E-book
22.05
drukowana A5
79.77
Kryminałki z Łochowa

Bezpłatny fragment - Kryminałki z Łochowa

Książka została utworzona przy pomocy AI


Objętość:
508 str.
ISBN:
978-83-8414-179-3
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 79.77

Sonata dłoni

Marek Kwieciński nie miał w planach żadnych dramatycznych odkryć.

Chciał po prostu przepchać cholerną rurę, która od kilku dni zatykała odpływ wanny i powodowała, że woda zbierała się jak w basenie. Wydawało mu się, że to pewnie zwykła kumulacja włosów Kamili i jego własnych resztek szamponu.

Ale kiedy zanurzył rękę w zimnej, śliskiej wodzie, złapał coś, co absolutnie nie powinno znajdować się w rurze kanalizacyjnej.

To coś było… zbyt twarde, a jednocześnie… zbyt miękkie.

Marek zmarszczył brwi i pociągnął.

Po chwili coś wyskoczyło z rury i chlapnęło na dno wanny.

Ludzka dłoń.


Marek cofnął się od wanny, jakby właśnie wyskoczył z niej krokodyl.

Serce waliło mu jak orkiestra na symfonii Beethovena.

— Kamila!!!

Kamila wbiegła do łazienki, trzymając ścierkę i wyglądając, jakby zamierzała wrócić do spokojnego życia, w którym jej mąż nie znajdował przypadkiem ludzkich kończyn.

— Czego drzesz się jak opętany?

Marek tylko wskazał na wannę.

Kamila podążyła wzrokiem za jego gestem.

I natychmiast cofnęła się o krok.

— Marek… co to jest?

— Wygląda mi na dłoń.

— Ale… to prawdziwa dłoń?!

Marek podszedł bliżej.

Wyglądało na to, że tak.

Mokra, szarawa, z lekko przykurczonymi palcami. Paznokcie nie były jeszcze całkowicie rozłożone, a skóra wyglądała, jakby była zanurzona w wodzie przez dłuższy czas, ale nie całkowicie zgniła.

— O Jezu, Marek, masz na rękach ludzką rękę!

Marek popatrzył na swoje dłonie, potem na dłoń w wannie, potem znowu na swoje dłonie.

— Kurwa.

Kamila pobladła.

— Dzwoń na policję.


Nie minęła godzina, gdy do ich domu w Łochowie wjechała policyjna kia, a z niej wysiadł komisarz Ryszard Moczowód.

Był wysoki, chudy jak struna i miał minę człowieka, który wolałby być gdziekolwiek indziej, ale życie rzuciło go tutaj.

Spojrzał na Marka, potem na Kamilę.

— To wy macie tą dłoń?

Marek wskazał na łazienkę.

Komisarz podszedł, zerknął do wanny i… westchnął ciężko.

— No i pięknie.

— To znaczy? — spytał Marek.

— To znaczy, że macie w domu kawałek zwłok, a ja mam w dupie spokój na resztę tygodnia.

Kamila przewróciła oczami.

— Znaleźliśmy ją w rurze.

Komisarz powoli odwrócił się w stronę Marka.

— Dlaczego włożył pan rękę do rury kanalizacyjnej?

— Bo się zatkała.

— I myślał pan, że przepchnie pan ją ręką?

— A co miałem zrobić?!

Komisarz mruknął coś pod nosem i sięgnął po telefon.

— Zawołajcie techników. Mamy… no cóż, oderwaną kończynę w wannie.

Marek i Kamila spojrzeli po sobie.

To brzmiało jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażali.


Po wstępnych oględzinach policja ustaliła kilka rzeczy:

— Dłoń należała do mężczyzny.

— Zwłoki prawdopodobnie zostały wrzucone do kanalizacji około siedmiu lat temu.

— Dom Marka miał wcześniej kilku właścicieli, ale jeden z nich nagle zniknął i sprzedał posiadłość.

Moczowód pocierał skronie.

— Cóż, panie Kwieciński… wygląda na to, że kupił pan nie tylko dom, ale i cudzą historię.

Marek przełknął ślinę.

— A co z tym robimy?

Komisarz uśmiechnął się krzywo.

— Pan? Nic. Ja? Rozwiązuję sprawę morderstwa.

Ale Marek już wiedział, że nie odpuści.

Bo jeśli ktoś zamordował człowieka w jego domu, to on miał zamiar dowiedzieć się, kto i dlaczego.

***

Marek Kwieciński nie mógł spać.

Leżał w łóżku i przekręcał się z boku na bok, ale jedyne, co widział pod zamkniętymi powiekami, to ta cholerna dłoń — zimna, szara i niewłaściwa w każdym możliwym znaczeniu tego słowa.

Czy ktoś kiedyś umarł w jego domu?

A może zginął gdzieś indziej i został tu ukryty?

Kim był?

Po godzinie bezcelowego gapienia się w sufit wstał i zszedł do piwnicy.

Piwnica w jego starym domu była miejscem pełnym zagadek — od dziwnie zabitych gwoździami desek w kątach, przez skrzypiące półki, aż po zamkniętą na kłódkę starą szafę, której klucz znalazł kiedyś pod podłogą w kuchni.

Dziś postanowił w końcu ją otworzyć.


Szafa zaskrzypiała złowrogo, gdy Marek szarpnął kłódkę i wcisnął klucz.

W środku było pełno starych książek, kilka zakurzonych nutników i sterta pożółkłych kartek.

Wśród nich coś zwróciło jego uwagę.

— Fragment listu, napisany odręcznie, chaotycznym, nerwowym pismem:

„On wie. Muszę zniknąć. Powiedział mi, że jeśli komukolwiek powiem, to skończę jak tamten. Ale ja nie chcę milczeć. Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. A ty musisz… [reszta tekstu nieczytelna]”

— Zdjęcie orkiestry Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy.

— Na zdjęciu twarz jednego z muzyków została zamazana czarnym markerem.

Marek zmrużył oczy.

Znał tę twarz.

Witold „Witek” Grabowski.


Dawno temu, zanim Marek przeniósł się do Łochowa, grał w Filharmonii Pomorskiej.

A Witold Grabowski?

To był jego przyjaciel.

Skrzypek, świetny technik, gość z ciętym językiem i duszą artysty. A potem, pewnego dnia, po prostu zniknął.

Bez słowa.

Bez pożegnania.

Bez śladu.

Marek nie miał pojęcia, co się z nim stało.

Ale teraz… teraz zaczynał się domyślać, że może nie było to zwykłe odejście.


Tymczasem komisarz Moczowód również nie próżnował.

Długoletnie doświadczenie nauczyło go, że stare domy skrywają sekrety, których lepiej nie odkrywać.

Zaczął od przeszłości posiadłości Marka.

Okazało się, że poprzedni właściciel — niejaki Stefan Mazur — miał spore długi i był zamieszany w jakieś niejasne interesy.

Ale prawdziwy przełom przyszedł, gdy Moczowód natknął się na stare akta policyjne sprzed siedmiu lat.

Nazwisko, które tam widniało?

Andrzej Polan.

Technik sceniczny w Filharmonii Pomorskiej.

Zniknął w tajemniczych okolicznościach.

Sprawę zamknięto, uznając, że „wyjechał za granicę”, ale w aktach nie było żadnych dowodów na to, że rzeczywiście to zrobił.

A teraz jego dłoń wylądowała w wannie Marka Wyrwy.


Marek właśnie parzył sobie kawę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.

— Pan wybaczy, że o tej godzinie, ale mam pewne nowości.

Komisarz wszedł do kuchni i usiadł przy stole.

— Długo pan mieszka w tym domu?

— Prawie pięć lat.

— A wie pan, że poprzedni właściciel miał spore długi i dość podejrzane znajomości?

Marek zmarszczył brwi.

— Nie. Ale to by wiele tłumaczyło.

Moczowód przyjrzał mu się uważnie.

— No dobrze. A co pan powie na to?

Położył na stole kartkę z akt policyjnych.

Marek przeczytał nazwisko i aż zakrztusił się kawą.

— Andrzej Polan?!

— Znał go pan?

Marek przetarł twarz dłońmi.

— Nie osobiście, ale pamiętam go z filharmonii. Był technikiem, często widywałem go na korytarzach. Zniknął nagle…

Moczowód kiwnął głową.

— A teraz jego dłoń wyskoczyła panu z rury.

Marek nie miał na to żadnej odpowiedzi.

Komisarz położył kolejną kartkę na stole — zdjęcie Witolda Grabowskiego.

— Zna pan tego człowieka?

Marek spojrzał na fotografię i poczuł zimny dreszcz na plecach.

— To… Witek. Mój dawny kolega z orkiestry.

— Dziwne, bo od siedmiu lat nikt go nie widział.

Zapanowała cisza.

Marek i Moczowód patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę.

Aż w końcu Marek wypalił:

— Komisarzu, chyba wiem, gdzie musimy jechać.

***

Marek miał złe przeczucia.

Od chwili, gdy zobaczył stare zdjęcie z zamazaną twarzą Witolda Grabowskiego, coś w jego wnętrzu mówiło mu, że nie powinien grzebać dalej.

Ale oczywiście nie posłuchał.

Tego ranka, przy śniadaniu, Kamila spojrzała na niego podejrzliwie.

— Marek, masz ten swój „głupi” wyraz twarzy.

— Jaki wyraz?

— Taki, jak wtedy, gdy wymyślisz coś durnego i zamierzasz narobić sobie kłopotów.

Marek odchrząknął.

— Chciałbym odwiedzić Filharmonię.

Kamila odłożyła widelec.

— Marek. Masz emeryturę. Masz dom. Masz ogródek. Po co ci filharmonia?!

— Chcę porozmawiać z Alicją Kłosek.

— To może jej po prostu zadzwonisz?

— Nie no, Kamila… wiesz, że to nie to samo!

— Wiem, że znowu wpakujesz się w coś, w co nie powinieneś.

Ale mimo wszystko, wsiadła z nim do samochodu.


Budynek wyglądał tak samo jak zawsze — monumentalny, elegancki, a jednocześnie przytłaczający.

Marek był tu przez lata codziennym gościem, a teraz czuł się, jakby wracał do starego teatru, w którym zapomniano już o jego roli.

Gdy tylko weszli do środka, zostali powitani przez portiera — starszego mężczyznę z sumiastym wąsem.

— O, pan Kwieciński! Dawno pana tu nie było!

Marek uśmiechnął się krzywo.

— Tak, tak, sentymentalna wycieczka. Alicja Kłosek jest?

— W gabinecie. Ale wie pan, jaki ma humor…

No tak. Kłosek nigdy nie słynęła z ciepłego usposobienia.


Gabinet dyrygentki był ascetyczny — żadnych zdjęć, żadnych osobistych rzeczy, tylko sterta nut i zegar, który odmierzał czas bezlitośnie dokładnie.

Alicja Kłosek przyjęła ich chłodno.

— Marek Kwieciński. No proszę. Przyszedłeś błagać o powrót do orkiestry?

— Nie tym razem.

— To w czym mogę pomóc?

Marek spojrzał na Kamilę, która dała mu wyraźny znak, że jeśli zacznie gadać bzdury, to go kopnie pod stołem.

— Słyszałaś o Andrzeju Polanie?

Alicja drgnęła.

Ale błyskawicznie odzyskała zimną krew.

— Nie przypominam sobie.

Marek nachylił się do przodu.

— To dziwne, bo był technikiem tutaj, a potem nagle zniknął. A teraz znaleźliśmy jego dłoń.

Alicja zacisnęła wargi.

— Nie wiem, co sugerujesz, ale nie będę komentować plotek.

Kamila wtrąciła się spokojnym, ale chłodnym głosem.

— Alicja, znamy się od lat. Jesteś spięta.

— Bo pytacie mnie o jakieś bzdury.

— A może dlatego, że coś wiesz?

Alicja westchnęła.

— Dobrze. Był tu Polan. Miał… kłopoty.

— Jakie kłopoty?

— Z kimś się pokłócił. Ktoś go pobił. Po tym odszedł.

Marek poczuł znajome mrowienie na karku.

— Z kim się pokłócił?

Alicja zerknęła na nich spod oka.

— Nie pamiętam.

Kłamała.

Ale Marek wiedział, że nie wyciągnie więcej.


Marek był jeszcze bardziej podejrzliwy po tej rozmowie.

A co, jeśli Polan wcale nie „odszedł”, tylko został uciszony?

Tego samego dnia postanowił odwiedzić Witolda Grabowskiego, który, jak się okazało, mieszkał na przedmieściach Bydgoszczy w małym, zaniedbanym domku.

Kiedy Marek zapukał do drzwi, usłyszał głośne przekleństwo, a potem kroki.

Witek otworzył drzwi i zmierzył go spojrzeniem pełnym niedowierzania.

— Marek?! Co ty tu robisz?!

— Szukam odpowiedzi.

Witek wyglądał jak cień człowieka, którym kiedyś był — siwy, wychudzony, jakby całe życie uszło z niego powoli i bezpowrotnie.

— To ty jeszcze żyjesz, co? — rzucił ironicznie.

— Widzę, że ty też.

— Jeszcze.

Marek wszedł do środka i od razu poczuł ciężkie powietrze — jakby dom Witka był miejscem, gdzie zapomniano o świeżym powietrzu i słońcu.

— Andrzej Polan.

Witek spojrzał na niego ostro.

— Nie rozmawiamy o nim.

— A może powinniśmy?

— Nie, Marek. Nie powinniśmy.

Cisza między nimi była długa i napięta.

A potem Witek westchnął i spojrzał na butelkę wódki na stole.

— On się w coś wpakował. W coś, czego nie rozumiał.

— Co to było?

— To była Filharmonia. Ale nie taka, jaką znaliśmy.

Marek zmarszczył brwi.

— Co masz na myśli?

Witek spojrzał na niego długo, a potem powiedział cicho:

— To miejsce miało swoje sekrety. A Polan odkrył jeden z nich. I dlatego już go nie ma.


Tymczasem komisarz Moczowód nie próżnował.

Przeszukując stare akta, odnalazł raport z nocnego patrolu sprzed siedmiu lat.

Dotyczył nieznanego mężczyzny, który zgłosił pobicie na terenie filharmonii.

Śledztwo zamknięto w ciągu tygodnia.

A policjant, który prowadził sprawę, wyjechał nagle za granicę.

Moczowód oparł się o biurko i westchnął.

— To cholernie śmierdzi.

***

Marek Kwieciński od zawsze wierzył, że muzyka jest sztuką, a sztuka powinna być wolna od brudu tego świata.

Ale teraz… teraz zaczynał rozumieć, że w Filharmonii Pomorskiej nie tylko nuty były fałszywe.


Marek i Kamila spędzili pół dnia w miejskim archiwum w Bydgoszczy, przeglądając stare gazety i dokumenty.

Wśród pożółkłych stron i zakurzonych segregatorów natknęli się na coś, co zmroziło im krew w żyłach.

— Anonimowy list sprzed siedmiu lat, skierowany do lokalnego dziennikarza:

„On wiedział za dużo. Miał dokumenty. Chciał je ujawnić. Ale oni się dowiedzieli i go uciszyli. Nie szukajcie go. Nie znajdziecie.”

Pod spodem nie było podpisu, ale data pokrywała się ze zniknięciem Andrzeja Polana.

Marek przyjrzał się liście jeszcze raz.

— „Miał dokumenty”… Ale jakie dokumenty?

Kamila westchnęła.

— Pytanie brzmi: kim są „oni”?


Tymczasem komisarz Ryszard Moczowód prowadził własne śledztwo.

Z pomocą swojego znajomego z wydziału finansowego dostał dostęp do starych ksiąg rachunkowych Filharmonii Pomorskiej.

I odkrył coś ciekawego.

— W latach 2015–2017 z konta filharmonii znikały duże sumy pieniędzy.

— Podpisy na dokumentach wyglądały podejrzanie — jakby ktoś je podrobił.

— Jednym z nazwisk, które się tam pojawiało, było… Alicja Kłosek.

Moczowód odchylił się na krześle i pokręcił głową.

— A więc mamy przekręt finansowy. I martwego technika, który mógł o nim wiedzieć.

Sięgnął po telefon i zadzwonił do Marka.

— Pan Kwieciński, jak się panu podobają muzyczne oszustwa?


Gdy Moczowód zaczął grzebać głębiej, dowiedział się jeszcze jednej rzeczy.

Alicja Kłosek i Andrzej Polan mieli romans.

Kilka lat wcześniej widywano ich razem w restauracjach, na koncertach, a nawet na wyjazdach filharmonii.

Ale potem… Polan nagle zniknął.

A Alicja przestała o nim mówić.

Czy to możliwe, że Polan odkrył machlojki finansowe i chciał je ujawnić?

Czy to możliwe, że Kłosek próbowała go powstrzymać?

A jeśli tak… to kto go uciszył?


Gdy Marek i Kamila wrócili do Łochowa, poczuli, że coś jest nie tak.

— Drzwi były lekko uchylone.

— W korytarzu ktoś przewrócił wazon.

— Na stole leżała kartka.

Marek podniósł ją i przeczytał krótką, precyzyjną wiadomość:

„Przestańcie kopać, jeśli chcecie dożyć koncertu.”

Marek i Kamila wymienili spojrzenia.

Marek westchnął i opadł na krzesło.

— No pięknie.

Kamila zacisnęła usta.

— Marek, ktoś chce nas uciszyć.

Marek pokiwał głową.

— To znaczy, że jesteśmy na dobrym tropie.

Kamila rzuciła mu spojrzenie, które mówiło „chyba cię porąbało”.

Marek wziął głęboki oddech.

— Ktoś ukradł coś z naszego domu?

— Nie wygląda na to.

— Czyli nie przyszli po dowody. Przyszli nas ostrzec.

Kamila usiadła naprzeciwko.

— Marek… co teraz?

Marek przymknął oczy.

— Teraz, moja droga, nie ma odwrotu. Trzeba to rozwiązać do końca.

Kamila wstała, podparła się pod boki i prychnęła.

— Zaczynam żałować, że nie pozwoliłam ci grać w tej orkiestrze do końca życia.

***

Marek Kwieciński nigdy nie sądził, że spędzi emeryturę na rozwiązywaniu zagadek kryminalnych.

Gdy kupił dom w Łochowie, miał nadzieję, że będzie się zajmował pieleniem ogródka, picie wina na werandzie i ewentualnym sprzeczaniem się z Kamilą o to, kto powinien wyprowadzać śmieci.

Tymczasem stał w Filharmonii Pomorskiej, wpatrując się w zimne oczy Alicji Kłosek, kobiety, która skrywała prawdę przez siedem długich lat.

A ta prawda miała zaraz wybrzmieć niczym finałowa nuta w symfonii pełnej fałszywych dźwięków.


Marek, Kamila i komisarz Moczowód przeanalizowali wszystkie fakty.

— Andrzej Polan odkrył oszustwa finansowe w filharmonii.

— Alicja Kłosek i Witold Grabowski wiedzieli o jego odkryciu.

— Polan zginął, a jego ciało zostało ukryte — część w kanalizacji domu, który Marek kupił po latach.

— Ktoś nie chciał, by prawda wyszła na jaw.

A teraz nadszedł czas na konfrontację.


Komisarz Moczowód nie był człowiekiem delikatnym.

Wszedł do biura Alicji Kłosek z miną zawodnika sumo, który zaraz rozbije swojego przeciwnika na kawałki.

— Pani Alicjo, przestańmy już tańczyć wokół tematu. Co się stało z Andrzejem Polanem?

Kłosek poderwała się z fotela.

— Mówiłam wam już, że nic nie wiem!

Marek wtrącił się spokojnie:

— A więc przypadkiem twoje nazwisko widnieje na dokumentach finansowych? I przypadkiem w tym samym czasie Polan znika?

Alicja zacisnęła usta.

Moczowód rzucił na biurko kopię anonimowego listu sprzed siedmiu lat.

— „On wiedział za dużo” — brzmi znajomo, pani dyrygent?

Kłosek zbladła.

Marek zrobił krok do przodu.

— A może ja pomogę ci przypomnieć? Polan chciał ujawnić przekręty finansowe. Ty i Grabowski byliście w to zamieszani. Może myśleliście, że jeśli go uciszycie, nikt nie odkryje, że ktoś wypompowywał pieniądze z filharmonii?

Kłosek otworzyła usta, ale nie padło żadne słowo.

Moczowód westchnął ciężko i usiadł na krześle.

— Słuchaj, kobieto. Masz dwie opcje. Albo powiesz nam prawdę, albo dostaniesz pełny pakiet policyjnego dochodzenia: kajdanki, cele i bardzo niemiłych prokuratorów.

Alicja zadrżała, jakby ktoś wyłączył ogrzewanie w całym budynku.

W końcu opadła na fotel i zakryła twarz dłońmi.

— To nie miało tak wyglądać…


Głos Alicji był cichy i drżący.

— Polan odkrył oszustwa. Przyszedł do mnie… powiedział, że albo wszystko ujawnimy razem, albo on pójdzie na policję.

Marek zmrużył oczy.

— I co zrobiłaś?

Kłosek zerknęła na nich z bólem.

— Powiedziałam Witkowi Grabowskiemu.

Kamila sapnęła cicho.

Moczowód przeklął pod nosem.

— I to był twój największy błąd, prawda?

Alicja pokiwała głową.

— Witold wpadł w panikę. Powiedział, że jeśli Polan pójdzie na policję, wszyscy skończymy za kratami.

— Co było dalej? — spytał Marek.

Kłosek zamknęła oczy.

— Nie wiem dokładnie, co się stało. Wiem tylko, że po tej rozmowie Polan zniknął. A kilka dni później Witold powiedział mi, że sprawa „jest załatwiona”.

— Co to znaczy?

— Nie miałam odwagi pytać.

— A potem?

Alicja wzięła drżący oddech.

— Witold powiedział, że trzeba pozbyć się ciała. Że musi zniknąć na zawsze.

— Więc wrzuciliście go do kanalizacji?

Alicja przytaknęła.

— Witold znał kogoś, kto pomógł mu „rozwiązać problem”. Po prostu kazał mi milczeć.

Marek zacisnął pięści.

— Więc wiedziałaś przez cały czas.

Kłosek spuściła głowę.

— Tak.


Komisarz Moczowód nie był człowiekiem emocjonalnym.

Gdy Kłosek skończyła mówić, wyjął telefon i zadzwonił na komendę.

— Potrzebuję jednostki na teren Filharmonii Pomorskiej. Mam podejrzaną w sprawie zabójstwa.

Alicja nie protestowała.

Marek poczuł nagły ciężar w piersi.

To wszystko było o wiele mroczniejsze, niż przypuszczał.

***

Marek Kwieciński zawsze uważał, że jego życie na emeryturze będzie spokojne.

Myślał, że będzie grał na skrzypcach, pielił grządki i wściekał się na Kamilę, gdy ta sadziła kwiaty tam, gdzie on chciał mieć warzywa.

Ale nie… los miał dla niego inne plany.

Bo oto został przypadkowym detektywem, odkrył morderstwo sprzed lat, a przy okazji dowiedział się, że Filharmonia Pomorska miała więcej brudów niż odpływ w jego łazience.

I teraz, gdy sprawa była zamknięta, powinien czuć ulgę.

Tylko że… jakoś jej nie czuł.


Dwa dni po aresztowaniu Alicji Kłosek, Witold Grabowski został zatrzymany w swoim domu na przedmieściach Bydgoszczy.

Nie stawiał oporu.

Nie próbował uciekać.

Po prostu siedział na fotelu i czekał.

— Wiedziałem, że przyjdziecie.

Nie próbował się tłumaczyć. Nie kłamał.

Po prostu przyznał, że Polan wiedział za dużo i musiał zniknąć.

Moczowód, stojąc nad nim z kajdankami w dłoniach, tylko pokręcił głową.

— I dla czego? Dla pieniędzy?

Grabowski zaśmiał się gorzko.

— Dla spokoju.


Mimo że to Witold Grabowski był mordercą, Alicja Kłosek nie uniknęła konsekwencji.

Straciła pracę w Filharmonii Pomorskiej, a jej nazwisko stało się synonimem skandalu.

— Nie jestem morderczynią! — powtarzała w wywiadach. — Zrobiłam błąd, ale nie zabiłam!

Ale ludzie już jej nie słuchali.

Z dyrygentki o międzynarodowej renomie stała się symbolem zdrady i zmowy milczenia.


Marek i Kamila wrócili do swojego domu nad Kanałem Noteckim.

Było cicho. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy.

Marek usiadł na werandzie, popijając herbatę.

Kamila usiadła obok, wpatrując się w spokojną taflę wody.

— No i co, detektywie Kwieciński? — zapytała z uśmiechem.

Marek westchnął ciężko.

— Wiedziałem, że przeprowadzka tutaj to był błąd.

Kamila roześmiała się.

— Oj, Marek. Gdybyś się nie przeprowadził, nigdy nie włożyłbyś ręki do rury kanalizacyjnej, a tym samym nie rozwikłałbyś morderstwa.

Marek zmarszczył czoło i spojrzał na nią z ukosa.

— No dobra… ale i tak nie będę już więcej czyścił rur.

Kamila parsknęła śmiechem.

— To akurat nie jest zła decyzja.


Marek przymknął oczy i wsłuchał się w śpiew ptaków.

Miał nadzieję, że to koniec przygód.

Ale gdzieś w głębi duszy czuł, że prędzej czy później znowu w coś się wplącze.

Bo w życiu, jak w muzyce — czasem nie da się przewidzieć, co zagra los.

I może… to właśnie było w tym wszystkim najpiękniejsze.

Głowa w studni

Łochowo. Wczesny ranek.

Powietrze było rześkie, a na trawie lśniły kropelki rosy.

Kamila Kwiecińska, jak każdego dnia, wyszła na podwórko z ocynkowanym wiadrem, by nabrać wody ze studni.

Rutyna. Coś, co robiła od lat.

Tym razem jednak woda nie była tak spokojna jak zwykle.

Gdy wiadro wynurzyło się na powierzchnię, w pierwszej chwili pomyślała, że coś się jej przewidziało.

Ale nie.

To, co widziała, było prawdziwe.

Odcięta ludzka głowa.

Młoda dziewczyna.

Martwe, nienaturalnie szeroko otwarte oczy, jakby wciąż wyrażały zdziwienie.

Usta blade, z lekko rozmazaną czerwoną szminką.

I uśmiech.

Makabryczny, złudny — jakby ktoś na siłę ułożył jej wargi w grymasie sztucznej radości.

Kamila krzyknęła tak głośno, że ptaki zerwały się z pobliskich drzew.


Marek Kwieciński nie był człowiekiem, który lubił poranki.

Lubił późne śniadania, wino do obiadu i drzemki, które przeciągały się do wieczora.

Więc kiedy usłyszał przeraźliwy wrzask swojej żony, w pierwszej chwili myślał, że woda jest po prostu zimniejsza niż zwykle.

— Kamila, na Boga… — wybiegł z domu w szlafroku i kapciach, przecierając zaspane oczy.

Ale kiedy zobaczył, co unosi się w wiadrze, natychmiast się obudził.

— Ożesz…

Coś ścisnęło go w żołądku.

Nie był lekarzem. Nie był policjantem. Ale widział wystarczająco dużo thrillerów, by wiedzieć jedno:

Martwa głowa w studni nigdy nie oznacza niczego dobrego.


Gdy Marek otrząsnął się z szoku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było złapanie za telefon i wybranie numeru na policję.

I tak oto piętnaście minut później na podwórko Kwiecińskich wjechała policyjna kia.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, a ze środka wyszedł on.

Komisarz Ryszard Moczowód.

Człowiek, którego życie składało się z dwóch rzeczy:

1. Śledztwa, które zawsze prowadziły do jeszcze większego bagna.

2. Kawy — tak mocnej, że mogłaby obudzić zmarłego.

Nie zdążył nawet zdjąć płaszcza, gdy spojrzał na studnię, potem na wiadro, a potem na Marka.

— Panie Kwieciński, muszę przyznać, że to… niecodzienne znalezisko.

— Nie musisz mi tego mówić.

— A co pan zwykle znajduje w studni?

— No raczej nie głowy, komisarzu.

Moczowód zerknął na martwą twarz dziewczyny, westchnął ciężko i wyjął paczkę papierosów.

— Będzie długi dzień.


Gdy technicy kryminalistyczni wyciągnęli głowę z wiadra i zaczęli badać znalezisko, Marek i Kamila siedzieli w kuchni, popijając herbatę z nerwowością, jakiej nie czuli nigdy wcześniej.

Komisarz oparł się o futrynę i przetarł zmęczone oczy.

— Nie kojarzycie tej dziewczyny?

— Nie. — Kamila pokręciła głową. — Nigdy jej nie widziałam.

— Ktokolwiek mógł wrzucić ją do studni, musiał to zrobić w nocy.

Marek spojrzał na Moczowoda z powątpiewaniem.

— Chcesz powiedzieć, że ktoś po prostu przeszedł przez nasze podwórko z głową pod pachą i wrzucił ją do wody?

Komisarz wzruszył ramionami.

— Panie Kwieciński, w tej robocie widziałem już ludzi, którzy robili dziwniejsze rzeczy.

Ale prawda była taka, że sprawa zaczynała śmierdzieć na kilometr.

— Brak ciała.

— Brak świadków.

— Brak jakichkolwiek śladów.

Tylko zimne, martwe oczy patrzące z dna wiadra.

Moczowód miał złe przeczucia.


Jednak była jedna rzecz, która przykuła uwagę techników.

Pod paznokciem dziewczyny znaleziono coś drobnego, ale znaczącego.

Resztki foliowej torby.

Ale nie byle jakiej.

Z czerwonym fragmentem logo.

Moczowód zmarszczył brwi.

Podniósł materiał i spojrzał na niego uważnie.

A potem przeklął cicho.

— Niech mnie diabli…

Marek nachylił się ciekawie.

— Coś znalazłeś?

Moczowód westchnął i spojrzał na niego z wyrazem twarzy, który mówił „wolałbym, żebyś o tym nie wiedział, ale i tak nie odpuścisz”.

— Panie Kwieciński… wie pan, co to jest?

Marek spojrzał na czerwony skrawek plastiku i zmarszczył czoło.

Wyglądał znajomo.

Bardzo znajomo.

I wtedy go olśniło.

— To… to folia z torby na zakupy.

Moczowód przytaknął.

— Dokładnie. I wie pan, skąd może pochodzić?

Marek poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz.

Bo widział ten odcień czerwieni milion razy.

W Biedronce.

***

Komisarz Ryszard Moczowód nie znosił spraw, w których brakowało konkretów.

Nie miał ani nazwiska ofiary, ani świadka, ani cholernego ciała — tylko odciętą głowę dryfującą w studni i skrawek foliowej torby z Biedronki.

A teraz, siedząc nad raportem z sekcji zwłok, czuł, że ta sprawa będzie się za nim ciągnąć jak kac po weselu.


Sekcja zwłok nie przyniosła żadnych przełomowych odkryć.

— Brak tatuaży.

— Brak blizn.

— Brak znaków szczególnych.

To oznaczało jedno: dziewczyna była jak duch.

Ale jeden szczegół przykuł uwagę lekarza sądowego.

— Jej włosy.

Moczowód zmarszczył brwi.

— Co z nimi?

— Są świeżo umyte. Pachną owocowym szamponem.

Moczowód uniósł brew.

— Czyli przed śmiercią była w miejscu, gdzie mogła umyć głowę?

Lekarz kiwnął głową.

— I to niedługo przed śmiercią.


Marek Kwieciński, który od zawsze miał skłonność do dostrzegania szczegółów, przyjrzał się raportowi i zdjęciom sekcyjnym.

Coś go uderzyło.

— Na ustach dziewczyny była czerwona szminka.

— Ale tylko na dolnej wardze.

Marek zmrużył oczy.

— To wygląda, jakby ktoś ją pocałował…

Moczowód spojrzał na niego z lekkim politowaniem.

— Czyli mamy romantycznego mordercę?

Marek pokręcił głową.

— Nie. To wygląda, jakby ktoś ją pocałował po śmierci.


Jedyny trop, jaki mieli?

Skrawek foliowej torby, prawdopodobnie z Biedronki.

Moczowód wysłał ludzi, by przejrzeli monitoring z pobliskiego sklepu.

I oto pierwszy przełom.

Na nagraniu z dnia przed znalezieniem głowy w studni widać dziewczynę łudząco podobną do ofiary.

Wchodzi do sklepu późnym wieczorem, kupuje wodę, bułkę i czerwony błyszczyk do ust.

Kamera nagrywa ją, jak wychodzi… i znika w ciemności.

A potem? Ślad się urywa.


Marek i Moczowód zjawiają się w Biedronce.

I tu poznają dwoje ludzi, którzy mogą coś wiedzieć:

— Bogdan „Boguś” Kucyk — menadżer sklepu, człowiek, który bierze swoją pracę zdecydowanie za serio. Sztywny, pedantyczny, nie znosi bałaganu. I wygląda na mocno zestresowanego.

— Karolina Młynarczyk — kasjerka, młoda dziewczyna, która wygląda, jakby zaraz miała zemdleć na widok zdjęcia ofiary.

Kiedy Moczowód pyta ją, czy zna dziewczynę z nagrania, jej ręce zaczynają drżeć.

— Nie, ja… ja nie wiem, kim ona jest.

Marek wymienia spojrzenie z Moczowodem.

Kłamstwo.


Marek, który przez lata wyrobił sobie doskonały instynkt sceniczny, czuje, że to nie koniec tajemnic tego sklepu.

I wtedy zauważa coś jeszcze.

Na nagraniu z monitoringu, tuż po tym, jak dziewczyna wychodzi z Biedronki, widać ciężarówkę zaparkowaną na tyłach sklepu.

Ciężarówkę, która odjeżdża chwilę po niej.

Marek mruży oczy.

— A kto to?

Bogdan Kucyk spogląda nerwowo na monitor.

— To… nasz dostawca. Andrzej Polański.

Moczowód spogląda na niego uważnie.

— Często tu przyjeżdża?

— No tak, w sumie co kilka dni…

Marek czuje, jak napięcie rośnie.

— Ciężarówka.

— Zniknięcie dziewczyny.

— Odcięta głowa w studni.

Coś mu mówi, że to nie jest przypadek.

***

Marek Kwieciński nie miał nic przeciwko robieniu zakupów, o ile nie musiał ich robić sam.

W Biedronce bywał rzadko — zwykle to Kamila zajmowała się sprawami prozaicznymi, jak chleb, mleko i papier toaletowy — ale tym razem był gotów, by przeprowadzić „drobne” śledztwo.

Bo skoro ostatnim miejscem, gdzie widziano dziewczynę, była Biedronka, to właśnie tu musiały się znajdować odpowiedzi.

A Marek nie wierzył w zbiegi okoliczności.


Zanim jednak Marek i Kamila udali się do sklepu, sąsiadka, pani Stasia — chodząca encyklopedia lokalnych plotek — wpadła do nich na herbatę.

Z typową dla siebie swadą usiadła przy stole, poprawiła chustkę i zaczęła mówić, zanim ktokolwiek zdążył zapytać.

— Wiecie, widziałam taką dziewczynę w Biedronce kilka dni temu. Ładna, szczupła, ciemne włosy. Sama była.

Marek spojrzał na Kamilę.

— I co robiła?

— Chodziła między półkami, wyglądała, jakby na kogoś czekała. Trochę się rozglądała, jakby nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył.

Kamila zmarszczyła brwi.

— A zauważyłaś, czy z kimś rozmawiała?

Pani Stasia przygryzła wargę i pokiwała głową.

— Tak, podeszła do tej młodej kasjerki. Jak jej tam… Karolina! Chwilę coś do siebie szeptały, ale jak tylko podszedł kierownik, to dziewczyna od razu wyszła.

Marek poczuł znajome mrowienie na karku.

— Kierownik?

— Bogdan Kucyk. Taki gruby, łysy, wiecznie spocony.

Marek i Kamila wymienili spojrzenia.

Wyglądało na to, że mieli dwa powody, by odwiedzić Biedronkę.


Marek i Kamila weszli do sklepu, starając się wyglądać jak zwykli klienci.

Ale kiedy tylko Marek zobaczył Bogdana „Bogusia” Kucyka, od razu wiedział, że coś jest nie tak.

Gruby, łysy, zbyt głośno oddychający, spocony jak prosiak w upale — Kucyk wyglądał, jakby jego największym marzeniem było ukrycie się pod kasą.

Kiedy Marek i Kamila podeszli bliżej, kierownik sklepu rzucił im nerwowe spojrzenie.

— W czym mogę pomóc?

Kamila włączyła swój najlepszy ton „uprzejmej pani nauczycielki”.

— Szukamy informacji o dziewczynie, która była tutaj kilka dni temu.

Kucyk zaczął się nerwowo drapać po karku.

— Wie pani, my mamy tu tylu klientów…

Marek przerwał mu, kładąc na ladzie wydrukowane zdjęcie ofiary.

— Na pewno by pan zapamiętał.

Kucyk zamarł.

Jego twarz w jednej chwili zrobiła się blada.

Ale zanim zdążył odpowiedzieć, wtrącił się ktoś inny.


Karolina Młynarczyk, młoda kasjerka, która wcześniej obsługiwała klientów, spojrzała na zdjęcie i zrobiła się jeszcze bledsza niż Kucyk.

W jej oczach pojawił się strach.

A potem… opuściła wzrok i zaczęła nerwowo trzeć nadgarstek.

Marek wyłapał ten gest.

Wiedział, że ludzie, którzy skrywają coś ważnego, często zdradzają się ciałem, zanim zdążą otworzyć usta.

A Karolina wyglądała, jakby najchętniej zapadła się pod ziemię.

Kamila również to zauważyła.

— Coś panią boli?

Karolina gwałtownie cofnęła rękę.

— Nie… nic…

Ale było jasne jak słońce, że to nieprawda.

Marek nachylił się nad ladą.

— Pani Karolino, czy ta dziewczyna coś pani mówiła?

Karolina spojrzała na Kucyka, jakby szukała ratunku.

Ale Kucyk tylko zacisnął usta i potrząsnął głową.

Marek od razu to wyłapał.

Karolina coś wiedziała.

I Kucyk nie chciał, żeby o tym mówiła.


Wtedy Marek zauważył coś jeszcze.

Na tyłach sklepu stała ciężarówka.

Brudna, zakurzona, ale gotowa do drogi.

Za kierownicą siedział wysoki, barczysty mężczyzna o ostrych rysach i zimnym spojrzeniu.

Andrzej „Czarny” Polański.

Marek szturchnął Kamilę i skinął głową w jego stronę.

Kamila spojrzała na Marka pytająco.

— To ten kierowca?

Marek przytaknął.

— To ten, którego ciężarówka była na nagraniu.

Moczowód mówił, że ciężarówka odjechała chwilę po dziewczynie.

A teraz jej kierowca siedział tu, jakby nigdy nic.

Marek wiedział, że nie jest to przypadek.

***

Komisarz Ryszard Moczowód siedział w swoim gabinecie i gapił się w ekran komputera.

Na monitorze odtwarzało się nagranie z Biedronki, dzień przed znalezieniem głowy w studni.

I oto była.

Ofiara.

Młoda dziewczyna, ciemnowłosa, szczupła, ubrana w zwykłą kurtkę i dżinsy.

Podchodzi do kasy, kupuje butelkę wody, bułkę i czerwony błyszczyk do ust.

Moczowód zmrużył oczy.

Czerwony błyszczyk.

Dokładnie taki sam, jak ten, który został rozmazany na jej dolnej wardze po śmierci.

Czyli co? Została zamordowana tej samej nocy?

Ale dlaczego ktoś miałby wrzucać jej głowę akurat do studni Marka?


Marek, który siedział obok Moczowoda i również analizował nagranie, wychwycił coś jeszcze.

W chwili, gdy dziewczyna wychodzi ze sklepu, na parkingu widać znajomy pojazd.

Ciężarówka.

Brudna, masywna, stojąca w cieniu.

Za kierownicą siedział Andrzej „Czarny” Polański.

Marek przesunął nagranie do przodu.

Kilka minut później dziewczyna znika za rogiem budynku…

I ciężarówka odjeżdża tuż po niej.

Marek zmarszczył brwi.

— To nie jest przypadek.

Moczowód pokiwał głową.

— Trzeba sprawdzić tę cholerną naczepę.


Kilka godzin później na parkingu za Biedronką technicy kryminalistyczni przeszukiwali ciężarówkę Andrzeja Polańskiego.

I znaleźli coś, co natychmiast zmieniło bieg śledztwa.

Krew.

Na podłodze naczepy. Zaschnięte, brunatne plamy.

I kawałek podartej koszulki, przyklejony do metalu.

Marek poczuł zimny dreszcz.

Moczowód spojrzał na technika policyjnego, który zbliżył się z wynikami szybkiej analizy.

— Pasuje do DNA ofiary.

Moczowód przeklął pod nosem i wyciągnął telefon.

— Dobra, zatrzymujemy go.

Ale wtedy usłyszeli ryk silnika.

Marek odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak ciężarówka z piskiem opon rusza z parkingu.

Za kółkiem siedział Polański.

Próbował uciec.


Ciężarówka ruszyła przez wąskie, boczne drogi prowadzące na obrzeża Łochowa.

Marek, który znalazł się najbliżej swojego auta, rzucił się do środka i odpalił silnik.

— Wsiadać!

Moczowód i technik rzucili się do samochodu Marka, a potem ruszyli za pędzącą ciężarówką.

Silnik ryczał, opony żłobiły żwir, a Marek, choć był emerytowanym muzykiem, teraz poczuł się jak w środku sceny z sensacyjnego filmu.

Moczowód zacisnął dłonie na desce rozdzielczej.

— Marek, może zwolnij?!

— A może w końcu złapiemy tego drania?!

Ciężarówka wjechała na polną drogę, próbując zgubić pościg.

Ale Marek był uparty.

Wiedział, że jeśli pozwolą Polańskiemu uciec, to mogą już nigdy go nie znaleźć.


W końcu Polański popełnił błąd.

Droga nagle się zwęziła, a przed nim pojawiła się stara, drewniana brama prowadząca na opuszczoną farmę.

Nie było już dokąd uciekać.

Moczowód wyskoczył z auta, wyciągając broń.

— Ręce na kierownicę!

Ciężarówka zatrzymała się z piskiem opon.

Przez kilka sekund panowała cisza.

A potem drzwi szoferki się otworzyły…

Polański powoli wyszedł, unosząc ręce.

Ale jego twarz była zimna, pozbawiona emocji.

— Macie mnie, panowie.

Marek zacisnął zęby.

Był prawie pewien, że właśnie patrzy na człowieka, który zabił dziewczynę.

Ale dlaczego jej głowa znalazła się w jego studni?

I czy Polański działał sam?

***

Marek Kwieciński nigdy nie był fanem pościgów, nocnych konfrontacji i brudnej roboty.

Ale teraz, gdy przed nimi gnała ciężarówka, a za kierownicą siedział człowiek, który najpewniej zamordował Alicję Kowalczyk, Marek nie zamierzał odpuszczać.

— Nie sądziłem, że na starość będę się bawił w policję drogową! — mruknął, dociskając pedał gazu.

Moczowód zaciskał dłonie na desce rozdzielczej.

— Marek, jeżeli rozbijesz to auto, to cię zamknę!

— Komisarzu, jeżeli go nie złapiemy, to będziemy szukać jego kolejnej ofiary!

Kamila, siedząca na tylnym siedzeniu, zacisnęła usta i chwyciła uchwyt przy drzwiach.

— Jeżeli któryś z was przeżyje ten pościg, to jeszcze mu przypomnę, że to był idiotyczny pomysł!


Ciężarówka Polańskiego pędziła przez leśne drogi, zostawiając za sobą kłęby kurzu i piasku.

Marek trzymał się jej blisko, nie pozwalając kierowcy na żaden gwałtowny manewr.

— Dokąd on jedzie? — mruknął Moczowód, patrząc na mapę. — Tam jest tylko las i stare gospodarstwo.

Marek zgrzytnął zębami.

— Czyli jedzie tam, gdzie pewnie miał zamiar ukryć resztę ciała.

Ciężarówka zaczęła zwalniać.

Polański chyba zdał sobie sprawę, że nie ma ucieczki.

— To teraz albo się podda, albo zacznie strzelać. — rzucił Moczowód, sprawdzając broń.

Marek zerknął w lusterko na Kamilę.

— Zostań w aucie.

— Chciałabym, ale znam cię na tyle, że wiem, że zaraz zrobisz coś głupiego.

Marek westchnął ciężko.

Miała rację.


Ciężarówka zatrzymała się na końcu drogi, tuż przy starej, drewnianej szopie.

Przez kilka sekund panowała cisza.

A potem drzwi szoferki otworzyły się z jękiem zawiasów.

Polański wyszedł powoli, unosząc ręce.

Jego twarz nie zdradzała strachu.

— Macie mnie, panowie.

Moczowód celował w niego pistoletem.

— Nie próbuj żadnych sztuczek.

Polański uśmiechnął się krzywo.

— A niby co miałbym zrobić?

Marek zrobił krok do przodu.

— Powiedz nam tylko jedno: dlaczego jej głowa znalazła się w mojej studni?

Polański przechylił głowę, jakby go to rozbawiło.

— Bo ktoś chciał wam zrobić prezent.


Marek poczuł, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz.

Moczowód spojrzał na techników kryminalistycznych, którzy już otwierali drzwi naczepy.

I wtedy z wnętrza pojazdu rozległ się ostry, metaliczny zapach.

Krew.

Na podłodze leżała duża, plastikowa torba.

Marek przełknął ślinę.

Moczowód rzucił ręką znak technikom.

Ci powoli otworzyli torbę.

I wtedy zobaczyli resztę ciała Alicji Kowalczyk.

Zakrwawione ubrania.

A obok… jej dowód osobisty.

Kamila, która do tej pory stała w pobliżu samochodu, odwróciła wzrok.

— Boże…


Z dowodu osobistego wynikało, że Alicja Kowalczyk miała 23 lata.

Była studentką z Bydgoszczy.

Tamtej nocy… chciała tylko dostać się do domu.

Moczowód zacisnął szczękę.

— Polański, co jej zrobiłeś?

Kierowca nie wyglądał na przesadnie przejętego.

— Podrzuciłem jej stopa. Zaczęła coś podejrzewać. Zrobiła się nerwowa.

Spojrzał na nich lodowatym wzrokiem.

— Więc zrobiłem to, co musiałem.

Marek ścisnął pięści.

— Zabiłeś ją, bo nie chciała jechać z tobą dalej?

Polański parsknął śmiechem.

— Nie.

Marek i Moczowód spojrzeli na niego pytająco.

Polański zrobił krok do przodu i uśmiechnął się paskudnie.

— Bo tak mi się podobało.

***

Sprawa była zamknięta.

Andrzej „Czarny” Polański trafił do aresztu, a potem za kraty.

Komisarz Moczowód odjechał z Łochowa, zostawiając za sobą tylko raport i kubek po kawie, który Marek znalazł na parapecie.

Wszystko wróciło do normy.

A przynajmniej… powinno.


Marek i Kamila siedzieli na werandzie, spoglądając na swój ogród.

Dzień był ciepły, powietrze pachniało wilgotną trawą.

Ale coś wciąż nie dawało Markowi spokoju.

— Wiedziałem, że przeprowadzka tutaj to był błąd. — westchnął, bawiąc się pustą filiżanką po herbacie.

Kamila parsknęła śmiechem.

— Oj, Marek. Gdybyś się nie przeprowadził, nigdy nie dowiedziałbyś się, co naprawdę dzieje się w Łochowie.

Marek zerknął na nią z ukosa.

— Czyli powinniśmy być wdzięczni, że ktoś wrzucił nam głowę do studni?

— Nie no, tego nie powiedziałam.

Zapanowała chwilowa cisza.

Marek wzruszył ramionami.

— No dobra, ale i tak nie będę już więcej czerpał wody ze studni.

Kamila zaśmiała się i sięgnęła po swoją herbatę.

— Nie będziesz musiał. Kupiłam nowy filtr do kranu.


Ale choć sprawa była oficjalnie rozwiązana, jedno pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Kto wrzucił głowę Alicji do studni Marka?

Polański nigdy się do tego nie przyznał.

— Zostawiłem ją w ciężarówce — powiedział podczas przesłuchania. — Ktoś inny się tym zajął.

Czy to możliwe, że miał wspólnika?

Czy może ktoś chciał, by Marek i Kamila znaleźli ciało?

Marek odchylił się na krześle, spoglądając na studnię.

Była zamknięta, zabezpieczona.

Ale to nie miało znaczenia.

Niektóre rzeczy wracają.

I choć dziś było spokojnie, Marek miał dziwne przeczucie, że to jeszcze nie koniec.

Bo w Łochowie, jak w życiu… zawsze pozostaje jakiś niedokończony akord.

Skażona nuta

Łochowo. Późny wieczór.

Kamila Kwiecińska siedziała w fotelu przy kominku, trzymając w dłoniach kubek z herbatą.

Od kilku dni nie czuła się najlepiej.

Najpierw ból głowy.

Potem mdłości.

A teraz… dziwne siniaki na rękach, których nie pamiętała, żeby się nabawiła.

— To na pewno zmęczenie — powiedział Marek, stojąc przy kuchennym blacie i nalewając sobie kieliszek czerwonego wina. — Za dużo pracujesz w ogrodzie. Mówiłem ci, żebyś nie przesadzała z tymi rabatkami.

Kamila przewróciła oczami.

— Marek, to nie od grabienia ziemi.

— A może jednak? Może coś cię ugryzło? Albo masz jakąś alergię?

— Tak, na twoje diagnozy.

Marek parsknął śmiechem, ale gdy Kamila nagle zbladła i osunęła się w fotelu, wino przestało mu smakować.

— Kamila?!

Żona próbowała coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły jej w gardle.

A potem… straciła przytomność.

Marek w jednej chwili rzucił kieliszek na podłogę i chwycił telefon.

— Potrzebuję karetkę! Natychmiast!


W szpitalu lekarze długo nie mogli dojść do tego, co jej jest.

Zatrucie? Nie.

Infekcja? Brak gorączki.

Nowotwór? Nie wykryto niczego podejrzanego.

Ale objawy nasilające się z dnia na dzień mówiły same za siebie.

— Postępujące osłabienie.

— Wypadanie włosów.

— Dalsze siniaki i krwawienia z dziąseł.

Wtedy do sprawy włączył się doktor Jerzy Pluta, toksykolog.

Gdy przejrzał wyniki Kamili, jego twarz stężała.

— Trzeba zrobić badania pod kątem skażenia radioaktywnego.

— Słucham?! — Marek o mało nie spadł z krzesła.

Pluta spojrzał na niego poważnie.

— To wygląda jak choroba popromienna.

Marek poczuł lodowaty uścisk w żołądku.

Promieniowanie? Skąd do cholery promieniowanie w Łochowie?


Kilka godzin później doktor Pluta wszedł ponownie do sali, tym razem z jeszcze bardziej zmartwioną miną.

— Panie Kwieciński… mamy kolejny przypadek.

— Co?

— W Toruniu, w Szpitalu Miejskim, trafiła pacjentka z identycznymi objawami.

Marek zmarszczył brwi.

— Kto?

— Anna Bezjaj.

Marek zamrugał z niedowierzaniem.

Kamila i Anna znały się od lat. Obie były nauczycielkami muzyki.

Czyżby jakieś zatrucie środowiskowe?

Ale wtedy doktor Pluta dodał coś, co sprawiło, że Marek poczuł, jak włosy stają mu dęba.

— W ich organizmach wykryliśmy śladowe ilości polonu-210.

Marek poczuł suchość w ustach.

Polon-210.

Substancja używana do precyzyjnych, trudnych do wykrycia zabójstw.

Tak właśnie zamordowano Aleksandra Litwinienkę.


Komisarz Ryszard Moczowód nie miał dobrego dnia.

Siedział w komisariacie w Bydgoszczy, kończąc trzecią kawę i przeklinając pod nosem.

— Dzwonił ktoś z jakimś trupem? Nie? To dobrze, może w końcu się wyśpię.

I wtedy zadzwonił telefon.

— Komisarzu, mamy problem.

— Zawsze mamy problem.

— Ale ten jest… nietypowy.

Moczowód zamilkł, gdy usłyszał dwa słowa:

Choroba popromienna.

— Żartujecie sobie?

— Nie, komisarzu. Mamy dwie kobiety zatrute polonem-210.

Moczowód odstawił kubek i wstał.

— Jest trup?

— Jeszcze nie.

— To znaczy, że mamy szansę ich uratować.

Ale najpierw trzeba dowiedzieć się, kto chciał je zabić.


Marek, siedząc przy szpitalnym łóżku Kamili, czuł, jak narasta w nim panika.

Ktoś próbował zabić jego żonę.

Ale dlaczego?

Czy to jakiś skażony produkt?

Czy może atak terrorystyczny?

Moczowód przyjechał do szpitala i od razu usiadł obok Marka.

— Pan Kwieciński, wiem, że to cholernie dziwne pytanie, ale czy Kamila miała ostatnio kontakt z czymś… nietypowym?

Marek westchnął.

— Może ze mną?

— Nie, serio. Może jakieś podejrzane paczki? Prezenty? Stare rzeczy?

Marek pokręcił głową, ale nagle… coś sobie przypomniał.

Kilka tygodni wcześniej Kamila wróciła do domu podekscytowana.

Kupiła stare nuty.

Rzekomo z XIX wieku, z jakiegoś pałacu na dawnych Prusach Wschodnich.

Marek spojrzał na Moczowoda z przerażeniem.

— Jest jeszcze coś.

— Co?

— Anna Bezjaj też kupiła podobny zeszyt nutowy.

***

Marek Kwieciński nie lubił czekać.

Nie znosił tego uczucia bezsilności, kiedy człowiek siedzi w szpitalu, gapi się na lekarzy w białych kitlach i słucha skomplikowanych diagnoz, które w gruncie rzeczy oznaczają jedno — „nie wiemy, co się dzieje”.

Ale tym razem doktor Jerzy Pluta wiedział.

I jego słowa uderzyły Marka mocniej niż cokolwiek innego.

— To polon-210.

Śmiercionośny. Precyzyjny. Rzadki.

Zabija powoli. I zostawia mało śladów.

Marek nie miał wątpliwości.

To nie był przypadek.

Ktoś celowo zatruł Kamilę.


Marek nie zamierzał siedzieć bezczynnie.

Ruszył prosto na komisariat i wprasował się do gabinetu komisarza Ryszarda Moczowoda.

Moczowód siedział za biurkiem, powoli mieszając łyżeczką w kawie.

— Panie Kwieciński, wiem, po co pan tu jest.

— Więc pomożesz mi?

Moczowód westchnął.

— Panie Kwieciński, rozumiem, że sprawa jest nietypowa. Ale mamy pewien problem.

— Jaki?

— Nie mamy morderstwa.

Marek zacisnął pięści.

— Kamila leży w szpitalu! A jeśli ktoś nie zatrzyma tego szaleńca, następną osobą może być moja sąsiadka, twoja matka albo sprzedawczyni z warzywniaka!

Moczowód odłożył łyżeczkę.

— To prawda. Ale tu nie chodzi o seryjnego mordercę z siekierą. To nie nożownik w ciemnej uliczce.

Marek pochylił się nad biurkiem.

— Ale to jest zabójca. Tylko zamiast noża używa promieniowania.

I wtedy Moczowód zobaczył w oczach Marka coś, co sprawiło, że zmienił zdanie.

Nie chodziło tylko o śledztwo.

Chodziło o jego żonę.

I nagle ta sprawa stała się osobista.

Moczowód westchnął ciężko.

— Dobra. Ale jak Kamila mogła się tym zatruć?


Marek przypomniał sobie coś ważnego.

Tydzień przed tym, jak Kamila zaczęła chorować, chodziła podekscytowana po domu, pokazując mu swoje nowe znalezisko.

Stare nuty.

Z XIX wieku.

Podobno pochodzące z jakiegoś pałacu na dawnych Prusach Wschodnich.

Kupiła je w antykwariacie w Toruniu.

— To dzieło sztuki! — mówiła z zachwytem. — Nutnik z epoki, ręcznie zapisany! Prawdziwy skarb!

Marek nie podzielał jej entuzjazmu.

Dla niego to był stary papier.

Ale teraz… miał przeczucie, że to mogło być coś więcej.

Coś śmiercionośnego.


Marek natychmiast wyciągnął telefon i zadzwonił do Anny Bezjaj.

Telefon długo dzwonił.

W końcu odebrał męski głos.

— Halo?

— Z kim rozmawiam?

— Mąż Anny.

— Tu Marek Kwieciński. Muszę z nią porozmawiać.

Zapadła chwila ciszy.

— Nie może rozmawiać.

Marek poczuł, jak jego żołądek się zaciska.

— Boże… ona żyje?

— Tak. Ale jest w bardzo złym stanie.

Marek zamknął oczy.

— Mogę zadać jedno pytanie?

— Słucham.

— Czy Anna ostatnio kupiła jakieś stare nuty?

Po drugiej stronie zapanowała długa, znacząca cisza.

I wtedy Marek już wiedział.

To nie był przypadek.


Moczowód przeszedł się po gabinecie, analizując sprawę.

— Dwie kobiety.

— Obie nauczycielki muzyki.

— Obie mają identyczne objawy.

— I obie kupiły stare nuty w tym samym miejscu.

Marek kiwnął głową.

— Antykwariat w Toruniu.

Moczowód sięgnął po płaszcz.

— Wsiadaj do samochodu. Jedziemy do Torunia.

***

Toruń. Ulica Szeroka.

Marek Kwieciński i komisarz Ryszard Moczowód przeszli przez brukowane uliczki toruńskiej starówki, zatrzymując się przed niewielkim, klimatycznym sklepem z szyldem „Antykwariat Muzyczny — L. Piętka”.

Marek spojrzał na witrynę pełną pożółkłych nutników i starych instrumentów.

— Cholera, to wygląda jak świątynia dla takich ludzi jak Kamila.

Moczowód prychnął.

— Dla mnie wygląda jak zwykła graciarnia.

Weszli do środka, a powietrze od razu uderzyło ich zapachem starego papieru, kurzu i słabego aromatu lawendy.

Za ladą, pośród stosu książek i nut, siedziała właścicielka — Leokadia „Lola” Piętka.

Sześćdziesięcioparoletnia kobieta o burzy siwych włosów, w grubych okularach i z czerwonymi koralami na szyi.

Gdy ich zobaczyła, od razu się uśmiechnęła.

— Panowie melomani?

Marek wymienił spojrzenie z Moczowodem.

— Coś w tym rodzaju.


Marek bez owijania w bawełnę przeszedł do rzeczy.

— Pani Piętka, moja żona niedawno kupiła u pani zeszyt starych nut. Podobnie jak jej koleżanka z Torunia.

Lola pokiwała głową.

— Tak, pamiętam. Piękne egzemplarze, ręcznie zapisane, XIX wiek. Prawdziwa perełka.

Moczowód wyciągnął odznakę i wbił w nią wzrok.

— Pani Piętka, musimy wiedzieć, skąd pani je miała.

Lola zmarszczyła brwi.

— Coś z nimi nie tak?

— Można tak powiedzieć.

Właścicielka antykwariatu przełknęła ślinę i odgarnęła włosy z czoła.

— Dostałam je od handlarza. Pana Majchera.

— Kim jest Jan Majcher?

— Przyjezdny. Czasem wpada z ciekawymi znaleziskami. Tym razem przyniósł kilka starych zeszytów nutowych. Mówił, że pochodzą z jakiegoś pałacu w Prusach Wschodnich.

Marek zmarszczył brwi.

— Przypadkiem nie mówił, skąd dokładnie?

Lola potrząsnęła głową.

— Nie, ale wyglądał na kogoś, kto sam nie znał ich historii.

Moczowód zapisał nazwisko handlarza w notatniku.

— Gdzie możemy go znaleźć?

Lola westchnęła.

— To trudne. Zjawia się, sprzedaje, znika. Nie zostawia kontaktu.

Marek zmarszczył brwi.

Sprzedaje, znika.

To nie brzmiało dobrze.


Marek zerknął na stos nutników za ladą.

— Ma pani jeszcze któryś z tych zeszytów?

Lola kiwnęła głową i wyciągnęła cienką książkę w twardej, skórzanej oprawie.

— Został mi jeden egzemplarz.

Marek wziął go ostrożnie do rąk.

Papier był stary, pożółkły, lekko chropowaty.

Ale coś go zaniepokoiło.

Czuł… dziwne ciepło.

Jakby papier był lekko nagrzany.

Spojrzał na Moczowoda.

— Bierzemy go do analizy.


Tego samego dnia Marek i Moczowód pojechali na Uniwersytet Mikołaja Kopernika.

Tam czekał na nich profesor Edward Karczyński — fizyk jądrowy, ekspert od materiałów radioaktywnych.

— Panowie, czym mam się zająć? — zapytał, przyjmując od nich nuty.

Marek skrzyżował ramiona.

— Chcemy wiedzieć, czy ten papier jest skażony.

Profesor przebadał próbkę w laboratorium, a gdy wrócił… jego mina mówiła wszystko.

— No i mamy odpowiedź.

Moczowód nachylił się do przodu.

— I co?

Profesor westchnął.

— Te nuty są radioaktywne.

Marek zbladł.

— Czyli Kamila zatruła się, bo dotykała tego przez dłuższy czas?

Profesor kiwnął głową.

— Dokładnie. Polon-210 wchłania się przez skórę. Ktokolwiek miał te nuty w rękach, narażał się na wchłanianie śmiercionośnej substancji.

Marek przeklął pod nosem.

— A to oznacza, że ktoś celowo zatruł te zeszyty.

Moczowód zacisnął szczękę.

— Tylko kto i dlaczego?

***

Marek Kwieciński zaczynał rozumieć jedną rzecz.

Ktokolwiek zatruł te nuty, nie zrobił tego przypadkiem.

To nie było stare skażenie z przeszłości, jakieś radioaktywne pozostałości z czasów zimnej wojny.

Ktoś celowo rozprowadzał śmiercionośne zapisy muzyczne.

Pytanie brzmiało: dla kogo miał to być koncert ostatniego tchnienia?


Marek i Moczowód umówili się z Janem Majcherem w jednej z bydgoskich kawiarni.

Handlarz starociami okazał się być typowym cwaniaczkiem — lekko przygarbiony, z twarzą jak u sprzedawcy samochodów i spojrzeniem, które cały czas skanowało otoczenie.

— Panowie, jak mówiłem, te nuty pochodzą z pewnego pałacu w dawnych Prusach Wschodnich.

Moczowód przechylił głowę.

— Co za pałac?

— Nie wiem, Niemiec mi sprzedał.

Marek zmrużył oczy.

— Jaki Niemiec?

Majcher wzruszył ramionami.

— Kolekcjoner. Płacił gotówką. Powiedział, że nuty pochodzą z jego rodzinnej posiadłości.

Moczowód sięgnął po notatnik.

— Masz jego nazwisko?

Majcher pokazał telefon i przewinął historię wiadomości.

— Hans Dürer.

Marek uniósł brew.

— Dürer? Jak ten malarz?

Majcher wzruszył ramionami.

— Może jego potomek. Skąd mam wiedzieć?

Moczowód zapisał nazwisko, ale coś mu nie pasowało.

— A jak się z nim skontaktować?

Majcher spojrzał na nich z zakłopotaniem.

— No… nie mam do niego telefonu. Spotkaliśmy się raz we Wrocławiu, na aukcji.

Marek zmarszczył brwi.

— Czyli wziąłeś towar od kogoś, kogo nawet nie sprawdziłeś?

Majcher skrzyżował ramiona.

— Tak działa ten biznes.

Moczowód parsknął.

— Brzmi jak niezły wałek.

Majcher przewrócił oczami.

— Jeśli chcecie więcej informacji, musicie szukać we Wrocławiu.


Po spotkaniu Moczowód przekazał nazwisko Hansa Dürera do sprawdzenia.

Dwa dni później miał odpowiedź.

Nie istniał żaden kolekcjoner o tym nazwisku.

Nie było takiej osoby w żadnych niemieckich rejestrach.

A co najlepsze?

Na aukcji, o której mówił Majcher, nigdy nie sprzedawano żadnych XIX-wiecznych nut.

Marek westchnął ciężko.

— Czyli ten Dürer to wymysł?

Moczowód kiwnął głową.

— Albo przykrywka dla kogoś, kto chciał się pozbyć skażonych nut.

Marek przetarł twarz dłonią.

— Tylko dlaczego akurat muzycy byli celem?


Tymczasem profesor Karczyński z UMK w Toruniu przeprowadził dodatkowe testy radioaktywności nut.

Wyniki były jasne.

Polon-210 nie był wynikiem jakiegoś dawnego skażenia.

Został dodany niedawno.

Celowo.

Ktoś spreparował nuty, wiedząc, że trafią w ręce muzyków.

Tylko po co?

Marek miał coraz więcej pytań, ale jedna myśl nie dawała mu spokoju.

Czy ktoś chciał po prostu wywołać chaos?

A może chodziło o coś znacznie bardziej osobistego?

***

Marek Kwieciński czuł, że jest coraz bliżej odpowiedzi.

Ale miał też wrażenie, że z każdą odkrytą wskazówką zapuszczają się w coraz mroczniejsze rejony.

Ktoś rozpowszechniał skażone nuty.

Ktoś chciał zabić muzyków.

Pytanie brzmiało: dlaczego?


Moczowód od rana przeglądał raporty szpitalne.

Wreszcie znalazł coś, co zmroziło mu krew w żyłach.

We Wrocławiu, na oddziale hematologii, umarł starszy mężczyzna.

Jerzy Laskowski, 78 lat.

Wybitny pianista koncertowy, profesor akademii muzycznej.

Przyczyna zgonu? Niewydolność wielonarządowa wywołana tajemniczym zatruciem.

Marek zmarszczył brwi.

— Czy to…?

Moczowód kiwnął głową.

— Tak. Objawy jak u Kamili i Anny Bezjaj.

Marek poczuł zimny dreszcz.

— I pewnie też miał w domu stare nuty.

Moczowód rzucił raport na stół.

— Jego żona powiedziała, że kupił kilka egzemplarzy od jakiegoś handlarza starociami.

Marek nie musiał pytać, którego.

Jan Majcher.


Marek i Moczowód wrócili do Bydgoszczy i skonfrontowali Majchera.

Handlarz spocił się jak szczur, gdy pokazali mu zdjęcie pianisty.

— Nie wiem, o co chodzi! Ja tylko sprzedawałem nuty, nie miałem pojęcia, że coś z nimi jest nie tak!

Marek nachylił się nad stołem.

— Bzdura. Wiedziałeś.

Majcher zaczął się wiercić.

Moczowód przycisnął go mocniej.

— Powiedz nam prawdę, zanim znajdziemy cię martwego w rowie.

To podziałało.

Majcher spuścił głowę i westchnął.

— Dobrze, powiem wszystko…


Okazało się, że Jan Majcher miał długi.

Wielkie długi.

U ludzi, z którymi nie warto zadzierać.

W pewnym momencie zaczęli naciskać na niego, by pomógł im w pewnym „eksperymencie”.

— Miałem tylko rozprowadzić kilka egzemplarzy starych nut wśród muzyków.

Marek zacisnął szczękę.

— I nawet nie zapytałeś, dlaczego?

Majcher przygryzł wargę.

— Pytanie kosztowałoby mnie życie.

Moczowód przysunął się bliżej.

— Kto cię do tego zmusił?

Majcher przełknął ślinę i wyszeptał jedno nazwisko.

— Stanisław „Szkło” Kozłowski.

Marek zmrużył oczy.

Nie znał go, ale Moczowód pobladł.


Marek nigdy nie widział, żeby Moczowód wyglądał na aż tak spiętego.

— Kim jest ten Kozłowski?

Komisarz potarł twarz dłonią.

— Przestępca. Bardzo niebezpieczny człowiek.

— Czym się zajmuje?

— Nielegalnym handlem materiałami radioaktywnymi.

Marek przełknął ślinę.

— Czyli to on miał dostęp do polonu?

Moczowód kiwnął głową.

— I to on rozprowadzał go przez nuty.

Marek zmrużył oczy.

— Dlaczego? Czemu muzycy?

Moczowód westchnął.

— Tego jeszcze nie wiemy. Ale jedno jest pewne — ktoś bardzo nie chce, żebyśmy się tego dowiedzieli.


Kilka godzin później Marek wrócił do domu i zastał Kamilę siedzącą na werandzie.

Była blada, ale powoli dochodziła do siebie.

Gdy go zobaczyła, uśmiechnęła się lekko.

— Marek, coś przyszło pocztą.

Podała mu kopertę bez nadawcy.

Marek zmarszczył brwi i otworzył ją.

W środku znalazła się kartka z jednym zdaniem.

„Przestańcie grzebać, jeśli chcecie dożyć następnego koncertu.”

Marek spojrzał na Kamilę.

A potem spojrzał w stronę ciemniejącego horyzontu.

Ktoś wiedział, że są już zbyt blisko prawdy.

***

Marek Kwieciński siedział na werandzie, patrząc na ogród, który Kamila tak pieczołowicie pielęgnowała.

Wszystko się skończyło.

Ale wciąż miał wrażenie, że gdzieś w tle rozbrzmiewa ostatni, niepokojący akord.


Policja zatrzymała Jana Majchera.

Zaczęło się przesłuchanie, które szybko przerodziło się w pełne paniki wyznania.

Moczowód siedział za biurkiem, bez cienia emocji, słuchając, jak Majcher rozlewał się jak przeterminowane wino.

— Nie wiedziałem, że te nuty są skażone!

— Przestań, Majcher.

— Przysięgam! Kozłowski powiedział tylko, że mam je sprzedać muzykom, bo to rzadkie egzemplarze!

— A ty nawet nie zapytałeś, dlaczego?

— Mówisz to, jakby ludzie z mafii tłumaczyli swoje decyzje!

Moczowód zmrużył oczy.

— A Kozłowski?

Majcher przełknął ślinę.

— Zniknął.

Moczowód mimowolnie zaklął pod nosem.


Profesor Karczyński nie próżnował.

Po dokładnych analizach ustalił, że polon-210 w nutach pochodził z laboratorium na Ukrainie.

Część nielegalnego transportu zaginęła kilka miesięcy wcześniej.

Teraz znaleźli jego fragment — rozprowadzony wśród muzyków.

Marek przyglądał się raportowi, czując, jak zimno rozlewa mu się po plecach.

— Czyli ktoś wykorzystał nuty jako narzędzie morderstwa?

Karczyński skinął głową.

— Albo jako test.

Moczowód odsunął krzesło.

— Czyli to nie był atak na konkretne osoby. To była próba generalna.

Marek spojrzał na niego poważnie.

— Próba przed czym?

Nikt nie znał odpowiedzi.

Ale wszyscy mieli złe przeczucia.


Kamila powoli wracała do zdrowia.

Jej włosy zaczęły odrastać, skóra odzyskała kolor, a energia powoli wracała.

Marek patrzył na nią z mieszanką miłości i niepokoju.

— Nigdy więcej nie będziemy kupować antyków.

Kamila zaśmiała się cicho.

— Chyba że będą ołowiane.

Marek parsknął śmiechem, ale gdzieś w głębi duszy wiedział, że ten śmiech jest tylko przykrywką.

Gdzieś tam, w cieniu, ktoś eksperymentował ze śmiercią.

I pewnego dnia może spróbować zagrać tę melodię ponownie.

„Fryzjer z Łochowa”

Łochowo.

Wieś pod Bydgoszczą, gdzie życie toczy się powoli, sennie, bez większych dramatów.

Przynajmniej do czasu.


Było już dobrze po północy, gdy Katarzyna Michalak wracała samotnie z pracy.

Jej kroki odbijały się echem w pustej uliczce, gdzie jedynym dźwiękiem był szum drzew.

Nie zauważyła, że ktoś ją obserwuje.

Nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy coś twardego uderzyło ją w tył głowy.


Następnego dnia Katarzynę znaleziono na skraju lasu.

Żyła.

Ale jej głowa… była ogolona na łyso.

Na skórze widniały głębokie nacięcia, jakby ktoś próbował oderwać fragment jej owłosienia.

To już trzeci taki przypadek w ciągu pół roku.

Lokalne media oszalały.

„Fryzjer z Łochowa atakuje ponownie!” — głosił nagłówek porannej gazety.

Mieszkańcy zaczęli wpadać w panikę.


Marek nie przejmował się miejskimi plotkami.

Siedział w lokalnym sklepie spożywczym, przeglądając gazetę.

— No i znowu Fryzjer się popisał! — zażartował, podnosząc wzrok na kasjerkę. — Może by tak go zatrudnić u pani Krysi w salonie?

W sklepie kilka osób się zaśmiało.

Ale jedna osoba nie.

Stanisław Mameja, jego sąsiad, spojrzał na niego dziwnie.

Marek nie zwrócił na to uwagi.

Ale powinien.


Następnego ranka Marek obudził się w swoim domu, przeciągnął i wyszedł na ganek.

Zamarł.

Na środku podwórka leżał odcięty skalp.

Kawałek skóry i włosów, zakrwawiony, paskudny.

Marek poczuł, jak robi mu się zimno.

A potem zauważył, że przez płot obserwuje go Stanisław Mameja.

Jego oczy mówiły wszystko:

„Wiem, co zrobiłeś.”

Ale Marek nie zrobił nic.

Ktoś chciał go wrobić.

***

Marek Kwieciński patrzył na skalp leżący na jego podwórku i czuł, jak krew odpływa mu z twarzy.

Ktoś chciał go wrobić.

I to skutecznie.


Tego samego dnia do drzwi Marka zapukała policja.

Komisarz Ryszard Moczowód stał na progu z kamienną twarzą, a obok niego aspirant Jolanta Świst — młoda, ambitna policjantka, która patrzyła na Marka, jakby już go skazała.

— Panie Kwieciński, mamy kilka pytań.

Marek westchnął i sięgnął po płaszcz.

— Zwykle do przesłuchań zabieracie ludzi w kajdankach, czy mam wyjątek, bo jestem artystą?

Świst zmrużyła oczy.

— Na razie wystarczy, że przyjedzie pan dobrowolnie.

Marek zerknął na Kamilę, która stała w drzwiach z niepokojem w oczach.

— Wracam na obiad. — rzucił, ale oboje wiedzieli, że nie był tego pewien.


Na komisariacie Marek usiadł naprzeciwko Moczowoda i Świst, starając się nie wyglądać na zdenerwowanego.

— Panie Kwieciński, wie pan, dlaczego tu jest? — zapytał komisarz.

— Bo ktoś podrzucił mi na podwórko trofeum z horroru klasy B?

Świst oparła dłonie na stole.

— To nie jest śmieszne. Skalp należy do Katarzyny Michalak, ostatniej ofiary Fryzjera.

Marek zmarszczył brwi.

— Jak to możliwe?

Moczowód przeciągnął dłonią po brodzie.

— Tego chcielibyśmy się dowiedzieć.

Świst wbiła w niego spojrzenie.

— Mamy świadka, który twierdzi, że zachowuje się pan podejrzanie.

— Świadka?

— Pański sąsiad, Stanisław Mameja.

Marek wywrócił oczami.

— No tak. Mameja. Człowiek, który wiesza czosnek na płocie, bo myśli, że chroni go przed 5G.

Moczowód przysunął się bliżej.

— Panie Kwieciński, ma pan jakiś dowód na to, że nie miał pan nic wspólnego z tą sprawą?

— A pan ma jakiś dowód na to, że miałem?

Świst zmrużyła oczy.

— Włosy z podwórka to wystarczający powód, by pana zatrzymać.

Marek poczuł, jak robi mu się gorąco.

Był w pułapce.


Po przesłuchaniu Marek wrócił do domu, ale coś było inaczej.

Sąsiedzi unikali jego wzroku.

Ludzie w sklepie przestali się z nim witać.

Kiedy przechodził obok grupki kobiet, jedna z nich odsunęła się zbyt ostentacyjnie.

Szeptali.

Patrzyli.

Osądzali.

Kamila widziała, co się dzieje, i zaciskała pięści.

— To absurd. Znasz tych ludzi od lat. Jak mogą cię o to podejrzewać?

Marek westchnął, sięgając po gazetę, która trafiła na ich wycieraczkę.

Na okładce wielki nagłówek:

„Fryzjer wciąż na wolności! Czy to ktoś, kogo znamy?”

Oto, jak działa strach.


Wieś zaczynała się od niego odsuwać.

Policja nie miała wystarczających dowodów, by go oskarżyć, ale to nie miało znaczenia.

Jeśli nie udowodni swojej niewinności, ktoś w końcu może wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.

Marek spojrzał na Kamilę.

— Muszę dowiedzieć się, kto naprawdę to robi.

Kamila kiwnęła głową.

— I zrobimy to razem.

***

Łochowo — parafia św. Antoniego.

Czesław Plwocina pochylił się nad stertą zeszytów, poprawiając okulary.

Na stole leżały kartkówki uczniów, które sprawdzał z irytującą starannością.

Dzień w dzień chodził korytarzami szkoły, rozdawał uśmiechy, kiwał głową do rodziców i grzecznie mówił „Szczęść Boże”.

Wszyscy go znali. Wszyscy mu ufali.

A on… doskonale to wykorzystywał.


Plwocina był człowiekiem przeciętnym w każdym możliwym aspekcie.

— Średniego wzrostu.

— Szczupły, ale z lekkim brzuszkiem.

— Łysiejący, z przerzedzoną grzywką, którą układał starannie jak relikwię.

— Nosił okulary w cienkich oprawkach i swetry, które zawsze wyglądały na zbyt duże.

Nigdy nie rzucał się w oczy.

I właśnie to sprawiało, że był tak groźny.

Nikt go nie podejrzewał.


Plwocina zamykał się w swoim ciasnym mieszkanku przy plebanii i z namaszczeniem wyciągał swoją kolekcję trofeów.

Pasemka włosów, starannie posegregowane i owinięte w chusteczki.

Każde należało do innej kobiety.

Każde miało dla niego znaczenie.

Patrzył na nie z niemal religijną czcią.

— Grzech trzeba zmyć.

Włosy były źródłem pokusy.

Były symbolem rozwiązłości.

On nie zabijał.

On oczyszczał.

W jego pokręconym umyśle był narzędziem boskiej sprawiedliwości.

Ale teraz… miał problem.


Plwocina słuchał radia, w którym znów mówili o „Fryzjerze z Łochowa”.

Ale coś się zmieniło.

Nagle wszystko zaczęło się kręcić wokół Marka Wyrwy.

— W Łochowie zatrzymano podejrzanego…

— Były muzyk filharmonii bydgoskiej…

— W jego ogrodzie znaleziono skalp jednej z ofiar…

Plwocina zmarszczył brwi.

Nie podobało mu się to.

To była jego sprawa.

Jego dzieło.

Nie zamierzał pozwolić, żeby jakiś podstarzały rockman zawłaszczył jego miejsce w historii.

Ale jednocześnie… mógł to wykorzystać.


Plwocina wiedział, że Marek nie ma nic wspólnego z jego misją.

Ale skoro policja skupiła się na nim… to dlaczego by tego nie podkręcić?

Tej nocy Plwocina zakradł się pod dom Kwiecińskiech i wsunął przez płot zakrwawioną chusteczkę.

Zawierała kolejne pasmo włosów.

Na drugi dzień policja miała kolejną wskazówkę.

Doprowadzającą ich wprost do niewinnego człowieka.


Komisarz Moczowód patrzył na nowy „dowód” i czuł, że coś tu śmierdzi.

Wszystko było zbyt łatwe.

Zbyt oczywiste.

Świst była jednak zachwycona.

— Mamy go!

Moczowód przygryzł wargę.

— Za proste.

— Co?

— Jakieś to… zbyt układne. Skalp, teraz chusteczka? Jakby ktoś bardzo chciał, żebyśmy poszli po tropie Wyrwy.

Świst parsknęła.

— Bo powinniśmy!

Ale Moczowód nie był przekonany.

Coś mu mówiło, że prawdziwy Fryzjer wciąż jest na wolności.


Tymczasem sytuacja w Łochowie wymykała się spod kontroli.

— Ktoś pomazał drzwi domu Kwiecińskich czerwoną farbą.

— Pod sklepem ktoś rzucił w Marka zgniłym jabłkiem.

— Ludzie przestali mówić Kamili „dzień dobry”.

Strach robił swoje.

A Plwocina?

Patrzył i się uśmiechał.

***

Łochowo już nie było spokojną wsią.

Strach zmienił się w gniew.

A gniew… potrzebował ofiary.


Wieczorem w gospodzie „Pod Dębem” zebrała się grupa mieszkańców.

Rozmowy toczyły się szeptem, ale napięcie było wyczuwalne w powietrzu.

— Ile jeszcze mamy czekać? — rzucił Bogdan Stępień, lokalny mechanik.

— Policja nic nie robi. — dodał ktoś inny.

— Przecież wszystko się zgadza! Kwieciński ma te włosy na podwórku! Świadek mówił, że zachowuje się podejrzanie!

W końcu ktoś powiedział to, co wszyscy mieli na myśli.

— Musimy zrobić porządek sami.


Tymczasem Kamila nie zamierzała siedzieć bezczynnie.

Wpadła na komisariat, wściekła jak nigdy.

— Ryszardzie, musisz coś zrobić!

Moczowód oderwał wzrok od raportów i spojrzał na nią zmęczonymi oczami.

— Kamila, ja…

— Nie ma „ja”! Tam, na zewnątrz, ludzie chcą zlinczować mojego męża!

Świst prychnęła.

— Pani Kwieciński, ludzie są zdenerwowani. Ale jeśli pana mąż jest niewinny, nie ma się czego obawiać.

Kamila odwróciła się do niej powoli.

— A jeśli nie zamierzają czekać na wasze „jeśli”?

Moczowód zacisnął zęby.

Wiedział, że musi działać. I to szybko.


Marek, czując, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna, postanowił działać na własną rękę.

Z pomocą znajomego informatyka zdobył dostęp do kamer monitoringu ze wsi.

Przewijał nagrania, szukając czegokolwiek, co mogło pomóc oczyścić jego imię.

Aż w końcu znalazł coś, co zmroziło mu krew w żyłach.


Na nagraniu z nocnej kamery przy szkole widać było sylwetkę mężczyzny.

Czesław Plwocina.

Katecheta krążył po ulicy niedaleko miejsca, gdzie zaatakowano Katarzynę Michalak.

Ale w rozmowie z policją twierdził, że spał.

Czyli kłamał.

Marek natychmiast wysłał nagranie do Moczowoda.

Ale nie przewidział jednego…


Zanim Moczowód zdążył cokolwiek zrobić, pod domem Marka zebrał się rozwścieczony tłum.

Dwadzieścia, może trzydzieści osób.

Z kijami, latarkami, niektórzy z butelkami w dłoniach.

Chcieli sprawiedliwości.

Chcieli krwi.

Ktoś rzucił kamieniem w okno.

— Wychodź, Fryzjerze!

Marek stanął w drzwiach, ale Kamila złapała go za rękę.

— Nie rób tego!

— Nie mogę siedzieć w domu jak szczur.

Tymczasem tłum coraz bardziej się nakręcał.

Ktoś wyciągnął łańcuch, ktoś inny zapalniczkę.

To mogło skończyć się tragedią.

I wtedy z piskiem opon na podjazd wjechały dwa radiowozy.

Moczowód wysiadł jako pierwszy, a obok niego kilkoro policjantów.

— Wracać do domów! Natychmiast!

Tłum zawahał się.

Ale niektórzy jeszcze się nie poddawali.

— Czego bronicie mordercy?!

— Jak długo mamy się bać?!

Moczowód wciągnął powietrze i wypalił:

— Bo może prawdziwy Fryzjer wcale nie stoi przed wami.

Zapanowała cisza.

A potem Marek zrobił krok naprzód i powiedział cicho:

— Spójrzcie na nagranie. Może znajdziecie tam kogoś, kogo dobrze znacie.

Tłum nie był już tak pewny siebie.

Niektórzy zaczęli się rozchodzić.

A kilku spojrzało na siebie ze wstydem.


Tej nocy Czesław Plwocina zrozumiał, że sytuacja wymknęła się spod kontroli.

Marek odnalazł nagranie.

Marek zaczął kopać.

A jeśli ktoś jeszcze zacznie szukać…

Plwocina usiadł na krześle i nerwowo obracał w dłoniach nożyczki.

— Trzeba to zakończyć.

Raz na zawsze.

***

Czesław Plwocina czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg.

Marek Kwieciński nie zamierzał przestać kopać.

A komisarz Ryszard Moczowód właśnie zaczął sprawdzać jego przeszłość…


Moczowód siedział przy biurku, przeglądając stare akta.

Nazwisko Plwocina pojawiło się w policyjnych raportach…

Ale nie w Łochowie.

Siedem lat wcześniej pracował jako katecheta w małej miejscowości na Podlasiu.

I co się tam wydarzyło?

— Trzy kobiety zniknęły bez śladu.

— Nigdy ich nie odnaleziono.

— Śledztwo umorzono z braku dowodów.

A tuż po zaginięciach?

— Plwocina nagle rzucił pracę i przeprowadził się do Łochowa.

Moczowód zacisnął szczękę.

To nie był przypadek.

Katecheta uciekał przed czymś.

A teraz znów zostawił za sobą ślad.


Marek wiedział, że musi działać natychmiast.

Ludzie nadal widzieli w nim potwora.

Mógł czekać, aż policja zajmie się Plwociną…

Ale mógł też sam znaleźć dowody.

A jeśli gdzieś miały być…

To w gabinecie Plwociny w szkole.


Nocą Marek zakradł się do szkoły i wytrychem otworzył drzwi do pokoju katechety.

Wewnątrz pachniało starym drewnem i kadzidłem.

Ale w powietrzu unosił się też inny zapach.

Metaliczny. Ostry.

Zapach krwi.

Marek rozejrzał się po pomieszczeniu.

A potem zauważył szafkę zamkniętą na klucz.

Z całej siły pchnął drzwi ramieniem.

Coś trzasnęło.

A potem… poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła.


— Kosmyki włosów zawinięte w białe chusteczki.

— Zdjęcia kobiet — tych, które przeżyły… i tych, które nigdy nie wróciły do domów.

— Nożyczki pokryte czymś, co wyglądało jak zaschnięta krew.

— A na samym dnie… torba.

Marek otworzył ją drżącymi rękami.

I wtedy jego oddech przyspieszył.

W środku były skalpy.

Prawdziwe.

Nie było już wątpliwości.

Plwocina był Fryzjerem z Łochowa.


Drzwi gabinetu skrzypnęły.

Marek poderwał głowę.

W progu stał Plwocina.

W ręku trzymał nóż do tapet.

I uśmiechał się.

— Zbyt ciekawski, panie Kwieciński.

Marek powoli cofnął się, ale Plwocina zamknął drzwi na klucz.

— Myślisz, że to wszystko było przypadkowe? — mruknął katecheta, przesuwając palcem po ostrzu.

— Ty… jesteś chory.

Plwocina pochylił głowę.

— Nie, panie Marku. Ja jestem wybrany.

A potem rzucił się na niego.


Marek padł na ziemię, unikając pierwszego ciosu.

Nóż przejechał mu tuż obok ucha.

Plwocina był silniejszy, ale Marek walczył o życie.

W końcu udało mu się kopnąć katechetę w brzuch i rzucić na biurko.

Nóż upadł na ziemię.

Plwocina zaczął się podnosić.

Ale wtedy drzwi wyważyli policjanci.


— Zostaw go, skurwysynu!

Marek zobaczył, jak Moczowód celuje w Plwocinę pistoletem.

Katecheta podniósł ręce, oddychając ciężko.

— Zrozumcie… ja tylko chciałem im pomóc.

Moczowód nie zamierzał słuchać.

— Ręce na ścianę, Plwocina. Już po tobie.

Katecheta został skuty i wyprowadzony z budynku.

Marek oparł się o biurko, oddychając ciężko.

To było koniec.

Ale nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek przejdzie obok szkoły bez dreszczu.

***

Łochowo wróciło do swojego sennego rytmu.

Ale dla Marka Wyrwy i jego żony Kamili nic nie było już takie samo.


Dwa dni po aresztowaniu Czesław Plwocina został formalnie oskarżony o napaści na kobiety i próbę morderstwa.

— Dowody były przytłaczające.

— Znalezione w jego gabinecie skalpy i kosmyki włosów.

— Nagrania z monitoringu.

— Świadectwa ocalałych ofiar.

Katecheta nie zaprzeczał.

Ale też nigdy nie okazał skruchy.

Podczas przesłuchania patrzył na Moczowoda i Marka z tym samym spokojnym uśmiechem.

— Nie rozumiecie. Ja chciałem im pomóc.

Moczowód nie wytrzymał i uderzył dłonią w stół.

— Zamknij się, świrze.

Plwocina został skazany na 25 lat więzienia.

Ale dla Marka… to nie było zwycięstwo.


Marek mógł teraz swobodnie chodzić po wsi.

Nie rzucano już w niego zgniłymi jabłkami.

Nikt nie szeptał „Fryzjer” za jego plecami.

Ale coś pozostało.

Pewna bariera, która nigdy do końca nie zniknie.

Niektórzy przepraszali.

Inni udawali, że nic się nie stało.

A jeszcze inni po prostu patrzyli na niego z dystansem.

Jakby gdzieś w głębi siebie nadal się zastanawiali…

A jeśli jednak?

Marek nauczył się z tym żyć.

Kamila wróciła do normalności, ale strach już w niej pozostał.

Gdy ktoś wieczorem stukał do drzwi, wzdrygała się odruchowo.

Marek udawał, że tego nie widzi.

Ale widział.


Późnym wieczorem Marek siedział na werandzie z komisarzem Moczowodem.

Na stole stała butelka whisky i dwie szklanki.

Nie mówili przez dłuższą chwilę.

Po prostu gapili się w ciemność.

Marek wziął łyk i westchnął.

— Mówili, że emerytura to spokój.

Moczowód parsknął śmiechem i pokręcił głową.

— Chyba nigdy nie byłeś na mojej emeryturze.

Marek uśmiechnął się pod nosem i podniósł szklankę.

— No to za ciebie, Ryszardzie. Żebyś jeszcze długo nie przeszedł na tę swoją emeryturę.

Komisarz stuknął swoją szklanką o jego i wypił łyk.

— I za ciebie, Marek. Żebyś nigdy więcej nie znalazł niczego podejrzanego na własnym podwórku.

Marek zaśmiał się cicho.

Ale gdzieś w głębi siebie wiedział, że to nie była jego ostatnia przygoda.

Że w Łochowie wciąż mogą czaić się tajemnice.

I że spokój to tylko chwilowa przerwa przed kolejną burzą.

Tajemnica rosyjskiej sklejki

Łochowo, spokojny wieczór.

Marek Kwieciński siedział na werandzie swojego domu, popijając herbatę.

Nic nie zapowiadało, że jego życie zaraz zamieni się w kryminał.

— Marek, postanowiłam coś ważnego.

Marek zerknął na Kamilę z niepokojem.

Znał ten ton.

Nie zwiastował niczego dobrego.


— Chcę zamieszkać w budzie dla psa.

Marek omal się nie zakrztusił.

— Słucham?

Kamila była śmiertelnie poważna.

— Chcę połączyć się z naturą. Pieski mają w sobie spokój. Żyją prosto. Też chcę tego doświadczyć.

Marek wiedział, że jak zacznie dyskutować, to przegra.

— Dobrze. Zbuduję ci budę.

Kamila poklepała go po ramieniu.

— Dlatego cię kocham.


Następnego dnia Marek ruszył do leśniczówki po materiały.

Chciał załatwić sprawę szybko, wrócić do domu i udawać, że jego żona nie zamierza spać w budzie.

Nie przewidział jednego.

Że w leśniczówce czekała na niego Pipi Podgardlanka.


Pipi była piękna.

Niepokojąco piękna, jak na leśniczówkę pod Bydgoszczą.

— Długie, kasztanowe włosy.

— Zielone oczy, które zdawały się przeszywać rozmówcę.

— Postawa, jakby była księżniczką, a nie córką leśnika.

Marek z miejsca poczuł, że dziewczyna tu nie pasuje.

— Potrzebuję sklejki. Na budę dla psa.

Pipi zaśmiała się lekko.

— Oryginalne zamówienie. Ale coś się znajdzie.

Przyprowadziła go do magazynu i pokazała mu stertę drewnianych płyt.

Marek spojrzał na jedną z nich i zmarszczył brwi.

Były na niej napisy. W języku rosyjskim.


— Co to za sklejka?

Pipi drgnęła.

— Taka, jak każda inna. Bierze pan czy nie?

Marek zauważył, że nagle stała się nerwowa.

Jakby chciała się go jak najszybciej pozbyć.

Ale Marek nie był z tych, co się kłócą o kawałek drewna.

Zapłacił, zapakował arkusze do samochodu i odjechał.

Nie podejrzewał, że za kilka dni znów usłyszy o Pipi.

Tyle że tym razem już nie będzie żyła.


Kilka dni później Marek siedział przy stole, gdy Kamila włączyła wiadomości.

— „W Kanale Noteckim znaleziono ciało młodej kobiety.”

— „Poderżnięte gardło.”

— „Ofiara to 20-letnia Pipi Podgardlanka.”

Marek zamarł.

Dziewczyna, która sprzedała mu sklejkę… została zamordowana.

Jego wzrok padł na stos drewnianych płyt, które leżały w kącie.

Z rosyjskimi napisami.

I wtedy poczuł, że coś jest bardzo nie w porządku.

***

Łochowo zaczęło huczeć od plotek.

Morderstwo w spokojnej wsi to rzadkość.

A fakt, że ofiarą była młoda, piękna dziewczyna, tylko podsycał sensację.

Ale Marek Kwieciński nie miał czasu na plotki.

Bo to jego nazwisko pojawiło się na policyjnej liście rozmówców.


Drzwi zatrzęsły się od mocnego pukania.

Kamila odłożyła herbatę i spojrzała na Marka.

— Kogo diabli niosą o tej porze?

Marek otworzył drzwi… i zamarł.

Na progu stał komisarz Ryszard Moczowód.

Obok niego aspirant Jolanta Świst — z tym samym wyrazem twarzy, jaki miała nauczycielka, gdy złapała ucznia na ściąganiu.

— Panie Kwieciński, musimy porozmawiać.


Marek siedział przy kuchennym stole, naprzeciwko komisarza.

— Kiedy ostatni raz widział pan Pipi Podgardlankę? — zapytał Moczowód.

— Kilka dni temu. Sprzedała mi sklejkę.

Świst zerknęła na niego uważnie.

— I nie zauważył pan niczego dziwnego?

Marek odchylił się na krześle.

— Była zdenerwowana. Jakby chciała, żebym szybko wyszedł.

— Czy rozmawialiście o czymś jeszcze?

Marek przypomniał sobie te rosyjskie napisy.

Wiedział, że jeśli zacznie się wykręcać, policja i tak się dowie.

— Tak. Na sklejce były dziwne oznaczenia. W cyrylicy.

Moczowód zmarszczył brwi.

— Pokaże nam pan te arkusze?


Marek wyprowadził ich na podwórko, gdzie w kącie pod ścianą leżały arkusze drewna.

Moczowód przesunął dłonią po jednym z nich.

Świst wyciągnęła telefon i zrobiła zdjęcie napisów.

— Wie pan, co to oznacza?

— Nie mam pojęcia.

Moczowód spojrzał na niego uważnie.

— To stara sklejka wojskowa. Radziecka.

Marek zmarszczył brwi.

— I co? Pipi handlowała zabytkami?

Świst prychnęła.

— Może czymś więcej. Może czymś, co kogoś przeraziło na tyle, żeby poderżnąć jej gardło.


Marek zaczynał się niepokoić.

Jeśli Pipi rzeczywiście była zamieszana w coś podejrzanego, to czy jej ojciec o tym wiedział?

Postanowił sam z nim porozmawiać.

Leśniczy Podgardlanka siedział przed domem, paląc papierosa.

Marek usiadł naprzeciwko.

— Skąd była ta sklejka?

Podgardlanka zmrużył oczy.

— Z magazynu, gdzie zwykle bierzemy drewno.

— Nie wiedziałeś, że jest rosyjska?

— A co za różnica? To tylko drewno.

Marek patrzył na niego uważnie.

Coś tu nie grało.

Podgardlanka za szybko chciał zakończyć temat.

Ale Marek nie zamierzał odpuszczać.

***

Łochowo miało swoje sekrety.

A im bardziej Marek Kwieciński drążył sprawę, tym więcej ludzi zaczynało unikać jego wzroku.


Komisarz Moczowód siedział nad raportem sekcji zwłok Pipi Podgardlanki, popijając zimną kawę.

— Przyczyną śmierci była rana cięta na szyi.

— Brak śladów walki — atak był szybki i precyzyjny.

— Pod paznokciami znaleziono drobne ślady smaru i drzazgi — jakby Pipi coś naprawiała lub przenosiła.

W tym momencie aspirant Jolanta Świst weszła do gabinetu, trzymając świeży raport.

— Mamy nowy trop.

Moczowód uniósł brwi.

— Zamieniam się w słuch.

Świst rzuciła na biurko zdjęcie.

Na fotografii stał wysoki mężczyzna o surowej twarzy, ubrany w skórzaną kurtkę.

— Andriej Czernienko. Rosjanin.

— Czym się zajmuje?

— Oficjalnie? Biznesmen. Nieoficjalnie? Przemytnik.

— Co go łączyło z Pipi?

— Byli widziani razem kilka dni przed jej śmiercią.

Moczowód podrapał się po brodzie.

— A gdzie teraz jest ten Czernienko?

Świst uśmiechnęła się krzywo.

— Zniknął. Dzień po śmierci Pipi.

Moczowód zaklął pod nosem.

— To nigdy nie jest dobry znak.


Marek wiedział jedno — jeśli ktoś w tej wsi coś wie, to prędzej czy później to powie.

Trzeba było tylko zapytać odpowiednich ludzi.

Najpierw poszedł do gospody „Pod Dębem”.

Miejscowi milknęli na jego widok.

Ale Marek nie zamierzał się poddać.

Usiadł przy barze i zamówił piwo.

Obok niego siedział Bolek Krupa — miejscowy kierowca, który znał wszystkich i wszystko.

Marek nachylił się do niego.

— Słuchaj, Bolek… Co wiesz o Andrieju Czernience?

Bolek spojrzał na niego z przestrachem.

— Nie powinieneś o niego pytać.

— Czemu?

— Bo nie chcesz skończyć jak Pipi.


Tymczasem Moczowód analizował stare sprawy.

— W ciągu ostatniego roku w rejonie Łochowa kilka razy przechwycono podejrzane transporty.

— Zawierały stare, radzieckie materiały wojskowe — skrzynie z narzędziami, przestarzałe elementy uzbrojenia, a nawet odłamki sprzętu lotniczego.

— Leśniczy Podgardlanka kilka razy był widziany w pobliżu miejsc przechwycenia towaru.

Moczowód wyciągnął wniosek.

Pipi mogła się w coś wplątać.

Mogła odkryć, że ojciec i Czernienko kombinowali coś z nielegalnym towarem.

I mogła za to zapłacić życiem.


Marek postanowił ponownie odwiedzić leśniczego.

Tym razem Roman Podgardlanka był wyraźnie mniej chętny do rozmowy.

— Czego chcesz, Kwieciński?

— Odpowiedzi.

— Na co?

— Na przykład… skąd znałeś Andrieja Czernienkę?

Podgardlanka zaciągnął się papierosem i długo nie odpowiadał.

A potem rzucił tylko jedno zdanie.

— Nie mam pojęcia, gdzie jest Czernienko. I radzę ci, żebyś przestał szukać.

Marek wiedział jedno.

Podgardlanka kłamał.

***

Łochowo zapadło w dziwną ciszę.

Morderstwo Pipi przestało być tematem rozmów.

Ludzie przestali pytać.

Nikt nie chciał się wtrącać.

Marek Kwieciński czuł, że to zła wróżba.

Bo jeśli wszyscy się boją mówić, to znaczy, że prawdziwy morderca wciąż jest na wolności.


Marek postanowił skończyć budę dla Kamili.

Nie dlatego, że wciąż wierzył w jej pomysł „połączenia się z naturą”.

Ale dlatego, że czuł, że ta buda może kryć odpowiedzi.

Podniósł jedną z płyt sklejki i wtedy coś przykuło jego uwagę.

Jeden z arkuszy był dziwnie gruby.

Za gruby.

Marek przejechał dłonią po krawędzi.

Płyta była delikatnie rozwarstwiona.

Jakby ktoś coś w niej ukrył.


Marek wziął nóż i ostrożnie wsunął ostrze w szczelinę sklejki.

Drewniana warstwa pękła.

W środku był owinięty w folię pakunek.

Marek rozejrzał się nerwowo.

Miał złe przeczucia.

Delikatnie rozwinął folię i zobaczył dwie rzeczy.

— Pogniecioną kartkę — notatki Pipi.

— Mały metalowy klucz.

Klucz do czego?


Kamila wyszła przed dom, żeby wytrzepać dywan.

I wtedy zamarła.

Na drodze stało dwóch mężczyzn.

Nieznani.

W czarnych kurtkach.

Jeden z nich spojrzał na dom Kwiecińskich i powiedział coś do drugiego.

A potem ruszyli w stronę furtki.

Kamila rzuciła dywan i wbiegła do domu.

— Marek!

Marek uniósł wzrok znad pakunku.

— Co jest?

— Jacyś ludzie idą w naszą stronę.

Marek zerknął przez okno i nagle zrobiło mu się duszno.

Ci ludzie nie przyszli pogratulować mu dobrej budowy.


Marek nie zdążył się ukryć.

Zanim zamknął drzwi, jeden z mężczyzn wepchnął je ramieniem.

Marek padł na podłogę.

Drugi typ wszedł do środka i wyciągnął nóż.

— Klucz.

Marek udawał, że nie wie, o co chodzi.

— Jaki klucz?

Cios był szybki.

Typ złapał Marka za kołnierz i przycisnął go do ściany.

— Nie udawaj, że nie wiesz.

Marek czuł, że jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, to jego historia może skończyć się w podobnym miejscu, co historia Pipi.


Kamila nie była typem kobiety, która siedzi bezczynnie, gdy jej męża dusi dwóch oprychów.

Chwyciła ciężką patelnię i zamachnęła się na jednego z napastników.

ŁUP!

Typ jęknął i puścił Marka.

Marek wykorzystał moment i wbił łokieć w brzuch drugiego.

Zamieszanie. Szarpanina.

Marek chwycił pakunek i wybiegł tylnymi drzwiami.

Nie oglądając się, wskoczył do samochodu i odpalił silnik.

Napastnicy byli tuż za nim, ale zanim dobiegli, Marek z piskiem opon ruszył w stronę miasta.

Musiał jak najszybciej dotrzeć do Moczowoda.


Komisarz Moczowód patrzył na mały metalowy klucz i kartkę Pipi.

Na kartce było kilka nerwowo zapisanych słów:

— „Czernienko coś ukrywa.”

— „Ojciec wie więcej, niż mówi.”

— „Klucz do wszystkiego jest w…”

I w tym miejscu tekst był zamazany.

Moczowód zgniótł papierek w dłoni i spojrzał na Marka.

— Teraz mamy coś konkretnego.

Marek westchnął ciężko.

— Cieszę się, że pan tak uważa, bo ja prawie dostałem nożem w brzuch.

Moczowód uśmiechnął się pod nosem.

— Witaj w prawdziwym śledztwie, Kwieciński.

***

Noc była wyjątkowo cicha.

Zbyt cicha.

Marek Kwieciński nigdy nie był fanem nocnych wypraw, ale dzisiejsza podróż budziła w nim szczególny niepokój.

Siedział w policyjnym wozie obok Ryszarda Moczowoda, który prowadził jak zawsze — pewnie, ale z nerwowym napięciem widocznym w szczękach.

Wiedzieli, że leśniczówka kryła odpowiedzi.

Ale kryła też mordercę.


— Marek i Moczowód rozszyfrowali notatki Pipi.

— Klucz, który znaleźli w sklejce, pasował do skrytki w starej leśniczówce.

— To tam Pipi musiała coś ukryć — coś, co kosztowało ją życie.

Marek przełknął ślinę.

— A jeśli to pułapka?

Moczowód rzucił mu krótkie spojrzenie.

— Oczywiście, że to pułapka. Ale musimy w nią wejść.


Kiedy dotarli na miejsce, las zdawał się żyć własnym życiem.

Drzewa szumiały cicho, jakby ostrzegały ich przed tym, co czeka w środku.

Leśniczówka stała na odludziu — mała, stara, drewniana, z przygaszonym światłem w jednym oknie.

Moczowód wysiadł pierwszy, trzymając rękę na kaburze.

Marek nie miał broni.

Tylko nerwy i świadomość, że wpadł w coś, z czego może nie wyjść cało.


— Drzwi były uchylone.

— W środku panował półmrok.

— W rogu siedział Roman Podgardlanka.

Na stole leżała butelka wódki, a obok niej… pistolet.

Leśniczy uniósł wzrok i uśmiechnął się smutno.

— Spodziewałem się was.

Moczowód wszedł powoli, Marek tuż za nim.

— Gdzie klucz pasuje, Podgardlanka? — zapytał komisarz.

— Już dawno nie ma znaczenia.

Marek miał ochotę go uderzyć.

— Zabiłeś własną córkę.

Podgardlanka sięgnął po pistolet, ale nie podniósł go jeszcze.

— Ona nie rozumiała…

— Czego?

Leśniczy odetchnął głęboko.

— Interesy to jedno. Ale rodzina… Rodzina nie powinna się wtrącać.


Pipi dowiedziała się prawdy o interesach ojca.

— Podgardlanka handlował rosyjskimi materiałami wojskowymi.

— Czernienko był jego wspólnikiem.

— Pipi znalazła dowody i chciała iść na policję.

Ojciec nie mógł na to pozwolić.

Marek zacisnął pięści.

— Więc ją zabiłeś.

Podgardlanka sięgnął po broń.

— Nie miałem wyboru.

Ale zanim zdążył pociągnąć za spust…


— Drzwi leśniczówki wyleciały z hukiem.

— Do środka wpadło trzech uzbrojonych mężczyzn.

— Na czele stał Andriej Czernienko.

Marek ledwo zdążył uskoczyć, gdy padły pierwsze strzały.

Kule świsnęły w powietrzu.

Podgardlanka upadł na ziemię, trafiony prosto w pierś.

Moczowód wyciągnął broń i odpowiedział ogniem.

Marek rzucił się za drewnianą ławę, próbując nie dostać kulką w głowę.


— Podgardlanka nie żył — dostał prosto w serce.

— Czernienko strzelał, ale nie przewidział jednego — policja była szybsza.

— Moczowód trafił go w ramię.

Czernienko jęknął i upadł.

Jego ludzie zaczęli uciekać.

Marek wyczołgał się zza ławy, serce waliło mu jak młot.

Moczowód podszedł do rannego Czernienki i przykucnął obok.

— Koniec gry, przyjacielu.

Czernienko splunął na ziemię.

— Nie wiecie nawet połowy.


— Podgardlanka zginął — nie odpowie już za swoje zbrodnie.

— Czernienko został postrzelony i aresztowany.

— Ale czy to na pewno koniec?

Marek przyglądał się trupowi Podgardlanki i poczuł zimny dreszcz.

To miał być ojciec, który kocha swoją córkę.

A zamiast tego wybrał przemytnicze brudne pieniądze.

Moczowód klepnął Marka w ramię.

— Wracaj do domu, Kwieciński. I nigdy więcej nie kupuj sklejki.

Marek wypuścił powietrze.

Nie miał na to najmniejszej ochoty.

***

Łochowo znów było ciche.

Ale to nie była ta sama cisza co wcześniej.

Nie taka, która kojarzyła się z leniwymi porankami i zapachem świeżo skoszonej trawy.

To była cisza po burzy.


— Czernienko trafił do więzienia.

— Podgardlanka nie żył.

— Przemytniczy szlak został rozbity.

Marek czytał o tym w gazecie.

SUKCES POLICJI: ŁOCHOWSKI PRZEMYT ROZBITY!

„Dzięki wspólnym działaniom funkcjonariuszy udało się aresztować jednego z organizatorów nielegalnego przemytu rosyjskich materiałów wojskowych. Śledztwo wciąż trwa…”

Marek westchnął i odłożył gazetę.

Ciekawe, że nie wspomnieli, że wszystko zaczęło się od budy dla psa.


— Marek, chcę, żebyś coś wiedział.

Marek podniósł wzrok znad filiżanki kawy i spojrzał na Kamilę.

Jej ton nie zwiastował niczego dobrego.

— Nigdy więcej nie zamieszkam w budzie.

Marek podrapał się po brodzie.

— Ależ, kochanie, myślałem, że chcesz połączyć się z naturą…

— Z naturą tak. Z mafią — nie.

Marek uśmiechnął się lekko.

— Rozsądna decyzja.


Wieczorem Marek siedział na werandzie, a obok niego Moczowód.

Przed nimi butelka whisky, dwie szklanki i spokój, którego dawno nie mieli.

Marek wypił łyk i westchnął.

— No i po sprawie.

Moczowód parsknął śmiechem.

— Mówili, że emerytura to spokój.

— I co teraz?

Marek zerknął na gazetę.

Na pierwszej stronie widniał nowy tytuł:

„ZAGINIONY SKARB HITLERA — MIASTO LEGEND I TAJEMNIC”

Marek podniósł brwi.

— Chyba powinienem znaleźć sobie nową sklejkę.

Moczowód pokręcił głową i sięgnął po butelkę.

— Tylko mnie w to nie mieszaj.

Melodia śmierci

Jesienna mgła osiadła na Łochowie jak mokry pled, tłumiąc światła latarni i zamazując kontury wiejskich chałup. Marek Kwieciński szedł chwiejnym krokiem obok swojej żony Kamili, a ich śmiech odbijał się echem wśród ciszy pól. Wracali z popijawy u sąsiadów — starego małżeństwa Malinowskich, którzy mieli w zwyczaju wyciągać domowe nalewki i wspominać czasy, gdy świat kręcił się wolniej. Marek, z rękami w kieszeniach znoszonego płaszcza, potknął się o kamień i zaklął pod nosem.

— Widzisz, Marku, to wina tej twojej artystycznej duszy — rzuciła żona, chichocząc. — Zawsze musisz dramatyzować, nawet jak się potkniesz.


— Artystycznej duszy? — Marek uniósł brew, udając urażonego. — Proszę cię, ja byłem wiolonczelistą Filharmonii Pomorskiej. To nie dusza, to klasa!


Kamila przewróciła oczami, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy. Po latach spędzonych w miejskim zgiełku przeprowadzili się do Łochowa, kupując stary dom z XIX wieku — pełen skrzypiących podłóg, antyków i muzycznych pamiątek. W rogu salonu stała wiolonczela Marka, pokryta cienką warstwą kurzu, a na ścianach wisiały pożółkłe zdjęcia z koncertów. To był ich azyl. Ale tej nocy azyl wydawał się daleki — zgubili drogę, a alkohol szumiał im w głowach.

— Powinniśmy skręcić w lewo przy stodole — mruknął Marek, rozglądając się niepewnie. — Czy w prawo?


— Nie mam pojęcia — odparła Kamila, zacierając dłonie, bo chłód zaczynał gryźć. — Ale coś mi mówi, że idziemy w stronę bagien.

Wtedy dojrzeli światło — słabe, migoczące, jak latarnia morska w tej mgle. Dochodziło z boku drogi, gdzie stał niewysoki budynek z popękaną elewacją i oknami zasłoniętymi brudnymi szmatami. Gwar głosów i zapach czegoś ostrego — może spirytusu, może smażonego tłuszczu — unosił się w powietrzu. Marek zatrzymał się, mrużąc oczy.


— Spelunka — powiedział z nutą ekscytacji. — Może dadzą nam coś na rozgrzewkę?

Kamila chwyciła go za ramię. — Marek, to nie wygląda na miejsce dla nas. Wracajmy.

Ale on już ruszył przed siebie, ciągnąc ją za sobą. Drzwi zaskrzypiały, gdy weszli do środka. Wewnątrz unosiła się gęsta mgła dymu papierosowego, a przy kilku stołach siedzieli mężczyźni o pooranych zmarszczkami twarzach. Na kontuarze stała butelka bez etykietki, a barman — łysy typ z blizną na policzku — obrzucił ich spojrzeniem, jakby ważył, czy są kłopotem, czy okazją. Marek, niezrażony, podszedł do stołu w rogu i klapnął na krzesło.


— Dwa kieliszki tego… czegokolwiek — rzucił, wskazując na butelkę w rękach barmana.


Kamila usiadła obok, krzywiąc się na widok brudnej ściany. — Jeśli się tu czymś zarazimy, to ty będziesz płacił za lekarza — szepnęła.


Wkrótce dostali dwa kieliszki ciepłego bimbru, który pachniał jak rozpuszczalnik i smakował jeszcze gorzej. Marek uniósł swój kieliszek, jakby to był toast na gali.


— Za sztukę! — powiedział zbyt głośno, przyciągając spojrzenia innych.


Pili powoli, krzywiąc się przy każdym łyku, gdy drzwi zaskrzypiały ponownie. Do spelunki wszedł mężczyzna w znoszonym płaszczu, z kapturem naciągniętym na czoło. Nie rozglądał się, tylko ruszył prosto do ich stołu. Bez pytania przysiadł się, stawiając łokcie na blacie. Marek spojrzał na niego, a Kamila zesztywniała.


— Dobry wieczór — powiedział nieznajomy. Jego głos był niski, melodyjny, jakby ćwiczony latami. — Widzę, że lubicie ryzyko. Bimber w takim miejscu? Odważnie.

Marek zaśmiał się nerwowo. — Cóż, człowiek czasem musi się rozgrzać.


Mężczyzna uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zimne. Zdjął kaptur, odsłaniając twarz — ostre rysy, kilkudniowy zarost, blizna biegnąca przez brew. Wyciągnął rękę, jakby chciał się przedstawić.

— Nazywają mnie „zabójcą na życzenie” — powiedział, a jego uśmiech się poszerzył. — Jeśli macie kogoś, kogo chcecie się pozbyć, mogę pomóc. Tanio, szybko, bez śladu.


Kieliszek w dłoni Marka zadrżał, a Kamila wciągnęła powietrze tak gwałtownie, że niemal się zakrztusiła. Przez chwilę patrzyli na niego w milczeniu, czekając, aż wybuchnie śmiechem i powie, że to żart. Ale on tylko siedział, wpatrując się w nich z tym swoim uśmiechem — jak kot, który wie, że mysz nie ma dokąd uciec.


— My… my nie… — wyjąkał Marek, odstawiając kieliszek.


Kamila zerwała się pierwsza. — Wychodzimy. Teraz.

Chwyciła męża za rękaw i pociągnęła go do drzwi. Nieznajomy nie ruszył się z miejsca, ale jego głos dogonił ich, gdy przekraczali próg.


— Jakbyście zmienili zdanie, wiecie, gdzie mnie szukać!


Na zewnątrz mgła zdawała się gęstsza, a chłód wgryzał się w ich płuca. Biegli, potykając się o nierówności drogi, aż spelunka zniknęła za nimi w szarości. Marek dyszał, trzymając się za bok, a Kamila zatrzymała się, próbując złapać oddech.


— Co to, do cholery, było? — sapnął Marek.

— Nie wiem — odparła Kamila, ale jej głos drżał. — I nie chcę wiedzieć. Idziemy do domu.

Ruszyli przed siebie, nie oglądając się za siebie, choć oboje czuli na karku niewidoczne spojrzenie. Gdzieś w oddali wiatr zawył jak smyczek przeciągnięty po strunach wiolonczeli — długi, żałobny dźwięk, który zdawał się zapowiadać coś więcej niż tylko zimną noc.

***

Słońce ledwo przebiło się przez szare chmury nad Łochowem, rzucając blade światło na błotniste uliczki i mokre dachy. Marek Kwieciński siedział na skraju łóżka, masując skronie, jakby chciał wycisnąć z głowy resztki wczorajszej mgły — tej w głowie i tej na polach. Obok, w kuchni ich starego domu, Kamila krzątała się przy czajniku, ale jej ruchy były nerwowe, a spojrzenie co chwilę uciekało ku oknu. Bimber zostawił po sobie nie tylko kaca, ale i cień tamtego mężczyzny — „zabójcy na życzenie” — który zdawał się czaić w każdym zakamarku ich pamięci.


— Powinniśmy to zgłosić — rzuciła Kamila, stawiając przed Markiem kubek z herbatą. Para unosiła się leniwie, ale jej głos był ostry jak smyczek na strunie. — Nie wiem, co to za typ, ale nie chcę, żeby nas szukał.


Marek podniósł wzrok znad kubka, marszcząc brwi. — Zgłosić? Policji? Przecież to pewnie był żart. Jakiś pijak z głupim poczuciem humoru.


— Żart? — Kamila usiadła naprzeciwko, krzyżując ramiona. — Marek, on miał w oczach coś… coś złego. Nie żartował.


Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Dom wokół nich trzeszczał cicho — stare deski podłogi, wiatr w kominie, odległe krople deszczu na parapecie. To był ich azyl od sześciu lat, odkąd porzucili miejskie życie w Bydgoszczy. Marek, po dekadach gry w Filharmonii Pomorskiej, marzył o ciszy, w której mógłby komponować. Kamila, zmęczona uczeniem dzieci gry na pianinie, chciała ogrodu i spokoju. Kupili ten dom — z krzywymi ścianami, antykami i fortepianem w salonie — za bezcen, a potem wypełnili go wspomnieniami: fotografie z koncertów na ścianach, wiolonczela w kącie, nuty rozrzucone na stole. Ale teraz ten azyl wydawał się zagrożony.


— Dobra — westchnął Marek, odstawiając kubek. — Jedźmy na posterunek. Ale jak mnie wyśmieją, to ty tłumaczysz.


Posterunek policji w Łochowie mieścił się w parterowym budynku, który wyglądał, jakby pamiętał czasy PRL-u — szare tynki, popękane szyby i tabliczka z napisem „Policja” wisząca krzywo nad drzwiami. W środku pachniało wilgocią i spalonym kablem, a jedyny funkcjonariusz — młody chłopak z wąsem — spojrzał na Marka i Kamilę z takim zdziwieniem, jakby przyszli zgłosić upadek UFO.


— Zabójca na życzenie? — powtórzył, notując coś na kartce. — Czyli… co dokładnie powiedział?


— Że może nam pomóc kogoś się pozbyć — odparł Marek, pocierając kark. — Tanio, szybko, bez śladu. Tak powiedział.


— Ale gdzie to było? — dopytał policjant, unosząc brew.


Marek i Kamila wymienili spojrzenia. Cisza między nimi zrobiła się ciężka, jak akord zawieszony w powietrzu.


— No… w jakiejś knajpie — zaczęła Kamila. — Niedaleko bagien, chyba. Było ciemno, mgła…


— Mgła — przerwał jej Marek. — I światło w oknie. Ale nie pamiętam drogi. Może koło starej stodoły?


— Nie, to było za krzyżem — poprawiła go Kamila. — Chyba.


— Jakim krzyżem? Tam nie ma żadnego krzyża!


— Jest, tylko ty byłeś za pijany, żeby go zauważyć!


Policjant westchnął, odkładając długopis. — Dobra, wezwę kogoś z Bydgoszczy. To brzmi… nietypowo.


Godzinę później do pokoju wszedł komisarz Ryszard Moczowód. Był wysoki, kościsty, z siwymi pasmami w ciemnych włosach i spojrzeniem, które zdawało się ważyć każdego na wagę sprawiedliwości. W ręku trzymał kubek z kawą — czarną jak smoła — a pod pachą teczkę z pożółkłymi kartkami. Usiadł naprzeciwko Marka i Kamili, obrzucając ich spojrzeniem, w którym mieszały się sceptycyzm i zmęczenie.


— No więc — zaczął, popijając kawę — mówicie, że spotkaliście faceta, który nazwał się „zabójcą na życzenie”. Gdzie, kiedy i jak wyglądał?


Marek wyprostował się, próbując brzmieć rzeczowo. — Wczoraj w nocy. W jakiejś spelunce, niedaleko… no, gdzieś tu w Łochowie. Ciemne włosy, blizna na twarzy, może czterdzieści lat. Miał taki płaszcz, znoszony.


— Blizna na twarzy? — wtrąciła Kamila. — Nie pamiętam żadnej blizny. Raczej zarost. I ten głos… melodyjny, ale zimny.


— Melodyjny? — Moczowód uniósł brew, zapisując coś w notesie. — Coś jeszcze?


— Powiedział, że może nam pomóc — dodała Kamila, zaciskając dłonie na kolanach. — Że pozbędzie się kogoś, jeśli chcemy. Myślałam, że to żart, ale…


— Ale uciekliście w popłochu — dokończył komisarz, kiwając głową. — Rozumiem. „Zabójca na życzenie”? Brzmi jak tytuł operetki, nie raport policyjny.


Marek poczerwieniał. — Pan myśli, że to wymyśliliśmy?


— Nie myślę, że wymyśliliście — odparł Moczowód, a jego ton był suchy jak październikowy liść. — Myślę, że piliście coś mocniejszego niż herbata i pamięć wam szwankuje. Ale sprawdzę to. Dajcie mi chwilę.


Wstał i wyszedł na korytarz, zostawiając Marka i Kamilę samych. Przez uchylone drzwi słychać było, jak rozmawia przez telefon — spokojny, ale stanowczy głos, który nie znosił sprzeciwu. Marek spojrzał na żonę, próbując się uśmiechnąć.


— Myślisz, że nas szuka? Ten… „zabójca”?


Kamila nie odpowiedziała od razu. Jej wzrok powędrował ku oknu, za którym deszcz bębnił o szybę. — Mam nadzieję, że nie — szepnęła w końcu. — Ale jeśli tak, to lepiej, żeby policja go znalazła pierwsza.


W domu, który stał się ich azylem, stare pianino milczało, a wiolonczela w kącie zdawała się patrzeć na nich z wyrzutem. Wspomnienia koncertów, aplauzu i muzyki — wszystko to teraz przykrywał cień tamtej nocy. I choć oboje próbowali się uspokoić, w powietrzu wisiało coś ciężkiego — jak nuta, która nie chce wybrzmieć.

***

Trzy dni po wizycie na posterunku, Łochowo obudził krzyk — nie ludzki, lecz wiatru, który szarpał dachówki i wył w kominach. Marek i Kamila siedzieli w salonie swojego starego domu, próbując ignorować niespokojną aurę za oknem. Od tamtej nocy w spelunce minęło kilka dni, ale cień „zabójcy na życzenie” wciąż wisiał nad nimi jak niedokończona melodia. Marek przeglądał nuty, a Kamila czytała książkę, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi — gwałtowne, jakby ktoś chciał je wyważyć.


Marek wstał, ociągając się, i otworzył. Na progu stała pani Helena, sąsiadka z naprzeciwka — drobna kobieta o siwych włosach i oczach wielkich ze strachu.


— Janek Obszczyk… nie żyje! — rzuciła bez tchu. — Znaleźli go dziś rano. Poderżnięte gardło!


Kamila upuściła książkę, a Marek poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. — Co? Jak to… kto go znalazł?


— Listonosz — odparła Helena, zaciskając dłonie na chustce. — Wszedł, bo drzwi były uchylone. Policja już tam jest. Mówią, że to morderstwo.


Sąsiadka pobiegła dalej roznieść wieść, a Marek zamknął drzwi, patrząc na Kamilę zbladłym wzrokiem. — Myślisz, że to… on? Ten z knajpy?


Kamila nie odpowiedziała od razu. Wstała, podeszła do okna i wyjrzała na wieś, gdzie w oddali migotały policyjne koguty. — Nie wiem — szepnęła. — Ale jeśli tak, to co myśmy narobili?


Dom Jana Obszczyka stał na skraju Łochowa, otoczony rachitycznym płotem i zdziczałym ogrodem. W środku panowała cisza — ciężka, lepka, przerywana tylko zawodzeniem wiatru w szparach okien. Na podłodze w kuchni leżał Jan — emerytowany kolejarz o pooranej zmarszczkami twarzy, teraz wykrzywionej w grymasie zaskoczenia. Krew rozlała się wokół niego jak czarny atrament na deskach, a obok prawej dłoni spoczywał bilet kolejowy — pożółkły, z datą sprzed trzydziestu lat: Bydgoszcz Główna — Toruń, 1995. Przewrócona lampa naftowa tliła się jeszcze słabo, rzucając migotliwe cienie na ściany.


Komisarz Ryszard Moczowód stał nad ciałem, popijając kawę z metalowego kubka. Jego twarz była nieprzenikniona, ale oczy — zmrużone, analityczne — chłonęły każdy szczegół. Obok niego technik policyjny zbierał odciski palców, a młody posterunkowy z Łochowa wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować.


— Czyste cięcie — mruknął Moczowód, wskazując na ranę. — Profesjonalna robota. Ktoś wiedział, co robi.


— Znaleźliśmy to — powiedział technik, podając komisarzowi mały skórzany notes, który leżał pod stołem. — Wygląda na stary, pełen jakichś bazgrołów.


Moczowód otworzył notes. Na pożółkłych kartkach widniały rzędy cyfr i liter — zaszyfrowane zapiski, miejscami poplamione atramentem. — Interesujące — mruknął, chowając go do kieszeni. — Obszczyk nie był zwykłym dziadkiem od torów.


Wieś huczała od plotek o Janie. Mówiono, że za czasów pracy na kolei dorobił się oszczędności — może nawet złota — które ukrył gdzieś w domu. Inni szeptali, że był skąpy i złośliwy, co zrażało sąsiadów. Moczowód wiedział, że każda plotka może być tropem — albo ślepą uliczką.


Tymczasem w domu Kwiecińskich Marek chodził po salonie jak lew w klatce. Kamila siedziała na kanapie, wpatrując się w niego z niepokojem.


— To nie przypadek — powiedział w końcu, zatrzymując się. — Trzy dni po tamtej nocy? Ten facet… on coś planował.


— Marek, uspokój się — odparła Kamila, choć jej głos drżał. — Nie mamy dowodów. Może to zbieg okoliczności.


— Zbieg okoliczności? — prychnął. — Poderżnięte gardło to nie jest wypadek przy goleniu!


Podszedł do wiolonczeli w kącie, chwycił smyczek i zaczął grać — wolną, żałobną melodię, którą kiedyś wykonywał na pogrzebach. Dźwięk wypełnił pokój, kontrastując z brutalnością wieści, które przyniosła Helena. Kamila zamknęła oczy, próbując znaleźć w muzyce ukojenie, ale jej myśli wciąż wracały do tamtego melodyjnego głosu w spelunce.


Marek odłożył smyczek, dysząc lekko. — Wyrzuty sumienia mnie zjedzą, jeśli nic nie zrobimy — powiedział. — Powinniśmy znaleźć tę knajpę. Sami.


Kamila otworzyła oczy, marszcząc brwi. — Zwariowałeś? Policja się tym zajmuje. Moczowód wygląda na kogoś, kto wie, co robi.


— A jeśli za wolno? — naciskał Marek. — Jeśli ten „zabójca” szuka nas? Albo kogoś jeszcze?


Przez chwilę mierzyli się wzrokiem — on zdeterminowany, ona sceptyczna. W końcu Kamila westchnęła. — Dobra. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, to ty będziesz grał na moim pogrzebie.


Marek uśmiechnął się słabo, ale w środku czuł, że ta melodia — ta, która zaczęła się w spelunce — jeszcze nie wybrzmiała. A wiatr za oknem brzmiał jak dzwon na trwogę, ostrzegający przed tym, co miało nadejść.

***

Ciemność nad Łochowem była gęsta jak smoła, przerywana tylko odległym światłem latarni i szelestem liści niesionych wiatrem. Komisarz Ryszard Moczowód siedział w ciasnym biurze na posterunku, otoczony stosem papierów i pustych kubków po kawie. Przesłuchiwał mieszkańców wsi od rana — gospodynie, rolników, starego kościelnego — ale ich odpowiedzi były jak echo w studni: puste i nieuchwytne. Wszyscy słyszeli o nielegalnej knajpie, nazywanej „U Szarego”, lecz nikt nie chciał powiedzieć, gdzie się mieści. „Gdzieś za bagnami”, „koło starej drogi”, „nie wiem, nie byłem” — każde słowo brzmiało jak wymówka.


— Szary, Szary… — mruknął Moczowód, zapisując nazwę w notesie. — Jeśli to pseudonim, to ktoś tu dobrze gra w chowanego.


Wrócił do domu Obszczyka po zmroku, ale teraz siedział sam przy stole w wynajętym pokoju w Bydgoszczy. Włączył gramofon — stara płyta z nokturnami Chopina zaczęła cicho trzeszczeć, wypełniając przestrzeń melancholią. Popijał kawę, czarną i gorzką, przeglądając notes Jana Obszczyka. Zaszyfrowane linie cyfr i liter zaczynały układać się w sens: „M.S. — 95 — 10K”. Czy „M.S.” to inicjały? A 1995 — rok z biletu obok ciała? Moczowód odchylił się na krześle, wpatrując się w sufit. Samotność była jego stałym towarzyszem — żona odeszła lata temu, dzieci nie dzwoniły — ale w takich chwilach, gdy nuty Chopina mieszały się z tropami sprawy, czuł dziwną równowagę. Notes wskazywał na konflikt — może z kolegą z kolei, który zdradził albo oszukał. Ale kim był „M.S.”?


Tymczasem w domu Kwiecińskich panowała inna atmosfera. Marek stał przy oknie, ściskając latarkę, a Kamila zakładała płaszcz z miną człowieka idącego na skazanie.


— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — spytała, zapinając guziki. — Moczowód powiedział, żebyśmy się nie wtrącali.


— Powiedział też, że to może być żart — odparł Marek, obracając latarkę w dłoniach. — A potem znaleźli Obszczyka z poderżniętym gardłem. Wolę działać, niż czekać, aż ten „zabójca” zapuka do naszych drzwi.


Kamila westchnęła, ale skinęła głową. Strach, który czuli od tamtej nocy, zacieśniał ich więź — jakby muzyka ich życia, pełna fałszywych nut, znów zaczynała brzmieć unisono. Wyszli w noc, kierując się przeczuciem i mglistymi wspomnieniami. Mgła wróciła, otulając pola i drogi, a latarka Marka rzucała wąski snop światła na błoto i kamienie. Szli w milczeniu, mijając krzyż na rozstaju — ten, o który się kłócili — aż dotarli do opuszczonej stodoły na skraju wsi.


Drzwi stodoły były uchylone, a z wnętrza doleciał ich ostry zapach — bimber, bez wątpienia. Marek pchnął deski, które zaskrzypiały jak źle nastrojone struny. W środku panował mrok, przerywany tylko smugami księżyca wpadającymi przez dziury w dachu. Podłoga była usłana słomą, a w kącie stała przewrócona beczka, z której kapała lepka ciecz.


— To tu? — szepnęła Kamila, rozglądając się nerwowo.


— Może — odparł Marek, świecąc latarką po ścianach. — Czujesz ten zapach? To jak w tamtej knajpie.


Podszedł do beczki i zauważył coś błyszczącego w słomie — podkowę, starą i zardzewiałą. Schylił się, by ją podnieść, gdy nagle cień przesunął się po ścianie. Kamila krzyknęła cicho, chwytając go za ramię. Odwrócili się gwałtownie — w progu stała zamaskowana postać, czarna sylwetka z kapturem naciągniętym na twarz. W ręku trzymała coś metalicznego, co błysnęło w świetle latarki.


— Kim jesteś?! — krzyknął Marek, unosząc podkowę jak broń.


Postać nie odpowiedziała. Zamiast tego rzuciła się do ucieczki, znikając w mgle, zanim zdążyli zareagować. Marek chciał biec za nią, ale Kamila złapała go za rękaw.


— Zwariowałeś?! — syknęła. — Wracamy do domu. Teraz!


Stali przez chwilę, dysząc, a echo kroków tajemniczej postaci rozmyło się w ciemności. Marek ścisnął podkowę w dłoni, czując jej zimny ciężar. — To nie był przypadek — powiedział cicho. — On tu był. I wie, że my też.


Kamila przytaknęła, jej sceptycyzm ustępował miejsca strachowi. Wrócili do domu w milczeniu, ale oboje czuli, że stodoła była tylko początkiem — jak echo, które zapowiada burzę.


W Bydgoszczy Moczowód odłożył notes, gasząc światło. Nokturn Chopina wybrzmiał, pozostawiając ciszę. „M.S.” — te inicjały krążyły mu po głowie jak refren. Jeśli to kolega z kolei, to zemsta mogła być motywem. Ale kim była postać w stodole, o której jeszcze nie wiedział? Ciemność kryła więcej pytań niż odpowiedzi, a komisarz czuł, że czas zaczyna się kurczyć.

***

Noc w Łochowie była czarna jak atrament, a wiatr ucichł, jakby wstrzymał oddech przed tym, co miało nadejść. Komisarz Ryszard Moczowód stał przed domem mechanika na obrzeżach wsi — parterową ruderą z popękanym tynkiem i stertą opon pod oknem. Wskazówka przyszła anonimowo — kartka wsunięta pod drzwi posterunku z napisem: „U Szarego to piwnica u Janka”. Moczowód nie wierzył w przypadki, ale tym razem trop pachniał zbyt mocno bimberem, by go zignorować. Wziął dwóch funkcjonariuszy z Bydgoszczy, uzbrojonych i milczących, i ruszył na obławę.


Schody do piwnicy były wąskie, śliskie od wilgoci, a z dołu dochodził znajomy smród — ostry, spirytusowy zapach nielegalnego alkoholu. Moczowód zszedł pierwszy, trzymając latarkę w jednej ręce, a pistolet w drugiej. Piwnica była ciasna, z niskim sufitem i ścianami pokrytymi pleśnią. W kącie stała beczka bimbru, a przy stole siedział on — „zabójca na życzenie”. Bez kaptura, w świetle latarki jego twarz była wyraźna: ostre rysy, blizna przez brew, oczy zimne jak stal. Na stole leżał nóż — ten sam, który poderżnął gardło Obszczykowi.


— Ręce na stół — warknął Moczowód, celując w niego. — Koniec przedstawienia.


Mężczyzna uśmiechnął się, unosząc dłonie powoli. — Spodziewałem się ciebie, komisarzu. Ale trochę za późno, nie sądzisz?


Kilka ulic dalej Marek i Kamila szli za radiowozem Moczowoda, trzymając się cieni. Podkowa, którą znaleźli w stodole, ciążyła Markowi w kieszeni — nie wiedział, po co ją zabrał, ale czuł, że może się przydać. Kamila szła obok, z latarką w dłoni i miną pełną rezerwy.


— To głupie — szepnęła. — Powinniśmy być w domu, a nie bawić się w detektywów.


— Za późno na odwrót — odparł Marek, wskazując dom mechanika. — Patrz, coś się dzieje.


Zobaczyli, jak Moczowód i funkcjonariusze wchodzą do środka, i podkradli się bliżej, chowając się za stertą opon. Usłyszeli skrzypienie schodów, a potem ciszę — zbyt długą, zbyt ciężką. Marek spojrzał na Kamilę, a ona skinęła głową, choć jej oczy mówiły: „To się źle skończy.”


Zeszli za nimi, ostrożnie stąpając po schodach. Gdy dotarli do piwnicy, zobaczyli Moczowoda i „zabójcę” twarzą w twarz — ale wtedy mężczyzna zerwał się z miejsca, chwytając nóż. Funkcjonariusze ruszyli naprzód, ale on był szybszy — w mgnieniu oka znalazł się przy Marku i Kamili, którzy stali w progu jak jelenie w światłach reflektorów.


— Ani kroku! — krzyknął, przykładając nóż do gardła Kamili. Jej latarka upadła, rzucając chaotyczne cienie na ściany. Marek zamarł, czując, jak krew odpływa mu z twarzy.


Moczowód wycelował pistolet, ale jego głos był spokojny. — Puść ją. Nie masz dokąd uciec.


— Myślisz, że to o ucieczkę chodzi? — warknął mężczyzna. — Obszczyk mi wszystko zabrał. Pensję, życie, przyszłość. Ukradł mi dziesięć tysięcy w dziewięćdziesiątym piątym, a potem śmiał się, gdy mnie zwolnili. Zemsta to jedyne, co mi zostało.


Kamila zamknęła oczy, oddychając płytko, a Marek poczuł, jak strach ustępuje miejsca czemuś innemu — instynktowi. Ręka w kieszeni zacisnęła się na podkowie. „Zabójca” odwrócił się lekko, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, i wtedy Marek uderzył — z całej siły rzucając podkowę w jego głowę. Rozległ się głuchy odgłos, mężczyzna zatoczył się, puszczając Kamilę, a nóż upadł na podłogę.


Moczowód nie czekał. Skoczył naprzód, powalając „zabójcę” na ziemię i zakładając mu kajdanki. Funkcjonariusze ruszyli za nim, a piwnica wypełniła się chaosem — krzykami, tupotem butów i zapachem krwi, gdy rana na czole mężczyzny zaczęła krwawić. Marek chwycił Kamilę, która dyszała, oparta o ścianę.


— Nic ci nie jest? — wyszeptał, a ona tylko pokręciła głową, zbyt wstrząśnięta, by mówić.


Moczowód podniósł się, ocierając pot z czoła. Spojrzał na Marka z mieszaniną irytacji i uznania. — Co wy tu robicie, do cholery? Mieliście siedzieć w domu.


— Ratować sytuację — odparł Marek słabo, wskazując na podkowę leżącą w kałuży bimbru.


Komisarz prychnął, ale nie skomentował. „Zabójca” leżał skuty, a jego melodyjny głos zamilkł, zastąpiony cichym jękiem. Piwnica, ciasna i duszna, stała się sceną ostatniej nuty tej mrocznej symfonii — nuty, która niemal kosztowała ich życie.

***

Poranek po obławie w Łochowie był cichy — zbyt cichy, jakby wieś wstrzymała oddech po burzy, która przetoczyła się przez jej uliczki. Michał Szary — tak brzmiało prawdziwe nazwisko „zabójcy na życzenie” — siedział w celi w Bydgoszczy, z opatrunkiem na czole i spojrzeniem pustym jak wypalona zapałka. Komisarz Ryszard Moczowód zamknął sprawę, składając raport na biurku: Szary, były kolejarz, zabił Jana Obszczyka z zemsty za oszustwo sprzed lat. Dziesięć tysięcy złotych, ukradzionych w 1995 roku, zniszczyło mu życie — stracił pracę, rodzinę, przyszłość. Pseudonim „zabójca na życzenie” był pijackim żartem, który wymknął się spod kontroli, nabierając tragicznego wymiaru. Spotkanie z Markiem i Kamilą w spelunce? Czysty przypadek, zbieg okoliczności, który niemal kosztował ich życie.


Moczowód siedział w swoim biurze, popijając ostatnią kawę przed powrotem do rutyny. Notes Obszczyka, bilet kolejowy, podkowa — wszystko ułożyło się w całość, jak akordy w finale symfonii. Szary działał sam, bez wspólników, a „U Szarego” było zwykłą piwnicą, gdzie miejscowi pili bimber i zapominali o świecie. Sprawa była zamknięta, ale komisarz czuł dziwną pustkę — może to melancholia Chopina wciąż grała mu w głowie.


W domu Kwiecińskich panował inny rodzaj ciszy. Marek stał w salonie, wpatrując się w wiolonczelę, która od lat zbierała kurz w kącie. Trauma ostatnich dni zostawiła ślad — nie w postaci ran, ale w spojrzeniu, które stało się cięższe, i w rękach, które drżały, gdy sięgał po smyczek. Kamila siedziała przy stole, zapisując coś w nowym zeszycie — pamiętniku, który zaczęła prowadzić, by uporządkować myśli. Od tamtej nocy w piwnicy nie rozmawiali wiele, ale ich milczenie było pełne zrozumienia, jak duet, który nie potrzebuje słów.


— Nie piję więcej — powiedział Marek cicho, nie odwracając się. — Bimber, wino, cokolwiek. Koniec z tym.


Kamila podniosła wzrok znad kartki. — Serio? Ty, miłośnik nalewek Malinowskich?


— Serio — odparł, a jego usta drgnęły w słabym uśmiechu. — Wolę żyć, niż znowu trafić na takiego Szarego.


Wziął wiolonczelę, usiadł i zaczął grać — powolną, czystą melodię, której nie dotykał od lat. Dźwięk wypełnił dom, miękki i głęboki, jak oczyszczenie po burzy. Kamila zamknęła pamiętnik, słuchając z zamkniętymi oczami. To nie był koncert, nie popis — to była ich muzyka, ich sposób na powrót do normalności.


Rozległo się pukanie do drzwi. Marek odłożył smyczek, a Kamila wstała, by otworzyć. Na progu stał Moczowód, w znoszonym płaszczu i z płytą winylową pod pachą. Wyglądał na zmęczonego, ale w jego oczach błysnęło coś ciepłego.


— Dzień dobry — powiedział, unosząc płytę. — Koncert wiolonczelowy Bacha. Pomyślałem, że się przyda… po tym wszystkim.


Marek uniósł brew, zaskoczony. — Skąd pan wiedział, że gram?


— Nie wiedziałem — odparł Moczowód, wchodząc do środka. — Ale widziałem wiolonczelę w kącie, jak tu byłem. I pomyślałem, że to lepsze niż bimber.


Kamila uśmiechnęła się lekko. — Wejdźcie, komisarzu. Napijemy się herbaty.


Usiedli w salonie — trójka ludzi, których połączyła mroczna melodia ostatnich dni. Kamila nalała herbatę do porcelanowych filiżanek, a Marek włączył gramofon, który stał obok fortepianu. Płyta Moczowoda zaczęła grać — spokojne, dostojne nuty Bacha rozlały się po pokoju, mieszając się z zapachem earl greya. Siedzieli w milczeniu, patrząc na siebie nawzajem.


— Wiecie — odezwał się w końcu Moczowód, obracając filiżankę w dłoniach — następnym razem idźcie na koncert, nie do spelunki. Mniej kłopotów.


Marek parsknął śmiechem, a Kamila pokręciła głową, choć jej usta drgnęły w uśmiechu. — Dobra rada — odparł Marek. — Ale jakby co, mamy podkowę w zapasie.


Moczowód spojrzał na niego, a potem na Kamilę, i po raz pierwszy od początku sprawy zaśmiał się — krótko, ale szczerze. Muzyka grała dalej, a za oknem Łochowo rozciągało się w ciszy, wolne od cieni przeszłości. Trauma zostawiła ślad, ale w tej chwili — przy herbacie i Bachu — Marek i Kamila poczuli, że mogą znów oddychać. Moczowód, patrząc na nich, pomyślał, że może nie wszyscy cywile są tacy bezradni, jak mu się wydawało.


Gdy płyta się skończyła, nikt nie wstał, by ją przewrócić. Siedzieli jeszcze chwilę, wsłuchani w ciszę — tę, która przychodzi po burzy.

Trunek

Późna jesień w Łochowie pachniała mokrą ziemią i dymem z kominów, a stary dom Marka i Kamili Kwiecińskich stał jak latarnia pośród mroku — ciepłe światło sączyło się przez okna, zapraszając do środka. W salonie, gdzie na ścianach wisiały pożółkłe fotografie z koncertów, a w kącie kurzyła się wiolonczela, rozbrzmiewały śmiechy i brzęk szklanek. Nocna popijawa trwała w najlepsze — Marek, emerytowany wiolonczelista o siwych skroniach i błysku w oku, gościł troje sąsiadów: Sławomira Machuja, lokalnego rakarza o donośnym głosie; Krystynę Łojotok, jego cichą narzeczoną o nerwowych dłoniach; i Wiesławę Owsik, żonę hodowcy świń, której język nigdy nie odpoczywał.


— No, Marek, opowiedz jeszcze raz o tym koncercie w Filharmonii! — zawołał Sławomir, waląc pięścią w stół tak, że kieliszki podskoczyły. — Jak cię wygwizdali, bo pomyliłeś nuty!


Marek zaśmiał się, przeczesując włosy dłonią. — To nie tak było! Publiczność klaskała, tylko jeden krytyk miał muchy w nosie. Artystyczna dusza czasem cierpi, Sławek, nie zrozumiesz.


— Artystyczna dusza? — wtrąciła Kamila, stawiając na stole talerz z kiszonymi ogórkami. — Chyba artystyczne wybryki. Pamiętasz, jak rozlałeś wino na dyrygenta?


Wiesława parsknęła śmiechem, aż jej rude loki zadrżały. — O, to musiało być widowisko! U nas w chlewie takich numerów nie uświadczysz.


Krystyna uśmiechnęła się blado, ale jej spojrzenie pozostało przyklejone do stołu. Marek, nie zrażony, podszedł do kredensu — starego, mahoniowego mebla pełnego antyków i wspomnień — i wyciągnął kolejną butelkę. Trunek był ciemny, niemal czarny, gęsty jak syrop, a gdy odkręcił korek, w powietrzu rozszedł się ostry zapach — coś między spirytusem a palonym cukrem.


— Co to za cudo? — spytała Wiesława, mrużąc oczy.


— Domowa robota — odparł Marek z dumą, unosząc butelkę jak trofeum. — Znalazłem w piwnicy, jak się wprowadziliśmy. Poprzedni właściciel musiał być smakoszem.


Rozlał płyn do szklanek, a szkło zalśniło w świetle lampy. Sławomir chwycił swoją porcję pierwszy, unosząc ją w toaście. — Za ciszę po robocie! — rzucił, po czym przechylił głowę i wypił jednym haustem, jak to miał w zwyczaju.


Przez sekundę nic się nie działo. Potem jego twarz wykrzywiła się w grymasie — usta otwarły się w niemym krzyku, oczy zaszły mgłą. Szklanka wypadła mu z ręki, rozbijając się o podłogę, a on runął na stół, przewracając talerz z ogórkami. Ciało zadrgało raz, drugi, i znieruchomiało.


Wiesława wrzasnęła, aż szyby zadrżały. Krystyna zamarła, wpatrując się w Sławomira z otwartymi ustami, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom. Kamila odskoczyła od stołu, przewracając krzesło, a jej dłonie instynktownie powędrowały do piersi.


— Marek, co się dzieje?! — krzyknęła, ale jej głos przebił się przez chaos jak smyczek przez ciszę.


Marek stał jak wryty, wciąż trzymając butelkę. — Ja… nie wiem… Sławek? Sławek, wstawaj!


Podbiegł do rakarza, chwytając go za ramiona, ale głowa Sławomira opadła bezwładnie, a z kącika ust pociekła cienka strużka piany. Wiesława złapała się za głowę, mamrocząc coś o diable, podczas gdy Krystyna zaczęła cicho szlochać, chowając twarz w dłoniach.


— Policja — powiedziała Kamila, odzyskując zimną krew. Wyciągnęła telefon z kieszeni fartucha i wybrała numer, jej palce drżały tylko przez moment. — Marek, odstaw to cholerstwo!


Marek odłożył butelkę na kredens, jakby parzyła mu ręce. Spojrzał na stół — rozlaną ciecz, przewrócone szklanki, martwe ciało Sławomira — i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Dom, który był ich azylem, pełen ciepła antyków i muzycznych wspomnień, nagle stał się sceną czegoś mrocznego, niewytłumaczalnego.


Za oknem wiatr zawył, przeciągając po szybach jak smyczek po strunach — długi, żałobny dźwięk, który zdawał się kończyć toast za ciszę w sposób, którego nikt się nie spodziewał.

***

Światło policyjnych kogutów migało przez zasłony w salonie Kwiecińskich, rzucając niebieskie smugi na ściany pełne muzycznych wspomnień. Chaos po śmierci Sławomira Machuja wciąż wisiał w powietrzu — przewrócone krzesło, rozlana kałuża trunku na stole, cichy szloch Krystyny w kącie. Marek stał przy kredensie, wpatrując się w butelkę, jakby mogła mu powiedzieć, co poszło nie tak. Kamila chodziła nerwowo wokół stołu, poprawiając serwetki, jakby porządek mógł przywrócić sens tej nocy. Wiesława Owsik, wciąż roztrzęsiona, szeptała coś o klątwie do telefonu, dzwoniąc do męża.


Drzwi otworzyły się z hukiem, wpuszczając chłód i komisarza Ryszarda Moczowoda. Był wysoki, lekko przygarbiony, z siwizną na skroniach i kubkiem kawy w ręku — jakby to był jego nieodłączny atrybut. Za nim wlókł się młody posterunkowy z Łochowa, z notesem i miną człowiekа, który wolałby być gdzie indziej. Moczowód obrzucił salon spojrzeniem — od wiolonczeli w kącie po ciało Sławomira, wciąż leżące na stole, przykryte kocem przez Kamilę.


— No, no — mruknął, stając nad zwłokami. — To co, państwo grają truciznę zamiast koncertów?


Marek drgnął, odrywając wzrok od butelki. — To nie żarty, komisarzu. On po prostu… wypił i padł.


— Widzę — odparł Moczowód sucho, popijając kawę. — Pytanie, dlaczego. Siadajcie wszyscy, pogadamy.


Wiesława rzuciła telefon na kanapę i usiadła, wciąż mamrocząc pod nosem. Krystyna przysunęła się bliżej, ocierając oczy chusteczką, a Kamila chwyciła Marka za rękaw i pociągnęła go na krzesło. Moczowód wyjął notes, przewracając strony z teatralną powolnością.


— Zacznijmy od początku — powiedział, wskazując butelkę na kredensie. — Skąd to cudo?


Marek przełknął ślinę, czując, jak spojrzenia wszystkich wbijały się w niego. — Znalazłem ją w piwnicy — przyznał. — Jak się wprowadziliśmy, sześć lat temu. Było tam kilka takich, bez etykiet. Pomyślałem, że to domowy trunek, może wino albo nalewka.


— Pomyślałeś — powtórzył Moczowód, unosząc brew. — A nie sprawdziłeś, co pijesz?


— To Łochowo, komisarzu — wtrąciła Kamila, jej ton był spokojny, ale ostry. — Tu każdy ma w piwnicy coś domowego. Nie przyszło nam do głowy, że to… że to może być niebezpieczne.


Moczowód zapisał coś w notesie, po czym spojrzał na Krystynę. — Pani coś widziała? Machuj zachowywał się dziwnie przed tym łykiem?


Krystyna pokręciła głową, jej głos był ledwie słyszalny. — Nie… śmiał się, jak zawsze. Wypił i… i to się stało.


— A pani? — Komisarz zwrócił się do Wiesławy, która wyprostowała się jak na przesłuchaniu w sądzie.


— Nic nie wiem! — rzuciła szybko. — Siedziałam obok, jadłam ogórki. To Marek nalewał, nie ja!


Moczowód westchnął, odkładając długopis. — Dobra, butelka idzie do analizy. Posterunkowy, zabezpiecz ją. A wy — spojrzał na wszystkich — nie ruszajcie się z domu, póki nie wrócę.


Wziął butelkę w rękawiczce, przekazując ją młodemu policjantowi, i wyszedł, zostawiając za sobą ciszę cięższą niż ta po śmierci Sławomira. Marek wstał i podszedł do okna, patrząc, jak radiowóz znika w mroku.


— Jak myślisz, co to było? — szepnął do Kamili, która stanęła obok.


— Nie wiem — odparła, kładąc dłoń na jego ramieniu. — Ale martwię się o ciebie. To ty ją otworzyłeś.


Marek odwrócił się, jego oczy były pełne niepokoju. — Myślisz, że ktoś nas podejrzewa?


Kamila nie odpowiedziała, ale jej troska była widoczna w zmarszczkach na czole. Dom, który kupili jako „nowy początek” po latach w Bydgoszczy — azyl pełen antyków, fortepianu i wspomnień z koncertów — teraz zdawał się kryć coś mrocznego w swoich fundamentach. Przeprowadzka miała być ucieczką od zgiełku, ale tej nocy przyniosła chaos.


Tymczasem we wsi plotki rozchodziły się jak wiatr po polach. Sławomir Machuj, lokalny rakarz, był znany z donośnego śmiechu i ciężkiej ręki przy uboju. Ale miał też wrogów — hodowców, którzy narzekali na jego ceny, sąsiadów, którym przeszkadzał hałas rzeźni za domem. Na ganku u Malinowskich szeptano o zatruciu, a w sklepie pani Hela rzuciła: „Ktoś mu w końcu dolał czegoś do kielicha.” Łochowo huczało, a prawda czekała na analizę w laboratorium.


Moczowód wrócił do radiowozu, popijając resztkę kawy. Sprawa pachniała mu czymś więcej niż wypadkiem — rubaszny rakarz nie umiera ot tak, a butelka bez etykiety budziła jego analityczny umysł. Włączył silnik, rzucając okiem na dom Kwiecińskich. Coś mu mówiło, że piwnica Marka kryje więcej, niż się wydaje.

***

Dwa dni po popijawie w Łochowie mgła osiadła na polach, a dom Kwiecińskich stał w ciszy, jakby bał się wydać dźwięk. W salonie Marek siedział pochylony nad wiolonczelą, smyczek drżał mu w dłoniach, a melancholijna melodia — wolna, pełna smutku — wypełniała pokój. Oczy miał zaczerwienione, nie od łez, lecz od bezsenności i wyrzutów sumienia, które gryzły go jak smyczek źle nastrojoną strunę. Kamila krzątała się w kuchni, ale jej kroki były cichsze niż zwykle — jakby oboje bali się zakłócić kruchą równowagę po tej nocy.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 79.77