E-book
22.05 15
drukowana A5
43
drukowana A5
Kolorowa
69.67
Krwawy umysł
30%zniżka

Bezpłatny fragment - Krwawy umysł

10th Anniversary


4.9
Objętość:
250 str.
ISBN:
978-83-8324-780-9
E-book
za 22.05 15
drukowana A5
za 43
drukowana A5
Kolorowa
za 69.67

Wszystkie postaci tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących jest przypadkowe.


Książka zawiera wulgaryzmy, sceny przemocy i seksu oraz treści o paleniu tytoniu, piciu alkoholu, zażywaniu narkotyków i uzależnieniu od leków, co czyni z niej lekturę nieodpowiednią dla osób poniżej szesnastego roku życia.


Ucz się ze swoich snów, czego ci brakuje.

Wystan Hugh Auden


Dedykuję mamie.

prolog

Twój jedyny dom, jaki masz w kosmosie, płonie, i każdy z nas jest jednakowo odpowiedzialny za zapalenie zapałki i odwrócenie się plecami, by nie widzieć tego, co się dzieje.

John Hogue

Opowiada Daniel Rosser

Ściany, ciągnące się dookoła wielkiego basenu, były nieotynkowane, z czerwonej, pokrytej grzybem cegły. Z niewidocznego ginącego w cieniu sufitu zwisały cztery łańcuchy. Nie łączyły się jednak ciężko z czarną taflą wody w basenie… Na zimnych sznurach perfekcyjnie zawisły cztery ciała młodych mężczyzn w wieku od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat. Ich nagie ciała, wiszące w bezruchu za nogi, zaledwie głowami sięgały pod wodę… Chłód, który bił od basenu, wydawał się pełzać po moim ciele. Choć zachowywałem spokój, nie mogłem w pełni pojąć obrazu, jaki obserwowałem.

Stałem w pomieszczeniu, w którym panował okropny smród rozkładających się ciał. Głów ofiar nie byłem w stanie ujrzeć; znajdowały się w tym bagnie. Tylko poszarzałe klatki piersiowe i skrępowane ręce, połączone łańcuchem ciągnącym się do stóp, pozostawały widoczne. Wyciągnąłem z kieszeni swój telefon. Nie mogłem jednak nic zrobić, palce rąk ledwo się poruszały, było mi zimno. Stałem się świadkiem morderstwa czterech mężczyzn, których powieszono za nogi tak, aby tylko głowy spoczęły pod wodą. Zwymiotowałem. Zdałem sobie sprawę z tego, jaki koszmar przeszli, dusząc się, zaledwie cal od powietrza, którego pragnęli, zapewne jak niczego innego dotąd. Który z nich pierwszy stracił siły, miotając się, próbując ratować życie? Nie spostrzegłem jednak śladów świadczących o walce, którą stoczyli na łańcuchach. Być może nie żyli już, kiedy ktoś im to zrobił.

Usłyszałem ciche syczenie. Odgłos, jaki wydaje dogasające ognisko, lecz ten był nieco cichszy. Skierowałem się w głąb cienia po prawej stronie pomieszczenia z diabelskim basenem. Wąski korytarzyk doprowadził mnie do nowego miejsca. Przy wejściu znajdował się połyskujący złotem napis, potężne: eXeX.

W powietrzu unosiła się paskudna, zimna woń gnijących ciał. Niepewnym krokiem przeszedłem przez brudne pomieszczenie do znajdującej się na końcu okrągłej dziury. Wszedłem na korytarz, który rozdzielał się na dwa. Skręciłem w prawo. W oświetlonej blaskiem gasnących świec sali dostrzegłem ciało mężczyzny wiszące na grubym sznurze. Podbiegłem do niego po mokrej od wody i krwi posadzce. Zasłoniłem usta, a oczy zaszły mi łzami. Nie potrafiłem znieść tego widoku. Miejsce, w którym się znajdowałem, to położony za salą pokój Głównego Przewodniczącego. Był nim Oliwer wiszący teraz nade mną. Spostrzegłem błoto na marmurowej posadzce i ślady krwi. To jednak nic w porównaniu ze ścianami, na których rdzawymi gwoździami powbijane były ciała nagich mężczyzn w czarnych kapturach na głowach. Na środku wiszące ciało, którego twarz, zdarta kwasem, pozostała czarno-czerwoną czaszką. Zacząłem krzyczeć.

Czułem na sobie dziesiątki spojrzeń. Gdy spoglądasz na martwe ciało, wzrok płata ci figle. Oczekując poruszenia, szarość wydaje się drgać. W pewnej chwili nawet usłyszałem trzask. Obróciłem się w stronę wejścia. Byłem zalany łzami, jednakże zdołałem dostrzec czarną plamę, zakapturzoną postać. Straciłem przytomność.

Wiem, że koniec już dawno miał swój czas.

Dziecko czerwone zatrzymuje nas.

By spytać o drogę.

Drogę o świcie,

Co usłana jeszcze zimą jest…

Tego dnia ujrzałem piekło czarne, czerwone; zobaczyłem dzieło diabła, z którym miałem spotkać się wkrótce osobiście. Ja… przeżyłem. Dlatego właśnie musiałem się z nim spotkać i spytać… Człowiek, który zabił swoich najbliższych, darował mi życie. Nie uwzględnił mnie w swoim makabrycznym planie. Chciałem zrozumieć…

mgła

rozdział pierwszy
Książę i Pył

Opowiada Tristan Roance

Może to dziwne, ale lubił, gdy jego kot przechodził obok buchającego przyjemnie w zimowe wieczory kominka, malując na ścianach cienie chodzącego worka kości. Oj, to trzeba przyznać, że ów kot niewiele miał ze swoim gatunkiem wspólnego. Był paskudny. Przypominał, śmiem nawet rzec, zwierzę bliskie nam z jakiegoś filmu grozy. Był bardzo marny, chwiał się na swych chudawych nóżkach, a do tego miał trójkątny łeb, równie paskudny, jak i reszta ciała. Wodził po pokoju wrogim spojrzeniem. Jedno oko lśniło mu czerwienią, drugie było bladobłękitne. Za oknami prószył śnieg, okrywając najbardziej ukryte zakamarki wioski. W całym domu panowała głucha cisza. Podobnie zresztą jak na pustych ulicach, które ginęły już pod śnieżnym okryciem.

Pan Yard siedział w salonie nad stertą papierów do wypełnienia przygotowanych, by zająć mu świąteczny czas. Przez uchylone drzwi wkradł się ukochany przez swego pana kot. Oboje rzucili sobie znaczące spojrzenia, po czym szary jak popiół futrzak spoczął na pluszowym dywaniku. Pracy było sporo. Warunki jak najbardziej dogodne. Cisza i spokój. Gregory siedział w swoim pokoju, służba w swoich. Tak było od zawsze w willi przy Villon Pray 13. Płomyczki tańczyły w oczach stworzenia wylegującego się na dywaniku, co ani trochę nie dodawało mu uroku. Cóż, zwierzę leżało sobie spokojnie wpatrzone w ciemny kąt pokoju, z nadzieją czekając na komendę pana, który zawoła, aby pogłaskać ulubieńca. Ale nikłe były na to szanse.

Zbliżały się święta, czas, w którym pan Yard zrobiłby wszystko, aby o nich nie myśleć. Miał około pięćdziesięciu lat i był dobrze sytuowanym właścicielem fabryki znajdującej się nieopodal wioski Villon Pray, w której to wiosce mieszkał wraz z synem. Pan Yard wychodził ze swego gabinetu stosunkowo niewiele razy w ciągu dnia. Jeżeli już opuszczał willę przy Villon Pray 13, wracał średnio po dwunastu, czasem nawet piętnastu godzinach.

Kolacje jadał z synem. Przy pięciometrowym prostokątnym stole siadał od strony wejściowych drzwi do jadalni. Zazwyczaj już jadł, gdy Gregory wchodził. Pan Yard nie podnosił wtedy nawet wzroku. Zadawał jedno, dwa pytania synowi, ale tylko wtedy, kiedy sam skończył już jeść. Słuchając często krótkich odpowiedzi, wpatrzony był to w śnieżnobiały obrus, to w błyszczące sztućce.

Na pierwszy rzut oka był on posępnym mężczyzną o ciężkim charakterze, który idealnie sprawował władzę w swojej umiłowanej fabryce. Nigdy nie pojawiał się w telewizji, prasa także się nim zbytnio nie interesowała, no może poza kontraktem z firmą, której właścicielem był Alexander Micali, jego przyjaciel z Walii. Między innymi dzięki temu ruchowi pan Yard rozsławił imię fabryki oraz w ciągu kilku kolejnych lat zainkasował kwotę przekraczającą nieco ponad osiemdziesiąt milionów dolarów. Niemniej, zawsze pozostawał tym samym obojętnym i bezdusznym człowiekiem. Uciszył plotki prasowe, jakoby willa przy Villon Pray 13 była prezentem od Aleksandra Micalego. Tak donosił jeden z francuskich dziennikarzy, który doszukał się interesujących dokumentów, o tym, że naprawdę imponująca budowla została założona przez wymarłą już dynastię Villon. Z tą zaś spokrewniona jest dynastia Micalich. To, co było prawdą, a co z niej zostało zatuszowane, wyśmiane i oblepione nalepką rzekomej mistyfikacji, dziś pozostaje tajemnicą.

Gregory Axel Yard był młodym, bo dwudziestoletnim chłopakiem, który uczęszczał do normalnej publicznej uczelni w pobliskim miasteczku. Życie tego młodzieńca jednak niewiele miało z normalnością wspólnego. Dzień jego wydawał się być snem, w którym uczestniczyli ludzie niewiele wnoszący do jego, idealnie rozplanowanej, egzystencji. Postrzegany był jako syn milionera, szalenie i nieprzyzwoicie urodziwy, o blond włosach, które zasłaniały jego uszy, ale nie opadały na ramiona, wzroku sokoła, który rozdzierał przestrzeń i uginał kolana każdego, kto na niego spojrzał. Po uczelni chodził w towarzystwie dwóch ochroniarzy zatrudnionych przez ojca. Nikt nigdy nie widział, aby Gregory z którymś z nich rozmawiał, co wcale nie oznaczało, że wstydził się obstawy bądź nią specjalnie przejmował. Jego ochroniarze byli jak duchy podążające za swym panem krok w krok.

W salach uczelni siedział w ostatniej ławce, zazwyczaj zajęty skrobaniem w notesie, nie patrzył na nikogo poza wykładowcą. Mimo sukcesów w nauce nie był aktywny podczas zajęć. Nikogo nie krytykował, nie wypowiadał się na temat zdania drugiej osoby. Był, jakby go nie było. Z początku budziło to zniesmaczenie i niemądre docinki ze strony kolegów. Jednak z czasem wszyscy do tego stanu rzeczy przywykli. Co ciekawe, nawet przyzwyczaili się do jego życia na pokaz.

Wydawać by się mogło, że ten młodzieniec, który tak naprawdę nie miał nawet przyjaciela, był plastikową zabawką. Do końca jednak nie było to prawdą. W przeciwieństwie do ojca był znaną osobą w wiosce, pobliskim miasteczku, a nawet całym kraju. Dwudziestolatek był modelem uczestniczącym w sesjach zdjęciowych magazynu „MASHTIE”, prestiżowego pisma, które swe edycje zagraniczne miało w kilku krajach europejskich oraz Stanach Zjednoczonych. Jak stał się w tak młodym wieku twarzą znanego magazynu? Tym razem nie chodziło o pieniądze ojca, ale w wyjątkowym stopniu o znajomości. Matka Gregory’ego i żona pana Yarda była założycielką pisma.

Zarabiała na gazecie kolosalne kwoty, co miało wpędzić ją w krótkim czasie w nałóg narkotykowy i zakończyć jej życie rychłą śmiercią. Być może to bolesne przeżycie wyniszczyło pana Yarda, chociaż niektórzy uważali, że surowym człowiekiem był od zawsze. Nie dało się ukryć, że w historii Villon Pray rodzina Yardów była najdziwniejszą i najbardziej tajemniczą. Od matki, która stworzyła potęgę „MASHTIE”, przez ojca pracoholika, właściciela przynoszącej wielkie zyski fabryki, po syna artystę, który żył własnym, wydawać by się mogło, tak odległym życiem.

Z czasem jednak ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, na nikim nie robiło to już większego wrażenia. Tymczasem wielkie poruszenie wywoływały zdjęcia ukazujące się co miesiąc w piśmie. Redaktorem naczelnym, po śmierci matki Gregory’ego, został jej zastępca, Victor. Był i jest trafnym następcą, który utrzymał pozycję pisma w Europie na wysokim poziomie, a także przyczynił się do rozpowszechnienia go za oceanem. Gregory’ego traktował jak siostrzeńca, widział w nim wielkiego człowieka, którego należy przygotować do kierowania wydawnictwem. Gregory i tak miał wiele do powiedzenia. Był bardzo świadomy swojej pracy.

Naturalnie to uczyniło Victora wrogiem numer jeden pana Yarda. Nie żeby ojciec chciał oddać synowi fabrykę, bo i nie widział jeszcze godnej pracy dla swego pierworodnego. Niemniej coś powstrzymywało go od myśli, jakoby Gregory w przyszłości miał rządzić „MASHTIE”. Co dziwne, godził się przecież na każdą sesję. Temat ten nigdy jednak nie zakłócił spokoju Villon Pray 13, ponieważ chłopak go nie poruszał, a Victor willi nie odwiedzał.

Beznamiętne postukiwanie w klawisze fortepianu

Willa przy Villon Pray 13 znajdowała się najbliżej, największego w okolicy, jeziora Pray. Wokoło rosły stare sosny, pełno było tu także pięknych pagórków. Legendy podawały, że posiadłość została wybudowana przez siedemnastowiecznych członków dynastii Villon, jednakże nie jest to do końca jasne. Istnieją wprawdzie zapiski, że około roku tysiąc sześćset trzynastego wprowadził się na te ziemie książę, który poślubił niemiecką księżniczkę, co nie zgadza się jednak z nazwiskami młodych. Dalej legenda podaje, że willę wybudował im ojciec dziewczyny. Skąd jednak wzięła się nazwa Villon? Dziś tego nie wiadomo. Jednakże był to imponujący budynek, zbudowany z wielką precyzją i kunsztem.

Matka Gregory’ego, jak opowiadał mu Victor, lubiła często mawiać, że mieszka w willi nieco mniejszej od Luwru. Nie kłamała. Jezioro Pray było wielkim zbiornikiem. Jego powierzchnia wynosiła około pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych, a maksymalna głębokość dochodziła do dwustu osiemdziesięciu metrów. Położone na południowy wschód od miasta Mirror, otoczone pagórkami i polami, ciągnęło się aż po Aparash Ballar Roance. Torf sprawiał, że przejrzystość jeziora była niewielka, wieczorami jednak bywało bardzo urocze.

Wróćmy jednak do willi. Wejścia, po obu stronach, strzegą dwie hermy, rzeźbione nagie popiersia, wyrastające z podpór — jedna przedstawia młodego mężczyznę, który trzyma jabłko, natomiast druga ukazuje piękną kobietę, której z prawej dłoni zwisa sztylet. Metr dalej znajdują się wielkie kolumny. W holu po otworzeniu monumentalnych wiekowych drzwi dwuskrzydłowych ukazuje się pierwsza część domu, ze sklepieniem o kształcie trójkąta sferycznego, zwanym pendentywem. Robi to imponujące wrażenie. W holu można poruszać się w stronę kolejnych pomieszczeń albo w prawo, albo w lewo lub podwójnymi krętymi schodami w górę, mając wciąż nad sobą ozdobne kasetony, budowane z czerwonej cegły trompy. Bogactwo detali, jakie tworzą willę, godne jest pozazdroszczenia. Jeden z ważnych magazynów francuskich podał kilka lat temu, że wartość budynku i dziedzińca szacuje się na kwotę dwudziestu ośmiu milionów dolarów. Jest to najdroższa rezydencja w całej północnej części kraju. Trzy lata temu zmarł rezolutny dziennikarz, który szukał sekretów rodziny Yard, a także Villon czy Micali. Od tamtego czasu Gregory’ego Yarda kojarzy się tylko z „MASHTIE”. I chwała Bogu.

Przyszła odwilż. W okresie świątecznym, gdy za oknem pięknej willi zamiast śniegu widać obumarłą naturę, zawstydzoną z powodu odkrycia białej kołderki, pozostaje domownikom Villon Pray 13 siedzieć przy ciepłych kominkach, skrobać coś na kartkach papieru lub bawić się z kotem. Pan Yard go uwielbiał, Gregory także.

Poza tym nikt nie przepadał za zwierzęciem.

Służba wręcz nienawidziła stworzenia. Okropna bestia często przemieszczała się po willi w poszukiwaniu szczęścia… niekiedy natrafiła na miotłę jednej ze służących albo but szofera. Pył, bo tak wabił się ów kot, siał niepokój. Jako że nie był urodziwy i budził niemałe obrzydzenie, zadziwiał fakt, że właściciele nie dostrzegali tych cech. Był chyba jedynym, który nigdy nie oddalał się od Villon Pray 13 choćby o dwieście metrów. Stworzeniem był dumnym, ale nie sprawiał kłopotów.

Gregory siedział lekko zgarbiony przy biurku i zapisywał coś w swoim notesie. Robił to codziennie, ale pamiętnikiem owe zapiski z pewnością nie były. Trzy kryształowe żyrandole oświetlały jego białą, porcelanową twarz, czystą i pozbawioną jakiejkolwiek zmazy. W swej samotni czuł się bardzo komfortowo, nikt nigdy mu nie przeszkadzał. Na jednej ze ścian wisiały dwa potężne telewizory wkomponowane w klasyczne ramy obrazu, które wyświetlały zawsze dwie różne stacje informacyjne. Gregory miał w zwyczaju być zawsze dobrze poinformowanym o tym, co się dzieje na świecie.

Zima 1998/1999

Dwudziestego czwartego grudnia domownicy zasiedli do normalnej kolacji, niczym nieróżniącej się od codziennych. Gregory zażyczył sobie więcej liści zielonej herbaty TMS, którą uwielbiał. Pan Yard wypił dwie mocne espresso na sen. Nic nie zapowiadało tego, co rzekł, krojąc paróweczkę w serze i francuskim cieście, z pozoru niechlujnie oblaną białym sosem czosnkowym:

— Twoja matka była naprawdę piękną kobietą.

Gregory podniósł wzrok. Siedział na drugim końcu pięciometrowego stołu, naprzeciw ojca.

— Widziałem… na zdjęciach — jęknął oschle.

— Chcę ci powiedzieć, że piękno tej kobiety nie poszło w parze z rozsądkiem i siłą. Była słaba.

— Sama radziła sobie bardzo dobrze. Miała swoje pismo.

— Do czasu. Miała tyle energii, klasy, radości dopóty, dopóki nie zakochała się w lekach i… innych gorszych truciznach.

— Znam tę historię — rzucił beznamiętnie Gregory.

— Znalazłem ją nad jeziorem, zginęła obok swojej wielkiej pięknej willi. Miałeś trzy, cztery — latka. Leżała blada przy nieruchomej wodzie. Miała na sobie cienkie spodenki, w których zazwyczaj spała. Była bez koszulki. Tak chciała, żebym ją zapamiętał. Zawsze kochała się w imponujących, zapierających dech w piersiach, przedstawieniach.

— Nie musisz kończyć.

— Chcę opowiedzieć ci o ostatniej chwili twojej matki! Jej ciało przykryte mgłą. Wtedy było mgliście, poranek, niebo szare. Przedstawienie jej się udało. Ciało było zimne. Wiedziałem doskonale, że już nic nie zrobię. Jesteś taki sam, jak ona.

Gregory wstał i wyszedł. Ojciec tylko spuścił wzrok na talerz, zmarszczył twarz. Była cała wymęczona, zmarszczki ciągnęły się grubymi kreskami.

Z oczu chłopaka leciały łzy.

— Kłamca, kłamca, kłamca! — powtarzał przez zaciśnięte zęby.

Kłamstwo broni czasem wypowiadającego przed nożem okłamywanego. Gregory poznał kilka lat temu inną historię. Znalazł bowiem największy skarb, jaki znaleźć w swym życiu mógł.

Pamiętnik matki.

Został spisany przed śmiercią. Nie zawierał żadnej wzmianki o planach odebrania sobie życia. Wyrażał jednak wiele bólu, wyrosłego na gruncie winy, którą się obarczyła. Gregory próbował znaleźć coś w głowie przez wiele nocy, ale nie pamiętał wypadku samochodowego, który opisała jego matka. Musiał być naprawdę małym chłopcem.

Została zdradzona. Dowiedziała się o tym w najgorszy z możliwych sposobów. Przyłapała męża, pana Yarda, jak na swoim staroangielskim biurku pieścił pewną kobietę. Atrament napotkał opory przy nazwisku „szmaty”. Tak tylko została nazwana.

Najgorsza noc za mną.

Za nami.

Nasz dzień zaczął się wtedy wyjątkowo wcześnie. Rankiem, kiedy się obudziłam, padało, ale gdy miałam wychodzić do samochodu, niebo było mlecznobiałe, a nad kominem sterczało żałośnie niewyraźne słońce. Daty tej nie zapomnę nigdy, papież odwiedził nasz kraj.

Wiedziałam, że mężczyzna, który zdradził ciało, które i tak przypisane było jemu, i duszę, która tylko go kochała, nie jest wart obu. Rozbił naszą rodzinę. Małego Gregory’ego przypięłam z tyłu. Trwało to wszystko bardzo szybko. Nie myślałam o tym wielkim gmachu, który stał przede mną, o bogactwie, o niczym. Wiedziałam, że nie będę niewolnikiem. Nienawidziłabym siebie, będąc na łasce pana Yarda.

Zniknął tego dnia. Zaszył się zapewne w swojej fabryce. A może spędzał czas ze szmatą. Drzewa miały piękny wrzosowy odcień, nie mogłam tego nie zauważyć, płakałam. Wsiadłam do auta. Spojrzałam w stronę jeziora Pray. Tak, jestem silna. Zawsze byłam. Wyjechałam i poczułam tę ulgę. Mały spał. Było już widno, jechaliśmy jakieś dwadzieścia minut. Zjechałam z drogi głównej w kierunku ronda. Rozpadało się, gruby deszcz walił w szyby, a w górze groźnie wisiały czarne chmury. Nie wiem, jak mogłam tego nie zauważyć, jak mogłam do tego dopuścić.

Nagle na rondzie czas wyraźnie zwolnił. To, co zobaczyłam przed sobą, tuż za szybą samochodu, przeszyło mnie na wylot. Przez sekundę myślałam jeszcze, że to nie to, co myślę, że się uda, że ten z przodu będzie szybszy. Ale byliśmy zbyt blisko. Odruchowo chyba całym ciałem drgnęłam, jakbym myślała, że zdołam w ten sposób przesunąć samochód… i nie dopuszczę do zderzenia.

Potężny huk i darcie metalu rozległo się w sekundę potem, jak zobaczyłam drzwi pasażera nowego srebrnego forda przede mną. Widziałam już tylko, jak zatacza koło i wpada w serce ronda, którego kwiaty układały się w uśmiechnięte WITAMY W VILLON PRAY. Mój samochód okręcił się o sto osiemdziesiąt stopni i znów ukazała mi się droga do Villon Pray 13.

Obróciłam się, mały płakał. Jeśli mi z przodu nic nie było, i jemu nic nie powinno się stać. Złamałam tylko obojczyk. Bardzo mocno mną szarpnęło, kiedy doszło do zderzenia. Płakałam, nie mogłam nic powiedzieć. Pojawiła się karetka, jacyś ludzie, policja, paparazzi.

Po wizycie w szpitalu wróciłam do willi. Nie widziałam męża. Kazałam przygotowywać posiłki do pokoju. Miałam założony gips. Lustra zostały z pokoju wyniesione. Gregory’emu nic się nie stało. Coś jednak stało się ze mną.

Przyjmowałam dużo leków, ponieważ wizja, że mogłam pozbawić życia mojego synka, nawiedzała mnie każdej nocy. Czułam się winna. Czułam winę w mężu.

On… nie czuł.

Gregory przez pierwsze noce po przeczytaniu wspomnień miał sny. Śniła mu się zimna kobieca twarz, która wyłaniała się z jeziornych wód. Jej twarz zajmowała prawie całą połać jeziora. Grubym głosem wołała: „ON NIE CZUŁ”. Powtarzała to, aż obudziła syna.

Słowa te wryły się w pamięć chłopca dokładnie. Nie śnił już więcej, a może nie pamiętał żadnego snu. I bardzo dobrze.

Moje święta

Moich świąt także nie uznałbym za specjalnie udane. Nie przepadam za tym okresem w roku. W moim pokoju rozległ się sygnał telefonu. Szósta już osoba wysłała mi identyczny wiersz — bożonarodzeniowe życzenia. Siedziałem w swoim ciasnym pokoju wielkiej willi. Po ósmej pokojówka poprosiła, abym zszedł na kolację, którą przygotowała ekipa. Po dziesiątej zaczął padać gęsty śnieg. Gdy zjadłem, usiadłem w skórzanym fotelu przy kominku w salonie, w głowie miałem to skaczące płomienie, to tańczące płatki śniegu. Byłem jak zahipnotyzowany. Cofnąłem się do czasów przedszkolnych… pamiętam ten okres bardzo dobrze.

Ostry ból przeszył mi głowę. Zerwałem się na nogi i wszedłem do łazienki. Rozebrałem się i udałem do kabiny prysznicowej. Odkręciłem zimną wodę. Silny strumień rozbił się o moją głowę, spływał po ciele. Nagle coś mnie objęło, a woda zrobiła się gorąca.

— Niespodzianka. Wesołych świąt.

Byliśmy nadzy. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, kabina zaparowała.

Połączenie.

Nazajutrz o godzinie piątej po południu nie byłem już sam przy świątecznym stole. Nie śpiewaliśmy kolęd, nie czytaliśmy fragmentu Biblii. Trochę jadłem, trochę stukałem w klawiaturę komputera. Spoglądałem w drugą stronę stołu i rzucałem uśmiechem, po czym mój wzrok wędrował na mój biały fortepian w salonie. Nic jednak nie widziałem, myślami byłem gdzie indziej. Do wieczora wiedziałem, że mój związek nie ma sensu. Gdy zamykałem oczy, czułem, jakbym miał zemdleć, robiło się jaśniej. Byłem osłabiony i przygnębiony. A może tylko znudzony? To przez tę pogodę.

Gregory Axel Yard

rozdział drugi
R

Styczeń 1999

Oślepił mnie blask świateł. Śmiałem się całą noc. Tego właśnie potrzebowałem. Piliśmy jakieś drinki, paliliśmy coś od Batty’ego. Muzyka wierciła mi w głowie. Mój ulubiony klub. Byliśmy jak zawsze w R. Wspaniały, wielki klub z najlepszymi didżejami w tym rejonie. Tutaj zaczyna się i kończy życie… życie błogie, beztroskie. Dzikie utwory w bajecznych remiksach porywały mnie na parkiet, zostawiając resztę zajętą paleniem. Zbliżała się wiosna i nasze zimowe zabawy miały dobiec końca. To z pewnością ostatnia tak spokojna, o ile można ją nazwać spokojną, noc w klubie R. Na początku stycznia Oliwer wraca z Nowego Jorku, aby otworzyć kolejny rok z…

Oblał mnie drinkiem albo i piwem… następnego dnia nie będę pamiętał, kto czym mnie oblał. Marco tylko się uśmiechnął i rzucił się w tłum spoconych, tańczących bestii. Śmiałem się. Przed północą zdołałem odczytać wiadomość od Oliwera. Wiedział, że nie próżnujemy i ostatnią wolną sobotę spędzamy w R. Oliwer jest wysoki. Mówił, że zawsze był najwyższy w klasie. Jego pozycja stale rosła, jednak nie za sprawą bogatych rodziców czy bogatszego dziadka, którego zawsze był ulubieńcem. Nie, Oliwer Micali to wspaniały młody człowiek. Nie ma drugiego takiego, nie znam nikogo o takim charakterze, usposobieniu i podejściu do drugiego człowieka. Dlatego jest on naszym…

Tego było już za wiele! Marco zwymiotował na jakąś piękną nieznajomą. A zaraz potem Sergiusz złapał go swoimi potężnymi rękoma i zawlókł do męskiej toalety. Poleciałem za nimi. Zauważyłem, że i Sergiusz ma już nieźle. Jednak taki jak on jest nie do zdarcia. Nie był wcale wysoki, nawet nieco niższy ode mnie. Ale za to częściej odwiedzał siłownię i albo to zasługa sterydów, albo faktycznie ciężkiej pracy; Sergiusz był potężny. Znał Oliwera dłużej ode mnie. Znali się z piaskownicy. Marco z kolei urodził się jako pierwszy z dwóch synów pewnego bankowca ze Stanów. Studiował tutaj. Klub R był jednym z tych, do których chodzą wschodzące gwiazdki, dzieci bogatych rodziców, ale i celebryci z każdej dziedziny sztuki. Niektórzy naturalnie tutaj się nie pojawiają, ale są i tacy, z którymi spokojnie da się wypić.

Ktoś coś do mnie mówił, nie kontaktowałem. Kończyłem kolejną szklankę.

— Kochasz to! — krzyknął Batty.

— Co takiego? — Spojrzałem na niego. Był czerwony na policzkach, pijany i śmiał się do siebie.

— Ciała! Kochasz te ciała!

— Tak, tak… Kocham je wszystkie.

Wszystkie ciała w światłach, pocie i muzyce zlewały mi się. Tutaj nikt nikogo nie zna, przynajmniej tak to ma wyglądać… Jedynie muzyka jest w stanie połączyć. Ale tylko na te kilka klubowych godzin. Potem każdy jest sobą. Osobą medialną. Poza Sergiuszem. On jest tylko przyjacielem Oliwera. Przychodzę tu świetnie się bawić. Tym bardziej dziś. Bawimy się w rytmach naszych największych gwiazd. Kilka osób na sali wie, że następnego dnia na lotnisku wyląduje samolot Oliwera, wrócimy do jaskini, do La Forêt de Colin w miejscowości Loley. Wrócimy tam, jak co roku, aby przywitać nowego członka eXst eXiste…

Nazywam się Tristan Roance. Jestem pisarzem. W zasadzie jestem w klubie nocnym R razem z wyjątkowymi celebrytami i Sergiuszem, który jako jedyny zarabia na życie, pracując w warsztacie naprawczym dla tirów. Zaczęło się po godzinie dwudziestej pierwszej. Przyszliśmy do prawie pustego klubu. Zaczęliśmy jednak starterem u mnie, gdzie opróżniliśmy dwie butelki wódki. Na wejście dostaliśmy darmowe drinki od najseksowniejszej kobiety, jaką znam — sześćdziesięcioletniej właścicielki klubu, która traktowała nas zawsze jak swoich przyjaciół. Ubrana w czarne wdzianko, o nienagannej figurze i jak mawiała: „wciąż swoich długich, ciemnych włosach”. Była cudowna.

Wszyscy ją uwielbialiśmy. Przede wszystkim za jej humor, często uszczypliwy i rubaszny. Nikomu nigdy nie zrobiła krzywdy, a my często odwiedzaliśmy właśnie R. Marco żartował z nią pół godziny, zanim dołączył do nas i do tłumu tańczących bestii, które zdążyły już nadejść. Klub słynął także z zeszłorocznych odwiedzin gwiazdy muzycznej światowego formatu, która pojawiła się w towarzystwie swojej ówczesnej dziewczyny i didżejki.

Mowa oczywiście o Danielu Rosserze.

Niektórzy są tak pijani, że nie są w stanie podjąć rozmowy. Czas zbierać się do domów i zacząć trzeźwieć. Humor Oliwera w okresie przedwiosennym bywa bardzo zmienny. Dlatego lepiej nie narażać się Głównemu Przewodniczącemu naszego stowarzyszenia.

Spoglądam na kilku ludzi przede mną, dwie aktorki i jakiegoś biznesmena. Patrzą na wulkan energii wybuchający na parkiecie. Marco. Jest dość pijany. Wrócił z toalety i wiedział, że nie usiedzi spokojnie. Puszczam oko do Sergiusza. Ten przebija się przez tłum i odprowadza Marca do wyjścia. Trzeba umieć powiedzieć sobie dość.

Wychodzimy: Ja, Sergiusz, którego imienia nie używamy, ponieważ Oliwer zwraca się do niego Agamemnon. To taka ksywka z piaskownicy. Za młodu był rozrabiaką. Więc tak też się przyjęło. Pomaga „iść” koledze.

Był też z nami Batty, który załatwił jak zawsze towar z najlepszej półki, ale opuścił nas nieco po pierwszej.

Nie, nie, nie! Zatrzymuję się, daję telefon Agamemnonowi, aby załatwił taksówkę. Zostaję jeszcze dla jednej piosenki. Didżej puścił I Need Jesus In My Disco, nowy singiel promocyjny z nadchodzącego albumu wielkiego Daniela Rossera. Mój ulubiony artysta, kontrowersyjny zresztą. Słucham do końca, potem wychodzę i odpalam już zwykłego papierosa. Agamemnon klnie i woła, abym się pospieszył. Wracamy do swoich domów. Zostało kilka godzin. Czas, aby dojść do siebie. Sergiusz najpierw się uśmiecha, a potem grozi Marcowi, żeby ten wziął zimny prysznic i był gotowy na spotkanie z Oliwerem.

Najbardziej zapomnieć o nocy będzie chciał z nas wszystkich Marco. Bez alkoholu jest bardzo sztywnym człowiekiem.

Jestem mieszkańcem Aparash Ballar Roance. Tak, to nie zbieg okoliczności, że moje nazwisko jest identyczne, jak fragment nazwy kolonii, w której mieszkam, ale to zbyt długa historia. Z pewnością nie na dzisiejszą noc. Sam muszę do siebie dojść. Chociaż myślę, że i tak jestem z nich najbardziej trzeźwy.

Klub znajduje się w mieście Mirror. Dlatego też najpierw odwieźliśmy Agamemnona i Marca do Loley. Ta wieś jest miejscem, w którym jak już wspomniałem, znajduje się siedziba eXst eXiste oraz domy Oliwera, Sergiusza i Marca. Zostaję ja i taksówkarz. Jedziemy z Loley do Aparash Ballar, by za niewielkim wzgórzem znaleźć się w kolonii Aparash Ballar Roance. Mam wielki, piękny dom… ale o tym także nie czas.

Rano wybieram się na zakupy. Zaproszę znajomych na obiad. Oliwer jest punktualny. Z nim nawet samolot nie ma prawa się spóźnić. Tak jak zapowiadał, wylądował w Mirror o czwartej po południu. Odczytał ode mnie e-mail o spotkaniu w moim domu. Kazał zaprosić Agamemnona i Marca, co uczyniłem jeszcze przed wejściem do R. Z pewnością miał dla nas kolejne nazwisko. Kolejnego wybrańca do stowarzyszenia eXst eXiste. Czułem to podniecenie jak za każdym razem, kiedy przyjmowaliśmy kogoś nowego. Ostatni był Julian Bert, najmłodszy zresztą, bo mający lat osiemnaście. Było to w zeszłym roku.

Z rana obejrzałem swój ulubiony serial, zjadłem śniadanie około szóstej. Nie spałem. Wziąłem zimny prysznic, zrobiłem zakupy w markecie. Dla porównania ze zdjęciami z wczorajszej imprezy jakiś paparazzi pstryknął mi kilka nowych. Nie wydaje mi się, abym wyglądał źle. Nie wydaje mi się także, abym się tym zbytnio przejmował. Uśmiechnąłem się pogardliwie. Wróciłem do domu. Jeśli można to nazwać zwykłym domem. Wielki, trzypoziomowy budynek, który odkupiłem od starego lorda. Za co? Wspominałem, że jestem pisarzem.

Zaczęło się jakieś cztery lata temu, kiedy świat zwariował na punkcie mojego pierwszego dzieła. Dalej, jak to już w tym materialnym świecie bywa — komercja pożarła moją książkę, adaptacja filmowa, gadżety, wpływ na muzykę i temu podobne. Wiem, że stworzyłem coś niezwykle dobrego, coś, co sprawiło, że nie dbam o wartości, które utrzymywały mnie kiedyś przy życiu. Dziś mam za co imprezować, za co mieszkać. Czego chcieć więcej w tym materialnym świecie? Brzydzę się nim, choć, jestem jego elementem.

Mamy koniec ciężkiej zimy roku 1999. Za pewien czas wejdziemy w zupełnie nowe tysiąclecie. Musiałem ogłosić kontynuację mojej książki. Wydawca błagał o kilka tomów, więc po otrzymaniu zadowalającego kontraktu… zgodziłem się. Nie miałem tego w planach. I tak się zestarzeję, i tak umrę… zostawię po sobie ślad. Niech każdy wie, co znaczy Tristan Roance.

Śnieg zniknął około czwartej po południu. Goście pojawili się po siódmej, wieczór był przyjemny. Przyjechali każdy swoim samochodem, ale o tej samej porze. Nie mogłem tego zobaczyć. Wprowadziła ich moja pokojówka, oznajmiając, że nie jestem w stanie się z nimi widzieć, mimo to zapraszam na obiad do salonu i pozdrawiam. Oliwer musiał być wściekły. Ja? Leżałem pijany w swoim pokoju. Zrobiłem to po powrocie z zakupów. Przecież nikt nie śmiałby mi tego zabronić. Cała moja pracowita i kochana obsługa krzątała się po rezydencji, dbając o ten ład, który ja zawsze niszczyłem. Zarabiam na to.

Otworzyłem oczy, powoli. Czułem się okropnie. Było już ciemno. Nie wytrzeźwiałem od dwóch dobrych dób. Za oknami, na niebie, było kilka gwiazd. Resztę ukryły chmury. Nieco później zorientowałem się, że to mgła. Mgła kojarzy mi się zawsze z niewiadomą, poczuciem zagrożenia, ale i beznadziejną niewiedzą. Pojawia się i snuje niepokój, ale co z nim robić, skoro nie wiem, co nadejdzie. No i przywiodła zdenerwowanego Oliwera, który został przeze mnie źle potraktowany.

Oliwer stał przy moim oknie. Jedyne co z siebie wydusiłem, to ciche: „Cześć”. Nie odezwał się. Zaśmiałem się głośniej, niż przewidywałem. Odwrócił się i zrobił tę standardową obrażoną minę z dodatkiem wyłupiastych, niedowierzających oczu. Zabawny był w tym momencie jak nigdy. Spytałem, czy podróż minęła spokojnie. Głupie pytanie. Jak mogła minąć podróż prywatnym, luksusowym odrzutowcem? Pokręcił głową i wyszedł, a kiedy zamykał drzwi, powiedział, że jutro chce mnie widzieć u siebie w idealnym stanie.

Nie jestem głupcem. Zdaję sobie z tego sprawę. Może i zawiodłem go nieco, ale nie dbam o to, zadbałem przecież, aby koledzy nieźle się wybawili w ostatnią wolną noc przed powrotem na spotkania eXst eXiste oraz o obiad dla nich po powrocie Oliwera. Czy aż tak byłem im w salonie potrzebny? Wątpliwe. Obróciłem się na drugi bok i zasnąłem.

Najcięższa walka z korzeniem, który z nas głęboko w ziemię wrasta…

Zbliżała się północ. Srebrzysty księżyc oświetlał znużone snem uliczki miasta. Ona kładła się spać po pracowitym dniu. Wciąż dokuczał jej ból w dłoniach tu i ówdzie pokaleczonych. To, co stało się w chwilę potem, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. W jej małej izbie pojawiło się czyste, białe światło, które rozjaśniło najdrobniejszy kąt pomieszczenia, wypływając okienkami na zewnątrz. Niewiele zauważyła, ale co do jednego miała pewność. Postać, która pojawiła się przed nią, na pewno miała skrzydła.

Twarz anioła była bez wyrazu, jakby znajdował się za mgielną osłonką. Dopiero po pewnym czasie spojrzał jej prosto w oczy, a ta upadła na kolana, drżąc na całym ciele. W oczach miała łzy. „Nie bój się” — usłyszała cichutki szept przy uchu, mimo że anioł nie poruszał ustami. „Twój Bóg pragnie, abyś porodziła Jego Syna. Duch Święty zstąpi na ciebie. Czy spróbujesz tego błogosławieństwa?”. Poczuła ogarniające ją ciepło. Anioł złapał ją za ręce, z których zniknęły rany. „Czy jesteś gotowa? Dziecię twe będzie wielkie, królestwo niebieskie będzie Jego. Jednak oboje doznacie wielu cierpień”. Nic nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i pokornie skinęła głową. Błyskawica przecięła niebo, na pustej uliczce pojawił się otulony aksamitną szatą czerwonoskóry mężczyzna i spoglądał w stronę drzwi domu.

Anioł jednak spojrzał za okno, a ciemna postać zniknęła.

Wkrótce potem w wietrzny wieczór Maryja wraz z Józefem szukali schronienia, bo nastał dzień narodzin. Na bezgwiezdnym niebie eksplodowało złociste ciało, którego warkocz prowadził trzech mędrców ze Wschodu do stajenki, gdzie w sianku, okryty kawałkiem maryjnego sukna, przyszedł na świat Jezusek. Z krwi wyjęty na kawałek sukienki. Boże! Niech nie brudzi się biedaczek! Niech nie klei do ziemi, nie oblepia piaskiem. Połóż go na sukni, wytrzyj. Co zrobisz z pępowiną? Spokój ogarnął matkę. Chór aniołów zagrał najpiękniejsze pieśni… zbierali się wokoło chłopi…

sen pierwszy

Budzik zaczął rozdzierać ciszę. Czerwone światełka na choince zaczęły wbijać mi w oczy swoje igiełki. Poczułem nieprzyjemne ciepło w tyle głowy… Pierwszy sen traktuje o narodzinach Najwyższego. W dziele sny pełnią kluczową rolę, zatem otwarte zostały narodzinami samego pojęcia snu. Nie chcę odczytywać go jako proroczego, nie na tym polega badanie snu. Rodzina stanowi kontrast dla świata, który reprezentuję, obojętnego na święta. Ani ja, ani ludzie, o których opowiem, nie tworzą pełnych rodzin. Nawet nie chciałbym używać słowa „szczęśliwych”. Święta zatem są dla wielu niepotrzebnym obowiązkiem.

Możliwe, że ten sen tylko zmyśliłem. Możliwe, że nigdy nie zaskoczył mnie nocą. Chcę jednak byście uważali go za sen, który stał się narodzinami innych.

rozdział trzeci
Sen o białym pałacu

Różnica między dobrem i złem jest taka, że zło kompromisu nie uznaje

W drugim tygodniu stycznia nasiliły się opady śniegu, co znacznie popsuło samopoczucie pana Yarda. Kilkakrotnie nie pojawił się na kolacjach, co Gregory starał się bagatelizować. Któregoś wieczoru chłopak wstał od stołu i udał się do prawego skrzydła Villon Pray 13, gdzie znajdował się jego azyl. Urządzony w staroangielskim stylu z podobnym biurkiem do tego, przy którym pracował pan Yard. Ściany pomieszczenia obłożone były idealnie poukładanymi książkami. Przed biurkiem, ale naprzeciwko drzwi, znajdowała się zdobiona skrzynia, w której chłopak trzymał swoje prywatne zapiski i notesy. Nie była to skrzynia szczególnie zabezpieczona, ponieważ tylko Gregory i sprzątaczka wchodzili do tego pomieszczenia.

To w niej znajdował się cały dorobek umysłowy, jaki dotąd zdołał spisać. Usiadł przy laptopie i zaczął odpisywać na trzy wiadomości. Adresatami byli Victor (od niego były dwie wiadomości) i fotograf magazynu. Kiedy to zrobił, podszedł do sofy, pogłaskał swego kota i rzekł:

— Wiesz, mógłbym napisać pracę o moich pozbawionych sensu monologach wygłaszanych tobie.

— Pozwolił sobie na krótki uśmiech. Miał ciepły, balsamiczny głos. — W istocie inaczej nie potrafię, co daje ci wielki plus.

Pył tylko mruknął, co było podobne do odgłosu paznokci przeciąganych po szkolnej tablicy, ale to nie zrobiło na Gregorym większego wrażenia. Zwierzę wstało na swych chudych nogach i skoczyło w kierunku grzejnika, który wyglądał znacznie sympatyczniej niźli ów kot. Przyjemniej wygląda kot perski po wyjściu z wody. Gregory włączył swoje wielkie telewizory, a na jednym z nich pojawił się znany mu człowiek. Był to Alexander Micali, lecz u jego boku pokazał się ktoś jeszcze. Miał kamienne spojrzenie mimo młodego wieku. Nie był to błądzący wzrok ani tępy wyraz twarzy, ale spojrzenie człowieka, który twardo stąpa po ziemi. Być może był rówieśnikiem Gregory’ego. Miał lekko rozczochrane włosy koloru rdzawego, krótko i elegancko ścięte. Ze skupieniem przysłuchiwał się przemówieniu dziadka, do momentu, kiedy prowadząca zwróciła się do niego:

— W studiu jest z nami także, wydawać by się mogło, najmłodszy pretendent do objęcia po dziadku funkcji szefa firmy, Oliwer Micali. Czy to zbieg okoliczności, nazwa firmy i pańskie imię?

— Firma mojego dziadka powstała grubo przed moimi narodzinami, jednak myślę, że wiadome było już wtedy, kto zostanie jej szefem i następcą wielkiego Alexandra Micalego. — Oliwer uśmiechnął się. Było coś wyjątkowego w tym uśmiechu. Mimo to cała ta przyjemność nie trwała długo.

— To mój ukochany wnuk, któremu niezmiernie ufam — wtrącił lord — i wiem, że objęcie tak odpowiedzialnej posady po mojej śmierci, nie osłabi pozycji firmy na świecie.

— Czym dotąd zajmował się pański wnuk? — spytała reporterka.

— Dorastał, to dobry chłopak. Poznawał, czym się zajmowałem przez lata. Tyle mogę powiedzieć.

Gregory uniósł lekko brwi i przełączył na inny program. Znał doskonale Alexandra Micalego, ale nie miał przyjemności poznać jego wnuków. Wiedział, że jest bliskim powiernikiem jego ojca.

Później zwrócił swą uwagę na widok zniszczonej budowli religijnej w telewizorze, a dolna warga lekko mu opadła. Wychwycił jedynie kilka słów: „zamachowcy”, „terroryzm”. Wyłączył telewizor. Westchnął ciężko i zasnął. Po przebudzeniu podszedł do jednego z regałów i sięgnął po nową książkę. Przeczytał na głos, spoglądając na kota co akapit, po czym rzekł z przejęciem:

— Strach myśleć, że cię to nie przeraża, Pyłku.

Zima 1996

Tego dnia była mgła. Zatopiła miasto w gęstej szarej masie. Beznadziejnie się czułem. Wolny dzień, może niedziela. Sobota! W niedzielę interesowałyby mnie podstawowe wiadomości dotyczące poniedziałkowych zajęć. Siedziałem przed komputerem. Dryfuję sam, nie wiem dokąd. Leżę… wolny dzień jest tragedią dla człowieka takiego jak ja. Mógłbym spotkać się z przyjaciółmi, mógłbym wyjść na basen, do kina, na obiad. Nie mam przyjaciół!

Spałem. Od spania powyżej piętnastu godzin czuję się, jakby ktoś mnie pobił. Gdy budzę się, staram przypomnieć sobie sen. Sen rodzi się w głowie nie bez powodu. Choć w moim przypadku dziś sen zrodziła mgła. Tak też się rozpoczął. Mgłą! W tej szarości wydawać by się mogło, że widać pewien blask, blask słaby, ale pozornie istniejący. To marzenie wyrwania się z tej szarości sprawia, że człowiek, który kroczy we mgle, zaczyna mieć… nadzieję.

Czasem z mgły faktycznie coś się wyłania, lecz nie jest to tym, o czym marzymy. To trochę zabawne, kiedy uśmiech znika z twarzy na widok auta bądź koni pędzących na śniącego. Oczywiście wcześniej istnieje jakiś znak. Znak dźwiękowy, mgła na szczęście nie zagłusza tupotu zwierząt czy warkotu samochodu. Ale cóż z tego. Stajemy na drodze nie wiadomo skąd. Pojawiamy się, intruzi, w miejscu pełnym życia. To życie biegnie swym naturalnym torem… Bezczelny stoję pośrodku toru dla koni?

sen drugi

Gęsta mgła ogarnęła całą przestrzeń przede mną. Nic nie widziałem. Szedłem prosto, niepewnym wolnym krokiem, rozglądając się z nadzieją wokoło. Spojrzałem w górę, gdzie nagle nieco pojaśniało. Zobaczyłem ciemne niebo i żelazne chmury — wielkie, szare i połyskujące obłoki — wokół srebrzystego księżyca wiszącego ciężko jak błyszcząca bombka na choince. Zrobiło się zimno, bardzo zimno, stałem w samych bokserkach otoczony zewsząd mglistym płaszczem. Ciało mokre od potu i… krwi, z której obecności nie zdawałem sobie sprawy, błyszczało w blasku księżyca. Gęste czarne strugi płynęły po długich rękach, pozostawiając plamy na kamiennej alejce. W chwilę później poczułem się, jakby ktoś wbijał mi setki noży w ciało. Zdawało mi się, że nie tyle czuję, ile widzę bezlitosną, mroźną twarz powietrza. Słyszałem tylko ciche pomruki, ktoś szeptał, a może szepczących było wielu. Ostry cios w kolana i upadek na ziemię. Nie wiadomo skąd ani dlaczego. Ból ustał prawie tak szybko, jak się pojawił, a mroczne niebo znów przysłoniła mgła.

Nie miałem siły wstać, kiedy usłyszałem dziwny odgłos — z każdą sekundą narastający i jakby zbliżający się tupot. Wnet mglistą gęstwinę przebiły dziesiątki dyliżansów zaprzężonych w robiące wielki hałas śnieżnobiałe lipicanery. Podskoczyłem przerażony i próbowałem uciec im z drogi. O mały włos nie zostałem stratowany przez jednego z tych pięknych koni, ale wciąż nadbiegały kolejne. Upadłem twarzą w kałużę. Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby…

Nic się nie stało, wręcz przeciwnie — dźwięki ustępowały. Powoli i niezbyt chętnie uniosłem powieki. Nic. Wstałem i obróciłem się. Wszystkie dyliżanse jechały teraz prostą, kamienną alejką w stronę jakiejś rezydencji otoczonej drzewami. Majestatyczna budowla świeciła z oddali białym blaskiem. Ku własnemu zdumieniu ruszyłem w tamtym kierunku. Serce wciąż biło mi szybciej niż normalnie. Czułem, że robi mi się gorąco, a żyła na skroni pulsowała nieprzyjemnie…

Obudziłem się. Serce jednak nadal wariowało. Ten sen i biały pałac stał się przyczyną sukcesywnego debiutu mojej pierwszej książki. Kiedyś opowiem o tym więcej.

Będziesz eXst

Świat wokół jakby się do mnie uśmiechał, barwy jego wyostrzyły się i zrobił się głośniejszy… O tak. Zbyt głośny!

— Podnieś ręce jak papież. Zrób, jak mówię! — rzekł do mnie Oliwer Micali w kilka, może kilkanaście dni po tym, jak o książce zrobiło się głośno.

— Co?! — spytałem zdziwiony, ale podniosłem je.

Tłum zawył. Szał. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Widziałem uśmiechnięte buzie, zapłakane, wrzeszczące.

— Sława jest w eXst eXiste. Nie tylko ona. Mamy władzę. W modlitwach będą wspominać twoje imię. Będziesz większy niż Jezus. To jest tutaj. Spójrz na nich, pożarliby cię żywcem. Tak cię kochają — zapewnił.

— Kochają moją książkę.

— Daj im więcej… miłości. Oni dadzą ci sławę i władzę nad sobą. Chcesz tego.

— Chcę…

Oliwer się uśmiechnął. „Będziesz eXst” — pomyślał.

— Otwórz umysł, daj sobie zamieszać.

Kolejne tygodnie były piekłem. Z tęsknotą czekałem na każdy telefon Oliwera. Zostałem sam. Wynajmowałem apartament w Aparash Ballar za pieniądze Micalich. Nie mogłem się poruszać, opuszczać apartamentu. Na ulicach koczowali paparazzi. Prasa codziennie donosiła o moim życiu. Nic nie było prawdziwe, niczego się dowiedzieć nie mogli. Oliwer poinformował mnie, że czeka nas sporo pracy. On wiedział, co zrobić, bym miał życie i spokój. Miał mnie przygotować do kilku oficjalnych wywiadów.

Siedziałem z ręką na ustach, przerażony. Każdego dnia. Okna były pozamykane, było duszno. Ale nie mogłem znieść wycia i płaczu spragnionych fanów. Słyszałem każde uderzenie O Verona. Jak żaden inny utwór pasował do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Znałem go doskonale. Uwielbiałem.

Może w przyszłości

Może w przyszłości okaże się, że wielbienie umysłu nie wyjdzie nam na złe…

Mam na kasecie VHS nagrany swój pierwszy wywiad telewizyjny. Rozmawiałem z jedną z najlepszych reporterek w kraju:

— Witam młodego rewolucjonistę — rozpoczęła reporterka, która po wywiadzie, kiedy kamera została wyłączona, wsunęła mi w dłoń swój numer telefonu.

— Rewolucjonistę! — Zacząłem się śmiać. — Czyżbym aż tak bardzo namieszał?

— Cóż za skromność! Niewątpliwie, gratulować mogłabym bez końca.

Mój wzrok zabawnie błądził, patrzyłem to w jej oczy (zawsze patrzę), to na kamerę. Mówiłem spokojnie.

O wszystkim co działo się wokół, informowali mnie moi nowi znajomi z eXst eXiste. Oliwer Micali został moim przewodnikiem po ukazaniu się mojego dzieła. Chciał mnie strzec przed tym, co miało się wydarzyć. Świat postradał zmysły po ukazaniu się mojej pierwszej książki A house without an address.

Zarobiła kolosalne kwoty. Miała ogromny wpływ na ludzi, byłem tego świadomy. Pisałem ją długo. Wszystkich zaskoczyło także, jak młody jest jej autor. Terminem „dom bez adresu” określono nawet w naszej grupie wejście do siedziby eXst eXiste. Nie do końca byłem w stanie udźwignąć ciężar odpowiedzialności, jaki wówczas na mnie spadł. Prasa interesowała się wszystkim, a ja musiałem bardzo uważać na to, co mówię. Popularność nie była jednak jedyną nagrodą.

Książka otrzymała wiele prestiżowych nagród w roku publikacji oraz w następnym, co zapisało się trwale na kartach historii… Pisano wówczas o tak zwanej blokadzie. A house without an address zablokował innym pisarzom szansę zdobycia tych „prestiżowych nagród” na kolejne dwa lata.

— Myślisz, że i w przyszłym roku twoja książka otrzyma nagrodę?

— Nie zależy mi na biciu rekordów. Moja książka pozwoliła ludziom odkryć coś w sobie. To największy sukces.

Wtedy tak nie piłem ani nie paliłem. Dlaczego zacząłem? Świat zakręcił się za szybko. Tym bardziej dla tak młodego chłopaka jak ja. A ludzie czekali i nadal czekają na drugą książkę. W chwili, gdy wydałem pierwszą, eXst eXiste stanowiła jeszcze grupa pokolenia ojca Gregory’ego. Dopiero rok później władzę miał przejąć Oliwer. Jednak od roku przygotowywany był już do przewodniczenia. Dlatego postanowił szukać sobie wyjątkowych kompanów. A ktoś taki jak ja, kto znalazł się już na językach całego świata, kogo książka zawładnęła umysłami, był perłą idealnie pasującą do kolii eXst. Oczywiście w wywiadzie nie mówiłem ani słowa o stowarzyszeniu.

— Książka spotkała się z niezrozumieniem Kościoła. Wielu biskupów nawoływało do bojkotu dzieła. Czy chciałbyś coś na ten temat powiedzieć?

— Dlaczego nie — odparłem, miała nieco wystraszoną minę. Spodobała mi się, była młoda i z całą pewnością zaczynała pracę w telewizji. — Kościół obraził się, ponieważ nie zrozumiał pewnego przesłania…

— Tak zwykle bywa z przesłaniami artystów. Chodzi o postać księdza z twojej książki?

— Tak. Chodzi o księdza, który choć jest dobrodusznym człowiekiem, nie potrafi uczynić, aby młodzi ludzie zainteresowali się tym, w co on wierzy. Mówiąc łagodnie. — Uśmiechnąłem się serdecznie.

— Rozumiem, że ty także nie wierzysz i twój fikcyjny ksiądz cię nie przekonuje.

— Zależy mi na tym, aby ludzie to zrozumieli. Szpila, jaką wbijam Kościołowi, którego w książce reprezentuje ten ksiądz, nie jest nasączona jadem złośliwości. Chyba jestem na niego zbyt młody. Widzisz, ludzie nie chcą słuchać już Kościoła. Nie mówię o wszystkich. A może źle to określam. Ludzie nawet jeśli słuchają, to nie biorą sobie tego do serca. Wina jest w księżach właśnie, którzy czerpią z tego, co ty nazwiesz tradycją, a ja przestarzałą ideologią. Świat czuje pociąg do antyku… Biblia i mitologia są już przestarzałe. Niedługo wejdziemy w dwudziesty pierwszy wiek, nadal trzymając się tego, co już nas nie powinno dotyczyć…

— Chcesz zrezygnować z zasad moralnych… z dorobku Biblii? Z wpływu, jaki wywierała na ludzkość przez wieki?

— Czy naprawdę ludziom inteligentnym potrzeba Jezusa Chrystusa, który powie, co jest dobre, a co złe? To jakbyś trzymała się kogoś, kto myśli za ciebie. Kiedy ludzie w końcu zaczną wierzyć w jedynego „boga”, jakiego noszą pod włosami? Kiedy ludzie zauważą, że prawdą jest posiadanie mózgu? Jeśli się zorientują, że jedyny boski obiekt, który wielbię, to mój mózg, wtedy powinni się zabrać za trenowanie swoich. Może w przyszłości okaże się, że wielbienie umysłu nie wyjdzie nam na złe.

— To mocne słowa.

— Nie wydaje mi się. To proste słowa. Najprostsze słowa, które zdają się być tak trudne do pojęcia. Tutaj kryje się sukces mojej książki A house without an address. Nigdy by nie powstała, gdybym nie ocenił tego, co znam z historii…

— Historię należy zapomnieć, a może pamiętać tylko sukcesy?

— Zależy, co uważasz za sukces. Wygrana wojna? Bitwa? Wygrana, która niesie ze sobą śmierć? Nie. Z tego właśnie zrezygnowałem. Zakochany jestem w dwudziestym wieku… w kinie lat pięćdziesiątych i muzyce lat osiemdziesiątych, ale nie tylko! Te czasy są nam bliższe, te czasy mają sens. Wiesz, dwudziesty wiek, który nam się powoli kończy, jest jak nowa starożytność, nowy antyk, z którego grzechem będzie nie czerpać inspiracji w nadchodzącym dwudziestym pierwszym wieku. W dwudziestym wieku nasi dziadkowie zmierzyli się z najgorszym. Pierwszą i drugą wojną światową. Muszę to pozostawić bez komentarza. Na tę chwilę chcę się od zła wojny odciąć.

— Jesteś rewolucjonistą. Czy w tym momencie tak się czujesz?

— Niech ci będzie. Mogę to powiedzieć, bo nade wszystko szanuję swoje przekonania. Ktoś musi. Jednak rewolucja nastąpi wówczas, gdy to ludzie spojrzą na świat i życie w podobny mi sposób.

— Czy Biblia ci przeszkadza?

Chwila ciszy. Poczułem się nierozumiany, jakbym tłumaczył małej dziewczynce kilkakrotnie prostą regułę.

— Nie! Nie chodzi o nią samą, choć niewątpliwie jest przestarzała. Chodzi o księży, o Kościół, który nie umie jej przybliżyć młodym ludziom, a także starszym. Bronienie idei dla samego jej bronienia jest głupotą. Człowiek nie umie zaufać swoim możliwościom, ufa zaś autorytetom. Nie korzysta z możliwości rozumu, ponieważ nie potrafi. Nie został nauczony i nie miał być tego nauczony. To by zaszkodziło autorytetom.

— Czy myślisz, że sukces komercyjny wystarczy, by otworzyć nowy rozdział w historii?

— Myślę, że wiek dwudziesty pierwszy rozpocznie się jednak niszczycielską falą głupoty. Nowy wynalazek, Internet, przyczyni się do tego. Uważam tak, ponieważ każda innowacja, zanim przynosi ludziom dobro, wyrządza najpierw krzywdę. Dobiegające końca stulecie winno być inspiracją dla żyjących w nowym stuleciu. Żyjemy w latach dziewięćdziesiątych. Nic specjalnego się nie dzieje. Gwiazdy mamy, jakie mamy, literatura upada. Dlatego się za nią wziąłem! Natomiast jeszcze dekadę wcześniej wszystko miało sens… Ludzie byli inni.

— Tak sądzisz? A co kryje się pod stwierdzeniem, że ludzie byli inni?

— Ludzie wierzyli w siebie. Wierzyli we wszystko to, co teraz jest dla nas podane na tacy i jest nam obojętne. Obojętność ta morduje nasze czasy. Dlatego będzie jeszcze gorzej, dopóki nie odkryjemy inspiracji w wieku dwudziestym. Bestialstwo lat 1939–45 silniej uczy rozróżnienia dobra od zła niż Biblia!

— Czym zatem jest A house without an address? W jakim kierunku podążasz, pisząc nową książkę?

— Moja książka niech będzie nową biblią. Absolutnie nie pozwalam nikomu jej czcić. Chcę, aby ludzie pomiędzy wierszami znaleźli wskazówki, jak korzystać ze swoich umysłów. Bo w tej chwili one krwawią. Zamiast rywalizacji o lepsze spodnie trzeba zacząć myśleć o tym, co czyni się drugiemu człowiekowi. Rywalizacja prowadzi w jedną stronę. W stronę samotności. Samotność szuka jedynie dwóch rzeczy. Albo ludzi, albo śmierci. Nie ma innych dróg. Jednemu uda się wrócić i znaleźć przyjaciół, a inny odbierze sobie najcenniejszy skarb. Życie.

— Jestem pod wrażeniem twoich słów, nie pamiętam, by ktoś wprost mówił takie rzeczy. Sądzisz, że ludzie coś z tym zrobią? Wezmą sobie to do serca?

— Oby wzięli do głowy, a nie do serca. Choć, jak powiedziałem wcześniej, sądzę, że jeszcze wiele przed nami, aby doszło do swego rodzaju rewolucji, słowa, które chyba bardzo lubisz.

Na jej twarzy pojawił się rumieniec. Uśmiechnęła się, zbiłem ją nieco z pantałyku i przez chwilę tylko patrzyliśmy na siebie, a ona jakby szukała w głowie pomysłu na kolejne pytanie. Kontynuowała:

— Trochę to takie wielkie. Patetyczne, wzniosłe… Nie wydaje ci się, że ludzie odbiorą to jako coś pięknego, o czym mówi młody milioner i szczęściarz? To może zdenerwować ludzi.

— Być może, jest nas tak wielu, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nawet mojej książki nie polubi, nie zainteresuje się nią… mówisz jednak, że jestem szczęściarzem, nie zawsze nim byłem…

— No właśnie nie wspominasz o swojej przeszłości. Chciałam ją sobie zostawić na deser…

— Wiesz, to co chciałbym, abyście usłyszeli, pewnie już wiecie. Tak, wychowała mnie rodzina zastępcza, poza naszym krajem. Całe życie czułem się samotny. Bardzo samotny. Nie tęskniłem za biologicznymi rodzicami, z którymi nawet nie wiem, co się stało. Wyszedłem z założenia, że nie mogę tęsknić za czymś, czego nigdy nie miałem. Życie w rodzinie zastępczej było dobre, moi rodzice to wspaniali ludzie. Bolesne jest jednak to, że musiałem być tym, który tych dobrych ludzi pozna. Los zadecydował, kogo w życiu poznam… dziwne to, co mówię, wiem. Ale gdybym miał swoją rodzinę tu od samego początku, nie poznałbym tamtej. Powinienem się zastanawiać nad tym, czy czegokolwiek żałować? Nie chcę o tym rozmawiać, ponieważ niszczy to we mnie więzi z innymi ludźmi. Sam nie rozumiem, dlaczego nie potrafię tak po prostu okazać cholernej wdzięczności i siedzieć cicho, kochając tych, którzy wzięli mnie z domu dziecka. Myślę, że nie potrafię pogodzić się z tym losem. I to jego wina. Losu.

— Co na to umysł? Nie znajduje odpowiedzi na żart losu. Wybacz określenie, ale staram się przekazać ci w myśl tego, co powiedziałeś wcześniej, że skoro zostałeś uderzony i osadzony przez los w danym miejscu, może powinieneś to udźwignąć siłą umysłu.

— Może potrzebuję drugiej połówki… Co dwie głowy to nie jedna. To, że mówię, by obudzić się i myśleć, nie oznacza, że sam potrafię już zerwać z tym, w czym mnie wychowano. Długo byłem ministrantem.

— O, proszę. Czy to miało wpływ na twoje przekonania? Czy to zniechęciło cię do Kościoła i nudnych księży? Czy to nakreśliło obraz dobrodusznego księdza z twojej książki?

— Tak i nie. Ksiądz, u którego służyłem, był dobrym człowiekiem. Był moim małym autorytetem, na pewno. Jednak dosyć późno zacząłem go słuchać, ponieważ umarł, gdy miałem siedemnaście lat. Uważam też, że każdy młody katolik powinien zostać ministrantem. To mnie w pewien sposób rozwinęło. Byłem także czytającym ministrantem, co wpłynęło na moje zainteresowanie książkami, pozwoliło przełamać strach przed publicznymi występami. Czyż to nie jest potrzebne, przydatne? Bardzo. Przydatne dla chłopców, by mogli uczyć się płynnego przemawiania. Pokładano nadzieje, że zostanę księdzem, choć szczerze, nie tylko we mnie. Ja jednak nie interesowałem się tym, czułem powołanie do wpływania na ludzi, a nie mówienia w próżnię. Choć życie w kościele zawsze mi się podobało, dobijał mnie ten sam powtarzany rytuał. Czasem nawet wyobraźnia podczas mszy zaczynała się uaktywniać i wyobrażałem sobie, że ksiądz przerywa ten senny rytuał i zaczyna poruszać ważny problem, jaki ma miejsce na wsi… w okolicach… porusza problem, na który kazanie nie znalazłoby czasu.

Tak się jednak nie działo. To przykre, że po komunii odlicza się ostatnie chwile do ogłoszeń parafialnych i powrotu na obiad do domu. Kazania giną w całej mszy, która jak reklama w telewizji powtarza i powtarza w kółko ten sam… Czy inteligentny Kościół naprawdę nie widzi, jak w żałosny sposób oddala od siebie młodych? A problem w księżach chyba jest jeden. Młodzi księża żyją tak, by zapracować sobie na szacunek. A starsi, kiedy naprawdę wiele z siebie dadzą, żeby osiągnąć ten szacunek, nie mogą zerwać z tym wszystkim, o co walczyli. Rozumiem to, martwi mnie to.

— Czy kiedy ksiądz żył, twoje nastawienie było inne? Czy inaczej patrzyłeś na religię?

— Tak. Nie ucieknę od tego. Najpierw poznajesz wiarę i żyjesz z nią, aby potem ją ocenić. Choć problemem wielu ludzi jest to, że oceniają, nie znając. Kiedy ksiądz żył, byłem zafascynowany Biblią, ale zawsze traktowałem ją jako coś niezwykłego, w co i tak nie uwierzę, tak jak wierzył w to ten wspaniały człowiek. Ale widzę w tym pewną słabość. On, aby być dobrym człowiekiem, potrzebował Jezusa, Boga i Biblii. Ja potrzebuję tylko umysłu, by osądzić, co jest dobre, a co nie. Nie toleruję krzywdy drugiego człowieka.

— I rywalizacji o złudną dominację, jak powiedziałeś.

— Dominować można w łóżku. Choć wtedy krzywda jest względna.

Uśmiech na twarzy kobiety wystrzelił jak z procy. Wywiad dobiegł końca, a film się urwał. Leżałem w łóżku i myślałem o swoich słowach. Czasem, nawet jeśli uznam coś za słuszne, wolę o tym rozmyślać dłużej. Mogłem jej powiedzieć, że wtedy krzywda jest pod kontrolą.

Życie się zaczęło

W 1996 roku zostałem członkiem eXeX. Pamiętam ten dzień doskonale. Prasa pisała o sukcesie mojej książki. Miałem stertę gazet w pokoju. Za oknem, na ruchliwych uliczkach, rozciągała się gęsta mgła i bladozielona poświata wokół ulicznych lamp. Gałęzie drzew kołysały się gwałtownie, uderzając o dach domu. Wioska pokryta była białym puchem. Gdyby nie ogień w kominku, przyjemnie trzaskający, pokój ogarnąłby mrok, a dookoła panowałaby cisza. Pomieszczenie było niewielkie. Na biurku leżał wydruk e-maila:

Szanowny Panie,

patrząc na otaczający nas świat, otaczające nas życie, człowiek zadaje sobie pytanie o to, czy nikt nie ingerował w ich ZAPROJEKTOWANIE. Wydaje się niemal niemożliwe, że bez mocy jakiegoś Boga, sił wyższych mógłby powstać tak niezwykły i niepojęty wszechświat. Zarówno ciała astralne (dusze), jak i ludzie stanowią wszechświat albo inaczej — są jego nieodłącznymi elementami. eXst eXiste opiera się na naukach o człowieku. eXst stowarzyszenie jest połączeniem wielu pojęć i światopoglądu różnych epok z wypracowaną własną terminologią, ponieważ to jego członkowie są projektantami życia tu i teraz.

eXst eXiste uczy egzystencji i porusza tak ważny temat — śmierci fizycznej oraz życia po śmierci w strefie astralnej. Głównymi założeniami członków eXst jest przestrzeganie Prawd. Są to zasady funkcjonowania i punkty, dzięki którym życie staje się jasne, a Odejście — prostsze. Członkowie eXst eXiste nie łamią zasad, ponieważ zasady eXst eXiste to część ich życia. Rzadkie przypadki łamania Prawd wiążą się z całkowitym postanowieniem opuszczenia stowarzyszenia.

Wymiana poglądów jest w stowarzyszeniu najważniejsza. Dotyczą one wiary, życia i śmierci, nauki humanistycznej i edukacji duchowej.

Członkowie, zwani Realitami, mają swój związek z eXst do końca życia ziemskiego. Każdemu Realicie przysługuje własnoręcznie spisany podręcznik Prawd, do którego każdy wprowadza własne punkty. To, czy zostaną wliczone, zależy od Głównego Przewodniczącego (zwanego także — Przewodnikiem Realitów). Członkowie uczestniczą w rozmowach. Porozumiewają się e-mailowo, dzięki poczcie platformy, należącej do rodziny Głównego Przewodniczącego. Stowarzyszenie eXst eXiste działa niejawnie.

Pragnę powitać Pana w moim stowarzyszeniu. Cenię sobie Pańskie zdolności artystyczne, dzięki którym świat został niedawno obdarzony tak wybitną książką. Wierzę, że rozwój eXeX z Pańską pomocą jest na właściwej drodze.

Z wyrazami szacunku

Oliwer Micali, Główny Przewodniczący

List pierwszy wstępny, eXst eXiste

Wybiła północ. Do pokoju weszła szczupła postać, jej włosy emanowały bladożółtym światłem, podobnie jak ręce, które także pokrywała świecąca maź. Pomieszczenie rozświetliło światło lampy, którą owa postać zapaliła. To ja. Miałem na sobie rozszarpane jeansy i koszulkę z napisem: „I HAVE A DREAM” oraz podpisem Commona, amerykańskiego rapera. W prawej dłoni, tuż przy uchu, trzymałem telefon komórkowy. Rozmawiałem z przyjaciółką wyraźnie podekscytowany. Opowiadałem o dyskotekowej nocy w jednym z ekskluzywnych klubów, który odkrywałem, do którego wpuszczono mnie dzięki nazwisku.

— Słuchaj, wystarczyło jedno spojrzenie! Krew napłynęła do mózgu, żyła na skroni zaczęła pulsować niebezpiecznie, moje gorące ciało przeszył zimny dreszcz. Była piękna! Włosy na rękach i karku stanęły mi dęba. Nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku… — urwałem, aby przełknąć ślinę — …z oczu iskrzyło. Jakbyśmy mierzyli się wzrokiem. Nie spostrzegłem, że zbliżamy się do siebie, do momentu, kiedy nasze wilgotne usta zaczęły, niczym zwierzęce, węszyć po naszych twarzach, bladych z przerażenia; kiedy nasze ręce zaczęły oplatać dygoczące ciała… seria krótkich pocałunków i ten jeden, tak namiętny, tego się nie zapomina, unoszący nas ponad ziemię. Języki tańczyły w złączonych gardłach… Rozpiąłem jej koszulę, powoli i podniecająco… całowałem piersi, brzuch… rozpiąłem rozporek krótkiej spódniczki…

Monolog przerwała mi rozładowana bateria telefonu. Zakląłem pod nosem i zacząłem szukać w jednej z szuflad biurka ładowarki. Wróciłem z klubu R, gdzie z dwojgiem znajomych umówiłem się na piwo. Opowiadanie o dziewczynie, którą poznałem, ochłodził jednak zimny prysznic. Miałem się wkrótce stać stałym bywalcem najdroższych w okolicy klubów dyskotekowych, w tym osławionego R. Te i podobne przygody zdarzały mi się bardzo często. Takie było życie największego pisarza współczesności. Clubbing, bez którego nie mogłem żyć; pieniądze, których miałem w bród; alkohol, od którego nie stroniłem i raz jeszcze R, który w kółko wypełniał cały plan życia…

Życie się zaczęło.

1996

— Chcesz zrezygnować z zasad moralnych… z dorobku Biblii? Z jej wpływu na ludzkość przez wieki? — rzekł Oliwer głosem ambitnej, choć poddenerwowanej dziennikarki.

Stało się to następnego dnia po opublikowaniu pierwszego wywiadu z Tristanem, który nagrał na VHS. Oliwer pojawił się w jego pokoju hotelowym.

— Wtedy do głosu doszły także emocje. Myślałem o swoich słowach tamtej nocy.

— Spokojnie, Tristanie. Nie przyszedłem tu, by ocenić twoje zdanie. Chcę ci tylko przypomnieć, że w mediach mówisz do ludzi. Do nich dociera twój przekaz. Odpowiadasz za każde swoje słowo. Nie jesteś osobą wierzącą?

To pytanie Tristan uznał za najmniej istotne.

— Wierzę w Wielką Myśl, która była w stanie skonstruować organizm świata… Obserwując szczegóły Jej tworów ciężko nie przypuszczać…

— Trochę jakbyś cytował mój list, który wysłałem ci na początku, kilka tygodni temu.

— Nie myśl, że chcę ci się przypodobać, uznałem tę ideę za zgodną ze swoimi przeczuciami…

— Przeczuciami. Tristanie, zapamiętaj moje słowa. Biblię możesz uznać za tekst przestarzały, oderwany od życia współczesnych ludzi. Nie mam wpływu na twoje myśli. Tę księgę stworzono w wyjątkowych czasach. Jest zapisem i pamiątką wielkiego dorobku.

— Słyszałem takie słowa na literaturze.

Oliwer próbował się uśmiechnąć.

— Zacznij ją czytać. Później osądź.

— Czytałem ją, jako młody ministrant.

— O, ile z tego zapamiętałeś?

— Z treści niewiele… było tego trochę.

— A jakieś przesłanie? Ukryty sens?

— Niestety. Dziś nic z tego nie pamiętam.

— A jednak jest coś, co sprawia, że Ją odrzucasz. I chcesz zapomnieć wszystkie nauki Jezusa. Bo masz swój rozum i sam decydujesz, co jest dobre, a co złe, gdyż te pojęcia bywają tak względne… i nie chcesz sobie przypomnieć najważniejszego.

— Ciężko mi, byłem młodszy. Czytałem i w tygodniu, i w niedziele, do tego dochodził stres, ludzie patrzący na ciebie, słuchający lub po prostu patrzący.

— I myślisz, że niczego nie przefiltrowałeś?

— Przefiltrowałeś?

— Umysł zostawił zapewne głęboko ślady tamtych lat, łącznie z ich nauką. Jeśli nie masz dobrego nauczyciela, który przekaże ci pewną życiową mądrość, jeśli nie masz odpowiedniego Przewodnika w eXst eXiste, masz zawsze słowo spisane. Książki.

— Wiem to, jestem pisarzem!

— Zacznij korzystać z tych najstarszych. Ktoś nad nimi pracował dawno temu i też miał rozum. A w Tradycji zamknięte są wieki bagażu doświadczeń.

— Po co? Nauka rozwija się tak…

— Nie jesteś naukowcem. Nie zrozumiesz tekstów naukowych, bo nie byłeś do ich pojęcia przygotowywany na odpowiednich studiach. Mówiąc nauka się rozwija, mówisz tyle, co w morzu żyje ryba.

Zapadło milczenie. Tristan rozmyślał, podszedł do okna.

— Przepraszam. Czytałem w Prawdach eXeX, że nie powinno się rozmawiać o czymś, o czym nie ma się odpowiedniej wiedzy. To samo mógłby mi zresztą podpowiedzieć zdrowy rozsądek.

— Człowiek nadal nie poradził sobie z wojną czy głodem. Przed nami długa droga.

— Myślę, że wielu przed tobą zdawało sobie z tego sprawę, Oliwerze.

— Ani ty, ani ja, ani czas, jaki znamy, nie jesteśmy w stanie dać jasności zmianom, które pragniemy. Pojawi się jednak takie pokolenie eXst, które będzie potrafiło sobie z tym poradzić, które otworzy się na innych. Dbaj o znaczenie swoich przemówień w telewizji. Badaj Biblię, a niejednokrotnie cię zaskoczy. Zapewniam, że podpowie ci wiele więcej, niż chcesz z Niej wyciągnąć. Przyda ci się na spotkaniach w stowarzyszeniu. Poznałeś już Agamemnona?

— Mówisz o Sergiuszu Vesto?

— Choć nie wygląda, wyręczył mnie w opracowaniu kilku Ksiąg.

W naszych halucynacjach

Rozciąć chcę niebo dla ciebie,

By oblać sokiem drogi mlecznej…

Wstrząsnąć chcę niebem wielkim,

Jak główką purpurową, nabrzmiałą

Wejść w twój kosmos

Pobawić się małą…

Dziurką ozonową

Królowo niebieska, czerwona gwiazdo

Jestem orzełkiem, co kocha swe

Gniazdo

Jestem rakietą podbojową

Obcych ciał kontaktem pierwszego stopnia

Jak luna rozłożysta, tak słońce, są sutki!

Uciekam do dziurki, uciekam malutki

I pierścień Saturna z lateksu, na Plecie

Bezwstydnie wisi, trójkątna poczwara

Już liże, już duma, już męczy ją mara

W naszych halucynacjach jezioro wrze. Taflę nakłuwają bąble, bańki i oczka, jakby były oddechem wodnej bestii śpiącej na dnie jeziora Pray. Woda zalewa nie tylko Villon Pray, mam na jej fragment widok ze swojego okna w pokoju numer trzynaście. I choć nikt i nic się nie wynurza, pochłania myśli patrzących. Mgła unosi się nad jeziorem, jak gdyby wstydziła się dotknąć wody.

Jezioro to morderca, niepokój i moja fascynacja. Daj się ze mną pochłonąć tej głębi. Czuję, jak drzewa iglaste pachną, jak pachnie wilgotny piasek i ryby pełne życia.

Czujesz tak jak ja?

Tristan Roance

brat

rozdział czwarty
Drogi Bracie…

Sen i śmierć to bracia bliźniacy.

Homer

Życie erotyczne Oliwera Micalego nie było udane. Nie warto poświęcać czasu temu zagadnieniu. Budzi to we mnie politowanie mieszane z żalem. Człowiek mający w ręku najważniejsze korporacje, a także tajne stowarzyszenie eXst eXiste… nie był w stanie doznać jakiegokolwiek poważniejszego uczucia! Miłość jest jednym z nich. Ale w życiu erotycznym przecież nie musi o nią chodzić. Otóż, poza świetnym ciałem (naprawdę w porządku), Oliwer to chłopak przeciętnej urody. Okupione godzinami przelanego potu na siłowni razem z Agamemnonem, ciało winno działać na kobiety jak lep na muchy. Tak jednak nie było. Jego rude włosy podchodziły pod brąz. Twarz nie miała w sobie nic specjalnego.

Był brzydki.

Co ciekawe, nie był w stanie zauważyć tego w swym wielkim zabieganym świecie. Jeśli nie zauważa się braku życia erotycznego, chyba nie ma sensu rozmyślanie o nim, użalanie się nad sobą… To zadanie obserwatorów, serwisów plotkarskich także.

Pomysłów jednak wcześniej mu nie brakowało. Pomysłów, które wzniecić miały w nim ogień żądz. Swoje wybranki traktował jak najbardziej poprawnie. Częstował je różami. Zacne, choć staroświeckie. Oliwer nie wygląda na faceta, który gotów jest, aby porzucić dla miłości swoje królestwo… królestwa. Nie jest typem człowieka, który ma chęć na przygody. Myślę, że stawia się ponad nami wszystkimi, a już na pewno nade mną… Jeśli chodzi o życie erotyczne właśnie, to jego rozwój byłby skazą. Na swoje nie narzekam.

Bywa różnie w skarbnicy ciał — naszym klubie R. Kolory świateł, wirujące razem z muzyką, wskazywały drogę do moich spodni jako najpiękniejszy finał nocy, każdej nocy w R. Oczywiście teraz, kiedy ruszył sezon z eXst eXiste, nie odwiedzamy klubu. Mam w pamięci jednak te kolory… wszystkie na moim ciele i wszystkie padające tylko na mnie, jakbym był niewinną ofiarą czekającą na spragnione bestie. Od innych kolory zaledwie się odbijają.

Szkoda mi Oliwera, jest moim przyjacielem, a także człowiekiem, przed którym często nisko chylę czoło. O tak! Będąc kilka lat przed trzydziestką, Oliwer kieruje gigantami niczym doświadczony wódz, jak jego dziadek wcześniej. To godne podziwu, choć całkiem naturalne w przypadku kolejnego Micalego. Został do tego przygotowany. Wychowany, by pełnić te zaszczytne funkcje. Takim się urodził. Człowiekiem wielkim. Do czternastego roku życia mieszkał na wsi u dziadków od strony matki. Mieszkał tam ze swoim bratem. Później zostali rozdzieleni, a Oliwer przeniesiony do dziadka Alexandra, do Walii.

List pierwszy

Barry, 15 lipca 1992

Kochany braciszku, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że każdy wolny od obowiązków dzień spędzasz z Agamemnonem nad jeziorem. Bardzo chciałbym być z Wami. Tym bardziej, że u nas burze nie odpuszczają od tygodnia. Są naprawdę silne.

Podróż minęła szybko. Pan Yard jest człowiekiem milczącym, ale zdołałem dowiedzieć się kilku tajemniczych spraw. Tak tajemniczych, że strach mi o nich pisać nawet Tobie. Pragnę byś był świadomy, że rozłąka z Wami kosztuje mnie bardzo wiele. Gdybym miał wybór, pozostałbym w Ondskan. Jestem już w willi dziadka Alexandra. Tu, w Walii, żyje się całkiem inaczej niż u nas. Wczoraj było mi bardzo przykro, gdy dowiedziałem się, że nasza rozłąka potrwa dłużej. Myślę, że potrzebują mnie tu na stałe. Znów chcę byś nie traktował tego jako nagrody, na którą, jeśli już, zasłużylibyśmy tak samo.

Bardzo za Tobą tęsknię, braciszku! Tęsknię za Agamemnonem, śmierdzącym fajkami podkradanymi tacie; Inès, czasem też za jej zadziorną siostrą Audrey. Ucałuj ode mnie babcię i dziadka. Chciałbym znów poczuć zapach ciasta drożdżowego z truskawkami, gdy wrócę. Mam nadzieję, że jak najszybciej.

Oliwer

List drugi

Ondskan, 19 lipca 1992

Kochany Oliwerze, siadłem do listu jak najprędzej. Cieszę się, że nie czekałem na Twoją wiadomość długo, że znalazłeś dla mnie czas. Nie chciałbym Ci przeszkadzać, babcia mówi, że niedługo będziesz bardzo zapracowany.

Agamemnon złamał nogę po nieudanym skoku z drzewa na siano. Myślę, że nie powinieneś się niczego obawiać. Słyszałem, że mamy ojciec jest dobrym człowiekiem, rozsądnym i przedsiębiorczym. Na pewno wizyta w Barry nie sprawi ci przykrości.

Dziś, gdy już pomogę babci przy gospodarstwie, z pewnością spotkam się z Sergiuszem, Inès i Audrey. Mieliśmy iść nad jezioro, jednak nad Ondskan wiszą czarne chmury, a wiesz, jak dziewczyny boją się burzy. Nie można też chować się pod drzewami. Żałuję, że nie mogę obserwować piorunów po drugiej stronie wody. Rozcinając niebo i wodę, muszą świadczyć bliźniacze moce.

H.

List trzeci

Barry, 13 sierpnia 1992

Kochany braciszku, mam dobrą nowinę. Niedługo znów Was zobaczę. Miałem bardzo pracowite dwa tygodnie. Chciałbym Ci o nich opowiedzieć.

Każdego dnia trzymam się ściśle określonego planu. Budzą mnie o godzinie siódmej nad ranem. Muszę biegać w labiryncie z krzewów sięgających mi po klatkę piersiową. Biegam z trenerem przez czterdzieści pięć minut. Potem jest śniadanie, nie powiem, bardzo smaczne i bogate.

Wpół do dziewiątej mam zajęcia z literatury. Przebiegają dość specyficznie. Czytamy przez godzinę daną książkę. Potem przez godzinę pracujemy nad przeczytanym fragmentem. Od pierwszych słów do ostatnich przeczytanych. Następnego dnia zaczynamy nową. Nauczyciel mówi, że czasem trzeba umieć wykorzystać tylko to, co jest nam dane. Pewnie ma rację.

Pamiętasz nasze plany o posiadaniu tajnej bazy? Miałem czas, by opowiedzieć dziadkowi o nich. Powiedział, ku mojemu zaskoczeniu, że z czasem marzenia nam się spełnią, ale dojrzalej spojrzymy na to, czym nasza kwatera będzie. Znajdą się także na nią pieniądze!

Po zajęciach z literatury, bo zgubiłem wątek, mam basen. Spędzam w wodzie czterdzieści pięć minut. Wiesz, jak lubię pływać. Potem jest czas wolny, godzina. Obiad, spotkanie z dziadkiem, w godzinach wieczornych język obcy i przedmioty ścisłe.

Czuję się tu bardzo dobrze, ponieważ ludzie pracujący ze mną i chyba nade mną są bardzo życzliwi i wyrozumiali. Tęsknię za Tobą i naszymi przyjaciółmi.

Oliwer

Kiedy pierwszy raz dotarłem do listów braci Micalich, byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak silna więź ich łączyła. Sekretników było więcej, a w każdym zatopiona tęsknota. Były przesłodkie. Wychowywali się na farmie w Ondskan u dziadków ze strony ojca. Rodzice nie byli obecni w ich życiu w tym okresie. Przebywali na Wyspach Brytyjskich. Oliwer pozwolił mi pogrzebać w swoich zbiorach. Może nie pamiętał tego, co zostało w korespondencji utrwalone. Relacje braci zasadniczo się zmieniały. Mogłem wyczytać wszystko. Nie do pomyślenia było wcześniej dla mnie, ile zdziałać może dojrzewająca jak owoc na gałązce zazdrość.

Listy braci pochłonęły mnie na kilka dni. Czytałem o tym, za czym tak tęsknili, ile razem przeżyli. Życie na wsi rysowało się sielsko. Czułem w tym własną nieuzasadnioną tęsknotę, ale i radość. Po części także zazdrość. Mam ten list zawsze pod ręką… ten, od którego wszystko się zmieniło. Hector odpisał w nim Oliwerowi po dość długiej przerwie. Wahał się, męczył, bał? Tego się nie dowiem. Napisał o pocałunku z Audrey. Bardzo niewinnym. Nic nieznaczącym.

Oliwer wściekł się. Jego towarzyszem w Barry był tylko cudowny kerry blue terier. Cudowny z kilku powodów. Psa otrzymał od dziadka. Miał się nim opiekować, zaprzyjaźnić i rozmawiać. Alexander Micali poinformował wnuka, że to bardzo bystre stworzenie, wierne i delikatne. Tak też opisał je Oliwer w odpowiedzi na list o paskudnym pocałunku:

List czwarty (fragment)

Dostałem, Heconie, pieska. Wspaniały, dumny kerry blue terier. Zaczynam się do niego przywiązywać, jest bardziej poważny od Inès. Myślę, że polubiłbyś go, ale zostanie w Barry, nie chciałbym go męczyć podróżami. Mam do niego mówić, bo wiele rozumie. Zauważyłem, że jest bardzo wrażliwy na dźwięki, ale nie jest agresywny. Szczeka często, choć szybko mogę go uspokoić, w zasadzie tylko ja.

Nie gubi sierści, ale trzeba go strzyc co półtora miesiąca. Koszt strzyżenia jest wysoki, musiał więc kosztować sporo. Nie przywiązywałbym do tego takiej wagi, gdyby nie fakt, że to żywe stworzenie. Będę miał tutaj wiernego towarzysza.

Pozdrów Agamemnona i dziewczyny…

Po pierwsze, Oliwer użył ksywki, którą czasami rzucał w Hectora Sergiusz. Z reguły dla żartów. Nie podobało mu się słowo „Hecon”, połączenie Hectora z bekonem. Wcale nie miał problemów z wagą. Od tego się zaczęło. Podejrzewam, że Oliwer poczuł się zdradzony. Jemu nie było dane dojrzeć w ten sam sposób, co jego ukochanemu bratu. On został od życia oderwany. Dostał drogiego psa, miał ludzi, którzy się nim opiekowali i mieli kontynuować wychowywanie. Miał odtąd wszystko, o co poprosił. Dostałby i kobietę, gdyby się nie wstydził zapytać. Nauczyliby go wszystkiego.

To dla niego ukryta udręka. Audrey była śliczną, ale wulgarną dziewczyną, Inès typem dziewczyny rozważniejszej. Tak jak w Audrey chłopcy byli w stanie ujrzeć obiekt seksualny, tak jej siostra traktowana była tylko w kategorii przyjaciółki. Obie były daleko. Oliwer Micali musiał to wszystko ułożyć sobie w głowie. I wyjść z założenia, że coś zostawił w Ondskan, że z czegoś musiał zrezygnować. Powoli doceniał, co zostało mu dane. Brat… to tylko człowiek. Wcale nie mądrzejszy od niego. Kiedyś mu o tym powie, wytłumaczy, o słabościach… to tylko brat. Listy stawały się obojętne, momentami agresywne.

Hector pojmował więcej, aniżeli Oliwer pozwoliłby mu pojąć. Zdradzał też więcej, aniżeli Oliwer chciałby wiedzieć. Opowiadał mu szczegóły wakacji, a kiedy ten zjeżdżał z powrotem na wieś, zaczął go unikać. Listy… coraz krótsze, w końcu urwały się. Oliwer uważał, że to staje się bardzo czasochłonne i niemodne. Nagle obaj stali się za duzi na pisanie listów. Każdy stał się zbyt zajęty. A zajęcia te rozpalały coraz gorętszą zazdrość.

Piekło.

Oliwer Micali

baśń ich dzieciństwa

Spisana w domu głupich

Mówiłam mu tyle razy, że ma złożyć jaja, ale nie słuchał. To ważne i on o tym doskonale wie. Ma to naturalnie podtrzymać nasz gatunek. Będzie jednak dobrze, jak i ta zdzira da nam w końcu spokój! Musimy ich męczyć o jaja, czekać nie trzeba zbyt długo. Wyklucie odbywa się prędko, przed pojawieniem się gwiazd, a i na to trzeba być gotowym. Nie wolno nam podchodzić zbyt blisko. Niemowlaki plują straszliwą trucizną, należy się przed nimi nieustannie chronić. Dlatego zakładamy gumowe palta. Czasem dwa. I uciekamy ranieni kulami z trucizną, które roztrzaskują się na naszych paltach, a jak któreś z nas ma mniej szczęścia, roztrzaskują nam łby. Dzieciaczki z reguły mają tak, że zanim wejdą w świat zasad utworzony przez starszych, psocą, nie zdając sobie z tego sprawy.

Męczę go już trzeci tydzień, by złożył jaja. A on do mnie, że boli. Boli, boli, boli… przedrzeźniam go i wystawiam język, zawijam go wokół głowy i drapię się nim po skroni. Jak mu to wytłumaczyć? My nie składamy jaj. To ich rola. Dlatego nie mogę wczuć się i znaleźć odpowiedniego argumentu. Mam jeszcze sporo czasu. Nie ma jeszcze śniegu. Więc nie mogę liczyć na odwilż. Małe lubią lody ze śniegu, który zamienia się w błotko. A sam śnieg, biały i gęsty, pomaga tym, których trafi trucizna skonać w chłodku.

On ma trzy metry wysokości i jest grubasem. Tyle razy mu mówiłam, by złożył jaja, a on tak się nadmuchał, że ciężko z nim teraz cokolwiek zrobić. Ciężko z nim dyskutować. Podejrzewam, że wydęło go tak, bo w środku w nim jest teraz pełno jaj. Jaja te powstały z pewnością od mojego gadania o nich. No bo jakże inaczej? Jaja są wielkie, strusie się chowają. Mają turkusowy kolor, jego są zielone. Stary, gruby cap!

„No i co cwaniaczku? Będą jajca czy nie będzie?” — warczę w końcu zdenerwowana, a czerwony płyn, tryska mi z uszu. „Boli, boli, nie będzie jaj, bo ty chcesz. Chcesz to sobie narób jaj” — odparł. „To tępa masa” — pomyślałam. Idiota i kretyn, widzę przecież, że jajca wydęły mu brzuchal. Ale znajdzie się sposób. Idę do Szefowej. Szefowa to stara pizda. Wyschnięta i pochmurna. Siedzi w swoim gabinecie i dłubie w długim spiczastym nochalu. Ale franca zna się na tym najlepiej i każde z nas wam to powie. Idę naskarżyć. Jaj nie ma, jak nie było. Ona zrozumie.

No i czekam w kolejce. Spokojnie siedzę na jakimś łapciuchu, co dawno już jajek mieć nie może, leży półżywy i skomli. Dostaje po łbie, gdy za mocno mną rzuca. Wychodzi Szefowa i kopniakiem żegna się z kimś tam. Nie znam, ale na jajcarza też mi nie wygląda. Szefowa, jak to ona, zauważa mnie prędko. I prosi, bym weszła. Kwiczą dziwki jak świnie, biadolą, że bez kolejki wchodzę. To i wchodzę, zerkając na nie pogardliwie. Głupie, bo jajka już dawno dostały.

Szefowa wie, o co chodzi. Wie, bo prowadzi spis jajek. Wie też, że będzie ich sporo, bo ona wie wszystko, co się na tym pieprzonym świecie dzieje. Od progu dostaję drgawek i rzucam się w płacz, leje się nosem i okiem, i uchem. Leje czerwona maź. Ta tylko poprawia okulary, naciąga halkę na piersi, które wiszą jej, jak zużyte prezerwatywy po pępek i spogląda na mnie z żalem. „Głupia ty, durna baba” — pociesza. „Chciałabym ci powiedzieć coś więcej, ale nie wiem, po coś tu przylazła”. To ja jej mówię, że jaj nie ma i nie będzie, ale ona to wie i nadal zastanawia się, po co przylazłam. A że sama tego nie wiem, uciekam do chaty, by ominąć kopniaka Szefowej.

Po powrocie do chaty czuję odór niemiłosierny. Pachnie nieprzyjemnym smrodem. I kląć zaczynam na starego i wyzywać, i pluć, póki nie zauważam na stoliku czterech jaj. Jeszcze trochę wyklinam, jeszcze raz go po głowie patelką okładam i spokojniejsza pytam, skąd to ma.

Jaja są turkusowe. Nie oszuka mnie, że to jego. Głupi stary cap. Płaczę. Pada śnieg. Całe szczęście. Przyjdzie może umrzeć w chłodku. Czekamy, bo kluć się będą przed gwiazdami. „Ale to nie dzisiaj, idiotko” — poucza mnie małżonek. „Mówisz?”. Jestem przekonana, że można mu zaufać, jeszcze tylko się dowiem skąd te jaja, komu je zabrał. Nadal gruby siedzi na tapczanie. Nie drgnął na pewno, odkąd go tak zostawiłam. Zastanawiam się, może zamówił jaja przez Internet. To jest możliwe, choć mam ku temu kilka wątpliwości, przecież nikt nie zna naszego adresu. Kurier raczej nie przychodzi, odkąd Szefowa go zjadła.

Młode są ładne, nie są tak oślizgłe, nie śmierdzą. Ale wyją przeraźliwie do trzeciej w nocy. Trucizną plują tylko przez pierwszą godzinę po wykluciu. Wtedy to (ze starym już mamy metodę) biegamy niedaleko, robiąc ósemki. To ich myli, a my mamy paskudztwa na oku. Tak też zrobimy i dziś. Szefowa pochwali.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05 15
drukowana A5
za 43
drukowana A5
Kolorowa
za 69.67