E-book
29.93
drukowana A5
69.93
Książę musi odejść

Bezpłatny fragment - Książę musi odejść


Objętość:
465 str.
ISBN:
978-83-8431-789-1
E-book
za 29.93
drukowana A5
za 69.93

Copyright © by Monika Gajos, 2025

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora.

Wydanie II

Prolog

Nigdy nie potrzebowałem zbyt wiele, choć mogłem mieć wszystko, czego bym tylko zapragnął. Szczęście samo chciało się do mnie uśmiechać i cieszyło się, kiedy na nie łaskawie spoglądałem. Byłem przecież niezniszczalny oraz samowystarczalny. Byłem najlepszy w byciu najgorszym. To wywoływało zachwyt, zapychając pozornym poczuciem spełnienia.

Do czasu.

Potem jednak zjawiłaś się ty.

Przyszłaś, chociaż nie dostałaś zaproszenia. Nie miałaś go nigdy otrzymać, a tym bardziej odpowiadać, kiedy już przypadkiem trafiło w twoje dłonie. Próbowałem cię wyprosić, ale nie słuchałaś. Wtargnęłaś w moje życie z zimowym powiewem wiatru i jeszcze bardziej lodowatą determinacją. Wyciągnęłaś na wierzch brudy nagromadzone głęboko pod warstwą idealności. Zdarłaś ze mnie maskę. Zrobiłaś to w sposób pozbawiony delikatności. Otworzyłaś drzwi, które nie powinny były zostać otwarte, i pokazałaś, jak bardzo nie umiem grać w tę grę, nazwaną przesadnie życiem.

Nie spodziewałem się, że to właśnie ty mnie tego nauczysz… A zrobiłaś to. Zrobiłaś i odeszłaś bez słowa, a ja znów odczuwam brak tchu.

Bez ciebie nie radzę sobie z oddychaniem.

Próbuję.

Oddech. Drugi. Za dużo. Za mało.

Nie umiem znaleźć złotego środka, który przy tobie był największą oczywistością. Nabieram zbyt wiele powietrza i czuję, że nie jestem w stanie poradzić sobie z jego nadmiarem w pojedynkę. W płucach żarzy się ogień, ale tak inny od tego, którego dostarczała mi twoja obecność. Nie chcę go, próbuję się pozbyć, lecz nieudolnie. Ulegam.

Chciałbym, aby ktoś mi pomógł, ale wokół nie ma nikogo. Są tylko cisza i ciemność, które powinny otulić delikatną woalką spokoju, a powodują jedynie, że drżę z przerażenia. Irracjonalnie, bo przecież odkąd sięgam pamięcią, zawsze dążyłem do izolacji i stroniłem od ludzi. Powinienem być szczęśliwy. Nie jestem. Ta pustka boli i ciągnie w dół. Wiem, że nie będę w stanie wygrzebać się na powierzchnię w pojedynkę.

Ty jesteś moją ostatnią nadzieją.

Przyjdź. Zjaw się ponownie, bo zaraz udusi mnie samotność.

Przyjdź, przypomnij dawne lekcje i napełnij płuca tym cholernym tlenem.

Ten ostatni raz przyjdź i mi pomóż.

A ja pozwolę ci znowu zniknąć.

Ostatecznie.

Albo i nie?

Zawsze robiłem ci na złość. Czemu teraz miałoby się to zmienić?

1. Kolory, które mówią

Leonard

Mam dość.

Kark drętwieje mi od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji, nadgarstek wcale nie ma się lepiej. Cały jestem jakiś prawie sparaliżowany. I to nie koniec tych katuszy! Tępy ból głowy daje o sobie znać raz po raz, a oczy pieką nieprzyjemnie, przynosząc odczucie zbliżone do tego, które zapewniłby wiejący w nie wiatr pustynny. W gardle też jakość podejrzanie sucho… Tylko sucho? Nie, nie. Toż to kosmiczne niedopowiedzenie! Sahara! Umieram! A dookoła nawet kropli wody ani innego lepszego trunku, mogącego ukoić te cierpienia.

Przez chaos myśli przedziera się ta jedna, prawie racjonalna, co to twierdzi, że wczoraj nie trzeba było szaleć tak bardzo, skoro wiedziałem, że dziś będę musiał odbębnić swoją zmianę w studio. Mądralińska. Może i ma rację, ale stało się. Samo. A teraz niech ktoś mnie dobije! Praca w takim stanie powinna być zabroniona i surowo karana.

Zbieram się na odwagę, po czym spoglądam jeszcze raz na fotografię, nad którą pracowałem do tej pory. Wciąż mi w niej coś nie gra. Bębnię nerwowo palcami o blat biurka, w drugiej dłoni obracam pióro od tabletu graficznego. Zastanawiam się nad fenomenem nieszczęsnego zdjęcia. Nie dostrzegam nieprawidłowości, ale im dłużej je męczę, tym mniej mi się podoba. Nędzny efekt, choć histogram ustawiony jest bez zarzutu.

To nie mój dzień.

I do tego te kolory! One mówią! Przemawiają, szydząc z chwilowej nieudolności. Kłócą się między sobą o to, który z nich jest dominujący. Magenta obraża się, gdy w myślach nazywam ją wściekłym różem, a cyjan przypomina, żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy określenie go zielononiebieskim. Nie zamierzam. Ten błąd pamiętam zbyt dobrze. Tyle wyniosłem ze studiów. O, właśnie tyle. Nic więcej. A nie, jeszcze jeden długopis, który pożyczyłem od cycatej blondynki z drugiego rzędu na którymś z początkowych wykładów. Miałem go oddać. Przysięgam, że miałem! Okazja była, ale jej nie wykorzystałem. A raczej wykorzystałem i to zbyt dobrze. Tylko o tym przeklętym długopisie zapomniałem. Leży teraz na dnie szuflady i szerzy wyrzuty sumienia. Okropieństwo. Nigdy jej nie otworzę.

Kolory krzyczą nadal, a mnie zaraz wybuchnie mózg od ich upierdliwości.

Litości!

Zamykam powieki i przecieram twarz niespiesznym gestem. Góra i dół. Mocno dociskam dłonie do oczu, jakbym chciał wcisnąć gałki w głąb czaszki. Przestaję, dopiero kiedy zaczynam dostrzegać rozbłyski białych oraz czarnych plamek. Mrugam, a one wciąż tańczą gdzieś na obrzeżach pola widzenia. Mam nadzieję, że zaraz znikną. Jeszcze by brakowało, żebym zepsuł sobie wzrok przez własną głupotę.

Odchylam się na fotelu, a ten trzeszczy niepokojąco, jakby jego oparcie jednak nie miało dać rady udźwignąć mojego ciężaru i lada moment zamierzało złamać się wpół. Głupota! Przecież nie mam problemu z nadwagą. BMI pokazuje idealną wartość. Wielogodzinne treningi na siłowni i wieczorne biegi nie poszły w las. Moja figura jest wzorowa, mięśnie niczym ze stali! To lichy mebel nie radzi sobie z utrzymaniem tego potencjału.

Rzucam kontrolne spojrzenie w stronę młodego chłopaczka, który zajmuje stanowisko ustawione nieopodal, po mojej prawej stronie. Młody pracuje u nas niespełna tydzień. Stara się. Nie powiem, że nie. Tylko jakiś taki małomówny jest. Przywita się, bąknie trzy po trzy i zagłębia się w tym wirtualnym świecie, nie pozwalając poznać się lepiej. Nie, żebym narzekał. Nie mam ochoty nawiązywać z nikim bliższych znajomości. Tylko że to milczenie potrafi być męczące.

Chłopak niczym zahipnotyzowany wpatruje się w ekran. Na uszach ma duże słuchawki, a jego palce błądzą po klawiaturze w dzikim szale. Do niego też przemówiły kolory. Chyba. W każdym razie bełkocze coś pod nosem, jakby próbował kogoś przekonać do swoich racji, załagodzić konflikt.

Wstaję i ustawiam się tuż za nim, a on wciąż pertraktuje z monitorem. To nie zadziała! Próbowałem nieraz! Zastanawiam się, czy go o tym uświadomić, ale szybko porzucam ten pomysł. Przecież jestem miły. Nie pozbawię go tak okrutnie złudzeń. Niech przejdzie swoją szkołę życia. Ja nie będę przeszkadzać. Skoro tak namiętnie przemawia do komputera, daję im chwilę sam na sam.

Taktowność to moje drugie imię.

Opuszczam pokój zabaw. Przechodzę krótkim korytarzykiem i kieruję się do łazienki. Głowa nadal boli, nieustannie domagając się reakcji. W białej szafce umieszczonej nad umywalką odszukuję apteczkę i wyciągam z niej pudełeczko z aspiryną. Łykam dwie pastylki, popijam wodą z kranu i odkładam wszystko na swoje miejsce. Nie wiem, czy to wystarczy, ale nic więcej nie zdziałam. Wycofuję się do mojego królestwa.

Ponownie przemierzam ciasny korytarz i przystaję przy pierwszych drzwiach. Z ciekawością zaglądam do środka, gdzie mieści się główne studio. Niedługo ma rozpocząć się wyczekiwana sesja do kalendarza dla jednego z przodujących producentów części samochodowych. To nasz stały klient. Co roku, na przełomie października i listopada, zleca podobną akcję, a przygotowane przez nas produkty rozdaje swoim kontrahentom jako świąteczny prezent od firmy. Dba o PR. Cwane, taktyczne zagranie. Popieram.

I jednocześnie ubolewam.

Tym razem to nie ja będę bawił się w fotografa. Łukasz pierwszy zaklepał sobie to zlecenie. Farciarz! Wykorzystał moment mojej dekoncentracji, kiedy akurat wiązałem sznurówki, i dopadł do grafiku jako pierwszy, gdy ustalaliśmy plan pracy na cały miesiąc. To był ewidentny falstart. W głębi duszy uważam, że zawody powinny zostać powtórzone. Ale nie. Nie będę się kłócić. Mam swoją godność.

Tym razem wystarczy mi, gdy ograniczę się do roli widza, ale koniecznie powinienem uzbroić się w cierpliwość. Pomieszczenie jest wciąż puste, dookoła nie widać żywego ducha. Chociaż liczyłem na tłum gorących panienek paradujących w skąpych strojach, muszę zadowolić się widokiem zacisków i innych zębatek.

Aneta, główna wizażystka, która zwykle dwoi się i troi, aby szkła naszych obiektywów nie popękały pod wpływem dwojakiej urody niedorobionych pseudomodeleczek, zdążyła tylko rozłożyć cały swój kram w kącie i sama gdzieś się ulotniła. Po prostu znikła we mgle papierosowego zaczadzenia. Magia. Dzień cudów. Może i mi uda się dokonać jakiejś niezwykłej sztuczki?

Spróbować nie zaszkodzi.

Porzucam rolę przyczajonego obserwatora. Wycofuję się z planu i kieruję ku głównemu pomieszczeniu, gdzie znajdują się niewielkie biuro, a także stanowisko kasowe. I drzwi. Wolność. To ku niej zmierzam.

Nikt mnie nie zatrzymuje. Przyspieszam, aby komuś ten pomysł nie wpadł nagle do głowy.

Jeszcze trzy kroki i będę wolny. Dwa…

— Nawet się nie waż.

Brzmi surowo, ale czy z całą stanowczością mogę uznać, że było to ostrzeżenie skierowane pod moim adresem? Takie bezbarwne, bezosobowe. Rzucone w przestrzeń. Wprost proszące się o zignorowanie.

Mimo to zwalniam, a po chwili całkiem przystaję. Przekrzywiam lekko głowę i wstrzymuję oddech. Mogę zaryzykować? Ryzykuję! Robię kolejny krok, czując na sobie palący wzrok obecnego w pobliżu mężczyzny. Testuję, sprawdzam go. Niczym w zwolnionym tempie podnoszę i po chwili stawiam stopę na następnej płytce, już całkiem niedaleko drzwi. Poruszam się płynnie i cichutko. Jak ninja. Nie ma szans, bym został przyłapany. Niejeden włamywacz prosiłby, żebym został jego mentorem.

Kładę rękę na klamce.

Tak! Tak! Tak!

— Leonardzie, nie radzę…

Nie!

Tego zignorować już nie potrafię. W końcu użył imienia. Cholernego imienia, na które zostałem skazany przez okrutnego, zapatrzonego w sztukę renesansu człowieka, którego nazywać muszę moim ojcem.

Odwracam się powoli w stronę lady, na której leży laptop. Przy komputerze siedzi mężczyzna. Dużo starszy od chłopaczka rozmawiającego z kolorami, ale nie mniej szalony. Wszyscy przecież jesteśmy obłąkani. Zmieniamy rzeczywistość, czarujemy, oszukujemy ludzi. Czy to nie szczyt szczytów? Pójdziemy smażyć się w piekle. Bez wyjątków. Zarezerwowałem sobie już główny kocioł. Nie zadowolę się żadnym pobocznym ni mniejszym. Jak się bawić, to się bawić. Z klasą.

Łysy jak kolano facet patrzy w moją stronę, a ja już wiem, że mam kłopoty, choć jeszcze nie do końca dociera do mnie ich rozmiar.

— Rozmawiałem z twoim ojcem — informuje. — Do ciebie jak zwykle nie mógł się dodzwonić.

Duże kłopoty. Gigantyczne. Spoglądam szczenięcym wzrokiem na zielony znaczek umieszczony nad drzwiami. Wyjście ewakuacyjne. Tego mi trzeba! Właśnie tego!

Łysy okularnik ledwie zauważalnie kręci głową, gdy moja noga leciutko drga. To skurcz! Żadna próba ucieczki, a gdzie tam znowu! Jestem przecież pełnoletni i to już od kilku dobrych lat. Ucieczka przed odpowiedzialnością to poniżej godności. Chociaż z drugiej strony…

— Przyjeżdża dzisiaj — dobija dalej. — Wieczorem powinien tu dotrzeć i chce, żebyś był wtedy na miejscu. Nie podoba mu się to, co zrobiłeś.

Nie dziwi mnie to. Ojciec należy do osób, którym trudno zaimponować, bo jak sam mówi, widział już w życiu wiele. Może i prawda. Jest fotoreporterem. Najlepszym z najlepszych. Proste, że tak. Po kimś musiałem to odziedziczyć. Śmiało mógłbym ruszyć jego śladem, ale nogi rozbolały mnie już na samym początku tej wycieczki objazdowej. Musiałem przysiąść i w efekcie na nieco dłużej wybrałem osiadły tryb życia.

On wtedy nie czekał.

Nikomu do tej pory nie udało się go usidlić. Pomimo swojego wieku nadal czerpie pełnymi garściami. Jeździ po świecie. Podróżuje, zwiedza, pracuje. Błądzi. Głównie błądzi. Nie trafiło na ślepca, wzrok ma doskonały, a momentami sprawia wrażenie osoby niewidomej i zamkniętej na największe oczywistości. Wada jakby mu się pogłębiła po śmierci mamy.

Bartek milczy, ale nie przestaje mnie świdrować oceniającym wzrokiem. Sprawia, że poranny kac znowu daje o sobie znać. On się nie przejmuje. Wymusza reakcje, choć osobiście najchętniej poprzestałbym na zgrywaniu idioty. Ostatnio wychodzi mi to coraz lepiej…

— A co ja takiego zrobiłem? — pytam, choć wiem, co usłyszę.

— Serio muszę ci to tłumaczyć?

Serio. Lubię słuchać, jak inni o mnie opowiadają. Nie krępuj się. Śmiało.

Wzruszam beztrosko ramionami, a Bartek wzdycha ciężko. Znowu. Ręki za to uciąć sobie nie dam, ale zaraz się zapowietrzy, jeżeli nad tym nie zapanuje i będzie zbyt często powtarzał. Lepiej dla niego, żeby tak się nie stało. Uciekłem z zajęć z udzielania pierwszej pomocy. Będę mógł jedynie wspierać go mentalnie, gdy wyda ostatnie tchnienie.

— Nie przygotowałeś się na czas do obrony. — Podejmuje temat. — W ostatniej chwili wpadłeś na genialny pomysł, aby wykorzystać zdjęcia wykonane przez twojego ojca. Podpisałeś je swoim imieniem…

— Właśnie! Tylko imię zmieniłem! — bronię się. Nie wiem, dlaczego inni nie dostrzegają tej oczywistości. — Nazwisko mamy to samo. Dorobek rodzinny zaprezentować chciałem, a oni się wściekli, jakbym im co najmniej Mona Lisę z Luwru uprowadził i przedstawił jako swoją własną!

Bartek patrzy na mnie litościwie, jak spogląda się na dziecko, które dopiero stawia pierwsze kroki i co rusz zalicza upadek.

Śmiało, możesz podłożyć mi nogę. Upadnę. Będzie śmiesznie.

— To nadal plagiat, Leo.

— Wielkie mi coś.

— Karalny jest. To przestępstwo, człowieku. Ciesz się, że ojciec się za tobą wstawił i skończyło się tylko na unieważnieniu dyplomu i wywaleniu ze studiów. Mogłeś trafić do kicia na parę latek albo zabulić sporą grzywnę.

Patrzę na niego z uwagą, przybierając najbardziej inteligentną minę, na jaką jestem w stanie się zdobyć. Chyba go to nie przekonuje, bo mieli w ustach szpetne przekleństwo, rozpaczając nad moją głupotą. Chucherkowate ramionka mu opadają, zwiesza smętnie głowę.

Stary, nie poddawaj się! Nie zmienię się dzisiaj ani jutro, ale może kiedyś? Próbuj! Warto! Albo i nie?

— Nie rozumiem, czemu zachowujesz się w ten sposób — rzuca krótko, a jego wzrok znowu wraca do ekranu. — Jesteś podobno inteligentnym facetem, a błaznujesz. Przecież wiedziałeś, co się stanie, gdy to zrobisz. Co chciałeś ugrać? Zrobić komuś na złość? Udowodnić coś ojcu? Chyba nie wyszło? Bo na razie zaszkodziłeś samemu sobie.

Gadaj zdrów! Szkoda, która nie szkodzi, szkodą nie jest! A ja czuję się rewelacyjnie, wreszcie wolny! I będę taki do momentu, aż nie uwięzi mnie pogardliwe spojrzenie staruszka. Może jednak się przebranżowię? Zostanę magikiem? Niczym Houdini prysnę z zamknięcia i zniknę. Chyba że wcześniej zostanę wsadzony w kaftanik… A tej sztuczki jeszcze nie opanowałem! To wyższy level. Będę skończony…

— Barti, chociaż ty mógłbyś oszczędzić mi wyrzutów — mruczę niezadowolony, ale posłusznie odsuwam się od drzwi. — Nie mam pięciu lat, a ty moim rodzicem nie jesteś.

A gdyby tak z rozpędu?

Bartek na nowo wodzi za mną wzrokiem, a jego spojrzenie jasno zdradza, że myśli, abym nawet tego nie próbował. Chyba przestanę go… akceptować.

— Ale jestem twoim kumplem, stary! Boli mnie, że dla głupiego widzimisię niszczysz sobie życie!

Kumpel? Od kiedy ja mam przyjaciół? A to ci nowość! Samozwańczy bohater się znalazł! Męczennik roku, co trudne dusze zbawiać będzie swoim kosztem…

Chcę coś na to odpowiedzieć, ale w tym samym momencie drzwi postanawiają się otworzyć i do wnętrza dostaje się promyk nadziei. No dobra, może sztuczny jak cholera i wykreowany przez światło latarki, ale to jednak nadzieja.

Trzy młode dziewczyny wchodzą do środka i spoglądają na mnie znacząco. Odwzajemniam się tym samym. Taksuję je bezczelnie wzrokiem od góry do dołu, a one chichoczą. Puste lale. Puste, ale ładne. Skłamałbym, gdybym uznał, że nie są atrakcyjne. Są. Seksowne jak diabli.

Na krótki moment ponownie skupiam się na okularniku, który kręci potępieńczo głową i opada na fotel, z którego poderwał się przed momentem w niezrozumiałym porywie. On już wie, co stanie się za chwilę. Nie próbuje żadnych sztuczek. Ogarnia tę swoją wielką potrzebę niesienia pomocy. Rezygnuje z walki. I dobrze.

Powracam wzrokiem do dziewczyn i serwuję im swój firmowy uśmiech, który nigdy jeszcze mnie nie zawiódł. Szczególnie skupiam się na środkowej. Wysoka brunetka o brązowych ślepiach okalanych wachlarzem niesamowicie ciemnych i długich rzęs. Zbyt długich, abym mógł uznać je za naturalne. Oko fotografa i retuszera nie kłamie. Ktoś tu próbuje oszukiwać. Gdyby nie to i masa tapety pokrywającej jej twarzyczkę mógłbym uznać ją za całkiem zacną sztukę. O, taką akurat w moim typie.

— Cześć, przyszłyśmy na sesję — odzywa się ta, której udało się pozyskać największą uwagę.

Uśmiecha się tymi pełnymi, czerwonymi usteczkami. Mąci w głowie, kokietuje.

Nie przeszkadza mi to. Wcale. Może robić tak dalej.

2. Marudny niedźwiedź

Michalina

Lubię podróżować pociągiem. Spokojny stukot, który ten pojazd wydaje podczas przemieszczania się wzdłuż torów, działa na mnie kojąco. Nie ma odgłosu klaksonów, agresywnych gestów impulsywnych kierowców ani pisków hamulców. Jest spokój i ma on wręcz relaksujący wpływ na moje zszargane gwałtowną codziennością nerwy. Podobne uczucia wywołują niespiesznie przesuwające się za oknem widoki — odmienne od miejskiej, surowej infrastruktury. Piękniejsze.

Zwykle, podczas podróży, staram się zajmować miejsce przy oknie, dzięki czemu przyglądam się im bez ograniczeń, opierając czoło o chłodną powierzchnię szyby. Czasami. Niekiedy bywa tak, że nie mam takiej możliwości, więc przystaję na zastane warunki. W takich momentach rzucam krótkie spojrzenie na krajobraz i po prostu przymykam powieki, po czym wsłuchuję się w dobiegające do moich uszu dźwięki, a rozbuchana wyobraźnia próbuje sprostać rzeczywistości i odtworzyć te widoki, pomimo ciemności.

Uwielbiam to.

Chyba że akurat muszę wrócić do rodzinnego domu. W piątek. Przed dłuższym weekendem, gdy akurat wszystkie okoliczne uczelnie postanawiają wykazać się niebywałą łaską i zapewnić swoim studentom kilka dni wolnych gratis, a oni wszyscy nagle przypominają sobie o swoich, dawno zapomnianych, rodzinach.

Wtedy tego nie znoszę.

Tak jak teraz.

Nie jestem pewna, kto dba o całe logistyczne zaplecze, jeżeli chodzi o podstawianie odpowiedniego taboru i częstotliwość kursowania pociągów, ale ten tajemniczy ktoś zdecydowanie jest sadystą. Introwertycznym sadystą-terrorystą, co to ludzi z całą pewnością nie znosi, a teoretycznie został zatrudniony, aby im służyć i jednak ułatwiać życie. Najwyraźniej działa odwrotnie i z premedytacją. Kto wie? Może, gdybym znalazła się na jego miejscu, robiłabym podobnie. Może.

Ale nie jestem.

Znajduję się za to na jednym z przepełnionych ludzką masą peronów, oczekując na pociąg, który notuje już półgodzinne spóźnienie. Spoko. Przywykłam. Nie zdarza się to przecież pierwszy ani drugi raz. Poczekam. Jestem cierpliwa.

Staram się być, ale podróżnych przybywa z każdą minutą coraz więcej, a wewnątrz mnie narasta dziwna frustracja, której nie do końca potrafię sprostać.

Nie lubię takich zgromadzeń, sama obecność ludzi przytłacza. Oni wszyscy mówią za dużo, robią zbyt wiele. Nie doceniam tego, zwłaszcza że osobiście do osiągnięcia szczęścia potrzebuję tylko odrobiny spokoju i wolnej chwili, aby móc pobyć samej ze swoimi myślami, wziąć ukochany szkicownik i po prostu tworzyć. Czy to tak wiele?

Pociąg w końcu powoli wtacza się na stację i zatrzymuje, a oczekujący gromadzą się ciasno przy drzwiach, jakby właśnie od tego miało zależeć ich życie. Bez cienia żalu przepuszczam te rozhisteryzowane tłumy, które zachowują się, jakby pierwszy raz widzieli na oczy ten cud komunikacji publicznej. Ja nie próbuję stawać do tej walki. Po prostu stoję z tyłu i obserwuję.

Niewiele widzę, ale kilka ciekawych momentów mi nie umyka. Na przykład ten, gdy chudziutka staruszka z siłą godną King Konga szarpie za klamkę, próbując otworzyć drzwi. Nie słucha młodego chłopaka, który zatrzymał się tuż obok niej i tłumaczy cierpliwie, że to automatyczne jest i ciągnąć nie trzeba, bo się zepsuje. Babcia może dobrego słuchu nie ma, bo nie reaguje na te powtarzające się upomnienia, ale w jej bicepsach zgromadziła się niebywała siła, której mogę śmiało pozazdrościć. Chyba nie chciałabym znaleźć się przypadkiem w pobliżu, gdy ją ponosi.

Drzwi w końcu się otwierają i tłumy wdzierają się do środka pojazdu. Czekam jeszcze moment, a potem potulnie udaję się do ostatniego wagonu, gdzie zwykle przewożone są rowery. Tam jest nieco więcej miejsca, ale dziś nawet to niezbyt popularne miejsce jest oblegane.

Wchodzę do wnętrza i zostaję wepchnięta między tęgiego mężczyznę a kobietę w średnim wieku. Facet nie jest do końca trzeźwy. Łypie na mnie rozbieganym wzrokiem i buja się do przodu oraz tyłu, grożąc niechybnym upadkiem, gdy pociąg szarpnie zbyt mocno. Mam nadzieję, że gdy do tego dojdzie, to nie ja znajdę się na drodze tej katastrofy. Jego oddech cuchnie wódą, co powoduje, że sama cofam się o krok i mocniej przytulam plecami do ściany. Z drugiej strony nie jest lepiej. Kobieta prowadzi właśnie rozmowę telefoniczną, głośnym i piskliwym tonem uskarżając się na swój niegodziwy los, jaki spotkał ją w tym okropnym miejscu. Jakby ją jedną! W drugiej dłoni ściska siatkę pełną zakupów i długi, ociekający wodą parasol, który raz po raz wbija się w moją nogę, przy okazji mocząc materiał jeansów.

Oszaleję.

Migrena atakuje, coraz trudniej przychodzi mi łapanie głębszego oddechu. Jedynie myśl, że może pociąg opustoszeje po zatrzymaniu się na kilku kolejnych stacjach, trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Przymykam powieki. Próbuję stworzyć wokół siebie mentalną blokadę i czekam na moment, który dostarczyłby jakiejkolwiek ulgi, ale on nie następuje. Jest jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Ludzie wciąż wsiadają, niewielu wysiada. Zwykłe zmęczenie daje o sobie znać.

W końcu docieramy do mojego przystanku. Teoretycznie tu powinny skończyć się wszelkie schody. Powinny… Staram się kulturalnie opuścić przedział, ale to nie działa. Drzwi powoli się zamykają, a ja przez moment obawiam się, że nie zdążę wysiąść i pociąg ruszy dalej, zabierając mnie ze sobą. Wrzeszczę, ile sił w płucach, aby ktoś nacisnął przycisk, a kiedy jakiś łaskawca spełnia polecenie, przepycham się łokciami. Mam w nosie podstawy kulturalnego zachowania.

Wysiadam.

Przyjemny chłodny wiaterek owiewa moje policzki, co jest cudowną odmianą po duchocie, w jakiej przyszło mi niedawno podróżować. Nawet wilgotna mgiełka oraz krople deszczu miarowo uderzające o podłoże nie są mi straszne. Biorę głęboki oddech, zaciągając się jesiennym powietrzem, chwytam za rączkę walizki i ruszam przed siebie. Chcę jak najszybciej znaleźć się w domu, ale mój pech wciąż nie daje mi spokoju. Robię krok do przodu i w tym samym momencie ktoś popycha mnie łokciem.

Leciwa teczka zsuwa mi się z ramienia i uderza o ziemię. Metalowy zatrzask nie wytrzymuje siły uderzenia. Cały stosik kartek wysuwa się i spada na ziemię, zanurzając w największej z możliwych kałuż. Normalną reakcją byłoby, gdybym natychmiast schyliła się i próbowała ratować cokolwiek, ale potrafię jedynie stać i patrzeć, jak papier nasiąka coraz bardziej.

Łzy napływają mi do oczu i już sama nie wiem, czy powoduje je głęboka rozpacz, czy jednak jeszcze mocniejsza frustracja. W końcu przykucam i z obrzydzeniem wynurzam z bajorka kolejne prace, które nie nadają się już do niczego. Tyle z mojej nadgorliwości. Kiedy niby to nadrobię? Zawalę semestr.

— Miśka? Michalina Zarzycka? To ty? Rany, prawie bym cię nie poznał!

Unoszę podbródek i widzę, że tuż obok klęczy mężczyzna, który jest sprawcą tego nieszczęścia. Kojarzę go. Z liceum? Z sąsiedztwa? Może jedno i drugie. Nie wiem. Nie mam pamięci do ludzi, do twarzy. Zapamiętuję tylko tych, których szkicuję. Tego osobnika rysować nie miałam okazji. A szkoda, bo zdecydowanie się do tego nadaje. Ma wyraźnie zarysowane kości policzkowe, na których błąka się kilka jasnych piegów. Powyżej osadzone są ładne, duże oczy o kształcie migdała i pięknej, czekoladowej barwie. Proporcjonalne. Podobnie jak kształtny, prosty nos, którego idealne odwzorowanie pewnie spędziłoby mi sen z powiek. Moja wyobraźnia szaleje, pokazuje linie, które powinnam postawić na kartce, aby oddać ten profil z jak największą dokładnością.

Stop!

Brutalnie wyrywam z dłoni nieznajomego kilka kartek, które udało mu się pochwycić przede mną. Bezceremonialnie mnę je w palcach i wpycham ciasno do teczki, nie przejmując się, że po takim potraktowaniu nie ocalę ani jednej. Co za różnica? I tak pewnie bym tego nie zrobiła.

— Ej, tak się chyba rysunków nie traktuje, co? — rzuca ze śmiechem, a ja mrożę go wzrokiem.

Podrywam się na równe nogi i kieruję w stronę budynku dworca, za którym usytuowany jest przystanek autobusowy. Deszcz, który do tej pory dawał o sobie znać w niepewny, mało uciążliwy sposób, przybiera na sile. Oberwanie chmury. Moknę straszliwie, różowe kosmyki lepią się do twarzy i sama nie wiem, co może się jeszcze wydarzyć, aby bardziej wyprowadzić mnie z równowagi.

Ach. No tak. Zapomniałam. Ten facet.

— Czekaj, no! — Nie poddaje się i biegnie za mną. Dogania bez trudu, bo nie mam w zwyczaju uciekać, gdy sytuacja tego wyraźnie nie wymaga. — Miśka!

Chwyta mnie za ramię, ale odskakuję jak oparzona.

— Miśków to sobie w Bieszczadach szukaj, palancie! — warczę, ale zaraz potem mocno zaciskam zęby, ganiąc się za niepotrzebny wybuch.

Jego to nie rusza. Uśmiecha się psotnie, jakbym go niezmiernie rozbawiła.

— Mała, przestań się boczyć! Przecież to nie moja wina, że we mnie weszłaś!

— Mała to jest twoja… — zaczynam i momentalnie gryzę się w język.

Czy ja mam naście lat, aby wdawać się w szczeniackie pyskówki? Nie wina chłopaka, że trafił na dzień, gdy nic nie idzie po mojej myśli.

— Po prostu jestem niewysoka. Nieważne. Muszę iść. Tak jakby… nie lubię moknąć? Cześć!

Miło było. Albo i nie?

Odwracam się, idę. Facet chyba nie rozumie słowa „nie”, bo gdy tylko spoglądam w bok, dostrzegam jego uśmiechniętą twarzyczkę. Przynajmniej on ma dobry humor. Mój nie zabrał się dzisiaj ze mną w podróż.

— W takim razie może podwiozę cię do domu? Jadę w tę samą stronę. Mieszkamy niedaleko i w końcu sąsiadom trzeba pomagać. Dość już nieszczęść na jeden dzień, co nie? Moje auto stoi tam. — Kiwa głową jak jakiś odpustowy piesek z wiecznie poruszającym się łbem, którego wystarczy posmarować klejem i postawić na półce w samochodzie, a frajda murowana.

— Jesteś taksówkarzem i atakujesz ludzi, żeby zdobyć klientów? — pytam.

Nabieram podejrzeń, ale i tak posłusznie idę we wskazanym kierunku. Przecież gorzej nie będzie, a w każdym razie zawzięcie staram się przekonać o tym samą siebie. Najwyżej wywiezie mnie poza miasto i ukatrupi gdzieś pośród złocistych łanów żyta… A nie, przecież już po żniwach. Nie będzie malowniczego widoczku.

— Pudło. Chociaż dzisiaj faktycznie bawiłem się w kierowcę. — Jego łagodny, choć lekko chropowaty, głos powoduje, że mimowolnie znowu skupiam na nim swój wzrok. — Podwoziłem siostrę i pomagałem wsiąść jej do pociągu. Mamę poniosło z pakowaniem słoiczków.

Nadal jestem poirytowana całym zajściem, ale on się nie poddaje. Przejmuje rączkę walizki i po chwili bagaż ląduje na tylnym siedzeniu. Podjął decyzję, a mi nie pozostaje nic innego, jak zająć miejsce pasażera.

— Nie kojarzysz mnie, co nie?

Siada za kierownicę i spogląda w moją stronę, a ciemne tęczówki błyszczą z tłumionej radości. Jakby to wszystko było jakąś pieprzoną wersją gry Zgadnij, kto to?, a on zgarniał wszystkie punkty.

Wzruszam ramionami, uznając, że to najbezpieczniejsza odpowiedź. Niezobowiązująca.

— Pracuję u twojego ojca w warsztacie — zdradza. — Cały poprzedni rok byłem na stażu z biura pracy, ale chyba się sprawdziłem, bo na początku miesiąca zaproponował mi pełny etat.

Próbuję odtworzyć w pamięci wspomnienia zeszłorocznych wizyt w warsztacie i coś faktycznie wskakuje na swoje miejsce, ale nie jest zbyt wyraźne.

— Aa, Jarek! — Celuję na chybił trafił, choć gry hazardowe nigdy nie były moją mocną stroną.

— Radek.

Pudło.

— Ale byłaś blisko. Prawie zgadłaś.

Jarek, Radek — co za różnica?

Dla niego chyba żadna, bo nadal się szczerzy. Głupi jakiś? Wariat? Przed oczami niespodziewanie pojawia się niepokojąca wizja mojego martwego ciała porzuconego gdzieś na leśnej ścieżce, a dłoń mimowolnie wędruje do klamki. Postanawiam, że jeżeli w odpowiednim momencie nie skręci w uliczkę, gdzie mieszkam, po prostu spróbuję wyskoczyć. Poturbuję się pewnie przy tym nieźle, ale jak wystarczy mi szczęścia, to może przeżyję. W nosie mam te historyjki ze stażem u ojca. To żadna gwarancja.

Dalszą drogę milczymy i w mojej głowie pojawia się myśl, że może będzie już tak do końca, ale mężczyzna pozbawia mnie złudzeń.

— Chyba nieźle dają wam w kość na tych studiach, co? — zagaduje, a moje palce bębnią o powierzchnię w pobliżu klamki. — Sypiasz ty cokolwiek?

— Skąd takie pytanie?

— Te podkrążone oczęta cię zdradzają — szepcze konspiracyjnie i zaraz znowu się uśmiecha. Cały czas się śmieje, a ja mam ochotę go zamordować. Chyba role się odwrócą i to on będzie ofiarą z mojej wizji. — A tak na serio, to ojciec się o ciebie martwi. Rozmawialiśmy trochę więcej ostatnio. Dużo mi o tobie opowiada. Podobno długo się do niego nie odzywałaś. Czemu to robisz, Miśka?

Łapię za końcówki rękawów szarej bluzy, które wystają spod skórzanej kurtki, i mocno naciągam je na dłonie. Odruch bezwarunkowy. Nie panuję nad tym.

— Nie mów do mnie Miśka! — burczę. Zachowuję się przy tym niczym dzieciak, a nie jak dojrzała kobieta. To silniejsze ode mnie. — Chyba że z tobą też mam przestać rozmawiać!

Nabieram do płuc znacznie więcej powietrza, niż tego potrzebuję, i niespiesznie je wypuszczam. Próbuję odzyskać utraconą równowagę.

— Czemu się tak denerwujesz? — pyta spokojnie.

Zatrzymuje auto według zaleceń sygnalizacji świetlnej i odwraca głowę w moją stronę, a jego spojrzenie staje się jeszcze bardziej intensywne. Już otwiera usta, aby coś powiedzieć, ale ostatecznie odpuszcza. Ponownie skupia się na drodze przed sobą. Rusza.

Nabieram do płuc znacznie więcej powietrza, niż tego potrzebuję, i niespiesznie je wypuszczam.

— Po prostu nie lubię tego zdrobnienia. Mam na imię Michalina. Żaden Misiek, Miśka ani inny pieprzony pluszak. A co do reszty… To wszystko wina tego, że na uczelni mam dużo zajęć. To pierwszy rok, po sesji zimowej pewnie będą chcieli odsiać tych słabych, więc cisną niesamowicie. Brakuje mi czasu, aby zjeść obiad, nie mówiąc już o urządzaniu sobie pogaduszek. Mówiłam to tacie. Powinien zrozumieć — plotę bez ładu i składu.

— Myślałem, że studiujesz w szkole artystycznej, a nie wojskowej…

— A ja nie wiedziałam, że mój ojciec płaci pracownikom dodatkowo za psychoanalizy — odcinam się. — Oboje dowiedzieliśmy się czegoś nowego.

— Robię to dobroczynnie. Wolontariat taki. — Mruga porozumiewawczo, choć nie jest już tak rozluźniony jak wcześniej. Nabrał ostrożności, a i mnie się to udziela. Zaczynam się zastanawiać, co konkretnie przekazał mu ojciec na mój temat.

Nie mam szansy o to zapytać, bo Radek zatrzymuje auto przed moim domem i spogląda sugestywnie, bez słów przekazując, że to już koniec naszej podróży i powinnam wysiąść.

3. Sesja zdjęciowa

Leonard

Postanawiam odprowadzić dziewczyny na plan, żeby przypadkiem nie pobłądziły w zakamarkach naszego dobytku. Taki jestem pomocny! Liczę, że będą umiały mi prawidłowo podziękować za okazaną troskę. Przecież się staram. Niech ktoś spróbuje powiedzieć, że nie.

Zostawiamy Bartka samego, choć czuję, jak wlepia we mnie to osądzające, surowe spojrzenie, dopóki nie znikam za rogiem. I to niby ma być kumpel?

Pomieszczenie, w którym mieści się główne studio, jest największym i najjaśniejszym ze znajdujących się w budynku. Wszystko dzięki olbrzymim oknom rozciągającym się niemalże na całej wschodniej ścianie. To przez nie do środka wpada przyjemne, miękkie światło jesiennego słońca. W dodatku na podłodze rozciągnięte jest jasne linoleum, a ściany zostały pomalowane na biało i przykryte gdzieniegdzie ozdobnym kamieniem o tej samej barwie. Te elementy dają złudzenie sterylnej wręcz czystości.

Czystości… Gdzie tam! Porządku to tutaj nigdy nie było. Chyba że zaraz po otwarciu i tylko przez kilka dni, gdy jeszcze nie ruszyliśmy pełną parą. No ale ważne, aby sprawiać dobre wrażenie, a to nasza ekipa opanowała do perfekcji. Studio też wypada całkiem nieźle w oczach klientów. Dziewczynom też się chyba podoba, bo rozglądają się zaciekawione dookoła.

Prezencja zaliczona na piątkę!

Przedstawiam im Anetę, która wróciła już z przerwy na papierosa i stoi przy swoim stanowisku pracy. Z lekką obawą, ale przekazuję jej opiekę nad nimi. Na krótki moment przystaję nieopodal, opierając się ramieniem o ścianę. Chcę sprawdzić, czy będą umiały się dogadać, choć przeczucie jasno mówi mi, żebym wiał, bo będzie drama. I jest. Chwilę wysłuchuję, jak wizażystka warczy na nie, bo przecież miały przyjść bez makijażu i teraz straci tylko cenny czas na skrobanie ich buziek z grubych warstw zaprawy. Robi mi się ich prawie żal, więc próbuję załagodzić konflikt i wtrącam swoje trzy grosze, ale Aneta jest nieubłagana. Harda baba. Komu jak komu, ale jej podpaść bym nie chciał. Dlatego też, gdy mrożące krew w żyłach spojrzenie niewysokiej, rudowłosej kobiety koncentruje się na mnie, ja już wiem, że jeżeli będę brnął dalej, wyjdę na tym gorzej niż źle. Wolę dmuchać na zimne, więc usłużnie unoszę ręce w poddańczym geście i wycofuję się ostrożnie. Modlę się, żeby przypadkiem nie uruchomiła tych morderczych laserów z oczu, które najpewniej spaliłyby mnie na popiół.

Wracam do pracowni. Złapałem trochę oddechu, ból głowy nieco odpuścił, więc liczę, że tym razem pójdzie mi lepiej. A jeżeli nie, to po prostu chwycę się kolejnego projektu. Mistrz rzeczy zaczętych, a niedokończonych — to ja.

Plany mam ambitne, ale wystarczy, że zagłębiam się w tym felernym fotelu i już mi się wszystkiego odechciewa. Tak, to zdecydowanie wina mebla. Dziwną aurę wydziela. Feng shui nie działa, jak powinno. Trzeba przemeblować! No bo to przecież nie tak, że się obijam. Ależ skąd! Lubię tę pracę. Wypalenie zawodowe jeszcze mnie nie pochwyciło w swoje szpony i jeżeli chcę, potrafię być produktywny. To po prostu nie jest mój czas. I to się nie zmienia. Ani w ciągu godziny, ani dwóch.

Kiedy patrzenie w ekran staje się męczące i nawet układanie po raz kolejny pasjansa nie przynosi ulgi, zaczynam kręcić się na krześle obrotowym. A ono skrzypi. Niemiłosiernie! Jeden obrót. Skrzyp. Drugi obrót. Skrzyp.

Młodemu najwyraźniej popsuły się słuchawki. Leżą bezużyteczne obok klawiatury, a on sam rzuca mi nerwowe spojrzenia. Nie jest dziś w sosie. Od rana jakiś taki podenerwowany. Najpierw mamrotał do komputera, a teraz dziwne tiki mu się włączyły. Może trzeba byłoby spytać, zagadać. Może ma problemy. Nie, nie. Wali mnie to. Każdy niech sobie radzi ze swoimi demonami.

Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.

— Możesz przestać? — rzuca w końcu i zaraz zaciska nerwowo usta, jakby wcale tego nie planował.

No ale powiedział.

Niemowa przemówiła! Zapisałbym sobie to w kalendarzu, gdybym akurat wiedział, co z nim zrobiłem. Nie wiem. Mam to w dupie. To jeden z tych dni, gdzie dokładnie wszystko i wszystkich mam w czterech literach. Wizja nadciągającego starcia z ojcem tylko zaognia atmosferę.

Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.

— Kurwa!

Młody odwraca się w moją stronę, koncentrując na mnie całą uwagę. Niby skończyły się żarty, a jednak uśmiecham się z kpiną.

— Aa, bo to ci przeszkadza? — Udaję głupka.

— Troszeczkę.

— Wybacz.

Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.

Dzieciak podrywa się gwałtownie z miejsca, a jego fotel odjeżdża odrobinę w tył. Jest cały czerwony na twarzy. Boi się mnie i wiem, że nie chce mi podpaść, bo w końcu jestem synem osoby, która zgodziła się go zatrudnić, choć doświadczenia nie miał za grosz. Cóż, najwyraźniej jeszcze bardziej chce mi przypierdolić i to przysłania mu zdrowy rozsądek. Wiele bym dał, aby zobaczyć, jak chociaż próbuje.

— Co tu się dzieje?

Do pomieszczenia wchodzi znajomy mi blondyn, płosząc nerwową atmosferę. Jest rok starszy ode mnie. Chyba. Nie pamiętam. Nie przechowuję w pamięci takich głupot jak daty urodzin czy rocznic. W każdym razie przybywa jako wybawiciel uciśnionych. Niebieskie oczęta, którymi czaruje te wszystkie łatwe panny, skierowane są tym razem w moją stronę i rzucają mi pełne oskarżenia spojrzenie, jakby doskonale wiedział, że to ja jestem winowajcą.

Świetnie.

Wydał wyrok bez procesu. Co z tego, że sprawiedliwy? Boli, że nie mam szansy na obronę. Zdrajca. Otaczają mnie sami zdrajcy!

Krzyżuje ręce na piersi w taki sposób, że obcisła, czarna koszulka mocno opina jego wytatuowany jakimiś abstrakcyjnymi wzorami biceps. Jak na mój gust to ubranie jest na niego za małe i za moment pójdą szwy. Nie jestem pewien, czy facet ma świadomość, że nawet głupie ciuchy posiadają swoje rozmiary. Zwykle ubiera się tak, jakby wszedł do sklepu, wziął pierwszą lepszą rzecz z brzegu i przypadkiem trafił na S. Za każdym razem. Taki niefart.

— Leo ci się naprzykrza? — zwraca się do chłopaczka tak troskliwym tonem, jakim zwykle przemawia się do małych dzieci, od których próbuje się wyłudzić informacje, co za łobuz zrobił im kuku. — Nie powinieneś dać mu włazić sobie na głowę, bo zaraz jego rozbuchane, książęce ego przygniecie nas wszystkich.

— Ej! — wykrzykuję niby oburzony, ale złośliwy uśmiech powraca na moje usta jak bumerang i uparcie nie chce zniknąć.

Nie czuję się urażony tym strofowaniem. I tak wiem, jak wygląda sytuacja, a Łukasz zna mnie najlepiej z całej tej ferajny. Jeżeli kogoś z bandy dziwolągów miałbym określić mianem swojego kumpla, to on byłby najbliżej uzyskania tego tytułu. Blisko, choć nadal cholernie daleko.

— Nie, to nic — bąka Młody.

Wstydzi się i płoszy. Przysuwa sobie fotel, dla niepoznaki nakłada na uszy te niedziałające słuchawki i koncentruje wzrok na ekranie komputera. Udaje, że go nie ma. Kolejny mistrz kamuflażu.

Łukasz nabrać się nie chce, że to rzeczywiście takie nic, jak przedstawia dzieciak. Unosi brwi i palcem wskazuje na chłopaka, który siedzi już odwrócony do nas tyłem. Wiem, do czego dąży. Planuje wymusić na mnie wyznanie własnych przewinień, ale ja tylko wzruszam ramionami i wykrzywiam usta w kpiącym uśmieszku.

Łuki wzdycha ciężko, ale tematu nie drąży. Nerwowo przeczesuje palcami tę swoją misternie ułożoną fryzurę, powodując, że ta już taka misterna nie jest.

— Co tu robisz? — pytam, udając szczere zaciekawienie. — Nie powinieneś ustawiać sprzętu? Aneta zaraz skończy i dziewczyny będą się nudzić. Trzeba będzie się nimi odpowiednio zająć…

— Właśnie po to przyszedłem. Wiem, że masz trochę do nadrobienia i nawet widzę, jak bardzo jesteś zajęty — stwierdza, wskazując ruchem podbródka na moje miejsce pracy. Od niechcenia podążam za jego spojrzeniem i przekierowuję je na monitor, gdzie na ekranie widnieje otwarty program graficzny i nic więcej. Nie zdążyłem otworzyć żadnego pliku. — W każdym razie może zrobisz sobie przerwę od przerwy i mi pomożesz?

Przerwa? Oj tak, dziękuję, tego mi trzeba!

Podrywam się chętnie z fotela i ruszam w kierunku planu. Wymijam Łukasza w progu i lekko szturcham go ramieniem. Łuki kręci głową z rozbawieniem, ale nie komentuje tego w żaden sposób. Wie doskonale, że wolę się ruszać niż tkwić nad obróbką i nudnymi projektami.

Zaczynamy tak jak zawsze — od przygotowania technicznego zaplecza. Dlatego też przez kolejne minuty rozkładamy statywy, rozciągamy odpowiednie tło, testujemy lampy i przekaźniki, podmieniamy softboxy, ustawiamy blendy pod różnymi kątami i co rusz je przestawiamy, aby zapanować nad światłem.

Walczę chwilę z obciążnikiem do statywu i próbuję dobrać odpowiednią wysokość, ale przeklęta lampa nie chce współpracować. Szarpię i przeklinam, a kropelki potu zaczynają spływać po moim czole. Durne urządzenie jest nieporuszone. Dosłownie. W pamięci notuję, że należy rozejrzeć się za nowym sprzętem, bo jak tak dalej pójdzie, nabawię się nerwicy i wrzodów na żołądku.

W końcu wygrywam tę nierówną walkę. Usatysfakcjonowany uśmiecham się sam do siebie i w tym samym czasie wyczuwam na sobie czyjeś uważne spojrzenie, które niemalże pali mnie w plecy.

Lasery Anety! To na pewno te lasery!

Ale nie. Zerkam dyskretnie przez ramię. Ruda właśnie znęca się nad ostatnią z naszych modelek i jest tak mocno na tym skupiona, że nie zwraca uwagi na nic innego. Dwie pozostałe dziewczyny siedzą na parapecie. Niby rozmawiają ze sobą, ale brunetka wzrok skoncentrowany ma wyłącznie na mnie. Kiedy łapiemy kontakt, uśmiecha się zalotnie i przygryza dolną wargę. Na tyle delikatnie, aby nie zetrzeć nałożonej na nią szminki o krwistej barwie, ale nadal widocznie. Dłonią niby przypadkowo przesuwa po swojej nodze, zaczynając od kolana, a kończąc na krańcu króciutkich, postrzępionych szortów, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. Czerwone szpony szarpią niespiesznie za pojedyncze niteczki, powodując, że przez moment nie potrafię oderwać od nich wzroku. Cwaniara! Prowokuje mnie, proponuje grę, w którą mam olbrzymią ochotę zagrać, choć jeszcze nie do końca się z tym zdradzam. Przecież jestem profesjonalistą!

Ale też facetem…

A ona nie przestaje i niczego nie ułatwia.

Sesja się rozpoczyna. Łukasz włącza lampy, zasłania okna, po czym chwyta za aparat i podpina do niego wyzwalacz radiowy. Zaczyna dyrygować, ustawiać, podążać za własnymi wizjami. Jest w swoim żywiole, a ja staram się mu nie przeszkadzać. Przystaję bardziej z tyłu, na granicy światła rzucanego przez sztuczne oświetlenie i półmroku panującego w dalszej części studia. Opieram się plecami o jeden z betonowych filarów i obserwuję te jego poczynania z przymrużeniem oka. Nie idzie mu najgorzej, ale osobiście zrobiłbym to lepiej.

Łukasz się stara, nie powiem, że nie, ale nie wykorzystuje w pełni potencjału tych uroczych istotek. Za wszelką cenę chce wyeksponować produkty, nie do końca skupiając się na tym, aby modelki wyglądały korzystnie, a to przecież najważniejsze! Nie ukrywajmy. Gdyby chodziło o zaprezentowanie jedynie kilku części samochodowych, zrobilibyśmy sesje stricte produktową. Wtedy nie angażowalibyśmy tylu osób. Ale kto by chciał patrzeć na kalendarz ozdobiony zdjęciami dennych mechanizmów? To te dziewczyny robią robotę! Fotografia nie może być zła, gdy one tak prężą się, wyginają i rozchylają seksownie usteczka. Pobudzają wyobraźnię.

Przyglądam się, a w międzyczasie moja komórka zaczyna wibrować. Sięgam po nią i wyświetlam wiadomość od ojca, w której zawarł krótką informację, że samolot ma opóźnienie, a wskutek tego on sam dotrze jednak dopiero rano i spotkamy się w mieszkaniu. Mnie to pasuje, humor znacznie szybuje w górę, choć gdzieś w głębi duszy wiem, że to tylko czasowe odsunięcie wykonania egzekucji. Chowam telefon do kieszeni i ponownie zwracam się w stronę dziewczyn.

Dwie blondynki skupiają się bezbłędnie na swoim zdaniu. Brunetka nie. Ona wciąż wzrok utkwiony ma we mnie, co frustruje Łukasza. Facet pstryka zdjęcia raz za razem, przegląda je kontrolnie na szybkim podglądzie i wzdycha z niechęcią. Jakby to była moja wina, że wpadłem lasce w oko!

— Dość! Potrzebuję przerwy na fajkę! — warczy i odsuwa od twarzy aparat, gdy następna seria zdjęć również zostaje zepsuta. Podrywa się z kucającej pozycji, po czym chwyta mnie za ramię i odciąga na bok. — Zrób coś z tym, bo nie wyjdziemy stąd do jutra.

— Niby co?

— Ta laska. Zero skupienia, tylko maślane oczka do ciebie strzela.

— Łuki, przecież sam ją tu zaprosiłeś! Zatrudniasz po taniości amatorki i masz do mnie pretensje?

— Mój błąd. Dałem się na ładną buzię nabrać. Ale widzisz, jak jest. Psuje ujęcia, wczuć się nie potrafi, a nie wyproszę jej tak po prostu, bo strzeli focha i obsmaruje nas w necie, a wtedy twój tatuś zabije mnie. Afera gotowa.

— To może ja po prostu sobie pójdę?

Proponuję najprostsze rozwiązanie, chociaż wiem, że jego to nie przekona. Laska mu podpadła. Nie będzie chciał już z nią współpracować. Męska duma albo inny artystyczny foch mu na to nie pozwalają i profesjonalizm odchodzi w zapomnienie. A niby moje ego miało go przygnieść!

— Jak chcesz, to idź, ale razem z nią. — Potwierdza wszelkie przypuszczenia. — Te dwie blondyneczki zrobią nam całą sesję. Pati tu nie pasuje. Wymyśl coś. Zajmij ją czymś, a ja w tym czasie to skończę. Stary, wierzę w ciebie!

— Trochę asertywności by ci nie zaszkodziło — mamroczę mało zrozumiale, ale przecież nie zostawię tego tchórza w potrzebie, skoro tak ładnie prosi.

Muszę mu pomóc.

4. Powrót, którego nie chciałam

Michalina

Zmierzam przed siebie szybkim krokiem, a z nieba cały czas siąpi deszcz. Już nawet nie próbuję się przed nim zasłaniać. Jest mi wszystko jedno, czy zmoknę jeszcze bardziej. I tak koszmarnie przemokłam. Włosy lgną do twarzy i szyi, jakbym dopiero co opuściła kabinę prysznicową, skórzana kurtka błyszczy od wilgoci, a w butach chlupocze woda.

Wchodzę na podwórko i wbiegam po schodkach prowadzących do domu. Koncentruję się na zamku i już planuję się z nim rozprawić, kiedy drzwi otwierają się niespodziewanie bez mojej pomocy. Drgam niespokojnie, po czym unoszę wzrok, spostrzegając przed sobą starszego mężczyznę.

Do tej pory byłam przekonana, że w domu nikt na mnie nie czeka. Wysuwam z kieszeni spodni telefon i zerkam przelotnie na jego ekran, aby utwierdzić się w tym przekonaniu. Cyfrowy zegar wskazuje prawie godzinę szesnastą.

Ojciec zwykle pracuje całe dni i nie ma w zwyczaju kończyć przed czasem. Jest olbrzymim pracoholikiem. Na przestrzeni lat zdołałam się przyzwyczaić. Trochę. Czasami wydaje mi się, że gdyby mógł, zamieszkałby na stałe w warsztacie. Tymczasem to właśnie on stoi na progu i uśmiecha się w ten przepełniony czułością sposób, w który jednak tym razem wkrada się pewna nerwowość. Dłoń mu zauważalnie drży, gdy przesuwa nią po obsypanym zarostem policzku, a usta raz po raz zaciskają się w wąską linijkę, choć stara się nad tym zapanować.

Nabieram ostrożności.

— Tak wcześnie w domu? Stało się coś? — pytam mało ufnie i mijam go w progu, a on usłużnie się cofa, abym mogła bez problemu przejść z bagażami.

— Czy coś się musiało stać, żebym chciał pobyć kilka chwil z własną córką, gdy ta wreszcie raczy wrócić do domu po tygodniach nieobecności? — odpowiada pytaniem na pytanie. — I dlaczego nie dzwoniłaś, żebym odebrał cię z dworca? Zobacz, jak ty zmokłaś!

— Nie było takiej potrzeby, twój pracownik zaproponował mi podwózkę.

— Radek?

Bingo.

Nie jestem pewna, ilu zatrudnia obecnie ludzi, ale dość szybko odgadł, o kogo chodzi. Może jestem zbytnio podejrzliwa, lecz mimowolnie zaczynam się zastanawiać, czy tamto spotkanie rzeczywiście można uznać za tak przypadkowe, jak przedstawiał to sam zainteresowany. Lada moment okaże się pewnie, że Radek jest jedynakiem, nie dźwigał żadnych słoiczków, a na dworzec przybył na zlecenie mojego ojca. Co prawda nie znali godziny, o której planowałam przyjechać, ale nawet nieszczególnie bym się zdziwiła, gdyby chłopak koczował tam od rana. Jak cholerny anioł stróż z połamanymi skrzydłami i kilometrowym pechem, którym mnie zaraził.

Kiwam głową, ale nie ciągnę tego tematu. Odkładam na bok teczkę, opierając o walizkę, a torebkę kładę na szafce. Ojciec stoi przy ścianie, krzyżując ręce za plecami niczym uczeń wezwany do odpowiedzi, do której nie zdołał się przygotować na czas. Coś mi mocno nie gra w jego zachowaniu.

— No więc? — podejmuję temat, podchodząc do niego bliżej. — Powiesz, o co chodzi? Bo czaisz się niesamowicie. To do ciebie niepodobne.

Zbywa mnie. Rzuca jakimś płytkim „Zdaje ci się” i myśli, że to wystarczy, a ja mu odpuszczę.

Nie odpuszczam.

Dawno go już nie widziałam i może właśnie ta rozłąka powoduje, że łatwiej mi dostrzec, jak czas odcisnął na nim swoje piętno. Tata nie ma już idealnie wysportowanej sylwetki. Obecnie pod zbyt dużą koszulką chowa kilka nadprogramowych kilogramów. Ciemny zarost oraz równie czarne włosy ma poprzecinane siwymi pasemkami, a w kącikach niebieskich oczu dostrzegalne są urocze, kurze łapki. Jego szerokie czoło naznaczone jest licznymi zmarszczkami od zbyt częstego marszczenia. Wiem, że robi to, gdy tylko coś go martwi lub złości, a ja akurat ten jeden gest chyba przejęłam od niego w genach. Pewnie powinnam z tym walczyć, bo jeżeli tak dalej pójdzie, to na stare lata również najpewniej skończę z pofalowaną skórą, ale momentami to silniejsze ode mnie. Tak jak teraz.

Niestety, ojciec nie pali się, aby zdradzić, co go trapi. Milczy, a ja nie mam siły, aby z nim walczyć. Chciałabym usłyszeć to, czego on wyraźnie nie chce mi powiedzieć, ale jednocześnie nie zamierzam ciągnąć go za język za wszelką cenę. Nie bawią mnie te gierki.

Prycham cicho, po czym przechodzę dalej, w głąb domu. Tata nagle przytomnieje i próbuje coś z siebie wykrztusić, ale jest za późno — dzieje się samo.

Wchodzę do salonu i zamieram w pół kroku. Mój wzrok ze mną nie współpracuje. Zamiast posłusznie zatrzymać się razem z resztą ciała, on mknie dalej i dopada do postaci, która siedzi na sofie przed telewizorem.

W pierwszej chwili jej nie poznaję. Zmieniła się znacząco. Schudła, obcięła włosy na króciutko i potraktowała je jasną farbą. Mój umysł pozwala się oszukać, ulega temu złudnemu wrażeniu. Przez zaćmienie umysłu traktuję ją jak kogoś obcego i nawet uśmiecham się nieznacznie, jak często robię w kierunku przypadkowych sąsiadek, a słowa powitania niemalże opuszczają moje usta. Jakoś udaje mi się je powstrzymać.

Mrugam kilkukrotnie, a potem uświadamiam sobie, kim tak właściwie jest ta kobieta. Zimny dreszcz przebiega przez moje ciało, z miejsca ustawiając na pozycji ofiary. Zachowuję się jak dzikie zwierzątko pochwycone przez światła zbliżającego się z zastraszającą prędkością pojazdu. Powinnam uciec, ratować się za wszelką cenę, lecz nadal tkwię w tym samym miejscu.

Nie rozumiem.

Chcę spojrzeć gdziekolwiek indziej, ale nie potrafię. Wzrok mimowolnie powraca do intruza, a ja czuję się jak wszyscy ci ludzie, którzy natrafiają przypadkiem na trupa, na którego patrzeć nie chcą, lecz i tak to robią. Ich uwaga wędruje ku martwemu ciału. A kobieta, która wtargnęła do naszego domu, budzi we mnie emocje zbliżone do nieboszczyka. Albo i gorsze. On przecież niczym mi nie zawinił. Ona — owszem i to aż za bardzo.

Nie mogę oddychać.

Nie umiem. Zapomniałam, jak się to robi. Duszę się powietrzem, które zbyt długo przetrzymuję w płucach.

Nie umiem oddychać.

Chwieję się i opieram ramieniem o ścianę, w poszukiwaniu jakiejkolwiek stabilności. Powietrze w końcu powoli wydostaje się spomiędzy rozchylonych warg i zostaje zastąpione innym, ale to nie przynosi ulgi. Pali mnie każdy jego haust.

Kurczę się w sobie. Bezwiednie kręcę głową i mocno zaciskam powieki, jakby chcąc się pozbyć tego upiornego obrazu, jaki prawie wypalił się w mózgu. To nie pomaga. Wbijam paznokcie jednej ręki w nadgarstek drugiej, a pod opuszkami palców wciąż wyczuwam drobne zgrubienia będące pamiątką po tej największej słabości, jakiej dopuściłam się w moim życiu kilka lat temu. Sprawiam sobie ból, aby móc się opanować, ale nawet jego iskierki, które przemykają przez siatkę połączeń nerwowych, nie pomagają tego osiągnąć.

Jestem tchórzem. Nie umiem mierzyć się z koszmarami przeszłości, a taktyczne wycofanie jest wpisane na stałe w całe spektrum zachowań, które towarzyszą mi, odkąd tylko pamiętam. Robię krok do tyłu i jeszcze jeden. Zbyt wolno. To nie współgra z tym szalonym tempem, które narzuca mi własne serce.

Muszę uciec.

Rzucam się na oślep, ale ktoś mnie powstrzymuje. Łapie za ramiona i przytrzymuje w miejscu.

— Misia — odzywa się cicho, łagodnym tonem, próbując skupić na sobie moją uwagę.

Nie słucham. Zachowuję się jak opętana, ale szok jest zbyt duży.

— Misia, przestań. Uspokój się.

— Co ona tu robi? — rzucam spazmatycznie i otwieram oczy, patrząc z przerażeniem w dobre, niebieskie tęczówki należące do osoby, która zawsze była dla mnie olbrzymim wsparciem. Jedynym, jakie kiedykolwiek otrzymałam.

Błądzę chaotycznie spojrzeniem po jego twarzy, nie potrafiąc skoncentrować się na żadnym konkretnym fragmencie. Za wszelką cenę próbuję odnaleźć wytłumaczenie, które pomogłoby mi zrozumieć absurd tej sytuacji. Wciąż trzymam się nadziei, że tata uspokoi mnie i powie, że tego tak naprawdę nie ma. Że to wszystko dzieje się tylko w mojej chorej głowie.

Takie zapewnienia nie padają.

— Wyszła, a to nadal jej dom — tłumaczy.

Nie mogę dać wiary, że po tym całym piekle, które nam zgotowała, ojciec nadal godzi się na to, aby wciąż była obecna w naszym życiu. Wiem, on jest zwolennikiem dawania drugich szans. Ja nie. A ta kobieta nie zasłużyła na jego dobroć.

— Świetnie! Tylko po co prosiłeś, żebym przyjechała?! Wracam do Krakowa! — Kieruję się od razu do wyjścia, choć dopiero weszłam.

Tata na to nie pozwala. Łapie za moją dłoń i przytrzymuje. Nie puszcza, mimo że szarpię i za wszelką cenę próbuję się uwolnić. Ma silny chwyt i jestem pewna, że zostaną mi po tym starciu sińce.

— Puść ją. Niech jedzie, skoro tak bardzo tego chce. Spójrz na nią. Ona nie umie przybywać z ludźmi. Żeby być w tym wieku i nie mieć żadnego życia? Przyjaciół? Chłopaka? Tylko bazgrze po tych kartkach i głupia myśli, że one wszystko zastąpią. Wariatka. Skończy samotna jako stara panna i wyjdzie na tym tak, że szklanki z wodą nie będzie miał kto jej podać, gdy sama nie będzie w stanie po nią sięgnąć. Nie udało nam się to dziecko, zdecydowanie nie — wtrąca się matka.

W jednej chwili wszystko puszcza. Uspokajam się. Histeria mija. Czuję się wręcz nienaturalnie spokojna, co dziwi nawet mnie samą. Spoglądam na mamę, a ona uśmiecha się kpiąco i mruży oczy, wiedząc, że trafiła w najczulszy punkt.

Chcę coś powiedzieć, obronić samą siebie, ale nie znajduję słów, które by mi to umożliwiły.

Milczę.

Porzucam walkę. Zaciskam wargi, aby ukryć ich drżenie. Oczy pieką niemiłosiernie, ale żadna z łez nie dostaje pozwolenia, by popłynąć dalej. Ojciec zamyka mnie w objęciach. Szepcze idiotyczne słowa pocieszenia i prosi, abym nie zwracała na nią uwagi i się nie przejmowała, ale nie jest to możliwe. Potrzebowałam długich miesięcy, aby na nowo zacząć żyć, a teraz dopada mnie przeświadczenie, że te wysiłki były zbędne.

— Misia, proszę. Zostań — odzywa się cicho tata, a w jego oczach migocze ta namiastka bólu, z jakim patrzył kiedyś, lata temu, gdy straszliwie pogubiłam się w swoim życiu.

Wciąż się nie odnalazłam, ale nauczyłam się stwarzać pozory. Teraz z tego korzystam. Wiem przecież, że dla niego jest to równie trudne i moja obecność, chociaż chwilowa, znacząco by mu pomogła. Właśnie dlatego postanowił ściągnąć mnie do domu.

Nie mogę zostawić go z tym samego.

Podejmuję decyzję, choć mam dziwne wrażenie, że w ciągu kolejnych dni pożałuję tego niejednokrotnie.

— Idę do pokoju — szepczę mu do ucha. Tata potakuje i uśmiecha się, choć bardziej przypomina mi to grymas niż jakiś radośniejszy gest.

— Zjedz coś. — Zmienia temat, a ja nie wiem, czy bardziej chce pomóc mnie, czy jednak samemu sobie. — Pewnie jesteś głodna po podróży.

Jestem. A raczej byłam. Teraz już nie. Nerwowe skurcze nieprzyjemnie ściskają mój żołądek.

— Nie chcę — mamroczę.

Zbieram teczkę, torebkę i walizkę, po czym wbiegam szybko po schodach, nie oglądając się za siebie. Staram się ignorować zachowanie matki, ale gdy słyszę tylko to jedno prychnięcie przepełnione jawną kpiną i szyderstwem, nie potrafię udawać, że mnie to nie rusza. Łzy przełamują opór, płyną, a ja ich dłużej nie powstrzymuję.

5. Wina i kara

Leonard

Otwieram oczy, po czym mrugam kilkakrotnie i przeciągam się ociężale, a z moich ust wydobywa się mało subtelne, za to niezwykle donośne ziewnięcie. Nie jest to pobudka godna króla. Ba, nawet pachołek królewski miałby w sobie więcej gracji, niż ja. Niby mógłbym zachować pozory, ale po co? Nawet się nie staram. Wstawać też mi się nie chce. Wiem, że gdy wreszcie to zrobię, będę musiał zająć się… tymi wszystkimi rzeczami, którymi zająć się powinienem, a ja nie mam na to siły. Najchętniej spędziłbym w łóżku cały dzień, nie łudzę się, że otrzymam taką szansę.

Leżę nieruchomo i wpatruję się w sufit. Nurtuje mnie fakt, że budzę się we własnym łóżku i to osamotniony, choć brałem za pewnik, że po wczorajszym wieczorze stanie się jednak inaczej. Dziwne. Ta modeleczka, Pati, sprawiała wrażenie bardziej zdeterminowanej.

Myśli nie chcą ze mną współpracować, ale zmuszam je, aby wróciły do poprzedniego dnia, a szczególnie do chwili, gdy Łukasz wyszedł na papierosa, a mi pozostawił to niewdzięczne zadanie pozbycia się irytującej go dziewczyny. Zrobiłem to. Podszedłem, zagadałem.

Skłamałem.

Więcej grzechów nie pamiętam.

Przed moimi oczami powoli formuje się niewyraźny obraz. Była zaskoczona, gdy obwieściłem, że spisuje się tak rewelacyjnie, że przyćmiewa swoim talentem koleżanki i Łukasz chciałby popracować z nimi na osobności, aby wydobyć z nich cokolwiek więcej. Dała się nabrać.

To za moją sprawą Patrycja zgodziła się wcześniej zakończyć swój udział w sesji. Posłuchała, ale mnie nie chciała tak szybko opuszczać. Zaproponowała wspólne spędzenie czasu w knajpce na rynku, a ja na to przystałem. Nie dostrzegłem powodów, dla których powinienem zachować się inaczej. Nie potrafiłem odmówić i może to był błąd?

Może…

Kpiarski uśmieszek nadal błąka się po ustach, ale jednocześnie mózg wskakuje na wyższe obroty i zdecydowanie przestaje mi się podobać to, co stara się przekazać. Mrużę oczy, poszukując w zgliszczach przepitych wspomnień jakiejkolwiek logiki, a kiedy wszystko staje się jasne, czuję, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę patelnią.

Dobra, już nie jest mi do śmiechu! Zdaje się, że między kolejnymi łykami alkoholu zaproponowałem Patrycji angaż w następnej sesji i to tej, na której tak zależy mojemu ojcu. Nie zagłębiałem się w szczegóły, ale często o niej nawijał. W każdej rozmowie, którą odbyliśmy, z dumą podkreślał, jak długo walczył z konkurencją, aby to nasze studio mogło zrealizować ten projekt. Gra warta świeczki, bo kampania, w której miały zostać wykorzystane zdjęcia, była międzynarodowa i budżet, jaki na nią przeznaczono… kusił.

Zajebiście.

I ja się dziwię, czemu dziewczyna nie dała zaprosić się na noc? Będąc na jej miejscu i mając w łapach taką propozycję, też wolałbym się trzymać z daleka, żeby przypadkiem tego nie stracić…

Bardziej spieprzyć nie mogłem! Ktoś mnie za to ukatrupi. A nawet jak nie, to sam strzelę sobie w łeb. Ot, dla sprawiedliwości.

Wysuwam spod głowy poduszkę i dociskam ją sobie mocno do twarzy. To nie pomaga. Nadal chce mi się krzyczeć, ale w płucach z wolna zaczyna brakować tchu. Nie oddycham. Zaczynam się dusić, więc natychmiast przestaję i odblokowuję sobie dopływ powietrza, mocno się nim zaciągając. Wszystko wraca do normy.

Tylko czemu wciąż nie czuję ulgi?

Po omacku sięgam po telefon leżący obok mnie na łóżku. Mało przytomnym spojrzeniem spoglądam na wyświetlacz, a kolejny jęk narasta mi w gardle. Zegar wskazuje kilka minut po siódmej.

Dlaczego, do diabła, obudziłem się tak wcześnie?!

Nie mam tego w zwyczaju, chyba że… Unoszę głowę i rozglądam się po pokoju, nagle aż nazbyt świadomy czyjejś obecności. W końcu natrafiam na postać mężczyzny, którego nie spodziewałem się tu zobaczyć. Jest niezbyt wysoki, a dość długie, siwe włosy nosi związane w luźną kitkę jako swoisty znak rozpoznawczy. Nie da się go pomylić z nikim innym.

Natychmiast podrywam się do siadu niczym żołnierzyk, który zaspał na poranną musztrę, a teraz spodziewa się za to bury oraz surowej kary. Odkąd tylko pamiętam, ojciec budził we mnie identyczne uczucia. No ale przecież jestem już dorosły. Szlabanu na komputer i gazowane napoje mi nie wlepi. Chyba.

Ojciec stoi w kącie pokoju, gdzie na jednej ze ścian wisi pokaźna antyrama wypełniona po brzegi zdjęciami mojego autorstwa, z których jestem najbardziej dumny. Po jednej i drugiej stronie ramy na haczykach wiszą kolorowe smycze, do których doczepione są legitymacje prasowe i inne akredytacje, jakie otrzymujemy przed wejściem na konkretną imprezę. To właśnie one umożliwiają nam bezpośrednie dotarcie do centrum wydarzeń i nawet wejście za kulisy, o czym normalny szaraczek może tylko pomarzyć. Na przestrzeni lat zebrała się ładna kolekcja. Wiem jednak, że nie to go interesuje.

— To stare zdjęcia? — Wskazuje ruchem podbródka na ramę, nawet na mnie nie spoglądając. Przenoszę wzrok w to samo miejsce, ale w mojej głowie niespodziewanie pojawia się przebłysk dawnego wspomnienia.

Wbiegam do domu w szaleńczym tempie, jakby goniło mnie stado diabłów. Nie ściągam ze stóp zaśnieżonych butów. Jestem taki podekscytowany! W zaczerwienionych od zimna dłoniach ściskam mały, kompaktowy aparat, który otrzymałem od rodziców jako prezent na urodziny. To nowość. Tata przywiózł go podobno specjalnie dla mnie z jednej ze swoich podróży służbowych do Stanów. Koledzy takiego jeszcze nie widzieli! Kilku z nich ma aparaty, ale na klisze. Denne, stare sprzęty! Muszą wywoływać i czekać, żeby sprawdzić, jak wyszło zdjęcie, a ja nie! Ja widzę wszystko od razu na tym niewielkim ekraniku! Czad!

— Tato, tato! — wołam i gramolę mu się na kolana, ale on stanowczo chwyta mnie za ramiona i powstrzymuje.

— Leonardzie, dlaczego nie zdjąłeś butów? Zobacz, jaki bałagan zrobiłeś! — gani mnie, posyłając surowe spojrzenie. — I czemu nie wziąłeś ze sobą rękawiczek ani czapki? Chcesz zachorować?

Staję grzecznie na podłodze, ale emocje nie opadają. Nie pozwalają mi zatrzymać się w jednym miejscu ani spoważnieć. Cały podryguję i macham mu przed oczami aparatem, widząc, że zdobyłem chociaż cząstkową uwagę. Uśmiecham się przy tym szczerbatym uśmiechem, mimo przeczucia, że tata nie ma nastroju do zabaw.

— Przecież ty nigdy nie pracujesz w rękawiczkach — tłumaczę swoje zachowanie — a zobacz, zrobiłem zdjęcie! Zdjęcie śniegu! Widzisz? Ładne? Będę kiedyś fotografem tak jak ty! Będę?

Wzdycha ciężko, po czym odsuwa się nieco od komputera i bierze w dłonie aparat, aby ocenić moją pracę. Spogląda na ekran, a jego mina jest jakaś taka skrzywiona.

— I co to niby ma przedstawiać? — pyta, unosząc ze zdziwieniem brwi. Czuję, że cały entuzjazm ulatuje ze mnie jak z przekutego balonika. Zamieram w bezruchu. Zastanawiam się, jakiej odpowiedzi on tak naprawdę oczekuje.

— Śnieg — dukam powoli, zupełnie nieprzekonany.

— Śnieg — przytakuje, kiwając poważnie głową. — Nie sądzisz, że to bezsensowne? Bez wyrazu? Zdjęcie ma przedstawiać coś więcej, niż to, co każdy może zobaczyć i bez ciebie. Ma zachwycać, czarować, a takie ujęcie w ogóle nie wzbudza emocji. Jest zwykłe, Leonardzie. I do tego niepoprawnie wykonane. Prześwietlone oraz źle wykadrowane. Zobacz, jaki horyzont jest krzywy. Dodatkowo ustawiłeś nieprawidłowy balans bieli, a przez to śnieg ma niebieską barwę. Chyba taki nie powinien być, prawda?

— No nie.

— To dlaczego tak zrobiłeś?

— Bo zapomniałem…

— Przecież tyle razy ci tłumaczyłem! — Wzdycha, tracąc cierpliwość do mojego gapiostwa. — Musisz się skupić i poprawić!

Markotnieję.

— Przepraszam, tato — mruczę cicho.

Oddaje mi mój prezent i ponownie odwraca się w stronę komputera, skupiając wzrok na jego ekranie. Wraca do pracy. Traci mną zainteresowanie, ale nie poddam się tak łatwo. Będę dużo ćwiczył i zrobię tak dobre zdjęcie, że tata kiedyś mnie pochwali.

Kiedyś będzie dumny.

Zasłużę na to!

— Leonardzie, to nie jest trudne pytanie, a ja wciąż czekam na odpowiedź. To stare zdjęcia?

Mrugam kilkakrotnie, wracając do teraźniejszości. Rozluźniam dłonie, które nieświadomie zacisnąłem w pięści. Dość! Nie chcę znów ulegać dawnym żalom. Było, minęło. Nadal nie zapracowałem na słowa pochwały. Trudno.

Już mi nie zależy.

Patrzę na miejsce, które wciąż wskazuje ojciec. Część prac jest stara, sprzed kilku lat, ale znajdują się tam też ujęcia z ostatnich sesji i reportaży. Robią wrażenie. Podobno. Bartek z Łukaszem zgodnie uznali, że tak jest. Kilka zostało nawet wyróżnionych na łamach zagranicznych magazynów. Ja sam… byłem z nich dumny. Teraz nie jestem pewien, czy słusznie.

Unoszę rękę i niedbale przeczesuję palcami włosy. Nie do końca wiem, do czego dąży, a mimo to udzielam mu odpowiedzi, podając przybliżone daty wykonania poszczególnych kadrów.

— Kiepsko — mruczy jakby sam do siebie. — Nie robisz żadnych postępów. Może byłoby inaczej, gdybyś skupił się wreszcie na tym, co ważne, a nie się obijał. Myślałeś choć przez chwilę, gdzie mógłbyś w tym momencie być, gdybyś posłuchał i zamiast tej krakowskiej akademii wybrał jedną z uczelni, które ci proponowałem?

Bla, bla, bla. Ta sama śpiewka, od której przewraca mi się w żołądku. Ojciec zna moje zdanie na ten temat i sam wielokrotnie przekazywał mi swoje. Wie, że nigdy nie chciałem podjąć studiów artystycznych. W ogóle nie chciałem studiować! Głupi papier nie był mi potrzebny do szczęścia. Zawsze powtarzałem, że najlepiej sam się wszystkiego nauczę poprzez zdobywanie realnego doświadczenia, a nie siedzenie na nudnych wykładach. Nadal tak uważam.

Wszystko powinno być jasne, ale on nie odpuścił. Suszył mi o to głowę tak długo, aż wymusił na podjęcie pewnych decyzji. Wypracowaliśmy kompromis — on nie naciskał dłużej na zagraniczne uczelnie, ja zgodziłem się wziąć udział w rekrutacji do kilku najlepszych akademii artystycznych w Polsce. Dostałem się wszędzie, ale zostałem w rodzinnej miejscowości, bo mimo wszystko nie chciałem rezygnować z pracy w studio.

Wybrałem mniejsze zło. A przynajmniej tak początkowo mi się wydawało. Starałem się przetrwać bez słowa skargi, ale wewnętrzna złość cały czas narastała, kumulowała się i w końcu coś pękło. Zrobiło to z hukiem akurat na ostatnim roku, tuż przed decydującym egzaminem. Gwałtowna potrzeba zmian i udowodnienia całemu światu, że stać mnie na coś więcej, była zbyt paląca i nie udało mi się jej wyciszyć na czas. Pragnąłem tego tak mocno, że zrobiłem coś niewłaściwego, co powinno napawać wstydem, ale wcale tego nie czuję.

— Ja…

Ojciec nie chce słuchać tego, co mam do powiedzenia. Kręci głową i wreszcie skupia na mnie swoją uwagę. Karcące spojrzenie błękitnych tęczówek wbija w ziemię.

— Ubierz się. Poczekam w kuchni. Musimy porozmawiać.

Wychodzi, a ja wzdycham ciężko, ale robię dokładnie to, co mi polecił. Idę pod prysznic i zakładam ubrania. Kiedy jestem gotowy, wreszcie do niego dołączam.

Ojciec siedzi przy stole i niespiesznie popija poranną kawę. Wzrok ma skoncentrowany na rozległej panoramie budzącego się do życia miasta, na który mamy świetny widok z ósmego piętra, gdzie mieści się nasz apartament.

Wchodzę w głąb kuchni i zbliżam się do blatu szafki, na której postawiony jest czajnik, a obok mój ulubiony kubek. Sięgam po niego, wsypuję do wnętrza kawę, po czym zalewam ją wrzątkiem. Robię to wszystko, a ojciec nadal nie zwraca na mnie uwagi, jakbym był niewidzialny. Nie zamierzam rozpoczynać rozmowy, więc po prostu sięgam po napój i odwracam się, aby wrócić do pokoju, ale właśnie, gdy mam przekroczyć próg, rozlega się surowy głos.

— Wiem, że zrobiłeś to celowo.

Mistrz. Dobrze, że śledczym nie został, bo z takim zmysłem nie rozwiązałby zagadki zniknięcia kulawego psa Burka! Wiem, do czego dąży, i do tej pory miałem nadzieję, że zrozumie, że nigdy nie zależało mi na incognito. Gdybym postarał się choć trochę, inteligenci z komisji nigdy nie zorientowalibyśmy się w moim kłamstwie. Czemu oni wszyscy tego nie dostrzegają? Czemu nie widzą, jaki jestem łaskawy i że właśnie w ten sposób ułatwiłem im życie? Do diabła! Przecież wybrałem jedno z najbardziej charakterystycznych ujęć, które ojciec z dumą prezentował na ostatniej wystawie w Muzeum Narodowym niecałe dwa tygodnie przed moją obroną! Musiałbym być skończonym idiotą, żeby zrobić coś takiego niecelowo!

Mam mętlik w głowie, ale nic nie mówię. Milczę, czekając, jak rozwinie się dyskusja. Mocniej zaciskam palce na kubku i posłusznie zwracam się w stronę ojca.

— Rozmawiałem z Ryszardem — wyjaśnia. Nadal na mnie nie patrzy, przez co mam ochotę zacząć wrzeszczeć i tupać nogą niczym mały chłopiec. Nic na to nie poradzę, że nie lubię być ignorowany w taki sposób. — Musiałem długo tłumaczyć się z twojej bezmyślności i przepraszać, ale się udało. Zgodził się przymknąć oko i nie wytaczać ci sprawy. Nie pozwolili wrócić ci na uczelnię, ale wilczego biletu też nie otrzymałeś. Porozmawiam z Tomaszem, może przekonam go, żebyś nadrobił semestr u nich i tam przystąpił do obrony. Ewentualnie od października możesz zacząć od początku na jednej z uczelni, które już ci proponowałem. Twoje portfolio może nie jest wybitne jak na ich standardy, ale jeżeli za ciebie poręczę, powinno się udać…

— Nie wrócę na studia — cedzę przez zaciśnięte zęby.

— Ależ oczywiście, że wrócisz. To nie podlega w ogóle dyskusji. Nie pozwolę ci zbrukać mojego dobrego nazwiska, na które pracowałem od lat, dla twojego szczeniackiego kaprysu. Pokazałeś, na co cię stać, pora wydorośleć, Leonardzie.

— Ale ja jestem dorosły! Mam prawie dwadzieścia trzy lata i mogę podejmować własne decyzje. To jest właśnie jedna z nich. Nie wrócę na studia.

— Dorosły? Nie bądź śmieszny, synu. Co najwyżej pełnoletni, a i takie określenie wobec ciebie według mnie jest ogromnym błędem. Jesteś wciąż na moim utrzymaniu. Pracujesz w mojej firmie. Mieszkasz w moim mieszkaniu. Nic nie osiągnąłeś swojego, więc będziesz robił to, co ci każę. I to z uśmiechem na ustach.

— Ale…

— Nie ma żadnego ale! Ryszard oczekuje również przeprosin. Osobistych. Zaraz po długim weekendzie pojedziesz na uczelnię i pokażesz, jak bardzo jest ci przykro. Poza tym obiecałem, że w ramach zadośćuczynienia przeprowadzisz darmowe warsztaty dla pierwszoroczniaków. Podzielisz się z nimi swoją wiedzą zdobytą podczas studiów i pracy w naszej firmie. Nie weźmiesz za to ani grosza. To wolontariat, synu.

Powoli przetwarzam słowa ojca, a kiedy w końcu to do mnie dociera, prycham z kpiną, choć wcale nie jest mi do śmiechu.

— Ja pierdolę, co ty zrobiłeś?! — warczę wściekle, nie potrafiąc się powstrzymać. — Nie będę użerać się z bandą kreatywnych inaczej! Popierdoliło cię?!

— Leonardzie, słownictwo!

— Ojcze, czy ty straciłeś jasność widzenia? — Poprawiam się zgodnie z jego wolą, a bezczelny uśmiech mimowolnie igra na moich ustach.

— Nie błaznuj. Etap buntu powinieneś przejść w gimnazjum. Teraz te twoje humorki są wręcz śmieszne i działają wyłącznie na twoją szkodę. Zacznij zachowywać się, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, a nie pierwszego lepszego podrostka. Postaraj się wreszcie coś osiągnąć, do cholery, bo cały czas mnie rozczarowujesz! Porażka goni porażkę! Aż momentami jest mi za ciebie wstyd, gdy wysłuchuję skarg na twój temat od obcych ludzi! Zdecyduj się, na czym tak naprawdę ci zależy, i dąż do czegoś, a nie wiecznie bujasz w obłokach! Przestań być takim nieudacznikiem!

Boli mnie to. Cholernie boli, ale prędzej zadławię się śliną, niż te słowa przejdą mi przez gardło.

— Wiem, czego chcę. — Mówię tylko.

Wlepiam w ojca poważne spojrzenie. Poważne i pozbawione tej całej błazenady, za którą przyzwyczaiłem się ukrywać. Zdobywam się na szczerość i liczę, że to go przekona, choć przeczuwam, że tak się nie stanie. Znam go.

— Oświecisz mnie?

— Chcę być po prostu szczęśliwy.

Ojciec robi taką minę, jakbym oznajmił mu, że jutro wyruszam na podbój kosmosu. Przez moment milczy, ewidentnie nie potrafiąc znaleźć słów, które dobrze określiłyby poziom mojej głupoty. W końcu się przełamuje i po prostu parska śmiechem.

— Nie bądź śmieszny, Leonardzie! — Śmieje się, ocierając niewidzialne łzy, które niby płyną mu po policzkach, po czym wstaje ze swojego miejsca, wkłada kubek do zmywarki i wychodzi z kuchni, uznając rozmowę za zakończoną.

Zostawia mnie samego, a ja wciąż tkwię w tym samym miejscu, będąc nieco zaskoczony taką reakcją. Dziwne. Nawet nie wiedziałem, że potrafię tak bardzo rozbawiać ludzi.

6. Twarda jak skała

Michalina

Nie mogę spać. Czuję ogromne zmęczenie, ale sen nie nadchodzi. Leżę na łóżku i wpatruję się w sufit, jakby to właśnie on miał udzielić mi odpowiedzi na to skomplikowane pytanie, co jest nie tak z moim życiem, że układa się ono właśnie w ten sposób. Niestety, ale nie doczekuję się wyjaśnień.

Wokół panują cisza i ciemność, które powinny koić zmysły. Powinny, ale tego nie robią. No dobra, może jestem nieco spokojniejsza — bez porównania z niedawnym atakiem paniki, po którym zostały tylko niemiłe wspomnienia. Jednak nie wyciszam się na tyle, aby usnąć.

Czas mija mi na liczeniu oddechów.

Jeden. Drugi.

Ojciec nieśmiało zagląda do pokoju. Prosi, abym zeszła na dół i zjadła z nimi kolację.

Nie reaguję. Udaję, że zatraciłam słuch i zdolność mowy. Nadal nie mam siły, aby tak po prostu do nich dołączyć i wspólnie spędzić czas. Chyba nigdy nie nabiorę jej dostatecznie dużo.

Tata odpuszcza i wychodzi.

Trzeci. Czwarty.

W uszach wciąż dudnią mi słowa matki. Nie chcę w nie wierzyć, ale one wwiercają się w moją głowę i nie odpuszczają. Przecież mają w sobie wiele prawdy. Jestem osamotnioną dziwaczką. Bez celu, bez planu na życie. Nie oszukuję się. Architektura to ciężki kawałek chleba, trudno się na niej wybić, a rysunek stanowi wszystko, co mam. Tylko on trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Chociaż czy rzeczywiście są one takie zdrowe?

Piąty. Szósty.

Nie wiem, dlaczego ojca zaskoczyła moja reakcja. Powinien był się spodziewać, że tak to właśnie się skończy i to w momencie, gdy zdecydował się poprosić mnie o przyjazd, nie uprzedzając, że matka wyszła z ośrodka odwykowego. Mimo wszystko widziałam po nim, że przeraziło go, jak się zachowałam. Może zbyt gwałtownie? Czyżby znów przypomniały mu się stare, trudne czasy? Nie chciałabym tego. Ostatnie, do czego dążę, to wpędzenie go w popłoch. Jednak to wszystko jest zbyt bolesne, abym sama mogła podejść do tego na chłodno. Nie wiem, czy kiedykolwiek wypracuję w sobie dostatecznie dużo spokoju, żeby to osiągnąć.

Wstrzymuję oddech.

Nie oddycham.

Co z tego, że płuca nadal pracują? Przestałam oddychać lata temu. Oduczyłam się tego i nie potrafię sobie przypomnieć, jak powinno się robić to na nowo. Pod wieloma względami jestem samoukiem, ale nie teraz. Tym razem potrzebuję kogoś, kto by mnie przez to przeprowadził albo chociaż wskazałby mi odpowiednią drogę, którą powinnam podążyć. Potrzebuję obecności tego kogoś, a jednocześnie nie chcę dopuścić do siebie nikogo. Boję się ludzi. Obawiam się przywiązania, bliskości i ponownego zawodu. Patowa sytuacja. Zaczynam się zastanawiać, jak długo można żyć na bezdechu…

Boli mnie… sama nie wiem co. Chyba wszystko, a najbardziej cierpi jednak dusza. Cierpię podwójnie w tęsknocie za tym, co znajome, lecz utracone. Przecież mama nie zawsze taka była. Moje dzieciństwo należało raczej do tych opatrzonych etykietką „szczęśliwe”. Rodzice nie pozwolili mi nigdy odczuć, że nie ma dla mnie miejsca w ich sercach. Do czasu. Jeden dzień spowodował, że wszystko się posypało, a kolejne lata zaczęły wyglądać dokładnie w ten sam sposób. Wieczny terror i to ten najgorszy, bo psychiczny, z którym dużo trudniej walczyć niż z fizyczną brutalnością.

Moja matka ranienie słowami opanowała do perfekcji. Udowadnianie mi, że jestem nikim i nie powinnam istnieć — również. Na każdym kroku pokazywała, że to właśnie ja ponoszę pełną odpowiedzialność za to, co się nam przydarzyło. Nie powinno mnie tu być. A jestem.

Jego natomiast już nie ma.

Kiedy minął początkowy szok, zaczęliśmy stawać na nogi i na nowo uczyć się żyć. Bez niego. Żałoba miała wiele masek, ale w końcu ostatnia z nich musiała kiedyś opaść. Ojciec pierwszy wziął się w garść i próbował doprowadzić nas do porządku. Mama niestety wyrwała się spod wszelkiej kontroli. Nie podobało mu się, jak się zachowywała, a mimo to nie potrafił na nią wpłynąć. Przyjął inną strategię i po prostu starał się ją początkowo tłumaczyć.

Nieudolnie.

Przecież odczuwałam to na własnej skórze. Byłam młoda, ale nawet wtedy głupie zapewnienia, że mama tak naprawdę wcale nie myśli, a dziwne zachowanie jest jej osobliwą metodą na poradzenie sobie z tragedią, która nas spotkała, wcale mnie nie przekonywały. Nie chciałam jej zrozumieć. Wszyscy przecież musieliśmy się z tym uporać. Ona nie była sama, a tak właśnie postępowała — jakby jedyna miała prawo pogrążać się w rozpaczy. Nam, a już szczególnie mnie, to wcale nie przysługiwało.

Nie zasłużyłam na nic.

Te słowa wrosły niemal w moją psychikę niczym kępka chwastów i przez wiele miesięcy po opuszczeniu rodzinnego domu próbowałam je z siebie wyplenić. Myślałam, że studia mi to ułatwią, ale tak się nie stało.

Mama może być z siebie dumna. Osiągnęła swoje. Chciała mnie ukarać i udało się jej. Zniszczyła moją pewność siebie, a bez niej niesamowicie trudno jest funkcjonować. Ja nie potrafię. Na przestrzeni lat prawie przestałam istnieć.

Roztrzaskałam się w drobny pył.

I nadal nie odbudowałam się dostatecznie.

Złe myśli wciąż i wciąż krążą w mojej głowie, a ja nie śpię. Nie potrafię zmrużyć oka. Na siłę przymykam powieki, ale wtedy wyobraźnię atakują przebłyski okropnych wspomnień, których nie chcę do siebie dopuścić. Leżę nieruchomo, próbując przetrwać, a kiedy ten bezruch staje się nie do wytrzymania, wstaję, po czym zasiadam za biurkiem, od razu zapalając stojącą na nim lampkę.

Zaczynam rysować i zatracam się w tym całkowicie. Stawiam kreski, testuję kolory, cieniuję. Mocno dociskam rysik do kartki i sama się sobie dziwię, że ta jeszcze nie została przebita. Nie mam dla niej litości. Przelewam na skrawek papieru cały ból i to tak szybko, jakby obawiając się, że jeżeli nie zrobię tego na czas, on mnie pochłonie. To mi pomaga — odkąd pamiętam, stanowiło moją osobistą terapię. W takich momentach emocje narastają do granic możliwości, stają się niemal destrukcyjne, ale niczego nie niszczą, bo w ostatniej chwili znajdują odpowiednie ujście. Znikają, a ja się wyciszam. Łapię fałszywą namiastkę oddechu i udaję, że wszystko jest w porządku. Kiedy poświęcam się sztuce, nie obchodzi mnie nawet mijający czas.

Teraz też.

Rano jestem ledwo żywa, ale odwzorowałam trzy prace, które utopiły się w kałuży. Został jeszcze… cały plik.

Wzdycham ciężko, przecieram wierzchem dłoni piekące oczy, po czym bez wahania sięgam po kolejną kartkę, a wtedy drzwi do pokoju się otwierają. Nawet nie spoglądam w tamtą stronę. Spodziewam się, że ujrzę któreś z rodziców stojące na progu i patrzące na mnie z pożałowaniem.

Mocniej zaciskam palce na ołówku, a ten trzeszczy, grożąc pęknięciem wpół.

— Wszyscy artyści tak torturują swoje narzędzia pracy czy jesteś wyjątkową sadystką? — Słyszę rozbawiony męski głos, który jednak nie należy do mojego ojca.

Podrywam się z miejsca i celuję w intruza tym niepozornym kawałkiem drewna, jakby licząc, że to on mnie obroni.

Radek stoi kilka kroków dalej i przygląda mi się z zaciekawieniem, lekko przychylając głowę. Naprawdę zaczynam się obawiać tego chłopaka. Może nie jest kompletnie obcy, ale przyjacielem też bym go nie nazwała. Nie znam go zbyt dobrze. Ba! Nie poznałam go prawie wcale! Nie dał mi takiej możliwości. Nie wiem, czego mam się po nim spodziewać, a on nie przestaje zaskakiwać. Pojawia się bez ostrzeżenia. Prześladuje mnie, choć myślałam, że po tej przygodzie na dworcu już nigdy więcej go nie spotkam.

— Co tu robisz? — pytam warkotliwie. W moją wypowiedź wkrada się agresja, ale zawsze reaguję w ten sposób. Nie znoszę niespodzianek, a gdy coś jednak mnie zaskakuje, natychmiast odczuwam potrzebę bronienia samej siebie. — Jak tu wszedłeś?

Nie traci rezonu. Unosi nieco dłonie, jakby próbował uspokoić narwane, dzikie zwierzątko, ale na jego ustach wciąż błąka się uśmieszek. Czy on kiedykolwiek staje się poważny?

— Przez drzwi? — odpowiada po chwili wahania. — Tak chyba robią cywilizowani ludzie, prawda? Chyba że coś się zmieniło, a ja nie nadążam?

— Cywilizowani ludzie używają najpierw dzwonka lub pukają. Nie słyszałam, żebyś to zrobił.

Cofa się do wyjścia, a ja przez moment żyję nadzieją, że rzeczywiście z niego skorzysta i zostawi mnie w spokoju. On ma jednak inny plan. Zatrzymuje się tuż przy progu, po czym grzecznie stuka zaciśniętą pięścią o drewnianą powierzchnię, a dla podkreślenia tego gestu z jego ust pada ciche „puk, puk”.

— Zadowolona?

— Wcale — burczę.

— O rany, Miśka! Wyluzuj! — Przewraca oczami, jakbym to ja zachowywała się irracjonalnie. — Twój ojciec mnie wpuścił. Wcześniej dzwonił i poprosił, żebym spędził z tobą trochę czasu. Mam dzisiaj wolne, a podobno twoi znajomi stąd porozjeżdżali się po świecie i trochę ci się nudzi samej. Rodzice chcieli dotrzymać ci towarzystwa, ale musieli dzisiaj załatwić jakieś sprawy poza domem.

Jasne. Nie wierzę w to. Nie poruszam jednak tego tematu. Radek chyba nie do końca jest wtajemniczony w naszą sytuację. W innym przypadku nie miałby tak dobrego humoru, a tymczasem jego brązowe tęczówki nadal lśnią radośnie, gdy spogląda w moją stronę.

Podążam za tym spojrzeniem i uświadamiam sobie, że nadal mierzę w niego tym cholernym ołówkiem! Nie przestałam nawet na moment, odkąd wtargnął do mojej sypialni…

— Ej, spokojnie! — woła, gdy zauważa, że zdążyłam zrozumieć, co tak właściwie robię. — Opuść tę śmiercionośną broń, mała! Nie chciałbym, aby na moim grobie wyryto jakieś głupie epitafium w stylu: „Byłeś dzielny, choć skończyłeś jako szaszłyk”!

— Nieśmieszne — mruczę pod nosem, ale spełniam jego prośbę i odkładam ołówek na biurko, po czym sama opadam na krzesło, z którego przed momentem się poderwałam.

Radek milczy. Nijak nie reaguje na moje nerwowe reakcje. Jedynie uśmiecha się i nie ma w tym zalążka kpiny. Chyba. Jeszcze nie rozpracowałam go do końca. Dla pewności wcale nie odwzajemniam tego gestu.

— Aj, Miśka, Miśka. — Wzdycha ciężko, jakby będąc rozczarowany moją postawą. Opiera się plecami o ścianę i wodzi wzrokiem po umieszczonych w ramach nad łóżkiem rysunkach mojego autorstwa. — Czemu ty się tak boczysz, co?

— Po pierwsze nie mów do mnie Miśka! — warczę, na moment zapominając o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazłam. — Mówiłam ci to już!

— Dobra, niech ci będzie, niedźwiadku — rzuca wesoło. — Ale nie warcz tak na mnie, bo prawie się boję! Zobaczysz, bo do cyrku oddam! Jestem przekonany, że tam takich dzikich bestii nie widzieli jeszcze!

Nie wierzę, że to powiedział. Policzki zaczynają mnie szczypać ze złości.

— Wyjdź stąd! — cedzę przez zaciśnięte zęby. — Teraz!

— No już, już. Przepraszam! Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało!

Przybiera skruszoną minę, której pewnie każdy by uległ. Dzięki niej wygląda jak mały, niewinny chłopiec. Na mnie też działa. Zwłaszcza gdy uśmiecha się tym swoim popisowym uśmiechem i mruga uroczo. Czy facet może mieć tak długie rzęsy? Nawet ja takich nie mam!

— Ale zabrzmiało! Idź sobie! — Chwytam za ołówek. Chcę się skupić na rysunku, ale dłoń zaczyna mi się pocić i nadal trzęsie się aż za bardzo.

— Nie wyganiaj mnie, nie będę cię więcej drażnił. — Radek nie ustępuje i zaraz obiera inną strategię, zmieniając temat. — Zdradzisz mi, jaki jest drugi powód twojego oburzenia? Bo jakiś jest, prawda?

Brak mi do niego siły.

— Nie lubię, jak ktoś wtrąca się w moje życie, a ojciec robi to zbyt często. Nie potrzebuję niańki.

— Też tak myślę. Jesteś za duża na opiekunki.

Nabija się?

— Cieszę się, że to rozumiesz. Dlatego możesz odejść…

— Nie, Misia. Nie potrzebujesz niani, ale towarzystwa już owszem i właśnie oto jestem ja! Przybywam, by wybawić cię od nudy!

— Inteligentni ludzie się nie nudzą. Mam swoje zajęcie. — Wskazuję na rozłożone na biurku kartki. — I to ty mi je zapewniłeś, gdy na mnie wpadłeś na dworcu, więc możemy uznać, że wywiązałeś się ze swojego zadania. Nic cię tu dłużej nie trzyma. Spadaj. Ojciec się o niczym nie dowie.

— Ranisz! — krzyczy i teatralnie łapie się za serce. — Już przecież uzgodniliśmy, że to ty wpadłaś na mnie. No ale przecież nie robię ci wymówek! Może nawet ci z tym pomogę, co?

Podchodzi bliżej i zerka mi przez ramię, jakby chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście podoła temu zadaniu.

— Umiesz chociaż jedną prostą kreskę narysować? — odzywam się z powątpiewaniem i przyglądam się jego spracowanym dłoniom, które ułożył na blacie biurka. Zgrubiałe, popękane, miejscami wciąż pokryte niedomytym smarem. Zdecydowanie nie są to ręce artysty. — Zapomnij, poradzę sobie sama.

Ponownie próbuję skoncentrować się na pracy, ale wtedy mój pusty od wczoraj żołądek daje o sobie znać. Zdrajca.

— Ktoś tu jest głodny! — Zauważa. — Jestem nędznym kucharzem, ale może zrobisz sobie przerwę i dasz się porwać na miasto? Wiem, gdzie serwują najlepsze kebaby!

— Nie jem mięsa.

— Tak jakby w kebabie było kiedyś prawdziwe mięso… — zaczyna, ale mrożę go wzrokiem. — Dobra, dobra! To ja go zjem, a tobie kupię coś wegetariańskiego. Nie daj się prosić, Michasia!

— Słuchaj, nie wiem, jaki układ zaproponował ci mój kochany tatuś ani ile pieniędzy zapłacił, abyś zajął się miernotą, ale odpuść. Zostaw mnie samą. To mój dom, a ciebie nie powinno tu być.

Wracam do rysowania i liczę, że Radek posłucha, ale on zamiast opuścić pokój, rozsiada się wygodnie na łóżku, wyciąga z kieszeni telefon i włącza jakąś grę, której durna melodyjka wypala się trwale w mojej pamięci. Doprowadza mnie do szału.

Przez jeden moment walczę sama ze sobą, aby nie chwycić go za ramię i na siłę wyprowadzić. Szybko jednak odpuszczam. Bo kogo ja chcę oszukać? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że jest ode mnie silniejszy i nie dałabym mu rady, gdyby zaczął stawiać opór.

Testujemy się wzajemnie, ale już wiem, że tego nie wygram. Utwierdzam się w tym przekonaniu w momencie, gdy do irytujących odgłosów dobiegających z telefonu dołącza mój żołądek, który coraz głośniej dopomina się o jedzenie.

— Dobra. — Kapituluję, ponownie skupiając wzrok na niechcianym gościu. — Ale jedziemy tylko coś zjeść, a potem odwozisz mnie prosto do domu. Inaczej serio z tym wszystkim nie zdążę.

Godzinę później siedzimy w jego aucie, bo w małej knajpce z tureckim jedzeniem nie było już miejsca, a na zewnątrz wciąż panuje nieprzyjemna aura.

Radkowi to nie w smak. Rzuca mi nerwowe spojrzenia i sam niemrawo grzebie plastikowym widelcem w bułce, pedantycznie wręcz uważając, aby nie ubrudzić tapicerki. Zdążyłam zauważyć, że traktuje swoje auto lepiej, niż niektórzy traktują drugiego człowieka. To mnie bawi i powoduje, że mimowolnie na moich ustach odmalowuje się uśmiech. To nie umyka uwadze chłopaka.

— Komuś wraca humor! No zobacz, jak jedzenie działa na kobiety! — Wprost nie potrafi powstrzymać się od komentarza. — Już myślałem, że jesteś jedną z tych niezniszczalnych i bezuczuciowych. A ty po prostu cały ten czas byłaś głodna! Wystarczyło nakarmić i od razu inna dziewczyna!

— Mam uczucia, ale jestem twarda. — Uświadamiam go i podkurczam nogi, opierając kolana o deskę rozdzielczą, za co obrywa mi się karcącym spojrzeniem. Nie reaguję. Wzrok skupiam na przedniej szybie, o którą z wolna zaczynają uderzać coraz większe krople deszczu. W dłoniach ściskam niedokończoną tortillę, ale apetyt mi mija. — Skały nikt nie ruszy.

— Ta — mruczy niewyraźnie.

Nie do końca wiem, jak odebrać ten dziwny ton. Jeszcze go u niego nie słyszałam… Czuję na sobie przeszywające spojrzenie, lecz uparcie patrzę się przed siebie. Może to idiotyczne, ale boję się tego, co mogłabym zobaczyć w jego oczach. Kolejnej porcji kpiny w tak niewielkim odstępie czasu chybabym nie zniosła.

— Piaskowiec to też skała, wiesz? — dodaje. — A jak zbyt mocno naciśniesz, to jednak kruszy się w dłoniach.

— To może dla bezpieczeństwa trzymaj te łapy przy sobie, co? — rzucam ostrzegawczo, a on się śmieje.

Puszczam to mimo uszu. Piasek, piaskowiec… Dobre sobie. Jestem dużo wytrzymalsza i jeszcze im to wszystkim udowodnię.

7. Pewne trudne słowo

Leonard

Dzień poniżeń czas zacząć!

Z taką myślą wstaję z łóżka w środowy poranek. Nie jest mi do śmiechu. Nie mam najmniejszej ochoty spełnić żądań ojca, ale nie dostrzegam innej możliwości. Zwłaszcza że ten postawił mnie pod ścianą — albo gram w jego grę, albo pakuję manatki i zaczynam żyć na własny rachunek. Druga opcja nadal mnie poraża, więc odrzuciłem ją niemal natychmiast.

To nie tak, że jestem niesamodzielny. Gdybym tylko został do tego zmuszony, dałbym sobie jakoś sam radę. Jakoś. Wcale w to nie wątpię. Muszę być jednak ze sobą szczery. Nie znalazłbym szybko pracy jako fotograf w innym studio, z samych zleceń trudno byłoby mi wyżyć, natomiast całkiem zmienić branży też bym nie chciał. Nie widzę się na kasie w supermarkecie, a najpewniej tam bym właśnie wylądował, patrząc na moje mizerne doświadczenie zawodowe. Absurd! Jestem przecież dobry w tym, co robię! Cholernie dobry! Tylko co mi z tego, skoro niewiele osób to doceni? Świat jest niesprawiedliwy i składa się z zawistnych bestii, które tylko wypatrują okazji, aby podłożyć człowiekowi nogę, gdy zbyt dobrze się mu powodzi. Wiem to nie od dziś, żadna nowość. Po prostu znowu muszę się dostosować i udawać, że mi to pasuje.

W każdym razie wolę stracić godność i ugiąć się pod ciężarem oczekiwań ojca niż zakolegować się z lumpami spod mostu. Nie twierdzę, że nie są ciekawymi osobistościami, bo pewnie mają wiele interesujących historyjek w zanadrzu, ale biwakowanie pod gwiazdami nigdy mnie nie fascynowało. Lubię swoje ciepłe łóżko. Czy to taka wielka zbrodnia?

Na uczelnię docieram spóźniony. Miałem spotkać się z rektorem o jedenastej, a próg akademii przekraczam niemal pół godziny później. Niecelowo! To wszystko przez te korki! I brak dobrego miejsca parkingowego, ot co! Przecież nie mógłbym zostawić swojego auta gdziekolwiek i narazić na porysowanie albo jeszcze gorsze szkody. To dopiero byłaby zbrodnia…

No ale czy to moja wina? Przecież w tym cholernym mieście przedpołudniowa pora zawsze tak wygląda. Ojciec wszystko zaplanował, ale o tym prostym fakcie nie pamiętał i nawet nie zapytał mnie o zdanie. Ja rozegrałbym to inaczej, ale tata po raz kolejny zadecydował o wszystkim sam.

Pukam, ale nie czekam na uzyskanie pozwolenia. Od razu wchodzę do gabinetu, niemal zderzając się w wejściu ze starszym mężczyzną. Kiedy spostrzega, kto w końcu zawitał w jego skromne progi, wzdycha, kręci głową i macha ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy.

Kontakty z Kolińskim nigdy nie były dla mnie łatwe, a raczej skomplikowały się, odkąd to on dwa lata temu został rektorem akademii. Na początku nie potrafiłem się przyzwyczaić i nadać naszym relacjom czysto profesjonalnego charakteru. Odkąd bowiem pamiętam, staruszek często gościł w naszym domu. Był przyjacielem rodziny, a ja sam za dzieciaka traktowałem go wręcz jak przyszywanego wujka. Stan ten trwał, aż do dnia, gdy zmarła mama. Po tym zdarzeniu ojciec się zmienił, odciął od ludzi i całkiem oddał pracy. Od zawsze był pracoholikiem, ale po tej stracie wszystko się nasiliło. Nawet Ryszard nie potrafił przemówić mu do rozumu i w końcu sam się od nas odsunął. Od lat nie miałem z nim kontaktu, aż do momentu, kiedy pojawił się na uczelni. To mi się nie podobało. Bałem się, że zacznie mnie kontrolować jak za dawnych lat, a wcale tego nie potrzebowałem. Dla bezpieczeństwa przez kolejne semestry starałem się go unikać i traktować jak kompletnie obcego człowieka, ale nie zawsze mi to wychodziło…

Mężczyzna wzdycha ciężko, co powoduje, że wyrywam się z zamyślenia i koncentruję na nim wzrok. Widzę potworne rozczarowanie odmalowane w jego oczach, ale nie rusza mnie to szczególnie. Może powinno. Może. Jednak ja nie pozwalam sobie nawet na chwilę słabości. W zamian wzbijam się na szczyty moich aktorskich możliwości i udaję skruszonego swoim beznadziejnym zachowaniem.

— Ja wiem, że zachowałem się karygodnie — odzywam się cicho i niepewnie, licząc, że w moim głosie da się słyszeć szacunek. Chociaż szczątkowy. — Jestem niewypowiedzianie wdzięczny za wyrozumiałość i również za to, że spotkanie w ogóle mogło dojść do skutku. Tym bardziej zdaję sobie sprawę, że jakiekolwiek spóźnienie absolutnie nie powinno mieć miejsca. Nie mogłem jednak przybyć wcześniej.

— Doprawdy? — Poprawia krawat, po czym rzuca ukradkowe spojrzenie w stronę lustra wiszącego na ścianie, aby utwierdzić się w przekonaniu, że wygląda, jak należy. — Jeżeli mogę posiąść tę wiedzę, to bardzo chętnie się dowiem, co pana zatrzymało, panie Kossowski?

Przez moment nie wiem, jak z tego wybrnąć obronną ręką, a potem do głowy wpada mi diabelska myśl. Po prostu postanawiam otworzyć trumienkę i wepchnąć do niej ojca. Genialne.

— Tata poczuł się rano znacznie gorzej i musiałem zawieźć go na pogotowie — wyznaję, udając mocno przejętego. — To przez serce. Ostatnio słabnie w oczach, ale jest uparty. Mówiłem mu, że już dawno powinien udać się do lekarza, żeby dać się porządnie przebadać, ale nie dociera.

— Jest aż tak źle? — pyta, porzucając zasadniczy ton.

Na nowo staje się dobrym wujkiem, a ja walczę sam ze sobą, aby nie prychnąć śmiechem. W zamian jedynie kiwam głową i próbuję utrzymać poważny wyraz twarzy.

— Zrezygnował już prawie z wypraw na zagraniczne reportaże, bo nie czuje się na siłach. Ta ostatnia wystawa miała być zwieńczeniem jego kariery. Planował odpocząć i się zregenerować, ale przez moje skandaliczne zachowanie znowu poczuł się źle! Ja nie chciałem, żeby tak to wyszło… Tłumaczyłem mu, że przecież zajmę się firmą, a na studia mogę wrócić, jak on sam poczuje się lepiej, ale jest uparty. Stąd to nieporozumienie. Wiem, wiem… Naraziłem dobre imię uczelni na śmieszność i nie mam słów, aby wyrazić, jak bardzo jest mi z tego powodu wstyd. Powinienem rozegrać to inaczej, ale nie pomyślałem. Przepraszam.

Nie wiem, czy kupuje moje wyjaśnienia. Przez moment wydaje mi się, że tak, ale po chwili w jego oczach pojawia się jakiś błysk zrozumienia. No… przecież zna mnie od dziecka. Dziwne, gdyby nie zorientował się w tak nędznej próbie oszustwa.

— Leonardzie, jesteś dorosłym mężczyzną, a wciąż zachowujesz się jak mały chłopiec — strofuje mnie, ale nie wydaje się już tak bardzo rozgniewany. Na jego oblicze wkrada się wręcz jakiś niepewny wyraz rozczulenia. Nikły uśmiech oraz przebłysk ciepła w czekoladowych tęczówkach jasno świadczą o tym, że jego też naszło na wspominki. — Liczę, że jednak zdrowie twojego ojca oraz moje własne pozwolą nam dożyć chwil, aż weźmiesz się w garść i pokażesz, że stać cię na więcej.

Przymykam powieki i czekam na kolejne wiadro pomyj wylane na moją głowę, ale Ryszard najwyraźniej nie chce dłużej tracić czasu, bo odprawia mnie skinieniem dłoni. A kysz, siło nieczysta, masz wybaczone, ale zniknij!

No to znikam. Nara.

Kłaniam się niziutko, choć czuję, jak łupie mnie w krzyżu od tego przesadnego gestu, po czym odwracam się i wychodzę. Chcę się oddalić, zanim minie mu amnezja i przypomni sobie, że przeprosiny to nie wszystko, do czego się zobowiązałem.

Idę. Uciekam.

Prawie docieram do progu gabinetu, gdy za plecami słyszę, jak mężczyzna odchrząka znacząco.

A już miałem dłoń na klamce!

— Panie Kossowski — wraca szanowny pan rektor, a wujek dobra rada znika bez śladu — pracownia fotograficzna będzie dostępna w sobotę od godziny dziesiątej do czternastej. Klucze odbierze pan w portierni, a po zakończonych zajęciach pozamyka wszystko dokładnie i zwróci je w to samo miejsce. Mam nadzieję, że zostanie to dopilnowane, bo jeżeli wydarzy się coś niepożądanego, to właśnie pan poniesie za to odpowiedzialność. Czy to jest jasne?

Jak słońce.

— Oczywiście — mamroczę niechętnie. — Jeszcze raz przepraszam. Za wszystko.

Czy może być jeszcze gorzej? Pewnie może, ale nawet się nad tym nie zastanawiam, bo nie chcę przywoływać pecha. Zbiegam po schodach. Potrzebuję powietrza. Tego cudnego, jakże świeżego, krakowskiego powietrza! I kawy. Kawy chyba nawet bardziej. Bez niej nie złapię oddechu.

Jestem w połowie drogi, gdy rozlega się dźwięk dzwonka mojego telefonu. Przystaję raptownie i wydobywam z kieszeni spodni urządzenie. Spoglądam na ekran i z uśmiechem zauważam, że to Łukasz postanowił dać o sobie znać. Ten to ma wyczucie czasu! Pewnie nie mógł wytrzymać z ciekawości, jak przebiegło starcie z bestią.

Odbieram i podchodzę do automatu z napojami.

— Żyjesz? — Słyszę lekko podchmielony głos kumpla.

Marszczę brwi i odsuwam na moment telefon od ucha, aby sprawdzić, która tak właściwie jest godzina. Nie ma nawet południa. Czy ten człowiek zwariował? Wiem, że jeszcze dziś ma wolne w studio, ale żeby nie mieć żadnych granic i tak od rana wpadać w imprezowy nastrój? Nawet dla mnie to za dużo!

— Jeszcze tak. Gorzej będzie w sobotę. Staruszek może kuleje na lewą nogę, ale pamięć ma wzorową i o tym głupim układzie nie zapomniał. Będę musiał użerać się z tymi pseudoartystami — wyznaję marudnym tonem.

Przykucam i przyglądam się, jak plastikowy kubeczek powoli zostaje napełniony po brzegi. Charakterystyczny zapach dociera do moich nozdrzy, a ja uśmiecham się sam do siebie. Wiem, że nie jest to kawa z prawdziwego zdarzenia, ale lepsza taka niż żadna.

— Właśnie słyszałem, panie profesorze! Ale laski podobno lecą na tytuły! Wyrwiesz ładną dupę, przelecisz w kantorku i od razu humor ci się poprawi. — Śmieje się i czka.

Nieźle. Jest gorzej, niż myślałem. Łukasz znajduje się w takim stanie, że nawet nie próbuję się wysilać i mu tłumaczyć, że nie otrzymałem żadnego tytułu, woźny kantorka jeszcze się nie dorobił, a wyrwać to trzeba, ale raczej te chwasty, którymi zarósł cały ogródek przy studio.

Coraz gorzej ze mną…

— Coś chyba za dobrze się bawisz, co?

— A bo impreza się przyczepiła.

— Sama się przyczepiła? Ale broniłeś się dzielnie, tak?

— Jak rycerz! — wrzeszczy mi do ucha. — A ona no wzięła i się przyczepiła. Do ciebie też może, jak przyjdziesz.

— Jest środek tygodnia.

Nie wierzę, że to powiedziałem. Rola grzecznego, odpowiedzialnego synka za mocno zaczęła wchodzić mi w krew. Łukasz chyba też tak uważa, bo w słuchawce słyszę tylko jego złośliwy śmiech.

— Jakby ci to kiedykolwiek przeszkadzało! Nie marudź, tylko wbijaj! Wyślę ci adres!

Rozłącza się, zanim mam chociaż małą szansę zaprotestować. Nie wiem, czy będzie w stanie wystukać cokolwiek na klawiaturze, ale jeżeli mu się to nie uda, uznam, że los tak chciał i zachowam się odpowiedzialnie. Ten jeden raz. Może.

Chwytam za przygotowaną kawę i ostrożnie wysuwam kubeczek z uchwytu, by następnie odsunąć się od automatu. Nie rozglądam się. I to jest błąd. W momencie, gdy wykonuję niepełny obrót, atakują mnie różowe kudły. Dosłownie.

Niewysoka istotka o tym niebanalnym kolorze włosów wpada na mnie z impetem całym swoim ciałem i może nie miałbym nic przeciwko, gdybym w dłoni nie trzymał aktualnie tego cholernego napoju! Tak niespodziewany atak powoduje, że zawartość kubka wydostaje się na świat. Część ląduje na mojej kurtce, ale niewielka ilość skapuje też na dłoń. Powoduje to, że syczę nieco z bólu i rozluźniam uchwyt. Plastikowe naczynie zderza się z podłogą, rozchlapując dookoła resztki kawy.

Dziewczyna piszczy i odskakuje. Sam nie wiem, czy bardziej ze strachu, czy jednak również oberwała, bądź co bądź, wrzątkiem.

— No nie! Moja nowa kurtka! — biadolę, przyglądając się ciemnej plamie powstałej na granatowym materiale.

Raz po raz przecieram ją dłonią, ale to nie daje żadnego efektu. Tym razem magiczne paluszki nie są skuteczne. Cholera! Jestem tak zaaferowany własnym nieszczęściem, że udaje mi się zapomnieć o sprawczyni całego zajścia. Nie na długo. Ona należy chyba do tych, co to nie lubią być ignorowane i szybko o sobie przypomina.

— Biedaczysko! Normalnie wielka tragedia cię spotkała! Spójrz na mnie!

Nie podoba mi się ten rozkazujący ton, ale szok po zderzeniu nadal jest dość duży — tylko to tłumaczy, dlaczego mimowolnie spełniam jej polecenie i unoszę wzrok, aby ocenić szkody, które sama sobie wyrządziła. Tak, ona. Ja tylko trzymałem ten nieszczęsny kubek. I do tego nie kazałem jej na siebie wpadać! Nie jest przecież ślepa… Powinna zrobić użytek z oczu, a nie włazić w przypadkowych ludzi!

Spoglądam na nią i pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to ciemna, rozległa plama zdobiąca przód białego swetra. Dobra, czyli oberwała mocniej. Tylko nadal nie rozumiem, co ja mam z tym wspólnego.

— No niezbyt fajnie się załatwiłaś — stwierdzam ten prosty fakt, a ona prycha jak rozgniewana kotka.

Dziwna istota. Żeby tak wściekać się na samą siebie?

— Ja?! To twoja wina!

— Moja? — Nie wierzę. Chyba uderzyła się przypadkiem w głowę. Może wizyta na pogotowiu jednak by nie zaszkodziła? — Skąd ty się urwałaś? Przecież sama na mnie wlazłaś!

Spogląda na mnie, jakbym wymordował jej połowę rodziny, ale tego przytyku nie komentuje. Tylko łypie groźnie, marszcząc nieco czoło przysłonięte w połowie ukośną, jasną grzywką. Ma ładne oczy, chociaż ten ich kolor jest dziwny niczym ona sama. Nie wiem, jak go określić. Niby zielone, ale nie do końca. Przyglądam się im dokładniej i widzę, że ten odcień to tylko mylne wrażenie, które tworzy mieszanina różnobarwnych plamek nałożonych na szarą tęczówkę. Ciekawe. Chciałbym zagłębić się w nich bardziej, ale ona się płoszy. Opuszcza głowę i tyle było z naszego kontaktu wzrokowego. Szkoda.

Wydaje mi się, że zaraz ucieknie, ale ona nadal tkwi w tym samym miejscu. Nie wiem, czego ode mnie oczekuje. Powinienem wręczyć jej medal za zasługi? Sorry, akurat nie mam żadnego przy sobie.

— I co ja niby mam z tym teraz zrobić? — Wzdycha ciężko i koncentruje się na swoim ubraniu, jakby od samego patrzenia szkoda miała stać się mniejsza. — Przecież nie pójdę tak na zajęcia!

Też bym nie poszedł, ale mi wiele nie trzeba było, żeby opuszczać wykłady czy nawet ćwiczenia. Nieznajomych ludzi do złego namawiać nie będę. Przecież sam mam niebawem zabawić się w wykładowcę. Jakiś przykład muszę dawać!

Milczę, a dziewczyna zaczyna panikować. Oddycha płytko, dłonie jej się trzęsą, podobnie jak drżąca bródka, a powieki mrugają coraz szybciej. Ratunku! Mnie też się udziela to ogólne zdenerwowanie. Szczególnie że te jej ślepia zaczynają jakoś tak podejrzanie błyszczeć…

O, nie, nie! Błagam, tylko nie płacz! Kupię ci dziesięć takich sweterków, ale nie rycz, bo sam się rozpłaczę! Zniosę wszystko, lecz kobiece łzy to cios poniżej pasa.

— Nie znam się na tym, ale może sobie pod wodę to włóż na chwilę albo coś?

Nie wiem, czy takie działanie pomoże. Jestem zdesperowany, a to pierwsze, co przychodzi mi do głowy.

— Łeb sobie wsadź pod wodę! I nie wyjmuj najlepiej! — warczy agresywnie, ale odwraca się i posłusznie kieruje się w stronę damskiej łazienki.

Dokładnie tak, jak jej poradziłem! Posłuchała. Grzeczna dziewczynka. Można uznać, że sytuacja została opanowana. Jestem z siebie dumny, że mogłem pomóc, choć liczę, że więcej nie będę musiał się starać.

8. Nie wszyscy ludzie są źli

Michalina

Wpadam do łazienki, po czym pochylam się nad pierwszą z brzegu umywalką. Rada chłopaka jest idiotyczna i z całą pewnością takie działanie w niczym mi nie pomoże, ale moja desperacja zdążyła już wskoczyć na wyższy poziom. Myślenie oraz cała logika biorą w łeb. Odkręcam kurek i nabieram w dłoń nieco wody. Przecieram paskudną plamę, a ta, zamiast zniknąć, tak jak to dzieje się w mojej wyobraźni, rozmazuje się jeszcze bardziej.

Jęczę cicho i mrugam coraz szybciej, próbując odpędzić natrętne łzy. Nie uroniłam ich zbyt wiele podczas pobytu w domu, dlaczego więc teraz bym miała? To przecież jedynie głupie ubranie…

Tylko że ubrudzone.

W najgorszy z możliwych dni, podczas którego miały się ważyć losy jednej z moich ocen semestralnych.

Genialnie.

W myślach jeszcze raz przeklinam tego cholernego smakosza kawy, który najwyraźniej do ostatniej chwili nie widział swojej winy w tym zajściu. A była jego. Bezsprzeczna! Ja tylko szłam korytarzem i nie spodziewałam się ataku. Tymczasem on zachowywał się tak, jakby słowo „przepraszam” było mu obce. Głupi, nabzdyczony gbur. To jak rozpaczał nad swoją kurtką, dużo mi o nim powiedziało. Nie musiałam długo patrzeć, aby dostrzec w nim przewrażliwionego elegancika, co to własnych rąk ciężką pracą nigdy nie skalał, a baluje za pieniądze rodziców. Zbyt dobrze takich znam. Całe życie mają z górki, a zachowują się, jakby to schodzenie ze szczytu niezmiernie ich zmęczyło.

Wyładowuję całą wściekłość, szorując sweter. Wkładam w to chyba zbyt wiele energii, bo aż nieco się mechaci. Mimo to nie przestaję. Raz po raz nabieram wody i trę. Jestem cała przemoczona, aż woda zaczyna skapywać na kafelki, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że nie dam sobie rady z głupią plamą. Przecież woda jest mocna, tak? Powinna wygrać z kawą. Papier bije kamień. Podobna zasada mogłaby zadziałać również tutaj.

W międzyczasie do pomieszczenia wchodzi grupka roześmianych dziewczyn. Chichoczą wniebogłosy, na mnie nie zwracają nawet najmniejszej uwagi, choć morduję je wzrokiem i błagam w myślach, aby wyszły jak najszybciej, bo zaraz boląca ze zdenerwowania głowa rozsypie mi się w drobny pył.

Nic z tego.

Jestem dla nich duchem. Nawet nie powietrzem, bo jego brak ewidentnie by odczuły. Tymczasem ignorowanie mnie przychodzi im stanowczo zbyt łatwo. Zanim zdążę się obejrzeć, odpychają mnie umiejętnie od umywalki, po czym zaczynają okupować lustra i same się do nich wdzięczyć. Wyjmują z torebek połowę drogerii.

Próbuję wrócić na swoje miejsce i dokończyć, co robiłam, ale dziewczyny mi to uniemożliwiają. Ilekroć staram się przemknąć obok nich, one przesuwają się w taki sposób, że nie jestem w stanie tego zrobić.

Rzucam im nerwowe spojrzenie. Czas mnie goni, a one jakby umyślnie działają na moją szkodę. Kojarzę je. Jak mogłabym nie? Przecież to popularna i lubiana ekipa. Od pierwszego dnia brylują na uczelni. Jesteśmy równe rocznikowo, chociaż nie uczęszczamy na te same zajęcia, a w każdym razie nie na wszystkie. Ja wybrałam architekturę, one poszły w stronę wzornictwa z ukierunkowaniem na projektowanie mody i biżuterii. Widuję je jedynie na niektórych wykładach ogólnych, które są łączone dla obu kierunków. Zawsze całą swoją grupą robią wokół siebie zamieszanie. Nigdy nie wywarły na mnie dobrego wrażenia i teraz też się to nie zmienia.

— Dopuścicie mnie jeszcze na moment do umywalki? — pytam niechętnie.

Nie lubię prosić się o cokolwiek, a i walczenie o swoje często mnie przerasta. Tym razem muszę, bo inaczej zginę marnie, zmiażdżona okrutnym spojrzeniem znienawidzonej profesorki.

Dziewczyny rozmawiają, jakby sens moich słów pozostawał poza ich zasięgiem. Dziwne. Zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście wypowiedziałam moją prośbę. Może wariuję i przestaję panować nad tym, co robię…

Jedna ze zgromadzonych w niewielkim pomieszczeniu dziewczyn obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem, od którego pewnie powinnam zwinąć się w kłębek i prosić, aby łaskawie mnie dobiły. Nie robię tego. Stoję wyprostowana i sama się sobie dziwię, skąd mam tyle odwagi albo raczej głupoty. Zwykle unikam kontaktu wzrokowego. Ba! Nie patrzę na ludzi. Wychodzę z założenia, że jeżeli sama ich nie widzę, oni nie dostrzegą mnie, a to wygodniejsza opcja, bo jednak nawiązywanie znajomości nie jest moją mocną stroną. Zazwyczaj uparcie się tego trzymam.

Zazwyczaj.

Jednak ostatnie dni obudziły w moim wnętrzu potwora, którego nie znałam do tej pory. Nie wiem, czy tak naprawdę kiedykolwiek chciałam go poznawać, ale się stało. Po prostu pojawił się i otworzył mi oczy na pewne kwestie. Uświadomił, że kark zdrętwiał od pochylania się i to wcale nie przy tworzeniu kolejnych prac.

Koniec z tym.

— O rany! — woła ciemnowłosa dziewczyna, którą chyba stado przygłupów mianowało na swoją przywódczynię. Tak mi się wydaje, bo reszta lemingów idzie w jej ślady i cała czwórka jak na komendę zwraca się w moją stronę. — Stylowy sweterek. To jakiś nowy trend? Inspirację od lumpów podkradłaś?

— Chciałam. Serio, ostro się z nimi targowałam, ale powiedzieli, że opcji nie ma, bo byłaś pierwsza, zgłosiłaś patent i bierzesz ich całą kolekcję na wyłączność — pyskuję, a dopiero po fakcie dociera do mnie, co tak naprawdę powiedziałam. I to do kogo.

Przysłaniam usta dłonią, ale to bez znaczenia, bo przecież słowa już poleciały w przestrzeń i nie mam możliwości cofnięcia czasu. Docierają do samej zainteresowanej. Widzę zmianę w jej mimice, to jak marszczy z niezadowoleniem upudrowany nosek, i wiem jedno…

Zginę.

A raczej zginęłabym, gdyby nie uratowały mnie drzwi, które otworzyły się akurat, gdy kolor jej skóry przybrał niepokojąco czerwoną barwę.

— Michasia?

Wybawca!

Pragnę rzucić się przybyłej dziewczynie w ramiona, ale jedynie uśmiecham się niewyraźnie i przemykam ukradkiem pod ostrzałem rozwścieczonych spojrzeń, aby schować za jej plecami. Traktuję ją jak tarczę, a w głębi duszy liczę, że mi wybaczy takie zagranie. Ona jest silna i wytrzymała. We mnie natomiast jest już dostatecznie dużo uszczerbków — każdy kolejny mógłby okazać się ostatecznym. Dobra, jestem potwornym tchórzem, ale nie wypiję przecież w pojedynkę tego piwa, które sama nawarzyłam. Poniosło mnie z jego produkcją. Obdarować nim mogłabym całą drużynę piłkarską albo zaopatrzyć Oktoberfest.

Łapię zaskoczonego rudzielca za rękę i wybiegam z łazienki, ciągnąc ją za sobą, zanim tępe istotki zrozumieją tak do końca sens mojej wypowiedzi i jednak postanowią wytargać mnie za kudły, aby tylko się odegrać. Elwira nie protestuje, chociaż jestem przekonana, że zaczęła wątpić w moje zdrowie psychiczne. Albo tylko utwierdziła się w przekonaniu, że nigdy dobrze ze mną nie było.

Biegniemy, ile sił w nogach, a zaskoczeni ludzie, którzy akurat przechodzą korytarzem, schodzą nam z drogi i rzucają pełne niezrozumienia spojrzenia. Skupiam się na ucieczce, chociaż wydaje mi się, że dziewczyny nie będą miały tyle motywacji, aby rzucić się za nami w pościg na tych niebotycznych szpilkach. A ja miałam porzucić moje tenisówki aż do wiosny… Guzik! Nigdy ich nie oddam, choćbym miała zamarznąć w zimę!

Wpadamy na hol i chowamy się za filarem oddzielającym go od korytarza. Opieram się plecami o ścianę i przez moment walczę o odzyskanie oddechu. Moja kondycja fizyczna jest w opłakanym stanie. Zerkam na Elwirę. Ona też zachowuje się podobnie. Pochyla się, opiera dłonie na kolanach, a szopa rudych, kręconych włosów przysłania jej twarz. To trwa przez jakiś czas, ale kiedy się prostuje, błękitne oczęta błyszczą figlarnie, jakby cała ta akcja niezmiernie ją rozbawiła.

— Co ty znowu zrobiłaś? — Śmieje się. Policzki ma zaczerwienione, ale w jej przypadku to nic niezwykłego. Blada cera dziewczyny nie potrzebuje zbyt wiele, aby przybrać taką barwę. Mały wysiłek, lekka zmiana temperatury, a ona już bawi się w pomidora.

— Podpadłam.

— Powiedz mi coś, czego nie wiem. To były Klara i jej stado? Dobrze widziałam? Co ty tam odstawiłaś, że tak ją wkurzyłaś? Przecież wyglądała, jakby zaraz miała eksplodować.

Macha rękami, demonstrując, jak wielki byłby to wybuch. Duży. Jak na mój gust zdmuchnęłoby z powierzchni ziemi połowę naszego miasta.

— Tak jakby przypadkiem powiedziałam jej, że podkrada rzeczy bezdomnym…

— Czekaj, powtórz to, bo chyba się przesłyszałam. Zarzuciłaś córeczce jednej z topowych projektantek, że ubiera się na śmietniku?

— Tak jakby, ale to samo wyszło…

— Michaśka!

— No co?! — krzyczę jeszcze głośniej niż ona. Niecelowo. To panika. — Improwizowałam!

— A co ja ci zawsze powtarzam? Nie improwizuj, jak nie umiesz!

— Skąd mam wiedzieć, że nie umiem, jak mi nie pozwalasz nawet spróbować?!

— Spróbowałaś. I co? Umiesz?

— No nie…

Parska śmiechem i zarzuca mi ręce na szyję, zamykając w przyjacielskim uścisku. Stoję jak słup soli, bo nie umiem inaczej. Głupie odwzajemnienie przytulenia to aż za dużo. Z naszej dwójki to Wira jest tą, która zachowuje się po ludzku. Ja jestem dzikusem, a ona stara się mnie oswoić. Od pierwszego dnia naszej znajomości próbuje, ale nie wychodzi jej to zbyt dobrze.

Nie wiem, co takiego we mnie zobaczyła na tych początkowych zajęciach, na których przypadkiem usiadłyśmy obok siebie. Nie mam bladego pojęcia, ale przyczepiła się i do tej pory odczepić się nie chce. Razem z Radkiem mogliby przybić sobie piątkę. Oboje są narwanymi, upartymi osłami i to w dodatku z problemami z oczami, bo ewidentnie widzą coś, czego nikt inny nie dostrzega.

— Co ty robisz, Miśka? — pyta, odsuwając się ode mnie. — Nie masz przypadkiem jakichś zajęć teraz?

Tak, dobij mnie.

— Mam za dziesięć minut. Szłam właśnie do sali, ale jakiś idiota wpadł na mnie z kawą. Zobacz, jak to wygląda! Przecież, jeżeli wejdę tak do auli, to Kazimierczak mnie wyrzuci. Wiesz, że ona wiele do tego nie potrzebuje. Ostatnio nie chciała wysłuchać wystąpienia Krzyśka, bo nie miał marynarki i nie wyglądał odpowiednio do okoliczności! A dzisiaj mam prezentację. Powiedziała, że jak będzie taka chociaż na trzy, to mnie nie udupi. No ale musi najpierw pozwolić mi ją prezentować, do cholery!

Elwira kiwa głową, choć myślami jest chyba przy zupełnie innym temacie i w nosie ma mój słowotok.

— Przystojny chociaż?

— Kto?

Nie łapię.

— No ten idiota — tłumaczy cierpliwie. — Jaki był?

— Głupi. — Wzruszam ramionami. Mam nadzieję, że ten błahy gest jasno pokaże, jak wygląda mój stosunek do całej tej sprawy.

— Nie pytam o poziom jego inteligencji, ale o inne walory. — Porusza znacząco brwiami i chichocze, a ja zdobywam się tylko na wywrócenie oczami.

— Nie sprawdzałam… w sensie, nie patrzyłam! Na niego nie patrzyłam, jasne? — plączę się. — Cholera, El! Czy ty widzisz, jak on mnie urządził? Nie było czasu na głębsze zapoznawanie!

Elwira chce jeszcze coś dodać, ale się powstrzymuje. Robi krok do tyłu i dopiero wtedy obdarza mnie uważniejszym spojrzeniem, a ja staję wyprostowana i odsuwam rękę, którą do tej pory starałam się zasłaniać. Kiedy Elwira uświadamia sobie, w czym leży problem, robi wielkie oczy, a z jej ust pada krótkie przekleństwo. Opuszczam smętnie ramiona i wykrzywiam usta w podkówkę. Bardziej żałośnie się nie da.

— Chodź, coś wymyślimy. — Teraz to ona łapie mnie za rękę i ciągnie w kierunku schodów, a ja grzecznie człapię za nią krok za krokiem. Wdrapujemy się na wyższe piętro, gdzie wpycha mnie do łazienki, wcześniej kontrolnie zanurzając w niej głowę, aby upewnić się, że teren jest czysty. Tutaj na szczęście nie natrafiamy na żadne zołzy.

— Ja już próbowałam to wyczyścić…

Elwira nie reaguje na moje marudzenie. Zanim zdążę się zorientować, zaczyna rozpinać guziki swojej koszuli.

— Rozbieraj się — rzuca krótko, widząc moją przerażoną minę. — Zamienimy się ciuchami. No już! Szybko, bo zaraz skończy ci się przerwa!

To nie jest najlepszy plan. El jest ode mnie wyższa o głowę, a w jej ubraniach będę wyglądać, jakbym założyła na siebie coś po starszej siostrze. Ona jednak nie daje mi wyboru. Podchodzi i bezceremonialnie wciska mi w dłonie swoją koszulę.

Wzdycham ciężko, po czym ściągam przez głowę sweter i wręczam go nowej właścicielce. Sama zakładam podarowaną część garderoby. Drżącymi palcami zapinam kolejne guziki, a Elwira przygląda mi się z uwagą. Kiedy docieram do ostatniego, podbiega do mnie i umiejętnie wywija rękawy, natomiast kraniec koszuli wciska mi do spodni, aby nie sprawiała wrażenie zbyt długiej. Chce dobrze, ale przez jej działanie czuję się jak ostatnia sierota, która nawet ubrać nie potrafi się samodzielnie.

— Od razu lepiej — ocenia, autentycznie zadowolona ze swojej pracy.

Zerkam kontrolnie na lustro i muszę przyznać jej rację. Jest bez porównania lepiej. Czarna koszula z gładkiego, lejącego się materiału faktycznie jest nieco za duża i trochę odstaje w ramionach, ale za to w biuście dopasowana jest niemal idealnie i dzięki temu nie wyglądam w niej jak w worku.

Przenoszę wzrok na Elwirę i zaraz uśmiech zamiera mi na ustach. Ona już tak dobrze nie wygląda. Mój sweter sięga jej zaledwie pępka, a ciemna plama nadal ściąga na siebie wzrok i będzie narażać ją na kpiny.

— Ty za to gorzej — mruczę pod nosem.

Już chcę zaproponować, abyśmy wróciły do poprzedniego układu, ale ona przykłada mi dłoń do ust akurat, gdy zaczynam wypowiadać pierwsze słowa. Kręci głową jak szalona, a rude sprężynki podskakują wokół jej twarzy.

— Podziękujesz mi później. Teraz leć na zajęcia, bo się spóźnisz i nasz misterny plan pójdzie się bujać. — Uśmiecha się promiennie. — Ja pójdę się polansować i wyznaczać nowe trendy modowe. I tak mam okienko. Złapiemy się przed kolejnymi zajęciami, wtedy oddasz koszulę, a wieczorem w podzięce możesz zabrać mnie na jakąś imprezę albo chociaż pizzę.

Ja i impreza to dwa różne światy. Wystarczy, że codziennie po zajęciach spędzam czas we wnętrzu jednego z zakopconych klubów, gdzie człowiek upija się samymi oparami unoszącymi się w powietrzu. To nie są moje klimaty, jednak dzięki nim zdobywam pieniądze, więc czasami po prostu zaciskam zęby.

— Chciałabym, ale…

— No nie! Nie mów, że znowu idziesz do roboty — jęczy, wychodząc za mną z łazienki. — Przecież miałaś skończyć z tymi nadgodzinami! Misia, to nie jest dobre miejsce pracy dla artystów! Zaharujesz się tam na śmierć, a i towarzystwo mało ciekawe. Sama mówiłaś, że ojciec ci zakazał i powiedział, że będzie cię utrzymywał do ukończenia studiów, żebyś mogła skupić się na nauce.

— A to, jak mówiłam, że nie chcę ich pieniędzy, to już ci umknęło, tak? Nie zamierzam nikogo dodatkowo obciążać, skoro mogę sama pracować i zarobić na swoje potrzeby.

— No dobra, ale nie sądzisz, że przesadzasz tak troszeczkę? Chcieli ci wynająć mieszkanie, wolałaś śmierdzący pokój w akademiku. Proponowali, że kupią auto, ty na przekór męczysz się z tym starym rowerem, co to chyba cudem trzyma się w jednym kawałku. Musisz być taka uparta? Przecież czasami mogłabyś pozwolić im trochę sobie pomóc. To nie będzie duża ujma na honorze, wiesz?

— Tu nie chodzi wcale o honor. Jestem dorosła i umiem sobie sama poradzić. Nie potrzebuję tych wszystkich rzeczy, pasuje mi to, co już mam. Czemu nie potrafisz tego zrozumieć?

Nie odpowiada. Ucina dyskusję, ale moje argumenty chyba nadal do niej nie docierają, bo wciąż ma nieprzekonaną minę.

9. Malinowe usta

Leonard

Łukasz się spisał.

Nie wiem, czy ktoś mu z tym pomógł, czy samodzielnie dał radę, jednak wysłał obiecaną wiadomość z załączonym adresem. Nie do końca mnie to cieszy… No dobra, kogo ja chcę oszukać? Cieszy. Cholernie! Perspektywa imprezy sprawia, że czuję się podekscytowany.

Spoglądam jeszcze raz na ekran telefonu i uśmiecham się, jakby ten obwieścił mi właśnie, że wygrałem na loterii główną nagrodę. Rozsądek w swoim ostatnim porywie prosi o zachowanie się tak, jak trzeba, ale potrzeba odreagowania jest zbyt duża.

Muszę zapomnieć. O rozmowie z Ryszardem, o własnym upokorzeniu, o dziwnej dziewczynie z plamą na swetrze. Szczególnie o tej ostatniej, bo moje myśli ciągle do niej wracają. Wymuszają jakieś przedziwne chwile zastanowienia, czy dała sobie radę. Ten jej wzrok, te oczy… Nie, nie! To przecież nie ma znaczenia! Nie mogę zamartwiać się wszystkimi niezdarami, które łażą po ziemi. Zasługuję na zabawę! Zwłaszcza że koniec końców zachowałem się tak, jak było to ode mnie oczekiwane, a w każdym razie w sprawie uczelni. Jakaś nagroda musi być, a skoro nikt nie kwapi się, aby mi ją zapewnić, sam to zrobię.

Przecież to nic złego. Mogę wyjść w każdym momencie, nikt nie będzie trzymał mnie na siłę. Miło spędzę trochę czasu w dobrym towarzystwie i zmyję się wcześniej, aby rano być gotowym do pracy. Nie odstawiam nawet samochodu ani nie wzywam taryfy, żeby przypadkiem alkohol zbytnio nie kusił. Nie zamierzam pić.

Dziś będę grzeczny.

Właśnie taka myśl przyświeca mi, gdy zasiadam za kierownicą auta i włączam się do ruchu. Pogoda wreszcie odpuściła ze swoimi kaprysami, a korki na ulicach nieco się zmniejszyły, dzięki czemu sprawnie pokonuję centrum miasta i kieruję się do jednej ze starszych dzielnic. Docieram pod ten konkretny budynek i nawet nie szukając zbyt długo, znajduję wolne miejsce parkingowe. Doskonale.

Mniej doskonale jest jednak, gdy wchodzę do środka kamienicy. Już na klatce schodowej słychać donośną muzykę. Do moich uszu docierają drażniące rytmy popularnej muzyki klubowej. Techno, dziwne remiksy i cholera wie co jeszcze. Zupełnie nie mój klimat, ja wolę bardziej klasyczne i mocniejsze brzmienia. Nie mogę powiedzieć tego samego o Łukaszu. Domyślam się, że to właśnie on dorwał się do laptopa lub innego sprzętu, którym akurat się zabawiają. Krzywię się i walczę sam ze sobą, aby nie wziąć nóg za pas. No ale dotarłem tak daleko, to przecież się nie wycofam.

Idę.

Wdzieram się ociężale na czwarte piętro, bo najwyraźniej ktoś inteligentny uznał, że impreza w starej kamienicy bez windy może być cool. Nie jest. Wolę nie wyobrażać sobie, jak oni wszyscy poradzą sobie później z tymi schodami, które nawet na trzeźwo straszą swoją liczbą i niewielką szerokością poszczególnych stopni. Procenty mogą wszystko skomplikować. Dobrze, że tym razem to nie ja będę robił z siebie debila.

Podchodzę do drzwi, zza których dobiega to miażdżące mózg dudnienie. Nie pukam. Po co się wysilać, skoro i tak nikt by nie usłyszał? Wchodzę, po czym kierując się za jazgotem, docieram do salonu.

Towarzystwo bawi się w najlepsze. W pierwszym momencie nawet nie zwracają na mnie uwagi. Przystaję tuż przy progu, ramieniem opieram się o futrynę i krzyżuję ręce na piersi. Obserwuję, czekając, aż w końcu zauważą moje przybycie.

Spodziewałem się większych tłumów, a tymczasem natrafiłem na niezwykle kameralne przyjęcie uroczej elity. Kanapa i dwa fotele umiejscowione dookoła niewielkiego stolika kawowego, zastawionego alkoholem, okupowane są przez Łukasza, dwie blondyny z ostatniej sesji, nieznaną mi do tej pory rudowłosą piękność i jeszcze jakiegoś faceta. Pięć osób, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo chyba nie do końca ufam swoim oczom, które już zaczęły szczypać od nagromadzonego w pomieszczeniu dymu. Bynajmniej nie czysto papierosowego.

— Leo! — wrzeszczy Łuki, gdy jego ledwie przytomny wzrok jakimś cudem koncentruje się na mnie. Zrzuca z kolan blondynę i podrywa się na równe nogi, mocno się zataczając. Przycisza nieco muzykę, a potem podrywa ze stolika butelkę piwa i kieruje się w moją stronę. — Ja wiedziałem, że przyjdziesz, przyjacielu mój najdroższy! Oni wszyscy mówili, że nie! Ale ja w ciebie wierzyłem! Teraz możemy świętować!

Ledwo rozumiem ten dziwny bełkot. Moje brwi mkną do góry, a usta wykrzywiają się w kpiarskim uśmiechu.

— A co świętujemy?

Rozmowa z chłopakiem, gdy znajduje się w takim stanie, nie ma najmniejszego sensu, ale nie potrafię się powstrzymać.

— Środę! Dzień, w którym nie było końca świata!

Unosi butelkę, a reszta towarzystwa wydaje z siebie entuzjastyczne okrzyki i naśladuje jego ruch, wznosząc toast. Robią to wszyscy jak jeden mąż, a raczej prawie, bo nieznajomy chłopaczek, na którego kolanach siedzi rudowłosa piękność, chyba odleciał. Nie rusza się, ale nikt nie zwraca na to uwagi.

— A miał być?

— Nie. — Czka. — I dlatego warto to uczcić.

Wpycha mi do ręki butelkę, więc ją przyjmuję, bo nie chcę się z nim szarpać, ale pić też nie zamierzam. Planuję trzymać się swoich postanowień. Chłopak chwyta mnie pod ramię i na siłę prowadzi w stronę kanapy, a następnie popycha tak, że ląduję między dwoma blond ślicznotkami odzianymi w skąpe ciuszki. Dziewczyny natychmiast się do mnie przytulają jak pijawki albo inne diablice, co to pilnować muszą, żebym nie uciekł z piekła.

Łukasz staje tuż naprzeciwko i patrzy raz na mnie, raz na butelkę, jakby chciał mi niemo przekazać, że nie podoba mu się, że jej zawartość nadal nie znajduje się w moim żołądku.

— Ja nie piję, bo prowadzę.

Obracam kluczykami między palcami i odsuwam butelkę. Chcę ją odstawić na stolik, ale Łukasz chwyta ją oraz jakąś przypadkową szklankę. Przelewa do niej piwo, choć jego większa część ląduje na jasnym dywanie.

— Jak nie pijesz, skoro pijesz? Zobacz, już ci nalałem. Chcesz kulturalnie? Będzie kulturalnie! — Podtyka mi szklankę pod sam nos i potrząsa, aż chlupocze, a drugą dłonią zabiera kluczyki i chowa je sobie do kieszeni spodni. Przegiął. Nie będę go przecież obmacywać. — Zmarnować się ma? Nie bądź głupi, Leo. Auto przyjedzie jutro do ciebie samo. Gwarantuję.

No dobra. To przecież tylko jedno piwo, tak? Nie mam słabej głowy, aby upić się taką ilością. Ani kilkoma kieliszkami wódki. Ani tym kolorowym drinkiem z palemką, który podała mi seksowna, ruda kicia, gdy w końcu zsunęła się z kolan zezgonowanego gościa.

Nie mam słabej głowy. Absolutnie.

Czemu więc po kilku kolejkach takich atrakcji, przeplatanych dzikimi pląsami w rogu mieszkania, świat przed oczami wiruje mi w zastraszającym tempie, jakbym zszedł z karuzeli, a w dodatku zdaje mi się, że ciało nie należy do mnie?

— Chcę do domu — bełkoczę, gdy czuję, że nie dam rady już dłużej zachowywać jakichkolwiek pozorów.

Łukasz patrzy na mnie, a po chwili parska śmiechem. Reszta towarzystwa do niego dołącza. Czemu to robią? Przecież jestem poważny!

— Sorry, Leo. Kareta po księcia dziś nie przyjedzie. Stajenny ma wolne i konia nie osiodłał. — Śmieje się, turlając w fotelu, a jedna z blondynek podchodzi i przysiada na oparciu. Dłonią, którą szpecą zbyt długie, kolorowe szpony, mierzwi chłopakowi włosy, jakby ten był cholernym psem.

— Chcę do domu!

— To idź, kurwa! Tam są drzwi! — Zmienia ton na bardziej poważny, ale zbyt długo nie wytrzymuje i na nowo chichocze jak opętany.

Unosi dłoń, a ja patrzę w tamtym kierunku. Mam iść? Na nogach? Sam? Jaja sobie robi! Nie będę gorszy. Też wyciągam rękę w jego stronę i pokazuję mu środkowy palec. Łukasz nawet tego nie zauważa. Traci zainteresowanie mną, przekierowuje je na dziewczynę siedzącą obok. Ściąga ją na swoje kolana, po czym łapie ją dłonią za podbródek, odnajduje jej usta i wpija się w nie koślawym, mało skoordynowanym ruchem. Nie pogadasz. Patrzeć na to też nie mam ochoty, bo odruch wymiotny zdecydowanie mi się nasila. Nie dam rady znosić dłużej ich towarzystwa. Chyba nie jestem jeszcze aż tak pijany.

Zerkam niepewnie na drzwi i ruszam ku nim chwiejnym krokiem. Kazał, to idę. Przecież tu nie zostanę. Tuż przy wyjściu o coś się potykam. Nie udaje mi się zachować równowagi. Ląduję na czworakach i klnę siarczyście. Wstaję z trudem, przytrzymując się ściany i wytaczam się na korytarz, a na klatce zaczynają się… schody. Falowane. Z tej perspektywy wydają się bardziej falowane, niż je zapamiętałem, gdy po nich wchodziłem. Ktoś był chorym skurwysynem, że stworzył takie dzieło.

No, ale poradzę sobie.

Powolutku.

Jeden schodek. Drugi. Na trzecim postanawiam sobie przycupnąć, bo zdążyłem się zmęczyć i muszę odpocząć. Jestem dobry w układaniu planów, gorzej z ich wykonaniem. No ale próbuję. Chwiejąc się na nogach, zniżam się do siadu. Stopa prawie się ześlizguje, ale nie pozwalam jej na to. Stój, głupia stopo! Ha! Stoi! Panuję nad sytuacją!

Prawie.

Coś ściska mnie w żołądku i nie pomaga to, że schody nie przestają falować. Całe morze stopni. Coraz bardziej zbliżają mi się do mojej twarzy. Zanim się ze mną zderzą, podrywam się i jakimś sposobem dostaję się na dół. Nie wiem jak. Teleportacja. Magia. Prawdopodobnie czarna, bo tak jakby nieco bolesna.

Wychodzę na zewnątrz i idę prosto. To dobry kierunek. Chyba. Trzymam się go uparcie, chociaż po kilku minutach tego mocno popołudniowego spaceru nie wydaje mi się on już taki najlepszy. Zataczam kółka. Te mniejsze i większe. Przydałby mi się kompas i mapa. Albo przewodnik.

Kiedy już prawie uznaję, że jestem stracony, słyszę odgłos dzwonka. Przystaję. Dziwne. Wydawało mi się, że zimne powietrze nieco mnie otrzeźwi, a najwyraźniej zadziałało odwrotnie i wzbudziło halucynacje.

Dzwonek się powtarza i to gdzieś całkiem niedaleko.

Mikołaj? Coś wcześnie w tym roku!

Chcę się rozejrzeć, aby zlokalizować tego nadgorliwego skurczybyka, ale nie otrzymuję takiej szansy.

Huk i gleba. Leżę na ziemi.

Aż taki niedobry byłem, że zwykła rózga to za mało? Mikołaj chce się bawić w zapaśnika? Chodź, dziadku! Zatańczymy tango!

— Jak łazisz, idioto?! To ścieżka rowerowa! Jak sama nazwa wskazuje, taka dla rowerów!

Nie. To jednak nie Mikołaj. Szkoda. Liczyłem na fanty.

Różowe kudły chłostają mnie w twarz, gdy rozgniewana istotka pochyla się nade mną. Ten róż… Pierdolony róż! On nie przestaje mnie prześladować.

— To ty…

To ja!

Dziewczyna klnie cicho pod nosem. Uśmiecham się, bo wulgarne słownictwo w jej ustach brzmi całkiem zabawnie.

— Człowieku, jesteś zalany w trupa! Daj mi swój telefon.

Nie reaguję, a ona prycha wściekle i zaczyna mnie obmacywać. Sprawdza kieszenie kurtki. Jedną, drugą, a potem zanurza dłoń w tej przedniej od spodni. Czuję jej zgrabne paluszki, gdy tak nimi niecierpliwie przebiera, próbując sięgnąć głębiej i poradzić sobie z pozwijanym materiałem. Nie spodziewałem się takiego obrotu sytuacji, ale to mi się podoba.

O, tak mi dobrze! Bardzo, bardzo dobrze! Tak mi rób!

Uśmiecham się do niej błogo i liczę, że to odwzajemni, ale ona zajęta jest czymś innym. Koncentrację ma wypisaną na twarzy. Nie będę jej przeszkadzał, skoro się tak zaangażowała. Widocznie to zawodowiec. Przymykam powieki, ale nie na długo. W pewnym momencie dziewczyna się odsuwa. Już? Tak szybko? Nie jestem w pełni usatysfakcjonowany! Zgłaszam zażalenie! Wróć i dokończ, co zaczęłaś! Nie możesz zostawić mnie w takim stanie!

Nie wraca.

Kiedy spoglądam na nią spod półprzymkniętych powiek, widzę, że kuca naprzeciwko i bawi się jakimś przedmiotem. Ej, to moja… komórka? A to złodziejaszek!

— Serce moje weź — bełkoczę. — Telefon zostaw.

Próbuję jej go zabrać, ale jest uparta. Odpycha mnie jednym ruchem dłoni, powodując, że ponownie ląduję na dupie na ścieżce.

— Podaj mi swoje imię — żąda i wstaje.

Skanuję ją wzrokiem od czubków białych tenisówek, poprzez zgrabny tyłek odziany w obcisłe, ciemne jeansy, zakryty czarną wiatrówką tułów, aż po czubek głowy. Tak, jest dokładnie tak samo zajebista, jak zapamiętałem przy pierwszym wpadnięciu. Może tylko te w połowie różowe kłaki wyglądają komicznie, jakby ktoś dla żartu włożył je do puszki z farbą, ale da się przeżyć. Poświęciłbym się!

— Słyszysz? Imię!

Imię? Jasne, że mam! Jakieś. Chyba.

— Bartek.

To chyba nie to imię. Ups.

— Bartek? — Upewnia się i zaraz wraca wzrokiem do telefonu.

— Leo.

— To jak w końcu?! — warczy podirytowana.

Kręci mnie, jak tak się wścieka.

— Leonard.

— A Bartek?

— Co z nim?

— Za jakie grzechy… — mamrocze sama do siebie i macha mi przed oczami telefonem. — Mam zadzwonić do Bartka? To twój kumpel, tak? I jest w lepszym stanie od ciebie? Przyjedzie?

— Nie przyjedzie, bo to ciota!

Nabiera do ust haust powietrza. Za dużo, bo aż wywala jej zaczerwienione policzki. Po chwili wypuszcza ten nadmiar przez zaciśnięte zęby, ale wcześniej wygląda jak wkurwiony chomik. Nadal uroczy, ale jakiś taki wyjątkowo wściekły.

— Ktoś musi! Nie zostawię cię tu takiego, a sama nigdzie cię nie zaprowadzę. Muszę iść do pracy! A jak zadzwonię po policję albo straż miejską i oni przyjadą, to zgarną cię na izbę wytrzeźwień i… Zresztą, po co ja z tobą rozmawiam? Ty i tak nie kontaktujesz.

Powieki mi opadają, a ona spogląda na mnie z coraz większym niepokojem. Znowu się zbliża i przykuca. Nie wychodzi jej to najlepiej. Ślizga się na mokrej powierzchni, przez co chwieje się nieco. Żeby zapewnić sobie równowagę i nie upaść, kładzie dłoń na moim kolanie, a we mnie coś drga i z całą pewnością nie jest to niedawno spożyty alkohol. Głupieję.

— Słyszysz mnie? Jesteś tylko pijany, tak? Jak upadałeś, nie uderzyłeś się jakoś w głowę czy coś? Nie umrzesz mi tu teraz?

Nie potrafię udzielić odpowiedzi na żadne z tych pytań. Za bardzo skupiam się na jej ręce, którą wciąż trzyma w tej samej pozycji. Na więcej mnie nie stać.

Różowowłosa bestia coś jeszcze wygaduje, ale nie koncentruję się dostatecznie na tym, aby coś zrozumieć. Szumi mi w głowie, w sercu. Sam zamieniam się w jeden wielki szum. Ona nie odpuszcza. Kiedy i tym razem nie reaguję, chwyta w dłonie moją twarz i siłą przekierowuje na siebie spojrzenie, próbując utrzymać ze mną kontakt.

Nie protestuję, choć ma lodowate palce, które wbijają się w mój rozgrzany policzek. Patrzę w jej oczy, te przedziwne ślepia, które znowu mnie fascynują swoją odmiennością, a potem mimowolnie obniżam wzrok na usta znajdujące się tak bliziutko tych moich. Ładne. Malinowe takie, a ja lubię maliny. Może smakują podobnie? Kuszą. Powodują, że nie umiem się oprzeć. Czuję całym sobą, że muszę spróbować, bo inaczej oszaleję. Nie panuję nad tym, co robię. Nie myślę. Unoszę nieco podbródek i składam na jej soczystych wargach pocałunek, a ona zamiera.

Na moment.

Na kilka sekund, które mijają zbyt szybko. Szybciej niżbym sobie tego życzył.

W końcu się wyrywa. Podrywa się na równe nogi, odskakuje i piszczy tak, że aż mi bębenki pękają. Patrzę na nią ze zdziwieniem, gdy skacze dookoła, tupiąc, jakby oblazły ją mrówki. Ja wiem, że dobrze całuję, ale żeby aż tak? Przesadziłem. Co by było, gdyby pozwoliła mi na więcej? Totalny odlot zagwarantowany i to zanim na dobre rozpoczęłaby się gra wstępna!

Wzdrygam się, gdy jej dłoń ląduje z plaskiem na moim policzku.

— Jesteś jakiś popierdolony! — warczy i odchodzi.

Z moim telefonem! Dzikuska. Dzikuska z ustami o smaku malin! Kradnie, bije, krzyczy i ucieka. Poszedłbym za nią, ale ziemia jest wygodna, chociaż faluje nie mniej niż te jebane schody!

Do moich uszu dociera jeszcze urywek rozmowy, a potem powieki stają się zbyt ciężkie. Opadają, a ja razem z nimi.

10. Bilans zysków i strat

Michalina

Zakańczam połączenie z przyjacielem tego pieprzonego pijaczyny. Bartek nie wydawał się wcale zaskoczony niespodziewanym telefonem i to pomimo późnej pory. Kiedy przekazałam mu, że powinien przyjechać po swojego kumpla, bo ten nie jest w stanie sam nigdzie iść, jedynie westchnął i poprosił o podanie adresu. Wydaje mi się, że to nie pierwsza taka akcja i zdążył po prostu przywyknąć.

Trochę mu współczuję. Może wcale go nie znam, ale podczas tej krótkiej rozmowy miał ciepły, spokojny głos, który mimo wszystko od razu wzbudził moje zaufanie.

Chowam telefon do kieszeni i notuję w pamięci, aby oddać go Bartkowi, gdy ten w końcu się zjawi, po czym odwracam się w stronę mężczyzny, który wciąż leży na ścieżce. Nie podniósł się, nie poruszył. Najwyraźniej odleciał. No bo chyba nie umarł? Oby nie! Przecież wtedy kryminał murowany…

Pewnie powinnam to sprawdzić, a najlepiej od razu przesunąć go na bok, aby nikt po nim przypadkiem nie przejechał, ale trudno mi się do tego zabrać. Trochę się obawiam. Jest nieprzewidywalny, co udowodnił tym cholernym pocałunkiem!

Z drugiej strony nie mogę tego tak zostawić. Leżący jak kłoda facet pośrodku ścieżki rowerowej prędzej czy później zwróci czyjąś uwagę, o ile już tego nie zrobił. Liczę, że Bartek pospieszy się i zdąży przyjechać, zanim zrobi to policja. Ostatnie, czego potrzebuję, to kłopoty i jakiś absurdalny wpis do kartoteki.

Dam radę.

Podchodzę bliżej, staję tuż za nim i łapię go pod pachami, zanim zdołam się rozmyślić. Staram się przesunąć go na bok, na trawę. Nie jest lekko. Nigdy wcześniej nie miałam okazji wlec po ziemi nieprzytomnego ciała, ale wydawało mi się, że będzie to jakieś łatwiejsze. W końcu ludzie dokonują morderstw, tuszują wszelkie ślady i jakoś sobie radzą. Tymczasem mi idzie to średnio. Albo i jeszcze gorzej. Cóż, jedno jest pewne, zawodowym zabójcą nigdy nie zostanę…

Czerwienieję na twarzy z wysiłku, pot zaczyna spływać mi po czole i to pomimo tego, że temperatura powietrza osiągnęła już zdecydowanie poziom zbliżony do zera. W końcu jednak udaje mi się osiągnąć to, co planowałam.

Wchodzę na trawę i opieram chłopaka plecami o pobliską barierkę, aby chociaż sprawiał wrażenie żywego. Głowa mu opada na bok, on cały jakoś pokracznie się pochyla i grozi kolejnym upadkiem, ale nie wygląda to tragicznie. Albo i wygląda? Nieważne. Musi wystarczyć.

Został jeszcze rower…

Odsuwam się od nieznajomego i idę w kierunku mojego biednego pojazdu, który leży porzucony kilka metrów dalej. Lekko utykam przy tym na prawą nogę, bo właśnie ona ucierpiała najmocniej w tym zdarzeniu. Ona i pozdzierane dłonie, którymi próbowałam wybronić się przed upadkiem. Jednak kolano bardziej. Mam tego dowody w postaci paskudnej dziury w nowych jeansach. Cholera jasna! Najpierw sweter, teraz jeszcze to! Ten chłopak chyba obrał sobie za cel niszczenie wszystkich moich ubrań. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. Jeszcze kilka takich akcji i będę musiała zacząć nosić worek pokutny…

Podnoszę rower i jęczę cicho, gdy mój wzrok zatrzymuje się na pokrzywionym kole. Nie wiem, czy będę w stanie je tak po prostu sama naprawić, a na nowe mnie zwyczajnie nie stać. Zresztą nie jest to takie najważniejsze. Dużo istotniejsze jest to, że nigdzie dalej nie pojadę. A muszę! Przecież jestem już spóźniona!

Wzdycham z frustracją i sprowadzam rower na bok, aby i on nie blokował ruchu, gdyby komuś zachciało się przejeżdżać tą trasą o tak chorej godzinie. Zastanawiam się, czy nie zostawić tej dwójki samopas i samej pobiec na tramwaj albo autobus, ale najbliższy przystanek jest zbyt daleko, a poza tym sumienie mi na to nie pozwala.

Wzdycham ciężko i siadam na krawężniku niedaleko młodego alkoholika. Raz po raz rzucam mu nerwowe spojrzenia, ale on wciąż się nie rusza. Zatrzymuję wzrok na dłużej na jego klatce piersiowej, aby przekonać się, czy oddycha.

Panicznie boję się śmierci. Widzę ją czającą się na każdym kroku. Obawiam się, że zaatakuje ludzi, których przypadkiem minę na ulicy. To nie daje mi spokoju. Teraz też. Panika grozi kolejnym swoim atakiem, a ja nieporadnie staram się temu zapobiec. Nieumiejętnie. Gubię oddech. Zaczynam coraz płycej nabierać powietrza, przestaję też panować nad drżeniem dłoni. Chowam głowę między kolanami, bo czuję napływającą falę mdłości.

Nie, nie!

Zaciskam szczękę i podrywam się na równe nogi, po czym przybliżam się do chłopaka i kucam. Zanim zdążę pomyśleć nad tym, co robię, przykładam mu do szyi dwa palce, aby wyczuć puls. Jest. Niewidzialny kamień stacza mi się z serca i spada w przepaść. Aż dziwne, że nie słyszę huku, który przy tym wyrabia.

Uspokojona, chcę się odsunąć, ale chłopak reaguje na mój dotyk i porusza się nieznacznie. Zamiast od niego odskoczyć, zamieram niczym ostatnia sierota i jedyne, co robię, to wlepiam w niego przestraszone spojrzenie. Jego lekko zasinione powieki drgają niespokojnie, choć nadal pozostają zamknięte, a z ust wydobywa się niezrozumiały bełkot. Próbuję to rozszyfrować, a w tym czasie on przekręca głowę na bok. Wtula policzek w moją dłoń, której wciąż od niego nie zabrałam, mocno przyciskając ją do swojego obojczyka. Jestem jak w pułapce.

Mogłabym szarpnąć i się oswobodzić, ale tego nie robię. Za to przyglądam mu się z uwagą. Kiedy śpi, nie wydaje się aż tak wielkim dupkiem. Nadal ma mocne, męskie rysy twarzy, które dodatkowo podkreśla ten kilkudniowy, ciemny zarost, ale czupryna czarnych włosów tworząca na jego głowie prawdziwy chaos nadaje mu nieco chłopięcego uroku. On cały sprawia wrażenie łagodnego. Jak uśpiona owieczka. Albo baran.

Skończony baran!

Ciepły oddech owiewa mój nadgarstek, przez co mimowolnie zniżam wzrok na jego rozchylone usta. Przełykam nerwowo ślinę, bo wciąż czuję nacisk jego warg na te moje. Rozpamiętuję ich lekko alkoholowy smak. Coś ponownie ściska mnie w żołądku, ale tym razem nie jest to zwyczajne obrzydzenie.

Nie wierzę w to, co się dzieje.

Przecież ten facet jest nienormalny! Totalnie popieprzony! W dodatku pojawia się wszędzie tam, gdzie ja. Zaczynam się zastanawiać, czy nie jest jakimś psychopatą, który obrał sobie mnie za swój najnowszy cel.

Rozwalił mi rower! I kolano!

A ja, zamiast wypisać mu rachunek za straty, zaczynam wspominać nacisk jego ust na te moje…

— Ekhm… Przepraszam? To ty po mnie dzwoniłaś? — Słyszę tuż za swoimi plecami, więc odskakuję i w nosie mam, że przez takie działanie, nieprzytomny chłopak całkiem opada na ziemię. Zderza się twarzą z trawą, ale o dziwo nadal się nie budzi. Chciałabym mieć taki mocny sen.

Odwracam się w stronę intruza. Nie wiem, kogo się spodziewałam, ale widok łysego okularnika szokuje mnie nie mniej niż reszta wydarzeń tego dnia. Jakoś inaczej wyobraziłam sobie jego przyjaciół.

— Tak. Cześć, jestem Michalina. — Wyciągam rękę, a on ją ściska, przyglądając mi się podejrzliwie, jakbym to ja napadła na jego przyjaciela i go znokautowała. No… niby tak było, ale nikt nie kazał mu przecież łazić po ścieżce dla rowerów! I to w takim stanie!

— Bartek.

— Przepraszam za ten telefon, ale nie bardzo wiedziałam, co robić. Od niego udało mi się wyprosić tylko twoje imię i widziałam, że ma cię zapisanego w kontaktach, więc…

— Hej, spokojnie! Przecież dobrze zrobiłaś.

Uśmiecha się, już nieco bardziej rozluźniony i podchodzi do swojego kumpla. Zarzuca sobie jego ramię przez szyję i wstaje, dźwigając chłopaka. Widać, że ma wprawę. Na moment się zatrzymuje i spogląda na mnie, jakby nie do końca wiedząc, czego jeszcze od niego oczekuję, skoro nadal tu jestem. Dopiero po chwili jego wzrok kieruje się w stronę uszkodzonego roweru, a potem jeszcze raz analizuje moją sylwetkę, wychwytując obrażenia.

— A ty nie potrzebujesz przypadkiem pomocy? Nie wyglądasz najlepiej… To znaczy, widzę, że Leo narozrabiał bardziej, niż sądziłem. Może mogę jakoś ci to wynagrodzić w jego imieniu?

— Mógłbyś podrzucić mnie do pracy? — rzucam na jednym wydechu i w tym samym momencie czerwienieję na twarzy. Nie lubię prosić nikogo o cokolwiek, ale tym razem muszę. — I tak jestem już spóźniona, a mój rower trochę się popsuł.

Na szczęście Bartek nie jest gburem. Zgadza się mi pomóc. Wrzuca nieprzytomnego przyjaciela na tylne siedzenie i zaprasza do auta. Przez chwilę waham się, co zrobić z rowerem, bo wewnątrz nie ma już dla niego miejsca. Trudno. Muszę go porzucić, a przynajmniej na jakiś czas. Przypinam pojazd linką do barierki i przysięgam sobie, że po niego wrócę po pracy. Szybko podchodzę do samochodu, po czym wślizguję się na miejsce pasażera.

Podróż nie trwa długo. Więcej milczymy, niż rozmawiamy, a kiedy tylko Bartek zatrzymuje się nieopodal baru, rzucam kilka słów podziękowań, po czym się ulatniam. Gnam na złamanie karku, nie patrząc pod nogi. Nie interesują mnie nawet kałuże, w które wbiegam jedna po drugiej, okrutnie mocząc materiał tenisówek.

Wpadam do środka budynku i przemykam na główną salę. Czaję się wśród tłumów i próbuję zostać niezauważona przez szefa. Nie mam szczęścia, bo ten aktualnie stoi za barem, gdzie mieści się też wejście do pokoju socjalnego. Powinnam się tam udać, zostawić swoje rzeczy i przebrać się w robocze ubranie. Nie mam pojęcia, jak bardzo musiałabym się wysilić, aby ta sztuka mi się udała. Na szczęście z pomocą przychodzi mi Angelika, która pracuje jako druga kelnerka. Dziewczyna aktualnie pomaga rozlewać piwo mężczyźnie, ale w pewnym momencie unosi głowę i wyłapuje moje błagalne spojrzenie. Nie muszę nic więcej robić, ona już wie, o co chodzi. Odwraca się w stronę szefa i próbuje go dodatkowo zagadać, odciągnąć od baru, a ja ukradkiem przekradam się za jego plecami i przedostaję się na zaplecze.

Teoretycznie się udało…

Zrzucam z siebie kurtkę, ten ubrudzony sweter i szybko nakładam firmową, czarną koszulkę z logo baru. Rzucam kurtkę na sofę i już chcę wybiec na salę, ale moją uwagę przykuwa niewielkie, ciemne urządzenie, które wysunęło się z kieszeni i upadło na podłogę. Telefon. Nie byle jaki telefon. Tylko ten konkretny. Jego.

Nie oddałam go. Cholera, nie oddałam! Jeszcze do tego wszystkiego wyjdę na złodziejkę!

Nie mam czasu, aby się nad tym rozwodzić, gdy już od godziny powinnam skakać między klientami jak posłuszna małpka i donosić im alkohol. Schylam się po komórkę i wkładam ją z powrotem do kieszeni kurtki. Obiecuję sobie, że później pomyślę nad tym, jak zwrócić zgubę właścicielowi.

Odwracam się w stronę wyjścia i zamieram, bo w progu stoi nie kto inny, jak szef tego przybytku. Wysoki, barczysty mężczyzna o ciemnych, obciętych na króciutko włosach opiera się bokiem o framugę drzwi, uniemożliwiając mi ucieczkę. Czarna koszula opina się ciasno na umięśnionych ramionach, gdy krzyżuje je na piersi.

— Potrącę ci za to spóźnienie z pensji — burczy niskim, chropowatym tonem.

Nie ma szans dodać nic więcej, bo kolejny klient, który wiesza się na ladzie i głośno go nawołuje. I dobrze. Jakby tak zaczął się dopatrywać moich potknięć oraz karać za nie finansowo, pod koniec miesiąca musiałabym mu jeszcze dopłacać za to, że mogę tu przychodzić.

— Idź do magazynu i przynieś wódkę, bo zaczyna brakować. Tylko uważaj lepiej, bo w jednym kartonie przyjechały kurewsko drogie koniaki na jutrzejszą imprezę. Ich nie ruszaj, jeżeli ci życie miłe.

— Jasne — mamroczę i chwytam za kluczyk do pomieszczenia, gdzie przechowywany jest alkohol.

— Pospiesz się, kurwa! To nie miejsce na popołudniowe spacerki!

Biegnę we wskazane miejsce. Zaraz po przekroczeniu progu magazynu, odszukuję wzrokiem ten konkretny karton i ruszam w jego kierunku. Nie patrzę pod nogi, nie zauważam rozwiązanej sznurówki. Robię krok, drugi, ale kolejnego nie jestem już w stanie. Nieświadomie przydeptuję ją drugim butem i tracę równowagę. Lecę. Wpadam całym ciężarem ciała na wieżę zbudowaną z krat z piwem, odbijam się od niej, po czym upadam na tyłek. Boli. Przez moment nie kontaktuję, co się dzieje, zbytnio oszołomiona własnym nieszczęściem.

Nie trwa to jednak długo.

Przeszkoda, na którą wpadłam, chwieje się niebezpiecznie, a po chwili przechyla. Widzę to jak w zwolnionym tempie i naiwnie wydaje mi się, że będę w stanie temu zapobiec. Podrywam się na równe nogi, rzucam się do przodu, aby złapać jakoś te opakowania, ale to nic nie daje. Skrzynki jedna po drugiej wymykają mi się z rąk i spadają na ziemię, a szklane butelki roztrzaskują się o powierzchnię podłogi w hucznym akompaniamencie. Zatykam usta dłonią i patrzę na to z przerażeniem.

Ułamki sekund.

A potem cisza.

Cisza, która może i powinna mnie uspokoić, ale działa odwrotnie. Obraz przed moimi oczami gwałtownie ciemnieje. Nie słyszę już niczego, poza donośnym dudnieniem serca, które chyba próbuje się ewakuować i pozostawić mnie samą sobie, abym w pojedynkę mierzyła się z konsekwencjami swojej niezdarności. I kiedy dochodzę do wniosku, że gorzej już nie będzie, mój wzrok koncentruje się na przygniecionym kartonie. Kartonie z koniakiem! Z pieprzonym, cholernie drogim koniakiem! Jebanym koniakiem, na który miałam szczególnie uważać!

Co ja najlepszego zrobiłam?!

Zaciskam zęby, a do oczu napływają mi łzy bezsilności. Żadna jednak nie ma szansy popłynąć dalej, bo drzwi magazynu otwierają się i do środka wchodzi szef. Nie potrafię nazwać tego, co maluje się na jego twarzy. Ma mocno napiętą linię szczęki, a na czole pulsuje mu dziwna żyłka. Przez moment się nie odzywa, tylko rozgląda dookoła, oceniając zniszczenia, których dokonałam.

— Ja…

Próbuję zacząć się tłumaczyć, ale on ucisza mnie jednym ruchem dłoni. Nie mam śmiałości go nie posłuchać. Przenosi spojrzenie z roztrzaskanych butelek oraz morza rozlanego alkoholu na mnie i tylko jego oczy zdradzają, jak bardzo jest rozwścieczony. Oczy i ciągle pulsująca żyłka.

— Jesteś zwolniona — syczy cicho, jakbym nie zasłużyła nawet na podniesienie tonu. — I wisisz mi za ten cały alkohol. Jak podliczę straty, wystawię ci rachunek do uregulowania. Teraz jazda stąd! Wypierdalaj!

11. Prawdziwy przyjaciel

Leonard

Umarłem. Wszystko wskazuje na to, że umarłem i wylądowałem w najciemniejszych odmętach piekieł. Jestem tego pewien, a raczej prawie. Prawie na pewno, bo jednak coś nie gra. Czemu sam gospodarz nie wita mnie w progu jak starego, dobrego przyjaciela? Taki był przecież plan! Miał być kocioł największy z największych, zajebiście drogi szampan i bufet all inclusive! Co to za przekręty? Nie godzę się na ustępstwa! I gdzie, och gdzie, podziały się te dwie blond diablice, które miały mnie pilnować i urozmaicać cierpienia? Nastawiłem się na to! Sado-maso level hard! Tak miało być! I nie ma! Czuję się zraniony. Dogłębnie! Do dupy z takim piekłem! Wychodzę!

Wycofuję się i natychmiast trafiam w inne miejsce. Na telepiącą się powierzchnię czegoś niezidentyfikowanego. Za dużo ekscesów. W moim żołądku bulgocze wczorajsza zawartość i zaraz przekroczy poziom krytyczny. Wszelkie wskaźniki nakazują ewakuację. Reaktor nie wytrzyma przeciążenia. Niech wieje, kto może!

— Leo, wstawaj.

No tak. On nie może. Oczywista oczywistość.

Pewien ktoś, u kogo ewidentnie przeoczono wrodzoną nadpobudliwość i kogo w porę nie poddano leczeniu, szarpie mnie za ramię, a ja odbieram to jako prywatne trzęsienie ziemi. Nie jestem głupi. Zdarza mi się obejrzeć wiadomości i inne mądre programy w telewizji. Wiem, że wstrząsy trzeba przetrwać, leżąc nieruchomo na ziemi. Do podłogi mam jednak zbyt daleko. Teoretycznie mógłbym się stoczyć, ale to robiłem w życiu już zbyt wiele razy. Wybieram wygodniejszy wariant. Leżę płasko na kanapie i się nie ruszam. Udaję trupa, próbując zlać się z gustowną tapicerką.

To nie wystarcza.

Natrętna istota nie odpuszcza. Bartek jest zbyt uparty i nie daje się przekonać, że ma do czynienia z niewinnym nieboszczykiem. Niczym niewyżyta małpa trzęsie i trzęsie, a we mnie coraz mocniej wzrastają mdłości. On chyba o tym nie wie, ale zaraz wywoła tsunami. Nie będę się powstrzymywał. W podzięce za gościnę wyhaftuję mu nowy, abstrakcyjny wzór na dywanie.

— Zostaw — jęczę obolałym tonem, nadal nie otwierając oczu.

Powieki chyba skleiły mi się na amen. Macham na oślep ręką, aby się od niego opędzić, ale nie trafiam ani razu. Koordynacja nie jest moją mocną stroną, szczególnie tego poranka.

Próbuję jeszcze kilkakrotnie, ale jedyne, co osiągam, to wzmocnienie bólu, który nie przestaje paraliżować. Nawet nie wiem, skąd promieniuje, ale mam wrażenie, że zagarnia mnie w całości dla siebie. Kawałek po kawałeczku, jakbym był zajebiście dobrym ciastkiem, a on grubasem z niedoborem cukru. Jest wielki i wszechogarniający, a towarzyszy mu susza.

Potworna.

Chociaż wcześniej zdarzało mi się wielokrotnie przemierzać pustynie, tym razem mam wrażenie, że rozżarzony piasek przysypał mnie po sam czubek głowy. Wdziera się wszędzie: skleja powieki, zasypuje gardło, ciąży w płucach.

Gorąco mi.

Cholerne tropiki.

I nagle buch. Woda.

Powinna być wybawieniem, ale nie jest. Prycham, klnę zajadle i podrywam się do pozycji siedzącej. Otrzepuję się przy tym jak pies po wyjściu z basenu, aby tylko pozbyć się nadmiaru wilgoci z włosów. Daleko mi do pospolitego burka, więc i efekt nie wychodzi taki, jak w założeniach. Część wody rozbryzguje się dookoła, ale reszta nie chce mnie opuścić i spływa po mojej twarzy, szyi, klatce. Mielę w ustach przekleństwo i przecieram oczy dłońmi.

Zerkam z oburzeniem na Bartka. Ten stoi spokojnie tuż obok, a w dłoni nadal dzierży, pustą już, butelkę po wodzie.

— Co ty odpierdalasz od samego rana? — warczę ochryple.

Jestem zmęczony, skacowany, jakiś taki poobijany, a teraz jeszcze do tego cały mokry!

— Budzę cię, bo jeszcze moment i spóźnimy się do pracy. Jest dokładnie szósta rano, w studio mamy się pojawić za jakieś dwie godziny. Mamy godzinę, żeby wyjść z mieszkania i zdążyć przed największymi korkami. Akurat wystarczy ci czasu, aby się ogarnąć.

— Powiedz, że to żart. — Szczerze na to liczę, ale mina Bartka mówi mi, że moje zdolności matematyczne nie polepszyły się od czasów pierwszej klasy podstawówki. — Nigdzie nie idę.

Ja tu umieram, stary! Miejże litość dla cienia człowieka.

— Idziesz, idziesz. — Nie odpuszcza.

Cholerny osioł. Sfrustrowany życiowo muł. Zabiera koc, którym próbuję się przykryć, i odsuwa się, abym nie mógł po niego sięgnąć. Niech mu będzie. Nie mam siły go gonić ani się z nim szarpać. Obejdę się bez.

— Do pracy, Leo. Obaj się tam wybieramy. No wiesz, do takiego miejsca, gdzie człowiek idzie, żeby zarabiać pieniądze. Pracujemy w studio, pamiętasz? I to w studio twojego ojca, stary! Zaczynamy pracę nad nowym projektem, więc musisz być. Bo wiesz… jesteś tam tak jakby fotografem? Wiesz, kto to fotograf, Leo? Taki świr, co lata z nosem przy plastikowej, napakowanej elektroniką puszce i napastuje ludzi. To ty. Kojarzysz?

— Odpuść — mamroczę, bo nie mogę znieść tej jego paplaniny.

Ściskam palcami nasadę nosa. Ból głowy daje mi w kość i mam nadzieję, że chociaż w ten sposób go ograniczę. Nadzieja matką głupich. To nie pomaga. Co więcej, jazgot Bartka dodatkowo wszystko pogarsza. Czasami jego głos podskakuje o kilka decybeli i staje się zbyt piskliwy, jakby facet nie przeszedł jeszcze do końca mutacji. Nie oceniam, ale w wieku dwudziestu sześciu lat mógłby ten etap wreszcie zakończyć.

Wzdycham ciężko i opadam plecami na kanapę. Jest mokra i jej materiał nieprzyjemnie klei mi się do pleców, ale w tym momencie jest mi już wszystko jedno.

— Leo…

— Odpuść i już nic więcej nie mów. — Proszę, proszę… zamilcz! — Twoje słowa bolą.

Bartek parska śmiechem i nie przestaje się szczerzyć, nawet gdy ponownie uchylam powieki i mierzę go rozzłoszczonym spojrzeniem. Sadysta. Czerpie wielką przyjemność z tego, że ja zaraz wykituję. Chyba bym się tak nie cieszył na jego miejscu. Posiadanie trupa w mieszkaniu może być kłopotliwe. Nie wiem, w jaki sposób facet chce to rozegrać, ale jak na mój nos wszystkie podejrzenia padną na niego.

— Nie bolałyby, gdybyś wczoraj nie uchlał się jak świnia.

Jednak tego za wiele. Podrywam się z kanapy i wędruję w stronę łazienki, nie czekając na dalsze dogryzki. Nie pytam o drogę. Znam rozkład tego mieszkania prawie tak samo dobrze jak własnego. Życie zmusiło mnie już kilkakrotnie, aby zatrzymywać się w tej klitce, i zdążyłem się przyzwyczaić. No dobra, nie jest wcale tak źle. Nie ma luksusów, ale niczego też nie brakuje. Pod ręką jest kuchnia połączona z salonem, jedna sypialnia, łazienka. Wszystko urządzone w jasnych kolorach, od których umęczone oczy napieprzają mnie jeszcze bardziej. Bartek chyba sobie tego nie przemyślał. Jest abstynentem. Nie imprezuje zbyt często i pewnie wszystko mu jedno, czy rano przywita go przyjemny półmrok ciemnych ścian, czy ta miażdżąca zmysły biel.

Zamykam za sobą drzwi, ale zanim ładuję się do kabiny, Bartek wrzeszczy, że swoje ciuchy znajdę na suszarce. Dobra. Wolę nie wiedzieć, czemu musiał je tam rozwiesić. Za to dużo chętniej dowiedziałbym się, dlaczego całe ciało usiane mam ciemnymi plamami o różnej wielkości. Widzę je w odbiciu w lustrze i domyślam się, że siniaki te niosą za sobą jakąś niebywale ciekawą historię. Nie mam szansy jej poznać. Mój skacowany mózg nie chce mi ujawnić. Cholerny flak. Muszę z nim dłużej ponegocjować.

Zimny prysznic nieco pomaga. Otrzeźwia myśli, sprawia, że już tak bardzo nie łupie w czaszce, a przynajmniej na jakiś czas przestaje. Może nie czuję się jak nowo narodzony, ale daleko mi też do rozkładającego się prawie truposza, którym byłem jeszcze przed chwilą.

Wychodzę i dołączam do Bartka, który krząta się po kuchni jak perfekcyjna pani domu. Do pełnego wizerunku brakuje miotełki do kurzu i różowego fartuszka. Kupię mu je. Przysięgam, że kupię i zmuszę, żeby z nich korzystał. Przyjaciele powinni robić sobie prezenty.

— Jesteś najbardziej upierdliwym człowiekiem, jakiego nosiła ta ziemia — zwracam się do niego z kolejnymi pretensjami, które go nie ruszają.

Jak gdyby nigdy nic wręcza mi paczkę tabletek przeciwbólowych i butelkę z wodą. Moje wybawienie! I potępienie… Jeżeli chciał wywołać wyrzuty sumienia, pięknie mu się to udało. Opadam ociężale na krzesło tuż przy stole stojącym przy oknie, szprycuję się prochami, opróżniam butelkę i przez moment przyglądam się przejeżdżającym w dole autom. Zaczynam się zastanawiać, co stało się z moim samochodem i te myśli napawają mnie lekkim niepokojem.

— Widziałeś mój telefon?

— Nie… Ale czekaj, nie masz go? Od dawna go nie masz? No nie wierzę! — Śmieje się, a jego dobry humor szybuje pod niebiosa.

Obawiam się, że jeżeli pójdę jego śladem i choć odrobinę się wzniosę, to szybko rozjebię się o ziemię. Bolesna wizja.

— Zabrała ci telefon! Cwana bestia! W sumie nie dziwię się tak bardzo. Na jej miejscu też bym jakiejś zapłaty za krzywdy zażądał. Normalnie lubię ją coraz bardziej.

— Ale kogo?

Nie czaję. Jeszcze kilka zagadek i mózg mi wybuchnie. Bartek będzie musiał zeskrobywać go z tych swoich bialusieńkich ścian.

— Nic nie pamiętasz? — Alleluja. Świętujmy, albowiem wreszcie dotarło. — Taka ładna, mała, do połowy różowe włosy. Podobno przejechała po tobie rowerem. Co jak co, ale takie rzeczy człowiek nawet po alkoholu powinien pamiętać.

Ktoś przejechał po mnie rowerem? To by tłumaczyło, dlaczego wyglądam jak pieprzony dalmatyńczyk… Zaczynam sobie przypominać coraz więcej szczegółów, przed moimi oczami kreuje się obraz dziewczyny z plamą na swetrze i tymi dziwnymi oczyskami, którymi próbowała rzucić na mnie urok. Chyba skutecznie, bo robi mi się słabo. Przegiąłem. Ba! Zjebałem to popisowo.

— Muszę ją znaleźć.

Ale najpierw skombinować taśmę. Zakleję sobie usta i zostanę mimem. Nie wierzę, że powiedziałem to na głos. Bartek chyba też nie, bo poważnieje i przygląda mi się z uwagą, jakby się zastanawiał, co znowu urodziło się w tym moim chorym łbie.

Oj, stary, czasami lepiej nie drążyć…

— Jak? Będziesz zatrzymywał każdą laskę z rowerem i prosił, żeby dopasowała ślad swoich kół do twoich siniaków? Średni plan.

— Nędzny. — Nie będę kłamał, aby podnieść jego samoocenę. — Myślałem, że po prostu zadzwonię z twojego telefonu na swój numer z nadzieją, że coś ją ruszy i grzecznie odbierze.

— I czemu chcesz to robić? Mam nadzieję, że po to, żeby jej podziękować i ją przeprosić, co?

— Niby za co? — Zgrywam idiotę. Nie pierwszy raz. Z takim stażem powinni zaproponować mi tę rolę na stałe. — Potrąciła mnie i zabrała mi telefon! Chcę go odzyskać! Jeszcze róże mam jej za to kupić?

— Róże, goździki, tulipany i inne chwasty, na których się nie znam. Masz multum możliwości. Wykorzystaj to mądrze.

Prycham z kpiną, ale Bartek nie ma zamiaru mi ustępować.

— Zajęła się tobą, Leo. Żebyś ty widział, jak troskliwie ten twój pusty łeb przytrzymywała, żeby z ziemią się nie zderzył! Uroczy obrazek! I zadzwoniła po mnie. Nie myśl, że w innym przypadku obudziłbyś się na mojej kanapie. Prędzej na kozetce w podrzędnej wytrzeźwiałce. Dziewczyna zasługuje na wdzięczność, a jeżeli masz zamiar robić jej awantury, to nie pomogę ci jej odnaleźć.

Obrońca diabła przemówił. Adwokat potworzycy o magicznych ślepiach. Jego też zahipnotyzowała. Innego wytłumaczenia nie ma. No bo czy tylko ja dostrzegam, że facet broni winnej? To ja jestem tu poszkodowany! Mogłem nawet stracić życie!

— Zbytek łaski — mamroczę.

Wiem, że pomoc Bartka wiele by ułatwiła, bo wystarczyłoby, żeby to on poprosił ją o spotkanie, a ona pewnie przybiegłaby na nie w podskokach, ale nie mam zamiaru go o nic błagać. Poradzę sobie. Zwłaszcza że sam nie wiem, jakie mam zamiary. Nie umiem ich sprecyzować i obiecać, że będę grzeczny.

Nie będę.

Po co się oszukiwać?

Nie zmieniam zdania, nawet gdy już docieramy do studia ani po kilku godzinach pracy. Nie wiem, co myśleć. Mętlik w mojej głowie jest nie do ogarnięcia. Myśli stają się coraz bardziej chaotyczne, a każdą bez wyjątku zagarnia różowowłosa nieznajoma. Łapczywa bestia. Chudziutka taka, a żarłoczna. Jest wszędzie. Próbuję skupić się na obróbce kolejnych zdjęć, ale robię to intuicyjnie. Moje myśli wędrują w inne strony. Konkretnie w jedną stronę. Ugrzęzłem. Ja pierdolę…

Podrywam się z miejsca i zmierzam w stronę wyjścia, narzucając na ramiona kurtkę. Młody, który do tej pory klikał coś zawzięcie przy stanowisku obok, obdarza mnie zlęknionym spojrzeniem. Wielce zdziwiony. Sorry, dzieciaku, dziś dzień wariata. Nie widziałeś w kalendarzu czerwonej karteczki? Idę świętować. I pójdę, ale najpierw muszę się przewietrzyć. Mózg najwyraźniej mi się przegrzał. Wywala błąd systemu i twierdzi, że dalej nie pociągnę. Aktualizacja potrzebna na gwałt.

Wciskam dłonie do kieszeni i przemierzam chodnik przed studiem w jedną i drugą. Poszedłbym dalej, ale już teraz czuję na sobie wzrok cerbera. Gdybym chociaż spróbował wyjść poza wyznaczony obszar, zaraz podniósłby alarm, a może nawet i zarządził pościg za zbiegiem. Bartek przygląda mi się przez okno i kręci głową. Nie rozumie. No to jest nas dwóch, stary. Właśnie wskoczyłem na wyższy poziom absurdu, a co gorsza nie wiem, jak go zminimalizować.

Zimno. Lodowaty wiatr, niosący za sobą znamiona nadciągającej zimy, smaga mnie po twarzy, ale to dobrze. Muszę ochłonąć. Gdybym palił, właśnie kończyłbym kolejną fajkę. Nie palę. Ot, mój bunt przeciw światu. Wszyscy to robią, dlatego stało się to już nudne. Ja chcę być wyjątkowy, więc zaraz dotrę do jądra Ziemi. Chyba że wcześniej wsadzą mnie w kaftan i zabiorą na pamiętną wycieczkę. Nie, nie mogę ryzykować. Dokończę później. Bez świadków.

Wracam.

Bartek nie stoi już przy oknie. Siedzi na swoim stanowisku, a jego pochmurna mina sprawia, że mimowolnie się zatrzymuję. Przechodzę za ladę i zaglądam mu przez ramię, aby sprawdzić, co robi.

— Od kiedy szukamy modelek na portalach społecznościowych? — pytam, gdy zapoznaję się z treścią ogłoszenia, które łysol tworzy z takim mozołem. — Myślałem, że osiągnęliśmy dno, gdy pozwoliliśmy, aby Łukasz zaprosił do współpracy swoje znajome.

— Masz lepszy pomysł? Albo to, albo zapieprzamy po mieście i wieszamy plakaty na słupach ogłoszeniowych, a mnie biegać się nie chce. Właściciele Lormar nie chcą nawet słyszeć o profesjonalistkach, których wszędzie pełno. Odrzucili wszystkie kandydatki, które podesłali nam ludzie z agencji. Żadna im się nie spodobała. Chcą kogoś wyjątkowego, taką dziewczynę, która ma coś w sobie, ale nie brała udziału w żadnej kampanii i udźwignie ciężar tego projektu. Podobno taki genialny pomysł podsunęli im ich ludzie od reklamy, twierdząc, że lepiej na wizerunek firmy podziała, gdy zaproszą do współpracy świeżą krew. Idiotyzm — mamrocze.

— Co to w ogóle za firma?

Wzrusza ramionami. Chyba mój podły nastrój jest zaraźliwy, bo Bartek odstrasza całym sobą.

— Jakieś włoskie coś. Twój ojciec nigdy nie mówił, ja nie pytałem.

— Może powinieneś?

Dla mnie oczywiste. Wytyczne to rzecz święta i pozwala zaoszczędzić czas. Wiadomo, że do reklamy plażowych klapek nie zaprosimy laski z haluksami, a szamponu nie będzie reklamować bezwłosy koleś. Banał. Tylko Bartek chyba za bardzo się zaplątał.

— Jak chcesz znaleźć dobrą kandydatkę, skoro nawet nie wiesz, co ma sprzedać?

— Kurwa, Leo! Musisz i ty mi dowalać? Wiesz dobrze, że ja się do tego nie nadaję! Ja tu tylko sprzątam, łapię kontakty, ogarniam faktury, wasze pieprzone oprogramowanie i sprzęt! Nie jestem od oceniania, kto się nadaje, a kto nie! Nie znam się na tym! Twój ojciec mi to zlecił, więc się staram, tak?! A jak bardzo cię interesuje branża, to idź się doinformuj u źródła tego zamieszania! Ja muszę dokonać cudu i znaleźć do wieczora dziewczynę, która wszystkim się spodoba, a nie została jeszcze odkryta przez nikogo wcześniej. Równie dobrze mogę złożyć wypowiedzenie już teraz…

— I po co się tak denerwujesz? Trzeba było z tym przyjść od razu do mnie, to powiedziałbym ci, że mam idealną kandydatkę, której już nawet obiecałem udział w tej sesji.

— Taaa? — Przeciąga nerwowo. Myśli, że łżę. Ha, nie tym razem! — Kogo?

— Patrycję. No wiesz, tę laskę z ostatniej sesji. Ona jedna z tej trójki dawała jako tako radę. Świetna była, tylko okazji wykazać się nie miała do końca. Zasługuje na drugą szansę. Porozmawiam o tym z ojcem — bredzę, mieszam.

Bartek patrzy na mnie, jakbym postradał zmysły. Przyznaję, postradałem. Straciłem poczytalność w chwili, gdy ta propozycja opuściła moje usta i została wepchnięta w jej. Popłynęła z domieszką śliny. Miło było. Chyba. Teraz nie jest.

I wiem, że nie będzie.

12. Rozwiązanie problemów

Michalina

Leżę na kanapie. Nogi trzymam zarzucone wysoko na oparciu, głową zwieszam się w dół, a moje włosy muskają powierzchnię futrzastego dywanu. Nie wiem, czy dzięki temu cała mądrość z powrotem spłynie mi do mózgu, ale próbuję wytrwale. To moja ostatnia nadzieja, żeby przywrócić sobie trzeźwość myślenia.

Trwam w tej pozycji już dłuższy czas i oprócz lekkich mdłości, nie udaje mi się wskórać zupełnie nic. Nie wpadam na sposób, który umożliwiłby mi spłatę zatrważającego długu. Nie odkrywam także, jak pozbyć się z ust alkoholowego posmaku, którym zostałam poczęstowana bez pytania. Najgorzej. Zostanę alkoholiczką. Na wieki wieków.

Słyszę czyjeś kroki tuż po swojej prawej stronie, ale nawet to nie wymusza na mnie reakcji. Trwam w bezruchu, nie otwierając oczu. Mam świadomość, że to w niczym mi nie pomoże, a jedynie opóźni nieuniknione. Musiałabym być naprawdę naiwna, aby wierzyć, że Elwira tak łatwo odpuści. Znam ją, to nie w jej stylu. Poza tym mieszkanie należy do niej, ja jestem tylko gościem i to dość upierdliwym. Po raz kolejny bez uprzedzenia zwaliłam się jej na głowę z moimi problemami. Każdy inny człowiek pogoniłby mnie już dawno temu, nie mogąc znieść depresyjnych oparów, które się za mną ciągną. Ona nie. Założyła na twarz maseczkę i udaje, że wszystko gra.

Wie przy tym o mnie wszystko. Dokładnie wszystko. Pozwoliłam jej na to. Pękłam. W chwili słabości dopuściłam do tego, aby demony przeszłości znów dały o sobie znać, a one przyszły i to dużo silniejsze niż zazwyczaj. Złamały mnie, a ja, próbując się ratować, złapałam Wirę za rękę i zapoznałam ją z nimi. Egoistycznie pociągnęłam ją na dno. Wszystko, byle tylko zminimalizować straty i ratować własny tyłek przed bolesnym upadkiem.

Zadzwoniłam do niej w środku nocy i opowiedziałam jej o moim życiu, nie pomijając żadnego szczegółu. Wyznałam wszystkie swoje grzechy, a ona słuchała cierpliwie. Nie przerwała mi ani na moment, a potem, gdy wreszcie zamilkłam, po prostu rozłączyła się bez słowa. Wtedy wydawało mi się, że ją straciłam, a razem z nią resztki nadziei na normalność.

Ona jednak zadzwoniła znowu. Niemal pół godziny później. Czając się na progu pokoju w akademiku i trzymając w dłoniach dwie butelki taniego wina. Wparowała do środka. Do pokoju, ale też do mojego życia. Nie pytała o nic, nie oceniała. Przyjęła mnie taką, jaką byłam. Nie kazała mi się zmieniać ani usilnie nie starała się doprowadzić mnie do porządku. Pozwoliła się wypłakać na ramieniu i uzupełniała puste kieliszki.

Nie umiałam jej za to podziękować wtedy i nie potrafię zrobić tego obecnie, ale czuję wielką wdzięczność. Nigdy jej tego nie wynagrodzę.

— Mimi, może ci już wystarczy, co?

Używa tego durnego skrótu, który ostatnio wpadł jej do głowy. Powoduje, że rozchylam powieki i spoglądam na nią z uwagą. Trudno skupić mi się na czymkolwiek, gdy świat stoi na głowie, ale dostrzegam drobną bruzdę zarysowaną między idealnie wyregulowanymi brwiami. Ten jeden szczegół zdradza, że mocno się czymś przejmuje. Zastanawiam się, czy tym razem rzeczywiście nie przesadziłam i nie przekroczyłam jakiejś granicy, która nawet dla niej wydawała się nieprzekraczalna.

— Dałam ci w nocy spokój — kontynuuje — bo kiedy stanęłaś na progu wieczorem, to wyglądałaś jak chodzące nieszczęście i żal mi się zrobiło, ale trochę czasu minęło. Porozmawiamy? Powiesz mi, co się stało?

Zdejmuję nogi z oparcia, a po chwili stawiam je na ziemi. Dźwigam się do siadu. Zbyt szybko. Obraz przed moimi oczami wiruje w zastraszającym tempie. Z powrotem opadam na kanapę i przyciskam policzek do poduszki.

— Upadłam tak nisko! — jęczę zbolałym tonem. — Niżej się nie da…

Wira kuca obok i głaszcze po głowie, jakbym była małym dzieckiem, które bardzo potrzebuje pocieszenia. Dawno nikt nie zdobył się na tyle czułości wobec mnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.93
drukowana A5
za 69.93