwili nie wiedział, jak ma się zabrać za walkę z tak dużym przeciwnikiem? Tamten zapewne wykorzystałby jego niezdecydowanie, gdyby nie Dirberg. Złapał za jedno z krzeseł i cisnął nim w giddona z głośnym okrzykiem. Mebel rozprysł się na drzazgi, lecz giddon zdawał się niczego nie poczuć. Nadarian otrząsnął się i ruszył do ataku. Bestia walnęła potężną łapą na odlew i zbijając ostrze miecza, uderzyła młodego hodira w ramię. Ten, od siły ciosu stracił równowagę i upadł. Era zaczęła swoje inkantacje. Akal podskoczyła, odchyliła się i, unikając wielgachnego miecza, wdrożyła swój sztylet w bok przeciwnika. Zawył straszliwie, jego ramię, które przed momentem powaliło Nadariana, teraz lecąc wprost na głowę dziewczyny, zostało zbite kolejnym krzesłem. Tym razem musiało zaboleć, bo jego ryk miał w swym pogłosie nutkę zaskomlenia. Włochaty olbrzym postąpił dwa kroki na przód, unosząc w górę monstrualnych rozmiarów, dwuręczny oręż, zahaczył jednak jego końcem o sufit. To wystarczyło Nadarianowi, który zerwał się spod ściany i potężnym sztychem wbił ostrze swego miecza w brzuch giddona. Hodir zamierzył się do ponownego uderzenia, lecz nagle zamarł. Nie mógł się ruszyć! Era otworzyła szeroko oczy w wyrazie absolutnego zdziwienia. Magia zafalowała po całym pomieszczeniu. Do izby, spokojnym krokiem wszedł Orud, a za nim czarnowłosy towarzysz z kitką i małą szpicbródką.

— Nie wiedziała pani, jak mniemam, że my również dysponujemy magią — herszt Potarganych ze Snu uśmiechnął się i w swoim stylu zadygotał na szczupłych nogach. — To jest Arem Kierdargus, mój osobisty ochroniarz, mistrz sztuk magicznych i przyjaciel. Będziecie musieli się niestety poddać! — zachichotał.

Akal i Nadarian ze wszystkich sił próbowali się poruszyć, zaklęcie jednak w żadnej mierze im na to nie pozwalało, nawet oddechy mieli spłycone, bo klatki piersiowe tylko odrobinę mogły unosić się we wdechach. Dirberg ze zdziwieniem zauważył, że nic mu nie jest, choć przez chwilę rzeczywiście poczuł ograniczającą barierę. Postanowił nie ujawniać się z faktem, iż czar nie zadziałał na niego prawidłowo, stał nieruchomo z głupim wyrazem twarzy i ruszał jedynie oczami, tak, jak jego siostra i nieznajomy sojusznik. Ogromny giddon wyszczerzył kły. Widocznie rana zadana nadarianowym mieczem nie zaszkodziła mu nazbyt.

— Świetnie! Teraz zajmiemy się tą czarną!

— Możesz mieć rację Pulmrze — zwrócił się do bestii Orud. — Zabawmy się z czarownicą na oczach jej kamratów! Później ich zabijemy, a kobiety weźmie się na handel!

— Chyba o czymś zapomniałeś gnoju! — Era krzyknęła głośno — nie wiesz jeszcze kim jestem! — złożyła dłonie w bardzo zawoalowanym geście, po czym splotła je ponownie i wyprostowała, kierując w stronę bandytów. — Ahmud Miria! — zainkantowała, a z wyciągniętych rąk zerwał się podmuch silnego wiatru.

— Prędko! — krzyknął Orud, dostrzegając co się święci — Pulmr! Obezwładnij ją! — podwładny herszta ruszył na czarodziejkę.

Dirberg, którego bestia właśnie mijała, zerwał się nagle i zaatakował od flanki niczego niespodziewającego się giddona. Hodir wbił mu kciuk w oko, następnie zadał solidnego kopniaka od tyłu w samo krocze. Orud i Arem byli na tyle zaskoczeni, że nie zdążyli zareagować. Olbrzym zzieleniał na twarzy, złapał się obiema rękami za przyrodzenie, upuszczając swój ogromny oręż. Upadł niemal nieprzytomny. Dirberg złapał za dwuręczny miecz, był niższy od giddona o połowę swego wzrostu, mógłby więc manewrować bronią z większą łatwością, niestety nigdy nie wprawiał się w walce tak wielką klingą.

— Ahmud Miria!!! — wykrzyczała Era ponownie, a strumień wiatru wzmógł się, przewracając Nadariana i Akal. Uwolniony z więzienia hodir wycofał się powoli za plecy czarodziejki. Wrogowie, choć z trudem, trzymali się jednak wciąż na nogach. Era miała plan, domyślała się, że mag Potarganych nie rozszyfrował jej podstępu. Pani Eila nauczyła swą uczennicę bardzo przydatnej sztuczki mieszania żywiołów w jednym rodzaju zaklęcia. Niestety tak trudne i wymagające są to kombinacje, iż mogą poważnie zagrozić osobie, która ich używa. Era wiedziała, że tylko taki fortel da jej szansę wybrnięcia z opałów.

— Zrób coś! — wykrzyknął Orud do czarodzieja, a ten, co z resztą Era zauważyła bez trudu, zaczął składać dłonie w gestach odparcia powietrznej nawałnicy. Tylko na to czekała! Gdy Arem był już gotów do wymówienia „Ahmud Miria Ratta!”, czarodziejka wrzasnęła:

— Ahmud Miria Ferdomia!!!

Arem rozszerzył oczy ze zdumienia. Może przez własną butę, ale nie podejrzewał o umiejętności tego rodzaju, jak mu się zdawało, młodej Asthal’Manzae. Ona podpaliła calutki strumień! Taka sztuka znana była tylko mistrzom mocy z hestyjskiej Tary! Skąd biedny Arem Kierdargus, mag Potarganych na półwyspie Rathmula, który niegdyś pobierał nauki u samego Tikhurila Ode’Abrala z Lomyl Ra’az, mógł podejrzewać czarodziejkę bez sławy o umiejętności, których nie powstydziłby się nawet jego mistrz! Ba! Nawet sam Largard Halastelarmon mógłby zaimponować tak sprytną kombinacją dwóch odległych w elementalizmie czarów! Powiew wzmógł do wichury, lecz zamiast powietrza buchnął ogniem niczym tchnienie smoka. Orud, herszt bandy Potarganych w wiosce Sen oraz towarzyszący mu czarodziej spłonęli na popiół. Jednocześnie zajęła się też chata. Dopiero teraz pijące rushk hodirki, rzuciły się do wyjścia. Dirberg złapał Akal i z ulgą zauważył, że nic jej nie jest. Z chwilą śmierci Arema, jego czary straciły swoją moc.

— Zabierajmy się stąd siostrzyczko! — krzyknął do Akal, ona jednak przecząco pokręciła głową.

— To im zawdzięczasz wolność Dirbergu! — wskazała na z trudem podnoszącego się Nadariana i… Erę, która po wykonaniu niezwykle trudnej sztuki łączenia czarów, padła bez oznak życia na podłogę. Zaklęcie chyba przerosło umiejętności uczennicy pani Eili. Nie spłonęła, lecz nadmiar mocy rzucił nią z mocą głuchej eksplozji. Nie przywykła do takiej ofitości energii. Wywoływał cuda, lecz był bardzo niebezpieczny. Z nosa leciała jej krew. Nie wróżyło to niczego dobrego. Uwolniony hodir wziął ją na ręce, jego siostra pomogła wstać młodzianowi. Wszyscy razem czym prędzej opuścili chatę. Znaleźli się w potrzasku. Przed nimi stanęło trzech strażników, za plecami szalał pożar. Na jego tle, niczym spod ziemi, wyrósł kształt ogromnego wojownika. Giddon zaryczał i rzucił się na Nadariana. Dirberg zamachnął się dwuręcznym mieczem. Siła uderzenia i waga broni pociągnęły hodira za sobą. Giddon zręcznie uniknął zguby. W odsłonięty bok przeciwnika trzasnął z mocą wielkimi pazurami. Akal patrzyła, jak cztery ostre szpony tną po żebrach jej brata, jak krwawa smuga nakreślona w czerni nocy i złocie ognia zamienia się w czerwoną mgłę. Dirberg padł na kolana z głośnym stęknięciem. W tej chwili bestia już zamierzyła się do ciosu. Nienawiść w oczach Pulmra wryła się w pamięć siostry, która wciąż obserwowała losy swego brata. Z pomocą nadszedł Nadarian. Uderzenie odgórne trafiło w ramię olbrzyma, krok w tył, kolejny cios oddolny. Ostrze dobiegło krocza i krwawym rysem wzdłuż pachwiny, oddzieliło nogę bestii od wielkiego tułowia. Giddon był pokonany. Stracił przytomność tuż przy frontowej ścianie chaty Oruda, upadając na ziemi pomalutku nasiąkającej jego krwią. Śmierć Pulmra zaszokowała strażników na tyle, że nawet nie drgnęli. Akal krzyknęła do nich:

— Orud nie żyje! Wynoście się stąd, jeśli wam życie miłe! — dziewczyna w tej chwili była nie do poznania. Strażnicy spojrzeli po sobie. Śmierć wodza, a przy tym jego przybocznego ochroniarza była dla nich na tyle przekonującym argumentem, że postanowili wezwać posiłki. Gdy wycofali się, a następnie odbiegli w poszukiwaniu pomocy, Akal odetchnęła z ulgą, po czym przyskoczyła do brata. Rany były dość głębokie. Dirberg z bólu stracił przytomność oraz sporo krwi. Jego stan wyglądał na bardzo poważny. Tymczasem Nadarian przyprowadził cztery konie. Porozumiewawczym spojrzeniem nakazał Akal pomóc przewiesić przez siodło nieprzytomną czarodziejkę, a po chwili zrobili to samo z Dirbergiem. Hodir bardzo słabo, ale wciąż oddychał. Wierzchowce z rannymi przytroczyli uzdami do swoich, a następnie czym prędzej udali się w stronę Barnton.

*

Trzynastu byletherów w skórzanych kurtkach z frędzlami u rękawów i przy kołnierzach, dopadło parę wojowników, którzy zdążyli roznieść ogień z płonącego magazynu na kilka sąsiednich budynków. Uderzyli na nich z całą zapalczywością, gdy para: hodir i khumdhuithlid na drewnianym pomoście zabierali się za podpalenie przycumowanego do przystani, należącego do Potarganych, małego statku. Gudsu prędko zauważył, że napastnicy są bieglejsi w walce od zwykłych hodirów. Powalił dwóch, ale przed kolejnymi ciosami z trudem się obronił. Gultur właśnie rozrąbał czaszkę trzeciej swojej ofierze, lecz również wciąż się cofał. Zwarli się ramionami, pod stopami zatrzeszczały deski. Ośmiu potężnych wojowników otoczyło ich półkolem. Za plecami mieli wodę Humifal Tekerene — Zatoki Kłów zwanej też Paszczą Świata.

— Poddajcie się! — zachrypiał wstrętnym głosem jeden z byletherów. Jego skóra była czerwona jak krew. Spod oczu wystawały mu leciutko podwinięte do góry różki. Wzorem wszystkich współplemieńców miał oczy błyszczące w ciemnościach niczym nocny drapieżca. W tle płonącego statku cała banda wyglądała jak daardle z najmroczniejszych baśni.

Gultur wskazał Gudsu wodę.

— To nasz jedyny ratunek! Wskoczymy, albo zabiją nas tutaj.

— Khumdhuithlid w morskiej wodzie kąpany? — zaśmiał się Gudsu. — Wolę położyć tu głowę, niż zażyć takiej przyjemności!

Kolejny atak byletherów, tym razem Gultur nie czekał, szarpnął khumdhuithlida z rodu Abudinu za sobą w skoku ze skarpy. W tym momencie jeden z byletherów padł z szyją przeszytą na wylot. Z zakrwawionego karku sterczały lotki strzały.

— Hodirowie! — krzyknął jeden z byletherów.

Drugi padł na wznak ze strzałą w oku. Wszyscy na raz przykucnęli. Havik spostrzegł, że zauważyli go hodirscy Potargani. Razem pięciu, przed chwilą bowiem do dwójki, przybyło jakichś trzech z włóczniami. Teraz musiał się ewakuować. Przez chwilę nikt nie strzelał, to wystarczyło, aby byletherowie jak jeden zerwali się do pościgu za niewidocznym uciekinierem.

— Tam! Stamtąd padały strzały! — ktoś krzyczał. Havik pędził ile sił w głąb nadmorskiego gąszczu krzaków. Gdzieś błysnęły mu oczy drapieżcy, gdzie indziej usłyszał szmer baalberythskiego języka. Stanął na miękko rozstawionych nogach, gotowy był na wszystko. Tam, skąd dobiegały odgłosy, choćby najdelikatniejsze, najcichsze, lecz nienaturalne, tam tropiciel posyłał strzały. Cztery razy cięciwa jego łuku wypuściła śmiercionośny świst pocisków. Pogodził się ze śmiercią. Wiedział, że sam nie podoła licznym Potarganym, jedyne co miał teraz w głowie, to zabić jak najwięcej wrogów. Niespodziewanie ktoś złapał go od tyłu za ręce i szepnął: ciiii. Wystraszył się w pierwszej chwili, ale zaraz uświadomił sobie zapach kwiatu pellery i gładkość niewieściego policzka na swoim. Tylko jedna hodirka mogła go podejść tak niezauważenie. Syxta.

— Nie rób hałasu — szepnęła mu do ucha. — Schowaj łuk i chodź za mną.

Swoim zwyczajem nic jej nie odpowiedział, tylko skinął głową. Podprowadziła go do bardzo gęstego krzaka, pod którego gałęziami było wyrobione przejście. Tamtędy prześlizgnęli się na szeroką, piaszczystą ścieżkę. Prowadziła z zagęszczonego wybrzeża na kamienistą plażę. Tu tropicielka ukryła łódź. Havik uśmiechnął się, gdy opuszczali brzeg. W kotłowaninie biegu wydarzeń nie pamiętał o planie ewakuacji, na śmierć zapomniał o Syxcie. Teraz w duchu dziękował bogom, za tę zadziorną, czerwonowłosą towarzyszkę. Dziewczyna właśnie uratowała mu życie. Koszmar skończył się. Przynajmniej na razie.

Rozdział 9

Nie każde złoto się świeci.

Świat jest wielką wyspą skarbów,

a twoje myślenie do tych skarbów mapą.

Bogactwo, miłość i sukces każdy,

to skutki zrozumienia tej pięknej prawdy!

Gura Suful, Pamiętniki Jubala, Joszvirul, rok 4535.


Stare wilki morskie się zasiedziały,

W pewnej tawernie psia ich mać!

Chlały piraty, a ktoś był za tym,

Żeby wywiesić banderę na maszt!


Zaraz zebrały się oddziały,

Chciały nas w porcie przyatakować,

Wszystkie piraty, zalane pały,

Pozostało jedno: Uciekać!


Nie zawsze jak w bajce jest, zazwyczaj nie jest łatwo!

Nie zawsze jest tak, jak chcesz, czasami gaśnie światło!

Autor: nieznany, popularna piosenka piracka, Kradal Belmur, Stara Levartia, Era Liści.

Nheja to właściwie wioska, ostatnia ostoja przed Kalav Szoszarą i jej skalistą wiecznością. Jak w całym Wielkim Baalberycie, tak i tutaj, powietrze było suche i nieznośne. Elmusth Levartia zdecydowanie nigdy nie była miejscem dla hodirów, lecz byletherowie zawsze czuli się tu doskonale. Czarne i czerwone rośliny — głównie pokurczone krzewy vizyrgu o liściach ostrych niczym igły i łodygach czasem grubszych, niż rozpiętość ramion dorosłego giddona, a także pękate, choć rzadkie, drzewa: bezlistne, grube i wielkie tak, że nawet kilka bestii trzymających się za ręce nie zdołałaby ich objąć. Szarzyzna pól pyłu, skaliste podłoże, nierówne, jakby powstałe gwałtem, wydarte bogom przez Ryth.

Hotty w Nheji była do tej pory kilka razy, załatwiając dla swej pani jedną z niezliczonych zachcianek. Ich konieczność nigdy nie budziła choćby pozorów logiki. Nagle zachciewało się Szuarze na przykład sproszkowanych kości ślizgorożca i… nie było rady! Trzeba było spełnić życzenie królowej. Wiadomym było, że w takim miejscu jak tu, zdarzało się znaleźć rzeczy, których w całym Baalberycie można by szukać na próżno. Języki dork’varrów, skrzydła strzępizurów, czy zaginione lulhmarrskie artefakty — tylko do Nheji zjeżdżali — banici, pogranicznicy, zbrodniarze: wygnani z normalnych społeczności, najczęściej żołnierze, którzy na wypadek wojny i zapotrzebowania w rekruta, mogliby się jeszcze przydać. Nazywano ich Iferra, czyli „ostrza”, a owe nazwisko określało dokładnie to wszystko, a w okresie pokoju: szaleńcy zagrażający przetrwaniu baalberythskiej władzy. Właśnie tutaj zwozili swe towary, nieznane w innych zakątkach świata i pomimo że mówiono, iż w Irgu jest największe targowisko Elmusth Levartii, to tak naprawdę tylko w Nheji można było dostać niepowtarzalne perełki.

Faworyta królowej od trzech dni czekała na swą panią, w głębi serca modląc się do Ryth, by ten straszny czarnoksiężnik nie zechciał znów z nią mówić. Wynajęła pokój w chacie u kowala, a czas urozmaicała sobie oglądaniem pojedynków niewolników. Popijając wino z owoców i korzeni vizyrgu, zastanawiała się nad autentycznością obietnicy, którą Szuara złożyła jej przed wyjazdem. Baronowa Byleth Amaros? Nigdy nawet nie marzyła o takim tytule. Hotty pochodziła ze Starej Levartii i długo żyła pomiędzy hodirami. Należała do jednej z mniejszych grup bandytów, szybko stała się niewolnicą. Zbiegiem okoliczności dostała się do Byleth Amaros, Miasta Ośmiu Bram. Od początku, z racji urody, traktowano ją dobrze. Pełniła rolę prostytutki, a że była ładniejsza od innych niewolnych, miała lekki żywot. Tylko raz ucierpiała fizycznie od brutalnych derthów, daardlinów z Muaerdu. Wydarzyło się to w mieście Derium, gdzie praworządność jest priorytetem, prędko więc jej oprawcy stanęli przed osądem sprawiedliwości i również dostali się do niewoli. Bylethea została kupiona przez zamożnego kupca i miała jechać do Latheonu — miasta północnego Baalberythu, gdzie tylko rodowici byletherowie — tzw. Hartare (Czarni) są w stanie znieść panujące tam upały. Powóz, który przewoził dziwki uległ wypadkowi, jedno z kół oderwało się, a Hotty wypadła wprost pod nogi przechodzącej tamtędy ówczesnej faworyty Szuary. Ruwia postanowiła zabrać Hotty, bo „dawno wśród bylethei nie widziała takiej urody”. Później było już tylko lepiej, piękna dziewczyna szybko zyskała aprobatę Czarnej Wiedźmy, z czasem zajmując miejsce swej wybawczyni. Teraz miała zostać wyniesiona ponad niejednego bylethera za wypełnienie zadania o wiele mniej wymagającego niż jakiekolwiek inne. Wywieźć zwierciadło z miasta i czekać na królową? Proszę bardzo.

Dziewczyna spodziewała się orszaku, przepysznej parady zwierząt i byletherów, pieśni, służek, tancerzy, lecz ku swojemu zdziwieniu dostrzegła panią Wielkiego Baalberythu w skromnym powozie, zaprzężonym w trzy egidary, co nie było w tej części krainy niczym nadzwyczajnym. Z królową przybyło góra kilku zbrojnych.

— Witaj Hotty! — zaskrzeczała swym podłym głosem Szuara. Wyglądała jak bardzo przeciętna, a nawet brzydka, starsza kobieta z nadwagą, żaden element jej wyglądu nie wskazywał, ani na zamożność, ani tym bardziej na potęgę, którą dysponowała.

— Witaj pani! — bylethea skłoniła się dwornie, lecz królowa podniosła ją i pokiwała przecząco głową z dezaprobatą.

— Nikt — powiedziała przez zaciśnięte zęby. — Dosłownie nikt nie może wiedzieć, że tu jestem, zrozumiałaś baronowo?

— Tak jest — Hotty uśmiechnęła się szeroko, a jej oblicze wypogodziło się niczym niebo po burzy.

*

Adun i Elend dotarli do Barnton. Wieś była mniej więcej tych samych rozmiarów, co Sen. Zatrzymał ich strażnik, a że nie chcieli się ujawniać przed niższym szarżą wojownikiem z bandy Purpurowych Bażantów, poczekali na rozwój wypadków. Wartownik zaprowadził ich do wodza — hodira lat pięćdziesięciu, tłustego i siwego, o łagodnej twarzy i małych, rybich oczkach. Nazywał się Kufadel Menug. Ku zdziwieniu przybyłych wyrzekł do nich takie oto słowa:

— Czekałem na was calutki dzień drodzy przyjaciele!

— Witaj Kufadelu Menugu — odpowiedział Adun. — Może nie będzie to odpowiedź grzeczna z naszej strony, lecz czy możesz powiedzieć nam, dlaczego masz nas za przyjaciół i jakim sposobem mogłeś podejrzewać, że znajdziemy się w pobliżu?

Herszt Purpurowych Bażantów uśmiechnął się zadowolony, że może wytłumaczyć swoje dziwne zachowanie.

— Dzisiejszej nocy, a właściwie wczorajszej… — podrapał się po głowie. — …we śnie ukazał mi się akv’arr. — Powiedział ostatnie słowa z taką doniosłością i pompatyzmem, że Elend z trudem stłumił śmiech. Taka maniera nijak nie pasował do fizjonomii poczciwego tłuściocha.

— Co takiego ów akv’arr ci powiedział panie? — zapytał Adun.

— Otóż Mirrkrr, który mi się objawił, bo był to on w zbroi z ognia i z mieczem ognistym w garści, przepowiedział mi, iż dnia następnego zawita do mnie król, lecz będzie to władca nie z tego świata — Kufadel Menug nagle spoważniał i zaczął jakby recytować, nieco podniesionym głosem. — „Przyjdzie do ciebie ten, który widzi niebo, a niebo widzi jego. Nawiedzi cię Luxus Kufadelu, a za udzieloną mu pomoc dostąpisz zaszczytów” — zaakcentował swoje słowa drobną pauzą, a dostrzegając, że nie wywarł pożądanego wrażenia, powiedział już całkiem normalnym głosem, choć serdecznie — oto jesteście i cieszę się, bo długo kazaliście na siebie czekać!

— Chwileczkę Kufadelu Menugu, nie tak szybko! Nazywam się Adun i możliwe, że jestem tym, kogo się spodziewasz, lecz musisz też wiedzieć, że mieliśmy zatarg z waszymi sojusznikami i nie tylko ja i mój druh Elend potrzebujemy u ciebie schronienia.

— Tylko ty Adunie mnie dzisiaj odwiedzasz, a chcę wierzyć w mirrkrrową obietnicę — rybie oczka zatańczyły nerwowo. — Przyjmę ciebie i każdego, kogo wskażesz. Teraz proszę byś udał się razem z twoim towarzyszem za mną — stary wstał z krzesła i poprowadził do sali biesiadnej. Tam zostali poproszeni o udział w wieczerzy, suto zakrapianej tanagariaszowymi specjałami. Trunki nie były wyszukane, lecz niezłe, a muzyka rozjaśniała duszę. Wreszcie, od kilku dobrych dni Adun mógł zastanowić się nad spotkaniem z Eilą, wtedy, w Ash’Vanie:

— Idzie za tobą coś ponad elnaiowym przykazaniem zemsty — mówiła piękna telirsterilka, lekko się uśmiechając.

— Sam nie wiem co to takiego… — Adun zdawał się zbity z tropu i takim był w istocie. Zupełnie nie pamiętał tego, co powodowało w nim ten dodatkowy stan, uczucie nieznane i nieodgadnione.

— Ja wiem Adunie. Przez tysiąclecia byłeś Doomarem, który był niemal obłąkanym mrokiem i ciemnością, wprawdzie tak wielkim, żeś stał się równym bogom władcą piekieł, niewiele jednak pamiętasz o tym co pchnęło twą duszę na drogę zatracenia.

— Niczego nie pamiętam z czasów nim stałem się wojownikiem sprzymierzonym z daardlami.

— Ja jednak posiadam wiedzę na ten temat Adunie. Byłeś hodirem z Vesis, żołnierzem cesarza imperium hodirów. Jak wiesz, były to czasy magii o wiele potężniejszej niż obecnie, a i wszystkiego było na Lulhmarrze więcej niż jest dziś na Vineoi. Tyś był kapitanem na cesarskiej galerze, znanym z resztą i cenionym. Cała historia zaczęła się od niejakiej Atei, która po długim romansie odmówiła ci swej ręki. Wyszło na jaw, że bawiła się tobą, zwodząc i łudząc nadzieję. Gdy byłeś już rozkochany w jej słodyczy, bezlitośnie odmówiła ci swego wdzięku. To spowodowało, że Adun przeobraził się w Doomara. Ateia stała się przyczyną jednej z najmroczniejszych historii Globu. Została za swój czyn przeklęta i nie może zaznać spokoju, dopóki nie spotkacie się znowu. Tym razem to ty musisz przyjąć jej zaloty, by mogła wreszcie odejść z tego świata.

— Ona wciąż żyje? Jak to możliwe?

— Przeżywa swoje krótkie hodirskie życie, umiera i rodzi się znowu, lecz nie traci pamięci swych poprzednich wcieleń.

— Jak ona wygląda? Ja jej przecież nie pamiętam…

— Zawsze wygląda inaczej. Tylko jej dusza może ci zdradzić, jak bardzo jest z tobą związana, ale uważaj Adunie! Tysiąclecia pozwoliły jej stać się gorszą niż była, a uzależnienie spokoju od twej istoty, nie przysporzyło w jej oczach sympatii do ciebie. Podejrzewam, że może być odwrotnie.

— Zechce mnie zabić?

— Niewykluczone. Jeśli tak, to już po osiągnięciu przyzwolenia na wasze połączenie. Wtedy klątwa na niej przestanie ciążyć. Możliwe też, że zechce być twoją i nic ponadto… ja tylko spekuluję na temat różnych możliwości.

Wspominał tę rozmowę, tak dziwną z tą zjawiskową pięknością.

Eila.

Zapierająca dech, olśniewająca.

Pił rushk i ciężkie, ciemne wino, o którym gospodarz powiedział portowe. Ucztował i słuchał zabawnych przyśpiewek o piratach z Kradal Belmur. Kilkanaście Pieczęci po Luxusie, do Barnton wjechali Nadarian, Era, Akal i jej brat Dirberg. Adun ucieszył się na wieść o przybyciu przyjaciół, gdy jednak ich zobaczył, nieco zrzedła mu mina.

Dirberg, stracił mnóstwo krwi i cudem chyba tylko przeżył, od razu został zawieziony do cyrulika, Akal nie odstępowała go na krok. Era wyglądała niczym upiorzyca, w znaczeniu najgorszym z możliwych. Odrodzony Bohater widział takich czarodziejów w swoim poprzednim wcieleniu. Stan odmagicznienia wskazywał na podjęcie się zaklęcia znacznie przewyższającego możliwości maga. Było to bardzo niebezpieczne i mogło nieść za sobą szereg zmian, których konsekwencje to utrata mocy, zmysłów, niepoczytalność, absolutna demencja, lub śmierć. W najgorszym razie oddzielenie duszy od ciała i los gorszy od śmierci, to jest błąkanie się po światach i wymiarach, bez możliwości zaznania wiecznego spokoju. To wszystko Erze teraz chyba nie groziło, ale poza tym, że była bezsilna i odczuwała ogólny ból wszystkiego, niczego nie można było wykluczyć w niedalekiej przyszłości. Konsekwencje jej aktualnego stanu w różnym natężeniu mogły objawiać się jeszcze wielokrotnie w ciągu najbliższych paru dni. Nadarian za to, poza paroma siniakami nie ucierpiał wcale.

*

Szum wody. Serce gdzieś pomiędzy gardłem, a żołądkiem. Przenikliwe zimno. Mieli szczęście. Gultur nie wiedział dlaczego, ale żaden z tych byletherów nie wskoczył za nimi do wody Zatoki Kłów. Rycerz zdawał sobie jednak sprawę, że żeby przeżyć musi trzymać się płycizny. Zbroja nie ułatwiała mu poruszania się w wodzie. Co prawda dysponował ogromną siłą, ale długotrwałe jej nadwyrężanie nie prowadziło do niczego dobrego. Wrogowie mogli zająć się nimi w każdej chwili, nie nadchodzili jednak. Gudsu nie radził sobie wcale i, aby khumdhuithlid nie utonął, rycerz musiał go wciąż podtrzymywać. Po jakimś czasie, około dwóch Pieczęci, odeszli od pomostu na tyle daleko, że łuna, która powstała od podpalenia magazynu i kilku jeszcze miejsc, wydawała się o wiele mniejsza i ciemniejsza. Wtedy właśnie dobiegły ich głosy. Schronili się przy brzegu, siedząc na kolanach w wodzie, na rozkaz rycerza mieli zanurkować, gdy zbliży się do nich nadciągająca łódź.

*

Szuara również wprowadziła się do pokoju u kowala. Był to stary bylether, u którego praktykowało czterech terminatorów. Czarownica wręczyła mu małą sakiewkę, on zaś miał zadbać o to, by nikt nie był ciekaw, kto go odwiedził i dlaczego. Dom był drewniany, dość przestronny, Hotty podobał się klimat rzemieślniczej pracy, większej niż w Byleth Amaros swobody, a przede wszystkim uczciwości, której w dużych miastach Baalberythu można było szukać ze świecą. Wiedźma czym prędzej zabrała się do odprawiania swoich czarów. Wydobyła z opatulających płacht przywiezione zwierciadło, potarła ręce i rozpoczęła inkantację. Faworyta przyglądała się całemu rytuałowi. Szuara miała przy sobie kukiełkę z hodirskich włosów, którą w trakcie półmelodyjnie wymruczanych zaklinań przebiła żelaznym gwoździem. Z małej laleczki pociekła najprawdziwsza krew, a Hotty zrozumiała, że jej pani dyskretnie złożyła w ofierze życie któregoś z niewolników. Egzul — bóg czarnej magii — wymagał aktów przemocy, w zamian gwarantując powodzenie i udzielenie swej mocy wyznawcom. Tak też się stało teraz, po chwili na powierzchni lustra, oczom kobiet ukazała się dobrze im znana postać Xummuna.

— Długo kazałaś mi czekać pani Baalberythu — przemówił czarnoksiężnik.

— Niestety było to konieczne Xummunie.

— Hotty nie chciała mi zdradzić twoich planów, umiała też przekonać mnie bym dał wam czas, a więc słucham.

— Jedyną osobą, która powstrzymuje nas obecnie od wzięcia sprawy w nasze ręce jest nie kto inny, lecz sam Garath Maliriam.

— Fiu, fiu! — zarechotał Katorbianin. — Czyżby wierna suka Baalberythu chciała postąpić wbrew woli swego pana?

— Zważ na słowa kundlu! — ryknęła Szuara. — Dobrze wiesz, że nigdy nie podniosę ręki na Tego Który Nie Widzi Nieba.

— Jaki wobec tego masz plan o najprzebieglejsza z najmądrzejszych? — Xummun nie krył swego braku szacunku do Szuary, co innego przy jej mężu, teraz jednak rozmawiał z nią jak zawsze gdy byli sami. Wiedźmie nie do końca to pasowało, gdyż tuż obok niej siedziała Hotty.

— Chcę zamknąć Garatha Maliriama w Byleth Amaros.

Na chwilę zapadła cisza.

— On mówi, że nie jesteśmy jeszcze gotowi — Xummun przerwał milczenie. — W Kaedmon Geryth wciąż są Zakony Rycerzy Młodego Boga. Jest też gdzieś tam — czarnoksiężnik uczynił gest, jakby pokazując cały świat dookoła — Ten O Którym Mówią Pieśni.

— Tym bardziej musimy zaatakować! — czarownica krzyczała. — Zanim ten wybraniec, czy jak go tam nazwać, rozwinie się na tyle, by móc realnie zagrozić Baalberythowi. Musimy działać!

— Swoją drogą, należy zadbać o to, żeby mu odpowiednio „umilić” jego świętą misję…

— Zgadzam się na wszystkie twoje pomysły, bo dobrze wiem, że w tej materii nie masz sobie równych — w reakcji na pochlebstwo czarnoksiężnik zamruczał z zadowoleniem niczym wielki, tłusty kocur.

— Możesz mieć słuszność — Xummun zdawał się być zamyślonym, choć jego oblicze nigdy nie mogło zdradzić żadnej emocji. Po chwili zapytał — co proponujesz?

— Garath Maliriam jest wciąż zajęty Sagathevem, on nie daje mu spokoju, osobiście uważam, że to zwyczajna obsesja i nie prowadzi donikąd. Ubzdurał sobie, że ten kamień da mu boską moc i nijak nie może jej wydobyć. Gdybyśmy czekali z wybuchem wojny na jego wyniki, zapewne umarlibyśmy ze starości.

— He, he, he! — czarnoksiężnik nie krył wesołości. Doskonale wiedział, że śmierć ze starości nie dotyczy Drużyny Kamienia od dawna.

— Chcę zamknąć Garatha Maliriama w Byleth Amaros, dokładnie tak, jak zrobiliśmy to z Febete. Potrzebuję do tego mocy: twojej i Gorguka.

— A przy okazji: gdzie jest ten Żuk? — zapytał Xummun.

— Gorguk zmierza do stolicy, powinien być równo z moim powrotem. Wtedy chcę odprawić rytuał, który uniemożliwi Garathowi Maliriamowi opuszczenie pałacu.

— Jak dobrze pójdzie, to nawet nie zauważy, że cokolwiek się dzieje, przecież on wciąż całymi dniami ślęczy w podziemnych laboratoriach… To się może udać!

— Nie, Xummun. To się uda.

Chwilę jeszcze rozmawiali, obmyślając szczegóły — żeby Władca Baalberythu rzeczywiście został uwięziony w Byleth Amaros, nie wystarczy zapieczętować wszystkie wyjścia z miasta, a następnie pałacu. Każdemu przejściu należy poświęcić jedno życie, tylko wtedy bariery mogą być sprawne, do tego dobrze, aby zabrać Garathowi Maliriamowi dostęp do wszystkich możliwych artefaktów. Ostatecznie wszystkie Osiem Bram — sławnych portali starożytnego miasta — również musiało zostać zapieczętowanymi. Moc tych wrót przerastała potęgę nawet Xummuna. Długo omawiali niuanse magicznej sztuki, możliwości i kombinatorykę energetyczną tego miejsca. Do tego jeszcze czarnoksiężnik tłumaczył wiedźmie w jaki sposób będzie dokonywał tego wszystkiego bez opuszczania Muaerdu. Hotty nic nie rozumiała z dalszej części ich rozmowy.

*

— Gulturze! — rycerz usłyszał znajomy głos Syxty i wynurzył się z nadzieją.

— Tutaj! — półprzyciszonym głosem zawołał, a łódź podpłynęła. Wyłowili ich, zarówno Gultur, jak i Gudsu byli zziębnięci i wycieńczeni.

— Co z grupą Ery? — zapytał rycerz.

— Wiemy tyle, co i wy — odpowiedziała czerwonowłosa hodirka. — Mam dobre przeczucia, chociaż widziałam, że chata Oruda spłonęła.

Po jej słowach, setnik i khumdhuithlid zdjęli ciężary i szybko usnęli owinięci w grube, ciepłe koce. Havik i tropicielka wiosłowali, kierując łódkę na wschód, mając nadzieję, że kurs objęli właściwie w kierunku Barnton. Tuż nad ranem, zarówno hodir, jak i kobieta posnęli ze zmęczenia.

*

Adun nie mógł spać. Przewracał się z boku na bok w ciepłym łóżku gościnnej izby domu Kufadela Menuga. Wstał i pomalutku, by nie hałasować, wyszedł na zewnątrz. Trwała najgłębsza część nocy. W Barnton panowała cisza, słychać było zwierzęta grasujące w gąszczu krzaków zewsząd otaczających wioskę. Sądząc po odgłosach, nic dużego, ani też groźnego. Hodir odetchnął, wypuszczając mgiełkę pary. Chłód nocy na Półwyspie Rathmula zdawał się zadziwiający w stosunku do gorąca dnia. Adun rozejrzał się. Nic nie zmąciło jego spokoju. Skoro Mirrkrr — akv’arr Elnaia — objawił się przywódcy Purpurowych Bażantów, aby mu dopomóc, znaczyło to, że Młody Bóg nie pozostawiał Odrodzonego samego sobie. Poczuł naprawdę dużą wdzięczność i ulgę. Przespacerował się w tę i z powrotem. Gdy wracał, niespodziewanie zaszedł mu drogę nieznajomy. Hodir w kapturze, z obliczem ukrytym pod cieniem.

— Przybywam by cię ostrzec Adunie — głos nieznajomego brzmiał w głowie hodira, lecz nie było go słychać w normalny sposób.

— Kim jesteś?

— Mam na imię Veda i jestem akv’arrem ga’arrai Genuina.

— Sądziłem, że Febete nigdy nie miał swoich akv’arrów.

— Z całym szacunkiem, ale w czasach świetności Dianeru, akurat twoja niewiedza w tym względzie była konieczna dla zachowania bezpieczeństwa — Veda odrobinkę się uśmiechnął. — Nie przybywam z resztą do ciebie Adunie po to, by ci tłumaczyć o czym nie wiesz, lub nie wiedziałeś. Jestem tutaj po to, aby cię ostrzec.

— Przed czym konkretnie? — zapytał Odrodzony Bohater.

— Grozi ci niebezpieczeństwo. Znam twoją sytuację… — przeciągnął wymawiane głoski w jakiś dziwaczny sposób, tak, że dźwięki artykułowanych słów zapiszczały wręcz nienaturalnie — …nawet lepiej od ciebie. Nie czekaj tu na Erę. Nie czekaj na Gultura, tylko idź, idź jak najprędzej Adunie, bo są moce uwiązane u istot, których wola jest potężna, a tobie nieprzychylna.

— U jakich istot?

— Wiesz dobrze u których, lecz powiem ci: u sług Karr’Ab Nimla, który cię nienawidzi, bo byłeś jego awatarem, Dumnym Królem Fatum, a opuściłeś go, by władać Levartaronem.

— Z nim nie ma przyszłości. On jest zdradą, kłamstwem, prędzej, czy później pozostawia każdego samemu sobie, lub doprowadza do ruiny. Sądzę, że Garath Maliriam też to wie. Ten Który Nie Widzi Nieba nie jest głupcem.

— Wszystko, co powiedziałeś o panu Szaluthen Brra jest prawdą, ale on nie może puścić płazem twojej zdrady, on zawsze był zazdrosny, a teraz, gdy duch twój znów zamieszkał wśród żywych, zemsta Ojca Zła jest priorytetem wśród jego wyznawców.

— Na szczęście niewielu takich.

— Masz rację. Już nie ma Vandiae, jak kiedyś, kraju opartego na prawie złych bogów, ale wciąż istnieją daardlini, a Władcy Wielkiego Baalberythu mają swoje pakty z mrocznymi rai. Nie może istnieć zło bez swojego ojca oraz jego wyznawców.

— Z tego co słyszałem, Garath Maliriam samego siebie już obwołał bogiem, co na to jego zwierzchności?

— Zadowoleni, rozzłoszczeni, lub całkiem neutralni, z resztą: to bez znaczenia. Teraz uciekaj w dalszą drogę, bo nie dalej jak jutro z samego rana zjawią się przeciwnicy, z którymi na razie nie możesz się mierzyć.

— Będę miał na uwadze twoje słowa Vedo. Dobranoc — ukłonił się w stronę akv’arra, a następnie ruszył do Nadariana wydać mu rozkazy w sprawie dalszej drogi. Młodzieniec chwilę zszokowany pobudką w środku nocy, dopiero po chwili zrozumiał, co Adun do niego mówił? Miał siodłać konie, spakować Erę, zbudować nosze pomiędzy wierzchowcami, na których miała jechać czarodziejka. Przed świtem mieli być już w drodze z pełnymi jukami i ogólnie zaopatrzeniem, co oznaczało, że ma być wszystko na każdą okazję — przez linę z kotwiczką, komplet ziół leczniczych, aż po jedzenie, ubrania i broń. Żołnierz czym prędzej zabrał się do pakowania, do pomocy miał Elenda, ale ten na niewiele mu się zdał i więcej przeszkadzał niż pomagał. Kufadel Menug robił co mógł, by się przydać i jak najskuteczniej asystować zapowiedzianym przez akv’arra gościom, choć najmocniej żałował pięknej Asthal’Manzae. Taka okazja zdarzała się rzadko, ale powodzenie przyrzeczone przez Mirrkrra znaczyło więcej od chwilowej igraszki, pomimo że egzotyczne wdzięki cudnej czarodziejki mocno kusiły. Akal postanowiła pozostać w Barnton przy rannym Dirbergu.

*

Kryształ w Sali Tortur błyszczał różowym, jasnym światłem. Czarnoksiężnik wpatrywał się w jego wielościenną strukturę z fascynacją, tak, jakby dokonywał tego po raz pierwszy w życiu. Uwielbiał swoją pracę. Na początku, kiedy dopiero w tajemnicy zaczynał przełamywać granice białej magii, wstydził się swoich praktyk. Późnymi nocami zaczynał badania nad bólem, cierpieniem psychicznym i deformowaniem hodirskich zarodków. Kiedy święci Garath Maliriam i Szuara przedstawili mu swój plan przejścia na stronę wrogów — bardzo mu się ten plan spodobał. Już przecież nie raz widział, jak potężne są czary z Egzulcistii, jak niewyobrażalnych cudów można dokonać dzięki Zwojom Ryth, jakimi względami cieszyli się Doomar, Erdmord Nekromanczer, czy Misterium. Oni przegrali wojnę, ale ich król wciąż trwał w tym swoim Vandiae — silny, zdrowy i niewzruszenie potężny. Niemal nieśmiertelny. Też takim chciał być, bo dość już miał glorii swego zwycięstwa. Wielokrotnie rozmawiali o tym z Gorgukiem i zawsze zgadzali się w jednej kwestii — śmierć Da Doma Gaarda Czarnego odebrała im więcej, niż mogliby kiedykolwiek podejrzewać. Nagle zabrakło drugiej strony i… trzeba było ją stworzyć. Długoterminowy plan zakładał, że Bohaterowie Kamienia zlikwidują Tajnakhal, korzystając z mocy Szaluthen Brra, a docelowo zastąpią zło samymi sobą, stając się bogami.

Zabójstwa w Sali Tortur były ofiarowane Egzulowi, czasem innemu z czarnych bogów. Xummun zawsze dbał o to, aby mieć szpiegów. Nie byłoby przecież możliwe bez przerwy obserwować cały świat. To za dużo nawet dla najbardziej utalentowanego czarownika. Taki szpieg może znać historię, kontekst, a do tego musi być amatorem, bo tylko tacy są autentyczni. Ktoś kogo nikt nigdy nie podejrzewałby o nic. Ktoś, kto chce dobić targu, potrzebuje kogoś i nie boi się w imię pragnienia poprosić o pomoc samych levartarów, pomniejszych daardli, akv’arrów Szaluthen Brra, czy bezpośrednio mrocznych bogów. Uzdrowienie dziecka, względy u wymarzonej kobiety, poprawa urody — to bez znaczenia, jakimi ktoś kierowałby się intencjami, ważne, żeby sięgnął po zakazany owoc, gdy bogowie Tajnakhalu z różnych względów odmówili swej pomocy. Wtedy taki petent był bezpośrednio kierowany do odpowiednich czarnoksiężników — sług, lub wyznawców, to bez znaczenia… taki był mechanizm i nikt nie zadawał pytań, czy Xummun jest lojalny bardziej wobec swych towarzyszy, czy mrocznych rai. Czasem nie dawało mu to spokoju, zastanawiał się nad tym, czy Karr’Ab Niml w swej niezmierzonej przebiegłości nie knuje przeciw Garathowi Maliriamowi i jego przyjaciołom?

— Słyszę cię panie — zaszumiał kryształ głosem staruszki.

— Weźmiesz nóż, Aglę, którą przyniesie ci duch wysłany ode mnie i zabijesz. Zrobisz to na chwałę Wielkiego Baalberythu, poświęcisz życie dla Karr’Ab Nimla — z tymi słowy Xummun podszedł do pierwszego stołu z przywiązanym do niego skazańcem i z satysfakcją poderżnął mu gardło krótkim mieczem, a następnie położył narzędzie zbrodni ofierze na brzuchu.

— Nie dla Egzula panie, jak zawsze? — zdziwiła się babulka.

— Nie. Rób jak ci mówię. Dla Karr’Ab Nimla. Odmówisz czarne wersy ze zwojów, które przyniesie ci mój drugi duch — tym razem zabił dziewczynę, której na piersiach ułożył dwa pergaminy.

— Czy coś jeszcze panie?

— Gdy skończysz, twoja córka będzie uzdrowiona.

— O dzięki ci panie! — staruszka z radości zaczęła ronić łzy.

*

Obudziło ich słońce. Gorąc, suchość i nagły cień. Gultur zerwał się na równe nogi, tuż przy ich szalupie znajdował się właśnie duży, dwumasztowy okręt, a zaciekawiona załoga przyglądała im się w ciszy. Sądząc po czerwonych twarzach marynarzy, ich postrzępionej, zaniedbanej odzieży, nieogolonym zaroście, ogólnym niedbalstwie i smrodzie, mieli do czynienia z piratami. Przed tłum gapiów na lewej burcie, rozchylając go rękami niczym wodę, wychylił się młody, brodaty jegomość, w bufiastej koszuli z żabotem, w kapitańskim kapeluszu, lekko przekrzywionym na kudłatej głowie.

— Spójrzcie chłopcy, co przyniosło nam morze!

— Jest i panienka! — krzyknął szczerbaty bylether z bielmem na jednym oku.

— Jezd i karzełeg z biazgownidzy bandumgu! — zarechotał zarośnięty oślizg o posturze i kształcie khumdhuithlida, a Gudsu z przerażeniem i jednoczesnym obrzydzeniem zdał sobie sprawę, że niedorzeczne legendy o górach Thakhrh są autentyczne, bo właśnie teraz przed nim stał owoc hańby jednego z najszlachetniejszych plemion Vineoi.

— Jest nawet rycerz! — rzucił szczupły hodir o głupkowatym wyrazie twarzy, a na jego słowa zapadła cisza. Rycerze z Ash’Vanu cieszyli się autorytetem w Wolnym Królestwie, zaś w dzikich krainach budzili grozę. Nikt nie ośmielił się zaśmiać przed tym strasznym przeciwnikiem.

— Dość tego. Wszyscy są moi — krzyknął kapitan. — Wciągnąć ich na pokład, związać i zaprowadzić do mojej kajuty! — załoga posłusznie wykonała rozkazy swego przywódcy. Spuszczono liny i wciągnięto wyczerpanych: dwójkę tropicieli, khumdhuithlida i rycerza. Następnie rozbrojono ich, związano im ręce, dano wody i zaprowadzono do kajuty młodego kapitana. Dwóch marynarzy prowadziło czwórkę pojmanych.

— Możecie zostawić nas samych — kapitan machnął im ręką, a gdy tamci wyszli zwrócił się do więźniów. — Nazywam się Rammez, do usług — uśmiechnął się w stronę Syxty.

— Ja jestem Gultur, syn Hura.

— Kim jesteście i co tu robicie?

— Jestem setnikiem armii Pherru, elnaiskim rycerzem z Ash’Vanu w służbie Pani Eili. Przybyliśmy na Półwysep Rathmula, by dostać się do Kradal Belmur w poselstwie do Levartara Saszihina. Niestety doszło do walki z Potarganymi we Śnie. To bandyci…

— Znam Potarganych. Orud to mój brat — Gultur głośno przełknął ślinę. — Skoro, walczyliście z nimi, to my wam pomożemy — rycerz odetchnął z ulgą. Zaprawdę zawiłe są konotacje Starej Levartii! — Nie mogę jednak pozwolić — kontynuował Rammez — byście cieszyli się naszą gościną bez wzajemności. Będę musiał prosić was o kilka przysług — hodir spojrzał przeciągle po Syxcie. Jej zgrabne ciało i uroda musiały zrobić wrażenie na dowódcy piratów.

— Chcę twojego słowa Rammezie, że niczego nie uczynisz gwałtem, na żadnym z nas — powiedział Gultur.

— Kobieta na morzu to zła wróżba. Piękna kobieta wśród marynarzy to pokusa wyjątkowo trudna do odsunięcia. Mogę dać słowo, że nie oddam jej załodze.

— Zapłacimy! — krzyknął Gudsu. — Złotem panie kapitanie!

— Moi ludzie już was przeszukali, co prawda ashvańska zbroja i wasz oręż są bardzo cenne, ale nie w Starej Levartii dostanę za nie fortunę, której są warte. Tu sprzedam je komukolwiek, kto zechce zapłacić więcej, niż za zwykłą broń. Natomiast pieniędzy nie znaleziono żadnych, skąd zatem złoto, o którym mówisz mości khumdhuithlidzie?

— Mam ukryte. Starczy na naszą wolność i nasz dobytek, a dostaniesz więcej, niż na targach tej dzikiej krainy! — Havik zerknął na Gudsu z pytaniem w spojrzeniu. Zastanawiał się, czy jego kompan rzeczywiście ma jakieś pieniądze, czy jest to tylko blef.

— Ile masz?

— A ile byś chciał?

— Tyle ile masz! — uśmiechnął się Rammez.

— Niech tak się stanie. Tylko uwolnij mi ręce i chodź ze mną do załogi, byś jej dał słowo kapitana, że za złoto, które ci oddam, uwolnisz nas od gwałtów i rabunku.

— Niech będzie na twoje khumdhuithlidzie, oczywiście pod warunkiem, że rzeczywiście złota będzie na to dosyć.

Wyszli z kajuty — Gudsu i Rammez. Havik, Gultur i Syxta przysłuchiwali się słowom kapitana, który ogłaszał przed swoją załogą, iż ręczy słowem wolność dla pojmanych oraz zwrócenie im dobytku za kaucją minimalną w tysiącu sztuk złota! Rycerz pokręcił głową, Havik prychnął, a Syxta zacisnęła usta. Po chwili wrócili razem z dwoma hodirami.

— O rzesz ty! — krzyknął jeden z marynarzy. — Daj mi takie buty khumdhuithlidzie!

— Mówiłem już: Gudsu. Tak mam na imię.

— Dobrze Gudsu — odezwał się Rammez. — Zgodnie z umową — zwrócił się do pojmanych — wasz towarzysz przekazał nam tysiąc pięćset złotych monet ukrytych w magicznym schowku jego buta. Niech mnie ryby jedzą! Nigdy bym nie odkrył twojej tajemnicy Gudsu! Jesteście wolni, a wy dwaj! — krzyknął na marynarzy. — Przynieść wszystkie ich rzeczy i rozwiązać im ręce! — tamci zrobili, co im przykazano. Po chwili towarzysze khumdhuithlida mogli przyodziać pancerze, a do boku przypiąć broń. Byli wolni.

— Serul, Bakka! — krzyknął jeszcze do swych pomagierów kapitan. — Wyciągnijcie z ładowni wszystkie beczki rushku, ile znajdziecie, tyle ma dziś trafić do załogi! Dziś świętujemy chłopcy!

— Tak jest kapitanie! Dziękujemy kapitanie! — nazwani Serulem i Bakką kłaniali się w pas przed Rammezem, a po gębach znać było radość nie z tej ziemi.

— W imię boga alkohola! — krzyknął za nimi kapitan, a wychodząc z kajuty zaczął śpiewać zaskakująco melodyjnie i donośnie. — Hulać, bimbać, rwać ogona! Niechaj będzie pochwalona, panna w pupkę, panna w cyce, dzisiaj czeka na nas picie! — reszta załogi dołączyła się, widocznie pieśń owa, nieobca jej była, rozbrzmiewał teraz chór męskich basów i barytonów. — Nie przepuścim żadnej szabli, najebiemy się jak szpaki, śmiech i picie, picie, życie, hej do boju morskie świnie! Szykuj włóczni cały zastęp, salwy grzmotne do biesiady, kto ma niech rozbrzmiewa klarnet, niech rozlegną się wiwaty! Bohatery my piraty, Znamy bóle i też kwiaty, dzisiaj nam się poszczęściło, otwieramy rushk i wino!!!

Ostatnie słowa tej rubasznej piosenki załoga wykrzyczała, po czym rozległy się owacje, gwizdy i wiwaty. Rammez podszedł do Syxty, dziewczyna spodziewała się najgorszego:

— Udawaj, że ci to nie przeszkadza — objął ją w talii publicznie i pocałował w usta. Pomimo wszystko był przystojny i intrygujący, Syxta uległa jego słowom. Nachylił się nad jej uchem. — Zabierz wszystkich swoich towarzyszy do mojej kajuty, tu masz klucz, czujesz? — ukradkiem wsunął klucz do kieszonki jej obcisłych spodni. Dziewczyna zamruczała twierdząco, a on powiedział jeszcze — czekajcie na mnie, w nocy uciekniemy z pokładu.

Do wieczora rozszalała się tak wielka hulanka, swawola i biesiada, tak tęgo zalana rushkiem, że mało który pirat mógł utrzymać się na nogach. Gudsu, Gultur, Havik i Syxta ukryci w kajucie kapitana przysłuchiwali się odgłosom pijackich awantur, niejeden członek załogi musiał dziś stracić życie, przez chwilę też grupa dobijała się do Syxty, ale chyba Rammez ich przepędził. Gdy było już bardzo późno w nocy, przyszedł do nich kapitan.

— Zabierajcie wszystko. Uciekamy.

— Zostawisz załogę bez kapitana? — zapytał Gultur.

— Nie, no zatopimy statek, ja już właściwie zacząłem, więc nie mamy czasu, tylko trzeba wiać! — obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.

Zerwali się na nogi i poszli za nim. Spuścili się na linach do małej łódki, w której Rammez czym prędzej stawiał żagiel. Wskazał im wiosła, pomalutku zaczęli nimi manewrować, zanim nie oddalili się dość od dużego statku. Wtedy mogli pozwolić sobie na kurs szybszy i żwawszy, nie przejmować się hałasem. Zaraz też chwycili wiatr w żagiel.

— Dalej do Kradal Belmur — uśmiechnął się Rammez, odkorkowując butlę rushku, drugą zaś podał Gulturowi.

— Wyjaśnij mi to — błysnął okiem rycerz.

— A co tu wyjaśniać Gulturze? — wyrwał się Gudsu. — Lepiej mu wziąć tysiąc pięćset złotych monet dla siebie, niż się dzielić z kamratami.

— Polubiłem cię khumdhuithlidzie — uśmiechnął się Rammez jeszcze szerzej.

— Nie przewidziałeś jednego — odezwała się Syxta. — Nas jest czworo, a ty sam. Może my teraz weźmiemy cię w niewolę, co ty na to?

— Jak na lato piękna Syxto! — zarechotał, a drobinki z ust poleciały przed nim, na co on nie zwrócił żadnej uwagi. — Ja znam drogę do Kradal Belmur, a wy nie. Dlatego nic mi nie zrobicie, ja się ulotnię przed murami miasta i tyle mnie będziecie widzieli.

— Dobry plan — przytaknął Gudsu, a Rammez ucieszony ułożył się do snu.

— Nie zbaczajcie z kursu — szepnął, przewrócił się na bok i zaczął chrapać.

Rozdział 10

Synowie ziemi.

Wśród telirsterilów zapanowała tylko im znana moda na odbieranie imion swym władcom. Tytuły „król” oraz „królowa” zostają nadane parze małżeńskiej, która obejmując urząd, traci wszelkie swe cechy posiadane sprzed nadania owej godności. Sprawowana funkcja sprowadza się właściwie do pełnienia powinności reprezentowania Rady Gwiazd — faktycznego rządu Eilon Dara. Wysoce niestosownym jest pytanie dostojników o ich miano. Wśród nadaracenów, którzy miast nazywać się Gwiazdami honorują się odmiennie: Kwiatami, obowiązuje taki sam obyczaj, jak w odległym Imperium, jednakże telirsterilowie z Pherru (ród Sinni’Vael) nie wybierają swoich królów, a władza jest dziedziczona, tak, jak miało to miejsce w Oberonie. Z kolei w Tysseus Oziri elemdelalowie rodu Asthal’Manzae nie posiadają jednego władcy, lecz każde miasto ma swojego, znanego z imienia króla.

Klup Tulu, Protokół dyplomatyczny, Mezańska Akademia Nauk, Sormhord, rok 4344.

Stara Levartia to przede wszystkim niezmierzone połacie wszelkiego rodzaju traw, ostrokrzewów, plątaniny przerośniętych chwastów, zakrywających skarby najdawniejszej przeszłości. Przemierzając morza traw, na których niczym samotne wyspy tu i ówdzie sterczą bardzo stare drzewa, można natknąć się na ruiny budowli, roztrzaskane z biegiem wieków mury, szczątki domostw, nieznanego pochodzenia i przeznaczenia kamienne place, starożytne cmentarzyska porośnięte z reguły krzewami czerwonych róż, czy osmętnione kurhany w ciszy kryjące tajemnice Dawnych Dni. Wszędzie, poza, jako tako widocznymi ścieżkami, czają się najprzeróżniejsze zwierzęta, często niebezpieczni drapieżcy. Wiele gatunków przetrwało próbę czasu tylko tutaj, wiele jest też takich, które pojawiły się wyłącznie w dziczy tych niecywilizowanych obszarów. Droga do Kradal Belmur — Miasta Trzech Wież — wiedzie od Półwyspu Rathmula wciąż na wschód. Kufadel Menug, dowódca Purpurowych Bażantów z Barnton, nakazał swym gościom nie zbaczać ze szlaku pod żadnym pozorem.

— Nawet, gdy na drugi dzień dotrzecie do osady na północy, nie ruszajcie się ze ścieżki! — Mówił im przed odjazdem. — Mieszkają tam oślizgi, byletherzy i paskudni hodirowie, którzy są kanibalami! Lepiej dla was, byście, przechodząc tamtędy, przyspieszyli, bo spotkanie z nimi może być bardzo niebezpieczne. Jeśli zobaczycie dymy nad wioską, nie musicie się obawiać, znak to, że mają co jeść, jeśli jednak nie, przemknijcie tamtędy ile sił!

Adun przed wyjazdem przyrzekł zapamiętać te przestrogi. Teraz podróżowali na czterech koniach — Odrodzony Bohater z Nadarianem luzem, swobodnie, a Era na noszach pomiędzy dwoma wierzchowcami. Na jednym z nich jechał Elend. Mieli zaopatrzenie na całą podróż. Po pierwszym dniu jazdy, doskwierały im siodła, bolały tyłki i uda, po drodze jednak nie napotkała ich żadna niespodzianka, ani niebezpieczeństwo. Zgodnie z instrukcjami Kufadela Menuga dotarli do miejsca, które nazywa się Strzępem Ogona — Zura Kordan. Jest to fragment dawnego muru, który niegdyś musiał biec przy rzece. Obecnie pozostał po nim jedynie ułomek dawnej świetności, a po wodzie w tym miejscu nie było już żadnego śladu. Przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Rozbili obóz pod ruiną kamiennej ściany. Skrawek osłaniał w tym miejscu wędrowców od wiatru, a także od niepotrzebnego wzroku bandytów, którzy na niedalekiej stąd północy mieli swoje ziemie. Na południe od Zura Kordan osłaniał ich las.

Rozpalili małe ognisko. Zapadł zmierzch. Adun nakazał Nadarianowi i Elendowi czujność, sam zaś podał Erze kolejną porcję ziół. Cyrulik z Barnton przykazał leczyć ją rzadkim kwiatem mięsożernej i niebezpiecznej dla hodirów rośliny Thal Evru. Niestety nie mieli takiego specyfiku, dlatego czarodziejka nie odzyskała przytomności natychmiast, a miało się to stać na dniach, w bliżej nieokreślonej przyszłości. O ile oczywiście, znachor Purpurowych Bażantów niczego nie pokręcił…

— Adunie! — szept Nadariana oderwał Odrodzonego od zamyślenia.

— Mów.

— Elend i ja znaleźliśmy ślady — młodzieniec wskazał na las. Adun spojrzał.

— Gdzie jest Elend?

— Był tu przed chwilą! — Nadarian zaczął się rozglądać. Tuż za nim stał jeden z nadaracenów mierząc do hodira z łuku gotowego do strzału. Rzut okiem i już wiedzieli, że są otoczeni. Opór nie miał sensu. Dzicy telirsterilowie z pogranicza cywilizowanych krain potrafili zastawić zasadzkę skuteczną i niewidoczną. Kiedy Adun wstał od nieprzytomnej czarodziejki, zauważył, że zakamuflowane łuki i włócznie zaczynają pojawiać się ze wszystkich stron. Musieli być obserwowani dłużej, niż mogliby podejrzewać.

— Odłóżcie wszelką broń nieznajomi! — przemówił jeden z nadaracenów o cerze barwy słomy i włosach ziemno-czarnych, pomalowanych cienkimi pasemkami na odcienie trawy. Można było się zastanawiać, czy były to kolory wrodzone, czy jednak nie? Adun nie znał ich wcale, toteż poddał się pod wpływem imponującego popisu, jakim było zakraść się tu niespostrzeżenie, ciszej niż wiatr. Zdani byli na łaskę nadaracenów.

Nadarian wiedział, że są to telirsterilowie, a właściwie: elemdelalowie, pochodzący z bardzo dawnych czasów, kiedy to na świecie istniał jeszcze Oberon. Zgodnie z legendą Drugi Wielki Amaral Galizur dał części swego społeczeństwa wybór: mogli oni żyć poza jurysdykcją władzy i jakichkolwiek społecznych ograniczeń, niczym silvu’ar. Część amaralskich poddanych mogła wybrać życie bliższe łonie natury, trudniejsze, lecz dające większą satysfakcję z bliskości przyrody. Takie Gwiazdy nazywano nadaracenami — synami ziemi. Wszystko czym dysponowali pochodziło od bogini Mai. Ich rzemiosło to obróbka drewna, kamieni, kości, skór i futer. Metale wśród nadaracenów w ogóle nie miały żadnej wartości. Miecz, żelazny grot włóczni, lub strzały, czy ciężka zbroja — to wszystko uznawali za złe, niewłaściwe, prowadzące istoty rozumne do upadku. Występujące w stanie naturalnym kruszce szlachetne zaś uznawali za święte. Nadarian wiedział, że tam, gdzie się osiedlają, znają każdy kąt lepiej niż ktokolwiek kiedykolwiek poznałby to miejsce, że ich wiedza w zakresie zielarstwa i natury jest niezmierzona włącznie z tajnikami przyrodniczej magii. Nie wiedział jednak jak ich potraktuje ten myśliwski zwiad?

Nadaraceni byli przyodziani w tkane z lnu koszule, przystrojone liśćmi, kwiatami, gałązkami, wszelkiej maści fragmentami leśnego poszycia, twarze mieli zabrudzone na kolory lasu. Do rąk, na sznurkach pomocowane różne pióra i Adun podejrzewał, że to jest ich sposób na rozpoznawanie rzemiosła i pewnego rodzaju stopnia, czy stanu wśród towarzyszy. Podobnie postępowali equadreni, w świecie, który Odrodzony Bohater pamiętał doskonale, a z którego przeminięcia boleśnie zdawał sobie sprawę przy każdym kontakcie z nowożytnością. Wszystko wydawało się mieć swoje źródła w przeszłości, każdy szczegół był groteskowym przeinaczeniem świata sprzed zniszczenia Lulhmarru.

Prowadzili ich razem z końmi w głąb lasu. Erę musieli nieść inną drogą, bo nosze pomiędzy wierzchowcami na pewno nie zmieściłyby się na cieniutkiej, maskowanej ścieżce. Jeden z prowadzących, dzikich elemdelalów usuwał przed grupą elementy wymyślnego kamuflażu. Pomimo zaległej już ciemności, hodirowie podejrzewali, że jest to droga specjalnie dla nich, dlatego byli prowadzeni jawnie, bez zasłaniania oczu. Szli na tyle długo, że wkrótce w pełni stracili orientację. Cała przeprawa zajęła około czternastu Pieczęci. Teren składał się z wielu leśnych wzgórz, przecinali niejeden wąwóz, raz nakazano im szczególną ostrożność i pojmani podejrzewali, że nieopodal musi czaić się jakaś bestia. Po wycieńczającym spacerze dotarli do osady. Jej światła wzbudziły nadzieję w sercach hodirów. Elend usiadł pod drzewem, sapiąc i zipiąc niczym po całodniowej pracy przy kopaniu rowów.

— Wstawaj! — krzyknął mu Adun, podając rękę. — Za chwilę będziesz się byczył przy ogniu! — uśmiechnął się.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 89.44