Autor pragnie na samym wstępie oznajmić, iż historię ukazaną w książce napisało samo życie.
Moim rodzicom, kolegom i przyjaciołom, bez których nie obszedłbym się w życiu
Na najważniejszych skrzyżowaniach życiowych nie stoją żadne drogowskazy
Charlie Chaplin
Wszelkie podobieństwo do osób i nazwisk jest przypadkowe
1
Niebo było błękitne, aczkolwiek zawierające kilka białych, gęstych chmur, które kształtem przypominały rozmaite przedmioty. Słońce powoli zachodziło, rzucając przy tym lekki cień na boisko, wypełnione zieloną trawą, otoczone z kilku stron płotem i siatką. Znajdowało się pomiędzy dwoma sporymi wzniesieniami, na których były położone tory kolejowe. Było tam pełno kamieni i zardzewiałej stali. Tylko górna część szyny wydawała się jeszcze srebrna. Stąd doskonale było widać pobliskie ulice, na których stały pokaźne domki jednorodzinne z ogrodem, ich spadziste dachy, i okna, które umożliwiały ograniczony podgląd na wnętrze poszczególnych pomieszczeń.
Na jednym ze wzniesień siedziało dwóch nastolatków. Znajdując się po stronie dawno nieużywanych już torów, bacznie przyglądali się temu wszystkiemu.
— Kto by pomyślał, że tak to się zmieni? Kiedyś wyglądało to całkiem inaczej — powiedział jeden z nich.
— Wiem –odparł ten drugi. — Kiedyś, można tu było oglądać mecze, gdy był jakiś festyn, stał zawsze taki ogromny namiot. W środku można było kupić watę cukrową i gorącą kukurydzę, a tam, za tą budą, był taki mały sklepik. Gdy byłem mały, przychodziłem po skończonej imprezie nad ranem i szukałem tam pieniędzy, raz udało mi się znaleźć dziesięć złotych — podsumował z uśmiechem na ustach.
W tym momencie, ten pierwszy wstał niespokojnie, włożył ręcę do kieszeni, przy czym zmarszczył brwi i ze skupieniem zaczął przyglądać się słońcu, które coraz to bardziej znikało za położonymi w oddali drzewami, znajdującymi się daleko za przeciwległym wzniesieniem. Chłopak, jasny blondyn, którego gęste włosy wydawały się na tym słońcu jeszcze bardziej jaśniejsze, zwrócił uwagę na niebo, które było w tym momencie, na tym odcinku żółto — pomarańczowe. Jego błękitne oczy wpatrzone w to zjawisko, ukazywały głębokie zamyślenie. Skończywszy dumać, zorientował się, że jednak nie jest w tym miejscu sam. Podreptał chwilę w miejscu i wyciągnął dłoń, po to, aby móc podrapać się po swojej bliźnie, która znajdowała się nieopodal kości policzkowej, po czym położył palce na swojej brodzie. Gdy zakończył cały proces, spojrzał na swojego towarzysza, który siedząc, patrzał się przed siebie i rzekł:
— Michał, a co tam właściwie u Pawła, co? Nie rozmawiałem z nim od tygodnia, tak w ogóle, coś rzadko ostatnio z sobą gawędzimy.
— Nic, a co może być? Odprowadziłem go po szkole do domu i trochę gadaliśmy o wybrykach w jego klasie, i to tyle.
— Pamiętasz, jak byliśmy jeszcze całkiem nie dawno skłóceni ze sobą? Jak kłóciliśmy się z nim prawie na każdej przerwie?
— Ta, pamiętam… to jak chodził za nami, a my go wyganialiśmy.
— Teraz jest mi trochę głupio z tego powodu, zresztą, wtedy robiliśmy mnóstwo innych rzeczy. Mam tutaj na myśli nasze świece dymne z saletrą i cukrem, które dawały dość duży i gęsty dym, tak, że przez chwilę cała działka była przysłonięta.
— Albo jak strzelaliśmy z karbidu, to był wtedy huk i błysk… A jak to w końcu? Chcesz iść do tego wojska?
— Chciałbym, gdy tylko skończę szkołę, będę coś kombinował w tym kierunku. Wiesz, mógłbym zajmować się np. łącznością, tak jak kiedyś robił to dziadek.
W tym momencie nastała cisza. Siedzieli jeszcze chwilę, po czym wstali. Blondyn podniósł swój plecak, niegdyś czarny, a teraz w pewnej części przyjmujący ceglastą barwę, zapewne na skutek blaknięcia od promieni słonecznych. Spojrzał ostatni raz na malowniczy widok, który miał przed sobą i poszli wzdłuż torów. Natrafiając na most kolejowy, zeszli stromym zboczem na dół i dalej, poruszając się chodnikiem, minęli boisko, na które patrzyli z góry. Przechodząc kilkanaście metrów dalej, dotarli do skrzyżowania, na którym zatrzymali się i kontynuowali rozmowę. Gdy już ewidentnie skończyły im się tematy, każdy poszedł w swoją stronę, żegnając się wcześniej.
Chłopak, który nazywał się Maciek Kępiński, szedł teraz po krawężniku w głąb ulicy. Jego krokom towarzyszyła dosyć ożywiona rozmowa sąsiadów. Minął tak kilka domów, aż wreszcie zatrzymał się przy furtce swojej, jak zwykł mawiać hacjendy. Spojrzał się za siebie, w bok i gwałtownym ruchem otworzył drzwiczki. Wyjął z plecaka klucze, przekręcił zamek i tym sposobem znalazł się w środku. Wszedł do swojego pokoju, rzucił plecak na ziemię, koło szafy z ubraniami i zaczął dokładnie badać pomieszczenie w którym się znajdował. Jednakże, wszystko było na swoim miejscu, tak samo, jak przed jego wyjściem. Przemieścił się do łazienki, gdzie pochylając się do przodu, oparł się o zlew i wpatrując się w swoje odbicie, przechylił głowę w lewą stronę, tak, żeby jego blizna stała się bardziej widoczna. Była ona bladą, cienką kreską o długości trzech centymetrów — pamiątką po kocie perskim. Wyprostował głowę i tym razem utkwił spojrzenie na swoich oczach i ciężko westchnął, tak, jakby miał żal do samego siebie. W tym czasie, na zewnątrz zapadał już mrok. Ziemia przygotowywała się do snu. W tym momencie, z pokoju obok rozległ się głośny pisk, niezwykle uciążliwy dla ludzkiego ucha. Była to świnka morska, która domagała się jedzenia. Jej futerko składało się z trzech kolorów: brązowego, białego i czarnego. Mieszkała w klatce po króliku i zachowywała tam olbrzymi nieporządek. Maciek, chcąc jak najszybciej pozbyć się nieznośnego hałasu, zaniósł jej trochę marchewki. Gdy Bunio, bo tak ta świnka miała na imię, ochoczo zabrał się do jedzenia, sam postanowił odgrzać sobie naleśniki, bo akurat tylko to pozostało. Wyjadając resztki dżemu truskawkowego spostrzegł, że na zegarze dochodzi godzina dziesiąta w nocy. Był to duży, biały zegar, stojący na biurku, posiadający dość duże cyfry i dzwonki na samej górze. Obok niego znajdował się żółty telefon, również starodawny, bo zawierający słuchawkę i tarczę do wpisywania numeru. Znajdowanie się tych przedmiotów w tym miejscu, wynikało z umiłowania ich właściciela do antyków, pomimo tak młodego wieku. Kończąc jedzenie, oddał się swoim ostatnim czynnościom zaplanowanym na ten dzień i z powodu braku jakiegokolwiek zajęcia i zmęczenia, finalnie, położył się spać. Sen nie przyszedł jednak od razu. Wiercąc się, rozmyślając i wspominając mijający dzień, udało mu się w końcu zasnąć.
2
Najgorszym i najbardziej złowieszczym polem bitwy jest miejsce, gdzie ścierają się siły umysłu, i zakochanego serca, które zaślepione siłą uczucia brnie wciąż do przodu, na przekór wszystkiemu, i samemu sobie, po to, aby finalnie dojść do swego wielkiego celu. Ta batalia, czyli ciąg nie przespanych nocy, chwile pełne udręki i zmartwienia, a zarazem szalona wytrwałość, i upartość, zwana jest miłością.
Zadzwonił budzik z telefonu. Informował on nachalnie o zbliżającej się siódmej nad ranem. W pokoju panował półmrok, stworzony przez opuszczone zasłony i dość duże zachmurzenie na zewnątrz. Maciek otworzył jedno oko, przy czym lekko się podniósł, włączył drzemkę i opadł na łóżko zrezygnowany. Spokój nie trwał długo, znów dała znać o sobie ta sama melodia. Poruszający się na zewnątrz pociąg z zawrotną prędkością gnał przed siebie, robiąc to tak, że zdawałoby się, że nic oprócz wytyczonej szynami drogi go nie obchodzi. Hałas i szum jaki wywoływał był o tej porze nie do wytrzymania. Wstał i odsłaniając lekko zasłonę, pochylił się w stronę okna. Zaistniała szarość na dworze wcale nie napawała optymizmem i nie stawała się pomocna w dalszych, porannych czynnościach. Maciek pomyślał o wakacjach, o słońcu, które witało go co dnia, o późnych godzinach wstawania i swobodzie, która wtedy panuje, klnąc jednocześnie na siebie samego i żałując, że nie poszedł spać wcześniej. Wiedząc o tym, że i tak zerwał się na nogi za późno, zaczął pośpiesznie wyciągać ubrania z szafy i całkiem dowolnie dopasowywać je do siebie. I właśnie tu ujawniała się jedna z jego cech: nie lubił planować, potrafił to, lecz często wolał omijać ten punkt w wszelakich dążeniach i staraniach. Wcześniejsze przygotowanie też nie wchodziło w grę, z powodu pospolitego lenistwa, a było wykonywane tylko z powodu wyższej konieczności, co jak się okazuje, przychodziło nader często, ale nie dziś. Po ubraniu się przyszła kolej na poranną toaletę, po toalecie robienie kanapek, karmienie świnki morskiej, następnie pakowanie książek i na końcu szybkie śniadanie, składające się z jednej kanapki. Pomimo pośpiechu nie było czasu na herbatę, ani na jeden łyk.
Zamykając drzwi, jeszcze raz upewnił się w myślach, czy aby na pewno niczego nie zapomniał. Zamykając furtkę, stanął na chwilę, żeby popatrzeć na swój dom. Szybko oprzytomniał i ruszył przed siebie. Powietrze było wilgotne i rześkie. Niedużej wielkości kałuże na środku i po bokach ulicy przypominały o nocnym deszczu. Zwykle, o tej porze można było zauważyć ludzi, którzy wyjeżdżają do szkoły, pracy, lekarza, po to, aby załatwić ważne formalności, zrealizować marzenia, zdobyć trochę cennych rzeczy, każdy do swojego miejsca, wedle swoich potrzeb, uznań i wartości. Całe masy wprost gnały, prześcigając się nawzajem, jak w wyścigu, nie zwracając przy tym uwagi na nic dookoła nich samych. Zupełnie jak ten pociąg. I właśnie tak pracowała ta olbrzymia, ludzka machina.
Maciek idąc chodnikiem z głową w dole, myśląc o tym stanie rzeczy, cieszył się, że nie jest uczestnikiem tych wydarzeń. Przynajmniej, na razie nim nie był. Nim się spostrzegł, był już w pobliżu swojego miejsca docelowego. Przechodził akurat przez mały park, mijając starszą panią z psem. Z drzew jeszcze kapało, a znajdująca się w trawie wilgoć przechodziła na buty i nogawki.
Nagle, przed jego oczami pojawił się kremowy, dwupiętrowy budynek z mnóstwem okien i dużym plakatem przy wejściu, który zachęcał do rekrutacji szkolnej. Na przeciwko znajdował się mały parking, a jako, że dochodziła już ósma, był cały zajęty samochodami.
Wchodząc do środka, przywitał się z woźnym, na co ten odpowiedział mu zdjęciem czapki z głowy. Wewnątrz budynku była już pokaźna liczba osób. Gramoląc się po schodach i idąc w głąb korytarza, zawsze rzucały mu się w oczy metalowe szafki, jedne nowe, komponujące się w otoczenie, drugie zaś stare i poniszczone, tworzące pewien kontrast.
Przechodząc obok sali nr 16, od razu zauważył swojego klasowego kolegę Karola. Zatrzymał się, żeby dowiedzieć się, co ma mu do powiedzenia.
— Cześć stary! — krzyknął w stronę Maćka.
Na jego twarzy pojawił się lekki uśmieszek.
— Nie ma historii. Chyba musiała gdzieś
wyjechać — oznajmił Karol z powagą w głosie.
— Świetnie, jak zwykle, dowiedziałem się dziś
rano, przed faktem.
— Nie no, informacja pojawiła się po ósmej
lekcji, akurat Justyna to zauważyła. Było na grupie, gdybyś częściej tam zaglądał, nie musiałbyś przychodzić tak wcześnie.
— Tak –odparł z charakterystycznym
przedłużeniem i znudzeniem w głosie. –To w takim razie, co ty tu robisz?
— Specjalnie przyszedłem wcześniej, nudziłoby
mi się w domu — orzekł ze spokojem.
— No i co? Co chcesz zrobić? Mamy teraz dużo
czasu.
— Może cofniemy się do sklepu, co? Nie
zrobiłem sobie nic do jedzenia.
— Dobra, czemu nie?
W tym momencie zadzwonił dzwonek, sygnalizując rozpoczęcie lekcji. Zaczekali, aż wszyscy wejdą do swoich klas i zeszli po schodach na dół.
— Czekaj chwilę — powiedział Maciek. — Dogadajmy się jakoś po ludzku, bo potem będą się nas czepiać.
— Panie dyrektorze! — zawołał donośnym głosem przechodzącego mężczyznę, którego wygląd mógłby wskazywać na co najmniej pięćdziesiąt lat. — Moglibyśmy skoczyć z kolegą do sklepu? Kupimy szybko jakiegoś kołaczyka i zaraz wracamy.
— Mówi się kołczyka, Panie Kępiński i tak, możecie — odparł i szybko skierował się w stronę swojego gabinetu.
Gdy wyszli, zaczęło trochę kropić. Udali się więc do małego sklepiku, znajdującego się na tej samej ulicy, co szkoła. W tym czasie, gdy odwiedzali sklep, kilku ich rówieśników kończyło palić z tyłu papierosy.
— To zamawiaj, ja i tak nic nie chcę — odparł Maciek i przesunął się, żeby zrobić miejsce.
Po co ja tu w ogóle wchodziłem? — powiedział do siebie w myślach.
Odwrócił się i popchnął lekko drzwi. Wyszedł jednym krokiem i nie puszczając ich, obracając głowę lekko w lewo, spostrzegł dziewczynę, tuż przy sobie, spoglądającą na niego. W tym momencie poczuł drżenie serca. Dziwne uczucie, tak jakby coś się w nim gwałtownie podniosło i powoli opadło. Szybko spojrzał się przed siebie, puścił drzwi i odszedł, a ona weszła do środka, nie oglądając się za siebie, z koleżankami.
Sama szkoła znajdowała się na obrzeżach miasta i skupiała wokół siebie ludzi różnej maści. Od tych najbardziej ambitnych i spokojnych, po tych, którzy swoim zachowaniem zwykli sprawiać problemy, wchodzić innym w drogę oraz mieć kłopoty z prawem.
Maciek nienawidził tego miejsca. Przychodził tutaj niewyspany i wychodził jeszcze bardziej zmęczony. Przez lekcje, nauczycieli, uczniów, sam już nie wiedział dlaczego. To wszystko łączyło się w jedną całość, tak bardzo, że nie sposób było wymienić poszczególne elementy układanki.
Tymczasem, trochę się rozjaśniło, natomiast korytarz znowu odżył, czyli napełnił się od nowa wieloma ludźmi. Znów było tłoczno i gwarnie. Podchodząc pod właściwą salę, zauważyli wcześniej zgromadzoną grupę, która śmiała się i głośno rozmawiała. Byli to kumple klasowi, którzy codziennie dawali o sobie znać, jedni mniej, drudzy bardziej lubiani przez Maćka.
— Szliśmy pod tym mostem, gdy akurat przejeżdżało to czarne BMW, wtedy Kamil krzyknął: Ty debilu! Wtedy gościu szybko zawrócił i ruszył prosto na nas — opowiadał z odpowiednim uniesieniem w głosie, jeden z nich.
— I co dalej? — zapytał drugi.
Wokoło chłopaków zgromadzili się pozostali, wyraźnie zaciekawieni, z uśmiechem na ustach przysłuchiwali się tej historii.
— No i nic, rozproszyliśmy się i każdy pobiegł w swoją stronę — wyjaśnił chłopak.
— Bożek –Maciek wtrącił się do rozmowy. — Pewnie to taka sama prawda, jak z tymi wcześniejszymi teoriami — wyraził się z ironią.
W tym momencie Bożek, bo taki nosił pseudonim, odwrócił się i spojrzał gniewnie w stronę przybysza. Zmarszczył rzadkie brwi, tak samo czarne, jak jego włosy i już miał odpowiedzieć, kiedy Maciek przerwał mu drugi raz:
— Poczekaj, jeszcze trochę, a będziesz bajkopisarzem znanym w całym mieście.
— Świetnie, znowu się będą kłócić! –odparł ktoś z zadowoleniem. — Maciuś walił wtedy takimi tekstami, jakby przez cały dzień siedział w internecie — powiedział i wyszczerzył się szyderczo.
I znowu zadzwonił ten sam dzwonek i wszyscy usłyszeli dobrze znany dźwięk. Tym razem nie musieli długo czekać na nauczyciela. Z końca korytarza wyszła niska i pulchna kobieta.
— No, szybko, ustawiać się! –ponaglała wszystkich.
Grupa ustawiła się pod ścianą, następnie po otworzeniu drzwi mozolnie weszła do środka. Rzeczą jasną było, że poprzednia dyskusja zostanie za niedługo wznowiona. Tymczasem wszyscy zdejmowali krzesła z ławek, rozpakowywali się, pomimo wczesnej, jak dla ucznia pory, niektórych już brało na wygłupy. Gdy wszyscy byli już na swoich miejscach, odbywała się standardowa procedura, czyli sprawdzanie obecności itp. Pomieszczenie w którym się znajdowali, było starą klasą, kojarzącą się raczej z czasami, gdy ich matki i ojcowie brali udział w przygodzie z edukacją, niż z nowoczesnością. Wysłużone, porysowane i poniszczone ławki, stare meble i ten charakterystyczny zapach.
Kępiński spojrzał przez okno. Na zewnątrz znów padał deszcz, który tym razem był bardziej obfity. Krople deszczu uderzały o drzewa, budynki, trawę. Kałuże zapełniały się na nowo. Obserwując ten widok spostrzegł, że gdy skończył dumać minęło już trochę czasu. Nie mogąc się skupić na zadaniu, które polegało na zaznaczaniu na mapie, zaczął obserwować klasę. Panowała cisza, która mieszała się z pojedynczymi szeptami. Każdy był skupiony na swoim zajęciu, tylko nie on.
Po dokładnej lustracji sufitu, spojrzał na kobietę siedzącą za biurkiem. Miała blond włosy i fryzurę na pazia. Na jej twarzy znajdowały się pojedyncze zmarszczki, akurat przeglądała ze zmartwieniem jakieś papiery. Jej szyję zdobiły czerwone korale. Maciek pomyślał, że musi być zmęczona. Pracą, życiem rodzinnym albo wszystkim naraz.
— Kępiński! — po sali rozległ się jej głos.
— Tak? — odpowiedział po chwili, wyrwany ze swoich myśli i wyraźnie zaskoczony.
— Mógłbyś pójść do pokoju nauczycielskiego i dać tę listę pani Bulickiej?
— Jasne — krótko oznajmił, a następnie wstał i podszedł do biurka.
Nauczycielka wręczyła mu kartkę, a on wyszedł bez słowa.
Szedł w stronę pokoju, gdy spostrzegł z naprzeciwka tę samą dziewczynę, którą spotkał koło sklepu. Miała smukłą sylwetkę i była wysoka. Jej łagodne rysy twarzy zwracały na siebie uwagę, a duże, piwne oczy ukazywały głębię. Usta szerokie, koloru jasno brzoskwiniowego, zaś włosy długie, sięgające za ramiona i brązowe niczym kora drzewa. Była piękna w całej swojej okazałości.
Maciek spojrzał przed siebie, udając, że jej nie widzi. Lecz po chwili skierował na nią wzrok. Minęła go, nie zwracając uwagi na jego osobę.
Wchodząc do pokoju, zapukał donośnie. Za stolikiem zasiadała kobieta, zajęta pracą na laptopie, przez co niechętnie odwróciła od niego wzrok.
— Dzień dobry! — powiedział. –Pani Ratajska kazała to pani przekazać. –Wskazał na kartkę papieru.
— Dobrze, dziękuję, połóż na stole –orzekła i skupiła się na pracy.
Wyszedł na korytarz. Był pusty. Liczył na to, że znów ujrzy tą szatynkę, lecz tak się nie stało. Wrócił do klasy, gdzie odbywała się lekcja.
W środku panował zgiełk. Utworzone spontanicznie grupki przekrzykiwały się nawzajem w nadawaniu informacji. Najbardziej popularnymi tematami były najnowsze przypadki i irytowanie innych, takie głupie, dla żartów. W międzyczasie do zamieszania dołączył głośny, kobiecy głos:
— Cisza! –rozległ się głos nauczycielki. –Ile razy trzeba wam powtarzać?!Rodzice was nie potrafią wychować!
W tym momencie harmider ustał. Każdy znajdujący się w pomieszczeniu ustąpił na chwilę. Teraz wszyscy w skupieniu słuchali jednej osoby.
— Gdy ja chodziłam do szkoły…
W tym momencie mogły paść wyrażenia dobrze znane młodym ludziom. Mogły, lecz zajęcia się skończyły, a ostatnie, wypowiedziane słowa kobiety zostały zagłuszone przez dzwonek. Wszyscy w pośpiechu spakowali się i wyszli na korytarz.
Kolejne zajęcia mijały powoli. Większość uczniów przebywała na nich z przymusu, gdyż ograniczały ich i uniemożliwiały spędzania czasu w inny, i ciekawszy dla nich sposób. Nudne w opinii nastolatków lekcje i przerwy były regularnie urozmaicane żartami i wybrykami różnego rodzaju, typowego dla ich wieku. Jedni mniej, drudzy bardziej dawali się innym we znaki. Czas płynął tu mniej, więcej jednakowo, a wszystko toczyło się do wyznaczonej stale, bądź chwilowo, godziny zakończenia.
Tym razem była to 15:30. Maciek stanął przy oknie na pierwszym piętrze i spojrzał w dół. Znajdowała się tam pokaźna grupa osób, z każdą chwilą zmniejszająca się. Zajmowali prawie cały placyk przed wejściem do budynku, zebrani w małe grupki donośnie dyskutowali. Wszyscy powoli rozchodzili się do swych domów. W tym momencie, z góry zszedł Karol.
— Idziemy razem? — spytał.
— Tak, jasne — odparł i pośpiesznie opuścili budynek.
Przeszli przez tłum, i tak już uszczuplony, wyszli na chodnik i skierowali się w głąb miasta.
Jeszcze w niektórych miejscach znajdowały się małe kałuże, a z budynków i drzew wciąż kapało. Nie mając określonego celu na resztę dnia, Kępiński postanowił odprowadzić kolegę do jego domu.
Byli na ulicy Alabastrowej, gdy jeden z nich rozpoczął rozmowę, przygryzając wcześniej wyciągniętą kanapkę z plecaka.
— Słuchaj, co ty właściwie chcesz robić po szkole? — spytał Maciek z kamienną twarzą, spoglądając na swojego kompana.
— Ja? Jeszcze nie wiem. Skończę jakąś szkołę i … — przerwał w tym momencie, doszukując odpowiednich słów. — Myślę o tym, żeby zostać klawiszem. Miałbym kupę kasy, szybką emeryturę.
— To prawda. Oni mają dużo przywilejów.
— Wujek właśnie tam pracuje. Dostajesz mieszkanie, dodatki, możesz awansować…
— No dobrze — przerwał mu — ale to nie wszystko tam jest takie super. Trzeba pracować w święta, weekendy, w tej pracy nie zawsze jest łatwo.
— Wiem, ale…
Znaleźli się na głównej ulicy, na której panował duży ruch samochodów. Po lewej stronie znajdował się duży szpital w kształcie łuku, zbudowany z czerwonej cegły. Rozmowę na chwilę przerwała karetka, która szybko wyjechała na ulicę i na sygnale pognała w kierunku centrum.
— Wiesz, urodziłem się tutaj –wspomniał Maciek, przyglądając się budowli, miejscu, gdzie wyszedł na świat.
— Ja tak samo — odpowiedział mu Karol. — Kontynuując poprzedni temat. A co ty byś chciał później robić?
— Uważam, że taka służba to fajna sprawa. Mój dziadek służył w wojsku, chciałbym spróbować tam swoich sił. Z tego też są niezłe profity. Biegasz z karabinem po lesie i jeszcze ci za to płacą.
Im dalej szli w głąb miasta, tym bardziej ruch i hałas przybierały na sile. Co jakiś czas długa kolumna zatrzymywała się z powodu czerwonych świateł. Do wolno poruszających się samochodów dojeżdżały następne, tworząc wcale niemały korek.
— Taka to większa wioska, a korki jak w Warszawie –oświadczył Karol z uśmiechem na ustach, będąc ewidentnie ponad tym.
Byli już w samym centrum. Niedaleko ratusza znajdował się blok mieszkalny. Zupełnie zwyczajny, z dużą liczbą okien i balkonów, wtapiający się w panoramę miasta.
— Jest coś na jutro?
— Tylko ta kartkówka z polskiego, nic więcej.
— W porządku, to ja lecę.
Podali sobie rękę i każdy poszedł w swoją stronę. Karol wszedł do środka, natomiast Maciek przeszedł przez niezwykle zabłocony parking, noszący miano czołgowiska. Następnie idąc wąską ścieżką pomiędzy dwoma blokami, wszedł na chodnik, tuż obok głównej drogi. Przystanął na chwilę, jakby myślał o czymś ważnym i skierował się w stronę domu, wracając tą samą trasą, skąd przyszedł.
Droga okazała się monotonna i nudna. Kępiński postanowił urozmaicić sobie czas, przechodząc bocznymi uliczkami, gdzie zazwyczaj więcej się działo. Niestety nie zmieniło to jego nastroju. Zbyt dobrze znał to miasto, żeby mógł napotkać coś nowego. Z nudów zaczął rozmyślać o rozmaitych rzeczach. Blondyn obserwując ziemię przed sobą, zagłębił się w swoich myślach.
Gdy tak wspominał dzień w szkole, nie zważając na otoczenie, od razu przypomniała mu się dziewczyna, którą ujrzał na korytarzu. Wciągnął wilgotne powietrze nosem i pomyślał. Wydawała mu się ładna.
Nagle rozległ się głośny pisk opon, ktoś zatrąbił klaksonem. Maciek wyrwany ze swoich rozmyślań, lekko podskoczył. Szybko oprzytomniał i obejrzał się. Kierowca w jednym z aut w ostatniej chwili zdążył zahamować, a on sam znajdował się na pasach. Kilka centymetrów dzieliło go od karoserii pojazdu.
Szybko zdał sobie sprawę z zaistniałej sytuacji i z impetem ruszył natychmiast przed siebie, nie spoglądając nawet na kierowcę. Gdy postawił już nogę na chodniku, zrobiło mu się wstyd, że tak często zdarza mu się wpaść w zadumę w takiej sytuacji. Nie patrząc się za siebie, czym prędzej pognał w stronę domu, szybko opuszczając feralne miejsce.
Przeszedł kilka kroków naprzód, po to, aby minąć ten sam szpital. Od tej pory, od domu dzieliło go kilkaset metrów. Pokonywanie tego dystansu było rutyną, więc zaczął przyglądać się na rozmaite strony, w nadziei, że zobaczy coś godnego uwagi. Tym razem nic się nie działo. W takich chwilach wracający do domu chłopiec brnął w myślach ku, jak ma się zwykle okazać, niedalekiej przyszłości, która w tym momencie wydawała się mu bardzo odległa. Było to jednak bardzo abstrakcyjne myślenie, dalece odbiegające od rzeczywistości, chociażby dlatego, że nie chciał zaprzątać nim sobie głowy.
Był już na miejscu. Przed nim stał średniej wielkości dom jednorodzinny. Wciąż taki sam, z tym samym balkonem, oknami, kremowym kolorem. Przekroczył drewnianą furtkę, wsłuchując się w jej skrzypienie. Zatrzymał się przed drzwiami. Zrzucił z siebie czarny plecak, otworzył go i z pośpiechem zaczął w nim grzebać. Minęło może dwadzieścia sekund, kiedy na twarzy chłopca pojawił się wyraz zirytowania. Wtedy jeszcze gwałtowniej zaczął przeszukiwać plecak, aż w końcu wyciągnął z niego smycz z kluczami. Zdecydowanym ruchem przekręcił jeden w drzwiach i wszedł do środka, zamykając je za sobą. Zdjął buty i kopnął je niedbale koło innych.
W domu nie zastał nikogo. Rodzice nie zdążyli jeszcze wrócić do domu i na razie nie zapowiadało się, żeby szybko to uczynili. Pozostawiając rzeczy w swoim pokoju i przeszedł do kuchni, by sprawdzić zapasy w lodówce. Wyciągnął z niej karton mleka, z pobliskiej szafki płatki śniadaniowe i miskę. Podczas przygotowywania posiłku włączył telewizor. Nie był zainteresowany programem, chodziło mu o pozbycie się ciszy. Mikrofalówka wydała głośny pisk, woda w czajniku zaczęła się gotować. W pomieszczeniu zaczynało być duszno, więc uchylił okno.
Spoglądając na okrągły zegarek na ścianie, przysiadł do stołu, żeby zjeść. Konsumując kolejną łyżkę zupy, pomyślał:
— Ta dziewczyna… — wspominając o niej, jakby zapomniał o połykaniu i przez kilka sekund trzymał zawartość łyżki w buzi. –Co się ze mną dzieje?
Spojrzał w bok i przez kilka sekund lustrował salon. Spojrzał z powrotem na talerz i nie dojadając wszystkiego, odsunął go od siebie. Położył łokcie na blacie i oparł głowę na dłoniach. Wpatrzył się z całą uwagą w drewnianą sklejkę.
— Maria… ciągle o niej myślę. Dlaczego tak się dzieje?
Znów zadał sobie to pytanie, choć dużo o tym rozmyślał, nie mógł wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi. Doznał dziwnego uczucia, jakby coś łaskotało go w brzuchu. Nie wiedział, dlaczego tak jest, to uczucie było mu zupełnie obce.
Siedząc dalej przy stole, postanowił z tym nie walczyć. Zostawiając talerz z resztą mleka, przeszedł do swojego pokoju. Położył się na łóżku i spoglądając na sufit, jeszcze bardziej zagłębił się w myślach. Spostrzegł po chwili, że są one bardzo inwazyjne i pojawiają się jedna po drugiej, niczym kolejne wagony pociągu.
3
Z początku siejący deszcz przybrał na sile. Krople deszczu uderzały gwałtownie o blaszany dach przystanku autobusowego. Ludzie znajdujący się na ulicy przyśpieszyli kroku, chcąc schronić się przed smętną pogodą. Nagle przed przystankiem zajechał czarny samochód.
— Rusz dupę, spóźnimy się! –krzyknął w stronę Maćka tajemniczy mężczyzna.
Chłopak wsiadł pośpiesznie do pojazdu i zamknął drzwi z hukiem. Auto odjechało z piskiem opon.
Przez całą drogę milczeli, nie wymawiając ani jednego słowa. Ciszę zagłuszała praca silnika i hamowanie opon na śliskiej nawierzchni. Maciek Kępiński siedział na przednim fotelu, tępym i znużonym wzrokiem spoglądał na ludzi. Nie było w nich nic ciekawego, tak samo jak w mokrych ścianach mijanych budynków. Auto spowolniło i skręciło w prawo, wjeżdżając w boczną uliczkę. Silnik zgasł i wyszli niemal jednocześnie.
— Weźmiesz tę karmę i włożysz do bagażnika — stwierdził suchym tonem mężczyzna.
Maciek kiwnął tylko głową, nie miał ochoty mówić.
— No, dobrze, że jesteście panowie! –odezwał się nagle głos. — Już miałem zamykać.
Wysoki brunet ze znaczną nadwagą wyszedł z budynku na którym wisiał napis WETERYNARZ i podał im rękę.
— Karma jest w środku, na korytarzu.
Maciek wszedł do środka i zobaczył trzy dość duże opakowania z karmą dla psa. Gdy obydwaj mężczyźni dyskutowali, on przenosił wszystko sprawnie do samochodu. Przy tej czynności zmęczył się trochę, gdyż jego sylwetka odbiegała od standardów lekkoatlety i przypominała raczej wychudzonego nastolatka. Mężczyźni wkrótce zakończyli rozmowę i pożegnali się, śmiejąc się przy tym. Pierwszy z nich podchodząc do auta podrapał się po zaroście.
— Czemu nie wchodzisz? — zapytał.
— Umówiłem się z kolegą — odparł Maciek.
— Kiedy wrócisz? — zapytał równie oschle, co poprzednio.
— Nie wiem.
— Masz być przed ósmą i lepiej żebyś się nie spóźnił.
Po czym wsiadł do samochodu i odjechał.
Deszcz ustał. Szedł ciągle chodnikiem po prawej stronie ulicy. Zaraz przy nim stały niskie domy jednorodzinne. Co jakiś czas obracał głowę i spoglądał, jak wyglądają pokoje. Wkrótce droga znacznie się zwężyła i poruszał się dalej naprzód wzdłuż zniszczonego, kamiennego muru, coraz bardziej do niego przylegając, żeby nie wejść na ulicę. Droga przez resztę czasu była prosta. Maciek docierając przed największe w mieście skrzyżowanie, stanął w miejscu, czekając na możliwość przejścia na drugą stronę. Ruch był jak zwykle dość duży. Kierowcy samochodów osobowych, dostawczych, ciężarówek, taksówek parli przed siebie, nie zaprzątając głowy sprawami pieszych. Minęło trochę czasu zanim Maciek przeszedł na drugą stronę. Zrobił to w pośpiechu i od razu skręcił na prawo.
Szedł dalej naprzód, aż jego oczom ukazał się wielki blok mieszkalny z czerwonym dachem. Takich budynków było w okolicy kilka. Wszystko było pozostałością po stacjonującym tu niegdyś wojsku. Zbliżając się do klatki schodowej, poczuł, że to miejsce jest mu bardzo znane. Przechodził tędy rzadko, ale obserwował to miejsce bardzo często z okien swojej szkoły, która znajdowała się teraz niecałe pięćdziesiąt metrów od niego.
Podszedł pod drzwi trzy piętrowego budynku i nacisnął ostrożnie przycisk domofonu, obok którego widniało nazwisko Agrafka. Rozległ się głośny dźwięk przypominający erę starych telefonów z pikselowymi wyświetlaczami.
— Już schodzę — odezwał się przytłumiony głos, jakby z eteru i natychmiast odłożył słuchawkę.
Kępiński oparł się o ścianę, przy czym włożył ręce do kieszeni i cierpliwie zaczekał na tajemniczą postać. Drzwi otworzyły się z piskiem.
— No więc, co chciałeś? — zapytał, ziewając.
Chłopak, który stał teraz przed Maćkiem był o niewiele wyższy od niego. Jego rozczesane, brązowe włosy zachodziły mu na czoło. Nosił okulary w czarnych oprawkach i zdawał się mieć lekkie ślady po trądziku.
— Mam ci dać tę listę — powiedział i wręczył mu kartkę, na której widniał czarny tusz. –Musisz podpisać, to coś z tą wycieczką.
— Aaaa, no tak. Gdy pani to rozdawała, mnie już nie było.
— Co ty byś biedaku beze mnie zrobił? — zapytał Kępiński z lekkim uśmieszkiem.
— Nie musiałbym słuchać tego pieprzenia na przerwach.
W tym momencie wyszczerzył się szyderczo i Kępiński mógł zobaczyć dokładnie jego zęby.
— Ej, a ty właściwie zaniosłeś już te papiery do szkoły?
— Tak, już dawno. A co? Ty jeszcze nie?
— No nie, ale w tym tygodniu to zrobię. A gdzie ty właściwie się będziesz pchać?
— Na grafika, to chyba najbardziej mi odpowiada, bo dużo będziemy robić na komputerach.
Maciek obejrzał się za siebie. Jakiś człowiek wyrzucał w tej chwili śmieci do plastikowego śmietnika na kółkach.
— Za niedługo Dni Ziemi, nie? Będziesz? — zapytał rozkojarzonego Maćka.
— Jasne, a ty?
— Nie wiem, chyba nie będę miał czasu. Tylko najpierw zanieś to podanie, a później tam idź, bo jeszcze pochlejesz za dużo i w ogóle nie doniesiesz — odparł z ironią.
— Ta, jasne — odpowiedział mu Maciek ze znużeniem.
— Cieszę się, że już kończymy, bo mam dość tej szkoły.
— Przestań, ja będę miło wspominał. Nie było przecież aż tak źle.
— Nie było? Lepiej przypomnij sobie wszystkich nauczycieli. Jedyną rzecz, którą będę dobrze wspominał to matmę z Jaroszewską i to tyle.
Przez chwilę zapanowała cisza.
— Nie potrafisz nabrać odpowiedniego dystansu przy wspominaniu.
— Myślę racjonalnie — odpowiedział krótko. — Dobra, muszę już iść, bo jeszcze dużo rzeczy mam do zrobienia.
— Cześć Paweł.
Chłopcy pożegnali się i rozeszli. Paweł z powrotem do swojej klatki, a Kępiński dalej w głąb miasta.
Przechodząc kolejne sto metrów, natrafił na dziurawą, kamienistą drogę, pełną kałuż i błota, znajdującą się pomiędzy dwoma rzędami garaży. Chłodny i porywczy wiatr, który nagle się uaktywnił, rozruszał wszystkie gałęzie i korony drzew, strzepując tym samym krople wody. Czy naprawdę było aż tak źle? — powiedział do siebie w myślach.- Wiele razy sam miałem dość, to prawda, ale teraz, gdy to wszystko się kończy patrzę na to trochę inaczej. Chciałbym szybko to zakończyć, ale jednocześnie trochę szkoda tego wszystkiego. –przyznał, intensywnie myśląc. — Zawsze tak jest. Pamiętam jak na lekcji angielskiego zamiast robić zadanie, dmuchaliśmy balony z kondomów, a gdy zadzwonił dzwonek na długą przerwę, wszyscy wyskakiwali przez okno na dwór. Nauczycielka wrzeszczała, ale wszyscy świetnie się bawili.
Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Pomimo, iż przeszedł znaczny kawałek drogi, nie zobaczył nikogo na ulicy.
Albo jak Buła rzucił sreberkiem na lekcji muzyki i krzyczał Granat!.Nowakowa chciała pójść z nim do dyrektorki, on się zapierał, a jako, że był niewielki, to wzięła go pod pachę. A największe jaja to były na wigilii klasowej, gdy facetka wyszła na dziesięć minut z sali. Zaczęliśmy skakać po stołach i rzucać jedzeniem. Sam przecież wyskoczyłem przez okno…
4
Osiedle. Grupa jednolitych, trzypiętrowych bloków, zewsząd otoczonych trawnikami i parkingami. Każdy z nich jest szary, z olbrzymią ilością okien i balkonów spoglądających na świat. Każdy z nich milczący. Wszystkie wybudowane w dalekich latach siedemdziesiątych dla pracowników ówczesnej i dziś nieistniejącej cementowni. Tak wielkie skupisko ludzi miało place zabaw, małe sklepy spożywcze, bary, kiosk, dużo samochodów, szkołę, a było źródłem wszelkich patologii i syfu, mieszkaniem ćpunów, chuliganów, i butnych nastolatków. Jedyną różnicę, a zarazem kontrast, stanowiły dwie budowle mieszkalne, znajdujące się po przeciwnej stronie głównej ulicy. Znacznie nowsze, bo wybudowane w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, bardziej luksusowe, posiadające nieregularne kształty. Rzucające wyobrażenia o rzekomo lepszych lokatorach tego miejsca. Wszystko otoczone z jednej strony pozostałą częścią miasta, z drugiej polami uprawnymi.
Z daleka było widać dwie sylwetki siedzące na ławce, naprzeciwko jednego z bloków.
— Nie wiem, czemu tak jest — powiedział Kępiński, głośno wzdychając. — To wszystko wydaje mi się takie dziwne. Nie wiem, czemu tak mam.
— Ale co dokładnie? — spytał drugi.
— Słuchaj Bożek, to tak jakby… — przerwał, szukając odpowiednich słów. –Jakby coś mnie do niej ciągnęło. Nie znamy się, a ja się przejmuję i nie umiem nic na to poradzić.
— Wygląda Maciuś na to, że masz typowe objawy zakochania…
Wokoło panowała cisza. Okolica kojarzyła się teraz z nudą i znużeniem. Po ulicy poruszała się puszka po napoju, ciągnięta przez wiatr. Miejscami niebo rozpogadzało się. Przez coraz większe szczeliny w szarych chmurach przedzierały się promienie słoneczne, tak jakby łaska i chwała z powrotem wracały na ten ziemski padół. Ten stan rzeczy od razu spodobał się Kępińskiemu, co wprawiło go w lepsze samopoczucie.
— Naprawdę? Co mam zrobić? — zapytał z niedowierzaniem.
— Głupio się pytasz! — stwierdził sucho. — Nie wiem, podejdź do niej, porozmawiaj, cokolwiek.
Maciek kiwnął tylko lekko głową i pochylił się, aby oprzeć swój czerep o dłonie i wgapić się w mech rosnący pomiędzy kostkami chodnikowymi.
— Może jutro w szkole spróbuję.
— Dobrze, próbuj kiedy chcesz, to nie moja sprawa.
Z lewej strony chodnika podszedł do nich człowiek ubrany w szare spodnie dresowe i czarną bluzę.
— Siema –powiedział i podał każdemu rękę.
— O, Ślimak, jednak przyszedłeś. –oznajmił Bożek z aprobatą.
— No tak, ale tylko na chwilę, jak Karolina wyjdzie z kościoła to idę się z nią spotkać.
— A kiedy ma wyjść?
— Nie wiem, za pół godziny. Chyba.
Wszyscy wstali i bez słowa poszli przed siebie. Ulice były puste. Zdawać się mogło, że cała okolica jest opuszczona, a wokoło nie ma żadnej żywej duszy. Tak, jakby wszyscy uciekli, a zostały tylko śmieci i dziwaczne napisy na murach, i ścianach. Kontenery były przepełnione, cała ich zawartość wysypywała się. Mając do dyspozycji tak dużą przestrzeń tylko dla siebie, zaczęli krążyć dookoła osiedla.
— Ty, a jak to było z tym Walickim? Pochwal się cwaniaku — zapytał Bożek, drapiąc się jednocześnie po głowie.
— To było tak dawno, a ty teraz się dopytujesz — odpowiedział nerwowo Ślimak. — Byłem z Kambodżą w parku i akurat go zauważyłem. Ty wiesz, że ta głupia szmata jest teraz z nim?! Krzyknąłem: Walicki ty pedale!, on się odwrócił i szybko uciekliśmy.
— Pedały niszczą ten kraj — odparł podniośle Bożek.
— Żebyś wiedział.
Obok nich przejechał srebrny mercedes. Cała trójka spojrzała się na niego, gdyż był to w tej chwili jedyny, poruszający się pojazd. Kępiński nie podzielał poglądów rozmówców. Pewnie dlatego, że wydawały mu się prymitywne. Szedł teraz obok nich rozważając o swoich sprawach.
— Musimy to cholerstwo wytępić jak najszybciej, tylko jak?
— Nie da rady, stary. Jak już, to trzeba by było wywieźć stąd wszystkich normalnych, a na miasto zrzucić bombę atomową.
Byli już naprzeciwko kościoła. Z tyłu, za nimi, na dużym podwórku ktoś postanowił zrobić serpentyny ze starych kaset. Na ławkach, drzewach i słupach widniały kawałki plastiku, i taśmy. Ze świątyni wychodziły olbrzymie tłumy ludzi, których nie dało się zliczyć. Wszystko z minuty na minutę uległo zmianie. Jedna z ulic była już wypełniona dziećmi Bożymi, które kierowały się do swoich mieszkań. Głównie starcy i ludzie w średnim wieku. Młodzież była mniejszością. Temu wielkiemu przemieszczaniu ludności towarzyszył spory zgiełk, całe to miejsce odżyło. Wszystko wróciło do normy.
— Chłopaki! — odezwał się Kępiński w środku tłumu, starając się przekrzyczeć pozostałe istoty ludzkie — Idę już do domu!
— Dobra, idź.
Podali sobie ręce i poszli w swoje strony, nie oglądając się za siebie.
5
Pusta Sala. Biurko, ławki i krzesła, na których nikt nie siedzi. Wielka, czarna tablica pobrudzona kredą. W stojaku nieopodal tablicy, pełno map, a na znajdujących się z tyłu regałach, mnóstwo starych klamotów. Tak, to sala od historii. Kępiński stał na jej środku, przyglądając się wszystkiemu z osobna, zadając sobie pytanie: czemu tu nikogo nie ma? Na górze widniał biały zegar ścienny. Był jakiś dziwny, gdyż jego wskazówki obracały się z zawrotną prędkością. Niebo za oknem było czerwone. Maciek podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Otworzyły się, wywołując dźwięk skrzypienia na cały korytarz. Spostrzegł dużą grupę ludzi stojącą przy parapecie, która od razu obróciła się w jego stronę. Jego klasa, Marii i jeszcze dwie inne. Wszyscy w milczeniu patrzeli na jego osobę. Speszył się i popatrzył w dół. Okazało się, że… jest kompletnie nagi.
Kępiński obudził się gwałtownie i podskoczył w łóżku, jakby ugodzony pinezką. Usiadł na swoim miejscu do spania i zakrył twarz dłońmi. Dyszał przy tym niemiłosiernie. Uff, to tylko zły sen — powiedział do siebie. Spojrzał na zegar. Dochodziła siódma. Wziął jeszcze raz głęboki wdech i wydech, następnie wstał, i poszedł do kuchni. We wszystkich pomieszczeniach panował półmrok, a na każdym przedmiocie znajdował się cień. Maciek wziął do ręki butelkę wody i zaczął sączyć łapczywie. Gdy w końcu zaspokoił swoją potrzebę, podszedł do okna, odsłonił żaluzję i spojrzał, jakby wyczekiwał czegoś nadzwyczajnego. Na zewnątrz nie działo się jednak nic. Nie było absolutnie żadnego ruchu. Tylko nudna panorama domków jednorodzinnych, składająca się z kilku szeregów zabudowań, nad którymi słońce leniwie rozjaśnia niebo.
Dopełniając codziennych rytuałów, Kępiński spakował się, zabrał cienki plik kartek w koszulce i pośpiesznie opuścił dom. Jak zwykle czekała go ta sama droga, która prowadziła do tej samej szkoły, tych samych lekcji i tych samych ludzi. Nie był tym zachwycony. Oczami wyobraźni widział siebie jako żołnierza, który miewa różnorodne przygody i zbawia świat. Miał dość monotonii i chciał się z niej wyrwać. Wychodząc powoli na ostatnią prostą, spostrzegł siwego mężczyznę, który wyprowadzając psa, zajmował całą ścieżkę. Kępiński podszedł bliżej i zatrzymał się, odczuwając zarazem nadzwyczajny spokój.
— Dzień dobry! — odezwał się jako pierwszy.
— Dzień dobry. Co, już chyba niedługo pozostało wam tego chodzenia?
— Nie, jeszcze miesiąc, w sumie, to niecały. Nie było tak źle, szybko zleciało.
— I co? Wakacje?
— No, w końcu, ale to też szybko minie.
— Żebyś wiedział, to tak szybko przeminęło…
— Muszę już iść na lekcje. Do widzenia.
— Trzymaj się.
Kępiński poszedł chodnikiem prosto, skręcił w prawo i zniknął za drzwiami szkoły. Wiedział doskonale, że jest spóźniony. Zapukał łagodnie do drzwi o numerze trzy i zdecydowanie pociągnął za klamkę.
— Przepraszam za spóźnienie — orzekł bez uczuć.
Nie doczekał odpowiedzi. Nauczycielka siedząca za biurkiem skinęła tylko głową i wskazała ławkę. Maciek zdjął plecak i usadowił się na swoim miejscu w środkowym rzędzie. Wszystkie krzesła z wyjątkiem tych na przedzie, były zajęte. Pokaźna grupka uczniów była zajęta pisaniem czegoś w zeszycie. Niektórzy szeptali do siebie, naśmiewając się z pozostałych.
— Co znowu? — zapytał Kępiński z irytacją w głosie.
— Te zadania, które są na tablicy — odpowiedział mu Karol, który siedział po jego prawej stronie.
W tym momencie wszystko odciągało i rozpraszało jego uwagę od pracy. Zmusił się jednak i wysilając szare komórki utkwił wzrok w zeszycie. W pierwszej ławce siedziała niska blondynka z włosami ułożonymi na pazia. Miała niebieskie oczy, małą, niewinną twarzyczkę i była skupiona na zadaniu, niczym wagon tybetańskich mnichów. W tym samym momencie pewien blondyn z kręconymi włosami, który siedział za nią, postanowił umilić sobie czas. Wyjął z kieszeni plastikową zapalniczkę i przypalił jej końcówki włosów. Dziewczyna od razu, gdy poczuła płomień odskoczyła i zaczęła piszczeć. Cała klasa wybuchła śmiechem, a na twarzy blondyna pojawił się szyderczy uśmiech. Kobieta za biurkiem od razu wstała i zaczęła krzyczeć na wszystkich, aby opanować sytuację, lecz śmiech nie ustał. Na twarzy dziewczyny pojawiły się łzy.
— Nie płacz Daria, nie płacz! — wołały z ironią jej koleżanki.
Wyczyn z zapalniczką wywołał niemałą sensację. Teraz ośmieszona Daria była w centrum uwagi. Nie wytrzymała tej presji i wybiegła szybko z sali. Kępiński uśmiechnął się, lecz natychmiast stłumił swój uśmiech.
— Wyciągać kartki, piszecie kartkówkę! — wykrzyknęła nauczycielka.
Zapał młodych ludzi przygasł. Można było teraz usłyszeć tylko jęki i pomrukiwania…
Schodzili ze schodów całą grupą. Niektórzy dyskutowali jeszcze o osławionym zdarzeniu na lekcji biologii. Szli całą szerokością schodów, rozmawiali głośno, nie zważając na otoczenie. Gdy zeszli z nich, grupa rozeszła się. Część chłopców podeszła do narożnika. Była tam grupa dziewczyn, wszystkie były skupione na barczystym chłopaku z ciemną karnacją i równie ciemnymi włosami. Sobek, kolega Maćka z klasy, odezwał się pierwszy.
— O co poszło tym razem?
— Aa, nie ważne.
Sobciu przybliżył się, a następnie obrócił mu lekko głowę w swoją stronę. Dopiero teraz Kępiński zauważył fioletowe limo pod jego okiem. Nieznaczne, jednak rzucające się w oczy. Obaj dyskutowali, gdy Kępiński stał za ich plecami. Spojrzał ukradkiem za jednego z nich. Przy samej ścianie stała ona. Tym razem jej włosy były spięte w koński ogon. Poczuł olbrzymi lęk. Cały czas pamiętał, co miał zrobić, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Stał teraz i cały się trząsł, próbując to powstrzymać. Ogarnął go twórczy niepokój, nie wiedział, co ma czynić. Ona go nie widziała, dyskutowała radośnie z koleżankami. Przestraszony odszedł jak najszybciej z tego miejsca. Rozczarowany, spoglądał, czy nikt przypadkiem tego nie zauważył. Zszedł niżej na parter i odsapnął ciężko.
Pozostałe lekcje i przerwy między nimi mijały spokojnie i rutynowo. Młodzież nie zafundowała sobie dodatkowych rozrywek, przez co nudę można było wyczuć w powietrzu. Nie pozostawało nic innego jak wpatrywanie się w dobrze znaną farbę na ścianie, suficie, drzwiom prowadzącym do sal lub widokom za oknami. Lecz i to musiało się zakończyć wraz z ostatnim dzwonkiem.
Kolejny budynek, kolejne duże, przesuwane drzwi i kolejne rzędy okien. Można byłoby rzec, że to jednak to samo miejsce. Kształt budowli był jednak zgoła inny, właściwie nieokreślony. Dwie osoby weszły głównym wejściem do środka.
— Jak on to mówił? — spytał Karol.
— O tutaj, na prawo — zdecydował Kępiński.
Skręcili w prawą stronę, przechodząc przez olbrzymi korytarz. Obydwaj mieli w ręce plik dokumentów. Przejście zrobiło się węższe i ku ich zdumieniu spostrzegli, że końcowe drzwi prowadzą na dwór. Natychmiast zawrócili. Na korytarzu pojawiło się trzech mężczyzn. Byli ubrani w spodnie dresowe i szare bluzy z kapturem. Każdy z nich był krótko ostrzyżony. Przechodząc, zajmowali prawie całą drogę, a poruszali się specyficznie, na wzór grypsery więziennej. Jeden z nich splunął na ziemię. Chłopacy chcąc przejść dalej, musieli całkowicie zejść na bok. Wrócili na sam początek, żeby tym razem skręcić we właściwą stronę i znaleźć się pod właściwymi drzwiami.
— Wchodź pierwszy — powiedział do Karola, a sam oparł się o ścianę z założonymi rękoma.
Karol zniknął za drzwiami. Kępiński stał teraz sam w miejscu, które było mu całkowicie obce. Dominowała tajemnicza ciemność. Światła było mało, tak samo jak jasnych przedmiotów. Z oddali było słychać czyjąś wymianę słów. Atmosfera, którą dało się odczuć była dziwna, w zasadzie nijaka. Nagle drzwi otworzyły się i jego kompan stanął na korytarzu.
— Już — odparł.
Maciek westchnął i wszedł zdecydowanie do środka. Przywitał się i wręczył sekretarce o włosach koloru blond swoje papiery. Położył ręce na wysokim blacie, lustrując uważnie teren. Biurko, stos teczek, mnóstwo szuflad, zegar na ścianie, w kącie doniczka z kwiatkiem. Typowy sekretariat.
— Więc, ty też do naszego technikum? — zapytała kobieta.
— Tak — odpowiedział jej i skinął głową.
— Dobrze, zaraz wszystko wprowadzimy –powiedziała i zaczęła wpisywać dane do komputera. — Trudny kierunek sobie wybrałeś.
Blondyn milczał. Jasność i przemykające promienie słońca od razu rzuciły mu się w oczy. Kobieta tłumaczyła mu coś, ale on nie słuchał. Pogrążony we własnych myślach słyszał co trzecie słowo. Udawał, że wszystko rozumie i od czasu do czasu kiwał porozumiewawczo głową. Wreszcie blondynka skończyła mówić, a on mógł wyjść.
— Już? –zapytał Karol z podniesionymi brwiami.
— Już, możemy iść.
Opuścili budynek i odeszli mozolnym tempem, widocznie zadowoleni, że mają już to za sobą.
— Widziałeś tych patusów? Nieźle, co?
— No, na przerwach będziemy musieli chodzić z bagnetami — odpowiedział Kępiński z uśmiechem na ustach. — Ale jak już tam trafimy, to też będziemy uciekać, nie?
— Nie wiem stary, w szkole średniej to trochę przypał.
— Nie wmawiaj mi teraz, że nagle taki aniołek się z ciebie zrobił. Znam cię przecież.
— Dobra, zobaczymy. Idziesz z nami jutro? Ja, ty, Dawidek, może Marcin.
— Mogę, a o której konkretnie?
— Gdzieś tak koło ósmej, bo wcześniej i tak nic się nie będzie działo.
Szli dalej, pokonując następne części miasta. Zdawać by się mogło, że droga ta jest wieczna i niezniszczalna, a wiatr hulający w powietrzu będzie zawsze taki sam.
6
— Jesteś taki sam jak ojciec, wprost identyczny! — wykrzyknęła kobieta w stronę Kępińskiego, patrząc mu prosto w oczy.
Maciek stał jak słup i przyglądał się z tępym wyrazem twarzy. Kobieta przed nim, brunetka w średnim wieku, której spojrzenie nie wróżyło nic dobrego, kumulowała w sobie gniew.
— Zrobiłeś z tego pokoju burdel! Jak to wygląda?! — krzyczała dalej. — Ty coś w ogóle pomagasz w tym domu?
— Idź już i zamknij drzwi — zrewanżował się Kępiński.
— Jak ty się do mnie odzywasz?! Lepiej zmień ton, bo w ogóle nigdzie nie wyjdziesz!
— Daj mi spokój, nie mam ochoty tego wysłuchiwać! — krzyknął i wybiegł z pokoju, aby uniknąć dalszej dyskusji.
Pokonał schody, założył buty i z impetem wyskoczył na dwór. Zatrzasnął drewnianą furtkę prowadzącą na ulicę, po czym nie oglądając się za siebie, ruszył naprzód. Zbulwersowany całą sytuacją, szedł szybko z ciężkim oddechem. Dopiero gdy znalazł się na następnej ulicy i jego dom nie był już w zasięgu wzroku, spowolnił. Jego niespokojny wyraz twarzy dawał do myślenia. Było wyraźnie widać, że tłumi w sobie emocje. Był już prawie w miejscu przejazdu kolejowego, który otwierał mu drogę na miasto.
Szedł ciągle chodnikiem, gdy ujrzał grupkę ludzi przed sobą. Nie był w stanie rozpoznać, kim są. Gdy podszedł bliżej, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Byli to Karol, Dawid, Kacper i Marcin. Tych trzech znał ze swojego gimnazjum, natomiast Marcin był mu bliski już od najmłodszych lat.
— O, patrzcie, kto przyszedł — odezwał się Karol, jak zwykle jako pierwszy. — Nasz syn marnotrawny!
— Dobra, przestańcie! — powiedział Maciek, chcąc uspokoić kolegów.
Ci jednak zaczęli krzyczeć i kwiczeć jeszcze głośniej. Od teraz całe zbiorowisko kojarzyło się bardziej z chorymi ludźmi, niż grupą zwyczajnych nastolatków.
— Chodźcie, idziemy! — powiedział jeden z nich.
Zaczynało się ściemniać. Z głębi betonowej dżungli docierała przytłumiona muzyka. Ruszyli więc wszyscy w jej stronę.
— Najlepiej było wczoraj, Ślimak przyniósł flaszkę do szkoły –zaczął wspominać Karol. — Pił z niej, z jakimś gościem w kiblu.
— Pamiętasz mojego kuzyna? — wtrącił Dawid. –On też tak robił.
— Właśnie, Dawidek — odezwał się tym razem Kacper. — Wiesz, co stało się u nas na biologii? Trąba przypalił Darii włosy, ta aż podskoczyła. Wszyscy mieli z niej bekę, a ona się popłakała i uciekła z klasy.
Wszyscy parsknęli. Wczorajsza historia dalej potrafiła ich bawić.
— A która to właściwie jest? Ta niska? –zapytał Dawid.
— Tak, kiedyś ci ją pokazywałem, nie pamiętasz?
— Ej –Kępiński przerwał dyskusję. — Ten cały Grzesiek, to jest jej ojciec?
— A skąd? To jej dziadek, ona nie ma ojca.
— Jak to? — dopytywał dalej.
— Z tego co wiem, to jej prawdziwy tata ją zostawił, a matce zabrali prawa rodzicielskie.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Tak, czy inaczej, mieszka z babcią i dziadkiem.
— Dziwię się, że w ogóle udało jej się zdać. Głupi ma zawsze szczęście — wtrącił Karol.
— Wzięłaby się za naukę, a nie wysyła nagie zdjęcia — powiedział milczący dotąd Marcin.
— Co takiego?! — zapytał znowu Kępiński. — O czym ty teraz mówisz?
— To ty nie wiesz? –Marcin spojrzał na niego dziwnie. — A, bo przecież nie było cię wtedy. Pokażcie mu.
Jeden z chłopaków wyciągnął telefon z kieszeni. Przesuwał chwilę palcem po ekranie i w końcu podał urządzenie Maćkowi. Było na nim wyświetlone zdjęcie Darii, była naga.
— Od kogo to macie? — spytał Kępiński oddając telefon.
— Wysłała je komuś, a ten ktoś powysyłał wszystkim. Cała szkoła to widziała, każdy się z tego śmiał — odpowiedział Kacper.
Cały czas poruszali się do przodu. Muzyka z każdym przebytym krokiem stawała się coraz głośniejsza. Kępiński choć udawał, że sytuacja z Darią jest dla niego śmieszna, to w rzeczywistości współczuł dziewczynie. Wiedział jednak, że nic nie może zrobić.
— Gdzie będziemy stać? — spytał podekscytowany Dawid, który chciał przerwać niezręczną ciszę.
— Na pewno nie pod samą sceną! — stwierdził od razu Błażej. — Jest tam za duży tłok.
— To może całkiem z tyłu? — kontynuował Dawid.
— A może pójdziemy nad staw? — zasugerował Karol. — Z boku będzie dobry widok, a poza tym, będzie można spokojnie usiąść.
Pomysł Karola spotkał się z największą aprobatą. Byli już na samym początku parku miejskiego. To właśnie z jego głębi płynęły donośne dźwięki. Podążali szeroką ścieżką, z dwóch stron otoczoną rzędami drzew. Z początku mijali pojedyncze osoby, lecz wkrótce dotarli do samego centrum ogromnego skupiska. Ludzi było jak mrówek. Każdy skupiony na sobie i swojej grupce znajomych. Przedzierali się przez tłum pomiędzy budkami z piwem i jedzeniem. Natłok, hałas, półmrok to cechy, które towarzyszyły dzisiejszej imprezie. Zatrzymali się naprzeciwko sceny. Nie mogli podejść bliżej, gdyż ludzi było za dużo. Niebo było już czarne. Widać było lśniący księżyc, który swoim blaskiem towarzyszył wszystkim zebranym. I to nieokrzesanie niektórych osobników, trywialność po alkoholu, wprost bijąca z ich oczu, zawsze przerażała Kępińskiego, który odczuwał teraz niepokój. Nie lubił takich zgromadzeń. Był tu tylko dlatego, bo miał dosyć kłótni w swoim rodzinnym domu.
— Stary! — Karol klepnął go w plecy. –Tego mi było trzeba!
Maciek ledwo go słyszał. Głośna muzyka i migające światła przyciągały jego uwagę. Akurat grała jakaś kapela rockowa, tworząc ciężkie brzmienia. Nagle ktoś pchnął go barkiem. Kępiński zostaw niespodziewanie odepchnięty. Natychmiast stanął przodem do osobnika. Mężczyzna w czarnej bluzie z założonym kapturem na głowie nawet na niego nie spojrzał. Poszedł dalej, jak gdyby nigdy nic. Pozostała czwórka rozmawiała ze sobą, w ogóle nie zwracając uwagi na to zdarzenie.
— Co z tą Sandrą? — zapytał Kacper odciągając spojrzenie od telefonu.
— Nie wiem, piszemy ze sobą, ale ona jest trochę dziwna — odparł Karol.
— Dziwna, to znaczy jaka? — dopytywał dalej.
— Chodzi mi o jej charakter — mówił dalej Karol podniesionym głosem, żeby było go słychać.
Kępiński przysłuchiwał się rozmowie. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może spotka tu swój obiekt westchnień. Obejrzał się za siebie i na boki. Nie było jej.
— Maciek! — krzyknął Kacper i szarpnął go za bluzę. — Pójdziesz ze mną po coś do jedzenia?
Kępiński kiwnął głową. Obrócili się i poszli w stronę budek. Przepychając się, weszli na uliczkę, gdzie po obydwu jej stronach znajdowały się straganiki. W pierwszym, który napotkali, sprzedawca nawijał różową watę cukrową na patyk. W drugiej były różnego rodzaju słodkości, zaczynając od prostych cukierków, a na żelkach kończąc. Zatrzymali się jednak przy tej, gdzie można było kupić gorącą kukurydzę.
— Poproszę jedną — oznajmił Kacper i wręczył mężczyźnie pieniądze i spojrzał na Kępińskiego. — Ty nie chcesz?
— Nie, jadłem w domu.
— Jak chcesz. Który raz tutaj jesteś? Jakoś wcześniej nie słyszałem, żebyś wychodził do takich miejsc.
— Czwarty albo trzeci. Cóż, miewam czasami odstępstwa — odpowiedział i uśmiechnął się.
— Trochę się zmieniłeś, pamiętam jak w pierwszej klasie, prawie jako jedyny czytałeś lektury — powiedział i roześmiał się.
— Pierwsza klasa, kiedy to było? Ja wtedy myślałem, że ty i Karol jesteście braćmi, tak podobnie wyglądaliście.
— Na szczęście nie — odparł z uśmiechem.
Wysoki brunet odebrał wreszcie swoją należność. Chłopcy odeszli, by wrócić z powrotem do kolegów.
— Chłopaki, może przejdziemy w tamto miejsce? — Dawid wskazał palcem w oddalone o kilkanaście metrów miejsce, znajdujące się za drzewami. — Tam będzie lepszy widok.
Wszyscy poderwali się i powoli ruszyli w kierunku wskazanego rewiru. Musieli przejść pomiędzy stolikami zapełnionymi ludźmi. Były one ustawione bardzo blisko siebie. Nad każdym znajdował się duży parasol z marką piwa, w razie zdarzenia, chroniący przed deszczem. Wszyscy doskonale się bawili. Ludzie spożywali rozmaite napoje wyskokowe, rozmawiali ze sobą, słuchali muzyki ze sceny. Co chwilę ktoś krzyczał. Kacper, który szedł pierwszy, skręcił nieco z kursu i udał się w stronę wąskiego przejścia w kawałku starego muru. Reszta poszła za nim. Kamienna ściana zbudowana z cegieł stała tu od dawna i była pozostałością po nie wiadomo czym. Oddzielała krótki fragment parku od małego pagórka. Kilka metrów dzieliło ich od wejścia, gdy nagle wyłoniły się z niego trzy postacie. Byli to trzej mężczyźni o ciemnej karnacji.
— Co wy tu robicie? — zapytał jeden z nich podniesionym głosem.
— Chcę to gdzieś wyrzucić — powiedział Kacper i uniósł lekko szklaną butelkę, którą trzymał w dłoni.
— Wyrzucić? To jest nasz teren, wypierdalać stąd!
Cała piątka bez zastanowienia obróciła się i odeszła.
— Śmiać mi się chce z takich ludzi — powiedział Karol, gdy odeszli na bezpieczną odległość.
— Śmieciom wydaje się, że wszystko mogą — przytaknął Dawid.
— Poszedłem tędy, bo byłoby po prostu szybciej — odezwał się zdenerwowany Kacper.
W końcu doszli w wybrane miejsce. Przeszli obok kilku drzew i usiedli na ziemi przed jakąś grupą ludzi. Stąd widok na scenę był o wiele lepszy. Dopiero teraz Kępiński zobaczył jak wielu ludzi przyszło w to miejsce. Przed samą sceną i wokoło niej była chmara ludzi, a pod parasolami i koło straganów drugie tyle. Spojrzał na grupkę przed sobą. Kilka dziewczyn i paru chłopaków siedziało przed nim na trawie. Niektórzy palili papierosy. Jedna z nastolatek stała obok nich, przyglądając się scenie. Maciek przyjrzał się jej. Miała na sobie krótkie spodenki, bluzkę i przewieszoną przez ramię małą torebkę. Oderwał od niej wzrok i spojrzał znowu na grupkę. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Znowu skierował spojrzenie na dziewczynę. Była szczupła, a jej włosy zachodziły jej za ramiona. Przypominała mu Marię, lecz nie miał pewności, że to ona. Poczuł lęk, taki sam, gdy spotkał ją na szkolnym korytarzu. Czuł, jak w kotłuje się w nim niepokój. Patrzył na nią teraz cały czas, ale dalej nie wiedział z kim ją utożsamiać. Nareszcie odwróciła lekko głowę. Jej cherubinkowa twarz okazała się znajoma. Teraz wiedział, że to ona. Siedział tak i spoglądał na nią, nie wiedząc, co ma począć.
Ktoś do niej podszedł. Objął ją od tyłu i pocałował. Wszystko odbywało się na jego oczach. Tulił ją tak przez chwilę, po czym oboje poszli na tył, gdzie nie było nikogo. Kępiński nie wierzył, że to dzieje się naprawdę. Odwrócił się gwałtownie, żeby znowu to zobaczyć. Maria objęła go wokół szyi i też pocałowała. Po chwili puściła i udali się gdzieś razem. Może to jednak nie ona? — powiedział do siebie Kępiński.
— Stary, muszę już iść –powiedział do Marcina i nikomu się nie tłumacząc, pobiegł za nimi.
Szybkimi susami dogonił parę, spowolnił jednak, żeby być z tyłu, w pewnej odległości. Szedł tak chwilę. Nie miał już złudzeń, że tą dziewczyną jest Maria. W pewnym momencie wyprzedził ich i udając, że nie widzi, skręcił za rogiem.
Poruszał się bardzo szybko. Gdy tak szedł chodnikiem, mijał podchmielonych i głośnych ludzi. Wyszedł z parku, dotarł na ulicę i kroczył dalej, wzdłuż niej. Odczuł silne uderzenie w serce, tak, jakby lustro pękło na milion kawałków i każdy z nich wbił mu się w nie. Był już na osiedlu. Nie zatrzymywał się, nie zważając na to, dokąd idzie. Bolał go brzuch. W końcu przystanął i zwymiotował na trawnik.
7
Wyszedł z budynku szkoły. Na zewnątrz nie było nikogo. Słońce było wysoko w górze i tylko wiatr zaznaczał swą cichą obecność. Był ubrany w jasną koszulę i błękitne jeansy. Opuścił całkowicie jej teren, wychodząc poza ogrodzenie. Idąc środkiem chodnika, spojrzał na dokument, który trzymał w ręku. Było to świadectwo ukończenia szkoły.
To koniec Kępiński — powiedział w myślach do siebie. — Już po wszystkim, nic nie da się zrobić. Mogłem działać, gdy był na to czas, teraz jest już za późno. Zatrzymał na chwilę te myśli, żeby przejść przez jezdnię.
Skąd miałem wiedzieć, że tak się stanie? Nie byłem na to przygotowany. Byłem głupi. Myślałem, że jesteśmy sobie pisani — ciągnął dalej. — Znalazła sobie innego, a ja zostałem sam jak palec. Nawet nie wiem jak to się stało, że poczułem do niej takie coś. To przyszło z nie wiadomo skąd i boli nie wiedzieć czemu. Spartaczyłem wszystko po całości. Przez ostatnie dni jadłem bardzo mało albo w ogóle. Piłem tylko trochę, a Maria jest pewnie zadowolona, żyje sobie spokojnie, a o mojej sytuacji nic nie wie. Pamiętam, że gdy pierwszy raz ją zobaczyłem, jeszcze wtedy nic do niej nie czułem. Czasami gadaliśmy ze sobą. Była zawsze uśmiechnięta. Później to jakoś zamarło, przestaliśmy rozmawiać. Tak, jakbyśmy się w ogóle nie znali. Często mieliśmy łączone WF-y. Świetnie grała w koszykówkę, chyba najlepiej ze wszystkich.
Kroczył dalej z wzrokiem wbitym w chodnik. Gdy tak intensywnie dumał, wzdychał ciężko.
Muszę się z tym pogodzić, nic innego mi nie zostało — pomyślał. –Bolało, i to bardzo. Ale to już koniec. Czeka mnie nowa szkoła i nowe życie. Tam wszystko będzie inne. Nie będę widział Marii na oczy, może nawet w ogóle jej nie zobaczę. Na pewno znajdę tam sobie kogoś innego i wkrótce zapomnę o wszystkim. Naprawdę, przykro mi, że taki jest finał.
Gdybym był mały i dowiedział się, że będę miał takie przygody, to bardzo bym się zdziwił. Wtedy nie zakładałem, że cokolwiek może pójść nie tak. W ciepłym kącie, z którego widziałem co najwyżej okno sąsiada, wiele rzeczy wydawało się niemożliwych. Rodzice nie dopuszczali do mnie myśli, że świat i ludzie mogą nie być idealni. Ja wtedy to łykałem, do czasu, gdy się rozstali. Zamienili się wtedy w dwa potwory, które wzajemnie się nienawidziły. Wtedy ciepły kąt zmienił się w pole bitwy. Strach było tam przebywać. Do teraz słyszę krzyki i dźwięk tłuczonych naczyń. Byłem w środku ferworu i nie wiedziałem po czyjej stronie stanąć. Od tej pory nie wiedziałem, co jest dobre, a co złe. Miałem mętlik w głowie. Na szczęście, obie te rzeczy to historia, która nigdy się nie powtórzy.
Słońce zaszło za chmurę, rzucając cień na pobliską wodę. Była ona spokojna, stała w miejscu. Nad niewielkim stawem nie było prawie nikogo. Tylko pojedyncze osoby znajdujące się na małej plaży i na niektórych ławkach, obsadzonych wokoło zbiornika wodnego. Kępiński grzebał chwilę w kieszeni spodni, aż udało mu się wydobyć z niej telefon. Wyszukał coś w urządzeniu i przyłożył je do ucha.
— Już jestem –powiedział i schował telefon z powrotem do kieszeni.
Stał, opierając się o jedno z drzew. Koło niego stał plac zabaw wraz z kortem tenisowym. Po chwili czekania, zjawił się wysoki chłopak z bujną czupryną.
— Nie myślałem, że przyjdziesz tak szybko — odezwał się i uścisnął Kępińskiemu rękę.
— Gdzie jest ten słynny kurort wypoczynkowy Marka Szostaka? — zapytał Maciek z uśmiechem.
— Kurort to za dużo powiedziane — odpowiedział podśmiechując się. — Moja działka jest niedaleko, zaprowadzę cię.
Przeszli na drugą stronę ulicy, następnie weszli w wąską uliczkę pomiędzy ogródki działkowe. Każda działka miała płot na tej samej wysokości. Jedne były schludne, zadbane, a na innych panował bałagan. Nieprzystrzyżony trawnik, zarośnięty ogródek, stara, popękana altana mogły świadczyć o długiej nieobecności właściciela. Zatrzymali się przy rzędzie tuj, które formowały wysoki na prawie dwa metry żywopłot.
— To tutaj — powiedział Marek i otworzył furtkę.
Kępiński bez zastanowienia zrobił krok naprzód. Działka okazała się dość duża. Cały teren wokół niej był otoczony wysokimi krzewami. Zaraz przy wejściu znajdowała się drewniana altana, a na środku stał biały domek z czerwonym dachem. Pomiędzy tymi dwiema budowlami płynął potok, wydobywający się ze źródła, położonego gdzieś z tyłu. Do poruszania się służył niewielkich rozmiarów mostek i kamiennie ścieżki. Kępiński rzucił okiem na palenisko, położone tuż przy altanie. Było starannie przygotowane.
— Nieźle się tu urządziłeś, trzeba ci to przyznać.
— To nie ja, to rodzice — odpowiedział Szostak. — Ale dzięki.
Udali się w kierunku chatki. Tam, na huśtawce czekała trójka znajomych. Kępiński przywitał się ze wszystkimi, choć znał tylko Bożka. Spojrzał na Szostaka wchodzącego do budynku i udał się razem z nim. W środku były dwa małe pokoje. Ten, w którym się znajdowali, pełnił rolę kuchni.
— Mogę to tu zostawić? — zapytał Maciek i wskazał na swoje świadectwo.
— Jasne, mogę zobaczyć? –powiedział i wziął je do ręki. — No, nieźle. Prawie wszędzie czwórki.
— A jak to u ciebie wygląda?
— Kiepsko, same dwójki — machnął ręką i odłożył dokument na stół.
Na blacie wyłożone były kiełbasy, szaszłyki, steki, napoje i różne przyprawy. Szostak wziął z tego tyle, ile zmieściło mu się do rąk i wyszedł na zewnątrz. Kępiński zrobił to samo. Zrobili kilka kroków. Gdy doszli do altany, położyli jedzenie na stole.
— To wszystkiego najlepszego Marek.
Odwrócili się i zobaczyli uśmiechniętą twarz Kacpra, który wyciągnął dłoń w kierunku Szostaka.
— Dzięki — odezwał się solenizant.
— Dołączam się do życzeń — powiedział Kępiński i również podał dłoń. — Już myślałeś, że zapomniałem, co?
— Nie, wiedziałem, że coś kombinujesz –odparł radośnie i odebrał z rąk Kacpra papierową torbę z urodzinowym wzorem.
— Najtańsze, jakie były — roześmiał się Maciek.
— Pieniądze, czekolada, kocie języczki… raczej najlepsze. Dzięki jeszcze raz — podziękował i poszedł zanieść prezent do środka.
Kępiński i Kacper zostali sami.
— Karolek też by przyszedł, tyle, że musiał jechać na wakacje.
— Wiem, mówił mi — odparł Maciek.
— Mogę o coś zapytać?
— Tak? — odpowiedział zaciekawiony.
— Gdy byliśmy w parku na dniach ziemi, dlaczego tak szybko poszedłeś?
Maciek Kępiński poczuł, jak coś się w nim zbiera.
— Bo taki miałem kaprys — odezwał się gniewnie.
— Dobrze, rozumiem, nie denerwuj się tak — wyjaśnił, wyraźnie zdziwiony odpowiedzią kolegi.
Blondyn odwrócił się i szybkim krokiem wrócił do pozostałych. Jego znajomy zrobił po chwili to samo. Cała grupka stała, tworząc koło i dyskutując. Tylko Marek, który był gospodarzem krzątał się i zanosił różne rzeczy na grilla.
— Ktoś ma jeszcze przyjść? — zapytał jeden z nich, w czapce z daszkiem i zadziornym spojrzeniem.
— Jeszcze Sobek, Trąba i Rudy. Pojechali po piwo, powinni być za niedługo — odpowiedział mu Bożek.
— To się przynajmniej napijemy porządnie — stwierdził tamten.
— Ty lepiej uważaj, żeby nie skończyło się tak, jak ostatnio –dołączył się jego kolega. — Ostatnim razem tak popił, że do domu wrócił w samej bieliźnie. A na drugi dzień musiałem pomagać mu szukać butów.
Po tych słowach całe towarzystwo wybuchło śmiechem. Rozmowę przerwał jednak Szostak.
— Chodźcie, rozpalimy już grilla, po co mamy na nich czekać?
Wszyscy poderwali się we wskazane miejsce. Po chwili rozpalony ogień przypiekał znajdujące się nad nim wędliny. Siedzieli teraz pod altaną i kontynuowali dyskusję.
— Ale za Buką będę tęsknić — odezwał Karol.
— Chyba za tym, jak kazał nam biegać na czas po orliku w trakcie deszczu –odpowiedział Szostak, wyraźnie zniesmaczony. –Najlepsza była bibliotekarka. Nie ma grania w komputer na długiej przerwie!
Na ustach rozmówców znowu zawitał uśmiech.
— Maro, a ty gdzie się wybierasz po gimnazjum? — zapytał Kępiński.
— Do ogólniaka, nie chce mi się chodzić do szkoły następne cztery lata, wolę wyjść po trzech.
— Dobrze, ale my będziemy mieli po tych czterech już pewny zawód, a ciebie po liceum to wezmą co najwyżej na kasę do sklepu — wypowiedział mu Karol.
— Nie zawsze. Poza tym, w każdej chwili mogę iść na studia.
Drewniana furtka otworzyła się, skrzypiąc. W wejściu pojawił się wyczekiwany Sobek.
— Siema –powiedział, po czym przywitał się z każdym i złożył życzenia Szostakowi.
— Masz jakieś procenty? — zapytał Bożek.
— Chwila, co ci się tak śpieszy? — odpowiedział Sobciu i usiadł przy stole. — Mam, ale tylko jedno piwo.
— Co tak mało? — dopytywał go dalej.
— Bo tylko tyle miał stary w szafce — wymamrotał i otworzył butelkę. — Rudy z Trąbą przyniosą więcej.
— Sobek, ty zrobiłeś już prawo jazdy na motor? — zapytał Szostak, odwracając głowę w jego kierunku.
— Zrobiłem, przedwczoraj odebrałem — powiedział zadowolony i wziął łyk piwa.
— A masz na czym jeździć? — zadał pytanie Kępiński.
— Jasne, motor miałem od dawna, czekałem tylko na prawko. Przyjechałbym na nim, ale przecież będę pił.
Szostak wstał, żeby popatrzeć na mięso. Sobciu podał swoją butelkę Bożkowi. Ten z chęcią ją wziął i pociągnął z niej.
— Marek! — rozległ się głos zza żywopłotu.
— To rodzice! — powiedział Szostak przytłumionym głosem i poszedł w ich kierunku.
Sobek odebrał butelkę z rąk Bożka i momentalnie wypił jej pozostałość. Puste szkło wsadził pośpiesznie do plecaka. Zapanowała sztywna atmosfera. Marek rozmawiał o czymś ze swoimi rodzicami po drugiej stronie płotu. Chłopcy siedzieli na miejscach i nie odzywali się. Minęła chwila, zanim gospodarz powrócił.
— O co chodziło? — spytał tym razem blondyn w czapce.
— Rodzice coś chcieli, już nieważne — odpowiedział Szostak i machnął ręką.
— Dobrze, że miałem mało piwa, inaczej nie wiem, gdzie bym je schował — stwierdził Sobciu.
— Twoi rodzice nie wiedzą, że będzie alkohol? — zapytał Karol.
— Zabraniają mi pić, chociaż chyba się domyślają– odpowiedział. — Ojciec powiedział tylko, żebyśmy nie przesadzili.
— To fajnie masz — wtrącił Kępiński. — Moich, jak tylko wspominam o alkoholu, dostają wścieklizny. A jak nie ma mnie po dziewiątej na chacie, to wydzwaniają jak opętani.
— Moi starzy też są nadopiekuńczy — rzucił Bożek. — Według nich najlepiej by było, gdybym po szkole całymi dniami siedział w domu.
— To po co się zgadzasz? –zarzucił nerwowym tonem chłopak w jasnych włosach. –Jak mi karzą być o dziewiątej, to specjalnie wracam o jedenastej i nic wielkiego mi nie robią.
— U mnie nie da rady, te stare grzyby zabroniłyby mi chyba wszystkiego — mówił dalej Bożek.
— Nie mów Tomek, że u ciebie tak super to wygląda — powiedział Marek i klepnął blondyna w ramię. — Pamiętam, jak kilka razy miałeś z nami wyjść, a zostałeś w domu, bo rodzice ci nie pozwolili.
— To było kiedyś — zaczął się tłumaczyć. — Teraz bardziej wrzucili na luz.
W tym czasie furtka ponownie się otworzyła. Dwóch chłopaków weszło jak do siebie, prowadząc rowery. Na kierownicy jednego z nich wisiała pokaźna reklamówka, z której wydobywał się dźwięk odbijanego szkła. Szyjki butelek wystawały z jednorazówki.
— I co panowie, spragnieni? — odezwał się jeden z nich.
Na jego buzi pojawił się szeroki uśmiech. Był to osławiony przez wybryk z zapalniczką Trąba.
— No, w końcu! –odpowiedział mu donośnie Szostak. — Już myślałem, że nie przyjedziecie.
— Ja miałbym nie przyjechać — pytał, udając oburzenie.
Przybyła dwójka zbliżyła się i przywitała się z każdym przez podanie ręki. Na stole wylądowała jednorazówka z piwem. Nie czekając na nic, grupa zaczęła łapczywie wyciągać alkohol. Rudzielec wyciągnął jeszcze kilka piw ze swojego plecaka. Wśród nastolatków zapanowała euforia. Kępiński przyjął pojawienie się nowego produktu z dystansem. Widząc, że wszyscy mają go w ręku, postanowił zrobić to samo i chwycił powolnym ruchem za puszkę.
— Steki są już w sam raz, dawać talerzyki –powiedział Szostak, kontrolując całą sytuację.
Grillowane mięso trafiało wprost na talerze gości. Równie szybko pojawił się dźwięk otwieranych napojów wyskokowych. Kapsle spadały na ziemię niczym deszcz. Chłopacy spożywali wędliny, zagryzając chlebem i popijając piwem. Uwagę niektórych przykuł talerz Bożka, na którym połowę powierzchni zajmował keczup i musztarda.
— Bożek, ty lepiej uważaj, bo ta kiełbasa utonie w tym keczupie — rzucił Tomek.
— Patrz lepiej na swoją — odpowiedział mu i wziął porządny kawałek do ust.
— Czemu tak długo wam zleciało? — zapytał Szostak, zmieniając temat.
— Musiałem cofnąć się do domu po głośnik — odpowiedział Rudy z pełnymi ustami.
— To dajcie mi go, puszczę coś — powiedział Tomek.
Rudy wyjął z plecaka mały głośnik wielkości piórnika i podał Tomkowi. Ten załączył go, poprawił czapkę i wystukał coś w telefonie. Po chwili dało się usłyszeć melodie w stylu electro. Wszyscy jedli. Wreszcie solenizant postanowił przerwać milczenie.
— Pochwal się, co ostatnio zrobiłeś — powiedział Maro i wyszczerzył się do Trąby.
— Nie wiem, o czym mówisz — odparł i uśmiechnął się.
— No powiedz!
Wszyscy przestali jeść i skierowali wzrok na Trąbę.
— Niech ci będzie. Gdy wychodziłem z kościoła, zauważyłem Ciszewską, gdy stała z jakąś koleżanką. A wiecie jaka z niej szprycha. Podszedłem dyskretnie i klepnąłem z całej siły w dupsko, aż podskoczyła.
— I co było dalej? — zapytał Tomek.
— Odwróciłem się i szybko uciekłem. Goniła mnie, ale później przestała — wyjaśnił i wziął łyk z butelki.
— Jakoś mnie nie zaskoczyłeś tą historią. Cały ty — powiedział Bożek, śmiejąc się.
— Widziałeś się z Julką? — Marek zapytał Sobcia, zmieniając temat.
— Nie miałem czasu, zresztą ona ma teraz HIV przez ciebie — odpowiedział.
— I kto to mówi.
Kępiński słuchając, patrzył w niebo. Zaczynało się powoli ściemniać. Rzucił okiem na swoich rówieśników. Większość z nich piła już drugie piwo.
— Masz dalej tę wódkę w lodówce? — zapytał nagle Bożek.
— Mam — odpowiedział gospodarz. — Chyba nie chcesz jej pić?
— A czemu nie? — powiedział i wstał od stołu.
Szostak zerwał się i poszedł za nim. Reszta zrobiła to samo.
— Czekaj, nie ruszaj jej, bo starzy się zorientują! — protestował Marek.
— Nie zorientują się — uspokajał go Rudy.
Bożek wyszedł z przeźroczystą butelką w ręce. Odkręcił nakrętkę, wyraźnie zadowolony.
— Dobra napij się, ale tylko trochę, żeby nie ubyło za dużo — powiedział Marek, cały czas patrząc na Bożka.
Brunet bez zastanowienia odchylił szyjkę i napił się. Na jego twarzy pojawił się grymas i zaczął się krzywić.
— Dobra, starczy ci — odparł Szostak i zabrał pośpiesznie płyn z ręki kolegi.
Goście jakby rozdzielili się. Powstały mniejsze grupki. Jedni przebywali koło domku, inni krzątali się wokoło niego. Maciek Kępiński usiadł na swoim starym miejscu. Oparł głowę o dłoń i nie zważając na otoczenie wpatrzył się w drewniany blat. Siedział tak prawie nieruchomo.
— Czemu nie pijesz piwa? — zapytał Szostak, dosiadając się.
— Już jedno wypiłem, na razie wystarczy mi.
— Aha — udał, że rozumie i przybliżył swoje usta ku butelce. –Co ci jest?
— Nic, po prostu zamyśliłem się — wytłumaczył.
Przez chwilę żaden z nich nie odzywał się. Kępiński nie był tym razem skory do rozmowy. Jego towarzysz postanowił dalej ciągnąć go za język.
— Masz jakąś na oku? — zapytał, nie przestając pić.
Maciek westchnął ciężko, jakby oderwanie się od myśli sprawiało mu niemały problem.
— Na razie nie… potem na pewno sobie kogoś znajdę — wymamrotał. — A ty?
— Mam taką jedną, nawet piszemy ze sobą.
Przybliżył się do Maćka i pokazał mu zdjęcie w telefonie. Była na nim jakaś uśmiechnięta blondynka. Kępiński pokiwał głową i odwrócił wzrok na tuje. Zrezygnowany Szostak w końcu odpuścił.
— Ej, ty, jebać kebaby, brudasie! — Trąba krzyczał przez żywopłot do jakiegoś przechodnia.
Jego krzyki wywołały śmiech wśród pozostałych. Dyskusje przybierały na sile i słychać je teraz było wyraźnie na ulicy. W jednej chwili, Bożek pchnął Tomka barkiem tak, że ten się przewrócił. Blondyn nie pozostawał mu dłużny. Wstał i uderzył go głową. Bożek odsunął się trochę do tyłu, popychając plecami Rudego. Ten od razu zaczął tłuc go bez opamiętania, jakby wpadł w furię. Karol szybko doskoczył do szamotaniny, by ich rozdzielić, lecz na wstępie dostał łokciem w nos. Szostak poderwał się energicznie i pobiegł w ich kierunku. Kępiński wstał od stołu i dużymi krokami pokonał kamienną ścieżkę. Zniknął za żywopłotem.
8
Trzymał się chudego drzewka, stojąc jedną nogą na gałęzi. Złapał się muru i nerwowo do niego doskoczył, wisząc teraz nogami w powietrzu. Spojrzał w dół. Nie było wysoko. Wydając z siebie stękanie, podciągnął się na rękach i tym sposobem znalazł się na murku.
— Wreszcie! — powiedział do niego Michał, który siedział tam od dłuższego czasu.
Kępiński obejrzał się za siebie, spoglądając na cienkie, wysuszone drzewko. Nie chciało mu się wierzyć, że przed chwilą było w stanie utrzymać jego ciężar.
— Wiesz — zaczął Kępiński — Nie mogę uwierzyć w to, że już nie jestem gimbusem.
— Mam to samo, czuję się tak, jakbym po wakacjach miał tam znowu wrócić — przytaknął mu.
Okolica wydawała się spokojna. Plac zabaw, który znajdował się za ich plecami był pusty. Otoczeni przez domy z ogródkiem, zagnieździli się na wysokim na dwa metry murze i obserwowali zróżnicowaną scenerię. Każda posesja wyglądała inaczej. Inny płot, kolory, kształt budynku i dachu.
— Zupełnie nie rozumiem niektórych ludzi — powiedział i spojrzał na kolegę, chcąc zobaczyć jego reakcję. — Nie pojmuję, jak można uciekać się do przestępstwa.
— A czego w tym nie rozumiesz? To proste jak budowa cepa. Ktoś widzi jakąś korzyść albo zysk i to robi. Proste.
— A ty nie obawiałbyś się tego, że w końcu cię złapią? Przecież wszędzie są kamery, alarmy, zabezpieczenia.
— Każde zabezpieczenie można złamać — powiedział i poruszył się w miejscu dla wygody. –Miałem kiedyś okazję rozmawiać z złodziejem samochodów. Wiesz jak oni to robią? Biorą głupi kawałek porcelany i rozbijają nią szybę, wtedy hałas jest mniejszy. Odpalają po kablach i odjeżdżają, tak po prostu, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować.
— A co, jeśli auto ma alarm?
— Znają takie sposoby, że to omijają. Jeśli jesteś złodziejem, to musisz się ciągle szkolić, żeby orientować się w temacie. Dla nich takie zabezpieczenia to pikuś, bo znają je na wylot. Gorzej, gdy trafią na alarm, który został własnoręcznie skonstruowany, wtedy za bardzo nie wiedzą, co zrobić z taką samoróbką, bo widzą ją pierwszy raz.
— I co z tego? — kontynuował dalej dyskusję. — Można łatwo zostać nagranym, jak nie przez kamerę, to przez kogoś, bo w końcu każdy ma teraz komórkę. Jeśli wiedzą, jak wyglądasz, to ujęcie ciebie to już tylko kwestia czasu. Pomijam już fakt, że można łatwo namierzyć telefon.
— Jeśli sądzisz, że przez monitoring nie będzie przestępczości, to się grubo mylisz. Kamery nie są w każdym miejscu. A jeśli ktoś jest po narkotykach albo porządnie dał sobie w gardło, to ma ją głęboko gdzieś. Są ludzie, którzy nawet bez tego się nimi nie przejmują. Ile razy widziałeś w Internecie, jak dwóch patusów bije się wprost przed obiektywem? Są głupi i nic na to nie poradzisz. Zresztą wystarczy zwykła kominiarka albo kaptur i kamera jest bezużyteczna.
— Ja i tak bym tego nigdy nie zrobił. Co to za życie, jeśli musisz ciągle się ukrywać i uciekać?
— Powiedz to bandziorom, nie mi.
Na drodze pojawił się czerwony samochód, który zamienił dotychczasową ciszę na szum i dźwięk pracy silnika. Po chwili zniknął, przejeżdżając wzdłuż ulicy.
— Niektórym to musi się opłacać — dodał Michał po chwili. — Kiedyś czytałem o mafii z lat dziewięćdziesiątych. Ci goście mieli tyle forsy i wpływów, że panienki skakały im na fiuty, żeby tylko pomogli im w karierze.
Kępiński spojrzał na coś w telefonie i schował go do kieszeni.
— Fajnie mi się z tobą gadało, ale muszę już iść — oznajmił i zeskoczył na ziemię.
— W porządku. Długo będziesz u taty?
— Tydzień, potem wracam.
— To idź już. Następnym razem przynieś więcej chipsów — powiedział i wyszczerzył się.
Maciek podniósł duży plecak w wojskowe łaty, który leżał dotychczas na trawie i założył go na plecy. Nie spoglądając na kolegę, ruszył przed siebie.
Podniósł głowę. Przed nim znajdowała się trzypiętrowa budowla, pełniąca rolę bloku mieszkalnego. Drzwi do klatki były szeroko otwarte. Kępiński spojrzał w górę, jakby podziwiał okna na najwyższym piętrze. W końcu uczynił krok naprzód. W środku panowała pewnego rodzaju surowość. Skrzynki na listy w bladym kolorze, popękane ściany, z których odpadała farba. Zbliżył się do domofonu, który wydobywał z siebie brzęczenie. Nacisnął przycisk, który był zaznaczony numerem trzydzieści dwa. Rozległ się niski dźwięk.
— Słucham? — odezwał się po chwili przytłumiony głos.
— Otwórz! — odpowiedział Maciek.
Drzwi zostały odblokowane. Dał o tym znać zwielokrotniony dźwięk brzęczenia. Chłopak pociągnął za uchwyt. W klatce schodowej dominowały ciemne kolory. Ściany musiały być niedawno malowane, bo wszędzie obecny był zapach farby. Kępiński pokonywał kolejne piętra, spoglądając co chwilę na rzędy butów, ustawione pod każdymi drzwiami. Zatrzymał się przy jednych z nich. Zauważył, że wchodząc na górę, zasapał się. Ustabilizował oddech, zapukał i nacisnął klamkę. Było otwarte.
W przedpokoju czekał na niego niski mężczyzna w okularach i czarnych włosach, postawionych na żel.
— Cześć Maciek — powiedział i podał mu dłoń.
— Cześć tato — odpowiedział i uczynił to samo.
— Dlaczego jesteś tak późno? Miałeś być wcześniej.
— Bo musiałem pogadać z kolegą — odpowiadał ściągając buty.
— Rozumiem, rozgość się. Wiesz, będę musiał jechać za chwilę do pracy.
Kępiński wszedł do jednego z pokoi. Był tak samo ciasny jak korytarz. Była w nim szafa, łóżko i biurko z komputerem. Położył swoją torbę na podłodze.
— A kiedy wrócisz? — zapytał.
— Późno, będziesz wtedy spał. Nie ma jednego kolegi, bo wziął urlop i trzeba zrobić robotę za niego.
Maciek czuł się tutaj trochę dziwnie. To miejsce nie było mu obce, jednak było tu znacznie mniej miejsca, niż u niego w domu.
— Przed chwilą smażyłem kotlety, jak będziesz chciał, to bierz śmiało — powiedział ojciec i zabrał się za pakowanie.
Chłopak przeszedł do kuchni. Na blacie stał talerz z mięsem, a na gorącej jeszcze patelni ubite ziemniaki. Posiłek był sporządzony niedawno. Świadczyły o tym porozrzucane po całym pomieszczeniu przyprawy, naczynia i ogółem nieporządek. Maciek nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Przysunął się do szyby. Dopiero teraz dokładnie przyjrzał się otoczeniu. Naprzeciwko i po bokach, znajdowały się trzy bloki. Całość tworzyła kwadrat. Wewnątrz niego, na samym środku znajdowało się okrągłe wyżłobienie, zabudowane cementem i otoczone niskim murkiem. Dziwny kształt przypominał miejsce tajemniczego kultu. Obok niego położone było małe boisko do gry w koszykówkę, na którym bawiło się kilkoro dzieci. Wysypujące się butelki z przepełnionego kosza, kupa śmieci naokoło śmietników, zniszczona kanapa pod drzewem, były tu raczej zjawiskiem w pełni normalnym.
— Maciek, muszę już iść, bo się spóźnię. Klucze zostawiłem ci w salonie. Cześć.
Mężczyzna wziął ze sobą plecak i wyszedł z mieszkania. Kępiński został sam. Usiadł na krześle, kładąc łokieć na stole. Oprócz niego nie było nikogo. Martwa cisza, która zapanowała, była przygnębiająca. Wstał z krzesła i poszedł do swojego pokoju. Otworzył swój wojskowy zasobnik i zabrał się za rozpakowywanie rzeczy. Gdy już skończył, zajął się bałaganem w kuchni. Czynność ta zajęła mu kilka minut i po chwili zaczął się nudzić. Spojrzał na czas w telefonie. Dochodziła trzecia po południu. Po chwili namysłu wyciągnął bułkę z chlebaka, ugryzł ją i ponownie spojrzał przez okno. Na boisku bawiło się więcej dzieci, niż ostatnio. Na stole od tenisa stołowego siedziała grupka nastolatków, możliwe, że w jego wieku. Poczuł chęć wyjścia na zewnątrz. Tu było dla niego zbyt ciasno. Niestety, nie znał nikogo, kto był na podwórku. Oparł się o parapet i rozmyślał chwilę. Po krótkim czasie odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę salonu. Nawet on był mały. Za mały. Podniósł kluczyk, który leżał na szklanym blacie. Wsadził go do kieszeni i zaczął zbierać się do wyjścia. Przekręcił zamek w drzwiach i szybkim tempem zszedł na dół.
Gdy znalazł się na chodniku, od razu poczuł się lepiej. Miejscowe powietrze, wysoka temperatura i ciągły ruch ludzi dodawały optymizmu. W chłopcu wzrosło poczucie wolności. Obrócił się na pięcie i poszedł w dowolną stronę. Na swojej drodze napotykał różnych ludzi, którzy zajęci swoimi obowiązkami, nie zwracali na niego uwagi.
W pewnym momencie doszedł do ruchliwej ulicy. W tym punkcie komunistyczne bloki kończyły się. Po drugiej stronie asfaltu dostrzegł następną grupę budynków. Różniły się diametralnie od swoich starszych kolegów. Kępiński skorzystał z tego, że nie jechało żadne auto i przeszedł przez jezdnię. Zastał tam podobny widok. Duża grupa dzieci bawiła się w piaskownicy. Niektórzy jeździli na deskach, rowerach i wszystkim innym, co ma koła. Kroczył dalej, aż zauważył szczupłą dziewczynę z jasnymi jak słońce włosami. Przystanął na chwilę, żeby jej się przyjrzeć. Stała oparta o latarnię i robiła coś w telefonie. Maciek bez namysłu podszedł do niej.
— Cześć — powiedział do niej.
— Cześć — odpowiedziała zdziwiona. — Co ty tutaj robisz?
— Przyszedłem do ojca na tydzień i tak się błąkam z nudów. A ty?
— Właśnie odprowadzałam koleżankę do domu.
— Przejdziemy się?
— Możemy, nie mam nic do roboty.
Ruszyli się z miejsca. Szli we dwoje, ramię w ramię, pokonując kolejne odcinki chodnika.
— Do której chodzisz teraz klasy? Tak długo cię nie widziałem.
— Do drugiej, znaczy po wakacjach idę do trzeciej. A co, stęskniłeś się za mną?
— W ogóle — odparł i uśmiechnął się do niej.
Dziewczyna popatrzyła się na Maćka i zwężyła oczy, jednak po chwili też się uśmiechnęła.
— Gdzie twoja siostra? Już jej dawno nie widziałam.
— Nie wiem.
— Jak to nie wiesz? Przecież to twoja siostra — zapytała ze zdziwieniem w oczach.
— Po prostu nie wiem. Wyjechała chyba na jakąś kolonię. Nie pytałem nikogo. Widzimy się od wielkiego dzwona i rzadko ze sobą rozmawiamy — wyjaśnił.
— Nie wiedziałam. Ja to bym chciała mieć siostrę.
— Nie chciałabyś. Nawet sobie sprawy nie zdajesz, jak bardzo moja jest wkurzająca. Nic tylko marudzi, a jak jej coś nie odpowiada, to idzie się poskarżyć.
— Ale ja jestem kobietą, dogadałybyśmy się — odparła ze śmiechem. — Mi się często nudzi, miałabym z kim pogadać, a tak to nie mam. Nawet w szkole rozmawiałam z taką jedną koleżanką i sama stwierdziła, że nie wie, jak ja mogę być bez rodzeństwa.
Kępiński przysłuchiwał się tym żalom przez dłuższą chwilę. Nie wiedział, co powiedzieć. Chciał to zbagatelizować przez jakiś głupi żart, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nastało krępujące milczenie.
— Byłaś już gdzieś? — powiedział pierwsze, co wpadło mu do głowy.
— Mama na razie nie ma czasu, ciągle pracuje.
— A tata?
— Nie pytaj — orzekła z poważną miną.
Kępiński był zdziwiony jej odpowiedzią, jednak nic nie powiedział.
— A ty byłeś gdzieś? — zapytała po chwili.
— Nad morzem, z kolonii.
— Fajnie było?
— No, fajnie. Szkoda, że tak szybko się skończyło — odpowiedział w lekkim zakłopotaniu.
— Wiesz co? Gorąco mi, trzeba się ochłodzić — powiedziała i przyśpieszyła kroku.
Kępiński pobiegł za nią. Szybkim tempem zeszli z ulicy i przeszli przez tunel pod jednym z bloków.
— Ania zatrzymaj się! Dokąd idziesz?! — wrzeszczał Maciek.
Wychodząc z tunelu spostrzegł, że właśnie tutaj kończy się osiedle. Byli na ostatniej ulicy. Dalej były już tylko pola uprawne.
— Chodź szybciej! — krzyknęła do Kępińskiego.
Zrobili jeszcze kilka susów. Zatrzymali się przed myjnią samochodową. Miała dwa stanowiska i była ogrodzona dużymi, zielonymi krzewami, które w pewnym stopniu zasłaniały widok na pole.
— Co tu chcesz robić? — spytał Maciek.
— Jak to co? Wziąć prysznic! — odpowiedziała, śmiejąc się.
Jakiś mężczyzna mył swoje auto, polewając je wodą z myjki. Co jakiś czas lał ją na dach, co powodowało, że część strumienia odbijała się i wylewała z drugiej strony samochodu. Ania wykorzystała odpowiedni moment i przebiegła koło samochodu na drugą stronę. Zimny deszczyk znalazł się na jej ciele. Facet tylko uśmiechnął się.
— Teraz ty! — krzyknęła w jego stronę.
Maciek odczekał chwilę i również przeszedł przez strumień wody. Jego włosy i koszulka były teraz wilgotne. Ania stała naprzeciwko niego i szczerzyła zęby.
— Ty to jednak wariatka jesteś — powiedział, wycierając twarz w koszulkę.
Odpowiedziała mu śmiechem. Gdy wracali już normalnym tempem, Kępiński spojrzał raz jeszcze na pobliskie pola. Było na nich zasiane różnego rodzaju zboża. Z daleka wydawało się, że jest to olbrzymi dywan. To i słońce wysoko na niebie dawały razem świetny efekt w postaci pięknego krajobrazu. Maćkowi zdawało się, że daleko, za tymi polami zaczyna się nowy świat.
Odprowadził ją do klatki. Stali jeszcze chwilę przed nią.
— Ty to miałeś przygody — stwierdziła, cały czas się śmiejąc.
— To jeszcze nic, nie słyszałaś najlepszego.
— To może następnym razem mi opowiesz, bo już naprawdę muszę się zmywać.
— Dobra, to do następnego?
— Do następnego, jak coś to wiesz, gdzie mieszkam.
Przytuliła go na pożegnanie i weszła do środka. Maciek odwrócił się i poszedł w drogę powrotną. Zadowolony i szczęśliwy obserwował wszystko dookoła. Było teraz o wiele spokojniej. Większość dzieci pouciekała do domów, tylko nie liczne chodziły gdzieś pomiędzy blokami. Na sklepieniu zaczynał dominować pomarańczowy kolor. Lekki wiaterek był prawdziwą ostoją od upalnego dnia. Kroczył dalej. On sam, otoczony wielkimi bryłami.
W mieszkaniu, od czasu kiedy wyszedł, nic się nie zmieniło. Wciąż było pusto. Ojciec jeszcze nie wrócił. Kępiński żeby nie czuć się samotnym pozapalał wszystkie światła. Siedział na krześle w kuchni ze słuchawkami w uszach.
Chyba poważnie się pomyliłem. Jednak da się. Da się i to całkiem normalnie. Przeszłość widzę jak przez mgłę. I tyle mi wystarczy. Ten klimat, to powietrze, czuję się wolny jak orzeł. Najgorsze jest już za mną. Teraz mogę znowu obserwować świat przez różowe okulary i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Tamto już nie wróci. Nigdy. Dlaczego ja tak rozpaczałem? Na co mi to było? Wystarczy, że skupię się teraz na teraźniejszości i będzie dobrze — pomyślał.
Spojrzał na zegar. Było po jedenastej. Gdyby nie muzyka w telefonie, słyszałby tylko tykanie.
Przyznaję się przed samym sobą, że zamartwiałem się tylko głupim epizodem. Wstyd mi, ale i tak nikt się o tym nie dowie. Puszczam wszystko w niepamięć. Dalej sam sobie wszystko ułożę. Mam przecież perspektywy — powiedział do siebie w myślach.
Zdjął słuchawki i otworzył górną szafkę. Nie zdążył z niej nic wyciągnąć, gdyż w tym momencie usłyszał hałas, który wydobywał się z piętra niżej.
— Ty stara kurwo, zabije cię! — krzyczał jakiś mężczyzna.
— Dlaczego ty mi to robisz? Dlaczego? — wołał zrozpaczony, kobiecy głos.
— Miałem tak w domu, to ty będziesz miała tak samo! –krzyczał coraz to głośniej. — Jak ci zaraz przypierdolę…
Do krzyków doszedł huk przewracanych mebli.
— Ludzie! Ratunku! On mnie zabije! — kobieta zaczęła histerycznie krzyczeć.
Hałas rozlegał się na cały blok. Maciek stał w miejscu, przysłuchując się sytuacji. Była poważna, ale nie wiedział, co ma zrobić. Oparł się rękami o parapet i dalej słuchał.
— Otwórz te zasrane drzwi! Słyszysz mnie?! Otwieraj, już!
Kobieta zaczęła płakać i krzyczeć jednocześnie. Piekło, które się tam rozgrywało było bolesne nie tylko dla ich uczestników. W pewnym momencie, pod blok zajechał srebrny radiowóz. Wyszło z niego dwóch policjantów w błękitnych koszulach i czapkach z daszkiem. Pośpiesznie weszli do środka. W mieszkaniu niżej wciąż trwała awantura.
— Jak ty tak możesz, nie wstydź ci? — krzyczał dalej.
Maciek uchylił drzwi na klatkę schodową. Do jego uszu dobiegł dźwięk wchodzenia po schodach.
— Jesteś taka sama jak twoja matka! Słyszysz mnie ździro?!
— Nie! Odejdź ode mnie!
Rozległ się dźwięk pukania. Sprzeczka na chwilę zamilkła. Drzwi zostały otwarte, prawdopodobnie przez mężczyznę.
— Policja! Proszę nas wpuścić.
— Jeszcze tego mi kurwa brakowało! Nie masz nic innego do roboty, dzieciaku?!
— Proszę się uspokoić.
— Sam się uspokój, psie!
— Opanuj się kurwa, bo cię skuję!
— To mnie skuj, na co czekasz?! Bez munduru i odznaki jesteś nikim!
Nagle rozległo się głośne łupnięcie, a zaraz po nim dźwięk zapinanych kajdanek.
— Ała! Ja już nie będę! To boli! — krzyczał agresor. — Ja już będę grzeczny!
— Teraz to już nie masz wyjścia — odezwał się jeden z policjantów opanowanym głosem.
Wejście do feralnego mieszkania zostało zamknięte. Para dyżurna musiała znaleźć się w środku. Reszta rozmowy przebiegała znacznie ciszej. Tylko czasami można było wychwycić chlipanie kobiety. Kępiński stał podekscytowany przy swoich drzwiach i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Wszystko wskazywało na to, że jest już po burzy. Po kilkunastu minutach drzwi znowu się otworzyły. Chłopak zobaczył przez okno, jak agresywny mężczyzna jest doprowadzany do pojazdu z napisem POLICJA. Mundurowi wsiedli do środka i po chwili odjechali.
Maciek Kępiński podrapał się po głowie. Był zmęczony. Zgasił wszystkie światła i położył się wygodnie w łóżku. Wiele myślał o dramatycznej sytuacji, zanim zdążył usnąć.
9
— Tak dużo tego było?
— No, trochę się uzbierało. A i tak został mi jeszcze zmazik do paznokci i tonik.
— To fajne zakupy. Cały koszyk załadowany jakimiś farbkami, a ty podniecona zapomniałaś o połowie rzeczy.
— Spadaj!