E-book
4.73
drukowana A5
54.67
Krzaki

Bezpłatny fragment - Krzaki


Objętość:
302 str.
ISBN:
978-83-8414-510-4
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 54.67

Rozdział 1

Jeszcze tydzień temu napisałbym o sobie, że jestem członkiem Gangu Rzeźników, natomiast dziś jestem uciekinierem. Przez równo sześć dni sprzedawałem wiadomości gangowi z konkurencji, aż siódmego dnia zostałem wykryty przez kolegę, Dariusza Beznogiego.

Parę godzin temu dostałem info, że mam zostać zgładzony. Telefon zabrzęczał, powiedziałem halo, a głos w samsungu oświadczył mi, że moja godzina właśnie wybiła. Godzinę temu wskoczyłem do fiata uno i pojechałem na Warszawę.

Jadę w nerwach, w nerwach tak wielkich, że jakbyś, drogi czytelniku, doświadczył ich, tych nerw, to byś popuścił. Powiadam; najmocniejszy nerwosol by nie pomógł! Jadę zatem, a że pod maską silnik należy raczej do tych marniejszych, to wkurzenie osiada łagodnie na mych ustach, które w pałąk wykrzywione, które złe, szpetne.

Auto prowadzę sprawnie, bo w latach poprzednich ja szkoliłem ludzi, dzień w dzień siedząc w tej elce jak jakiś patafian skończony. Tymczasem nerwy rosną, a bluzgi wydostają się na zewnątrz, wybrzmiewając w przestrzeni owej puszki, jaką jest ten mierny i bierny fiacik. Tym samochodem daleko nie zajadę, myślę we dyni swej, hamuję przeto, coby do konkluzji mądrej dojść. A konkluzja owa brzmi: juma.

Staję więc na parkingu pod karczmą pod lasem i patrzę: tam beczka, tu citroen, tam honda.

Gaszę unasa, wychodzę drzwiami solidnie trzaskając, podbijam na pewniaka do beczki i łokciem robię trach. Alarmu na moje szczęście nie ma zainstalowanego, dłonią więc klamki wewnętrznej szukam, otwieram, tam kabelki pod kółkiem cyk-myk, i już żeśmy w domku są.

Gaz do dechy i pa pa lichy fiacie jeden. Sunę szosą suchą. Co chwilę zerkam w lusterko, czy czasem nie siedzi mi na ogonie pragnący mnie zabić zakapior, lub poinformowany o kradzieży merola policmajster. Muzy na razie nie włączam, panuje bowiem zbyt napięta atmosfera, by próbować odprężać się przy jakiejś nucie.

Kiedy wjeżdżam w teren zabudowany — zwalniam, lecz tylko trochę, by za chwil kilka depnąć na ostro. Jedziem. Na wysokości Kielc odbijam od głównej, skręcam w lewo i myślę, iż drogami powiatowymi lepiej jeździć. Nagle do głowy wpadło mi dość popularne w Polsce imię: Barbara. No jasne! Przecież Barbara Gęś mieszka we wsi Raków.

Pani Barbara Gęś to moja była nauczycielka z podstawówki, która uczyła chemii. Zapadłem jej w pamięć po tym, jak pewnego dnia do klasy wtargnął jej były uczeń. Od razu doszło do mnie, że jest nietrzeźwy. Gość, jakby nigdy nic, podszedł do prowadzącej lekcję pani Gęś i przystawił do gardła biedaczki — nóż. Paulina — przewodnicząca klasy — od razu dała dyla, co przykuło wzrok napastnika. Wykorzystałem sytuację następująco: otóż kiedy dobiegłem do gamonia, kopnąłem go w łydkę, co sprawiło, że stracił równowagę, odciągnąłem wtedy panią Gęś w bezpieczne miejsce, i rzuciłem się do walki. Bez problemu powaliłem pijanego dryblasa, i trzymałem aż do przyjazdu odpowiednich służb.

Po tym wydarzeniu stałem się ulubieńcem Pani Gęs, i mimo że na koniec miałem zawsze dwóję, to sympatia przetrwała próbę czasu.

Zresztą pani Barbara to jedyna osoba, która pisała do mnie listy, podczas mej pierwszej, półtorarocznej odsiadki. Przemiła istota.

Zajechawszy przed jej dom, próbowałem zlokalizować domofon, lub coś w tym stylu, ale nie znalazłem, więc postanowiłem otworzyć furtkę, nie przejmować się ujadającym burkiem, i zapukać do drzwi. Puk puk, puk puk. Otworzyła. Kilka chwil musiało upłynąć, nim zajarzyła kim jestem.

— Mariusz — zawołała jakby zbolałym głosem — tak dawno cię nie widziałam, daj buzi!

Po wstępnych pocałunkach, mizianiach, zdrobnieniach dotyczących wyglądu, typu: oj policzki ci się zaokrągliły, weszliśmy do środeczka.

Jako że ta przemiła istota mieszkała tylko z mężem, w domu panował klimat swoistego wyludnienia; otóż miało się przeczucie, iż najlepsze lata ten dom ma już za sobą, a były to lata, w których, prócz tego, że z materialnego punktu widzenia nie można było narzekać, to jeszcze roiło się w nim od ludzi, bowiem pani Barbara miała aż siedem pociech: trzech synów i cztery córki, co szybko powychodziły za mąż, więc mieszkanie czasem przypominało ul z racji zamieszania i przyjemnej głośności.

Mąż — pan Ireneusz — podał mi dłoń, potrząsnął nią solidnie i zaprosił gestem gospodarza do stołu. Pani Barbara prędko przyrządziła kawę, a ja, kiedy usiadła do stołu, też wyłożyłem kawę na ławę.

Powiedziałem, że jestem ścigany, że grozi mi śmierć, że muszę „zniknąć” w jakiejś dziurze tak, żeby nikt nie mógł mnie znaleźć. Tamci załamywali ręce przejęci do granic możliwości, wszak ja dla nich byłem niczym syn. Natomiast Pani Gęś od dawna wiedziała, że moja życiowa droga nie należy do normalnych, że jest, mówiąc zupełnie szczerze — zła.

— Musisz, tak jak powiedziałeś, zniknąć, i to na dobre parę lat — powiedziała. — Znam pewne miejsce, które mógłbyś obrać sobie za cel. Tym miejscem jest wieś Krzaki. Na szczęście drogi w naszym kraju są tak, tu akurat na szczęście, źle zbudowane, że nie ma siły, żeby drogą taką czy inną dostać się do owej wsi. Jedynym rozwiązaniem jest rzeka. Popłyniesz nią, drogi Mariuszu, i za dwa dni powinieneś dotrzeć na miejsce.

— Rzeką? A czy macie łódeczkę?

— Nie — odparł pan Ireneusz. — Mamy natomiast wanienkę.

— Jaką znowuż wanienkę? — zapytałem zdziwiony.

— Miałeś kiedyś dziecko? — rzucił pytaniem pan Gęś.

— No raczej nie.

— To w takim razie możesz chyba wyobrazić sobie wanienkę, w której myje się niemowlaki?

— Niemowlaki?

Pan gospodarz łaskaw był odejść na kilka chwil od stołu, by po minucie wrócić z rzeczoną białą, plastikową wanienką.

— I ja mam się do czegoś takiego zmieścić? — zapytałem zdezorientowany.

— Musisz. Ta wieś otoczona jest bagnami, tylko rzeką można się tam dostać.

— To mam rozumieć, że mieszkańcy tej wsi są odcięci od świata?

— Nie. Mieszkańcy mają swoje tajemne dróżki, prowadzące do różnych miast. Natomiast ludzie z zewnątrz praktycznie nie mają możliwości dostać się tam. Rozumiesz? — Gospodarz robił wszystko by nakreślić mi sytuację.

— Rozumiem. Ale nim odpłynę jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. Przyjechałem tu kradzionym mercedesem. Muszę się go pozbyć, inaczej będziecie mieli przeze mnie problemy.

Nie namyślając się wiele, wsiadłem za kółko i pojechałem do najbliższego cepeenu. Kupiłem benzynę, którą wlałem do kanistra, zapłaciłem i depłem, jak to się mówi, na pedał. Po paru minutach dotarłem do lasu. Oblałem auto benzyną, nawet do środka sporo nalałem. I w ruch poszła zapałka.

Uciekłem jak najdalej, by wybuch nie osmalił mnie. Tak oto puszczałem z dymem ślad, ważny tak samo dla gangu, jak i dla policji.

Wróciłem, uściskałem panią Barbarę, panu Irkowi ścisnąłem prawicę i gdy wtryniono mnie do owej wanienki niczym jakiegoś Mojżesza, popłynąłem razem z prądem rzeki.

Okutany w przeróżnej maści fatałachy, z racji iż grudzień mocno dawał się we znaki, płynąłem gapiąc się w niebo. Plus stanowił bez wątpienia fakt, iż Grudzień tego roku nie obfitował w mrozy, dlatego spokojnie mogłem sobie płynąć we wspomnianej wanience, nie zawalając mózgu problemami w stylu: lód czy śnieg. Miałem także przygotowane wiosła, zrobione z byle deszczułek, by w razie zastoju móc odpychać łódeczkę.

Rzeka na początku nie robiła mi psikusów. Płynąłem szybko póki była wąska, lecz gdy rozszerzyła się na maksa, miałem problemik.

Wyjąłem podówczas wiosełka i hej przygodo! Wiosłowałem wzorem jakiego wioślarza.

Najgorsze były jednak noce. Ziąb dawał porządnie w kość, więc telepałem się pod kocami, płachtami, kołdrami jak jaki galaretnik zasrany.

Na szczęście przezorny pan Ireneusz ruszył swą głowiną i dzięki temu miałem przy sobie litra czystej wódki. Abym nie przeholował, liter rozlany został do dwóch butelczyn. Kiedy chwyciłem za jadną, po paru łykach jakoś szybko nadeszło ciepełko, a i humor podreperowany został. Kusiło mnie, by zaśpiewać coś, jakąś kolendę, bo do świąt zostało parę dni, czy inną piosenkę z lat młodości, lecz rozum podpowiadał, żeby zachować ostrożność, boś w końcu uciekinier, a nie badacz rzeki, czy inny biolog, bądź geograf — rzekłem do siebie lekko zagniewany.

Następnego dnia mijał mnie inny stateczek, ni to wycieczkowy, ni to rybacki, a facet, wychylony przez burtę, patrzył na mnie przez lornetkę.

— A co się gapisz, płynąć nie wolno?

— A masz pan uprawnienia?

— Jakie znowu uprawnienia?

— Chyba muszę zadzwonić na straż rzeczną.

— A dzwoń sobie pan, gdzie chcesz.

Gdym to powiedział, szybko skierowałem swą wanienkę ku brzegowi, by jednak ten odcinek rzeczny sobie odpuścić, i zwyczajnie pójść sobie brzegiem, wzdłuż rzeki. A więc założywszy wanienkę na głowę, szedłem zaroślami, krzakami różnymi, w których można było zauważyć rozmaite tak zwane artefakty, typu: zużyte kondomy, flaszki po winach, flaszki po wódkach, puszki po piwach, jakieś starocie, typu zdezelowany zderzak od samochodu, zużyte łóżko, opony i gruz.

Gdzie ci ludzie mają rozum, rozmyślałem. Przecież, gdy śmiecić będzie każdy, za jakiś czas okaże się, iż kompletnie nie ma miejsca wolnego od śmieci. Czy ludzie durakami są? — rozważałem w duchu.

Kiedy jednak wieczór nadszedł wielkimi krokasami, puściłem wanienkę na wodę, i sam się do niej wgramoliłem. Nocą nie doświadczałem żadnych przykrych przygód, za to rozpamiętywałem to, co spowodowało cały ten syf w jakim się znalazłem. Otóż trzeba wiedzieć, iż w gangu Rzeźników spędziłem równo pięć lat. To długi czas, w którym nawiązałem mnóstwo znajomości z ludźmi z półświatka. Na początku w gangu pełniłem funkcję takiego chłopca na posyłki, czyli do mych obowiązków należało kogoś zawołać, gdzieś pojechać i kupić skrzynkę wódki na imprezę, lub ewentualnie obić komuś symbolicznie ryja. Potem awansowałem i stałem się złodziejaszkiem, co to kradnie na zamówienie. Na przykład do naszego gangu przyszło zgłoszenie, że trzeba okraść pewien lombard niedaleko centrum. No to ja wskakiwałem na rower, czasem lazłem z buta i dokonywałem włamu na bezczela, czyli wiadomo: wówczas nie było jeszcze wszędobylskich kamer monitorujących, więc się szło, łomem robiło się dziurę w drzwiach i zgarniało się złoto i srebro do wora. Potem uczyniono mnie dziesioniarzem. Miałem kroić zagraniczniaków w większych miastach Polski, takich jak Kraków, Wrocław, Warszawa, Łódź. Po miesiącu takiej działalności dość szybko dołączyłem do grupy odbierającej długi, jakieś pieniądze, haracze. Wiadomo, że pracowało się z różnymi ludźmi, że niektórzy chcieli być jak bohaterowie z filmów akcji, więc ponosiła ich fantazja, a ja i moi koledzy używaliśmy wówczas siły. Dochodziło do pobić, lecz w tamtym okresie nikogo nie zabiłem. Następnie, kiedy w grę weszły narkotyki, przydzielono mi do pilnowania całkiem spory obszar w województwie podkarpackim, bo to było tak, iż nasz gang, gang Rzeźników działał w paru województwach, we wschodniej Polsce. Do moich zadań należała wówczas kontrola dystrybucji amfetaminy i marihuany, a także tak zwane pilnowanie dziwek, aby zarobiony hajs przynosiły do mnie, a ja wówczas odpalałem im jakiś tam procent. I właśnie wtedy przyjechał do mnie czarnym porszakiem pewien postawny mężczyzna i wręczył mi karteczkę, na której napisane było, że dnia tego i tego, w lokalu Dwa serca mam stawić się sam na rozmowę.

Lokal ten znajdował się w Lublinie, więc, nie mówiąc nikomu nic, pojechałem na ową rozmowę. To wówczas zaproponowano mi, bym sprzedawał im informacje dotyczące mego gangu. Powiedziałem: nie ma sprawy. Dlaczego podjąłem taką decyzję? Otóż pewnego piątku zawitałem do krakowskiej dyskoteki i kiedy poszedłem za potrzebą do kibla, zobaczyłem przez szparę uchylonych drzwi Dariusza, który robił to z moją. Co prawda szybko zorientował się, iż ktoś na nich patrzy i zamknął drzwi, ale na szczeście nie skumał, że to ja. W pierwszym odruchu chciałem tam wparować, wziąć drania za kołnierz i strzelić mu z misia, ale strach wziął jednak górę i nie zrobiłem nic.

Właśnie dlatego podjąłem decyzję o współpracy z tym gangiem. A był to gang Zerojedynkowych. Wolałem pogrążyć gang Rzeźników, miałem zresztą dość takiego życia.

Dariusza Beznogiego uważałem za najbliższego współpracownika, i to od niego przyszła do mnie wieść, że on wie, że sprzedaję wiadomości do Zerojedynkowiczów. Powiedział, że on gangu nie zdradzi, ale że uważa mnie za przyjaciela, to da mi parę godzin na wyjazd. Skąd w ogóle dowiedział się o tym, że miałem kontakty z Zerojedynkowcami? Otóż miałem w aucie założony podsłuch, a osobą która mi go założyła był właśnie Dariusz.

Wsiadłem na wariata w byle auto i dałem dyla. A teraz płynę wanienką do wsi Krzaki.

Rozdział 2

Był mglisty ranek, kiedy obudziły mnie hałasy; okazało się, że wpłynąłem wanienką w szuwary, w wielkie suche trawy czyniące szelest.

Było przeraźliwie zimno, więc chciałem natychmiast opuścić ową wanienkę, lecz nie byłem pewien, czy miejsce w którym jestem to moja destynacja, wieś Krzaki. Ciężko mi było wygramolić się z tej prowizorycznej łódeczki, a buty przemokły całkowicie. Musiałem przecież pokonać długi dystans podmokłości, nim dotarłem do brzegu. Pomyślałem, że wypadałoby uczynić swoisty rekonesans, ale wszędzie ta cholerna mgła! Czy ja dotarłem w ogóle do wsi, czy może tkwię na pustkowiu, między łąkami, polami, nieużytkami rolnymi? Różne myśle telepały się po zmęczonej łepetynie.

Stałem przez jakiś czas pogrążony w smutku i zrezygnowaniu, aż z mgły wyszedł człowiek. Miał siwe włosy, siwą brodę, na głowie zaś czapka sterczała pionowo. Na nogach długie, sięgające kolan gumofilce. Odziany w dość styraną kurcinę, rzekł:

— Wszelki duch Pana Boga chwali!

— A o — powiedziałem jak głupek, nie wiedząc co mam mówić.

— Nie wyglądasz mi pan na tutejszego, ja w tej okolicy wszystkich znam, pana zaś nie kojarzę…

— Mariusz jestem, ale ludzie mówią na mnie Lakier… — wydukałem nieśmiało.

— Dobrze, że nie klakier — rzekł mężczyzna i wybuchnął szczerym śmiechem. — Ja jestem Luty. Znaczy taką mam ksywkę, z którą wiąże się pewna dłuższa historia, ale nie czas i miejsce na tego typu opowieści.

— Czy dotarłem do wsi Krzaki?

— No, w pewnym sensie tak, choć do samej wsi z pół godziny drogi. Trzeba wpierw bagna pokonać.

Nastała niezręczna cisza.

— Przychodzę tu często na pstrągi — powiedział Luty. — Nagle usłyszałem jakieś szumy, szelesty, więc ucichłem i zacząłem wypatrywać, aż ujrzałem pana, panie Lakier.

— No cóż… a czy mógłby pan doprowadzić mnie do wsi?

Luty zmierzył mnie od stóp do głowy, po czym rzekł:

— Mam nadzieję że nie jest pan żadnym zbirem, który uczyni zamieszanie w naszej wiosce?

— Hmm. Właściwie to jestem zbirem i właśnie uciekam przed gangiem i policją. Ktoś polecił mi właśnie tę wioskę, że niby będę tu bezpieczny. — Nastąpiła tu dłuższa pauza. Pewnie starszy mężczyzna trawił to co mu zakomunikowałem.

— Okej. Mogę zaprowadzić pana do wsi, pod jednym warunkiem: że oświadczysz pan, że zrywasz pan z dotychczasowym życiem. W innym wypadku nie pomogę panu. Nie chcę we wsi gangstera, który może sprowadzić większe neszczęście.

— Ja już zerwałem z życiem gangsterskim, inaczej bym przecież nie uciekał. Proszę mi pomóc, obiecuję, że nie będę sprawiał kłopotów.

— Wie pan co — odezwał się po dłuższym milczeniu Luty — raczej śmierdzi mi to podstępem. Pan wybaczy, ale jednak nie. Niech pan szuka pomocy gdzie indziej.

— Nie chcę umrzeć — rzuciłem cicho, mając łzy w oczach.

— A co mnie to gówno obchodzi? My i tak mamy notoryczne problemy z takim Szpecem. Paszoł won!

Wyjąłem wówczas zza pazuchy karabin i celując w faceta, huknąłem:

— Prowadzisz mnie do wsi, albo przetnę cię jedną serią!

Dziadek podniósł ręce do góry i grzecznie szedł przed siebie. Musieliśmy wejść w jakąś gęstwinę pełną badyli i krzaków, albowiem co chwile coś mi strzelało w twarz. Lecz w tej mgle nic nie szło zobaczyć. Totalne rozlane mleko. Bałem się, że facet skorzysta z mgły i czmychnie mi gdzieś, na szczęście trzymałem go blisko siebie na muszce.

Nagle doszliśmy do terenu miększego, a rzekłbym, iż bagnistego. Luty kazał wsiąść na tratwę, a sam wziął wiosło, a raczej długiego kija i manewrował nim tak, byśmy mogli się przemieszczać. Cały czas miałem w głowie jedno: oby mnie nie przechytrzył.

Gdy dobiliśmy do brzegu, rzekłem:

— Teraz doprowadzisz mnie grzecznie do swego domku. Pamiętaj, że cały czas mam cię na muszce. Jeden fałszywy ruch, a będzie po tobie.

Starzec pokiwał tylko głową i szedł powoli, pokonując śmietanową biel mgły. Po chwili zorientowałem się, że faktycznie weszliśmy w obszar wiejski, bo co i rusz ktoś obok nas przechodził, i choć nie było tego kogoś widać, to wszelkie odgłosy wyraźnie świadczyły o tym, że teren dookoła nas jest zabudowany. Mimo totalnej mgły Luty był doskonale zorientowany w terenie i bez problemu zaprowadził mnie do domu. Jakby nic otworzył drzwi, wszedł do środka, ja zaraz za nim.

W środku pachniało bigosem oraz tytoniem.

— Mogę zapalić? — zapytał, a ja szukałem miejsca do klapnięcia zadem.

— To twój dom, rób co chcesz.

Luty zapalił papierosa i zaciągnął się nim głęboko.

— Tego mi było trzeba. Zawsze w sytuacjach stresowych palę, wie pan?

Próbuje mnie zmiękczyć, uczynić mniej uważnym, muszę być czujny — pomyślałem.

Byliśmy w kuchni, która to stanowiła pierwsze pomieszczenie. Ja siedziałem przy małym stole, pan Luty natomiast dopalał papierosa przy piecu kaflowym. Na kuchence stały brudne garnki, w jednym z nich był świeży bigos. Aż ślinka napłynęła mi do jamy ustnej. Zauważyłem też, iż w wiszących szafkach drzwiczki były wypaczone.

Poczułem, że z biegiem czasu adrenalina zmalała, więc powiedziałem tonem łagodniejszym:

— No to robimy tak: Pozwolisz mi pan zamieszkać tu na jakieś parę dni. Niestety będę musiał wychodzić z panem, bo nie ufam panu. Szkoda że to się tak pokiełbasiło, że musiałem wyciągnąć broń. Myślałem, że nie napotkam oporu, szukając schronienia.

— Kiedy się spotkaliśmy, powiedział pan, że ktoś polecił panu naszą wioskę. Czy mogę wiedzieć kto to taki? — zapytał Luty, zmieniając wyraz twarzy z przestraszonego na zaciekawiony.

— Pani Barbara Gęś.

Cisza długa a płytka przetaczała się przez kuchnie starszego pana. Ten natomiast gładził brodę, tłumiąc kipiący w nim śmiech.

— Co pana tak rozbawiło? — zapytałem z wyostrzoną czujnością.

— A to, że pani Basia Gęś to moja dobra znajoma i wiem, że jeśli to rzeczywiście ona panu o nas powiedziała, to musi być pan godzien zaufania. Niech pana uściskam!

Wstałem i podszedłem do mężczyzny; uścisków nie było końca, nawet całusy poszły, a jak, i, dzięki Bogu otuliła mnie taka swojskość, że wszystkie lęki i strachy poszły natychmiast precz.

— To ja na jednej nóżce do sklepu po flaszkę skoczę, a pan niech się tu czuje jak w domu! — oświadczył Luty. Zmroziło mnie wówczas nieco, bo pomyślałem, że właśnie idzie zadzwonić na policję, bądź zwołać tu paru chłopów, żeby mi spuścili łomot. Przystawiłem więc łeb do okna i śledziłem owego męża, co to go jeszcze niedawno na muszce trzymałem, lecz zniknął za winklem i tyle go widziałem.

Teraz się okaże, czy rzeczywiście go do siebie przekonałem — pomyślałem ściskając karabin. Jeśli wróci z flaszką, znaczy to, że po kłopocie, ale jeśli nie…

Drzwi gruchnęły a dziadek wszedł do środka. Ujrzawszy mnie do broni przytulonego, zawołał:

— Hejże, a co to ma znaczyć? Przecież wytłumaczyliśmy sobie pewne sprawy, po co ta nieufność?

— No wie pan — rzekłem, odkładając gnata — ta nieufność to zawodowe skrzywienie, wie pan…

— Wiem wiem, niech się pan w końcu rozluźni, nie można w permanentnym stresie żyć. No, usiądź pan, zaraz poleję gorzałki.

Luty powolnymi ruchami zdejmował z siebie kurtkę, buty, szalik i czapkę. Już miał siąść obok mnie, ale powiedział:

— Wie pan co, ja to mam tak, że jak piję, to mnie strasznie gorąc rozpiera, czy nie miałby pan nic przeciwko, jeślibym zdjął nadmiar odzieży, jaki na sobie mam?

— Oczywiście, niech pan zdejmuje — rzekłem zdziwiony pytaniem.

Pan Luty zaczął wielce niezdarnie szamotać się ze swetrem, co to go miał na sobie. Wstałem więc, i pomogłem zdjąć. Potem siadł na skraju wersalki i zdejmował skarpetki. Zwinęte w kłębek, rzucił gdzieś w kąt. Potem jednym ruchem zdarł z ramion podkoszulek.

— Stary jest, noszę go od pięciu miesięcy — rzekł, jakby chciał mi wytłumaczyć ten nietypowy ruch.

I kiedy zaczął zdejmować galoty, coś we mnie pękło.

— Stop! — krzyknąłem podminowany.

— Ale co: stop?

— No chyba nie zamierzasz pan siedzieć przy stole całkiem nagim będąc?

— A czemuż to?

— Ja nie jestem przyzwyczajony pić z obcym i w dodatku nagim facetem.

— No ale pan żeś jest tak samo zbudowany jak ja, nie rozumiem pańskiego uniesienia, gdzie to uniesienie ma swe korzenie, no gdzie?

— W ogólnoludzkiej przyzwoitości, we wrażliwości społecznej, proszę pana!

— O patrzcie no, niby zbir, a gołej dupy się lęka.

— Żeby to jeszcze o dupę chodziło, ale pan za chwilę nieboraka na wierzch wystawi.

— Jakiego znów nieboraka, coś pan?

— Penisa!

— Ooo, a to zakazana część ciała jest? Tak? Niech pan odpowie, proszę pana!

— Tak! Żebyś pan wiedział, że zakazana. To dlatego łowcy pedofili są czynni w sieci, żeby takich ptaszków przechwytywać!

— Jakich ptaszków? Przecież ja jeszcze nic nie pokazałem, a nawet jeśli, to co, przecież pan dzieckiem nie jest, czy tak?

Ze wzburzenia trochę mi logikę wcięło. Fakt, pan Luty to żaden pedofil, a że we własnym domu ma zamiar z kuśką na wierzchu latać, to jego sprawa. Zwłaszcza, że grzecznie mnie zapytał, czy będzie mi to przeszkadzało, a ja odpowiedziałem, że nie.

W końcu machnąłem ręką, mówiąc: a rób pan co chcesz.

Po trzecim kielonku zapomniałem, że piję z gołym dziadkiem. Zresztą od pasa w dół zakrywał go stół, więc i tak nie widziałem elementu gorszącego.

Wódka wchodziła mi wybornie. Cały ogrom lęku, jaki mialem w sercu, nagle pękł niczym przedmuchany balon. I miłe ciepełko rozlewało się po całym ciele. Cieszył mnie również fakt, iż trafiłem do tej będącej zaułkiem Polski — miejscowości — a wiedziałem dobrze, że ściga mnie gang Rzeźników i cała policja. Właśnie, policja! Zacząłem wypytywać Lutego o posterunkowego, jaki on jest, czy możliwe, że mnie wytropi, itd… Mężczyzna odpowiedział, że ichniejszy posterunkowy to kawał niedorozwoja, żebym się nie martwił, że jego można kiwać jak dziecko. Odetchnąłem trochę, choć jeszcze miałem w sobie cząstkę nieufności w stosunku do Lutego i nie we wszystko wierzyłem. Postanowiłem obserwować, bowiem dobra obserwacja gwarancją sukcesu.

Gdy butelka pokazała dno, nie wykazywaliśmy potrzeby na powtórkę. Siedzieliśmy chwilę milcząc, aż rzekłem:

— Panie Luty, mogę czuć się u was bezpiecznie?

— Oczywiście. Ja mam dług wdzięczności wobec pani Barbary Gęś, więc jeśli ona pana tu przysłała, ja będę ojcował panu, a nawet i matkował.

— Nie no, aż tak to nie trzeba. Ale dziękuję mimo wszystko i przepraszam za kłopot.

— A co to za kłopot, panie, przestań pan. No, tymczasem ja pójdę do łóżka, bo mnie sen wzywa.

Rozdział 3

Obudziłem się rankiem kolejnego dnia. Ustaliłem z Lutym, że dobrze będzie dla mnie, jeśli przez jakiś czas w ogóle nie będę wychodzić z chałupy. Tak więc spędziłem święta Bożego Narodzenia w chacie u wciąż obcego, ale z każdym dniem coraz bardziej otwartego starszego pana. Nawet przyzwyczaiłem się do tych jego nagich posiedzeń przy wódce. Dopóki oczywiście nie paradował przed moimi oczyma z dzwonkiem na wierzchu, było okej.

Pewnego dnia, a był już początek stycznia, Luty powiedział mi, że mógłbym przebrać się za kogoś i poudawać kogoś kim nie jestem.

Rzekł Luty:

— Bo u nas na wsi rządzi taki Prokurator i wszystkich wtrynia do więzienia. Może byś przebrał się za jakiegoś ministra, czy coś, wiesz, kogoś wyższego rangą, żeby tego rodzynka zgasić i pokazać mu, kto tu rządzi.

— Ale czy to w mojej sytuacji bezpieczne, żebym ja z prokuratorem zadzierał?

— Wiesz, tutaj jest tak naprawdę takie mini państwo: z wójtem który uważa się za prezydenta, tym całym prokuratorem, co to ponoć skończył ledwo podstawówkę, no i policjantem robiącym za premiera. Trafiłeś w specyficzne miejsce, ale wiedz, że to jest państewko w państwie, i nic co dzieje się w Krzakach nie wyjdzie na zewnątrz. Lepiej być tu kimś, niż być pomiatanym, pozbawionym jakiejkolwiek funkcji kmiotkiem.

— Cholera. No to co ja mam robić?

— Może powiedz, że jesteś nowym posłem.

— Posłem? Jakim znowu posłem?

— Obojętnie. Po prostu tak powiedz. To podziała na nich jak duch na dzieciaka, zobaczysz. Przestraszą się ciebie, przynajmniej na początku. No i będą, mimo wszystko, mieć jakiś szacunek.

— Ale ja nie znam się na posłowaniu nic a nic.

— Nie szkodzi. Zacznij świrować pawiana, bądź pewny siebie, a będą traktować cię tak jak powiedziałem. Najgorzej jest być niepewnym. Od razu to wyczują i zjedzą. A najgorszy jest z nich wszystkich ten Prokurator. Wołają na niego Wilczapaszczanaszcza. Strzesz się tego faceta, to bezczelny fajfus.

— Co mam jeszcze wiedzieć o tej przedziwnej wiosce?

— A to, że jesteśmy w stanie wojny.

— Że co?

— A no! Słuchajże! Od ponad siedemdziesięciu lat toczymy z sąsiednią wioską wojnę o honor. Tak naprawdę ciężko mi teraz nakreślić genezę konfliktu, ale wygląda to z grubsza tak: raz oni najeżdżają nas i robią tu jesień średniowiecza, raz my najeżdżamy ich i robimy im jesień średniowiecza. Taka wojenka trwa zwykle od jednego do góra trzech dni. Bijemy się wówczas po mordach, tłuczemy pięściami. Wszelka broń jest zakazana. W 1990 roku jeden z tamtych użył pistoletu, zabijając dwie osoby z naszych. Tamci przynajmniej honorowo się zachowali, bo przekazali nam gagatka, a my powiesiliśmy go na drzewie.

— Jak nazywa się tamta wroga wam wieś?

— Kuciapki Obrośnięte Pajęczyną.

— O cholera.

Luty wyciągnął mi z szafy białą, wypraną koszulę, i kiedy ją założyłem okazało się, że leżała na mnie bardzo dobrze. Rzekłem wtedy:

— No to w takim razie mogę spokojnie wyjść sobie na zewnątrz w celu zapoznania tutejszej ludności, co o tym myślisz?

— Niby racja, ale jeszcze spodnie trzeba ci znaleć.

Otóż starszy człowiek zakasał rękawy i zaczął szukać odpowiednich, czarnych spodni.

Co do pana Lutego, to muszę powiedzieć, że bardzo fajnym okazem ludzkim był. Uczynność, odpowiedzialność, gościnność i lojalność, to bez wątpienia przymioty będące znakami rozpoznawczymi owego męża. Bardzo przypadł mi do gustu pan Luty, aż za bardzo.

Po jakichś dziesięciu minutach Luty wyłowił z dna pawlacza wyprasowane, czyste spodnie. Gdym je przymierzył, znów doznałem szoku, leżały bowiem jak ulał.

— No to teraz, jako poseł, mogę zabłysnąć w wiejskiej społeczności.

— Z Bogiem — rzekł pan Luty z pewną dozą niepokoju.

— A to pan nie idziesz ze mną?

— Nie bardzo. Nie chcę, aby kojarzyli mnie z panem.

— Ale i tak zobaczą, że wychodzę z pańskiego domu.

— No to niech patrzą. Potem coś wymyślę, żeś się pan włamał, czy coś.

— No no, tylko bez takich!

— Dobra, spokojna kalarepa, coś wymyślę — powiedział z uśmiechem urwipołcia pan Luty.

Kiedym wyszedł po tylu dniach ukrycia na podwórze, serce zabiło mi mocniej. Zimne powietrze stycznia prawie powaliło mnie na glebę. Rzekłem, ni to do siebie, ni to do kogoś:

— Ale pogoda krzepka!

Ruszyłem z buta przez wieś. Szedłem sobie spokojnie, a ludzie gapili się na mnie ze swych podwórz, z okien, z samochodów, a kanalarze z kanałów.

— Hej, mości panowie — krzyczałem jowialnym tonem — witam was jako poseł i jako człowiek!

Machałem im ręką, komplementa najróżniejsze prawiłem, słowem: wylewny byłem niczym ta beczka śledzi pełna. Aż na mej drodze stanął ktoś. Zatrzymałem się.

— Poseł jestem — rzekłem i wyciągnąłem prawicę na powitanie. Słońce przyświecało ze styczniowego nieba, psy ganiały dookoła, a na polach istne pustki z racji zimy.

— Poseł? Europejski? — zapytał ktoś, głosem grubym jak niedźwiedź.

— A pewnie, że Europejski, przecież Polska w Europie jest — odpowiedziałem radości pełen. Tajemniczy mężczyzna przypatrywał mi się ostrożnie, zwlekając z ręki podaniem.

— No, śmiało, podejmij mą prawicę — rzekłem, udając lekką niecierpliwość.

Ten ktoś w końcu uścisnął mi dłoń i powiedział:

— Jestem Baszakaszawasza, i pełnię tu rolę Dozorczą.

— A co pan dozoruje, że tak zapytam figlarnie?

— Wszystko — odrzekł oschle tamten.

Pan Dozorca należał do grubasów i w dodatku wąsiastych. Wąsy jego zwisały po bokach, widać, że zapuszczał je latami.

— A pan właściwie dlaczego chodzi sobie samopas? W jakiejś konkretnej sprawie pan chodzi, czy tak bez planu, bez składu, bez ładu pan chodzi?

Pytanie pana Baszykaszywaszy zawierało w sobie szczyptę goryczki. Odpowiedziałem mu w sposób następujący:

— Proszę pana… daj mi pan spokój, dobre?

Gdym to wypowiedział, wyminąłem Dozorcę ze swoistym nerwem i poszedłem dalej.

Muszę orzec, iż wieś Krzaki miała cudowne widoki. Co rusz otwierała się nowa przestrzeń z dalekimi lasami, bliższymi łąkami, polami, nieużytkami. A domki jak malowane; z kominów majestatycznie wiły się szare i czarne dymy, co świadczyło, że tutejsza ludność pali oponami. Nerw jakiś wykrzywił moje oblicze, i mimo że nie miałem wówczas lusterka, czułem, że moja mina nie należy do przyjaznych. Z takim właśnie wyglądem spotkałem panią Wisienkę.

— A cóż to za szpetny facet przechadza się tutejszą dróżką? — usłyszałem. Wiedziałem, że baba mówi do mnie, lecz aby zrobić wrażenie dżentelmeńskie, ozwałem się tak:

— Czy pani mówi do mnie, czy koło mnie?

— Nie bądź pan taki ważny. A w ogóle kim pan, panie tajemniczy, jesteś? — zapytała nieco zmieszana pani Wisienka, choć jeszcze wówczas nie wiedziałem, że ma na imię Wisienka.

— Jestem Poseł.

— Ojej, ale czy Europejski?

— Oczywiście, że tak, przecież nie Chiński, ha ha ha.

Pani Wisienka chciała zapewne wysłać mi uśmiech, lecz zamiast niego ujrzałem grymas kobiety zmagającej się z poważnym problemem gastrycznym.

— Pani godność to…

— Wisienka — rzekła, wchodząc mi w słowo, jak w szkodę.

— Czy będzie pani na tyle miła, że pójdzie pani ze mną, jako towarzyszka, przez ową wieś?

— Co prawda szłam do sklepu po kiefir, ale kiefir nie zając, prawda… więc tak, czemu nie…

Tak więc, porwawszy ją za mankiet, szliśmy.

Wieś wyglądała następująco: w jej centrumie, jeśli mogę tak rzec, było jezioro całkiem sporych rozmiarów, w którym roiło się ponoć od ryb. Jezioro stanowiło odnogę rzeki, którą dopłynąłem do wsi Krzaki. Dookoła jeziora stały sklepiki różniaste: a to spożywczak, a to monopolowy, a to obuwniczy, sklep z nićmi, sklep z ubraniami, księgarenka prowadzona przez pana Jana Grzyba, który, mimo że miał dziewięćdziesiąt dwa lata, to wciąż interesował się książkami i z chęcią doradzał każdemu jaką pozycję wybrać. Natomiast brat pana Jana Grzyba, pan Stanisław Grzyb, lat osiemdziesiąt siedem, pracował w bibliotece, więc można było stwierdzić, że pasją braci Grzybów była literatura.

Przez wieś przechodziła jedna ulica, i to właśnie po obu jej stronach stały domostwa mieszkańców Krzaków. Szosa nie była jednak prosta, a z racji przeszkód geograficznych, przypominała szlaczek. Na końcu wsi ostatnim domem Krzaków był dom należący do pani Szalupy Gruboudej, a od głównej drogi odchodziła odnoga w postaci dróżki prowadzącej do lasu. W lesie natomiast stały dwie drewniane chatki i należały ponoć do wiedźm, na szczęście w dzisiejszych czasach zamieszkiwały je działaczki z partii: Przyroda to przyszłość, w skrócie PTP.

Wracając jednak do przechadzki z panią Wisienką, to wyglądało to tak. Szliśmy dość powoli, oddalając się od centrum wsi, kiedy zapytałem:

— Niech mi szanowna pani coś o sobie opowie.

Wisienka zmarszczyła usta, i po paru minutach powiedziała:

— Na imię mam Wisienka, mam siedemdziesiąt dwa lata, natomiast wyznaję zasadę, iż pieroga pokazuję dopiero na drugiej randce. — Szczerze mówiąc, to zamurowało mnie totalnie. Pomyślałem, że ta kobieta ma mnie za jakiegoś napalonego erotomana, dlatego szybko odparowałem:

— Ale łaskawa pani Wisienko, ja wcale niech chcę, aby pani pokazywała mi swego pieroga, czymkolwiek ten pierog jest.

Nastała ciężka atmosfera. Kątem oka zobaczyłem, że moja towarzyszka spacerna płacze, a raczej chlipie.

— Jako poseł stanowczo domagam się, aby przestała pani płakać!

I kiedy tak uspokajałem starszą kobietę, uświadomiłem sobie, że wszyscy mieszkańcy, a przynajmniej ci, co byli na zewnątrz swych domostw, patrzyli na mnie, komentując po cichu, bądź plotkując okrutnie. Speszyło mnie to. Powiedziałem do Wisienki:

— Pani pozwoli, że ją pożegnam — i krokiem bystrym posuwałem się w stronę domu Lutego, a dom Lutego stał jakieś pięć minut drogi od centrum.

— Nie tak prędko — usłyszałem głos należący pewnie do kogoś bardzo władczego. Odwróciłem się i ujrzałem jego. Prokuratora. Był to niski i tłusty osobnik, z podwójnym podbródkiem i wyłupiastymi oczami. Odziany w garnitur, rzekł:

— Czy pan aby nie przesadza?

— A w czym?

— W bezczelności! Wywołał pan płacz u tamtej kobiety — tu wskazał palcem panią Wisienkę.

— Ale ja…

— Kim pan jest — zahuczał Prokurator.

— Jestem Poseł.

— Ale czy… europoseł? — zapytał drżącym głosem niski agresor.

— Oczywista, że tak.

Prokurator wyciągnął notes, zaczął kartkować, kartkować nerwowo, szpetnie, wyrywając kartki, jego dłoń drżała, tak samo jak on cały drżał. Gwizdnął gwizdkiem sportowym, który wisiał mu na tłustej szyi. W sekundzie pojawił się bardzo wysoki, i bardzo chudy mężczyzna w stroju policjanta. To był Ten Policjant, o którym wspomniał mi Luty.

— Zostaje pan aresztowany za wywoływanie stanów depresyjnych — zahuczał Prokurator.

Wysoki, prawie dwuipółmetrowy Policjant, założył mi kajdanki i poprowadził do aresztu. Gapiowie w liczbie iks, patrzyli na mnie jakbym na szafot szedł. Pomyślałem wówczas, że on, Prokurator, wie, że jestem byłym gangstererm i że to jest główny powód mego zatrzymania.

Rozdział 4

Siedziałem w pomieszczeniu obskurnym, ale niezbyt strasznym. Otóż areszt mieścił się w stodole, za komendą, ta natomiast była między stawem a rzeką, czyli w samym sercu wsi. Siedziałem na sianie a jedyne co mi doskwierało, to zimno dające porządnie w kość. Z górnej belki zwisał powróz. Przeleciała jedna myśl, która mnie zmroziła. Chyba nie mają zamiaru mnie wieszać, pomyślałem. Mimo, że tak naprawdę nie zdążyłem poznać tych ludzi, miałem w sobie przeświadczenie, mówiące, że właśnie przez ten krótki okres podczas spaceru poznałem ich na tyle, że mogłem stwierdzić, iż są ci ludzie na tyle specyficzni i w pewnym sensie mentalnie zacofani, że przy odrobinie szczęścia i umiejętności wchodzenia w relacje międzyludzkie, nie powinno sprawić mi trudności aby wejść między nich, między struktury władzy, żeby z Wójtem, którego nie dane mi było poznać, być jak równy z równym. Ta myśl przynosiła mi pokój i trzymając się jej kurczowo, postanowiłem zawojować wieś Krzaki.

Nagle drzwi stodoły otworzyły się ze zgrzytem i do środka wszedł Dozorca, pan Baszakaszawasza. Powiedział mi dzień dobry, podał drożdżówkę z serem i mleko w butelce. Gdym wtrąbił śniadanie, Dozorca powiedział:

— W takim razie za mną. Idziemy do gmachu Sądu Najwyższego.

— Ale jak to, czy w ogóle będzie mnie reprezentować jakiś adwokat, czy coś?

— O wszystkim przekona się pan w gmachu Sądu Najwyższego, tymczasem żwawo chłopcze, ja czasu nie mam na pierdoły wszelakie.

Gmach, o którym mówił pan Baszakaszawasza był za kościołem, i przypominał zwykły barak, długi a niski kloc. Nad drzwiami widniał kolorowy napis: Dom Weselny. Zdziwiony i nieco rozśmieszony całą sytuacją, podchodziłem do sprawy na luzie. Dozorca zaprowadził mnie do pierwszego z brzegu pokoju, przypominającego rozmiarami salę gimnastyczną. Pod ścianą, na której zobaczyłem krzyż i godło, stało biurko, a stało ono na takim jakby postumencie, dość wysokim, że bez schodków ciężko byłoby tam wejść.

Otóż Dozorca posadził mnie na ławie oddalonej od wspomnianego biurka. Oprócz niej, w sali stało dużo krzeseł ustawionych przy bocznych ścianach.

Do środka wszedł dostojnie, jak wieżowiec wysoki Policjant. Zmierzył mnie surowym wzrokiem i posłał mi szyderczy uśmiech. Też mu posłałem uśmiech, z tym że nie szyderczy, a niewinny.

I kiedy tak siedziałem, nie wiedząc w co tak naprawdę się wpakowałem, podszedł do mnie pewien facet, z miną świadczącą o tym, że jest mistrzem w swym fachu, i przemówił:

— Witam pana. Nazywam się Szlauf Wickenbacher, i jestem pańskim adwokatem. Mam nadzieję, że nie diabła — i gdy to rzekł, wybuchnął głośnym i obrzydliwym rechotem.

Tymczasem widownia zapełniła wszystkie miesjca. Zauważyłem nawet pana Lutego, który unikał mego wzroku jak ognia. Spojrzałem na zegarek: wybiła siódma rano. Równo z wybiciem godziny, do środka wszedł Prokurator razem z panią Wisienką. Usiedli oni w ławie usadowionej najbliżej wspomnianego biurka na podwyższeniu. Czekaliśmy w milczeniu. Milczenie natomiast było totalne. Minuty mijały, a ja zacząłem się nieco niecierpliwić.

— Kto będzie sędzią? — zapytałem głupio swego adwokata.

— Wodnik — odpowiedział wcinając kanapkę z pasztetem adwokat.

— Co za Wodnik?

— Wodnik to ważna i tajemnicza persona. Musisz pan wiedzieć, że mieszka on w jeziorze i jest największym przeciwnikiem księdza, z którym ma na pieńku.

— Jak to w jeziorze? W tym jeziorze? — powiedziałem, mając na myśli jezioro umiejscowione w centrum wsi.

— Bo to trochę mutant jest. Potrafi wytrzymać pod wodą parę dni, jak nie tygodni. Zresztą sprawę miał prowadzić Wójt, ale że ma on kupę roboty, to w zastępstwie ma przyjść Wodnik. Może to i lepiej, bo Wójt to cholernie trudna postać. Rzekłbym, iż tragiczna. Wodnik natomiast to…

I w tym momencie drzwi zaskrzypiały, a do sali gimnastycznej udającej Sąd, wszedł dziadek z bródką, siwy całkowicie, lecz jurny, bo poruszał się niebywale energicznie. Zasiadł za biurkiem, poprzekładał jakieś tam pisma, teczki, notatniki, sprawdził mikrofon, uderzając weń palcem i rzekł:

— Witam zgromadzonych na sprawie pana Klakiera.

Tłum wstał i zaczął bić brawo. Niby komu? Zresztą wystąpił pewien bład, ponieważ wołano na mnie Lakier, a nie Klakier, i skąd w ogóle Wodnik-Sędzia o tym wiedział?

Po chwili wszyscy usiedli. Z torby naramiennej, pan Sędzia wyciągnął jajka, majonez, żółty ser, musztardę, bułki, parówki, nóż i pomidorka. Potem zawiesił torbę na oparciu krzesła i zaczął przekrajać na pół bułeczki.

Wcinał w całkowitym milczeniu, tylko mlaskanie, bekanie, i tego typu spożywcze odgłosy łowione włączonym mikrofonem wypełniały salę

— Andrzej, przynieś mi soli z łaski swojej — zwrócił się Wodnik do Dozorcy.

Po chwili Dozorca przyniósł sędziemu sól. Ten posypał sobie jajka, i, smarując je majonezem, jadł ze smakiem i swoistą pasją.

— Ekhm — chrząknął mój adwokat. Wodnik dalej jadł, jakby nigdy nic.

— Może byśmy tak zaczęli, panie sędzio, co pan na to? — odezwał się delikatnie Prokurator.

— W sumie czemu nie — powiedział z ustami pełnymi jedzenia Wodnik.

Pan Prokurator, Wilczapaszczanaszcza, wstał z krzesła, stanął na środku przed obliczem pana Wodnika, ukłonił mu się, po czym uczynił odwrót, i skierowany twarzą do widowni, oraz mnie, zaczął swą przemowę:

— Kochani moi! Zebraliśmy się tu dziś z samego rana, ponieważ w naszej wiejskiej społeczności doszło wczorej do poważnego nadużycia. Otóż facet mówiący o sobie per Poseł, wziął i w sposób plugawy zaczął smalić cholewki do pani Wisienki. Pani Wisienka, jak wiadomo, ma już swoje lata, ale wciąż zachwyca jurnością, krzepkością, gibkością, słowem jest zawsze i wszędzie gotowa na seks. Ten nowy człowiek, ten cholera wie skąd Poseł, z sobie tylko znanych powodów, wywołał u naszej uroczej i kochanej kobiety stan depresyjny polegający na łzawym wytrysku ocznym. Dlaczego on tak uczynił? Czy możliwym jest, aby ten Poseł był szpiegiem z wrogiej nam wioski: Kuciapki Obrośnięte Pajęczyną?

— O to to — powiedział, wciąż mając w ustach przeżuwany pokarm, pan Wodnik.

— Czy jest zatem na usługach — ciągnął Prokurator — naszych podłych niestety sąsiadów, aby mącić, wprowadzając niepokój? To się, szanowne państwo, nazywa wojna hybrydowa! Musimy odpierać tego typu ataki, a trzeba wam wiedzieć, że na początku to są właśnie takie niewinne niedopowiedzenia, takie półsłówka, ćwierćsłówka, takie miał miał, cmoku cmoku, wiecie państwo, takie cimci-rymci. I co? I oto niewinna kobieta płacze.

— O to to — burknął wsuwający parówkę pan sędzia.

— Czy zatem możemy traktować pana Posła jako osobę niewinną, która przypadkiem wywołała stan depresyjny? Czy można wierzyć komuś, kto nagle pojawił się w naszej wsi? Wszyscy dobrze wiemy, jak trudno do nas się dostać. Nawet pekaes nie dojeżdża bezpośrednio do nas, tylko do naszych podłych sąsiadów z Kuciapek Obrośniętych Pajęczyną. W jaki zatem sposób, pan Poseł trafił do naszej wsi Krzaki?

Cisza nastała na sali, tylko brzęczenie much, naślinanie i mlaskanie pana Wodnika.

— No, co tam? — zapytał jakby od niechcenia Wodnik, kiedy najadł się do syta.

Wtedy wstał mój adwokat i tak zapsioczył:

— Ależ co wy, do jasnej cholery, pieprzycie? Mój podopieczny, znaczy ten, mój klient, jest czysty jak baranek, on by muchy, ba, komara nie skrzywdził, dlatego z otwartymi usty słuchałem przemowy Prokuratora, który gówno wie i w dupie był.

Zdziwiła mnie przemowa adwokata, który w ogóle nie zdążył ze mną porozmawiać, a który śmiało wypowiadał się na temat mojej osobowości.

— Wiedzcie, że mój klient to gość otwarty na świat — kontynuował adwokat — otwarty na nowe znajomości, tak męsko-męskie, jaki i męsko-damskie. Fałszem jest twierdzenie, że mój klient wywołał stan depresyjny. Znając panią Wisienkę już kawał czasu, mogę zaryzykować stwierdzenie, że jest to kobieta tak niestabilna psychicznie, jak krzesło bez jednej nogi. Dlatego mogę rzec, iż Prokurator kłamie w żywe oczy. On chce wpakować Posła do pierdelka tylko po to, żeby przypodobać się Wójtowi, a każdy z nas wie, kim jest Wójt.

Cisza na sali zapanowała jak makiem dziad zasiał.

Rzekł Prokurator:

— Coś ty powiedział? O Wójcie takie słowa??? O Boże…

Ludzie siedzący na ławach westchnęli jednocześnie, jakby mój obrońca dokonał jakiegoś świętokradztwa obrzydliwego. Adwokat poczerwieniał i spuścił głowę. Nie wyglądało to zbyt dobrze.

— Sami widzicie, co ten adwokat pieprzy! O Wójcie takie słowa… toż to, toż to obraza majestatu do kwadratu!

— Andrzejku! — zawołał pan Wodnik. — Andrzeeej!!

— Tak tak, już — rzekł biegnąc do Wodnika Dozorca.

— Przynieś mi, Andrzej, piwo z kantorka, puszkowe. A jak by tam nie było, to idź łaskawie, i kup mi piwo w sklepie, dobre?

— Dobre! — rzekł Dozorca i pognał do sklepu.

Tymczasem Wilczapaszczanaszcza, niezrażony wtrąceniem pana sędziego, kontynuował:

— Moim zdaniem do pierdelka powinien pójść Poseł i adwokat. Już od dawna bowiem snułem wizję, w której adwokat siedzi za kratkami, wołając, że on niewinny, a za nim stoją inni osadzeni, gotowi do wiadomo czego. Wystarczy, że schylisz się po mydełko — rzekł szyderczo do adwokata Prokurator, i pogładził się po podwójnym podbródku.

Zmieszany z błotem pan Szlauf Wickenbacher wstał, otarł czoło chusteczką, i powiedział, dbając o wewnętrzną godność i spokój:

— Pamiętajcie, że zrobiłem dla tej wioski dużo. To ja założyłem wam internet, to ja sprawiłem, że dojeżdża pekaes, co prawda nie do samej wsi, ale tu niedaleko, do Kuciapek Obrośniętych Pajęczyną. Proszę, miejcie to na uwadze, gdy będziecie mnie sądzić.

A ja? — pomyślałem zdziwiony. Ani słowa o mnie? Cóż to za obrońca jak z koziej dupy trąba!

Sędzia, pan Wodnik, ogłosił przerwę, po czym wyszedł z sali. Ja tymczasem wyszedłem na tak zwanego papierosa. Stojąc na zewnątrz budynku, trząsłem się z zimna, bowiem nie miałem kurtki. Po chwili przyszedł adwokat. Wyciągnął papierosa i drżącymi dłońmi odpalał zapalniczkę.

— Źle jest, oj źle, trafię za kraty za niewinność — lamentował Szlauf Wickenbacher.

— A ja? Czy pomyślał pan o mnie? — zapytałem, tracąc nadzieję na dobry finisz tej całej inby.

— Ja mam o panu myśleć, podczas gdy grozi mi dwadzieścia pięć lat pierdla?

— Aż tyle? Niech pan nie przesadza. Jeśli nawet tam trafimy, to najwyżej na tydzień, nie więcej.

Adwokat roześmiał się nerwowo.

— Tydzień, dobre dobre, tydzień, ha ha ha!

Tymczasem nadszedł Dozorca, który włożył sobie do ust gwizdek i zagwizdał. Pomyślałem, że jest to znak, żeby wracać na miejsca. Kiedy szedłem korytarzem, podszedł do mnie Luty i rzekł cicho:

— Bardzo mi przykro.

Mieszanina uczuć rządziła w moim wnętrzu, chciałem pociągnąć za język Lutego, ale ten zniknął w tłumie. Kiedy wszyscy zajęli swe miejsca, pan Wodnik znów sprawdził mikrofon, stukając palcem, po czym oświadczył:

— A teraz niech wystąpią główni zainteresowani. Pani Wisienko, niech pani zabierze głos najpierw.

Pani Wisienka ubrana w płaszcz z futra niedźwiedziego, zaskrzeczała:

— Jest mi niesłychanie przykro, iż ten pan, a miałam liczne plany dotyczące jego, wywołał stan depresyjny. Oj… — tu pani Wisienka złapała się za serce. — Krwawi mi dusza, krwawi mi serce, krwawi mi nos, krwawi mi zadnia część… Oj, jak ja cierpię, jak ja łzawię, jaka ja nieszczęśliwa! Powiedziałam owemu Posłowi, żeby nie łapał mnie za pieroga.

— Nie tak było — krzyknąłem zeźlony, natomiast Wodnik machnął ręką, w sposób mówiący: a idź przeklęta mucho. Zamilkłem więc, a pani Wisienka brnęła w kłamstwa:

— No i on zaczął robić podchody, to się zbliżał, to oddalał, aby tak mnie otumanić, żeby pieróg był jego.

Co chwilę zerkałem w stronę adwokata, lecz ten był tak pochłonięty wizją spędzenia dwudziestu lat w puszce, że w ogóle nie słuchał co mówiła pani Wisienka. Zdany więc byłem tylko na siebie.

Wstałem, chrząknąłem, i powiedziałem, a raczej huknąłem:

— To wszystko to kłamstwa są szpetne! Pani Wisienka powiedziała mi, że ona jest kobietą, która pieroga nie pokazuje na pierwszej randce. Ja, aby nie miała mnie za napaleńca jakiegoś, rzekłem, iż nie interesuje mnie żaden pieróg, na co ta rozpłakała się rzewnie.

— Dosyć — zawołał pan sędzia. — Wy obaj, czyli pan Poseł Klakier i pan Szlauf Wickenbacher dostajecie dwadzieścia pięć lat odsiadki w naszym więzieniu. Koniec rozprawy, dziękuję wszystkim.

Rozdział 5

Do więzienia prowadził nas ponad dwumetrowy Policjant i Dozorca. Szlauf Wickenbacher rozkleił się totalnie, ja natomiast, jako człowiek który parę razy odbył karę pozbawienia wolności, szedłem na swoistym luzie, lecz ze smutkiem.

Więzienie znajdowało się stosunkowo daleko. Najpierw skręciliśmy w dróżkę prowadzącą do lasu, następnie przedzieraliśmy się przez częściowo zaśnieżony, gęsty bór. Widziałem dwie chatki należące podobno do aktywistek na rzecz przyrody, lecz dziewcząt nie zobaczyłem. Najdziwniejsze w tym było to, że do więzienia szliśmy z buta.

W pewnej minucie nawiedziła mnie myśl, coby dać tym draniom łomot, a samemu czmychnąć, lecz przyleciała następna myśl brzmiąca tak, że nie chciałbym, jakkolwiek to zabrzmi, psuć sobie całkowicie relacji z mieszkańcami Krzaków, bo — było nie było — był to mój jakiś tam azyl. Mimo wszystko wolałem wysokiego Policjanta z Krzaków i pana sędziego Wodnika, niż przedstawicieli prawa Polski. Powoli docierał do mnie cały ten absurd, oraz fakt, iż Krzaki to państwo w państwie.

Długo maszerowaliśmy leśnym, zimowym traktem przypominającym zarośniętą, starą dróżkę. Gruby wąsacz, pan Baszakaszawasza rzekł:

— No to za chwilę wylądujecie panowie w kiciu. I jak, wesoło wam, nieboraczki?

W głosie owego człowieczka słychać było niekłamaną radość, że w końcu nas zapuszkuje. Szlauf zapłakał a ja powiedziałem:

— Jeszcze o mnie usłyszycie panowie, nie bądźcie tacy pewni swego.

Policjant gdy to usłyszał prychnął złowrogim śmiechem, a jego jajowata głowa przypominała wówczas koński łeb. Ten wielkolud strasznie mnie wnerwiał i naszła mnie wówczas gwałtowna chęć, by uczynić temu gagatkowi krzywdę. Na szczęście opanowałem się.

W końcu gdy przeszliśmy cały las, ujrzeliśmy budynek, z zewnątrz wyglądający jak zwykła, drewniana stodoła.

— To jest to więzienie? — zapytałem z podszytą w głosie kpiną.

— Tak, to twój nowy, przytulny domek — zahuczał Policjant.

Patrząc na dużą, starą stodolnianą budowlę, chciałem obśmiać ją totalnie, lecz gdy weszliśmy do środka, mój szyderczy nastrój trochę zelżał. Otóż w środku wszystko było murowane, i wyglądało jak prawdziwe więzienie. Czy solidne, o tym mieliśmy przekonać się w najbliższych godzinach.

— Gad, cho no tu! — zawołał Dozorca, Baszakaszawasza.

Czekaliśmy z dziesięć minut a Dozorca tylko wołał i wołał. Aż dowołał. Kulejąc, zbliżał się do nas korytarzem jakiś kolo, i kląc pod nosem dzwonił kluczami niczym dzwonnik jakiś.

— Przekazujemy dwóch gagatków. Dostali po dwadzieścia pięć lat. No, to nasza rola w zasadzie tu dobiega końca — rzekł Baszakaszawasza i razem z wysokim jak tyczka Policjantem opuścili więzienie.

Gad tymczasem gmerał w kluczach i gmerał, w ogóle na nas nie patrząc. Poczekałem jeszcze chwilę, aby Dozorca z tym drugim znacznie odeszli od budynku, i puściłem się biegiem w dal. Za mną, a zobaczyłem to kątem oka, pędził Szlauf. I nagle zza winkla wyskoczyło czterech chłopów rosłych jak Dąb Bartek i zaczęli nas łoić jak na ringu mma, czy coś. Padliśmy bez sił na glebę.

Ech, słabą mam kondycję — pomyślałem. Kazali nam natychmiast wstać i pognali do celi. Nie wiem czy na szczęście, czy na nieszczęście, ale wpakowali nas do tej samej. Zatrzaskiwane za nami drzwi wywarły na mnie duże wrażenie, mimo że przerabiałem już to w swym życiu.

W celi, prócz nas, było trzech gości. Sami wąsacze, widać, poczciwe gęby, lecz starali się być groźni.

— Grypsujecie, czy nie? — zapytał najgrubszy z blond, zaczesanymi do tyłu, nażelowanymi włosami.

— No jasna sprawa — rzekłem.

— A ty? — zwrócił się blondynowy wąsacz do Szlaufa.

— A ja nie.

Grupka mężczyzn zaczęła po cichu gadać, coś ustalali, kreślili plany, i tak dalej.

— Rzuć kurczaka na flaka — rzekł do mnie ten sam wąsacz.

— Że co?

— Co jest, mówiłeś, że grypsujesz?

— No bo grypsowałem, ale takiej bajery jeszcze nie słyszałem.

— Bo to jest wiejskie więzienie i wiejska bajera — objaśnił.

— Aha, dobrze wiedzieć. No to co to jest rzucić kurczaka na flaka?

— To znaczy, żebyś poszedł do łazienki i zajął się sobą, bo chcemy pogadać na osobności z tym drugim.

Zrobiłem jak kazali. Wszedłem do małej kabiny, w której była muszla klozetowa, zlew, lustro i prysznic, prawie nad samą muszlą klozetową. Po chwili usłyszałem krzyk, dźwięki świadczące, że ktoś kogoś okłada po twarzy, odgłos kopania, znowu krzyk i cisza.

Wąsacz krzyknął:

— Możesz wyjść.

Gdym wyszedł, zauważyłem leżącego, pobitego Szlaufa Wickenbachera.

— I co, grypsujesz? — zapytał ten sam wąsacz.

— Jasna rzecz — rzekł, siląc się na uśmiech mój były adwokat.

Najbardziej radował mnie fakt, iż przemyciłem do więzienia dziesięć tysięcy złotych. Otóż mój pępek ma nietypowe właściwości, że można do niego wkładać nieduże przedmioty, jak na przykład forsę. Nie jest źle, pomyślałem, wymacawszy w pępku, zwinięty rulon.

Łóżko, jakie mi przydzielono, miałem najwyżej, a były to łóżka, jak łatwo zgadnąć, piętrowe. Szlauf był pode mną, a jeszcze niżej byli pozostali. Pierwsza noc przeszła bez specjalnych zakłóceń. Spałem dobrze, twardo jak bóbr.

Następny dzień przyniósł przełom w więziennej celi. Otóż zapytałem głównego wąsacza z nażelowanym łbem, czy gad jest skłonny do współpracy. Na to mnie odpowiedział wąsacz, że tak sobie, bo jak mu dał kiedyś dziesięć złotych, to z pewnym ociąganiem załatwił paczkę papierosów. Pomyślałem wtenczas, że jak za dziesięć złotych dało się załatwić u niego paczkę papierosów, to za takiego tysiaka… aż szkoda myśleć.

Porozmawiałem z kolegami z celi bez chodzenia opłotkami:

— Moi mili. Otóż sprawa wygląda tak, że mam ze sobą parę złotych. Zrobimy tak: poprosimy gada o łopatę, ale taką małą, składaną, no i o skrzynkę wódki. Myślę, że pięćset wystarczy, a jeśli nie, to sześć stówek dam.

Grubi wąsacze rzucili się do rachowania, przeliczania, mnożenia, dzielenia, odejmowania, dodawania, aż któryś rzekł:

— Sześć stów i będzie miał gad z nadwyżką. Przecie taka łopata to z pięćdziesiąt złotych, a skrzynka gorzałki to dwieście pięćdziesiąt. Trzy stówy będzie miał dla siebie.

W końcu wąsacz zapukał w drzwi, dając sygnał, aby gad przybył. Ten otworzył okienko w drzwiach.

— O co chodzi? — zapytał.

— Jest interes, zarobisz trzy stówy.

— A jak wszystko pójdzie sprawnie, dostaniesz kolejne trzy stówy — powiedziałem na zachętę.

Gad zamknął okienko. Po chwili drzwi ze skrzypieniem otworzyły się. Gad wszedł do środka.

Kiedy przedstawiliśmy mu cały plan, aby się zabezpieczyć, rzekłem:

— Tylko nie mów tego nikomu, bo jeśli sypniesz kolegom, to ja, który trzymam całą kasę, popełnię samobójstwo, a kasy nie znajdziesz, bo ją ukryję, bądź zniszczę. Wybieraj: albo współpraca i dodatkowy zarobek, albo wsypujesz nas i koniec zabawy: nie ma biznesu, nie ma pieniędzy.

Gad powiedział:

— A za kogo ty mnie masz, za jakiegoś frajera? To chyba oczywiste, że nie przepuszczę takiej okazji do zarobku. Wchodzę w to!

Kiedy facet wyszedł, grubi wąsacze zaczęli podrzucać mnie aż po sam sufit. Nawet Szlauf mnie podrzucał, chociaż jeszcze rano był w „ciężkiej depresji”.

— Pan to jesteś łeb, no naprawdę, że się nam taki współwięzień trafił — huczał jeden z wąsaczy.

A byli ci wąsacze podobni, jakby braćmi byli. Cała trójka otyła, z wąsami, z brzuchami piwnymi, z włosami zaczesanymi do tyłu. Różnili się kolorem włosów. Jeden był blondyn, drugi czarny, a trzeci rudy.

Powiedziałem:

— Na razie proponowałbym mniej radości, przecież nie wiemy, czy strażnik rzeczywiście będzie z nami współpracował.

— Ale przecież powiedział, że będzie?

Wąsacze byli strasznie naiwni. Tłumaczyłem im, że ludziom nie wolno wierzyć, że najpierw trzeba sprawdzić człowieka czy jest lojalny, czy też nie. Za każdym moim słowem oni robili duże oczy, jakby proroka słuchali, nie zaś gościa, co to gangsterki liznął. Szlauf natomiast podśmiechiwał się z nich, tłumiąc oznaki wesołości dłonią.

— Za co siedzisz? — zapytał jeden z wąsaczy.

— Za wywołanie stanu depresyjnego — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

— Coś podobnego — kręcili głowami tamci.

— A ty? — zwrócił się wąsacz do Szlaufa.

— Nie wiem. Chyba za nazwisko — odparł zrezygnowany Szlauf.

— A wy za co? — zagadnąłem z ciekawości.

— My wszyscy za to samo. Czyli za pędzenie bimbru w lesie. To jest niewiarygodna sprawa, bo Wójt, który zarządził łapankę bimbrowników, sam jest amatorem trunków, w tym i bimbru, i podobno te wszystkie przechwycone flaszki lądują do wójtowej piwnicy.

— Nie miałem jeszcze przyjemności spotkać Wójta — rzekłem.

— Przyjemności? Przecie to cham z chamów, największy prostak i burak, kłamca i złodziej, najlepiej trzymać się jak najdalej od tego skurczybyka.

Szlauf powiedział:

— Co racja to racja. Pracowałem z tym człowiekiem dwa lata, i takich kombinacji, jakich dopuszczał się Wójt nie widziałem nigdy. Byleby napchać kieszeń forsą, byleby oszukać a potem świecić oczami jak niewiniątko. Zwolnił mnie po tym, jak nie zgodziłem się wziąć udziału w jego chytrym, jak to mówił, planie.

— A na czym plan polegał? — zapytałem.

— Nie uwierzycie: chodziło o to, aby pieniądze przeznaczone na akcję społeczną pod znanym hasłem, pięćset plus, dać na, jak to nazwał, kontrolę urodzin. Oczywiście kontrolującym miał być Wójt, i to do niego wpłynęły pieniądze, które wcześniej miały zasilić portfele rodziców.

— A to łotr — krzyknąłem. — Jeśli jest gorszy od Prokuratora Wilczapaszczanaszcza, od Dozorcy Baszakaszawasza, to nie potrafię sobie kogoś takiego w ogóle wyobrazić.

— Nawet pan nie próbuj — huknął któryś z grubych wąsaczy.

W ogóle to zauważyłem, że we wsi Krzaki jest bardzo dużo grubasów, i że prawie każdy jest nosicielem sumiastych wąsów. Pewnie taką mają tradycję — pomyślałem.

Tymczasem ktoś włączył telewizor, który był na górnej półce, prawie pod samym sufitem. Właśnie przemawiał jakiś polityk z nowej partii Polska jak ta Lala, w skrócie: PJL.

Dziennikarka maglująca polityka, miała wypisane na twarzy: muszę go skompromitować za wszelką cenę, natomiast trafiła kosa na kamień, albowiem polityk zręcznie uciekał przed odpowiedzią na trudne pytania.

— Gdyby taka redaktorka pracowała w naszej wsi, od razu by ją Wójt zapuszkował na dożywocie, za bezsensowne dokopywanie się do prawdy — powiedział Szlauf.

— Albo by ją zatłukł własnymi rękoma, jak to zrobił ze swoją poprzednią żoną — huknął jakiś wąsacz.

— Że co? — krzyknąłem.

— Ano zamordował Wójt żonę, a ciało wyrzucił do rzeki.

Kiedy to usłyszałem, dłonie mi drżały. Jak to możliwe, żeby taki zbrodniarz wciąż rządził, a niewinnych wsadzał do ciupy. Muszę zorganizować w tej wsi jakiś ruch oporu, bądź partię — snułem w myślach śmiałe plany. Chciałem bowiem uczynić w życiu dobro, aby rzeczy dobre przeważyły te złe. Niestety, będąc w gangu Rzeźników narobiłem sobie bigosu, a nawet zabiłem człowieka. Tak, to prawda, zawsze kłamałem, że nigdy nikogo nie tknąłem, a jednak to zrobiłem. Zabiłem.

Wiedziałem, że trzeba się bardzo natrudzić, aby przewartościować całe życie i wyjść korzystnie z końcowym bilansem. Z takimi myślami zasnąłem na niewygodnej pryczy.

Kolejny dzień w pierdlu nie zapowiadał niczego dobrego. Drobne ranne sprzeczki, dotyczące tego, kto pierwszy ma korzystać z kibla, zwykle kończyły się małą bijatyką. Musiałem godzić zwaśnione strony, bowiem na tak małej powierzchni nie sposób wytrzymać ze skaczącymi sobie do gardeł ludźmi.

Nagle ktoś zapukał.

— Wejść — powiedział wąsacz.

Do środka wszedł Gad, trzymający w łapach skrzynkę wódki i składaną łopatkę. Prędko wyciągnąłem z pępka, tak by nikt nie widział, trzy stówki, i wręczyłem Gadowi za dobrze wykonaną robotę.

Rozdział 6

— No to niech ktoś przyniesie szkło! — huknąłem rozradowany. Wąsacz wyciągnął ze specjalnego schowka w łazience pięć musztardówek i zaczęło się polewanie. Najbardziej jednak ucieszyłem się ze składanej łopaty. Pod dywanem bowiem była cienka warstwa betonu, zaś pod nią klepisko, ziemia, w której miałem zamiar wykopać tunel będący drogą naszej ucieczki.

W skrzynce było dwanaście butelek zero siedem, co ucieszyło mnie niezmiernie. Starczy na dwa dni dobrego balowania — wyliczyłem.

Zebraliśmy się przeto przy łóżku jednego z wąsaczy, które to łóżko robiło za stół. Jako że cela przypominała pomieszczenie piwniczne, gdzie ludzie przetrzymują ziemniaki, musieliśmy tak pokombinować, aby każdy na czymś siedział.

Jako główny koordynator owej akcji, funkcję polewania przejąłem niejako z automatu. Ktoś ustawił telewizor na kanał z muzyką disco i balanga zastartowała.

Szybko wyszło na jaw, iż pan Szlauf Wickenbacher ma głowę najsłabszą, dlatego pierwszy dokazywał, pierwszy śpiewał piosenki, a nawet zaczął, jak to mawiają: kozaczyć.

Takie dawał popisy mój były adwokat:

— A wy co sobie myślicie — mówił do wąsaczy — że wy najważniejsi, tak? A ja mówię, że ja tu rządzę, zrozumiano!

Wąsacze już puszczali bluzgi pod nosem, a ja co rusz uspokajałem Szlaufa, mówiąc:

— Spokojnie, ci rolnicy niby prości ludzie, ale przychrzanić potrafią.

Niestety, do Wickenbachera nic nie trafiało. Im więcej wlewał w siebie gorzałki, tym większym panem i władcą się stawał. Aby jednak odwrócić uwagę wąsaczy od pana Szlaufa, taki wątek podjąłem:

— Opowiedzcie mi, drodzy współwięźniowie, o życiu waszym. Niech zacznie ten z najbardziej nażelowanym łbem.

— No to — zaczął nieśmiało — moje życie to jedna wielka porażka. Ale od początku. Urodziłem się w miejscowości Krzaki w tysiąc… no w każdym razie trzydzieści siedem lat temu. Jako bobas to nie za wiele pamiętam, tylko cyc i cyc, ale ten cyc to sam już nie wiem, czy matczyny, czy żem sobie go wykreował na potrzebę chwili. Aczkolwiek jawił mi się ten cyc jak słońce wielki a potężny. Ssałem więc z zapałem niemowlaka, a mleko wciąż stanowi mój ulubiony napój. Potem zaczęła się szkoła. Do szkoły podstawowej chodziłem tu, w Krzakach, dopiero do zawodówki pojechałem do Lublina, choć ojciec namawiał mnie na Przemyśl, że niby bliżej. Po zawodówce wróciłem na stare śmieci i zacząłem pracować, nie w zawodzie, a na roli. Pomagałem rodzicom w gospodarstwie, od czego chciałem uciec, bo to ciężka harówa, ale jakoś szło się z czasem przyzwyczaić. Gdy miałem te dziewiętnaście lat postanowiłem dorabiać sobie na boku, żeby mieć swój własny piniądz. Na początku próbowałem sił na budowie, ale że to równie wyczerpująca praca co na roli, i w dodatku trzeba było robić po pijaku, bo dzień nie rozpoczynający się od zero pięć na głowę, był dniem straconym, to zrezygnowałem. Zacząłem wtedy wspólnie z kolegami, którzy siedzą tu obok, pędzić bimber i sprzedawać go robotnikom budowlanym, gospodarzom, właścicielom knajp, bo taniej my sprzedawali, a zarobek był z tego bardzo fajny. Kupiłem po niedługiej bimbrowniczej działalności motór, a potem starego forda sierrę, i żuka. Woziliśmy towar nawet do mazowieckiego, tak nam szły te nasze flaszeczki. Ale Wójt jak to Wójt wyniuchał naszą działalność, doszły też do niego wieści, że wiedzie nam się całkiem nieźle, no to zarządził łapankę na bimbrowników. Na szczęście doszły do nas słuchy, że Wójt pakuje do więzienia ludzi nawet luźno powiązanych z pędzeniem, dlatego uciekliśmy z rodzinami do Przemyśla. W Przemyślu przebranżowiliśmy się totalnie. Ja zacząłem pracę jako kierowca busa dowożącego ludzi z pobliskich wiosek do miasta, Józek, ten obok mnie, zaczął robić w piekarni, a Bolek, ten obok Józka, zajmował się oczyszczaniem rzeki San i rzeczami powiązanymi z oczyszczalniami. Ten Przemyśl to całkiem niezły pomysł był, ale z czasem tęsknota zawładnęła naszymi myślami, tęsknota za Krzakami właśnie, dlatego, na wspólnej imprezie, gdzie spotkaliśmy się z żonami we trójkę, postanowiliśmy wrócić. I to jest największy błąd mego, właściwie, powiem w imieniu kolegów — naszego życia. Bo od razu po tym, jak wylądowaliśmy w naszej wiosce, zostaliśmy aresztowani.

— Ech, rzeczywiście trudny los was spotkał, dlatego napijmy się!

Chlusnęliśmy w gardła, a Szlauf dalej dokazywał, ale już nikt go nie rozumiał, bo zaczął mówić w języku mongolskim.

Tymczasem sięgnąłem po składaną łopatę, złożyłem ją i próbowałem rozbić cienką warstwę betonu pod dywanem. Po paru stuknięciach, wparował do nas Gad, prosząc, aby ciszej, bo usłyszy dyrektor, a wówczas będzie przechlapane. Gad ten nazywał się Michał Współpracowski, co warto zapamiętać, bo jego historia połączona zostanie w jakiś sposób z moją.

Cichutko, ale skutecznie uderzałem, by skruszyć beton i po piętnastu minutach udało się. Zobaczyłem czarną ziemię, i od razu wbiłem w nią sztych. Wykopałem sporych rozmiarów dół. Jeden problem zaprzątał wówczas moją głowe: co zrobić z wykopaną ziemią? W pierwszym odruchu pomyślałem o toalecie, lecz ta zapchałaby się niechybnie.

Szlauf, mimo ża zalany w trupa, rzekł:

— Trzeba prędko dokopać się do kanału, który jest dokładnie pod nami, wtedy wpieprzymy wykopaną ziemię do kanału…

Na początku uznałem to za pijacki bełkot, lecz po chwili uznałem, że co szkodzi sprawdzić, czy rzeczywiście jest pod nami jakiś kanał. Zacząłem kopać, potem wąsacze, potem znów ja, a góra ziemi sięgała prawie sufitu. I nagle poczułem stalowy element. Czy to jest ten kanał, o którym mówił Szlauf? Na szczęście po paru uderzeniach sztychem ujrzałem odkształcenia, co świadczyło o tym, że ściana nie jest gruba. Walnąłem trzy razy potężnie, aż zapukał Gad, Michał Współpracowski, i przez lufcik tylko krzyknął:

— Ciszej tam!

Mym oczom natomiast ukazała się dziura. Zajrzałem tam, i aż mnie zatkało. Szlauf miał rację, dokopaliśmy się do kanału. Wąsacze pomogli w powiększeniu dziury i natychmiast wsypywaliśmy do wewnątrz ziemię, lecz umiejętnie i z uwagą, by ziemia nie zatkała nam wejścia do środka.

Kiedy pozbyliśmy się góry sięgającej sufitu, w celu przykrycia dziury postawiliśmy deskę wyciętą z pionowego elementu łóżka, na nią wsypaliśmy resztki ziemi, uklepaliśmy i dopiero na to dywan. Cela wyglądała wzorowo. Tylko butelki świadczyły o tym, że coś w naszej celi śmierdzi i to potężnie.

Piliśmy równo całą noc, i cały następny dzień. Rankiem wpadł do nas Michał i powiedział, że jutro zaczyna zmianę inny gad, żeby z nim pod żadnym pozorem nie wchodzić w interesy, bo on jest nie do złamania i tak wierny zasadom, że szkoda gadać. Mieliśmy się wstrzymać z wszelką działalnością na tydzień, bo właśnie dopiero po tygodniu miał wrócić nasz dobry kumpel Michał Współpracowski. Pozbyliśmy się szybko butelek, dając je wszystkie w ręce Michała, mieliśmy też nadzieję, iż nikt nie odkryje wykopaliska pod dywanem. Natomiast złożoną łopatę włożyliśmy do muszli klozetowej, wpychając ją tak daleko, by nie wystawał ani koniuszek. Istniała możliwość, że wir spuszczanej wody mógł ją ze soba zabrac, na szczęście to nie miało miejsca.

Nadszedł złowrogi tydzień. Nowe gadzisko co rusz organizowało nam zbiórki, podczas których patrzył nam głęboko w oczy, i mierzył linijką, czy szereg jaki utworzyliśmy jest równy, czy lekko odstaje od linii. Robił nam również rewizje, tak zwany kipisz, gdzie wszystko fruwało w powietrzu, łóżka były wywracane, szafki opróżniane.

Pewnego dnia zauważył, że jedno z łóżek pozbawione jest pionowej drewnianej deski, umieszczonej wcześniej tam, gdzie zwykle śpiący ma głowę. Oczywiście wszyscy my wiedzieliśmy, że rzeczona deska tkwi pod dywanem, ale udawaliśmy głupa.

— I co tak milczycie do cholery! — darł się gad.

— Bo, proszę pana, my nie wiemy gdzie jest element, którego pan łaskawie szuka — rzekł jeden z wąsaczy.

— No właśnie — dodał Szlauf.

— W rzeczy samej — potwierdziłem.

Gad poczerwieniał ze złości i na odchodnym huknął:

— Jeśli ja kiedyś u was znajdę ową deskę, pójdziecie do izolatki na pieprzony miesiąc! Czy to jest jasne!

— Tak, panie gadzie — zagrzmiał nasz chóralny głos.

Z poczuciem ulgi doprowadzaliśmy rozwaloną celę do ładu. Najważniejsze, że nie zajrzał pod dywan.

Rozdział 7

Byłem tak bardzo zniechęcony i podenerwowany ciągłymi kontrolami i musztrą, że zapragnąłem wrócić do kopania, ale na szczęście powstrzymał mnie Szlauf, mówiąc, że to zupełnie niepotrzebne ryzyko. Tak więc tydzień pod panowaniem nienawidzącego nas gada upłynął pod znakiem nerwów i nienawiści. Na szczęście przyszedł kolejny tydzień, a z nim zmiana warty należąca do Michała. Już z poniedziałkowego ranka chwyciłem za łopatę i wszedłem do wcześniej zlokalizowanego kanału. Razem ze mną do rury wskoczył jeden z wąsaczy. Oczywiście posiadaliśmy latarkę, którą załatwił nam Michał, i przyświecając sobie, szliśmy powoli, brodząc w jakiejś cieczy sięgającej nam do kostek. Zapach jaki tam panował można było porównać do jakiegoś lochu, lub do zepsutej kanalizacji. Szliśmy, szliśmy, aż nawet doświadczyliśmy zmęczenia, dlatego postanowiliśmy odpocząć. Kiedy tak staliśmy w tej wodzie, zebrało mnie na wymioty. W końcu myśl, że właśnie idziemy rurą, przez którą przepływają fekalia i tym podobne, przedostała się do świadomości i zagościła w niej na dobre. Rzygnąłem. Zdziwiła pewnie wąsacza moja wrażliwość, bowiem on, wąsacz, pracujący na roli i mający do czynienia na co dzień z nawozem, z łajnem krowim, po prostu był przyzwyczajony do tego typu zapachów. Kiedy zebrałem się w przysłowiową garść, ruszyliśmy dalej.

Szliśmy już dłuższy czas, gdy przed nami wyrosła ściana. Koniec drogi. Pomacałem dłonią pionową przeszkodę, pomyślałem, i wyszło mi na to, że to przejście jest zaczopowane, że ścieki które spływają, przedostają się przez ową ścianę drogą filtracji, przesączania, natomiast istniał też inny sposób by wyprowadzić ścieki na zewnątrz. I właśnie tym sposobem było odczopowanie. Tylko jak? Tu potrzeba dużej siły — pomyślałem. Może w piątkę damy radę?

Wróciliśmy do celi i przedstawiliśmy pozostałym obraz sytuacji. Potem znów udaliśmy się szybko do problematycznego miejsca w piątkę i radziliśmy, przyświecając latarkami.

— Może by tak poprosić Michała o dynamit? — zaproponował Szlauf.

— Eee, gdzie tam, nastąpi duży wstrząs i wszyscy dowiedzą się o naszej grubej kombinatoryce.

— Spróbujmy popchać to razem — powiedział wąsacz.

Zaparliśmy się i zaczęliśmy pchać z całych sił, lecz ani drgnęło.

— A może to wcale nie jest zaczopowane, może to zwykła ściana, skąd w ogóle pomysł, że to jest czop? — zapytał Szlauf.

— Wiem. Kiedyś robiłem w kanalizacji, ale to było zbyt dawno, żebym miał klarowną wiedzę — rzekłem.

Zatopieni w ciszy usłyszeliśmy coś w rodzaju chlupania. Czyżby po drugiej stronie była woda?

— Potrzebny jest cholerny taran — rzucił Szlauf.

Gdy byliśmy już w celi, rozwalaliśmy łóżka, by z twardych elementów skonstruować wspomniany taran.

— Napijmy się przed robotą — zachrypiał wąsacz.

Pomyślałem wówczas, iż powinienem ponazywać ich w sposób następujący: wąsacz jeden, wąsacz dwa, wąsacz trzy. Tak miał bym przynajmniej większą wygodę w opisywaniu tych śmiesznych i poczciwych, grubych ludzików.

Wódki zostało sporo.

— A co zostanie, to będzie dla Michała — zagrzmiał Szlauf.

— Dobry z niego chłopak. Jeśli uda nam się czmychnąć z tego pożal się Boże pierdelka, to zaproponuję mu dalszą współpracę, temu Michałowi, widzę w nim dobry materiał na buntownika — oświadczyłem.

— Buntownika? — nie zrozumiał pan Wickenbacher.

— O mojej przyszłej działalności opowiem, gdy uda nam się opuścić mury tego nędznego przybytku odbywania niezasłużonych kar.

— Zdrowie Klakiera! — huknęli wąsacze, i wypiliśmy moje zdrowie.

Okazało się, że ksywka „Klakier” przylgnęła do mnie, jak papier toaletowy do zadniej części człowieczej. Bywa.

Nagle wybrzmiał odgłos przekręcania kluczy. Wychyliłem prędko kielicha, i z dziwnym niepokojem wstałem. Do celi wszedł nie oczekiwany przez nas Michał, a dyrektor. Cóż, czasami sam dokonywał inspekcji, i tym razem właśnie przyszedł sprawdzić czy wszystko jest w najlepszym porządku. W jego oczach zauważyłem potężne zdziwienie i olbrzymi gniew. Jeszcze nie zdążył otworzyć ust, kiedy na mój znak w piątkę wskoczyliśmy do kanału, razem ze skonstruowanym naprędce taranem.

Kiedy biegliśmy w stronę ściany, usłyszałem gwizdek, szczekanie psów i odgłos ze dwudziestu nóg, wystukujących rytm biegania.

— Raz, dwa, trzy i… — po wystartowaniu rąbnęliśmy taranem. Bez efektu. Potem drugi raz. Również. Trzeci. Tak samo. To będzie ostatni raz, jeśli nam nie pójdzie to…

Uderzyliśmy. Czop uległ i wyleciał na zewnątrz. Fala światła dziennego oślepiła nas na chwilę.

Otóż po drugiej stronie płynął strumyczek, stąd to chlupanie. Wyskoczyliśmy z rury i okazało się, że jesteśmy w lesie.

— Prędko, na zachód — krzyknąłem jak jakiś wódz. Wąsacze i Szlauf pobiegli za mną.

Wielka euforia towarzyszyła mi w tamtym momencie, ale też i obawa, że cudem odzyskana wolność może w każdej sekundzie się zakończyć. Kątem oka zobaczyłem, iż z rury wyskoczyli psowie z funkcjonariuszami. Chyba będzie po nas — pomyślałem, ale usłyszałem cichy głosik skierowany chyba do mnie: tutaj, tutaj…

— Tutaj — huknąłem do towarzyszy, gdym zobaczył uchylone drzwi domku, i niewiastę wołającą do nas.

Wturlaliśmy się do wewnątrz domostwa tej uroczej damulki, co to otworzyła wrota własnego domu dla ludzi uciekających z więzienia. Musieliśmy na pierwszy rzut oka wzbudzać w niej zaufanie, bo nie dostrzegłem cienia niepokoju w twarzy owej dziewczyny, na oko dwudziestoparoletniej.

Tymczasem za oknem widzieliśmy psy, a za nimi funkcjonariuszy więziennych, którzy pod ostrzałem bluzgów pana dyrektora, biegali bez sensu, szukając nas, nie wiedząc, że jesteśmy tuż tuż. Jako że panowała dalej zima a my byliśmy w samych pasiakach, doskwierało nam zimno. Kobieta rozpaliła w kominku, a my usadowiliśmy się wokół, i ogrzewaliśmy zziębnięte ciała. Było bosko, a jeszcze jak zaproponowała nam grzane wino, to już w ogóle.

— Jak masz na imię — chciałem dodać „piękna”, alem się powstrzymał.

— Izabella Bella.

— Mariusz Klakier — rzekłem i ucałowałem jej smukłą dłoń. Tamci pozostali, małpując mój gest, po kolei podchodzili do Izabelli i całowali ją w dloń.

Izabella Bella to była petarda dziewczyna. Miała włosy blond, ale ten blond często przy odpowiednim świetle wpadał w zgniłą zieleń, co fascynowało mnie niezmiernie. Usta owej niewiasty należały do tych mięsistych, okrągłych, całuśnych takich. Sprawiały one wrażenie, jakoby pani Izabella uśmiechała się non-stop, co oczywiście było nieprawdą, gdyż należała ta osoba do bardzo empatycznych, i kiedy widziała krzywdę dotyczącą istoty żywej, od razu wkręcała się w sprawę emocjonalnie i nie tylko. Oczy natomiast świeciły blaskiem, i mógłbym ów blask przyrównać do blasku strumyczego, migoczącego takiego. Buzia jej roztaczała aurę zabawy i radości.

— Czym pani się zajmuje? — zapytałem nieśmiało.

— Jestem działaczką partii PTP.

— A czy mogłaby pani rozwinąć ów skrót?

— Oczywiście: Przyroda to przyszłość.

— I pani sama tak mieszka w tym lesie?

— Nie. Tuż obok jest druga chatka i mieszka w niej moja koleżanka. Zresztą bardzo rzadko jest tak, że jesteśmy tylko we dwie. Zwykle zjeżdżają do nas z całego kraju, a w naszych chatkach odbywają się sympozja i wykłady na temat przyszłości naszej planety. Tak się akurat złożyło, że dziś jesteśmy same, ale to wyjątek.

Już miałem zapytać, czy jest szansa, by poznać jej koleżankę, gdy drzwi zaskrzypiały i do środka weszła ona.

— O wilku mowa — powiedziała Izabella Bella.

Dziewczę, które właśnie przybyło do wnęrza, sprawiało wrażenie zawstydzonej widokiem tylu nieznanych twarzy, ale po chwili rzekła:

— Witam bardzo serdecznie, na imię mam Danka.

Podszedłem do niej i ucałowałem dłoń. Reszta znowu poszła za moim przykładem. Spojrzawszy w oczy tej pięknej damy, doznałem szoku, lecz pozytywnego.

Otóż oczy Danki wyróżniały się kolorem karaibskiego błękitu. Zostałem rażony piorunem. Tkwiłem w zapatrzeniu zbyt długo, by móc rzec cokolwiek, aż usłyszałem aksamitne słowa:

— Może rozluźni pan dłoń?

Uświadomiłem sobie błyskawicznie, iż ściskam jej rękę zbyt mocno.

— Przepraszam bardzo, pani Danko, bardzo mi głupio.

I kiedy podeszła do Izabelli, pomyślałem, że oto dwie boginie patrzą na nas bezradnych i śmiesznych.

Szlauf wchodził już w stan zbyt silnego upojenia, a mój lęk, że zaraz nastąpi tu buractwo, nie był bezpodstawny, dlatego szepnąłem na ucho jednemu z wąsaczy, aby miał go na oku.

— Chyba muszę przedstawić paniom zarys sytuacji, bo mniemam, iż nie często się zdarza, że gościcie panie pod dachem więźniów uciekających przed chmarą psów oraz funkcjonariuszy.

— Spokojnie, nie odczuwam lęku — powiedziała Iza.

— Ja również nie — rzuciła Danka.

Wytłumaczyłem pokrótce to, co wydarzyło mi się ostatnimi czasy.

— Bo trafiłem do więzienia, nie uwierzycie panie za co — krzyknąłem podniecony.

— Za wywołanie stanu depresyjnego u pani Wisienki — rzekła Izabella.

— A skąd pani wie?

— Byłam na pańskim procesie.

— Serio? Nie zauważyłem… w ogóle…

— Był pan tak przejęty, że nie dziwię się. Natomiast najdziwniejszy jest fakt, że pański adwokat, pan Szlauf Wickenbacher też poszedł siedzieć. Za co?

— Ooo właśnie — wydarł gębę Szlauf.

— Ty już nie pijesz — rzuciłem rozeźlony w stronę adwokata.

— Dlaczego, niech się rozluźni, tu często odbywają się imprezy, czujcie się więc jak u siebie w domu. Wcale nie uważamy was za kryminalistów. Największym łotrem w Krzakach jest Wójt, Prokurator i Policjant. Od lat walczymy z tym chorym systemem, bo prócz chronienia przyrody związane jesteśmy z tajną opozycją.

To co usłyszałem od Izabelli to była woda na mój młyn. Też chciałem bowiem stworzyć coś na kształt opozycji, lecz prowadzonej twardą, męską, nieugiętą ręką.

Podszedłem do barku, napełniłem kieliszek winem i łyknąłem. Wyjrzałem przez okno: widok leśnej, słonecznej zimy wprawił mnie w wyśmienity nastrój. Do tego uroda dziewczyn, a zwłaszcza Danuty. Czy trafiła mnie strzała amora?

Dom Izabelli wyglądał następująco: z ganku przechodziło się od razu do czegoś w rodzaju salonu z kominkiem, dużym stołem i krzesłami dookoła. Na ścianach pomieszczenia można było zauważyć liczne dyplomy, lub też wycinki z gazet, dotyczące działalności partii PTP. Nad kominkiem postawione było zdjęcie wpasowane w pięknie zdobioną ramkę. Zdjęcie przedstawiało Izabellę w dosyć płomiennych objęciach Danuty. Zatrzymawszy wzrok na tym zdjęciu, podumałem czas jakiś. Następnie, z salonu przechodziło się do prywatnego pokoju Izy, z niego przechodziło się do przedpokoju, strefy pomiędzy pomieszczeniami gdzie duże okno wpuszczało do środka snop dziennego światła. Dalej był pokój jakby pracowniczy: biurko, szafki, drukarka, komputer, te sprawy. Z pracowni przechodziło się do łazienki, a za łazienką do pomieszczenia, w którym jedne schody prowadziły do piwnicy, drugie na strych. Tak więc bardzo zaciekawił mnie koncept, gdzie z jednego pokoju przechodziło się do drugiego, etc.

Widząc, że alkohol i radość płynąca z sukcesu ucieczki wprawiła wąsaczy i Szlaufa w dosyć imprezowy nastrój, pomyślałem, że czas opuścić ten cudowny drewniany domek i jego gospodynię.

— Przepraszam za głośne zachowanie moich towarzyszy. Po pierwsze chciałem bardzo, ale to bardzo serdecznie podziękować pani, za udzielenie nam, że tak powiem — schronu, no i chyba czas na nas — powiedziałem do Izabelli.

— Nigdzie was nie puszczę. Wiedzcie, że szef więzienia tak łatwo nie odpuści, będzie węszył, póki ma siłę i chęć. Radzę wam wyjść w nocy, wtedy na bank poszukiwania będą w fazie pauzy. A teraz pijcie, odpoczywajcie, jedzcie.

Pokonując barierę wstydu — objąłem Izabellę szczerym uściskiem. Poczułem ciepło bijące od tego wspaniałego kobiecego ciała i swoistą moc.

Nagle wybrzmiało głośne pukanie do drzwi.

— Ciii — uciszyła wszystkich Danka.

Iza podeszła do drzwi, i nie otwierając ich, zapytała:

— O co chodzi?

— Mamy do pani parę pytań, proszę otworzyć.

— Ja bardzo dobrze słyszę, możemy rozmawiać przez zamknięte drzwi.

— Ja jednak nalegam, żeby pani otworzyła.

— A macie nakaz na piśmie, że mam wam otworzyć?

Nastąpiła chwilowa cisza.

— Proszę otworzyć! — powiedział inny głos, surowszy, stanowczy.

— Nie ma mowy — włączyła się Danka.

Kolejna cisza.

— Czy widziała pani piątkę zbiegów?

— Zbiegów? Absolutnie, żadnych zbiegów — odpowiedziała Iza.

— Łatwo ich rozpoznać, mają pasiaste ubrania, i są bardzo niebezpiecznymi kryminalistami — wybrzmiał głos po tamtej stronie.

— Ojej, a co takiego zrobili ci okropni przestępcy — kręciła beczkę Danka.

Cisza.

— No jak to co, popełnili straszne zbrodnie!

— Nie sądzę, aby mieszkańcy Krzaków należeli do światka przestępczego — rzekła Iza.

— Myli się panienka.

— Nie sądzę.

— W każdym bądź razie, jak zobaczy pani pasiastych mężczyzn, niech pani zadzwoni prosto do Wójta.

— Tak jest.

— No to bywaj, towarzyszko!

— Czuj duch!

Po chwili, kiedy przez okno można było ujrzeć oddalających się funkcjonariuszy, impreza wróciła na swoje tory.

Rozdział 8

Około godziny dwudziestej trzeciej opuściliśmy przytulną chatkę Izabelli. Druga, bliźniacza, oddalona od tej pierwszej o jakieś piętnaście kroków, należała do Danusi. Szliśmy radośni, lecz czujni i nieco ociężali od trunków i ciepła bijącego z kominka. Noc była cicha i pogodna, a księżyc rozjaśniał nam drogę.

Szlaufa holowało dwóch wąsaczy, bo spił się niestety świniak do nieprzytomności.

Gdy pokonaliśmy las i mijaliśmy dom pani Szalupy Gruboudej, jej pies doskoczył do płota i zaczął ujadać jak jaki głupi. Od razu na piętrze zapaliło się światło, po chwili drzwi zaskrzypiały, a w nich stanęła pani Szalupa.

Szalupa Grubouda to kobieta dość przysadzista była, przy kości, jak to się mówi, no i o włosach zrobionych na afro. Otóż jej blond afro pasowało do tej, nie bójmy się stwierdzić, iż posuniętej w latach matrony, jak różaniec w dłoniach upadłej gwiazdy rocka.

— A co to się dzieje, cholara jasna? — huknęła.

— A nic nic — rzekłem. — Wraca pani do łóżka bo wilka złapie.

— Sami żeście jak te wilki. Kogo tam prowadzicie, rannego?

— Nie, gdzież rannego, pijanego ciągniemy, łaskawa pani.

— A co wy w pasiastych ciuchach, wszyscy tak samo wystrojeni?

— A widzi pani, spotkał nas los okrutny, że nas niesłusznie skazano i to na lata całe do więzienia wtrącono, ale żeśmy dali przysłowiowego dyla i szukamy schronienia.

W tym momencie kobieta podeszła do bramki, i świecąc w nas latarką, rozpoznała jednego z wąsaczy.

— Józek Kółko? — zawołała.

— A tak, witam kochaną Szalupkę, jak zdrówko?

— Ano jako tako, ale przecież nie będziemy na zimnie w nocy dyskutować, zapraszam do środeczka wszystkich.

Miłe ciepełko panowało w domu pani Szalupy Gruboudej. Domek jej piętrowy charakteryzował się licznymi zakamarkami, nie był to prosty i przejrzysty układ jak w chatce Izabelli Belli, tutaj o zgubienie się wśród zaułków i korytarzy nie było trudno.

Pani poprowadziła nas do niedużego pomieszczenia, do którego przylegała kuchnia i po krótkim czasie zrobiła nam pyszną kawę. Siedząc na zydelkach, Józek wąsacz opowiadał matronie o naszym pobycie w zakładzie karnym, o spektakularnej ucieczce i o pani Izabelli, która udzieliła nam schronienia.

Wyszło szybko na jaw, iż Szalupa, eufemistycznie mówiąc, nie darzy sympatią pani Izabelli. Tak powiedziała, gdy Józek wąsacz skończył opowiadać:

— No, może rzeczywiście mieliście szczęście, że was do siebie przygarnęła na czas pościgu, ale ja sama za Chiny bym do niej nie polazła, nawet gdyby mnie wilcy gonili.

— A czemu to? — zapytałem. — Przecie to takie uczciwe i dobre duszyczki!

— Ładne mi duszyczki! Latem, jak chcieli las wycinać, to się we dwie do drzew przywiązały, i weź tu z nimi dyskutuj.

— Ale co w tym złego, że do drzew były przywiązane? — drążyłem temat.

— Jak to co? Pan nietutejszy, więc pewnie nie wie, że w zimę ludzie marzną, a drzewo drogie, wszystko drogie, oponami palić zakazują, to gdzie wtedy najlepiej iść? Do lasu! Poszłam ja kiedyś po drzewo, żebym miała czym palić, już siekierę miałam wyciągniętą, już miałam dziabnąć w pień, a tu mnie wyskakuje taka flądra, i się mądrzy, że drzewo to też istota, że ciąć ich nie można. Wpadłam wówczas we furię, nie powiem, że nie żałuję, i pognałam ją z tą siekierą na koniec lasu. A potem drzewko spokojnie sobie ścięłam: rachu-ciachu.

— Hmm, no trudno odmówić pani racji, pani Szalupo — powiedziałem.

— No! — rzekła Szalupa.

— A jaki ma pani stosunek do Wójta?

— Stosunek?

— Chodzi mi o to, czy pochwala pani jego działania, czy nie.

— Wójta pochwalać? No chyba nie upadłam jeszcze na głowę. Przecież to szajbus jest jakich mało. Tylko, cholera, nie mówić mi tu nikomu, żem tak na niego gadała, bo mnie na szafot pośle.

— Bo, szanowna pani Szalupo, ja też jestem zdania, że Wójt to zły człowiek, i choć go nie poznałem, to odczułem na własnej skórze sposób, w jaki rozprawia się z przeciwnikami — rzekłem nieco wzburzony.

— A pan to właściwie jak do nas trafił? — zapytła mrużąc oczy pani Szalupa.

Nabrawszy powietrza w płuca, rzekłem:

— Ktoś bardzo mi bliski polecił mi ową wieś, zapewniając, że będę tu względnie bezpieczny i tak dalej. Przypłynąłem więc tu rzeką w małej wanience.

Cisza zapanowała. Dwóch wąsaczy przycinało komara, Szlauf to w ogóle chrapał jak dzik, tylko Józek wąsacz, ja i Pani Szalupa czuwaliśmy wśród nocnej ciszy.

— To musiał pan przed czymś uciekać, tylko przed czym? — zaciekawiła się deko wścibska Grubouda.

— Przed tym i owym — powiedziałem jakby wbrew sobie.

— Ohoho, no to ładny z pana kwiatek, nie ma co, fiu fiu, olalala, giligili, no no, łaaaa!

— Proszę być spokojną, ja nie mam złych zamiarów. Jedyne czego pragnę dokonać, to zaprowadzić tu ład i porządek.

Olbrzymi wybuch śmiechu wybudził z głębokiego snu nawet pana Szlaufa.

— Co jest? — rzekł ten, oszołomiony i zdziwiony otoczeniem.

Pani Szalupa jednak nie przestawała rechotać, a rechot jej zdawał się nie mieć końca.

— Hmm. Ja mam szczere zamiary. I, jeśli uda się z Bożą pomocą stworzyć partię, bądź jakieś ugrupowanie, które będzie skutecznie sprzeciwiało się działaniom Wójta, to czy wówczas przystąpi pani do takiego stowarzyszenia?

Pani Szalupa przestała rechotać, pomyślała chwilkę i rzekła:

— Jeśli owo ugrupowanie będzie miało ręce i nogi, to wejdę w to jak nóż w masło.

Uradowałem się wielce słowami tej starszej, lecz krzepkiej osóbki, i nawet zaklaskałem w dłonie. Nie ma jednak co chwalić dnia przed jego zakończeniem, i, aby pokazać pani Gruboudej, żem dżentelman przez duże Dże, postanowiłem zakończyć tę słodką biesiadę słowami następującymi:

— Moja przemiła Szalupo, muszę podziękować za gościnę, za ciepły kąt, lecz muszę, wraz z moimi przyjaciółmi odejść, no bo to nie uchodzi, aby przy dziewczynie tak długo przesiadywać.

Wtem Józek wąsacz zaprotestował, że on nigdzie nie idzie, że jak chcę, to mogę iść, ale on zostaje tu na noc, na co starsza pani aż podskoczyła ze szczęścia, że będzie mogła posłać łóżko mężczyźnie, którego znała od małego kajtka.

No więc Józek wąsacz został, a my, czyli ja, pijany Szlauf i dwóch wąsaczy poszliśmy w ciemną noc. Nie bardzo wiedziałem, gdzie posadzić swój zad, bo przecież nie chciałem iść do Lutego. Odczuwałem pewien niesmak w stosunku do tego człowieka. Na rozprawie w ogóle nie zabrał głosu aby mnie usprawiedliwić, nic tylko siedział cicho niczym podmiotelna mauzolina, czyli mysz. Wtem zabrał głos wąsacz:

— Ej, przecież możemy pójść do mojego domu, wszak mieszkam rzut beretem od miejsca, w którym aktualnie się znajdujemy.

Wąsacz mieszkał w znacznym oddaleniu od głównej drogi, wzdłuż której ustawione były domki mieszkańców Krzaków. Mieszkał jakby za plecami wioski, co stanowiło pod względem taktycznym, bardzo bezpieczną miejscówkę.

Jego domek był to zwykły wiejski domek, może nie drewniany, lecz stary.

Gdyśmy weszli do środeczka, w progu czekała żona wąsacza, co tu dużo mówić — zapłakana. Wąsacz wpadł w jej ramiona i tulili się tak z pięć minut, szlochając i smarkając na przemian. Kiedy skończyli miłosne imponderabilia, zaprosili nas dalej, nalegając byśmy butów absolutnie nie zdejmowali.

— Ja jednakowoż zzuję, albowiem piją mnie te mokasyny jak kaktus wodę — rzekłem.

Gwizd czajnika oznajmił nam, że woda gotowa. Gospodyni zalała herbatki i mogliśmy cieszyć się z ciepłego, bo noc do zimnych należała.

Wąsacz co rusz zaglądał w oczy małżonki, ta zaś rumieńcem zalana, odwracała oblicze ze wstydu. Wtedy właśnie usłyszałem, że ktoś schodzi po schodach. Była to Lucyna Chudodupska, zamieszkująca w małym pokoiku na górze. Kobieta ta nie należała do rodziny wąsacza, po prostu wynajmowała u nich pokój, bo tanio i do miasta „tylko” godzina drogi.

Niewiasta przedstawiła się nieśmiało i usiadła z brzegu, zajmując miejsce obok mnie.

Myślałem z początku, iż Lucyna to taka typowa nieśmiała dziewczyna ze wsi, jednak po paru głębszych, a trzeba tu dopowiedzieć, że wąsacz postawił na stół flaszkę co się zowie, zaczęła tak głośno nawijać, że głosem swym przebiła nawet Szlaufa.

Zażyłem wówczas deko dyskomfortu, bo siedziała kobiecina po prawej mojej stronie, a uszy w środku doznawały prawdziwej rewolucji.

— Gdzie pani pracuje? — zapytałem nieco zmarniały.

— Jaka tam pani, na ty przejdźmy migusiem; Lucyna jestem.

— Mariusz, znaczy Klakier.

Wypiliśmy tak zwanego brudzia.

To chyba całkiem zabawowa dziewka — pomyślałem po chwili obserwacji.

— Pracuję w markiecie w Przemyślu — powiedziała, wypinając piersi, które miała ciężkie, obfite.

— W Przemyślu? No to ma pani długą drogę do pracy, prawda?

— Prawda prawda. Jak mam na szóstą do roboty, to budzić się muszę o trzeciej, żeby zdążyć się umalować, ufryzować, wypić podwójną kawę, ubrać się i wio na przystanek. Ale żeby było ciekawiej, to wyobraź sobie, że przystanek znajduje się w drugiej, sąsiedniej wsi, z którą mamy konflikt, także zdarzały się tak zwane wypadki, że przed przyjazdem busa, jakiś mieszkaniec tej wsi, która bardzo brzydko się nazywa, oblał mnie kocim łajnem, i tak urządzona musiałam jechać do pracy. Rozumiesz? Przecież dla kobiety to wstyd jest niemożliwy. Dopiero w pracy koleżanki zmyły ze mnie cały ten syf i zrobiły makijaż od nowa. Kochane dziewczyny, bez nich umarłabym sama w dużym mieście. Bo ja, wiesz, jestem tak zwaną wieśniaczką, to znaczy prostą dziewczyną ze wsi, i w towarzystwie zdarza mi się palnąć jakiś nietakt, a wówczas wstyd zalewa mi twarz na czerwono, lub na buraczano, ale miałam kiedyś chłopaka, który powiedział, że do twarzy mi w buraczanym kolorze. Także sama już nie wiem. Z tamtym chłopakiem rozeszłam się w zeszłym miesiącu bo strasznie pił, a jak się napił to wstępował w niego Czak Noris, jednak nie przeciwko złoczyńcom działający, a przeciwko mnie, kumasz?

— Przydałby ci się wóz. A tak w ogóle, to masz prawo jazdy?

— A gdzie tam. Myślałam, że jak znajdę chłopa, to że on będzie mnie woził, ale że w miłości szczęścia widocznie nie mam, to radzić se muszę sama.

— Coś mi się widzi, że szczęście przytrafi ci się w tym roku, jak nic.

Na te słowa dziewczyna wpadła w czerwono-buraczaność, lecz stwierdziłem w myślach, że jednak nie do twarzy jej w tym kolorze.

Coś w niej było, co przyciągało ustawicznie mój wzrok ku tej szczerej, uśmiechniętej i rozgadanej głowy. Ponadto była ładna i na swój sposób ponętna. Zacząłem mieć ciarki.

I aby uniknąć niepotrzebnych przygód, a trzeba pamiętać, iż byłem wówczas zmęczony (dochodziła godzina trzecia w nocy, lub trzecia nad ranem, jak kto woli), dość znietrzeźwiony przez alkohol, który tamtej nocy lał się strumieniami, postanowiłem opuścić przyjemny dom wąsacza i jego żony, i razem z drugim wąsaczem i Szlaufem podążyć w swoją stronę.

Ale zaraz. Aby uporządkować sprawę związaną z nazewnictwem dotyczącym wąsaczy, muszę zacząć nazywać ich po imieniu, a nie wąsacz jeden, wąsacz drugi, etc…

Otóż wąsacz, który postanowił zostać na noc u Szalupy Gruboudej, to, jak już zostało wspomniane — Józek Kółko. Drugi wąsacz, ten u którego właśnie siedzieliśmy przy stole z jego małżonką, to Kazimierz Blaszka. Ten trzeci natomiast ma na imię Bolek. Bolek Kreska.

I już, kiedy wstawałem, aby podziękować za wspaniałą gościnę, Kazek Blaszka rzekł:

— Nigdzie cię nie puszczę, bo ty jako jedyny nie masz się gdzie podziać. Bolek Kreska i Szlauf Wickenbacher mają swe nory, do których pewnie zaraz pójdą, prawda panowie?

— Oszszywiście — odpowiedzieli jednocześnie, i podziękowawszy, poszli zataczając się trochę.

Błysk w oku Lucyny Chudodupskiej został zauważony. Usiadłem na krześle, obok niej.

— Wygląda na to, że w końcu zaznam spokojnego snu — rzekłem zmęczony i niepokojąco radosny. Lucyna natomiast rzekła:

— Zdrowie Klakiera! — i wychyliła kieliszek.

— No, żono droga, pościel naszemu gościowi, widać że facet pada już z nóg — powiedział Kazek.

Rozdział 9

Noc spędzona u państwa Blaszków okazała się strzałem w dziesiątkę. Otóż miękkość poduszki, ciepła kołdra i duże łóżko zrobione z rozłożonej kanapy, sprawiły, że z chwilą przebudzenia doświadczyłem czystej radości. Oprócz tego Kazek powiedział przy śniadaniu, że mogę pomieszkiwać u nich aż do czasu znalezienia sobie własnego kąta.

Na początku miałem spać w pokoju gościnnym, co wcale mi nie przeszkadzało. Byłem tak wesół, że na początku nie zauważyłem braku Lucyny przy stole.

— A gdzie nasza gwiazda? — zapytałem z jajecznicą w ustach.

— Lucyna już o czwartej rano wybyła z domu do pracy, chyba wspominała tobie, że pracuje w Przemyślu — rzekł Kazek.

— Ach, rzeczywiście, zapomniałem o tym. O matko, to ona spała godzinę, bo o trzeciej jeszcześmy przy stole rozmawiali.

— A mnie się tam wydaje, że w ogóle oka nie zmrużyła tej nocy — odezwała się żona Kazka, Marta.

— Oby nie odbiło się to na jakości jej pracy — powiedziałem zatroskany.

— Nie bój żaby, ona potrafiła prosto z dyskoteki, po dwudniowym melanżu jechać do roboty. Nie takie numery odstawiała, nie takie — zauważył ze śmiechem Kazek.

— Ale to nie znaczy, że sprawia wam kłopot? — zapytałem chyba niepotrzebnie.

— Ależ skąd, przecie to nie córka nasza, ino obca baba. Ważne, że płaci regularnie za pokój — oświadczyła Marta.

— Trochę mi głupio, że przez te pierwsze tygodnie będę tu na tak zwanego sępa, ale obiecuję, że jak tylko dorwę jaką pracę, to od razu przyniosę pieniądzę, i to w zębach!

Kazek dał znać po sobie, iż słowa te dotknęły go. Poklepałem więc go po plecach, mówiąc, że żarty nie zawsze trafiają w sedno.

Kiedy zjedliśmy śniadanie, powiedziałem, że pójdę się rozejrzeć po okolicy, i żeby nie czekali na mnie z obiadem.

— Uważaj Klakier, ja na twoim miejscu nie wychylałbym się teraz, ale zrób jak uważasz.

— Dzięki za te słowa, Kazik, czeka mnie jednakowoż ciężka praca u podstaw, aby wydobyć z tych ludzi ducha walki i odwagi. Nie może jeden Wójt za pomocą terroru stosować zamordyzm.

— Racja.

Poszedłem najpierw nad rzekę, tam bowiem zawsze było mgliście i tajemniczo, a nie chciałem od razu rzucać się w oczy. Musiałem przećwiczyć strategię, co powiedzieć na przykład, kiedy zagada mnie taki Dozorca, czy Policjant. Muszę być pewny siebie, tak jak powiedział mi kiedyś Luty. A propos, ciekawiło mnie, co porabia mój pierwszy kontakt. I tak jakbym wywołał wilka z lasu: otóż z gęstej mgły wyszedł nie kto inny jak Luty. Trzymał w dłoniach wędkę, a na głowie miał śmieszną czapkę uszankę.

— Witam mojego starego znajomego — zażartowałem.

— Ooo, pan Klakier, myślałem, żeś pan w więzieniu!

— Widzę, że srogo jesteś zdziwiony. Ano wyobraź sobie, że uciekłem.

— Jak to?

— Normalnie: wykopałem dziurę, dokopałem się do rury kanalizacyjnej, i wszystko. Razem ze mną uciekły jeszcze cztery osoby.

Wówczas twarz Lutego zrobiła się smutna. Zaniemówił na jakiś czas, po czym rzekł:

— Wiesz co Klakier, jest mi głupio, że wtedy na rozprawie, nie wstawiłem się za ciebie.

— Nie ukrywam, że zabolało mnie. A najbardziej to, że udawałeś, że mnie w ogóle nie znasz. Ale domyślam się, że kierował tobą strach, dlatego wybaczyłem tobie wszystko.

— Naprawdę?

— No jasne.

Padliśmy wówczas sobie w ramiona, a scenę ową można by uznać za wzruszającą.

— Postanowiłem dziś zacząć tak zwaną pracę na rzecz nowej partii, która będzie swoistą opozycją wobec terroru Wójta — rzekłem z dumą.

— Hmm, odważna inicjatywa, nie powiem. Jeśli uda ci się zmontować coś na kształt, jak to powiedziałeś, partii, to nawet i ja się skuszę.

— A nie mógłbyś dołączyć już teraz? W końcu znam cię najdłużej, a przecież nikt nie musi wiedzieć, że współdziałasz ze mną.

— Hmm, czemu nie… hmm… tak sobie myślę, że mógłbym ci na początku w czymś realnie pomóc. Abyś mógł legalnie poruszać się po wsi, nie jako więzień, ale jako nietykalny poseł, musisz mieć immunitet na piśmie. W tej wsi wszyscy respektują wszelkie dokumenty pisemne, a Wójt to szczególnie ma fioła na punkcie administracyjnej papierologii.

— No dobrze, ale kto mi taki immunitet wystawi?

— A choćby zwykły notariusz.

— Za ile?

— No, myslę, że dwieście weźmie.

— Dwieście euro?

— Złotych!

Zauroczony wizją szybkiego zdobycia immunitetu za tak niską cenę, postanowiłem działać natychmiast. Według słów Lutego, notariusz, który miał wystawić mi potrzebny dokument, mieszkał we wsi Mlekowisko, oddalonej o jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Udaliśmy się, okryci cały czas mgłą, do gospodarstwa Lutego, tam wskoczyliśmy do białego, starego garbusa, i ruszyliśmy z kopyta.

Najpierw jechaliśmy drogą polną, mijając pola, łąki, nieużytki, krzaki, potem wjechaliśmy w las i mknęliśmy między drzewami, potem chwilkę jechaliśmy normalnym asfaltem, by za chwilę znów wjechać w jakąś drogę polną z wertepami, prowadzącą do kolejnej asfaltowej, która to doprowadziła nas znów do lasu. Uzmysłowiłem sobie wówczas, jak trudno jest wjechać, i wyjechać z Krzaków, że to wcale nie jest mit o schowanej pośród pól i lasów wiosce, a szczera jak uśmiech dziecka prawda.

I kiedy po półgodzinnym katowaniu garbuska, który musiał pokonywać wertepy najróżniste, dotarliśmy do Mlekowiska, Luty zaparkował wóz pod budynkiem poczty.

— Dalej pójdziem pieszo — oświadczył Luty.

Szliśmy w milczeniu, ja natomiast miałem wizję nieudanej wizyty, podczas której zwyzywani przez notariusza, musimy uciekać przed spuszczonymi psami.

Rzeczywistość okazała się zgoła inna.

Stojąc przed drzwiami pracowni notarialnej, czułem, że nogi mi lekko drżą ze stresu. Wiedziałem bowiem, iż jestem osobą poszukiwaną, a każde opuszczenie Krzaków, wystawiało mnie na niebezpieczeństwo.

Sam fakt, że w Krzakach zdążyli mnie już zapuszkować, nie lękał mnie tak bardzo, jak perspektywa spędzenia długiego czasu za kratkami, gdzieś pod Warszawą, lub dostania kulki między oczy od dawnych kolegów z gangu. Wolałem wioskę z jej śmiesznymi mieszkańcami, z jej prowizorycznym więzieniem, od zimnego aparatu państwowego.

W końcu drzwi otworzyła nam jakaś kobieta, lat, około czterdziestu.

— W czym mogę pomóc? — zapytała, uśmiechając się zmysłowo.

— My do pana notariusza — rzekł Luty.

— Pan notariusz za chwilunię wróci, ma obecnie przerwę śniadaniową.

— A ile zwykle trwa taka przerwa śniadaniowa? — zapytałem.

— Godzinę — powiedziała i zamknęła drzwi.

Zlokalizowałem ławkę pod sklepem spożywczym, o dziwo nie obsadzoną amatorami win, więc udaliśmy się tam, by siedząc, jakoś przeczekać godzinę.

I wpadł mi do głowy kolejny pomysł.

— Luty, słuchaj no co wymyśliłem: poprosimy notariusza, by wypisał nam z dziesięć takich immunitetów.

— Aż dziesięć? A dlaczego tyle?

— No bo pomyślałem, że przecież takiego immunitetu potrzebują też choćby wąsacze, i Szlauf Wickenbacher, którzy ze mną czmychnęli z kicia. No i będą go również potrzebować ludzie tworzący wraz ze mną partię opozycyjną. Co ty na to?

— Jak na lato, ale notariusz nieźle na tym zarobi, masz aż tyle kasiory?

— Zobaczymy, bądźmy dobrej myśli — rzekłem z pewną dozą niepokoju.

Tymczasem minuty leniwie przepływały po styczniowym, szarym niebie, a mnie zachciało się browara.

— Chyba pójdę do sklepu po piwo — powiedziałem, wstając z ławeczki.

— To kup tez mi — rzucił Luty.

— Jak to, przecież prowadzisz.

— No i? Sam widziałeś, jakimi dróżkami jechaliśmy, daj spokój, prędzej łosia spotkamy w lesie niż policjanta, zresztą ten zajęty jest dręczeniem ludzi we wsi.

— Racja.

Gdym wszedł do sklepu, uderzył mnie swoisty zapach mieszaniny różnej maści bukietów, i prawie straciłem świadomość, ale, jako żem facet twardszy niźli Norris Czak, otrząsnąłem się i podbiłem do lodówki z piwami butelkowymi. Wybrałem pszeniczne, swojskie, i zapłaciłem kobiecie, której facjata świadczyła o braku szacunku dla ludzi dokonujących zakupów w tym spożywczym przybytku grozy.

Wręczyłem browara Lutemu i otworzyliśmy nasze piwa. Pierwszy kontakt kubków smakowych ze złocistym napojem wywołał u mnie odruch wymiotny, natomiast Luty pił duszkiem, jakby właśnie skończył maraton po Saharze.

— A cóż to za cholerstwo? — zapytałem.

— No co, piwo jak piwo, nie wiem w czym widzisz problem — rzekł spokojnie mój druh.

Otóż moja zbyt spontaniczna reakcja dotarła niestety także do uszu ekspedientki o której wyżej wspomniałem. Wyszła na zewnątrz, popatrzyła na mnie z wysoka i rzuciła zaczepnie:

— Coś się nie podoba?

— Ależ wszystko się podoba, naprawdę wszystko — skłamałem byleby załagodzić sytuację.

— To czego darł gębę i bluzgał? — drążyła sprzedawczyni.

— Tak po prawdzie, to piwo mu nie zasmakowało — nieświadomie wsypał mnie Luty.

— Ach tak? — syknęła kobieta, a jej twarz czerwona do granic możliwości, stała się jakby większa.

I nadeszła chwila szczerej grozy: otóż ta ekspedientka, ta terminatorka od biadoleń rozpieszczonych klientów, chwyciła mnie za kołnierzyk, podniosła tak, że nogami wierzgałem w powietrzu, i rzuciła mną mocno.

Wylądowałem w krzakach.

— Wiesz co, chodźmy lepiej sprawdzić, czy notariusz już wrócił — rzuciłem do Lutego.

Rozdział 10

Gdy weszliśmy do pomieszczenia, w którym przyjmował notariusz, poczułem ulgę wynikającą z faktu, że nie muszę patrzeć na złowrogą twarzyczkę pani sprzedającej.

Na stole zauważyłem dzwoneczek, więc nadusiłem go parę razy. Po chwili przyszedł notariusz.

— W czym mogę służyć? — zapytał siląc się na grzeczność notariusz.

— Czy jest pan notariuszem? — zapytałem dla pewności.

— Oczywiście. Nazywam się Jan Chrumczewski, notariusz.

— Bo widzi pan, mam nietypową prośbę polegającą na tym, aby wystawił pan kilka bardzo ważnych dokumentów.

— Jak ważne mają być owe dokumenty?

— Strasznie ważne — huknąłem głośno.

Pan Jan wskazał ręką na krzesła, więc usiedliśmy. Wyciągnął z szuflady jakieś papiery, które przeglądał uważnie, po czym oświadczył rzeczowo:

— Będzie to sporo pana kosztować.

— No cóż. Myślę, że jestem przygotowany na to — rzekłem zachowując pewność siebie.

— No to do rzeczy. Jakie dokumenta mam wystawić?

— Dziesięć immunitetów poselskich — zagrzmiałem jak z ambony.

Pan Chrumczewski spadł z krzesła i długo nie podnosił się z dywanu. Dopiero po minucie odzyskał pion i usiadł, jak przystało na kulturalnego człowieka.

— Przepraszam bardzo, czy mógłby pan powtórzyć? — zachrypiał cicho notariusz.

— Dziesięć immunitetów poselskich.

Urzędnik ponownie fiknął orła, lecz szybko się pozbierał i powiedział drżącym głosem:

— Ale proszę pana, to są duże pieniądze, bo to duże ryzyko, wie pan…

— Jak duże pieniądze?

— No, myślę, że pięćdziesiąt złotych za sztukę.

Spojrzałem na Lutego, Luty na mnie. Jeśli dla notariusza pięć dych za wystawienie immunitetu poselskiego to dużo, to ja nie mam pytań — pomyślałem.

— W takim razie jesteśmy dogadani — rzekłem chłodnym, biznesowym tonem.

Kiedy zerknął do internetu, jak wygląda przykładowy „papier”, zabrał się ochoczo do pracy.

Kwadrans nie minął, a na blacie stołu leżały immunitety.

— Należy się pięćset złociszy polskich — oświadczył uśmiechnięty od ucha do ucha pan Jan.

Gdy wyjmowałem z portfela banknoty, notariuszowi zaiskrzyły oczy, a dłonie przeobraziły się na jedną małą chwilkę w łapska jakiegoś potwora.

— Oto pieniążki.

Pan Jan Chrumczewski błyskawicznym ruchem zainkasował rzeczoną sumkę, pakując ją histerycznym ruchem do kieszeni.

— No, to ja już lecę, mam zebranie w gminie, żegnam żegnam, hej hej sokoły!

I tyle go widzieliśmy. Dokumenty natomiast wyglądały solidnie, prawdziwie, rzekłbym: prawilnie. Wychodząc z budynku, w którym przyjmował notariusz, zobaczyłem ekspedientkę, siedzącą na ławce przed swoim sklepem. Zmierzyłem ją wzrokiem, co chyba ją deczko rozjuszyło, albowiem babsztyl ruszył na mnie z kopyta.

I już jej piącha leciała w stronę mojego nosa, ale czujny Luty w porę pokazał papier sprokurowany przed chwilunią. Baba oniemiała. Natychmiast wycofała wyciągniętą rękę, i spokorniała do tego stopnia, że aż zaproponowała nam jakiś dowolny produkt ze swego spożywczaka, oczywiście za darmola.

— Nie, dziękujemy — powiedziałem wyniośle.

— Nawet szyneczki świeżej, ani jajek od zielononóżek?

— Niet — zagrzmiał Luty, a spłoszona baba uciekła do sklepu.

Takim to sposobem sprawdziliśmy legitność immunitetu. Zadowoleni i dumni, wsiedliśmy do wozu. Luty odpalił silnik i pojechali.

Jechało się fajnie, w końcu osiągnęliśmy sukces, a pozostałe immunitety powędrują do ludzi pragnących budować ze mną opozycyjne struktury — myślałem.

— I co, Luty, przekonałeś się do mnie? Zasilisz szeregi opozycji?

— No wiesz, z takim dokumentem grzechem byłoby odmówić. Sam widziałeś, jak ta sama babka co rzuciła cię w krzaki, uciekała w popłochu gdy zobaczyła immunitet. Ten papier ma moc.

Zajechaliśmy do wsi cichaczem, aby żaden wieśniak nas nie zobaczył. Należy pamiętać o tym, że wciąż byłem więźniem, osobą, która poprzez ucieczkę z więzienia, podkopała autorytet władzy.

Pożegnawszy się z Lutym poszedłem do domu Blaszków. Na szczęście nie spotkałem na swej drodze ani Dozorcy, ani Policjanta, ani nikogo. Chociaż z drugiej strony właśnie chciałem ich spotkać, i zobaczyć ich reakcję na świeży immunitet poselski.

Rozdział 11

Wieczorem zorganizowałem zebranie w pokoju gościnnym państwa Blaszków. Przybyli kolejno: Józek Kółko, Bolek Kreska, Szlauf Wickenbacher, i co bardzo mnie ucieszyło — Michał Współpracowski. Pojawiła się także Lucyna Chudodupska, no i pan domu — Kazek Blaszka oraz jego małżonka — Marta Blaszka.

Już miałem zacząć przemawiać do zgromadzonych, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Gospodyni ostrożnie podeszła do judasza, ale na szczęście rozpoznała swojaka. Do pokoju wszedł pan Luty.

Wszyscy siedzieli przy stole zawalonym przeróżnymi przysmakami: sałatkami, pieczonym schabem, kiełbą pachnącą cudnie, oraz jajami. Do tego ciasta typu sernik, szarlotka z lodami i bitą śmietaną, dzban kawy i herbaty, a także — a jak — flaszka wódki, aby wzmocnić ducha w narodzie.

— Kochani — zacząłem potężnym basem. — Zebraliśmy się tutaj, aby dojść do porozumienia. Jeszcze kilkanaście godzin temu niektórzy z nas siedzieli w więzieniu. Czy słusznie, czy niesłusznie, o tym porozmawiamy później, natomiast chciałem wam ogłosić, że dzisiaj udało się uczynić pierwszy krok na drodzę do wolności. Pierwszy, ważny krok. Ale zanim powiem o tym kroku, chciałbym usłyszeć od tych, którzy podpadli władzy, jak spędziliście ten dzień. Zacznijmy od… Bolka Kreski.

— No to ja po obudzeniu, a dla bezpieczeństwa mojego oraz żony, to żem spał w stodole, to łyknąłem sobie dla odwagi deczko wina. Bo ja we stodole mam sporo poukrywanych flaszek wina właśnie. Potem żona przyniosła mi bigos, bardzo zresztą smaczny, no i gdym go zjadł, to położyłem się w tym sianie i zasnąłem. W tym sianie. Jak się obudziłem, to był już wieczór i żona mnie poinformowała, że mam się stawić u Blaszków na jakimś zebraniu, czy czymś w ten deseń, to, niczym duch, przebiegałem od drzewa do drzewa, na szczęście panował mrok, więc za bardzo nie musiałem się kamuflować. I takim oto sposobem dostałem się tutaj.

— No dobrze. A teraz proszę o wypowiedź pana Józefa Kółko.

— Ja?

— No tak, pan. Proszę, śmiało.

— Ale właściwie to ja nie mam o czym opowiadać.

— Jak to?

— No bo… jak żeście opuścili mieszkanie Szalupy Gruboudej, to ten…

— Ale śmiało, nie jesteśmy tu po to, aby pana oceniać, tylko by dowiedzieć się, jak pan spędził ten czas.

— No dobra, a co tam. To jak wszyscy wyszli, to Szalupa zaczęła smalić cholewki. Z początku to odpierałem jej napierania piersiowe, jej napierania ustowe, lecz, a jestem niestety mężczyzną, który, jak powszechnie wiadomo, ma swoje odruchy, więc…

— Może bez szczegółów — rzekłem zniesmaczony.

— To jak, do cholery, mam opowiadać, czy nie? — uniósł się Józek.

— Niech pan opowiada — powiedziałem zgaszony.

— To wtedy chwyciłem ją w pasie, a szła w radiu pioseneczka, którą uwielbiam nad życie, i zaczęliśmy tańcować. Szalupa to fest kobitka, a jak zaczęła wiwijać kulasami, to pomyślałem, że mi serce zaraz stanie. Rzekłem wówczas: „wolniej Szalupko”, a ona jakby na złość jeszcze szybciej wirowała. Wirowała jak bączek. I ja też wirowałem jak w pralce, jak na karuzeli, aż padłem na ziemię, a ona też. Leżała na mnie i zaczęła, z początku delikatnie, potem deko odważniej, dobierać się do mej najbardziej męskiej części mężczyzny. Rzekłem podówczas, że żem erosa nie wzion. Ona oczy zrobiła wielkie jak dwa księżyce, wstała i oświadczyła głosem okropnie zranionej kobiety, że to koniec, że tu fatalna pomyłka zaszła. Na dokładkę sprzedała mi kopa w tyłek, i już miałem opuścić ten jej przybytek, lecz zawołała: „zaczekaj”. Zaczekałem. Zbliżała się do mnie powoli, dramatyzm rósł z minuty na minutę, i, gdy stała już bardzo bardzo blisko… pocałowała mnie w męskie usta me. Zmiękłem…

— Dziękuję za wypowiedź — powiedziałem, wchodząc bezczelnie Józkowi w słowo. — Teraz pan Szlauf Wickenbacher. Proszę opowiedzieć, jak spędził pan ten dzień.

— Na początku leczyłem kaca, a był on, ten kac, dość porządny. Gdy wyleczyłem go znaną metodą klinowania, postanowiłem zobaczyć co tam we wsi piszczy. Ale kiedy opuściłem swój dom, momentalnie dotarło do mnie, że jestem osobą poszukiwaną, więc szybko wskoczyłem za żywopłot. Akurat szedł ten pajac — Dozorca. Zapukał do drzwi mego domu i stał. Pukał i pukał i pukał, aż wreszcie znudziło mu się i poszedł. Ja natomiast szedłem opłotkami, krzakami, wybierając miejsca, gdzie można było się w razie czego ukryć. Takim to sposobem dotarłem do centrum wsi, do stawu. Naprzeciwko był sklep. Bardzo chciałem do niego wejść i kupić sobie coś do jedzenia, ale stał przed sklepem patykowaty Policjant. Rozmawiał z Wodnikiem. Po jakimś tam czasie Wodnik wszedł do stawu, w galotach tylko, zanurkował i tyle go widziano. Policjant natomiast dalej stał. Głód mój był już tak wielki, że musiałem jakoś działać. Podszedłem pod dom Kwaśniaków, zapukałem raz i drugi, i na szczęście mnie wpuszczono. Powiedziałem im co i jak, i dostałem talerz przepysznej zupy kalafiorowej. I tak u nich przeczekałem aż do wieczora, skarżąc się na ten chory system.

— Okej, dzięki za wypowiedź. Michał? Jak u ciebie?

— No więc przede wszystkim chciałem się przywitać, bo nie wszyscy mnie znają. Jestem Michał Współpracowski, były pracownik więzienia. No więc kiedy daliście nogę, oberwało mi się srogo od dyrektora więzienia i od Policjanta. Tłukli mnie we dwóch, aż straciłem przytomność. Kiedy się obudziłem, poszedłem do dyrektora i powiedziałem mu prosto w czerwoną, wąsiastą twarz, że rezygnuję z pracy, i że może pocałować mnie w dupę. Zmierzyłem go takim wzrokiem, że prawie padł ze strachu i odszedłem. Podobno mam dziś sprawę w sądzie i grozi mi dwadzieścia lat, ale raczej nie stawię się. Najwyżej ucieknę do Przemyśla, czy coś.

— Nigdzie Michale nie uciekaj, mam nadzieję, że do nas dołączysz. A panu, panie Blaszka, jak minął dzionek?

— Średnio na jeża. To znaczy siedziałem sobie w domu, aż o godzinie dwunastej ktoś załomotał do drzwi. Żona otworzyła, a do środka wparował Policjant. Wysoki jak tyczka, zawadził o lampę i bardzo się zesłościł. Pytał o mnie, ale ja w tym czasie czmychnąłem na strych. Kiedy żona Marta powiedziała, że mnie nie ma, ten cholerny Policjant zaczął robić rewizję. Szukał wszędzie, zaglądał pod łóżka, do szufladek, do szaf z ubraniami, nawet do lodówki, proszę ja was, zajrzał. No to już skandal jest, żeby obcy facet zaglądał komuś do lodówki. Po godzinie poszedł, ale bałagan zrobił taki, że musieliśmy dwie godziny po nim sprzątać.

— No tak — rzekłem. — Widzę, że ciężko jest żyć we wsi Krzaki. Nie popadajcie jednak w depresję, mam bowiem coś, co sprawi, że zaczniecie żyć tak jak dawniej. A przynajmniej taką mam nadzieję. Otóż byłem dziś, razem z panem Lutym, w sąsiedniej wsi u notariusza. Nie, nie w Kuciapkach Obrośniętych Pajęczyną, a w innej wsi, której nazwy nie pamiętam. Efekt tej wizyty widzicie tutaj — wskazałem palcem na stół, gdzie leżały immunitety.

— A cóż to za gówno? — zapytał zrezygnowany pan Józek Kółko.

— To są immunitety poselskie!

Cisza zapadła w pokoju gościnnym państwa Blaszków. Widocznie nie zajarzyli o co kaman, jak to mawiają nastolatkowie z miasta. Postanowiłem więc wyłożyć kawę na ławę:

— Kochani! Dzięki tym immunitetom będziecie mogli normalnie chodzić po mieście, bez lęku, że zaraz ktoś was zapuszkuje. Mówię tu głównie o uciekinierach z więzienia, ale też z tych immunitetów mogą śmiało korzystać ludzie dotąd nie nękani przez wiejską władzę.

— Ja też? — zapytała wpatrzona we mnie Lucyna.

— No jasna sprawa!

W tym momencie szał zapanował w pokoju gościnnym; wąsacze gwizdali na wiwat, Szlauf sięgał po flaszkę, a Michał Współpracowski pierwszy wyciągnął rękę po dający bezpieczeństwo dokument.

— Chwileczkę, cisza! — krzyknąłem, by uspokoić ciżbę. — Tych immunitetów poselskich jest dziesięć sztuk. Więc tak: jeden przypada panu Józefowi Kółko, drugi panu Kazimierzowi Blaszce, trzeci jego małżonce, czwarty Bolesławowi Kresce, piąty pani Lucynie Chudodupskiej, szósty panu Szlaufowi Wickenbacherowi, siódmy panu Michałowi Współpracowskiemu, ósmy panu Lutemu, i dziewiąty mi. Sami widzicie, że został jeszcze jeden immunitet. Musimy się dobrze zastanowić, komu go wręczyć.

— Może Szalupie — zaproponował Józek Kółko.

— Też o tym myślałem, lecz pani Szalupa sama musi wyrazić chęć — rzekłem.

Tymczasem na stół wjechała flaszka. Szlauf zaczął polewać z uśmieszkiem podstępnego lisa, lub po prostu birbanta. Atmosfera zaczęła przypominać potańcówkęw remizie, kiedy pani Marta włączyła Zenona. Lucyna wyskoczyła na środek dywanu i wyciągnęła do mnie swe dłonie. Zakumałem podówczas, iż proszony jestem do tańca, więc chwyciwszy ją za ręce, zaczęliśmy wirować jak jakie bączki. Śmiech Lucyny onieśmielał mnie, zaś moja nieśmiałość onieśmielała ją. Za naszym przykładem do tańca ruszyła pani Marta ze swym mężem. Szlauf też wyskoczył i podrygiwał solo, co bardzo dobrze mu wychodziło. Michał Współpracowski z początku podpierał ścianę, ale gdy weszły rytmy gorętsze, zaczął wywijać ciałem niczym rasowy wąż boa. Wąsacze natomiast jak to wąsacze wywijali marynarkami niby kowbojskimi lassami i cieszyli się nie wiadomo z czego.

Kiedy przyszło pierwsze zmęczenie, siadłem i wypiłem duszkiem pyszną herbatę z cytryną. Nagle patrzę, a koło mnie siada Chudodupska.

Zapytała:

— Czy mógłby pan, panie Klakierku, powiedzieć, czy dobrze tańczę?

— Fantastycznie pani tańczy, pani Lucyno, fenomenalnie wręcz!

— Och, bardzo dziękuję, pan też cudnie wywija.

— Dziękuję pani. A tak w ogóle, czy my czasem nie przeszliśmy jakiś czas temu na „ty”?

— Och, rzeczywiście, zapomniałam, ale ze mnie gapa, hihih.

— Niech się pani nie przejmuje, ja to rozumiem, czasami jest to trochę krępujące, tak się przełamać i mówić per ty.

— Ale ja chciałabym.

— Co by pani chciała?

— Mówić do ciebie na ty.

— Ooo. Ja też.

— No to powiedz!

— Ale co?

— Powiedz mi na przykład: fajna jesteś, Lucyno.

— Fajna jesteś, Lucyno.

I w tej chwili wydłużyła szyję i pocałowała mnie w — uwaga — usta. Musiałem mieć twarz czerwoną, bo powiedziała:

— Aleś poczerwieniał, Klakier, fiufiu!

Tymczasem Szlauf, który babiarzem był wybitnym, podbił do nas siedzących, i tak zakwilił:

— A co skowroneczki tak sobie niewinnie siedzicie, zamiast zadami do rytmu wywijać?

Korzystając z sytuacji wystrzeliłem na dywanowy parkiet, by ochłonąć od bliskiego spotkania z, bądź co bądź, czarującą Lucyną.

Tańczyłem solo, lecz zauważyłem kątem oka, jak Józek Kółko zalecał się do pani Marty — żony Kazka Blaszki. Nachylony nad nią Józek prawił słodkie komplementa, co pani Marta przyjmowała ze szczerym uśmiechem, a trzeba przyznać, iż uśmiech sprawiał, że pani Marta piękniała do tego stopnia, że nawet mi raz wpadła w oko. Lecz musiała to zauważyć czujna Lucyna, bo od razu podbiegła, wypełniając cały kadr mojego patrzenia.

Nie mam zamiaru owijać w bawełnę; otóż Lucyna Chudodupska zakochała się we mnie, co sprawiło mi pewien problem, bo ja też coś do niej czułem, natomiast stan zakochania to wielce niebezpieczny stan, człowiek bowiem zapomina wówczas o bożym świecie, a ja, jako osoba poszukiwana w Polsce, ponadto mająca w planie stworzyć partię przeciwstawną do Wójta i całej jego świty, nie mogłem sobie pozwolić na coś tak trywialnego jak miłość.

Jednak jednostka wobec miłości nie ma szans, o czym się boleśnie przekonałem.

Tymczasem zabawa trwała na całego. Marta tańczyła z Józkiem, a z toalety wrócił Kazek. Gdy zobaczył roztańczoną i roześmianą parę, skoczył mu taki gul, że klękajcie narody!

Myślałem, że wykona skok na Józka, i że zaczną się okładać pięściami, lecz Kazek zniknął, by po chwili wskoczyć do pokoju z dubeltówką.

Huk zagłuszył muzykę. Wokół pełno dymu i wrzask okropny.

Po pierwszym szoku wywołanym nagłym wystrzałem, zobaczyłem, że na dywanie leży na brzuchu Józek Kółko, a z jego zadu, a dokładniej z czerwonej rany, buchał dym.

— Lekarza — huknąłem, a przerażona Marta zaczęła wykręcać numer do tutejszego magistra.

— Jest w ogóle w tej wsi lekarz? — zapytałem bladego niczym ściana Szlaufa Wickenbachera.

— No, niby jest, ale czy on ma dyplom, czy jest takim samozwańczym znachorem, to tajemnica.

No to pięknie — pomyślałem. Lęk, że Józek może umrzeć przez wykrwawienie, wciąż pulsował w mej skroni.

Nagle, a minęło może pięć, siedem minut, do pokoju wpadł zdyszany lekarz.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to jego czarna broda. No, w końcu ktoś bez tego staroświeckiego wąsa — pomyślałem.

— Kto potrzebuje pomocy? — zapytał lekarz, chociaż jak byk na pierwszym planie leżał Józek z wypiętą, krwawiącą pupą.

— On — wskazałem ręką na leżącego.

Lekarz wsłuchiwał się stetoskopem w zdrowy pośladek.

— Słyszę lekkie szmery — oświadczył.

Potem przyłożył głowicę do krwawiącego półdupka. Trwał dłuższy czas w zamyśleniu, aż Józek zaczął kwilić z bólu.

— Trzeba wyciągnąć pocisk, ponieważ szmery w pośladku świadczą o jednym.

— O czym? — zapytałem przerażony.

— O nadchodzącej śmierci — szepnął lekarz.

— No to niech pan coś robi!

— Przepraszam bardzo, ja jestem od badania, a nie od wyciągania kuli z pośladka wieśniaka.

— Czyli co, pozwoli pan, żeby on wykrwawił się na śmierć?

— Oczywiście, że nie, jeśli będziecie robić to co wam mówię.

— To proszę mówić! — traciłem cierpliwość.

— Otóż niech ktoś zaleje wrzącą wodą obcęgi.

— Ma pan obcęgi? — zwróciłem się do równie przerażonego Kazka Blaszki.

— Tak tak, już szukam.

Po chwili podał mi obcęgi, zalane wcześniej wrzącą wodą.

— Co dalej? — pytałem lekarza.

— Proszę pogmerać w zranionym pośladku rannego, jeśli wyczuje pan coś twardego, niech pan to rwie za pomocą owych obcążków.

Zabrałem się do roboty. Gdym szukał kuli, Józek Kółko krzyczał, jakby go kto ze skóry obdzierał. Pot wystąpił na me czoło, serce biło jak po maratonie, słowem: apokalipsa.

W końcu poczułem coś twardego.

— Jest kula — huknąłem na cały pokój.

— Rwij ją! — huknął jeszcze głośniej gapiący się na operacje lekarz.

Tak naprawdę pomógł mi fakt, że obcążki były małe, inaczej za Chiny Ludowe nie wyjąłbym owej kuli.

Lekarz wyrwał mi z ręki zakrwawioną kulę, i powiedział, nie kryjąc dumy:

— No, operacja się powiodła, dobrze że przyjechałem, inaczej pacjent zmarłby w męczarniach. Powinniście być wdzięczni, że macie takiego lekarza we wsi.

Zerknąłem na niego z pewną dozą niedowierzania.

— Sto pięćdziesiąt cztery się należy — dodał po chwili.

Pani Marta, kiedy sięgałem z niechęcią do kieszeni po pugilares, zerwała się z miejsca i rzekła przejęta:

— Ja zapłacę!

Pan lekarz zainkasował sumkę, po czym już miał dokonać angielskiego wyjścia, lecz powstrzymałem go.

— Przepraszam, ale koniecznie muszę wiedzieć, jak nazywa się tak wybitny przedstawiciel służby zdrowia — rzekłem kpiarsko.

Mąż w białym fartuchu chyba nie zauważył lekceważącego tonu, bowiem udzielił mi odpowiedzi, pełnej spokojnej wzniosłości i nawet patosu:

— Jestem doktór Antonii Wolnomularski, lekarz z wieloma dyplomami oraz uznaniami.

Ukłonił się lekko i wyszedł.

Tymczasem zabawa musiała pójść w zapomnienie, bo ranny Józek Kółko dalej krwawił i jęczał z bólu, leżąc wciąż na brzuchu.

— Cholera, wziął pieniądze, a roboty nie dokończył — syknęła zeźlona pani Marta.

Rzeczywiście; doktór, który nawet rąk sobie nie pobrudził, nie wspomniał nic o zaszyciu biedaka.

— Czy ktoś tu umie szyć? — rzuciłem w przestrzeń.

Myślałem, że zgłosi się pani Marta, żona rannego, lecz podeszła do mnie tanecznym krokiem Lucyna, i tak mi powiedziała patrząc kusząco w oczy:

— Ja potrafię nieźle szyć, kochany mój Klakierku.

Zorganizowano więc igłę i nić. Polałem ranę wódką.

— Ała! — wrzask Józka umarłego by obudził, kiedy Lucyna wbijała igłę.

— No cóż, kochani, sami widzicie do czego doszło. Rozejdźcie się do domów. I pamiętajcie o immunitetach. Teraz nikt nie ma prawa grozić wam więzieniem.

Bolek Kreska, Szlauf Wickenbacher, Luty i Michał Współpracowski opuścili dom z ulgą i radością płynącą z faktu posiadania tak ważnych dokumentów.

Rozdział 12

Kolejny dzień przyniósł wiele akcji, reakcji oraz konfrontacji. Był to słoneczny, lutowy dzień, bez śniegu, za to mroźny i wietrzny.

Nie spałem dobrze, ponieważ obok mnie leżał jęczący Józek Kółko. Nie mogliśmy go przecież puścić do domu z taką raną, dlatego postanowiliśmy, aby został w domu Blaszków.

Wąsacze szybko doszli do porozumienia, i ani poszkodowany Kółko, ani zazdrośnik Blaszka nie nosili w sobie złości.

Wstałem rano i przemyłem twarz wodą. Myślałem że spotkam Lucynę, ale jak zwykle ta wstała najwcześniej i pojechała do Przemyśla.

Kiedy zjadłem śniadanie, zrobiłem jedzenie Józkowi, ale ten stanowczo odmówił. Wzruszyłem więc ramionami i poszedłem na wieś.

Szedłem w kierunku centrum wsi, czyli tam, gdzie wokół stawu tętni życie. Mijałem drzewa o nagich gałęziach. Próbowałem sobie te gałęzie przedstawić w dobrym świetle, natomiast nie potrafiłem. One nie były brzydkie, lecz trzeba przyznać, że na którymś tam poziomie obserwacji łączyły się ze zgrozą i właśnie ten fakt wpływał na postrzeganie zimowych drzew w takich a nie innych kategoriach.

Szedłem. Pełen dumy, pychy i antycypacji o jasnym odcieniu. Głowę miałem uniesioną, pogodną twarz i duszę radosną.

Mijając słup z ogłoszeniami, zobaczyłem zdjęcie wąsaczy, Szlaufa i moje z podpisem: POSZUKIWANI. Uśmiechnąłem się w duchu, ponieważ wyczułem dłonią skrawek papieru spoczywający na dnie kieszeni.

Kiedy znalazłem się w pobliżu stawu, po lewej ręce mijałem kościół, i właśnie w tej chwili, zza krzaków wystrzelił Dozorca, pan Andrzej Baszakaszawasza.

— Hola hola, gdzie panu tak spieszno, drogi uciekinierze?

— Tak jak każdy mieszkaniec, mam prawo do swobodnego przemieszczania się na terenie wsi — rzekłem z niebywałym spokojem w głosie.

— Otóź nie! — grzmotnął Dozorca. — Jesteś pan zwykłym przestępcą, który w dodatku zwiał z więzienia, dlatego szykuj się pan na następną rozprawę, gdzie sędzia przyklepie panu dożywotkę, hahaha!

Wyciągnąłem wówczas papier i wręczyłem go panu Andrzejowi.

Ten cały czas śmiał się, lecz śmiech ten gasnął w oczach.

— C… co to ma b… być? — jąkał się Dozorca.

— To jest mój immunitet poselski. Jestem nie-ty-kal-ny!

Pan Baszakaszawasza drżał na całym ciele, a oczy wychodziły mu z orbit.

— Boże… toż to immunini… imm… Boże wszechmogący… — buraczana czerwień zalała jego twarz.

Wyrwałem dokument z drżących dłoni i rzekłem:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 54.67