E-book
16.17
drukowana A5
57.84
Książka Pełna Magii

Bezpłatny fragment - Książka Pełna Magii

Tajemnica Zielonego Gaju


5
Objętość:
329 str.
ISBN:
978-83-8273-297-9
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 57.84

Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku,


Oddaję w Twoje ręce Książkę pełną magii. Tom I Tajemnica Zielonego Gaju. Życzę Ci dużo czytelniczej radości!


Proszę, abyś szanowała/szanował moje prawa jako twórcy.


Książka, którą trzymasz w dłoniach, jest moim dziełem. Wszelkie prawa do niej są zastrzeżone. Przedruk i kopiowanie oraz rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie całości albo fragmentu/fragmentów utworu — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych oraz w publikacjach w Internecie (przywołując słowa z tej powieści, proszę nie zmieniaj jej treści i zaznacz, czyje to dzieło) — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody autorki.

© All rights reserved by Alicja Szulborska 2021



Mamie i Tacie —

dziękuję Wam za to, że pozwoliliście mi

iść drogą marzeń


oraz


wszystkim małym i dużym

Marzycielkom i Marzycielom,

którzy odważyli się pójść za swoim marzeniem.


Kto miał Marzenie w dłoni,

ten zrozumie wszystkiego sens.

Otwórz Drzwi.

Wpuść Magię.

Wejdź do Krainy Marzeń.

Wstęp do opowieści

Wkraczamy do Zielonego Gaju i dowiadujemy się o istnieniu pewnej Tajemnicy…

Zanim powiesz, że nie wierzysz w takie rzeczy — po prostu nie patrz, a zobaczysz.

Uwierz.

Niemożliwe jest możliwe.

Zielony Gaj to najzwyczajniejsza wieś pod słońcem. Zimą pada tu śnieg, a mrozy są prawdziwym utrapieniem dla uszu dzieci i dorosłych. Jesienią liście opadają z drzew w takt wiatrów śpiewających smutne pieśni. Wiosną przebiśniegi i krokusy sterczą ponad płową powierzchnią ziemi, wykrzykując światu, że idzie lepszy czas w roku. Latem przychodzą upały, mieszkańcy Zielonego Gaju robią się leniwi, a kompot z rabarbaru chętnie pije każdy, kto może czuć pragnienie.

Czas przemierza główną ulicę i dróżki niespiesznym krokiem. Jest leniwą osobliwością. Człowiekowi ciągle i zawsze wszędzie spieszno, jemu — nie. Taka odwrotność gatunku ludzkiego, bo homo sapiens, jako istota tylko przez chwilkę stąpająca po ziemi, odczuwa jego upływ. Tutaj nie ma się do czego spieszyć. Więc i Pan Czas daje sobie wolne od pędu do przyszłości, która obraca w proch teraźniejszość i odgranicza nas coraz bardziej od przeszłości.

Gdziekolwiek nie sięgnąć wzrokiem, nie ma tu nic a nic nadzwyczajnego. Około siedemdziesiąt domostw z archaicznymi ogródkami połączonymi z sadami i warzywniakami stoi tu od przeszło stu lat. Wcześniej ten teren też był zamieszkany, historia tych ziem sięga daleko wstecz, ale to temat na inną opowieść.

Pod większością tutejszych strzech żyją dziadkowie, rodzice i dzieci. Rodziny gnieżdżą się niczym ptaszki w ciasnej klatce, żyje im się dobrze i miło. Są też i samotnicy. Zaliczają się do nich najbardziej podejrzane jednostki, wolne duchy, które nie cierpią społecznych masek, i ci, których zepchnięto na margines. Ostatni trzymają się na uboczu, żyją po swojemu, nikomu nie wadząc.

Dorośli parają się pracą na roli. Starsi ludzie spędzają ostatnie dni życia w spokoju i towarzystwie wnuków. Jedni mają ich za kochane stworzenia, inni za diabły wcielone. Obowiązkiem dzieci jest być posłusznym rodzicom, chodzić do szkoły, odrabiać lekcje i być grzecznymi. Oczywiście, jak to one, są sobą, słowa dorosłych wpadają i wypadają im z uszu, a figle i psoty są na porządku dziennym. Wszystko jest tak normalne, żeby nie powiedzieć nudne.

To pozór.

Zielony Gaj skrywa wiele Tajemnic.

Jedna z nich, mieszcząca się za niewidocznymi dla większości z nas drzwiczkami, schowanymi za krzakiem dzikiej róży i zasłonięta sosnami i małymi olchami, zainspirowała mnie do opowiedzenia o Tym Miejscu i pewnej Tajemnicy…

Pierwsza noc

Zapada zmrok, Dzień przechodzi w Noc.

Naszym oczom ukazuje się odwieczny cud.

Zawieszony nad głowami nie zawsze bywa zauważony.

Zadrzyj głowę wysoko, o tak!

Spójrz i zobacz.

Widzisz?

Zaczyna się! Na scenę wychodzi ona, Noc.

Poznajemy też mieszkańców Zielonego Gaju.

Gotowi na to spotkanie?

Powierzchnia nieba zmieniła barwę z ciemnego błękitu na mroczny atrament. Była lekko pomarszczona oraz tu i tam wypukła. Tajemnicza. Jakby ktoś się za nią skrywał. Nieliczne szare chmury, tak zwane samotniczki, porozrzucane bez ładu i składu, tworzyły osobliwy, ale pełen uroku widok. Kto spojrzał, ten poczuł ochotę tworzenia najprawdziwszej poezji. Księżyc schował się za jedną z nich, tą, która różniła się od pozostałych chmur swym kolorem, szafirową. Co jakiś czas wyglądał zza niej. Być może kogoś lub czegoś wypatrywał. Dziś miał okrągłą buzię, której perłowa barwa w połączeniu z malutkimi dziurkami w kolorze platyny sprawiała, że ludzie nie mogli oderwać2 od niego oczu. A noc ta była wyjątkowo przyjemna. Ciepła, z wiaterkiem, który lubi płatać figle, z ziemią wciąż gorącą od słońca, z zapachem trawy i kwiatów. Uwieńczona występami ptaków na drzewach, które może opisać tylko jedne słowo — cudowne.

*

Stara Dąbrowska od przeszło godziny chrapała na wiekowym, drewnianym łożu wewnątrz swojej wiejskiej chatki. Była to kobieta wielka, poczwarkowata, z ogromnym pieprzykiem dokładnie w środkowej części czoła. Nosiła się po staroświecku. Zawsze z chustą w kolorze sraczkowatym wetkniętą na głowę tak, aby ta zakryła jej całe czoło. Najczęściej można było ją zobaczyć w granatowej bluzce w wielkie białe grochy, szerokiej spódnicy przed łydkę, barwy zgniłej zieleni, i sandałach, które na pewno pamiętały czasy pierwszej wojny światowej (tak przynajmniej zaśmiewały się z ich wyglądu tutejsze dzieciaki).

Kobietę tę najlepiej opisywały jej humory. W poniedziałek ganiała z kijem w ręku wszystkie dzieciaki, które śmiały spojrzeć w kierunku jej sadu z drzewkami owocowymi. We wtorek wołała te same dzieci i częstowała je cukierkami zwanymi kukułki. W środę słała im wiązanki na lewo i prawo, a przy każdym niezbyt chwalebnym słowie żegnała się, przepraszając stwórcę za to, co powiedziała. W czwartek przepadała, znikała i nikt nie miał pojęcia, gdzie jest. W piątek dogryzała sąsiadce. W sobotę szykowała się na niedzielę, a w niedzielę chodziła po wsi i radośnie witała każdą napotkaną osobę. Każdy dzień tygodnia kolorowała różnymi odcieniami swych humorów. Cała Dąbrowska, stara panna, która tak naprawdę nie miała nic wspólnego ze staropanieństwem, ale kto na wsi przejmowałby się takimi szczegółami. Poza tym najzwyczajniej w świecie była osobą samotną i ta samotność dotykała jej każdego dnia i każdej nocy, przez co rządziły nią nieco, a może bardziej, takie cechy jak upierdliwość, wścibstwo i zrzędliwość.

*

Czwórka łobuzów Nowaków gawędziła o następnym dniu i kombinowała, jaki psikus dzisiaj zrobić.

Skuleni pod kołdrą, z latarkami w rękach, starali się szeptać najciszej, jak potrafili. Ostatnie, czego pragnęli dwunastoletni Franek, jedenastoletni Wojtek, dziesięcioletni Henio i siedmioletni Marcin, to scena, która wygląda tak: ktoś otwiera drzwi. Ledwie słychać skrzypnięcie. Przykładają dłonie do ust. Nikt nie ma odwagi oddychać. Po plecach przelatują ciarki. Wtedy do pokoju skąpanego w ciemności wpada snop światła. Najpierw pojawia się cień, dopiero później ona, mama. Spogląda na nich i każdy z nich dostrzega to samo… mają przechlapane!

— Widzicie wściekłość wymalowaną na jej twarzy? — pyta Franek. — To już nie nasza matka, a stwór.

Chłopiec wykrzywia twarz i udaje, że spluwa.

— Jak dla mnie przemieniła się w istotę, która pragnie złoić nasze tyłki, by stały się purpurowe — dodaje Wojtek.

— Heniu, Marcinie, patrzcie i kryjcie się — rozkazuje Franek. — To potwór marzący tylko o tym, aby wypluć na nas całą flegmę z serią najstraszniejszych słów. Na końcu ta istota jest głosem o zapachu spokoju wypowiadającym słowo „kara”.


Po tym wyobrażeniu nikt nie odważył się nawet odetchnąć. Dławili się i pocili, ale nie drgnęli. Minęła dłuższa chwila, kiedy otrząsnęli się, udawali, że plują przez ramię i strząchali to, czego tak nie mogli zdzierżyć.

Tak, kara to ostatnia rzecz, której mogła pragnąć Banda Franka, jak się zwykli nazywać chłopcy. Coś, co kojarzyło się im z jednym — zamknięciem w czterech ścianach, mamą przemieniającą się w potwora, który nakazuje spędzać całe długie godziny na czterech literach w swoim pokoju. „O, co to, to nie!”, dodawali w duchu, a myśli dosłownie warczały chłopcom w głowach.

*

Gdzieś nieopodal, w tej samej wsi, Edek, miejscowy pijak, właśnie przewrócił się pod płotem.

— A niech toooo — rozległo się po okolicy.

Upadł, ale jakoś nikogo to nie obeszło. Choć w wioskach wszystko ma oczy i nic nie da się ukryć, wyciąganie pomocnej dłoni takiej jednostce nie leżało w naturze tutejszych podglądaczy i plotkar.

— No masz żeś ci los! — westchnął mężczyzna.

Nikt nie widział tego zdarzenia czy nikt nie chciał zobaczyć tego, co się stało…? Stara Tekla zauważyła ten upadek przez sztachety swojego płotu, przewróciła oczami, myśląc: „No znowu?”, obróciła się i podreptała do domu. Tadeusz, wesoło podśpiewujący na rowerze, minął sąsiada, stwierdziwszy w duchu, że taki to ma szczęście! „Pije, odpoczywa i nie skala się robotą”. Mężczyzna nawet zwolnił na swoim dwuśladzie, zatrzymał wzrok na Edku, po czym odjechał. Parę innych osób ze wsi też kątem oka obserwowało scenę upadku człowieka w pokrzywy, ale kto by tam się przejmował takim jak on. To się chyba nazywa społecznym wykluczeniem, czasem określa się to znieczulicą czy zmierzchem człowieczeństwa.

— Niech mnie szlag! — zawył Edek pod nosem. — Auć!

Poleciał.

Tak naprawdę przewalił się razem ze spróchniałym od starości ogrodzeniem. Oboje runęli w bujne pokrzywy. Upojony alkoholem mało co poczuł. Pokrzywy nie znosiły go, bo walił się na nie co dnia. No to poparzyły chłopa, jak mu się należało. Gdyby rzeczywiście miały tak zdrowotną moc, jak mówiły stare baby, Edek byłby najzdrowszym mężczyzną na tej planecie, a może i jeszcze dalej. Tak oto ten wykluczony leżał w chaszczach i miał świadomość, że jest sam ze swoimi bolączkami.

— Kim się stałem? — pytał samego siebie. Z oczu ciekły mu łzy, aż w końcu rozpłakał się na całego. — Kim? Marnością, do której wstyd innym podejść. Czerwoną twarzą, w którą nikt nie chce spojrzeć. Przegranym życiem, od którego każdy ucieka.

Kiedyś był Edwardem Malinowskim. Tym Edwardem, którego szanowali mieszkańcy Zielonego Gaju. Prowadził niewielki, ale słynny na całą okolicę zakład stolarski. Przyjeżdżała do niego klientela nawet z samej stolicy. Znał się chłop na swoim fachu. „Potrafi pan tchnąć magię w kawałek drzewa”, mawiał każdy, komu w ręce wpadły jego cuda z drewna.

Lekko czerwona twarz ukrywała delikatnego i wrażliwego człowieka. Taka piękna istota ukryta w ciele bestii. Stary Edward wyczarowywał stoły i stoliki, krzesła i taborety, szafki i szafeczki, czynił z nich coś więcej aniżeli tylko przedmioty użytku. To jednak karta z historii. Dziś był pijakiem. Pijaństwo pomagało mu oddzielić się kotarą utkaną z mgły od wspomnień, których nie chciał mieć obok. Chodziło o nią. Wybrał niepamięć, bo czasem wydaje się, że odgrodzenie się od wspomnień i przeszłości jest najlepszym rozwiązaniem.

— Kim ja jestem? — mamrotał pod nosem. — Tak mi wstyd. Wstyd. Wstyd — łkał.

Głos Edka cichł i cichł, aż w końcu słowa, które wypowiadał raz za razem, przemieniły się w chrapanie. Zasnął w krzakach. Z kącików oczy płynęły mu łzy. Trudno powiedzieć, czy śnił o niej, czy nawet w objęciach Morfeusza ubolewał nad swoim losem.

*

Kot o niepowtarzalnym imieniu Teofil właśnie wychodził na łowy. Stawiał łapkę za łapką z gracją, której mogła pozazdrościć mu nawet primabalerina. Zwierzę miało piękną, lśniącą sierść w kolorze popiołu. Dzieciaki mu podobnych zwykle określali Buraskami.

— Hmm… ciekawe, gdzie dziś najlepiej będą brały myszy. — Usiadł pod starą jabłonią, aby tam na spokojnie rozmyślać.

Z wrażenia, że mógłby upolować taką jedną rudą, aż oczy mu się zaiskrzyły. Był niegdysiejszym kotem. Lecz jak każdy mieszkaniec Zielonego Gaju miał swoje tajemnice, a te mogłoby wprawić nawet ciebie w osłupienie.

— Nic nie poradzę, że kocham łapać czteronożne gryzonie. Gnać je, capnąć za tułów, przygryźć za łeb, naskoczyć — opowiadał każdemu, kto nie pochwalał jego filozofii życia.

Teofil należał do starego pokolenia łowców. Lubił, kiedy dokładnie tych słów używało się, mówiąc o nim.

— Koty stworzono w jednym celu. A tym celem jest odławianie tych przeklętych myszy — mawiał na posiedzeniach corocznego Kociego Zlotu, który odbywał się pod starą gruszą w sadzie starej Dąbrowskiej. — Mogą nazywać mnie jak chcą, ale nie godzi się rezygnować z myszy tylko dlatego, że współcześni wymyślili sobie wegetarianizm.

Wróblami, jajami młodych kawek czy malutkimi gołębiakami też nie gardził, choć starał się nie zadzierać z lotnymi.

Tej nocy nie miał zamiaru leniuchować.

— Ciekawe, no ciekawe, co mi się dziś napatoczy. — Zacierał łapy na myśl o tym, co będzie mógł zjeść.

Kiedy tak się rozmarzył, coś przebiegło mu przed oczami.

— No, no! Co to było? — Poderwał się na cztery łapy.

Uniósł nos. Wąchał i węszył. Kocia głowa obracała się w cztery kierunki świata. Zniżał się do ziemi, to znów unosił i prężył ciało.

— Gdzie jesteś, ofiarko ma, no gdzie się skryłaś?

Wtem coś go plasnęło.

Łap, łap i łap.

Z wrażenia przymknął powieki. Ciosy padały jeden za drugim.

— Tak sobie pogrywasz z kotem Teofilem? — fuknął i wystrzelił w powietrze.

Wtem coś pochwyciło go od tyłu i zaczęło ciągnąć za ogon.

— Tylko nie on! — zawył Teofil.

— A kuku! — odezwało się jakieś stworzenie. Miało radosny głos.

— To ty, fluku!

— Jakiś ty niemiły, jakże tak można, kocie Teofilu!

— Zaraz cię zjem i będziesz miał!

— Ty tylko dużo gadasz, lubisz uchodzić za chojraka, ale myszki, która mieszka z tobą pod jednym dachem, nie zjesz.

— Zaraz zobaczymy.

Tak Teofil pognał za myszką. Bynajmniej nie chciał jej zjeść, ale pouczyć o tym, że pozory należy zachowywać, bo inaczej można stracić reputację, a za stratą reputacji idzie strata pozycji.

*

Ptaki usadowione na koronach drzew przekrzykiwały się między sobą. Wrzało, oj wrzało. Hałas był niemiłosierny, bo kto jak kto, ale lotne potrafiły napuszyć piórka i wydzierać się na całe dzioby!

— Ty, tam, po lewej! Halo! Halo! Dupku, słyszysz mnie?!!! Piii! Piii! Piii!

— Spadaj, kretynie! Tiii!

— O, proszę! Słyszysz jednak kolegę! F-iu! Fiu! F-iu! Fiu! F-iu! Fiu!

— Trudno cię nie słyszeć. Tiri, tiriii, tii!

— Zwiewajmy z Zielonego Gaju póki czas. Tiii… Tiuu… Tuuu… Tiii… Tiuu… Tuu!

— A co, przewidujesz trzecią wojnę światową? F-iu! Fiu!

— Nie czujesz?

— A co mam czuć?

— Coś nadchodzi.

— Idź się leczyć, kretynie. Spadam stąd, bo zaraz zwariuję od tej gadaniny.

— A spadaj, spadaj. Żeby tylko później nie było, że nie mówiłem! Piiii! Piii! Piiiipi!!!

*

Nad starymi sosnami, powykrzywianymi w sposób cudaczny i pamiętającymi czasy wojny, skrzydła rozpostarł nietoperz NigdyNigdy. Tak go zwały tutejsze dzieciaki, które po zapadnięciu zmroku lubiły bez wiedzy rodziców wykradać się z domów.

Ciało pokrywała mu sierść w kolorze ciemnoszarym, miejscami wpadająca w byle jaki odcień czerni. Jedynie brzuszek miał barwę brązu — połączenie odcieni cynamonu, czekolady i kakao. Był małomówny. Zresztą nie miał zbyt wielu towarzyszy do rozmów. Uważał się za towarzyskiego, ale życie zrobiło z niego odludka i samotnika. Tak jakoś wyszło, że w Zielonym Gaju był sam jak palec.

— Gdyby nie te cym-bały — otworzył paszczę i ze śmiechu wyszczerzył wszystkie kły — ta cała Ban-da Franka, nu-dziłbym się tu, nu-dziłbym się. Cym-bały.

Pewnego razu Franek wraz z Wojtkiem, Heniem i Marcinem postanowili mieć na własność nietoperza. Kiedy mali chłopcy sobie coś postanowią, to żeby niebo grzmiało i sam Bóg groził, muszą spełnić swoje postanowienie. Na nic zakazy mamy.

Przez tydzień knuli w piwnicy, w jaki sposób złapać dziada. Pewnie gdyby nie to, że Henio spadł z drzewa, wrzasnął i upadając na tyłek, trafił na jeża, być może życie NigdyNigdy wyglądałoby inaczej. Stało się jednak, jak się stało. Jeż Klemens o mało nie zginął śmiercią tragiczną. Do tej pory krążą po lesie legendy o tym, jakim cudem uszedł z życiem. „Cud”, ogłosił naczelny dziennik przeznaczony dla jeżowatych. Czy był to cud? Trudno stwierdzić. Z pupy Henryka leciała krew, a pośladki pokłute przez igły jeża wyglądały tragicznie. Klemens zaś wykaraskał się i miesiąc chlipał, płakał, ryczał, ale wyzdrowiał. Franek rzucał brzydkimi słowami, Wojtek stał i patrzył, Marcin ukrył twarz w dłoniach, Henio przekręcał każdy wyraz na możliwe sposoby. Nietoperz zwiał. Od tamtej pory stworzenie nocy miało na oku Bandę Franka i wiedziało, że na takich „cym-bałów” trzeba uważać.

— Musimy go mieć! — podkreślał najstarszy z czwórki Nowaków.

Chłopcom zależało na NigdyNigdy z prostej przyczyny. Jedna z legend głosiła, że nietoperz zna pewną istotę zwaną Tuli. Podobno był on gnomem posiadającym wiedzę o tym, gdzie znajdują się niewyobrażalne skarby. Podobno. Wyobraźnia Franka, Wojtka, Henia i Marcina za to miała się znakomicie. Była w najlepszej formie. Kiedy chłopcy przymykali oczy, widzieli skarby. A myśl o skarbach tak wbiła się im do głów, że nie potrafili o nich zapomnieć.

— Ten nietoperz doprowadzi nas do gnoma, a on do bogactwa. — Franek nawet nie brał pod uwagę innej możliwości.

— Wyobrażacie sobie te góry złota, artefaktów, magicznych przedmiotów i innych drogocennych rzeczy? — Wojtek już snuł wyobrażenia o tym, co będą posiadali, kiedy tylko uda się im dotrzeć do stworzenia nocy.

Te myśli tak opętały umysły tej czwórki, że dosłownie niczym prawdziwe istoty kroczyły za nimi dniami, nocami i nawet podczas krótkiej popołudniowej drzemki.

*

Tymczasem Noc wsunęła na siebie ciemną suknię, a ta swymi fałdami przykryła całą okolicę. Wszystko wokół wyglądało zjawiskowo. Niczym przybysz z innej planety. Gwiazdy rozpromieniły niebo. Ich białe, srebrne, złote i żółte iskierki skakały po ciemnym płótnie nieboskłonu, wprawiając w zachwyt wielu ludzi. Nie mogło też zabraknąć aury tajemniczości, która zawsze otaczała Noc.

*

Emilka siedziała na drewnianej ławeczce w ogrodzie, kiedy spadła pierwsza gwiazda. Otulona nie tylko w koc, ale i w ciemność, obserwowała niebo i bliskich.

— Wypowiedz życzenie! — wykrzyknął dziadek.

— Tylko nie na głos. Nie spełni się — dodała babcia, wymownie patrząc na wnuczkę.

— Szybciej, szybciej, moja duszko — zaśmiał się dziadek.

— Wierzycie w takie rzeczy? — Emilka, wciąż wpatrując się w niebo, skierowała pytanie w stronę babci i dziadka.

— W jakie? — dopytywała babcia.

— Spadające gwiazdy, życzenia i tym podobne bajki.

— Dlaczego mamy, nie wierzyć, duszko? — Bernard, dziadek Emilii, był zaskoczony pytaniem.

— Dlaczego tak? — nie odpuszczała dziewczynka.

— Rozejrzyj się wokół. Wszędzie jest tyle niepojętych i niesamowitych rzeczy. Dlaczego więc nie wierzyć, że spadające gwiazdy mają moc spełniania życzeń?

— Oj, duże dzieci z was.

— A z ciebie niedowiarek. — Dziadek poprawił wąs. Nie mógł pojąć, że jego wnuczka nie wierzy w takie rzeczy.

— No dobrze… Niech się skupię…

— Ona się skupia. Sku-pia! Daj jej chwilę na skupienie się. — Babcia trąciła męża w ramię.

— Ona niech się lepiej pospieszy, zanim gwiazda spadnie. — Dziadek nie chciał dać za wygraną.

— Mam! Już! Wypowiedziałam je w myślach. — Dziewczynka zrobiła to na odczepnego, jak w zwyczaju mają robić jej rówieśnicy, kiedy chcą się pozbyć towarzystwa starszych.

— Tylko nie zdradzaj się z nim. Broń cię, Panie Boże, nie wypowiadaj go na głos! — Babcia Matylda była podekscytowana.

— Nie wierzę w takie rzeczy, ale skoro prosisz, zamykam buzię na kłódkę i nie dowiecie się, co tam sobie wymyśliłam. — Wypowiedziała to takim tonem, który sam w sobie mówił: „Dajcie z tym spokój, to i tak bzdury!”.

— Nie bądź takim niedowiarkiem. Pewnego dnia jeszcze się zdziwisz. — Kobieta wzięła wnuczkę pod brodę i nieoczekiwanie pocałowała Emilkę w policzek.

— Jestem tylko zwykłą dziewczynką, która nie wierzy w takie sprawy i już.

— Moja duszko, niedowiarku ty jeden. No dobrze, na nas już pora. Nie siedź tu za długo.

— Dobrze, obiecuję.

*

Bardzo daleko stąd, ponad dachami Zielonego Gaju, spadająca gwiazda dostrzegła pewną postać. Była to Emilka. Owa gwiazda wyraźnie usłyszała jej życzenie. W pierwszej chwili zdziwiła się, że doszło do niej pragnienie niedowiarka. „To niemożliwe”, zreflektowała się. Po krótkim przyjrzeniu się dziewczynce zrozumiała, w czym leży rzecz. Poza tym, choć gwiazdy i dziewczynki mają niewiele wspólnego, rozumiała, co to znaczy mieć wielkie marzenie. A takie niewątpliwie miała Emilka.

Raz na sto jedenaście lat gwiazda mogła spełnić życzenie człowieka. Mało kto wie, że nie spełniają one życzeń byle kogo. Musi to być ktoś o określonych kryteriach, ale tych nigdy nikomu nie wyjawiają. Chichocząc z radości, wiedziała, że trafiła na właściwą osobę. Już miała plan. Teraz pozwoliła sobie unosić się w rytm pieśni wiatru. Pędziła w dół, przyglądając się okolicy, a ta była tak odmienna od jej domu… Domu, który znajdował się w odległej krainie zwaną Złotą Doliną. Żaden człowiek nie wiedział o istnieniu tego miejsca. Nie mówiła o niej ani jedna opowieść. Wspomnienie jej nazwy nie znajdowało się w żadnej księdze zapisanej ludzką ręką. Miejsce to dla człowieka nie istniało. Tą, która przemierzała teraz niebo, była gwiazda, której imię brzmiało Chichotka.

*

NigdyNigdy krążył nad koronami sosen, kiedy Noc coraz pewniej przejmowała władzę nad okolicą. Drzewa pachniały żywicą i ilekroć nietoperz bywał w okolicy Zielonego Gaju, nie odmawiał sobie odwiedzin akurat tego miejsca. Było takie przyciągające. Tak, to słowo najtrafniej opisywało je według NigdyNigdy. Ostatnio czterech małych ludzi, tak nazywał dzieci, uciekało, gdy uzmysłowiło sobie, że tuż nad ich głowami unosi się on.

— Te małe ludzie ta-kie strachliwe. Pisz-czy to, pisz-czy to, że aż me uszy dę-ba stają. — NigdyNigdy sam do siebie komentował ucieczkę dzieci Nowaków. A jego ciemne, leciutko włochate ciałko aż drgało z rozbawienia. Uwielbiał te całe strachliwe stworzenia, jakimi byli mali ludzie. Z tym że uwielbiał je tylko wtedy, kiedy czuły strach.

*

Nowakowie knuli jak zwykle. Chłopcy nie potrafili usiedzieć spokojnie na czterech literach dłużej niż kilka minut.

— Ty, patrz, to…

— Franek, toć to stwór z piekła! Dajem nogę stąd!

— Dajem, da-j-em, Heniek!

— A gdzie Malcin?

— „Marcin”, głąbie, się mówi — zadrwił Franek z Henia.

— Marcin!!! — poprawił się chłopiec, choć „r” wcale nie brzmiało jak „r”.

— Tu… Tu chło-p-aki. — Głos niewątpliwie dał się słyszeć gdzieś w ich pobliżu.

— Malcin, gdzie ty? — powiedział Heniek.

— „Marcin”, głąbie. Ile razy ci powtarzać? — Na twarzy Franciszka wymalowało się wzburzenie.

— Tu… chłopaki — odezwał się najmłodszy z braci.

— Co ty frajer, że w rowie leżysz? — Wojtek wybuchnął śmiechem, dostrzegając Marcina.

— Dziad nasrał mi na łeb. No popatrz, no popatrz, no popatrz — oświadczył poważnie chłopiec z wyczuwalnym wstydem w głosie. W jego oczach pojawiły się łzy. Szybko je starł. Nie chciał wyjść na tchórza przed braćmi, ale jakoś tak nie mógł powstrzymać tych paskudnych łez brużdżących mu w oczach.

— To strząchnij gówno ze łba i w nogi. — Franek powiedział to tak, jakby odchody nietoperza na głowie były czymś zwyczajnym.

— Stląchnij, właśnie, stląchnij. — Henio chciał dać do zrozumienia, że popiera Franka.

Chłopiec miał problem z wymową „r”, „rz” i „ż”, które najczęściej w jego ustach brzmiało jak „l”.

— Ty się stląchnij, głąbie, sam. Do jakiej szkoły ty łazisz?

— Tej co ty.

— Dobra, wyłaź, Marcin, z tych okopów. Diabeł NigdyNigdy odleciał. — Franek czuł irytację.

— Nici z naszego planu. — Wojtek posmutniał.

— Jutro. Jutro dziada wyśledzimy. Banda Franka zawsze zdobywa, co chce. — Wszyscy czterej w jednej chwili wyszczerzyli zęby. — Jutro tu wrócimy.

*

Emilka wpatrywała się w stare jabłonie rosnące przy domu. Miała jasne, lekko falujące włosy za łopatki, okrągłą buzię z wypiekami na policzkach i dziewczęcą sylwetkę, które sprawiały, że wyglądała na dziecko. Przyjaźniła się z Asią, ale ta zawsze na lato wyjeżdżała do babci mieszkającej na drugim końcu kraju. Dziewczynka była więc zdana na swoje towarzystwo. To nie lada wyzwanie być kompanem dla siebie. W lepszym przypadku można się sobą znudzić, w gorszym, człowiek zajdzie sobie sam za skórę, postanowi walczyć z cieniem stojącym przed nim, znienawidzi się. Emilka miała nadzieję, że jakoś to będzie.

Tymczasem…

Chciała zostać kimś ważnym, kimś wielkim, kimś, o kim będzie się opowiadać za dziesięć, pięćdziesiąt, a nawet za sto czy dwieście lat. Szanowała pracę rodziców i dziadków, którzy byli dumni z tego, że prowadzą gospodarstwo rolne. Jednak na myśl, że musiałaby robić to samo, ściskało ją w środku. Kochała to miejsce: pola, lasy, strumyki, dzikie dróżki, każdy kamień. Uwielbiała zwierzęta i rośliny. Wszystko to było jej częścią, czymś, co już na zawsze i jeszcze dłużej będzie z nią, gdziekolwiek się nie znajdzie. Tylko dojenie krów, karmienie świń, wyrzucanie gnoju z chlewika czy zasiew pól zupełnie nie było tym, co ją fascynowało. Nie potrafiła wyobrazić sobie, jak mogłaby zrealizować swoje plany i nie potrafiła się z tym pogodzić. Nie miała jednak ani jednego realnego powodu, by swoje smutki podeprzeć jakimikolwiek argumentami. Raz, nie mogła powiedzieć, że miała złe życie. „Inni mają tysiąc razy gorzej”, myślała. Dwa, nigdy nic, nic a nic, nie zrobiła, aby je uskutecznić. „Jak więc mam prawo myśleć, że mogę kiedyś robić cokolwiek innego niż to, co robili moi dziadkowie, a teraz rodzice?”, pytała siebie. Smutek nie schodził jej z twarzy. Choć… gdy uniosła głowę, a jej oczy zwróciły się ku nocnemu niebu pełnemu roziskrzonych gwiazd, zdaje się, że uśmiechnęła się. Bo patrząc tam wysoko, gdzieś w podniebne przestworza, podróżując w myślach jeszcze dalej, czuła się wolna. Wpatrując się w dal, miała wrażenie, że może wszystko, cokolwiek zapragnie, pomyśli, zaplanuje. Już sama myśl była przyjemna, a nawet jakakolwiek szansa na spełnienie powodowała, że odnosiła wrażenie, jakby stopy odrywały się od ziemi. Stawała się lekka, a ta lekkość napędzała ją jakąś niepojętą, nieznaną i niesamowitą energią. Zrywała wszystkie pętające ją kajdany i mogła być sobą. Patrzyła.

*

Zielony Gaj lubił noce. Pod powłoką zwyczajności, normalności i nudy był wyjątkowy z wielu względów. Mało która miejscowość mogła pochwalić się posiadaniem gnoma.

Był on postacią z długą, kudłatą i szarą brodą, przypominającą sierść myszy. Jak przystało na taką istotę, nie można tu mówić o jakiejkolwiek urodzie. Wyraźne kości policzkowe, prostackie rysy twarzy i pomarszczona ziemista skóra czyniły go odpychającym stworzeniem. Do tego wielkie, ciemne, groźne oczy sprawiały, że ten, kto w nie spojrzał, czuł przerażenie we wszystkich trzewiach. Gnom od wieków nosił ten sam strój. Jego ubranie składało się z workowatej bluzki i obcisłych spodni w kolorze ciemnoziemistym. Na wypady poza norę zarzucał na siebie ołówkową narzutę z kapturem. Miał na imię Tuli i mieszkał pod ziemią. Rzadko wypuszczał się na powierzchnię, a gdy do tego dochodziło, zazwyczaj działo się to w środku nocy. Nikt z obecnie żyjących go nie widział, co wcale nie przeszkadzało wielu osobom wierzyć w jego istnienie.

Ta noc była inna od pozostałych. Na niebie pojawiła się spadająca gwiazda. Prawdziwa. Od pewnego czasu Tuli czuł w kościach, że wreszcie to ta najprawdziwsza z prawdziwych. Ta, co może spełnić życzenie. Jego skarb, cacuszko i świecidełko. Wyjrzał ze swojej norki. Wyjął pożółkniętą kartkę i swoim wielkim ołówkiem próbował wyliczyć dokładną datę i miejsce upadku gwiazdy.

— A niech mnie! Zielony Gaju, to będzie tu. To będzie tu! A niech mnie! — Tuli wrócił do swojego domu. Wiedział, do czego został stworzony. — Ach, znowu szykuje się robota. A niech mnie!

Pierwszy dzień

Poznajemy lepiej naszych bohaterów

i jesteśmy bliżej ich marzeń.

Noc przeszła. Zrobiło się jasno i cieplej, a raczej najpierw Zielony Gaj otuliło swym ramieniem ciepło, dopiero chwilę później na to miejsce zaczęły spływać z nieba strużki światła, które powoli przerodziły się w złocisto-żółto-białą światłość. Rozgrzane powietrze o zapachu kłosujących traw doceniały najbardziej dzieci, które już od świtu biegły na dwór, aby korzystać z pięknej, letniej pogody. Najgorętszymi zwolennikami upałów byli chłopcy Nowaków: Franek, Wojtek, Henio i Marcin. Bo kiedy przychodziło ciepło, to o wiele przyjemniej było nacisnąć klamkę, popchnąć drzwi i wyparować poza dom w wielki świat. Ten spowity przez świetlistą pajęczynę promieni słonecznych nie tylko wydawał się piękniejszy i milszy, ale takim w ten czas właśnie dla nich był.

*

Dzieci Nowaków uwielbiały psocić. Ta czwórka już nieraz napytała sobie biedy, ale w ich mniemaniu im więcej się dzieje, tym lepiej. Nie znosili nudy. Była dla nich gorsza od mamy wykrzykującej, że są osłami i czeka ich kara tak straszna i długa, że kiedy zostaną z niej zwolnieni, staną się już młodymi mężczyznami. Nuda jawiła się im jako postać wyjęta z otchłani znajdującej się gdzieś pod ziemią. Zdaniem tej czwórki mieszkał również nie kto inny jak sam… diabeł (stworzenie władające Piekłem, w którym nieustannie słychać zgrzytanie zębami, czuć zapach spalenizny, a wszędzie, gdziekolwiek sięgnąć wzrokiem, ogień…). Nuda nosiła się w szarym, workowatym i ciut przydługim płaszczu. Siwe długie, cienkie włosy wystawały spod dużego kapelusza w kolorze ołówkowym. Twarz przypominała płową, pomarszczoną kartkę. Kiedy spoglądała na człowieka swoimi małymi, szarymi oczkami, kto żyw i zdrów na umyśle uciekał. Chuchała bowiem na człowieka i przynosiła coś strasznego… nudę, czyli dawała samą siebie, najgorsze paskudztwo. „Tfu! Tfu! Tfu!”. Dla braci była istotą koszmarną.

— Franek, a ty gdzie? — Anna, mama czwórki łobuzów, podparła się pod boki i oczekiwała odpowiedzi.

— No jak to gdzie, mamo, na dwór. — Chłopiec wyszczerzył zęby i wywrócił oczami. Uśmiechnął się. — Polatać trochę z chłopakami. — Franio wystąpił przed pozostałych braci. Zawsze poczuwał się w obowiązku, by mówić za innych.

— Franciszku, Wojciechu, Henryku i Marcinie, do mnie! — wrzasnęła pani Anna.

Bracia aż wzdrygnęli się na ten ton głosu mamy. Ten ton głosu mówił sam za siebie. Zaraz się im oberwie. Lada moment spadnie na nich grad słów rodzicielki. Nie śmieli nawet wymienić spojrzeń.

— No co? — odburknął Franek. Kiedy słowo wyszło poza usta, ugryzł się w język. Był świadomy, że tym tonem nic nie zdziała. Za późno. Słowo poszło w świat i dotarło do uszu mamy.

— Gdzie się wybieracie?

Kobieta westchnęła. W głowie mamy Nowaków kotłowało się wiele myśli i uczuć. Nie trzeba było być znawcą mam, aby dojść do wniosku, że oczekiwała, iż jeden z jej synów wyjawi, co mają zamiar robić.

— Do dzieciaków, polatać. — Franciszek mówił oszczędnie, tak aby nie zdradzić nic ponad to, co niezbędne.

Henio popatrzył na Franka, przytaknął i to samo powtórzył, potwierdzając jego wersję.

— Franciszku, Wojciechu, Henryku i Marcinie, czy wy kiedyś w końcu wyrośniecie z tej osłowatości, nie ubliżając osłom, i wreszcie pojmiecie, co to znaczy kara?

Pani Anna wcale nie czuła się rozczarowana zachowaniem swoich synów. Znała ich, jak to się mówi, na wylot. Była za to pewna, że jej dzieci coś knują. „Mają wypisane na twarzach, że kombinują”. Nie uśmiechnęła się na tę myśl, nie chciała się zdradzić z tym, co przypuszczała.

— Oj, mamuś, mamuś kochana… — prosił Wojtek.

— Wojciechu, dość. Wczoraj z waszym tatą o mało nie dostaliśmy zawału. A wiecie czemu? — Zatrzymała wzrok na każdym z nich z osobna.

Marcin wyszczerzył zęby. Henio spuścił wzrok, Wojciech patrzył w jakiś punkt za mamą, a Franek mierzył się spojrzeniami ze swoją mamą.

— Wieczorem weszliśmy powiedzieć wam „dobranoc”. A tu… — Kobieta rozłożyła ręce, pragnąc gestem pokazać swoją bezradność.

— Ciemu? — zapytał Henio, wcinając się mamie w słowo. Szybko ugryzł się w język, niefortunnie przekręcił słowo i już był pewien, że lada moment stanie się coś strasznego. Nie podaruje mu tego najstarszy z braci.

Stało się tak, jak przypuszczał…

— Głąbie jeden, nie „ciemu”, a „czemu” się gada. — Franek jak zawsze odczuwał potrzebę poprawiania brata. Choć uchodził za tego najbardziej grzecznego, nieprawidłowa wymowa Henryka wywoływała w nim pewien rodzaj złości.

Anna nie skomentowała wymiany zdań między Heniem i Franiem. Nie zamierzała odpuścić teraz sprawy najważniejszej z tych najważniejszych.

— Bo zamiast synów pod kołdrami w łóżkach leżały sobie poduszki i zabawki. Temu. — Na twarzy kobiety nie było widać wściekłości, ale zmęczenie.

— Mamuś, no mamuś kochana… — Wojtek nie ustępował. Złożył dłonie jak do pacierza, a potem…, a potem leciutko przechylił głowę na jedną stronę i zrobił to!

— Wojciechu, nie patrz na mnie w ten sposób.

Chłopiec natychmiast spuścił wzrok. Był pewien, że na taki nastrój mamy na nic się zdadzą jego słodkie słówka i szczenięce spojrzenie.

— Nie jesteście żadnymi czterej muszkieterami ani superbohaterami, którzy skaczą po krzakach nocami czy spuszczają się na linie z wieżowców.

Pani Anna wzięła głęboki wdech. Patrzyła na synów i można było wręcz odnieść wrażenie, że bawi ją zakłopotanie tych, którzy niczym łotrzyki przyłapani na gorącym uczynku próbują udawać, że nic złego się nie stało i ich tu nie ma…

— Fuj, muszkieterami to my nie jesteśmy. Fuj. — Franek z obrzydzeniem wykrzywiał twarz we wszystkie strony, a za nim zaczęli robić to samo pozostali bracia.

W pomieszczeniu zaczęło brzęczeć, huczeć i wirować: „Fuj! Fuj! Fuj!”.

— Franciszku, jesteście dziećmi, jeszcze dziećmi. Kiedy do was to w końcu dotrze? Kiedy zrozumiecie, że to wszystko, w czym tak zaczytujecie się pod kołdrą, te wszystkie komiksy i fantastyczne opowieści, to bajki?

Czwórka braci wpatrywała się w mamę i nie dowierzała temu, co dochodziło do ich uszu. „Chyba to ta cała przypadłość starcza”, pomyślał Franek. „No nie, znowu zaczyna”, westchnął Wojtek. „Trzeba przecierpieć”, stwierdził Henio. Marcin, jak to Marcin, pragnął gdzieś się schować. Przez głowę każdego z chłopców przewijały się myśli ubrane w najróżniejsze szaty. Każdy z braci nie mógł pojąć, jakim cudem ich mama jest ich mamą. W tej chwili podejrzewali podmianę lub karę boską.

— Kara to kara. Do końca tygodnia nie wytkniecie nosa z pokoju. — Anna była nieporuszona.

— A co, jeśli wytkniemy z lana lub wieczola?

— Sam jesteś jak lana lub wieczola! — Najstarszy z braci sparodiował Henia. — „Rana czy wieczora”, jak już coś, głąbie, się gada! Udajesz dorosłego, a gadasz, jakbyś z wózka ledwo wypełzł. A może zamiast lana dostaniesz lanie? — Franek wyszczerzył zęby. Po jego twarzy było widać, że jest dumny z tego, co właśnie powiedział.

— Nikt nikogo nie będzie lał z lana. Jeśli to zrobicie, już wasz tata postara się, abyście nie wyszli z tego pokoju do zimy. Odczujecie, co to znaczy spaść na pupę, kiedy przyjdzie wam siedzieć na czterech literach przez bardzo, bardzo długi czas. Henryk coś o tym wie. Bynajmniej nie za sprawą ojcowskiego pasa, a pewnego jeża. Już zapomnieliście?

— Zlejecie nas? — Wojtek musiał być pewny.

— Synku, obawiam się, że żadne inne argumenty nie przemówią wam do rozsądku, jak kara, ale nikt nikogo nie będzie bił. Rola rodzica nie polega na podnoszeniu ręki na dzieci, a szukaniu sposobu, aby wyedukować młode latorośle. Już ja znam sposoby na to, aby przemówić wam do rozsądku!

— Czyli zlejecie nas tak czy siak? — drążył dalej chłopiec.

— Pas służy słabym ludziom do mierzenia się z problemami, których nie udźwigną. Zresztą razem z tatą wiemy, co jest dla was najgorszą karą. Poza tym — tu mama czwórki braci na chwilę przerwała i odczekała moment — chłopcy, tu już nawet nie chodzi o wasze nieposłuszeństwo. Też byłam mała, lubiłam wymykać się przez okno i robić rzeczy, które przychodzą do głowy tylko dzieciom, ale… Jestem waszą matką i martwię się, że pewnego dnia zrobicie coś tak głupiego, że nie wrócicie do domu. Lista waszych grzeszków jest tak długa i barwna, że takich psot nie powstydziłby się sam diabeł. Chwilami nie mam już siły na przyjmowanie na siebie tych wszystkich niemiłych uwag pod waszym adresem.

— Ależ, mamo…! Nie dowierzasz chyba Wielkiemu Pieprzowi? — wtrącił się Wojtek. Po tych słowach zreflektował się, ale było za późno. Chłopiec, widząc reakcję mamy, zaciął się na chwilę, ale chwila ta, kiedy zabrakło mu powietrza, przepełniła go niemocą. — To Wielki Pieprz! No, mamo!

— Jeszcze raz usłyszę w tym domu przezwisko — pani Anna spojrzała na każdego chłopca z osobna — powtarzam, jeśli jeszcze raz usłyszę jakiekolwiek przezwisko, zapamiętacie to do końca życia! Stara Dąbrowska potrafi powiedzieć tak, że zajdzie człowiekowi w pięty, ale to starsza, samotna kobieta. Powtarzam, starsza, a starszym ludziom należy się coś takiego, co znacie jako szacunek. Ponadto, i co bardziej ważne, ona ma powody mówić na was to i tamto, nie sądzicie? Ile razy weszliście bez pozwolenia do jej sadu i ukradliście papierówki? Ileż to razy zostawialiście jej na schodach przed domem ukatrupioną przez was żabę, dżdżownicę, mysz lub ptaka? Zapomnieliście już, jak to wrzuciliście tej staruszce przez okno szczura do kuchni? Tak słabą pamięć mają moje młode główeczki? — Kobieta uśmiechnęła się, widząc zmieszanie na twarzach swoich chłopców. — Cieszcie się, że ta kobieta lubi jedynie pokrzyczeć, nagadać mi do słuchu i słać wiązanki. Ja na jej miejscu posłałabym was do diabła i zawiadomiła kogoś, kto zajmuje się małymi przestępcami! Bo tak, moi drodzy synowie, zachowujecie się karygodnie.

— Ale, mamo. — Wojtek jak zwykle próbował wtrącić swoje trzy grosze, ale kobieta była nieprzejednana.

— Koniec. — Słowo zawisło między mamą a synem i trafiło do uszu pozostałych chłopców. — Nie ma o czym dyskutować. Nie poprawicie swojego zachowania, to porozmawiamy inaczej i razem z waszym tatą ukarzemy was należycie. Rozumiecie, co mam na myśli? — Pani Anna po kolei spojrzała synom w oczy. — Wiecie, że mam na myśli zamknięcie pod kluczem?

Franek, Wojtek, Henio i Marcin niemal jednocześnie przełknęli ślinę. Każdemu z nich zrobiło się sucho w gardle. Naprzemiennie zaczęły oblewać ich fale gorąca i zimna. Chłopcy oniemieli z wrażenia. Oni czterej i cztery ściany pokoju. Świat tętniący życiem za oknem, a oni tu we wnętrzu domu. Duszno im, nudno im, nie da się żyć.

Ktoś odetchnął, a potem ktoś drugi, trzeci i czwarty.

— Przyrzekamy, mamo, że będziemy grzeczni. — Franek, jako najstarszy, złożył mamie oficjalną deklarację. Pocałował ją nawet w policzek, aby ta poczuła, że jej mali chłopcy poczuwają się do odbycia kary, choć w myślach pluł na boki przez to, że całuje babę.

„Po moim trupie!”. Nie śniło się mu kisić przez całe i okrągłe sześć dni w czterech ścianach, kiedy za oknem pogoda aż się do nich uśmiechała.

Poza tym bracia mieli plan. A ten nie mógł czekać.

*

Dziadek Bernard krzątał się akurat po kuchni. Jego zachowanie wyraźnie mówiło, że jest niespokojny, co nie umknęło uwadze Matyldy.

— Co się dzieje?

Kobieta podeszła do męża i zatrzymała na nim wzrok. Znała tego mężczyznę przez większość swojego dorosłego życia. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby wiedziała, co działo się w sercu Bernarda.

— A nic, nic, pelargonio moja. — Mężczyzna oparł się o parapet i spoglądał przez okno.

— Bernardzie, nie od dziś się znamy, o co chodzi? Jesteś nieswój. — Matyldzie wystarczyło spojrzeć na skulone ramiona, zaciśnięte pięści u prawej ręki, unikanie wzroku podczas rozmowy i niemal symboliczne oparcie o parapet, które powtarzało się zawsze, kiedy jej małżonek z czymś się zmagał.

— To nic takiego — wyszeptał w odpowiedzi. — Nic takiego. Rób, co masz robić. Nie zważaj tu na mnie.

— Przecież widzę, że coś jest na rzeczy. Bernardzie — zbliżyła się do mężczyzny i pocałowała go poniżej linii obojczyka — tak nie można, jeszcze mi się rozchorujesz. Wiesz, że zadręczanie się nikomu nie służy, nerwy to paskudztwa, które jedyne, co potrafią, to zjeść człowieka.

— Wiem, wiem — wybąkał.

Kobieta czuła, że jej mąż jest myślami gdzieś daleko. Stał tu, ale go nie było. Miewał ten stan, ilekroć czymś się przejmował.

— Chcesz mnie zostawić tu samą? W naszym wieku nie można pozwalać sobie na zgryzoty. Poddanie się niepokojom serca prowadzi do niedobrych rzeczy. — Cmoknęła męża w policzek. — Trzeba wyrzucić wszystko to, co zalega na dnie duszy. Kiedy zachodzi potrzeba, należy to nawet wykrzyczeć. Nie zamierzam cię cisnąć, powiesz mi o tym, co się dzieje w stosownym czasie. Wiedz jednak, że cokolwiek by się nie działo, twoja Matylda jest przy tobie.

— Moja duszka, Emilka, chce odejść. — Mężczyzna wyrzucił z siebie te słowa tak szybko, że minęła chwila, zanim dotarło do niego, że odważył się to zrobić.

Odwrócił się. Stali z Matyldą twarzą w twarz. Bernard był żywo poruszony.

— Jak to odejść? Gdzie odejść? Wczoraj ci powiedziała? — Babci Emilki brakło tchu. Teraz to ona oparła się o parapet. Czuła, jak łomocze jej serce.

Mężczyzna, widząc reakcję małżonki na jego wyznanie, ujął ją pod ramię, podprowadził do stołu i pomógł kobiecie usiąść na taborecie.

— Nic nie mówiła. Nie musiała — rzekł Bernard.

— To po co takie gadanie? — Matylda przyłożyła prawą dłoń do czoła, a lewą położyła na wysokości serca. — Chcesz mnie doprowadzić do zawału serca?

— Oboje wiemy, że nasza duszka to szczególne dziecko. — Spojrzał na małżonkę. — Podkreślam: szczególne.

— Bernardzie, o co ty tak naprawdę się martwisz?

— Chcę, aby była szczęśliwa. Wiem, że w tym miejscu nie będzie. — Patrzył przez okno jakby tam, gdzieś w dali, znajdowało się to wszystko, o co mu chodziło. Jakby gdzieś tam daleko było to coś, co miało sprawić, że serce ich wnuczki przepełni szczęście.

— Ona może być szczęśliwa, gdziekolwiek zdecyduje zamieszkać, pod warunkiem że pozwoli sobie na bycie szczęśliwą. — Matylda wypowiedziała te słowa powoli, dobitnie, głosem pełnym powagi. — Wiesz, że to wszystko, co nazywają szczęściem, nie ma adresu i fizycznej formy. Może być czymkolwiek lub kimkolwiek ona zapragnie. Wiesz, dlaczego tyle lat jesteśmy razem, wciąż kochamy się i uśmiechamy się do siebie nawzajem? — Matylda zbliżyła się do męża i spojrzała mu w oczy. — To ci powiem, głuptasie! Bo ty jesteś moim szczęściem, a ja twoim. Pewnego dnia odnaleźliśmy się i jedno dopełniło drugie. Osobno żyliśmy dobrze, ale razem jeszcze lepiej, jakby jedno było domem dla tego drugiego. Nikt nam nie zabraniał tej miłości i nie pozwoliliśmy niczemu stanąć na drodze do szczęścia. Popatrz na to właśnie z tej perspektywy. Nasza wnuczka ma prawo udać się w tę drogę i znaleźć to, co spowoduje, że na jej twarzy zagości uśmiech, a w sercu zamieszka szczęście. Nikt nie ma prawa czynić jej wyrzutów sumienia. Nie możemy zatrzymywać naszej Emilki.

— Och, pelargonio moja…

— Bernardzie, nie ma co zamartwiać się zawczasu. Poza tym tak, pewnego dnia nasza Emilka zapewne wyruszy w świat. Taka kolej rzeczy. Znam ją jednak jak nikt inny i wiem, że wróci. Będąc tu, nigdy nie dowie się tego, co kocha najbardziej i do czego jest stworzona. Czasem ktoś odchodzi tylko po to, aby wrócić i być w pełni szczęśliwym. Perspektywa, mój drogi, jest potrzebna wielu osobom do tego, aby spojrzeć na swoje życie z dystansu. Poczuć to, co zwą sensem życia. Lepiej zrozumieć mechanizm własnej duszy. Złapać wiatr w żagle. Pojąć to, czego nie da się pojąć, będąc tu, gdzie się wiodło życie od dziecka. Nie spoglądaj jednak w przyszłość, a ciesz się tym, co jest teraz. Tak wielu ludzi martwi się o to, co było, lub o to, co będzie, a zapomina o tym, że życie toczy się właśnie dziś, właśnie teraz, właśnie w tej oto chwili. Emilka jest z nami, to dobra dziewczynka, i to się liczy.

*

Rodzice naszej bohaterki nie patrzyli na córkę w ten sam sposób, co jej dziadkowie.

Anastazja i Antoni prowadzili małą farmę zwierząt. Gospodarstwo wymagało wiele wysiłku. W pewien sposób było żywym stworzeniem, które potrzebowało troski, serca i uwagi. Od świtu do zmierzchu pochłonięci pracą, powierzyli córkę w ręce dziadków. Chcieli zapewnić dziewczynce wszystko to, czego nie mieli, sami będąc w jej wieku.

Pod opieką Matyldy i Bernarda Emilka nigdy nie czuła nieobecności rodziców. Babcia z dziadkiem wypełniali luki nieobecności Anastazji i Antoniego. Poza tym istniała Tajemnica, która od lat pod kurzem i w ciemnym zakamarku ukrywała się przed światem. Nikt się do niej nie zbliżał, nikt o niej nie rozmawiał. Większość nie miała o niej pojęcia. Jesteście pierwszymi, którzy się o niej dowiadują.

*

A skoro jesteśmy przy tajemnicach…

Obecność gnoma w Zielonym Gaju była na pewno dość dziwna, nadzwyczajna i raczej nikomu z tutejszych mieszkańców nawet przez głowę nie przechodziło, że taki stwór może żyć gdzieś obok nich. W swej norze gnieździł się on od tak dawna, że nie pamiętał ani rodziców, ani czasów młodości, ani niczego, co wedle jego pojmowania było odległe. Prowadził interesy z różnymi typami spod ciemnej gwiazdy. Uwielbiał wnęki pubów, w których nad głową wisiała ciemność, czy karczmy o tak złej reputacji, że ich drzwi przekraczali wyłącznie wykolejeńcy, popaprańcy lub zupełni szaleńcy. Trafiali się też głupcy pragnący emocji, co zazwyczaj kończyło się dla nich tragicznie.

Za sprawą pewnego proszku Tuli stawał się człowiekiem. Tak naprawdę był to pewien czar, który sprawiał, że w ludzkich oczach nie był gnomem. Owa magiczna mikstura nie działała długo, ale dawała mu dość czasu, aby sprzedać bimber (a była to jego chluba! W pędzeniu tego trunku nikt mu nie dorównywał). W romansach też. Bo trzeba tu dopowiedzieć, że słabością tego stworzenia, któremu natura poskąpiła urody, były kobiety. Uwielbiał z nimi rozmawiać, przebywać, a najchętniej patrzeć którejś w oczy i wyobrażać sobie, że zamieszka z nim w jego norze.

— Masz ochotę na pogawędkę? — Szczupła brunetka o długich prostych włosach i szlachetnych rysach twarzy przywołała go do siebie.

Tuli powinien już wychodzić. Czar miał swój czas. Nie mógł się jednak oprzeć pokusie.

— A niech mnie! — bąknął bardziej do siebie aniżeli do niewiasty stojącej na wprost.

— Co, kochasiu?

— Tylko szybko. Nie mam dużo czasu.

Tak oto gnom siadł do jednego stolika z nieznajomą. Ucałował niewiastę w dłoń i zaczął swój słynny flirt. W powietrzu zaczęły krążyć słowa delikatne, podszyte romantyzmem i tak piękne, że aż niewiarygodne, iż wychodziły z ust takiego stworzenia. W duszy tylko się śmiał: „Gdyby mężczyźni wiedzieli, że gnom ma takie powodzenie u kobiet!”.

*

Tymczasem w jednym z domów znajdujących się w Zielonym Gaju Emilka otworzyła zeszyt w kratkę, który przed kilkoma dniami kupiła w małym sklepiku. Wpatrywała się w szarą okładkę w różowe różyczki, jakby czekała, że ta odezwie się i powie: „Pisz, podyktuję ci pewną historię”. Myśl ta była niedorzeczna. Notesy nie mają bowiem w zwyczaju przemawiać do swoich właścicielek. Patrzyła w notatnik. Tak naprawdę nie wiedziała, po co to robi. Teraz zeszyt był otwarty na pierwszej, czystej stronie.

Zaczęła pisać.


Dwanaście lat wcześniej, w Krainie Marzeń, pośród łąk okraszonych makami, chabrami i stokrotkami, żyła kobieta imieniem Chwila. Jej dusza pełna była Marzeń, a ona sama się z nich zrodziła. Choć moment jej narodzin owiany był tajemnicą, wszyscy wiedzieli, że Chwila narodziła się z pierwszego Marzenia. Zamiast korony nosiła kapelusz. Czerwony. Ogromny. Przypominający mak polny. A może był to w istocie mak polny, który z szacunku dla królowej stał się osobliwym kapeluszem…? Jej maleńkie królestwo było niewidoczne. Zresztą w Krainie Marzeń nic nie jest takie, jak się wydaje, a może jest inaczej. Bądź co bądź, tutaj nic nie jest tak jednoznaczne jak w naszym świecie. W Czasach, Których Już Nie Ma, Chwila uchodziła za dobrą i kochającą swój lud władczynię, ale prywatnie za nieszczęśliwą kobietę. Ta historia nigdy nie miałaby miejsca, gdyby nie ów smutek. Gdy królowa stawała się smutna, jej królestwo blakło, zupełnie niczym rysunki w starych książkach poddane sile czasu. Barwy płowiały, kształty się zacierały, mieszkańcy stawali się przezroczyści. Marzenia uciekały z jej serca, a ona jako ona przestawała istnieć. Z dnia na dzień to wspaniałe miejsce przestało być dostępne dla wszystkich z zewnątrz, a ci, którzy tu żyli, zapomnieli, że istnieją królestwa i światy leżące za ich łąkami, dolinami i górami. Kiedy nadciągało to, co najgorsze, brakowało jedynie pełnej doby do tego, aby królestwo Chwili przestało istnieć.

W Krainie Marzeń istnieje pewne prawo. Ten, kto wyrzeka się Marzeń, oddaje się w ręce Ostateczności. Niknie wraz ze wszystkim, co do niego należy. Gdy umrze ostatnie Marzenie, przestajesz istnieć.

— To wszystko, co mogłam zrobić. Za mało. Moje Marzenia nikną. — Skulona Chwila siedziała na ręcznie wyrzeźbionym krześle, którego oparcie przypominało liść klonu. Żaliła się do szarej postaci, której dłoń spoczywała kobiecie na ramieniu. Był to duch jej męża, Pogromcy Wiatrów.

— Chwilo, Czasów, Których Już Nie Ma, nie przywrócimy. One są teraz w Szkatule Czasu, są wspomnieniami, jedną z kart historii Krainy Marzeń. Uratowaliśmy je. Tylko to się liczy.

— Pogromco Wiatrów, straciłam was oboje.

— Widziałem go.

Chwila zamilkła. Wpatrywała się w łąki otulające jej zamek.

— Trafił na magiczne serce.

— Milcz!

— Chwilo, trafił w ręce kogoś, kto nosi w sobie opowieść, Marzenie nie zginie.

— Nie ma tu ciebie, a ja jestem samotna. Bez Marzenia czuję się tak obca samej sobie. Mam serce, a tak, jakbym go nie miała. Ogień, który we mnie płonął, zgasł. Żyję, ale nigdy wcześniej nie czułam się tak martwa. Trwanie w tym stanie doprowadza mnie do rozpaczy.

— Chwilo, ufasz mi?

— Tak.

— Jako Pogromcy Wiatru wielu jest winnych mi różne przysługi. Nasze królestwo niknie. Znasz prawa. Poprosiłem o Czasozaklęcie.

— Czasozaklęcie?

— Nie znikniesz, ani ty, ani to wszystko. — Wskazał na łąki, pola, domostwa widoczne za oknami zamku.

— To jedyne rozwiązanie.

— Zrób, co należy.


Emilka odłożyła ołówek. Prawa dłoń, w której go trzymała, zadrżała. Choć nie wiedziała, dlaczego to się dzieje, drżało również ciało dziewczynki. Coś się zmieniło, czuła to całą sobą. Nie potrafiła wytłumaczyć tego logicznie, ale instynkt podpowiadał jej, że zaczynają się zmiany…

— Ja piszę. — Nie wierzyła słowom, które zapełniły kilka stroniczek malutkiego zeszyciku.

Kilkakrotnie przebiegła wzrokiem po zdaniach. Wiedziała, że wszystko, co przed chwilą napisała, to fikcja, wymysł fantazji, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, poczuła się naprawdę inna. Do tego ta opowieść… Zapisując ją, widziała wszystko przed oczami. Nigdy nie przypuszczała, że wyobraźnia może być czymś tak bliskim, prawdziwym, namacalnym. Czymś wręcz na wyciągnięcie ręki. Wystarczy, że zamkniesz oczy i przenosisz się w miejsce, o którym myślisz. Poczuła, że zaczyna żyć.

*

Komuś innemu wydawało się jednak, że życie się skończyło, a przynajmniej skończy się, jeśli nic nie podziała.

— Dajem nogę! — Marcin miał dość kary.

— Jestem za! Banda to banda, a nie stado potulnych owieczek! — dołączył się Franek.

— Jestem za, a nawet pleciw! — Za starszym bratem powtórzył Henio.

— Głąb zawsze będzie głąbem. Pleciw! — Franio parodiował młodszego brata. — Krew to więź, ale czasem, Heniek, chętnie bym tę więź przerwał, a twój łeb ukręcił, o tak. — W tym momencie wyciągnął dłonie przed siebie i manewrując nimi w powietrzu, przedstawił, jakby miało to wyglądać.

— Dobra, dobra. Od spraw wymagających siły jestem tu ja — oświadczył Wojtek. — Heńka trzeba na jakieś korki wysłać, bo wstyd takiego niemotę mieć wśród nas — kontynuował.

— No, ale to nasza krew, a krew rzecz święta jak bum-cyk-cyk.

— Ja też ją mam? Mam? Mam? Mam? — dołączył się Marcin. Pozostała trójka wybuchła śmiechem.

— Też ją masz-masz-masz, dzieciaku. — Franek poklepał najmłodszego brata po ramieniu. — Tylko pilnuj jej. — Schylił się i spojrzenia chłopców się spotkały. — Bo wiesz… — chłopiec budował napięcie — …jesteś workiem krwi, krwi pożądanej przez takie na przykład nietoperze. Wiesz, że one są na usługach samego Księcia Wampirów?

— No nie gadaj!?! Nie gadaj! Nie gadaj! — Marcin skulił się i zaczął obgryzać skórki przy paznokciach u dłoni.

— No gadam-gadam-gadam, dzieciaku. — Najstarszego z czwórki Nowaków bawiło straszenie najmłodszego brata. — Dobra, dobra, Księciem Wampirów zajmiemy się innego dnia, Marcinku. Tylko pamiętaj — zawiesił głos tak, że chłopiec niemal przestał oddychać — nie daj się dziadowi ukąsić.

Marcin pobladł. Zachłannie złapał powietrze, a na jego twarzy zagościło przerażenie.

— To dajem nogę? — Franek wrócił do sprawy.

— Tak! Mam plan! — wrzasnął Wojtek.

— Ciszej, matole! — skarcił go najstarszy z braci. — Chcesz, aby matka zaraz wpadła i się zagotowała?!? Znasz ją. Od razu wyjedzie z tymi kazaniami niczym klecha na ambonie. Będzie truć nam dupy przez pół dnia, a to oznacza, że z ucieczki nici. Chcecie tego? — Popatrzył się na pozostałą trójkę. — Chcecie gnić w chałupie?

— Matka dobra, ale latem jak wrzód na dupie — stwierdził Wojtek.

— Co to za plan? Dobly? — Henio nie zapomniał, że kilka chwil wcześniej padło słowo plan. Skakał w miejscu i klaskał w dłonie.

— Na pewno nie tak doblotliwy jak ty. Sama ciotka Stanisława nie jest tak odpychająca jak ty, bracie. W niej więcej mężczyzny niż w tobie — zadrwił Franek. — Dziw nad dziwy, że nasz ojciec spłodził takiego niemotę. — Chłopiec powiedział to cicho, zdawało się, że ta odpowiedź była tylko do niego i nie miała dotrzeć do uszu pozostałych braci.

— Co to znaczy, Flaniu? — Dziesięciolatek nie dawał za wygraną.

— Jak jeszcze raz powiesz „Flaniu”, to zrobi się z tego takie flaniowanie, że ci gębę obiję, abyś gadał jak Nowak, a nie jak jakiś poplątaniec. — Chłopiec stanął i umilkł. — Faceci nie seplenią!

— Dobra, dobra. Nie drzyjcie mord! Możemy urządzić mordobicie, ale po kiego? Wielki Plan czeka! — Wojtek cichutko, ale bardzo wyraźnie i wolno podzielił się z resztą braci swoim pomysłem.

Według niego był to plan doskonały i jedyny w swoim rodzaju. Widać było po posturze, ruchach ciała i mimice twarzy Wojciecha, że pęka z dumy, że to właśnie on to wszystko wymyślił. Franek, Henio i Marcin słuchali go uważnie i z wielką ciekawością. W pomieszczeniu letnią słodką ciszę o zapachu trawy, georginii i róż rosnących tuż pod oknami domu przerywał cichutki szept Wojtka. Chłopiec mówił dość szybko, ale wyraźnie. Zatrzymywał się na co ważniejszych kwestiach. Spod łóżka wyciągnął planszę, na której wszystko rozrysował. Jego palec poruszał się od kropki do kropki, wskazując braciom co, gdzie i jak.

— Rozumiecie?

Przytakiwali.

— Wszystko musi być na tip-top.

Ich oczy podążały za palcem wskazującym, a uszy wyginały się w kierunku Wojciecha. Nic tak nie działało motywująco na nich jak odrobina konspiracji. Kiedy chłopiec skończył mówić, wymienili spojrzenia i wiedzieli, że nie ma wyjścia.

Dali nogę.

*

Starsi, być może bardziej leniwi lub mądrzejsi, woleli pilnować się zabudowań i mieć w pobliżu jakieś zadaszenie, pod którym można się skryć przed natarczywym słońcem. Z nieba lał się żar, dosłownie spływał na Zielony Gaj.


Stara Dąbrowska spojrzała na bezchmurne niebo. Miała na imię Marianna, lecz mało kto o tym pamiętał. Dla wszystkich była po prostu starą Dąbrowską. Tą starą Dąbrowską, której chłopaki Nowaków wywinęli niejeden numer, i tą starą Dąbrowską, oślizgłą babą, której lepiej nie spotkać na swej drodze.

Tego dnia wygramoliła się już po raz drugi ze swojej chatki. Bolały ją stawy, do tego piszczały paskudnie. Reumatyzm dawał się we znaki. Nie pozwalała jednak, by ułomności wieku podeszłego przykuły ją do wyra, wyrwały resztki radości unoszące się w jej życiu i zrobiły z niej trupa za ludzkiego żywota. „Co to, to nie!”, grzmiała w myślach.

Ciężki krok, lekko pochylona w przód sylwetka i ręce uniesione pod kątem ostrym sprawiały, że wyglądała tak, jakby coś pchała. Niczym legendarny Syzyf toczący swoją kulę. Był to naprawdę przezabawny widok. Kobieta nie zdawała sobie sprawy z dziwacznej pozycji, którą przyjmowała w ruchu.

Pomimo porannego skwaru można było zauważyć wetkniętą na jej głowę chustę w kolorze sraczkowatym. Na czole sterczał pieprz, który tego słonecznego dnia był jeszcze bardziej sterczący niż zawsze.

Idąc, zawsze, ale to zawsze, w jej głowie wiły się setki myśli. O popołudniu spędzonym na kolanach, by wyszorować podłogę w kuchni. O przygotowaniu obiadu, który zjeść trzeba, a zrobić mało kiedy jest wystarczająco czasu. O różańcu, który trzeba odmówić, bo inaczej sam diabeł przylezie pod okno i zabierze do Piekła. O bachorach Nowaków, tych parszywych małych stworzeniach, które co drugi dzień wywijają jakiś numer. O podlewaniu ogrodu na raty, bo nie da rady z konewką latać pełną godzinę, by każdy kwiat, krzewik i drzewko w ogrodzie podlać, jak Pan Bóg przykazał. O tym, że wszystkie sąsiadki i sąsiedzi na pewno wpadną w szpony Szatana. O liściu, który spadł na głowę, choć nie powinien, bo jest pora letnia, do jesieni jeszcze daleko.

Na moment wybiła się z ruchu i myślenia, przystanęła i filowała do sąsiadki. Spostrzegła coś. Coś takiego, że wykrzywiła usta i plunęła na ziemię, choć plucie uważała za niegodziwe i okropne zachowanie. Dłonie zacisnęła na fartuchu.

— Czarcie stworzenie, znów mi posadziła kwiatki na płot! — Podeszła do ogrodzenia i dosłownie zakipiała z wściekłości, spoglądając na petunie sąsiadki przechodzące pomiędzy sztachetami. — Jak nie swoje, to niech gnije, co? — mówiła do siebie. — Po moim trupie tak będzie! Po moim trupie! Pięć długich lat, pięć długich lat ja zbierała na ten płot. Nie pozwolę! Agata! Agata! Agata! Gdzie jesteś? Nie chowaj się! Do płota! No już, chodź tutaj!

Po chwili na wprost starej Dąbrowskiej, po drugiej stronie ogrodzenia, pojawiła się drobna, średniego wzrostu kobieta o krótkich, popielatych włosach.

— Dzień dobry! Co się stało, pani Dąbrowska?

— Co się stało? W jakie ty gierki ze mną pogrywasz, no co? W jakie? No w jakie? Ładnie to tak igrać ze starszą kobietą?

— Pani Dąbrowska, ale na Boga! Nie wiem, co się stało.

— Zajrzyj pod płot.

— Jak to pod płot?

— Już ty nie udawaj! Nasadziłaś tego dziadostwa pod moim płotem, aby ten mi przegnił. To moje, nie twoje ogrodzenie! Pięć długich lat ja na niego zbierała, nie dam tak zniszczyć. Nie wiesz, że od roślin płoty gniją?

— Pani Dąbrowska, na Boga! Nie możemy normalnie porozmawiać?

— Ja ci dam rozmawiać. A gdzie ty rozmawiałaś ze mną, kiedy te kwiatki wtykałaś w ziemię dokładnie na moje sztachety? Co? Ja się ciebie pytam? Czarcie stworzenie!

— To moja malutka Amelka wczoraj sadziła kwiatki przy ogrodzeniu. Gdybym wiedziała, że te niskopienne petunie będą pani wadziły, zabroniłabym dziecku.

— Jaka matka, taka córka! — wykrzyczała stara Dąbrowska. — Bieda! Zgroza! O ja, bieda i zgroza, gdy ludzie cudzej własności nie szanują!

— Zaraz wyrwę te petunie i po sprawie.

— No ja myślę! Bo jak nie, to sam diabeł w nocy ci to wyrwie, a potem zaprowadzi do piekła. — Kobieta odwróciła się i poczłapała w stronę domu.

Tak, stara Dąbrowska potrafiła powiedzieć człowiekowi do słuchu.

*

Zaraz po kłótni, która dość znacząco podkręciła temperaturę w Zielonym Gaju, Emilka wymknęła się z domu. Nigdy tego nie robiła, ale od wczoraj wszystko się zmieniło.

Po południu obiecała pomóc rodzicom przy młodych cielakach. Tej nocy klępa wydała na świat urocze bliźniaki, ale sama zdechła. Staś i Nel, bo tak nazwano parkę zwierząt, becząc, oznajmiali wszystkim wokół, że tęskno im do matki. Kiedy tak płakały, ich ciała drgały. Zdawało się, że czerwono-brązowe łaty pokrywające kark unosiły się w górę niczym najprawdziwsze skrzydła. Śmierć krowy-matki odnotowały, ale w tej chwili ryczały, bo nie miały wymiona, do którego mogłyby się przyssać. Trzeba było więc karmić je samemu z butelki. Emilka miała pewność, że to na jej barki spadnie odpowiedzialność za maluchy.

Dziewczynka skorzystała z okazji. Dziadkowie pojechali akurat na targ do pobliskiej miejscowości, a rodzice zajmowali się tucznikami. Od rana słyszała piski świniaków i ujadanie psów, które ganiały za malutkimi prosiakami przeprowadzanymi od matek do samodzielnych klatek. Na podwórku panował harmider. Emilka chciała choć na krótką chwilę uciec stąd i pobyć sama ze sobą.

Szła polną dróżką. Przez beżowe, zamszowe sandałki czuła ciepło piasku pod stopami. Wierzby płaczące, które porastały brzegi ścieżki, rozkraczyły się we wszystkie strony. Stworzyły coś w rodzaju tunelu, pozwalając zwisać smukłym gałązkom obwieszonym setkami drobnych, jasnozielonych listków. Drzewa te były cudaczne i pokraczne, ale dziewczynka nie wyobrażała sobie tego miejsca bez nich. W powietrzu unosił się zapach lata, który dla Emilki jawił się przez kiełkującą polną trawę, polne kwiatki, dojrzewające zboże i powietrze przesycone ciepłem.

Kiedy dziewczynka uznała, że wystarczająco oddaliła się od domu i Zielonego Gaju, umyślnie przewróciła się na trawę. „Beztroskiego bujania w obłokach”, zaśmiała się do siebie, życząc sobie chwili przyjemności w jednym z ulubionych miejsc.

Nie mogła oderwać spojrzenia od nieboskłonu. Był nieskazitelny. Próbowała doszukać się na nim jakiejś skazy, ale na próżno. Jedynie jaskółki wirujące hen, hen wysoko zakłócały ten pełen czaru obrazek. Jeden z ptaszków zniżył się i dał nurka w liście drzewa rosnące gdzieś za Emilką. Aż wzdrygnęła się na myśl, że mogło się mu coś stać. „Głupia jestem!”, pouczyła się w myślach. „Przecież to jaskółka, a nie człowiek zrzucony z nieba”, zaśmiała się w duchu. Przez tych kilka chwil, kiedy była zajęta jaskółczymi sprawami, ptaki tak samo szybko zniknęły, jak pojawiły się na niebie. Dało się jednak słyszeć gdzieś tam w oddali ich świergot. Radosne dyskusje lotnych w przestworzach. Emilka patrzyła przed siebie. Zdawało się jej, że niebo dosłownie przysiada na ziemi. Odcień błękitu stawał się coraz bledszy. Na to malarskie płótno stworzone przez naturę mogła patrzeć godzinami. „To najpiękniejszy i zarazem najbardziej prosty obraz na świecie”, stwierdziła.

— To nasza miejscówa! — Zza krzaków wyskoczył Wojtek.

— O Boże! — Dziewczynka jak oparzona zerwała się na równe nogi. Przed oczami zobaczyła mgłę. Strach zrobił swoje. Zanim dotarło do niej, co się dzieje i że wszystko jest w porządku, minęła dłuższa chwila. Zobaczyła czyjąś twarz, a kilka sekund później wypuściła powietrze z płuc. Ulżyło jej.

— Cześć! Byłam tak zamyślona, że nie spostrzegłam, że ktoś tu jest.

— Hej, Emilio! — Zza pleców Wojtka wyrósł Franek.

— O, cześć! Ty tutaj?

— I my tel. Dzień dobly! — Sepleniący Henio wyskoczył przed Wojtka i Franka. Wraz z nim był Marcin.

Emilka, patrząc na czwórkę Nowaków, nie mogła ukryć rozbawienia. Sięgając pamięcią wstecz, nie przypominała sobie ani jednej sytuacji, w której nie byliby w komplecie. Zawsze wędrowali i łobuzowali we czterech. Czasem odnosiła wrażenie, że są jednym organizmem. Do niczego nie byli zdolni, gdy któryś z nich chorował lub był nieobecny. Razem się śmiali, bawili, psocili, kłócili i jeden drugiemu potrafił zajść za skórę. Byli znani jako banda małych rozbójników. Nawet ona sama miała okazję na własne oczy zobaczyć ich wybryki.

*

Nie tylko Zielony Gaj, ale i cała okolica znała tych chłopców i ich psikusy. Sam proboszcz tutejszej parafii, wiekowy ksiądz o przyjemnej twarzy i prawdziwym powołaniu, kilkakrotnie w swe kazania wtykał aluzje do pewnej czwórki. Twierdził, że „jeśli dalej tak pójdzie, pewni bracia ominą Niebo, ba!, nawet do Czyśćca nie zostaną wpuszczeni”. Insynuował, że „tacy rozbójnicy trafiają wprost do przerażającego Piekła. A tam poza samym panem ciemności nie spotkają nikogo, nikogusieńkiego!”. „Jasne”, wyśmiewał słowa księdza Franek. „Trele-morele”, pomyślał Wojtek i zakasłał tak, aby usłyszał to proboszcz wygłaszający kazanie.

— Lepiej mieć się na baczności — wyszeptał do braci Henio. Przykrył dłonią usta tak, aby nikt nie zauważył, że w ogóle cokolwiek powiedział.

— Nie bój bidy! — powiedział Franek głosem ledwie dochodzącym do uszu braci. — Te jego wywody nie mają nic wspólnego z Piekłem. Tu chodzi o zastraszanie dzieci, aby chodziły jak w szwajcarskim zegarku.

Ksiądz zakasłał, to był znak, że jeśli nie przestaną szeptać, zaraz spotka ich coś, co na pewno się nie spodoba chłopcom. Zamilkli.

W swych postępkach chłopcy nie podarowali nawet dziadkom Emilki.

— Mówię wam, że będzie beka. — Wojciech był tego tak pewien, jak tego, że niedzielne przedpołudnie w towarzystwie rodziców to nuda nad nudą. — Wymyśliłem coś, co zapisze się w historii tej zabitej dechami wioski — przekonywał braci.

— Banda Franka znów w akcji — zapiał najstarszy z chłopców.

Pewnego dnia wpuścili do ogródka Matyldy i Bernarda kilkadziesiąt małych żab, które dla kobiety były niczym najprawdziwsza plaga.

— Na miłość boską! — wrzasnęła babcia Emilki.

— Plaga! — skomentował mąż kobiety. Zanim dziadkowie pozbyli się płazów z posesji, minął cały dzień.

— Tam! Złap je! — Anna Nowak pobiegła we wskazanym przez sąsiadkę kierunku.

— Tam też są! — Matylda ujęła się oburącz za głowę, wyglądała na bezradną, ale gotową stawić czoła żabiemu natarciu.

— Łapnę kilka tam, w rogu. — Stara Dąbrowska wskazała na kącik w ogrodzie, gdzie podskakiwała wesoła grupka żab. Wszyscy w domostwie i sąsiedzi skakali za tymi stworzeniami, w których oczach krył się strach na widok wielu łapsk skierowanych w ich stronę.

Innym razem chłopcy wrzucili do stodoły rodziców dziewczynki ul z osami.

— Ale wydrą gęby — zaśmiewali się chłopcy na samą myśl, co się stanie, kiedy ich postępek wejdzie w życie.

— Wyobrażacie sobie te bzyczenie i te krzyki przerażenia? — Wojtek z wrażenia aż przewrócił się w siano i zaczął turlać się, zupełnie jakby był czteronogim. Do dziś nie zdradzili, skąd go wytrzasnęli. „Tajemnica po grób”. Udali, że palcami zaszywają sobie usta, każdy splunął na dłoń i przypieczętowali obietnicę uściskiem dłoni. Wyjawili potem:

— Byliśmy na tyle sprytni, że nieśliśmy go w worze, więc nic nam nie groziło.

Tamtego popołudnia, w którym rozjuszone osy trafiły do gospodarstwa Anastazji i Antoniego, stodoła bzyczała. Huczała od trzepotu skrzydełek tych małych i kąśliwych owadów. Piszczała od ich lęku i krzyczała od lęku tych, którzy przekroczyli jej próg. Lecz szczęście musiało wisieć nad Zielonym Gajem, bo nie pozwoliło, aby komukolwiek stało się coś złego. Skończyło się na kilku niegroźnych ugryzieniach, ale piekło zafundowane przez czwórkę Nowaków wpisało się już do kanonu opowieści o tym miejscu.

*

— Cześć, Heniu! — odpowiedziała Emilka. — Wciąż masz problemy z wymową?

— Blacia śmieją się ze mnie.

Chłopiec spuścił wzrok. Wstyd wpełzł mu na policzki, na których w tej chwili pojawił się rumieniec.

— Ze mnie śmieją się chłopcy w szkole, że nie wyglądam jak przystało na kobietę. Witaj w klubie tych, co są obiektem drwin. Ale nie myśl o tym za dużo. W naszym wieku zawsze ktoś komuś mocno dokucza. Podobno później jest łatwiej — westchnęła. — Wierzę w to. Zresztą lepiej mieć nadzieję, bo od razu robi się lżej na sercu.

— Ja się z ciebie nie śmieję. — Franek trącił łokciem młodszego brata i wepchał się przed niego.

— A tyś co taki dżentelmen się zrobił? — Wojtek wyprostował się, przybierając pozę panicza i całując sam swoją rękę. Nabijanie się ze starszego brata przynosiło mu dużo frajdy. — Ci cali dżentelmeni to zakłamani fagasi, którzy na piękną buźkę i ładne słóweczka próbują zjednać sobie panie. Tylko bracie — podszedł do Franka i spojrzał mu w oczy — dziś dziewczyny wolą brutali. Na byciu miłym nic nie ugrasz, no nie, Emila?

— Zamknij pysk. — Najstarszy z Nowaków był wściekły.

— Ty się Flaniowi podobasz. Wiesz o tym? — Henio był dumny, że zauważył w czym rzecz.

— Głąbie ty! Naucz się gadać! A ona nie ma u mnie szans.

— Chłopcy, nie wiem, czy zauważyliście, ale wciąż tu jestem. — Emilka była przyzwyczajona do tego typu słów. Inwektywy posyłane w jej kierunku każdego dnia spadały na nią niczym grad. Całe szczęście babcia z dziadkiem już od wczesnego dzieciństwa nauczyli ją, że wartość człowieka mieszka w jego sercu, a nie wyglądzie. Dlatego teraz czuła rozbawienie.

— Chłopaki, czas! Czas! — Zza krzaków dochodził głos Wojtka.

— Emilio… Pleplaszam. To znaczy, ja… Po plostu pleplaszam — nie potrafił się wysłowić Henio.

— Jest dobrze. Idź. Gdybym brała do serca wszystko to, co o mnie mówią chłopcy, żyłabym pod ziemią.

— Po plostu…

— Jest dobrze — powtórzyła.

W głębi serca Emilka czuła, że wcale nic nie jest dobrze. Znała swoją wartość, ale po raz pierwszy w życiu coś w niej nie godziło się na to, jak to wszystko wygląda. Potrafiła panować nad sobą, olewać wszystkie te plugastwa rzucane pod jej adresem. Nauczyła się spokoju, ale na dnie duszy coś ją tam niewątpliwie uwierało. Kto zresztą mógłby czuć się z tym dobrze? W tej chwili chyba najbardziej poruszyło ją to, że lubiła Franka. Coś kazało jej też sądzić, że nie jest wcale taki zły, jakby wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazywały. „Tylko czy to ta moja głupia, nieprawdziwa i dziewczęca chęć chciała go takim widzieć, czy naprawdę Franciszek Nowak był innym, niż się jawił…?”.

— Pa, Emila! — zawołał Henio.

Chłopcy się oddalili. Podążała wzrokiem za ich sylwetkami znikającymi w dali. W pewnym momencie widziała jedynie poruszające się plamki.

Została sama.

Położyła się w trawie obok krzaku dzikiej róży, który zasłaniało kilka rozłożystych sosen i małych olch. W tak parny dzień przyjemnie było poczuć moc cienia. Jak za pstryknięciem palców zapomniała o boleściach, jakie zalegają na dnie duszy.

Było to jedno z jej ulubionych miejsc na skraju Zielonego Gaju. Z rodzaju tych, o których nie mówisz nikomu, i w których chcesz pobyć sam. Odkąd dziadkowie pozwolili Emilce wypuszczać się poza obręb własnego podwórka, przychodziła tutaj. Wiosną, latem, jesienią i zimą oglądała polankę w różnych szatach. Kochała ją za pewien rodzaj intymności, bliskość natury i aurę tajemniczości. Opowiadała temu miejscu o wszystkim, co się jej przydarzało każdego dnia, ale i o tym, co ją bolało i paliło od środka, a także o tym wszystkim, czego pragnęła, lecz bała się mówić o tym na głos.

Spoglądała teraz w czysty nieboskłon i próbowała nazwać każdy z jego odcieni. Fascynowało ją niebo. „Jesteś takie bliskie i zarazem tak odległe. Znane i nieznane. Pełne tajemnic. Niczym kotara odgraniczająca widzów w teatrze od sceny”, mówiła sama do siebie. „Za twoją granicą jest tyle rzeczy, zjawisk i miejsc do odkrycia”, szeptała i była pewna wypowiadanych słów. Odkąd tylko sięgała pamięcią marzyła, aby właśnie choć jedno takie odkrycie należało do niej. „Tak pragnę przeżyć jedną z tych niesamowitych przygód rozgrywających się gdzieś tam w kosmosie, innym wszechświecie czy wymiarze. Tylko jedna taka przygoda wystarczyłaby mi z nawiązką na całe życie”.

Rozgrzane powietrze, gorąca ziemia pod plecami i pachnąca radością trawa sprawiły, że dziewczynka usnęła.

Śniła.

Najpierw zobaczyła gwiazdę. Ta gdzieś pędziła. Nie, ona spadała. Wokół niej unosił się roziskrzony pył. Emilia stała i podziwiała jej urodę i blask, gdy uświadomiła sobie, że ta leci prosto na nią. Zaczęła uciekać, ale gwiazda nadal zmierzała w jej kierunku. W jednej chwili zapanowała ciemność, by w ułamku sekundy przeobrazić się w jasność.

Sen przeniósł ją do… Krainy Marzeń. Ani przez sekundę nie miała wątpliwości, gdzie się znalazła. Było to dziwne uczucie, ale nie miało w sobie nic z niepokoju.

Wylądowała obok Pogromcy Wiatrów, który wspinał się na najwyższy szczyt Góry Wiatrów. Zakręciło się jej w głowie. Mając kilka lat, wspinała się na drzewa, ale góra, na której się znalazła, była niewyobrażalnie wysoka. Emilka popatrzyła na mężczyznę. Był postawnym, wielkim wojownikiem i kochającym mężem. To ostatnie wyczuła, jakby było czymś oczywistym. Kroczyła za nim, ale ten jej nie dostrzegał, ani nie słyszał. Wiatr zadął w rogi.

— Dlaczego mnie nie usłuchałeś? — zapytał głos w jego głowie. Należał do Chwili.

— Jestem mężczyzną.

— Pogromco Wiatrów, dziś uczynisz mnie wdową. Twoja duma była ważniejsza dla ciebie niż ja.

— Chwilo, nigdy tak nie mów.

— Zginiesz.

— Muszę pomścić naszą stratę.

— Zemsta zaprowadzi cię do zguby.

Emilka więcej nie usłyszała, bowiem znów zapanowała ciemność. Zaczęła spadać. Na powrót stała się jasność.

Zbudziła się.

Była na łące. Sen, który dosłownie jeszcze wisiał jej przed oczami, jakby był jakimś obrazem-mgnieniem.

Wracając do domu, ciągle myślała o gwieździe… Postanowiła też od razu spisać sen. „To niezły pomysł na kolejny rozdział mojej opowieści”, pomyślała.

*

Tuli o mały włos nie spadł z drabiny.

W Tym Miejscu zobaczył Emilkę! Drapał się po brzuchu, zachodząc w głowę, w jaki sposób znalazła To Miejsce.

— A niech mnie! Ona wie? Czy ona wie? Czy ona nie wie? Wie czy nie wie? — Wpełzł do norki i zagłębiając się w swoje komnaty w podziemiu, nie potrafił przestać o tym myśleć.

Zdawało się, że tunele nie mają końca. Wiły się niczym drogi w labiryncie. Panowała w nich ciemność. Tuli przystanął. Po swojej prawej stronie pomacał ścianę ziemi. Zastukał. Coś odskoczyło. Były to prowizoryczne drzwiczki. Popchnął je i wszedł do wnętrza jamy. Krzątał się po pomieszczeniu, które kształtem przypominało kurze jajo, a swym wystrojem nie odbiegało zbytnio od wnętrz, które znamy.

Tuli dumał nad sprawą długo. Była poważna. Rangi najwyższego szczebla. Jako gnom urządził się nieźle na tym świecie. Miał swoją norę, dochodowy interes i podobało mu się używanie magicznego proszku, za sprawą którego mógł udawać człowieka. Za jakiś czas planował otworzyć interesik. Bar. Kochał dźwięk brzęczących monet i szelest banknotów.

— A jak ona wie? — Nie był w stanie dokończyć posiłku. — A niech mnie! Muszę coś z tym… coś zrobić.

*

Pod ziemią panował przyjemny chłód, ale na powierzchni rządziło lato okraszone skwarem. Dzień na dobre rozgrzewał się i zdawało się, że każdemu mąci w głowie.

Każdemu oprócz pewnego mężczyzny…

Nieopodal Zielonego Gaju, w rowie pełnym pokrzyw, patyków i zielska, chrapał Edek. Zwinięty w kokonik przypominał bobasa o wielkim łbie oraz równie wielkich łapach i nogach. Rozdziawiona gęba kusiła owady, ale te nieświadomie odganiał. To, że był kompletnie zalany, nikogo nie dziwiło, nawet robali pełzających w trawie. Każdy człowiek i każde stworzenie w tej miejscowości znały mężczyznę z jego pijackich ekscesów. Celem numer jeden w życiu Edka było: nie myśleć i nie czuć. Więc pił.

Postanowili to wykorzystać Nowakowie.

— Ja się boję! Boję… boję… boję… — wyszeptał Marcin.

— Tchórz. Tylko nie posraj się w gacie, gamoniu! — Wojtek nie mógł uwierzyć, że taki ktoś był jego bratem. — Jak się zesrasz, to popatrz. — Uniósł dłoń, zwinął ją w pięść, by następnie przyłożyć do nosa brata. — Dowalę ci tak w tę twoją małą, gamoniowatą mordę, że popamiętasz mnie do końca życia i jeszcze dłużej.

— Ciii! Mordy w kubeł! — rozkazał Franek. — Jeśli nasz plan nie ma spalić na panewce, musimy siedzieć cicho i zrobić wszystko dokładnie tak, jak to zaplanowaliśmy. Rozumiemy się? — Spojrzał na trójkę braci.

— To czemu ja nie mogę z wami? — zapytał Henio.

— Ty stoisz na czatach! Marcin nie umie gwizdać.

— Mogę zakukać?

— Że co możesz? — zdziwił się Franek.

— No zlobić jak kukułka!

Najstarszy z braci miał już na języku kilka dosadnych słów o tym, jak jego młodszy braciszek wykrzywia słowa i jakie ma durne pomysły, gdy ugryzł się w język. To nie był czas na przekomarzanie się.

— Dobra. Jeśli ktoś będzie szedł, kukasz jak kukułka.

— Tak jest! — Henio był z siebie dumny.

Franio, a za nim Wojtek z Marcinem, pełzł na czworakach przez wysoką trawę. Choć pozycja, w której się posuwali, była nader niewygodna, zmierzali przed siebie w tempie, które dorosłego człowieka stojącego na dwóch nogach mogłoby wpędzić w zadyszkę.

— Stoimy. Wojtek, podaj pęciak. — Franek przejął zawiniątko od brata. — No dobra, chłopaki, pora zrobić, co należy. Gęby na kłódkę i do roboty.

W krótkiej chwili wszyscy trzej znaleźli się w rowie. Obok Edka. Ten spał i majaczył coś przez sen. Jak każdego dnia tygodnia, tak i dziś był zalany w trupa. Nawet nie spostrzegł, kiedy dzieciaki Nowaków obwiązali go sznurem od ramion przez tułów po nogi.

— Teraz najtrudniejsza część. Trzeba dziada wygramolić z rowu! — rzucił Franek.

— Jeśli wyciągniemy stąd gargulca, dalej pójdzie jak z płatka. Tuż obok czeka na niego wózeczek. — Wojtek zachichotał.

— Nie czas na chichoty, Wojtek. Bierzemy go! Ja za łeb, Wojtek za bebechy, a ty, Marcin, łap golenie! — rozkazał Franek.

Chłopcy rzucali pod nosami kwieciste epitety. Dzień skwierczał od upału, a oni piszczeli z wysiłku i radości.

— Ja pierdziu, ile to dziadzisko waży! — Twarz Wojtka pokryła się purpurą. — Niby same kości i skóra, a tu patrzcie, taki ciężki.

— Nie pierdź o wadze dziada, ale do roboty. Raz, dwa, trzy! Rzucamy! — krzyknął Franek.

Wszyscy trzej napięli mięśnie. Wiedzieli, że muszą się wysilić. Tak oto ciało Edka unosiło się w powietrzu, a ich wzrok uniósł się ku górze, wyrażając triumf. Była to scena, która wprawiła ich w błogi nastrój. Nawet strach, który przysiadł im na ramionach, nie mógł zniszczyć tej chwili. Ciało pijaka przez króciutki moment zawisło w powietrzu i przypominało zjawę unoszącą się w powietrzu. Dla takich chwil żyli, ale teraz liczyło się co innego.

Edek nie pofrunął jednak daleko, a znalazł się poza rowerem, czyli tam, gdzie pragnęli tego chłopcy.

— Na wózek! — Wojtek już czekał przy malutkim pojeździe, którego używał do przewożenia baniek z mlekiem. — Na wózek dziada. Gamoniu, nie patrz, a pomagaj — zwrócił się do najmłodszego z braci.

— Auu! — Edek zawył z bólu. — Auuu. Auuu. Auuu.

— Marcin, szmata w gębę dziada! Ruchy! Ruchy! — Wojtek wiedział, że pijak za chwilę narobi takiego rabanu, że jego głos może dojść do któregoś z rolników pracujących na polach. Ostatnim, czego teraz pragnęli, to zwrócenie na siebie czyjejś uwagi.

— Udało się! — Franio był dumny ze swojej bandy.

— Heniu! Heniu! Dajem nogę. Wychodź z czatów! — Wojtek rzucił do młodszego brata.

— O kulcze! — Dziesięciolatkowi aż zaiskrzyły się oczy, gdy spostrzegł wijącego się na wózku Edka.

— O kurcze! — odpowiedzieli mu razem bracia.

*

Dzika Róża zadrżała.

— Na kwieciste panienki! Mario, Jadwigo, Klaro, Teodoro! Do mnie! — zwróciła się do czterech sosen rosnących nieopodal niej.

Drzewa, usłyszawszy jej głos, ożyły.

Przez moment spowiła je mgła, a na pewno coś mlecznego, co sprawiło, że nie można było dostrzec drzew. Dało się jednak tylko usłyszeć jakieś dziwne odgłosy. Zupełnie jakby coś zaczęło wirować, podskakiwać, trząść się, syczeć, jęczeć, podśpiewywać. Nagle znów powróciła cisza przerywana chodem wiatru, jego delikatnym muskaniem koron drzew, traw, polnych kwiatów, warzywniaków schowanych pomiędzy polami żyta, pszenicy i owsa. Tak oto zasłona opadła i przedstawiała cztery nowe bohaterki, drzewa przemienione w najprawdziwsze kobiety.

— Czemu nas wzywasz? — Głos Marii był senny.

— Przyjemnie być drzewem i czuć pocałunki słońca na korze — myślała na głos Jadwiga. — Czemu nas zbudziłaś?

— Zaczyna się. — Róża chodziła tam i z powrotem.

— Oj, przesadzasz — zaszczebiotała Klara. — Ktoś otworzył Bramkę?

— Nie. Nikt.

— To po co nas budzisz? — Teodora nie kryła oburzenia.

— Czuję… Czuję, że to nadchodzi. Był tu ktoś. Dziś. O poranku.

— I? — Maria niecierpliwiła się. Chciała wiedzieć więcej, zrobić, co ma zrobić lub znów zmienić się w drzewo.

— Obudźcie Dziesięcioraczki. — Wskazała na młode olchy.

— Pani, jeśli nikt nie stoi u Bramki, pozwól nam znów oddawać się przyjemności bycia drzewem. — Jadwiga pragnęła jak najszybciej stać się na powrót sosną. — Wezwij nas, gdy przeczucie stanie się faktem.

— Sen został przerwany. Będziemy czujne, Dzika Różo. — Maria służyła Róży i wiedziała, że jeśli ta kobieta twierdzi, że coś się zaczyna, to tak w istocie jest.

— Możecie odejść — usłyszały cztery strażniczki i w kilka sekund później były sosnami.

Zaczyna się

przygoda, która postanowiła nikogo nie pominąć…


W lipcową noc, noc lipcową, dzieją się, oj, dzieją się cuda i dziwy, dziwy i cuda, które dorosłym przez myśl

nie przechodzą.

W lipcową noc, noc lipcową, w Zielonym Gaju Nietoperz, co umie po ludzku gadać, wznosi się ponad koronami sosen.

Pewien stary gnom nowy cel zobaczył.

Na niebie rozbłysła gwiazda. I spada.

Chłopcy-łobuziaki na pewno nie zmrużą oka tej nocy.

Drzewa nie są drzewami. Kwiaty też nie są kwiatami.

Nikt nie jest tym, za co się podaje.

Nic nie jest tym, co widzisz.

Lecz jest pewna dziewczynka, która pozna prawdę.

Ta prawda wyzwoli magię.

Dzień przetoczył się leniwie przez Zielony Gaj, w którym na dobre przysiadło skwarne powietrze. Drzewa stały nieruchomo. Zmęczone upałem nie miały zamiaru poruszyć choć jednym listkiem. Kot Teofil zwinięty w kuleczkę drzemał w najchłodniejszym zakamarku ogrodu starej Dąbrowskiej. Co chwilę podrygiwał ogonem. Śnił o Największym Polowaniu w Dziejach. Franek, Wojtek, Henio i Marcin siedzieli przy stole w kuchni. Przypominali maleńkie baranki, ale niech nie zmylą was ich niewinne buzie. Za obliczem przypominającym aniołki czwórka braci skrywała godne najprawdziwszych rozrabiaków sprawki i pomysły. Rodzice Emilki rozmawiali z dziewczynką na temat prac w gospodarstwie, które czekały rodzinę w najbliższych dniach.

Emilka była osobą małomówną, ale nie nieśmiałą. Dopiero kiedy odczuła potrzebę, potrafiła wylać z siebie potok słów lub zwyczajnie otworzyć się na drugą osobę. Czasem można było odnieść wrażenie, że w jednym ciele skrywają się dwie postacie. Pierwsza o wyrazie twarzy, którego nie da się odgadnąć, a druga o niezwykle żywej mimice.

— Ależ, mamo, tato! — W oczach dziewczynki pojawiły się łzy. — Już teraz w gospodarstwie pomagam przez większą połowę dnia. Jest lato! — Mówiąc te słowa, czuła się naprawdę bezradna. Jak ktoś, kto walczy o sprawę, która jest z góry przegrana. — Zrobiłam sobie listę książek, które trzeba przeczytać przed śmiercią i myślałam… — Na chwilę zawiesiła głos. Miny rodziców dziewczynki mówiły same za siebie, byli nieprzejednani. W tej chwili ważyła słowa, jakby od tego, co lada moment powie, będzie zależała jej przyszłość. — Tak sobie pomyślałam, że lato to znakomity czas na czytanie. Na świeżym powietrzu o wiele przyjemniej chłonie się te wszystkie wspaniałe historie, które przyszły do głowy wielkim pisarzom. Poza tym… — Ponownie na chwilę zamilkła. — Chciałam po prostu poczuć wakacje.

Twarze Anastazji i Antoniego mówiły, że to dobrzy ludzie, kogoś takiego zwykle chce się mieć za przyjaciela i sąsiada.

— Emilio, musisz więcej pomagać. Jesteś już na tyle duża, aby mieć określone obowiązki i z czasem przejmować ich coraz więcej. Pewnego dnia obejmiesz to wszystko po nas — oznajmiła mama.

— A jeśli wcale tego nie chcę? Proszę… Zrozum, zrozumcie z tatą, że chciałabym choć w lecie mieć więcej swobody.

— Życie nie zawsze daje nam to, czego chcemy. Za każdym razem, gdy otworzysz usta, mówisz tylko o tym, czego chcesz. A kiedykolwiek przyszło do tej twojej młodej główki, czego my chcemy? Jesteśmy twoimi rodzicami i do nas należy decyzja o tym, co możesz, a czego nie. Poza tym powinnaś przestać bujać w obłokach. Definitywnie skończ z tym. Do niczego dobrego to cię nie doprowadzi. Czytaniu, co oczywiście pochwalam, poświęć czas tuż przed snem. Kiedy byłam w twoim wieku w ten sposób godziłam zainteresowania z obowiązkami. — Głos kobiety był stanowczy, ale ciepły.

— Lepiej bujać w obłokach i mieć trochę życia z życia, niż żyć i nigdy nie poczuć życia.

— Emilio! — Ojciec wstał. Miał głos donośny i groźny. Był nieustępliwy. — W moim domu tak nie będzie! Musisz nauczyć się, że jesteś naszym dzieckiem i masz robić to, co ci powiemy.

— To co? Mam siedzieć jak mysz pod miotłą? Inne dzieciaki nawet nie znają pracy. A ja? Za mało jeszcze wam pomagam? Całe dnie coś robię.

— Emilio, do pokoju!

— I żebyś, moja panno, stamtąd nie wychodziła do rana! — dodała mama.

Kobieta odprowadziła wzrokiem znikające w głębi domu plecy córki. Pragnęła dla niej szczęścia, chciała, aby mogła się rozwijać, ale bała się, tak strasznie się bała, że jej pociecha zbyt mocno odfrunie od rzeczywistości i powrót na ziemię okażę się bolesny.

Emilka wpadła do pokoju. Podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Był dżinsowy, zapinany na metalową klamrę w kolorze złota. Szybkimi ruchami wrzuciła do niego kilka rzeczy: notatnik, ołówek, portfelik z dokumentami i odrobiną gotówki, którą dostała od dziadków. Zgarnęła też z biurka parę paczek herbatników oraz kartonik soku i butelkę wody. Popatrzyła na widok za oknem. Tak. Emilka miała zamiar to zrobić.

*

Słońce dalej uparcie i intensywnie zalewało swym światłem Zielony Gaj.

Tuli leciutko wytknął nochal ze swej dziury. Po chwili namysłu wyszedł na powierzchnię. Od razu coś go tknęło. Wyczuł, że ktoś był w pobliżu jego nory. „No, no, no!”, coś osiadło na czubku nosa gnoma. Wtedy jego wzrok zatrzymał się na czymś niewielkich rozmiarów. Na wprost wyjścia, na starej sośnie, dostrzegł kopertę. Ktoś przyczepił ją pinezką do drzewa.

Rozejrzał się. Pierwsza myśl, która przyszła mu do głowy, brzmiała: „To jest pułapka”. Obleciał go strach. Wiedział jednak, że w chwilach takich ja ta właśnie trzeba zachować zimną krew. „Tylko kto?”, pytanie przewijało mu się przez myśli raz za razem. „Po co?”, czoło zrobiło się nieprzyjemnie gorące. „W Tym Miejscu?”, poczuł, że ściska go w żołądku.

Miał dwa wyjścia. Zwiewać do norki. Pakować dobytek i szukać nowego domu. Lub… zebrać się na odwagę, której mu zawsze brakowało (do czego się nie przyznawał) i podejść do drzewa.

Rach-ciach. Wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Wrócił do jamy. Jego duże, szkaradne łapy trzęsły się niczym galaretka z truskawek. Przysiadł w fotelu, ale tak go nosiło, że nie potrafił usiedzieć. Spróbował zrobić drugi podwieczorek. Postawił przed sobą talerzyk pełen smakowitych kanapek, ale nie był w stanie przełknąć ani jednego kęsa. Udał się do sypialni. Wpadł na pomysł drzemki. Wtoczył się na łoże, które pod naporem jego cielska, trzeszczało. Poleżał kilka chwil i wystrzelił niczym pocisk z procy.

— A niech mnie! — wykrzyczał.

Czym prędzej popędził przed siebie. Gnał przez tunele. Chciał jak najszybciej znaleźć się na powierzchni.

Przystanął.

Ponownie stał na wprost sosny. Wyciągnął łapę. Chwycił kopertę. Nawet nie spojrzał za siebie. Gnał z powrotem do swojej noreczki. Ukochanej, ciemnej. Nory, w której spędził tyle lat, że w ciemnościach zamazywały się już lata.

— A niech mnie! — powtórzył, siadając przy stole z kopertą.

Miała dwadzieścia centymetrów i siedem milimetrów długości oraz piętnaście centymetrów i jeden milimetr szerokości. Tuli swoim zwyczajem zaczął od przeliczania. Obawiał się, że ma do czynienia z czymś nie z tego świata. Wolał wszystko mieć pod kontrolą, przynajmniej na tyle, na ile mógł mieć.

Rozerwał kopertę.

Trzęsły mu się łapy, trzęsło się całe gnomowate ciało, trząsł się cały w środku. We wnętrzu białej koperty skrywała się malutka karteczka. Wyrwana z zeszytu w kratkę. W środku ktoś dość niechlujnie skreślił słowa:


Wiem, kim jesteś.

Dziś w nocy bądź przy sośnie. Punkt druga nad ranem.

PS Nic nie kombinuj. Wiem, gdzie masz norę.


Tuli zachodził w głowę, kto mógł skrywać się za listem. Bardziej jednak niepokoiło go pytanie o to, czego ten ktoś chce od niego.

Przeczytał list ze sto razy. Pierwszy raz składał literę za literą w słowa i nie mógł uwierzyć w to, co czyta. Za drugim razem przebiegł pismo wzorkiem, zatrzymując się na każdej linijce. Trzecim razem rzucił okiem na tekst. Potem powtarzał czynność jeszcze raz i jeszcze raz.

— A niech mnie! Co robić? — Wszystkie graty w norze przerzucił do góry nogami. Czegoś szukał. Garnek, deska, szmata, naszyjnik, doniczka, martwa roślinka. — Tutaj jesteś! — Z kupy starości wyciągnął walizkę. — Tak. To już najwyższy czas. A niech mnie!

*

W lesie też się działo!

NigdyNigdy przysiadł na gałęzi starego jesionu. Nie dowierzał własnym wyłupiastym oczom. Z przedwojennego karmnika dla dzików, małej i rozpadającej się ziemianki, sterczały cztery głowy. Pierwsza należała do Franka, druga do Wojtka, trzecia do Henia, a czwarta do Marcina. Miny chłopców mówiły same za siebie: byli czymś poruszeni do żywego. Zdarzało się, że do uszu dolatywały najróżniejsze rzeczy, ale podsłuchiwanie zdecydowanie nie leżało w jego naturze. Tym razem jednak chodziło o bandę dzieciaków, która miała z nim na pieńku.

— Cym-bały coś kom-bi-nują! — Podfrunął najbliżej jak mógł paśnika.

Paśnik dla dzików znajdował się w zacisznym miejscu lasów przyległych do Zielonego Gaju. Wznoszący się nieznacznie ponad powierzchnię ziemi liczył około pół metra wysokości. Z góry wydawał się maciupeńki. Przypominał miniaturkę starodawnych lepianek czy piwniczek, w których gospodynie na wsi przechowywały ziemniaki, warzywa i przetwory na zimę. Tutejsza lepianka była dziełem świętej pamięci Maurycego, wielkiego przyjaciela zwierząt. By do niej wejść, człowiek musiał się mocno zgarbić lub paść na czworaka. Dzieci miały łatwiej.

Czwórka Nowaków w pozycji bojowej, półleżąc, usadowiła się we wnętrzu paśnika. Nietoperz dobrze znał tych typków i przeczuwał, że kroi się większa sprawa. Cała ta leśna otoczka najmniej odpowiadała Marcinowi. Siedmiolatek co chwila unosił się, przekręcał, walił w coś dłońmi i wykrzywiał usta, z których wydobywały się słowa. Były rwane, ale na tyle wyraźne, że NigdyNigdy łatwo mógł pojąć ich sens. Chłopiec klął jak szewc.

— Lu-dzkie dzie-ci nie-do-bre! — NigdyNigdy nie znosił dzieci, ale dzieci Nowaków przypominały mu potwory. Diabelskie nasienie chodzące po tej planecie. Musiał się nią z nimi dzielić i nie potrafił tego ścierpieć. — Isto-ty, któ-re po-winny ty-lko żyć w opo-wieściach, a nie cho-dzić po tym świe-cie. Cym-bały!

*

Tymczasem na granicy Zielonego Gaju i Reszty Świata przystanęła Emilka. Zerknęła przez ramię. W tej chwili poczuła się jak wędrowiec, który opuszcza swoje rodzinne strony, aby wyruszyć gdzieś tak daleko, że nawet wyobraźnia nie potrafi podsunąć żadnego obrazu miejsc, do których się dotrze. A dla kogoś, kto w swym życiu mniej niż mało podróżował, była to najprawdziwsza z wypraw.

Dziewczynka znajdowała się na maleńkiej stacji kolejowej. Dworzec zamknięto przed wieloma laty. Pachniał ciosanymi kamieniami prażącymi się na słońcu, dziurawcem porastającym tory oraz pstrzył się rozchodnikami. Maleńki budynek zburzono, kiedy była jeszcze na tyle mała, że nie pamiętała go dokładnie. Nie było więc tutaj miejsca, w którym można choć na chwilkę skryć się lub przysiąść, aby odetchnąć od obecności słońca, dziś natarczywego i niedającego spokoju. Spojrzała w kierunku dawnego dworca i przydryfowało do niej wspomnienie. Było niczym refleks z przeszłości, który chwyta cię całego i wciąga tam, w lata, które minęły, ale które wciąż istnieją. Stała tu przed laty. Z całej siły ściskała dłoń babci. Czuła podekscytowanie dziewczynki, którą wtedy była. „Kochanie, stamtąd, widzisz, przyjedzie ciuchcia. Wsiądziemy w pociąg i pojedziemy”, tłumaczył dziadek. Wychyliła się zza babci i rzuciła okiem na tory. Gdzieś w dali zamigało światło. Pociąg się zbliżał. Rozbłysnęło światło i z powrotem była tu i teraz.

Weszła na tory. Z jednej i z drugiej strony nie było widać, aby daleko toczył się pociąg. Drgało jedynie rozgrzane powietrze, tego dnia jakoś żywsze i bardziej materialne niż kiedykolwiek przedtem. Emilka miała wrażenie, że powietrze chce na nią naprzeć.

Podciągnęła rączkę od plecaka. Nie miała w nim za wiele, ale i tak ciążył. Nie przywykła do włóczenia się z jakimkolwiek balastem na plecach. Rozejrzała się. W tej chwili przyszło jej na myśl, że na pewno tak muszą czuć się wszyscy uciekinierzy. Strach wyłażący z oczu, pot przeczesujący ciało i te strasznie męczące oglądanie się przez ramię. Instynktownie schowała się w krzakach. Zrobiła to, zanim pomyślała o konsekwencjach.

Za rozłożystą czeremchą i jakimś ładnie wyglądającym nieznanym krzakiem-gargulcem, czaiły się pokrzywy — rosły tam bujnie i beztrosko. Emilka pisnęła. Wyjęła butelkę z wodą, która była ciepła, stanowczo za ciepła. Dziewczynka nie użalała się. Zaspokoiwszy pragnienie, ponownie znalazła się na dróżce ciągnącej się wzdłuż torów. Otaczały ją ogromne, stare topole, liczące kilkadziesiąt lat świerki i pnące się do nieba dumne, żywiczne sosny. Obejrzała się na Zielony Gaj. Był tam. Stał za nią niczym znajomy olbrzym. Wyglądał przyjaźnie i zielono. Był wszystkim, co znała. Kochała swoją wieś, ale wiedziała, że jeżeli ma się odważyć to zrobić, to właśnie ten moment.

— Nie wrócę. — Pomaszerowała przed siebie.

*

Wyglądało na to, że nie tylko pewna dziewczynka postanowiła pożegnać się ze starym życiem.

Tuli z ciężkim sercem wieszał wielką kłódkę na drzwiach swojego podziemnego domostwa. „Do czego to doszło! Do czego to doszło”, bąkał pod nosem. Nie był sentymentalny, ale spędził w tym miejscu zbyt wiele spokojnych i dobrych lat. Sam przed sobą nie krył się z tym, co odczuwa w środku.

Skarby upchał do magicznej torebki. „Jeszcze to. Tamto też wezmę. O nie, nie, to muszę zabrać”, w myślach odhaczał to, czego jeszcze nie zapakował, a co powinien zabrać. Dawno, dawno temu ukradł torebkę jakiejś czarownicy i uważał ją za jedną z najwspanialszych rzeczy, jakie posiadał w swoim dobytku. Była mała, czarna, niepozorna. Przypominała sakiewkę na pieniądze. Najlepsze było w niej to, że mógł wejść do jej wnętrza i chodzić niczym po norze. To właśnie tam ukrył większość skarbów, które zdobył w swoim gnomowatym życiu. Z przezorności nigdy się z nią nie rozstawał.

Przyczłapał do Bramki. Nie jakiejś tam zwykłej, ale tej, której strzegła Dzika Róża. Ta od razu spostrzegła gnoma i zagrodziła mu drogę.

— Ty gdzie?

Strażniczka nawet nie próbowała ukryć swojej niechęci do gnoma.

— Nie muszę się nikomu tłumaczyć. — W Tulim zawrzało.

— Jestem strażniczką. Wiesz, że to tak nie działa: przychodzisz sobie jak gdyby nigdy nic i przechodzisz.

— A ja jestem gnomem — zaśmiał się. — Więc jak masz choć trochę oleju w głowie, wiesz, że nie jestem z tego świata.

Wymienili spojrzenia.

— Gdzie zmierzasz? — Dzika Róża była nieustępliwa.

— Do magicznych krain. A gdzie? Nie lecę w kosmos. Widzisz tu jakiś prom kosmiczny?

— Nie cackasz się — zauważyła strażniczka. — Cel?

— Nie muszę się nikomu tłumaczyć. Wiesz o tym.

— Znam cię, gnomie Tuli. Znam cię na tyle dobrze, że wiem, iż jedyną rzeczą, która mogłaby cię wypłoszyć z twojej ziemskiej nory, jest strach.

— Czy ty masz coś nie tak pod tą swoją różowatą kopułą?

— Może i mam, a może nie mam. To zupełnie nieistotne. Skoro nie chcesz udzielić mi odpowiedzi, zabieraj stąd swoje cztery litery i żebym cię tu więcej nie widziała! — W głosie Dzikiej Róży było coś tak bezwzględnego i surowego, że po karku gnoma przebiegły dreszcze. To był najprawdziwszy strach.

Dawno, dawno temu Tuli spotkał Dziką Różę. Była Głównym Strażnikiem królestwa Chwili. Jedną z najpiękniejszych niewiast, tą, która zapragnęła służyć królowej. Choć wzrostem dorównywała większości mężczyzn, w jej figurze nie dało się nie dostrzec kształtów tak cudownych, że przyglądając się im, można było się zapomnieć. Twarz surowa, ale dostojna i o szlachetnych rysach, potrafiła zwodzić. Przez urodę wielu pokpiło ją jako wojownika i skończyło w Szkatule Czasu.

Pamiętnego dnia Tuli obładowany najróżniejszymi kosztownościami wracał do swojej nory. Zapamiętał ten dzień, ponieważ Dzika Róża zauważyła go, jak się prześlizguje pomiędzy drzewami. Wzięła go za jakiegoś łotra pragnącego wyrządzić krzywdę królowej. Naskoczyła na kark. To było bolesne. Bardzo. Oberwał kilka razy pięścią w twarz. Ciosy padły na lewy policzek i nos. Po chwili jego usta czuły smak leśnego poszycia. Do gęby weszła mu mrówka. Kobieta kilkoma zwinnymi ruchami go związała.

— Kim jesteś?

— A co, waćpanna niedowidzi?

— Mów, kim jesteś i co tutaj robisz?

— Babo, ślepa jesteś!?

— Widzę, że mam do czynienia z gnomem. Kim jesteś?

— Zwykłym handlarzem i drobnym złodziejem. — Pod naporem cielska Dzikiej Róży Tuli zaczął mięknąć.

— Co tutaj robiłeś?

— Wystrychnąłem na dudka takiego jednego z gospody nieopodal. Czmychnąłem szybko, zanim połapał się, jak został stratny na interesie ze mną.

— W czym go oszukałeś, gnomie?

— Słynę z pędzenia najlepszego bimbru w Krainie Marzeń. Miałem sprzedać mu beczkę swojego trunku, to sprzedałem. Rzecz w tym, że zamiast bimbru w owej beczce jest woda.

— Gnomie, masz szczęście, że nie zajmuję się oszustami.

— Korzystam tylko z głupoty innych. Spróbował bimbru z maleńkiej buteleczki. Tak się chłop zajarał, że nawet nie zajrzał do beczki.

— Głupota czy nie, jesteś gnomem oszustem. A teraz zejdź mi z oczu i żebym cię nie widziała w pobliżu jej wysokości!

Tuli nie miał zamiaru zwlekać. Dzika Róża sprawnie go rozwiązała. Podniósł się z ziemi. Nawet nie oglądając się, czmychnął w las.

Tymczasem wrzało w nim.

Oddalił się.

W głowie jednak zakiełkował mu plan.

*

Oj, wrzało, a wrzało w Zielonym Gaju!

— Łobuzy! — Edek próbował wrzeszczeć. Trzeźwiał i coraz wyraźniej dochodziło do niego położenie, w jakim się znalazł. — Łobuzy!

— Nikt cię, pijaczyno, nie usłyszy. — Wojtek wepchnął jeszcze mocniej szmatę w gębę mężczyzny.

„Łłłl bbbuuuuu yyyy eee aaaa”, tylko tyle pozostawało ze słów mężczyzny po tym, jak chłopcy zakneblowali mu buzię.

— Dajmy mu wody. Bo jak kojtnie, to co zrobimy? — Siedmioletni Marcin przestraszył się myśli, że za ich sprawą, naczelny pijak Zielonego Gaju wyzionie ducha.

— No nie wiem. A jak będzie dziad darł mordę? — Wojtek nie był skory do napojenia pijaka.

— Panie Edku — nagle Franek zwrócił się w stronę mężczyzny — na chwilę wyjmę szmatę z ust. Tylko bez żadnych sztuczek. Jeśli wyleci z pana gęby choć jeden dźwięk, już po panu. Ten tam — wskazał na Wojtka — nie znosi takich jak pan. Rozumiemy się?

W odpowiedzi Edek pokiwał głową.

Henio podał butelkę z wodą. Franek odkręcił korek, wyjął szmatę z ust mężczyzny i powoli go poił, gdy ten zaczął się wydzierać:

— Ludzie! Ludzie! Porwali mnie! Ludzie! Ludzie.

Niestety nic poza tymi sześcioma słowami więcej nie wypłynęło z ust Edwarda Malinowskiego, ponieważ ani Wojtek, ani reszta jego braci nie zamierzali być przyłapani na więzieniu jednego z mieszkańców Zielonego Gaju. Franek przyłożył mu pięścią w gębę. Wojtek wcisnął szmatę w usta, a na dokładkę poprawił po bracie. W powietrzu rozległo się bum-bum-bum. Marcin zaś dowalił mu w klejnoty: „O, tak!”, bum-bum-bum, a Henio…

Henio uciekł.

Miał dziesięć lat. Doświadczenia krzyczały na niego: „Gamoniu! Wpadłeś po uszy!”. Strach przysiadł mu na ramieniu i podpowiadał różne scenariusze. Obleciał go całego, a chłopiec nie wytrzymał. Do tego coś tam w środku, nie wiedział dokładnie, co to było, gderało mu i gderało o tym, że jeśli przyłoży choć jeden palec do tego, co wyprawiali jego trzej bracia, na zawsze zostanie stracony. Tylko w jaki sposób? Gdzie? O co chodziło z tym straceniem? Tego nie wiedział, ale samo słowo „stracenie” zdecydowanie nie kojarzyło mu się najlepiej. Przed oczami pojawiły się obrazki czarownic przywiązanych do pala, które pochłania ogień. Kobiety krzyczą wniebogłosy, tłum na nie spogląda, a iskry tańczą tak szaleńczo, że aż do uszu chłopca dochodzi ich obłędny, skwierczący śmiech. Czyżby miał spłonąć? Miał zdecydowanie czarne myśli.

Wiedział jedno: nie ma zamiaru być stracony.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 57.84