drukowana A5
101.34
Kroniki Świata Wieży — Kronika Querii

Bezpłatny fragment - Kroniki Świata Wieży — Kronika Querii


Objętość:
834 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8369-111-4

Kroniki
Świata Wieży
Kronika Querii

Czteroksiąg Fantastyczny

*

„Pierworodny świat

Ośmiu Q”


Między nieładem a porządkiem,

między zniszczeniem a magią

Został wykuty świat, przez Q Osiem

I na światy mniejsze go podzielono.


Ogień i piekielne czeluście nad chaosem

by był dla umarłych domem.

Wyżej, dla pokoju i ładu zalano go Wodą

by ogień Wieży nie pochłoną.


Wyżej, była Ziemia, która zarosła Życiem

by ludy mogły się cieszyć własnym lądem

Wyżej, dla pokoju i ładu, Wiatr puszczono

by dać przestrzeń gwiazdom wolną.


A najwyżej bóstwa czuwają,

i przed upadkiem świata bronią.


A jak się nazywa

ten świat pierwszy

stworzony na Q słowa?

Zwie się Światem Wieży.

Rozdział I
Przedstawienie

*

Jeśli życie ci się nie podoba,

to je zmień.

Jeśli nie lubisz swych przyjaciół,

to porzuć ich.

Jeśli nie podoba ci się zaś cały świat…

to stwórz własny.

*


No, jak by tu zacząć? Najlepiej zaczyna się od początku, więc czemu by nie właśnie tak? Wszystko ma swe początki, w tym sam Początek i Koniec. Choć czy początek kiedykolwiek się kończy? Nawet gdy coś się bowiem kończy, to jest to początek końca… Tak czy owak, porzucając te myśli…

Ta historia poświęcona jest „światowi”, nie daj Bóg powiedzieć „»planecie«”, na której dzieją się różne rzeczy. Z pozoru normalne, lecz nie aż takie oczywiste. Otóż jest to historia o „świecie” ponoć w kształcie wieży. Sam „świat” znajduje się w samym środku całego wszechświata i Wszechrzeczy, czyli właściwie to wszystkiego, co zostało stworzone przez Q.

Wokół Świata Wieży krążą Słońce oraz trzy księżyce: Wirattus (największy, o srebrnej barwie), Hannabas (mniejszy, o niebieskawej barwie) oraz najmniejszy księżyc Halladaa.

Wieża jest okrągła i ma parę pięter, które stanowią poszczególne „światy” Świata Wieży. Najniżej znajduje się Świat Piekieł zwany też Światem Ognia lub Kuźnią. Jest to bowiem świat jednakowo służący jako zaświaty, ale także jako miejsce narodzin demonów i innych istot, zarówno dobrych, jak i złych. Na samym początku Świata było to miejsce, gdzie stworzono pierwsze istoty żyjące, które dalej się rozwijały w powyższym świecie.

A ów świat znajdujący się powyżej Świata Piekieł, jest zwany Światem Wody lub krócej Tonią. Toń była pierwszym domem dla istot żywych, które wyszły potem na powierzchnię, na suchy ląd. W Świecie Wody panuje głównie ciemność, nie ma bowiem tam ani ognia, jak w Świecie Piekieł, ani żadnych „przewidleń” w ścianach Wieży.

Toń to jedno z tych miejsc, o których jest więcej mitów, legend i plotek niż prawdziwych podań. Przewyższa tym nawet Świat Piekieł. Są tam stworzenia różnej maści i rozmiarów. Niektóre podobno są rozumne, inni zaś powiadają, iż istoty tam mieszkające są bardziej prymitywne od najprostszych zwierząt. I tak czy siak, tylko bogowie wiedzą, co tam jest.

Wyżej jest Świat Żywych, nazywany też po prostu światem. Mieszkają na nim istoty rozumne, zwierzęta i rośliny. Ta część Świata Wieży jako jedyna jest pozbawiona ścian, dlatego dochodzi tam światło słońca i widać stamtąd także gwiazdy i inne ciała niebieskie.

Jedyną podporą i łącznikiem, który spala ten i poniższe światy z powyższym są dwa Słupy, wyglądające jak olbrzymie stalagnaty, z perspektywy zaś zwykłego, szarego człowieka, jak olbrzymie góry, których szczyty giną gdzieś tam, daleko w chmurach.


Jeden ze stalagnatów łączących światy jest na krawędzi świata, a drugi na środku. Są nazywane różnie. Jedni mówią na nie Słupy, z czego ten środkowy to Główny Słup, a ten bardziej na krawędzi to Boczny Słup.

W sklepieniu zaś, w które wrastają słupy, znajduje się wyrwa, dzięki której można dostać się do wyższego świata.

Ostatnim światem jest Świat Niebios. Jest to kraina, w której nie ma grawitacji. Stąd też inna nazwa — Świat Latających Wysp, a to przez to, że podobno latają tam wielkie odłamki skał zwane wyspami, na których rosną różne rośliny. Niewytłumaczalnym zjawiskiem jest to, że na różnych „wyspach”, rosną inne odmiany roślin.

W wyższej partii skał znajdują się siedziby bogów Świata Wieży. Wysp jest masa, lecz wyróżniają się trzy największe i najważniejsze. Jedna wyspa to siedziba obrad bogów Świata Wieży nazywana Helioskłonem, w której się dyskutuje na różne tematy. Druga to siedziba jednego z ważniejszych bogów, choć bogiem jest tylko potocznie. Jest nim Śmierć.

Ów Śmierć istniejący pod postacią wysokiego szkieletu przybranego w czarną pelerynę z kapturem, zawsze chodził z kosą oraz zegarkiem na łańcuszku, który był przyczepiony od wewnętrznej strony peleryny.

No i jeszcze jedna wyspa, tak zwane Wieczne Pastwiska, gdzie trafiają zwierzęta i niektórzy ludzie po śmierci. Oczywiście nie zabijają się tam ani nic z tych rzeczy. Roślinożercy jedzą trawę, a mięsożercy po prostu łażą po wyspie i głównie śpią. Zapytasz „A gdzie idą ludzie po śmierci?”, otóż dawniej istniało „Niebo”, ale wycofano je po przepełnieniu z powodu pewnej plagi chorób, która zabiła miliony ludzi. Ludzie narobili, ku zdziwieniu bogów, duży bajzel w „Niebie” dlatego też prawie siedmiu Q wprowadziło własną koncepcję życia po przybyciu Śmierci, a stare „Niebo” wycofano. Od tej chwili ludzie trafiali po nadejściu zgonu wedle swojej religii… głównie… dokładniej opowiem o tym kiedy indziej.

Niezależnie jednak od wyznania wpierw trafiało się do Sądu Dusz, znajdującego się w Świecie Piekieł.

Kontynuując, Świat Niebios to część Świata Wieży, która jest całkowicie zamurowana i zasłonięta przez ściany Wieży, jednak mimo to jest tam widno w dzień a ciemno w nocy. Wyżej jest sklepienie i górna część wieży. Sam jej wierzchołek ma wiele szpiczastych końców, strzelających ku górze niczym włócznie.

Wracając do świata istot żywych, jest on najbardziej odsłonięty na kosmos. Na jego powierzchni są góry, morza, półwyspy, rzeki, lasy i tym podobne elementy geograficzne, choć nie wszystkie ziemie zostały tam dobrze zbadane przez ucywilizowane ludy. Jest to świat, w którym wynaleziono już proch i statki żaglowe zdolne do długich podróży morskich. Nadal stosowano jednak kusze, łuki, włócznie częściej niż piki, czy katapulty, nie wynaleziono innych rządów niż monarchie lub sejmiki szlacheckie, a oprócz tego w pewnym momencie historii tego świata niektóre z najważniejszych wynalazków zostały zapomniane.

Ważnym elementem na tym świecie jest też to, że nie ma państw, są tylko małe lub większe miasta-państwa. Razem tworzą tak zwane Cesarstwo Dzielnicowe, które dawniej było jednym, dużym państwem zwanym Cesarstwem Napasmytu. Co prawda dawniej panował w nim mocny Cesarz, którego sławiono na praktycznie całym cywilizowanym świecie. Potem jednak stracił formalną władzę i w obecnych do tej historii czasach, może tylko zadecydować o wojnie z sąsiadem Cesarstwa — Kaszytami, lub przyznawać i odbierać władze królom i władcom miast-państw. W przypadku wezwania przez Cesarza miasta-państwa muszą walczyć razem, choć i z tym bywają czasem mankamenty.

Samych miast-państw jest masa i trochę, a większość o własnej religii, ale że na Świecie Wieży jest jeszcze więcej bogów, niż miast-państw, to wychodzi na to, że każda religia jest poniekąd prawdziwa.

Świat jest wielkim kontynentem oblanym Wielkim Morzem. Na krawędzi świata istot żywych podobno pływają dwie, można by powiedzieć ryby. Olbrzymie stwory zwane Gay’a (co w pewnym języku oznacza „przypływ”) i Strum’us (co oznacza „odpływ”) pływają na przeciwległych krańcach świata, nadając prądy, a także nie pozwalają, aby woda wylała się z płaskiego świata. Jest to jednak jedna z historii powiązanych z Tonią, a zatem nieudowodniona.

Na świecie są różne krainy. Na północ od Głównego Słupa jest kraina chłodna, na której praktycznie zawsze jest śnieg. Te rejony nazywa się Wielką Połacią, a to ze względu na to, że ludzie nie zauważyli tam nic oprócz równin i stepów ciągnących się milami aż po horyzont. Te ziemie podlegają Plemionom Kaszytów.

Bliżej południa płaskiego świata jest kraina ciepłej temperatury porośnięta drzewami liściastymi, a jeszcze bardziej na południe — roślinnością odporną na susze i o grubych i sztywnych liściach. Te tereny znajdują się pod panowaniem Cesarstwa Dzielnicowego. Granicą dzielącą Cesarstwo od Kaszytów jest tak zwana Pusta Ziemia, niezamieszkana przez nikogo, na której ponoć znajdują się ruiny miast dawnego Cesarstwa Napasmytu, a nawet dawniejszych, starszych państw i Królestw. Na północy terenów Cesarstwa są bardziej zarysowane pory roku. W zimę pada śnieg, jesienią opadają liście. Na południu jest inaczej. Tam panuje praktycznie nieustanny, ciepły klimat. Tylko na parę dni w roku, w krajach położonych bliżej gór, czasem pada śnieg.

Jeszcze dalej na południe znajduje się najcieplejsza strefa. Nazywa się je Wyspami Orientu. Są podzielone na dwa, zawsze rywalizujące narody — Oriantów i Thereńczyków, które podzieliły się na dwa walczące państwa. Wyspy Oriantów lub Wyspy Orianckie a są one położone na zachodzie archipelagu, zaś Wyspy Thereńczyków, lub Wyspy Thereńskie na wschodnich wyspach.

Kraina Orientu pełna jest przypraw, daktylowców, korzeni i tym podobnych zielsk, że aż tyłek szczypie nowo przybyłych do tej krainy. Są tam stwory zwane Landami, przypominające słonie, o sześciu kłach, wielkie na kardakę (pięć metrów) oraz skórze graniczącej pomiędzy łuskami a skórą ssaków. Są tam też wielbłądy, świnki morskie, alpaki, słonie i inne egzotyczne, niezwykłe istoty. Stworzenia mieszkają naturalnie, w zależności od wysp. Na zachodzie jest bardziej pustynny klimat, toteż tam żyją na przykład słonie, lwy i inne, a na zachodzie jest za to wilgotniej. Tam są na przykład tygrysy, małpy i tropikalne stworzenia. Wyspy zamieszkują ludy o ciemniejszej karnacji oraz (o czym jeszcze nie wspomniałem) Takarzy przypominający ludzi. Są jednak trochę niżsi, mają szpiczaste uszy i nogi przypominające kształtem kozie.

Tu lepiej wytłumaczę. Na świecie istot żywych bowiem, są oczywiście ludzie, ale także inne rasy i cywilizacje. Są Takarzy, są krasnoludy żyjące pod ziemią przyjaźnie nastawione, słyną z obróbki metali i kamieni szlachetnych, wybitnie zaprzyjaźnieni z ludźmi. Są też tak zwani fantosmeci (albo fantosi), stwory o tułowiu bardzo chudych ludzi i głowach przypominających czaszki jeleni z dużymi porożami. Mają też bladą skórę. Stwory te są w połowie demonami i są łącznikami ze Światem Piekieł.

Są prócz tego oczywiście elfowie (zwani też elfenami), żyjący w lasach i rozległych łąkach, są niegościnni dla innych ras, a najbardziej dla ludzi. Istnieją też loreni, będący południowymi, rasowymi kuzynami elfów. Oprócz tego istnieją krasnale — trochę niżsi kuzyni krasnoludów. Są mniej przyjazne od krasnoludów i lubią czasem okradać inne rasy. Istnieją trolle, żyjące w górach, o grubej, szarej skórze. Ich rasowymi kuzynami są gobliny, które zamieszkują podziemne groty głównie pod lasami. Często rabują podróżników, wybierających się w dalekie podróże przez lasy. Istnieje oprócz tego cała masa różnej maści demonów, nimf i innych dziwactw, które długo by wymieniać i opisywać. Każda z tych ras ma swe siedliska, czasem nawet ukryte miasta, choć uznaje się tylko i wyłącznie granice państw ludzi. Jest to spowodowane faktem, iż ludzie dominują w Cesarstwie.

Jest też oczywiście rasa, która jest najpotężniejsza i ponoć najbardziej agresywna ze wszystkich — Queni, zwani też Queninami lub „Quenis’rekmes”, co w języku staro-cesarskim oznacza „Pomioty plag”. Queni są, łatwiej mówiąc mendami społecznymi wśród innych ras. Krąży wokół nich wiele legend, mitów, kłamstw i dziwnych lub strasznych historii. Są ponoć podobni do ludzi, mają szaroniebieską, pokrytą łuskami skórę, dwa niedługie ogony zakończone kolcami oraz dziób, choć dziób przypomina tylko z pozoru. Istnieją pogłoski, że Queni mają również rogi na głowach, lecz te często sobie obcinają, bo nie mogliby nosić hełmów, niezbędnych do walki.

Ich dzioby są krótkie i ostro zakończone. Mają błękitne lub zielone gadzie oczy. Jest to kultura bardziej rozwinięta od ludzi i większości ras, które mają z nimi częsty kontakt, częstszy niż tacy elfowie, którzy kryją się w lasach, w swoich „królestwach”. Jedyną słabością queninów jest to, że są koczownikami, podzielonymi na wiele grup. Są neutralni wobec ludzi. Mają parę świętych dla nich praw: „oko za oko”, „nie czyń złego i szkodliwego”, „szanuj życie swoje i innych” i „nie namawiaj na przymus”. Rzadko mieszkają z ludźmi, a jak mieszkają, to przez krótki czas. Słyną z matematyki, astronomii, chemii, zapisów historycznych, a także są niezwykle rozwinięci wojskowo.

Dowodem na niespotykaną siłę queninów jest też to, że do zabicia jednego Quenina trzeba średnio trzech ludzi. Słyną ze swej zażartej waleczności oraz z tego, że prędzej zginą w obronie choćby piędzi ziemi, niż się poddadzą. Nie jeden raz Queni zaatakowali jakieś miasto, zarówno ludzi, jak i elfów, krasnoludów, Oriantów, Thereńczyków i innych ras, po czym zostawiali tylko zgliszcza. Zasłynęli też z nadziewania głów wrogich wojowników na włócznie, co przejęli od nich ludzie w bardzo odległych czasach.

Mimo to jednak, z uwagi na rozproszenia Quenów stanowią rzadsze zagrożenia dla jakiegokolwiek miasta-państwa niż smok.

Co się tyczy innych rzeczy, bardziej związanych z magią, czy smokami, to to opowiem w dalszej części. Jest bowiem wiele różnych podań, plotek i legend, dotyczących tajników magii, czarodziejów i ich dziwnej wiedzy. Względem smoków, to są one dość rzadkie. Niektórzy widzieli je w Poszarpanych górach, inni powiadają, że niektóre narody je okiełznały, a przynajmniej te spokojniejsze, głupsze i przede wszystkim mniejsze odmiany. Te smoki, które dawniej pustoszyły wszystkie rasy, dawno odleciały na północ przez ostatnią z wielkich wojen magów. I tak czy siak, smoki były bardzo rzadkie, a jak coś, to mieszkały w górach.


Czy to wszystko to prawda? Sam tego nie wiem. To wszystko bowiem co napisałem, jest oparte na mitologiach, przesądach, legendach i na tym com słyszał. Żeby się dowiedzieć, co z tego jest prawdą, sam musisz przeczytać tę historię.

Sam świat, ogólnie, no cóż, jest dziwny, niezwykły i taki, jakiego nikt chyba jeszcze nie widział, ani o takim nie słyszał, więc co mniej znający się, lub po prostu nielubiący magii, różnych krain i zrządzenia losu, mogą mieć problem z przeczytaniem tej książki. A co do fantastyki trzeba wiedzieć jedno — trzeba mieć do nich mocny łeb.


I to chyba wszystko, co trzeba wiedzieć o tym świecie.

Miłej historii czytelniku.

Rozdział II
Obrady

*

Tajemnice Teologii


Nawet największe nieszczęścia ludzkie

Mogą być tylko żartem bogów.

*


D’mi’o, bóg kataru i innych infekcji wszedł na wieże przy Helioskłonie. Wyjął niezniszczalną chusteczkę do nosa i zaczął wydmuchiwać nos. Dźwięk podobny do małej głośnej trąbki rozległ się na całą wyspę bogów, gdzie owi bogowie zbierali się na codzienne obrady.

— Ach, żeby tak… No jasny… Cholera… — marudził Śmierć.

— Co tam? — spytał Nieszczęście bardzo często towarzyszący Śmierci.

— Wiesz, nie mogę ułożyć sobie kosy.

— Po co ci kosa, masz kosiarkę.

— Wiem, wiem — tu Śmierć, po chwili namysłu trzepnął Nieszczęście. Kosa jak gdyby się wyprostowała. Spojrzał na Nieszczęście wymownie, swoimi bez gałkowymi oczami.

— Wiesz, musisz nad czymś popracować u siebie — stwierdził po chwili Nieszczęście.

— Mianowicie?

— Nad tak zwanym „humorem”.

— Czyli „Ha, ha, ha”, żarty i tym podobne?

— Tak.

— Ależ przecież jestem duszą towarzystwa — powiedział Śmierć, wyprzedzając Nieszczęście.

— Mimo wszystko… W jakim towarzystwie?! — nie wytrzymał Nieszczęście.

— Gram wieczorami z Głupotą, Zniszczeniem i Em w potrójne szachy.

— Em? Tym alkoholikiem?

— To bóg wina, nie jego wina, no może trochę… tylko wypije kielich wina przy graniu… ale cóż, są różne nawyki…

— Mimo wszystko zrób jakiś żart komuś. To wszystkim zrobi dobrze.

Śmierć zastanowił się nad tym poważnie.

— Dobrze — odparł — ale to może potrwać. Na razie wypatruj tego mojego „żartu”.

— Dobrze, przygotuj się dobrze. Ja będę cierpliwie czekał — odparł Nieszczęście.


Na obradach jak zawsze nie było nic sensownego i ciekawego. Dyskutowano jaki nowy gatunek rzodkwi stworzyć. Padło na niebieską, nazwaną później „rzodkiewus blaulus”, która jednak nigdy nie ujrzała światła dziennego z powodu przestojów w Kuźni, gdzie miała powstać… Choć to nie jest aż tak ważne.


Śmierć przyszedł na umówione spotkanie na potrójne szachy. Czekał tam na niego Zniszczenie, Głupota, a że Em nie mógł przyjść, przyszedł Qf, czyli bóg natury.

— Wiesz Qf, przydałaby mi się twoja pomoc w załatwieniu pewnej sprawy — zaczął Śmierć.

— Mianowicie?

— Obiecałem coś Nieszczęściu i wolałbym dotrzymać obietnicy. Musiałbym poprosić o małą przysługę Qa, ale rozumiesz… Co praca to praca, nie mam przerw.

— A może ja mogę ci pomóc? — spytała z lekkim uśmieszkiem Zniszczenie, przekładając między palcami figurkę konia, którą już miała się poruszyć na szachownicy.

Zniszczenie lubiła Śmierć. Uważała, że są do siebie podobni, a zresztą często „pracowali” razem. Byli też, jakby nie było, częścią Końca — jednego z Q, zwanego Qo.

Oprócz tego Śmierć także lubił Zniszczenie. Choć nie miał właściwie poczucia humoru, to jakoś zawsze Zniszczenie potrafiła go w niewielkim stopniu rozbawić jakimś żartem lub spostrzeżeniem…

— Nie, ale dziękuję — odparł Śmierć — No to co Qf? Poprosiłbyś ode mnie Qa, by zrobił mi przysługę?

— Postaram się — oparł Q.

— Dlaczego masz tak na imię? — spytała Qf-a Zniszczenie, która jakoś nie miała okazji go o to spytać wcześniej.

— Bo jestem Q, a f oznacza faunę i florę — wytłumaczył skrótowo Qf

— A względem tej prośby, to co obiecałeś Nieszczęściu? — dopytał Qf.

— Ahhh… Mam zrobić żart.

— A, rozumiem — odparł Qf — A wiesz co to przynajmniej żart?

— Tak — odparł Śmierć takim tonem i głosem, że nie sposób było wyczuć, czy naprawdę wie co to w ogóle żart, czy wręcz przeciwnie — jakby się na tym znał.

— A komu chcesz zrobić ten żart?

— Losowi — odparł Śmierć równie dziwnym, trochę tajemniczym tonem.

Zapadła chwilowa cisza. Qf i Śmierć postanowili omówić całą sprawę po rozgrywce. Qf rozgadał się za ten czas ze Śmiercią o dalszych poszukiwaniach brata, jedynego Q, który opuścił resztę. Mówili na niego po prostu Q.

W tym czasie Głupota rozmawiał ze Zniszczeniem.

— Zaraz będzie mat. Powinnaś dogadać się z Qf-em, by ci pomógł — szepną Głupota do Zniszczenia. Głupota nie grał, ale także lubił Zniszczenie, a wbrew imieniu tego boga nie był wcale głupi. Był nawet na tyle mądry i sprytny, że wymyślał i podpuszczał istoty rozumne do głupot.

— Spokojnie — odparła — Jeden ruch i będzie szach, poza tym Śmierć chyba atakuje Qf-a. — wytłumaczyła Zniszczenie.

— No rzeczywiście. Dobra jesteś — przyznał Głupota, na co Zniszczenie odpowiedziała tylko kolejnym, trochę chytrym uśmieszkiem.


Po grze Śmierć wytłumaczył wszystko Qf-owi.

— Można to nazwać żartem — przyznał Qf z lekkim uznaniem.

— Wiem — powiedział Śmierć — Ale żeby zobaczyć ten żart, trzeba będzie bardzo czule patrzeć… Tak, trzeba wypatrywać tego żartu, by dostrzec jego kunszt.

— Co jak co… — dopowiedział Qf już zmęczony i znużony grą — ...ale ten żart dostrzegą wszyscy.

Rozdział III
Półwysep

*

Moimi żyłami

są szlaki handlowe.

Moimi oczami

są szpiedzy.

Moim mieczem

jest wojsko,

a moją krwią

pieniądze.

Czym jestem?

Państwem

*


Półwysep to nazwa półwyspu, na którym znajduje się większa część Cesarstwa Dzielnicowego, w tym miasto-państwo zwane Queria. Jest to spore i jedno z bogatszych miast-państw Półwyspu. We wszystkich miastach-państwach jest tak, że państwo nazywa się tak samo, jak stolica tego państwa, dlatego zarówno miasto, jak i państwo nazywa się Querią.

Queryjczycy zasłynęli przede wszystkim z architektury, literatury, nauki i z czegoś, co ich charakteryzuje, czyli otwartości. Jest to jedno z niewielu państw, w których są różne wierzenia i rasy. Państwo to należy do Wspólnoty Cesarskiej, nazywanej też Cesarstwem Dzielnicowym. Był to luźny sojusz pomiędzy krajami, a właściwie dzielnicami dawnego Cesarstwa Napasmytu. Cesarstwo zniszczyła walka z plemionami Kaszytów, znajdujących się na północ od Cesarstwa Dzielnicowego.

Postanowiono, że Cesarstwo podzieli się na dzielnice, zwane też miastami-państwami, a w razie niebezpieczeństwa łączyłyby się pod władzą jednego Cesarza. Nie uwzględniono jednak jednej rzeczy. Mianowicie tego, że ma panować pokój między dzielnicami. Dzielnice biły się, walczyły, podbijały, dzieliły, a tak zwany „Cesarz” stał się tylko bogatym człowiekiem, mieszkającym w małym, nadmorskim mieście zwanym Cesarskim Portem, lub Cesarsczyzną, czyli „ziemiami cesarza”.

Queria sąsiadowała z paroma miastami-państwami, między innymi Florami, Kakazami, Hejnami, Sławienami oraz znienawidzonym przez prawie wszystkie miasta-państwa Mrymią. Mrymia nie ma formalnego dostępu do morza, ale poprzez sojuszników, ma dość dużą flotę statków. Queria jest tak właściwie nad morzem. I (żeby się zbyt długo nie rozwodzić) Mrymia to przeciwność Querii.

Wracając do samej Querii, trzeba wspomnieć, że ma jeden minus, a właściwie słabość, w pewnym sensie przez otwartość. Bramy Querii nie zamykają się prawie przed nikim, przez co mogą tam wejść jacyś złodzieje, fanatycy i tym podobni, a to powoduje czasem niezły bajzel.

Rozdział IV
Prezent od wroga

*

Pamiętaj, choćby uśmiech,

dar czy miłe

słowo od wroga

ma cię na celu

zabić tak samo

jak każdy miecz,

sztylet czy trucizna

*


Morze na południu zalało się krwią. Już od paru dobrych miesięcy trwała kolejna wspólna wojna Thereńczyków i ich sojuszników z Queninami, którzy panoszyli się po zachodnich wyspach. Ograbili parę kolonii, w tym dwie Mrymskie. Na te informacje władca Mrymii postanowił wesprzeć Thereńczyków i wysłał im na pomoc pół mrymskiej floty i jedną trzecią wszystkich wojsk piechoty. Thereńczycy bowiem, podobnie zresztą jak Orianci, nie preferowali walki na lądzie. Te dwie potęgi na południu wsławiły się głównie na wojnach morskich i statkach, dlatego Thereńczycy tym chętniej przyjęli wsparcie z Mrymii pod warunkiem zniżenia cen i ceł towarów.

Mrymia dobrze to przewidziała, a sama obniżka ceł była dla niej bardzo opłacalna Mrymijczycy bowiem szykowali się na kolejną wojnę przeciwko sąsiadom.


Było południe. Słońce piekło niemiłosiernie. Wokół skrytych pośród zarośli żołnierzy panowała praktycznie całkowita cisza. Oddział był dowodzony przez chorążego Karkana i składał się z kuszników, paru zwiadowców, pikinierów i zbrojnych, a także paru strzelców wyposażonych w długo lufowe strzelby. Nie był to pierwszy lepszy oddział, był to jeden z najlepszych oddziałów Mrymii wysłanych do Orientu.

Cały oddział czekał w ukryciu już od paru godzin na przejście queninów, których gonił inny oddział.

Plan był prosty — Queni szli ponoć z zachodniego krańca wyspy na północny kraniec. W tych rejonach wyspa była górzysta, wybrzeże głównie strome i skaliste.

Oddział chorążego Karkana miał zaatakować queninów z zasadzki ze wzgórza nad małą doliną, co zwiększyłoby ich szanse na zatrzymanie lub nawet zniszczenie grupy queninów.

Jedynym problemem było to, że im niżej małej doliny, tym roślinność stawała się rzadsza i mniejsza, a więc atakujących Mrymijczyków będzie widać tuż po tym, jak ruszą do ataku.

Mimo to, szanse na powodzenie były duże.


Minęło jeszcze może godzina, gdy z zachodu, czyli na lewo od oddziału Mrymijczycy zobaczyli idących queninów. Było ich trochę mniej, niż się spodziewali. Ujrzeli za to coś innego. Queni wieźli ze sobą na koniach i osłach mnóstwo beczek.

— Proch — szepnął zwiadowca chorążego Karkana, będący równocześnie jego prawą ręką.

— Tak. Jeden strzał i będzie po kłopocie…

— Ale są za daleko. Trzeba by podejść bliżej.

— Wtedy nas zauważą… — rozmyślał, dalej szepcąc chorąży.

W końcu doszedł do wniosku, że lepiej nie kombinować, za to już zaatakować i mieć z głowy misje.

— Dobrze — powiedział — przekaż reszcie oddziału, żeby się szykowali. Na mój sygnał ruszamy…

Błyskawicznie podano wiadomość do reszty. Wszyscy byli gotowi.

— Atak! — zawołał w końcu chorąży i cały oddział wypadł z zarośli.

Piesi żołnierze ruszyli od razu na wroga, wyjmując w biegu swoje szable, miecze lub ustawiając piki.

Kusznicy ładowali strzały, a strzelcy podbiegli bliżej wroga i wystrzelili salwę.

Queni sprawili w pierwszej chwili wrażenie zaskoczonych, lecz tuż po chwili się ogarnęli. Zrzucili z koni beczki i ukryli je za sobą w wysokiej trawie i gąszczu. Wyjęli swoje miecze, włócznie i inne rodzaje broni, których ludzie nawet nie znali nazw.

Co jednak było dziwne? Queni nie ruszyli na wroga, choć z tego ponoć słynęli. Zamiast tego wyjęli też swoje tarcze i osłonili się przed ostrzałem zarówno z kusz, jak i ze strzelb.

Niestety nie trafiono żadnej beczki.

Piesza część mrymijskiego oddziału już była prawie przy wrogim oddziale, gdy nagle rząd biegnących na przedzie padł, a z ich pleców trysnęła krew.

Niektórzy przystanęli ze zdziwienia. Sam chorąży, biegnący na końcu też stanął i patrzył, co zabiło jego żołnierzy.

— Strzelcy! — zawołał jeden z żołnierzy, którego w tym momencie przebiła strzała. Z zarośli po drugiej stronie doliny powoli wyszła reszta queninów dzierżąca kusze.

— Na przód! Nie zatrzymywać się! Strzelcy — ognia! — wydał rozkazy chorąży.

Żołnierze zaczęli walkę wręcz z Queninami. Ci byli dość szybcy, ale gdy trzech żołnierzy zachodziło Quenina z każdej strony, to ten zaczynał mieć kłopoty z wybronieniem się. Walka zdawała się być wyrównaną, dopóki Queni nie zebrali się w bardziej zwartą formację. Wycięli mieczami mrymijskich żołnierzy i utworzyli krąg. Po chwili zorientowania się ich dowódca wydał rozkazy. Queni ruszyli wściekli na wroga.

Nagle oprócz tego na mrymijskich żołnierzy spadły strzały całe z żelaza, które z łatwością przebijały zbroje. Owe strzały były charakterystyczne dla strzelców quenińskich zwanych potocznie snajperami albo żelaznymi strzelcami.

Chorąży miał coraz większe wątpliwości, czy w ogóle coś ugra, czy atak się powiedzie.

Wtem z zachodu rozległy się huki i strzały. W stronę queninów spadły kule armatnie. Parę beczek wybuchło, co mocno zdezorientowało większość z „gadów”, jak nazywali Mrymijczycy queninów.

Chorąży zrozumiał, że to goniący queninów oddział ich wspomógł. Czy mieli teraz większe szanse? Może, ale chorąży nie miał czasu, ani dość żołnierzy do stracenia…

— Odwrót! Odwrót! — wydał rozkaz.

Żołnierze powoli i stopniowo zaczęli się wycofywać.

Quenini w tym czasie wsiedli na konie, wzięli resztę beczek z prochem i czym prędzej odjechali.


Było to naprawdę rzadkie, żeby quenin uciekał z pola walki, ale jednak tutaj tak było.


Minęła chwila. Dym i płomienie z palących się jeszcze szczątków beczek przygasł. Żołnierze zarówno z jednego, jak i z drugiego oddziału mogli odpocząć po krótkiej, lecz wyczerpującej walce.

Chorąży liczył straty i poległych po obu stronach. On stracił dwudziestu żołnierzy, trzydziestu zaś było rannych. Queni stracili znacznie mniej. Zginęły tylko trzy ptaszydła, z czego dwa z nich w wyniku ostrzału z armat. Stracili dwa konie i około sześć beczek. To był jakiś cud, że wszystkie nie wybuchły od ostrzału!

Chorąży wrócił do rozbitego już obozu. Małe namioty były rozstawione na wzgórzu, z którego przypuścili atak. Żołnierze wypalili lub wykarczowali roślinność i w ten sposób powstał dość pokaźny kawał terenu zasłany chaotycznie poustawianymi namiotami. Mniej więcej pośrodku całego obozu rozstawiono namiot chorążego.

Karkan szedł powolnym krokiem w kierunku swojego lokum. Ominął wysoki maszt z flagami Mrymii i Thereńczyków i wszedł do namiotu, by odpocząć.


Całemu zamieszaniu ktoś się przyglądał. Na wzgórzu, wśród gęstwiny tropikalnych liści siedział zwiadowca queninów. Po tym, jak ogniska przygasły i zapadł zmrok, powrócił do swoich.

Przedarł się przez gęstwiny i dotarł do piaszczystej plaży. Plaża była usłana stożkowatymi skałami. Była też niewielka, nieopodal bowiem można było zobaczyć, że po obydwóch jej krańcach kończy się skalistym zboczem.

Quenin szedł do swego dowódcy. Mijał beczki z prochem i prowiantem, a także skrzynie z ładunkiem. Na plaży zebrano bowiem cały dorobek wojenny tej grupki queninów. Piaszczysty brzeg przypominał raczej magazyn pod gołym niebem. Jedynie te dziwne, czubate skały to negowały.

W obozie queninów nie paliły się ogniska. Dwa księżyce wzeszły w pełnej okazałości, a gwiazdy świeciły. Dzięki temu Queni widzieli wszystko jak w dzień.

Quenin dotarł do dowódcy…

— Kapitanie, Mrymijczycy rozbili obóz, jest ich więcej niż przedtem. To przez ten ich oddział, co nas gonił. Najpewniej, nazajutrz wyruszą nas szukać i pewnie znajdą.

— Rozumiem — odparł kapitan, którego zwano Quest — mają dużo dział?

— Widziałem tylko sześć armat, ale mogą mieć więcej, może nawet dziesięć…

— Yhmmm… Zatem przekaż reszcie, by czym prędzej pakowali ładunek. Rano wstajemy wcześnie i przygotowujemy się na ewentualny atak. Nie pozwolę, żebyśmy odeszli bez jakiejkolwiek zemsty za naszych.

— Dobrze, przekaże kapitanie — odparł posłusznie quenin i odszedł.


Nazajutrz cały oddział Karkana wstał dość wcześnie. Zeszłego dnia Karkan nie miał czasu na rozmowę na temat dalszych planów i losu drugiego oddziału. Dlatego rano wydał komendę, by szukano queninów i by dowódca przyszedł do namiotu Karkana.

Gdy ten wszedł, a Karkan napił się ze swojej piersiówki, zaczęli rozmowę…

— A więc to ty towarzyszu dowodzisz swoim oddziałem?

— Tak, choć nie mam stopnia chorążego. Nasz dowódca zginął podczas walki z Queninami.

— Moje kondolencje — powiedział chorąży Karkan, idąc ku jakiejś sporej skrzyni — Macie jakieś rozkazy z miasta?

— Mieliśmy tylko przepędzić tych queninów. Potem mieliśmy czekać z Waszym oddziałem generale.

— A może przyłączylibyście się do mojego oddziału? — zaproponował Karkan, otwierając skrzynię.

— Chyba możemy, zważywszy, że nie mamy pełnoprawnego dowódcy…

— A więc… — powiedział Karkan — wypijmy za zwycięstwo! — powiedział to, wyjmując ze skrzyni małą beczułkę.

— Co to? — spytał już luźniej i mniej oficjalnie dowódca drugiego oddziału.

— To jest mój drogi towarzyszu… — rzekł chorąży, kładąc na stole beczułkę — ...białe wino. Zakładam, że nie odmówisz kieliszka…

— Ależ oczywiście — odparł już żartobliwie żołnierz.

Po chwili odpieczętowali butelkę i zaczęli pić — może i nie z kielichów, ale z drewnianych kubków.

— Wiesz… — zaczął trochę nostalgicznie Karkan — Coś nie widzi mi się ta wojna. Jest bez sensu… Po co nam było walczyć z Queninami? To tylko kłopot. Zamiast ruszyć na… no nie wiem… Kakazów! O! Tych dzikusów z gór! Albo… Na Querię! O! Tych to trzeba by przywołać do porządku! — gadał już powoli nieprzytomnym tonem chorąży.

— No… — przyznał obojętnie dowódca drugiego oddziału — Ale muszę przyznać jedno… Takiego porządku, jaki my mamy w kraju, to jeszcze nie widziałem nawet na tych wyspach. Tutaj przypływa, kto chce, jak chce, kiedy chce… Jakiś absurd, a takie mocarstwo. U nas mogą być tylko Mrymijczycy…

— Dokładnie — rzekł Karkan i nagle zmienił temat…

— A jak masz żołnierzu na imię?

— Fragyd Kihrej, a pan generale?

— Karkan, Karkan z rodu Jermokich…

Wtem niespodziewanie do namiotu wręcz wpadli dwaj żołnierze. Jednym z nich był podwładny Karkana, a drugim jakiś zwiadowca.

— Generale, mamy złe wieści! — oznajmił podwładny twardym tonem.

— A co się stało? — spytał chorąży, po cichu siorbiąc wino z kubka.

— Panie! Na whybrzeżhu…! — zaczął zziajany zwiadowca.

— Co on mówi? — spytał ponownie chorąży.

— Mówi, że… — zaczął podwładny, gdy zwiadowca mu przerwał…

— Ghenerale, na wybrzeżu jest cała chmara queninów! Mają setki beczek z prochem, amunicją…

Chorąży aż wstał, usłyszawszy tak świetną okazję do ataku. Już miał w głowie ułożony plan… Wystarczy zakraść się ze strzelcami i armatami pod plaże i raz strzelić. Obóz pewnie jest ciasny, więc jeśli jedna beczka wybuchnie, to cała reszta też pójdzie z dymem!…

— Więc szykować armaty i strzelców! W południe ruszamy i ostrzelamy te gady…!

— Nie! — wrzasnął nagle zwiadowca.

I tu zapadła cisza. Chorąży stał przed zwiadowcą trochę zdziwiony i zdezorientowany.

— „Na jakiej podstawie jakiś żołnierzyk, zwiadowca zwraca się tak do mnie!?”

Mimo to przemógł się i zamiast (jak większość chorążych) ukarać od razu zwiadowcę, spytał po prostu…

— Czemu tak uważasz, żołnierzu?

Zwiadowca zastygł na moment, uświadomił sobie bowiem swój nieodpowiedni czyn.

— Panie… — zaczął — na wybrzeżu jest olbrzymi statek. W życiu takiego nie widziałem…

— Jak wyglądał? — spytał zaciekawiony Karkan. Znał się trochę na statkach, z początku był majtkiem na statkach wojskowych, ale po pewnym niemiłym incydencie dowództwo postanowiło go przenieść do piechoty. Tam dopiero odniósł jakiekolwiek sukcesy.

— Statek był wielki. Miał trzy żagle ułożone na skos. Miał podwyższenie na rufie i dziobie…

— Miał dużo dział? Widziałeś przynajmniej otwory na działa? — pytał Karkan.

— Nie, ale… — mówił przygaszonym tonem zwiadowca, gdy wtem chorąży zaśmiał się głośno…

— Ha! To mamy statek transportowy! Wystarczy go przygwoździć i unieruchomić, a Queni nie będą mieli drogi ucieczki!

— Mimo to jest tam dużo tych gadów, więc i tak możemy nie dać rady — odparł chłodno podwładny Karkana.

Te słowa trochę przygasiły entuzjazm chorążego.

— Masz rację towarzyszu — przyznał — powinniśmy przygotować się na najgorsze… Tak… Nie wiemy, ilu jest tam tych queninów…

— Zatem jakie są pańskie rozkazy? — spytał zwiadowca.

— Przygotujcie armaty i broń. Jutro z samego rana ruszymy na ten statek. Na razie trzeba wysłać jeszcze paru zwiadowców.

Zarówno podwładny, jak i zdyszany zwiadowca skłonili się lekko i wyszli z namiotu.

W namiocie znów pozostali Karkan i Fragyd. Siedzieli i rozmawiali do zachodu słońca. Omawiali plan na atak statku i oczywiście gadali różne głupstwa o innych państwach i wojsku. Właściwie to nie wymyślili nic specjalnego ani odkrywczego. Było to bardziej po prostu gadanie teoretyczne o rzeczach, które pewnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego.

Nastał w końcu wieczór, a cały oddział Mrymii czekał na jutrzejsze zmagania z wrogiem.


Słońce wstało. Jeszcze dobrze nie zawisło na nieboskłonie, gdy oddział Karkana szykował się do zaatakowania queninów i ich statku. Strzelcy naładowywali strzelby i armaty, kusznicy sprawdzali kusze, a pikinierzy i zbrojni albo ostrzyli miecze, albo sprawdzali swoje zbroje i tarcze.

Gdy chorąży Karkan wyszedł wreszcie z namiotu, przygotowany do walki, ubrany w pełną zbroję, to wszyscy jego żołnierze już czekali na, to kiedy wyruszą.

Karkan stał tak przez chwilę, dumny i pełen nadziei na zwycięstwo. Może i uznawał, że zaczynanie wojny z Queninami było absurdalne, ale teraz, po tylu zabitych Mrymijczykach, nie mógł odpuścić. Oprócz tego, za taki czyn, jak zatrzymanie statku queninów najpewniej dostanie albo wyższe odznaczenie, albo wyższe wynagrodzenie. W obu przypadkach poświęcenie było opłacalne.

— Chorąży — zwrócił się do Karkana podwładny zwiadowca — Wszyscy są gotowi. Wyruszamy?

— Tak, wyruszamy — rzekł Karkan, zakładając na głowę typowy, mrymski hełm. Hełmy mrymskie nie były wybitnie zdobne, czy dziwne. Niezależnie od stopnia przypominały hełmy garnkowe, lecz bez masek na twarz.

Gdy słońce już w całości pojawiło się na wschodzie, Mrymijczycy wyruszyli.


Ostatnie przygotowania do odpłynięcia statku się zakończyły. Na plaży nie została żadna beczułka prochu czy skrzynia z prowiantem. Został tylko duży statek, a jego podwyższenie na dziobie i rufie przyciągały na myśli fortyfikacje jakiegoś zamku. Cały statek wyglądał jednak niewinnie i bezbronnie, mimo dużych rozmiarów. Nie miał otworów na działa, nie widać było ani jednej armaty. Typowy, duży statek handlowy bądź transportowy. Całkowicie niegroźny, nie licząc możliwości staranowania innego statku i możliwości bojowych załogi.

Bosman, pełniący równocześnie funkcję doradcy kapitana Quena, szedł w kierunku kajuty swego zwierzchnika. Tam jednak go nie zastał. Poszedł więc do niższych pokładów, minął skład prochu i akurat na niego trafił.

— Kapitanie, możemy już odpływać — przekazał bosman.

— Dobrze, zatem rozkaż, by postawiono żagle. Musimy wyrwać się jakoś z tej wyspy… — tu kapitan i bosman mieli się rozejść, ale wtem kapitan jeszcze spytał…

— Bosman, gdzie odłożono tę broń, którą zagrabiliśmy Thereńczykom?

— Jaką konkretnie? — spytał bosman, często bowiem chodził po statku. Sam statek, warto zauważyć, był zrobiony przez queninów. Jakiś już czas temu zdobyli dobrze ufortyfikowane miasteczko portowe Thereńczyków. W mieście nie było żadnych żołnierzy, ludzie uciekli i została masa statków, a w dokach Queni znaleźli dużo elementów do budowy statków. Najprzydatniejsze rzeczy jednak znaleźli w małym pałacu kupca, który najwyraźniej handlował bronią. To z tamtąd wzięli najwięcej beczek i to tam znaleźli bardzo ciekawe przyrządy i bronie.

Wkrótce jednak do podbitego miasteczka, od morza, przypłynęło dużo Thereńskich statków. Quenini zaczęli budowę statku, ale nie można było potem kontynuować budowę statku w porcie, od razu bowiem byłby atakowany przez Thereńczyków.

Postanowiono, że część queninów, pod dowództwem Quena przejdą na drugą stronę wyspy i będą przetransportowywać części statku, aby potem go zwodować w innym miejscu…

I mimo iż brzmi to, jak szalony pomysł, jednak się powiódł. Statek zbudowano, a ostatni transport był prowadzony przez queninów, którzy opuścili miasteczko, które tuż po wyjściu z niego podpalili. Wraz ze sobą Queni wzięli pewną broń, którą znaleźli w pałacu kupca. Na nieszczęście ostatniego transportu queninów, był on ścigany przez mrymski oddział, który przybył, aby wspomóc Thereńczyków. Po paru dniach wędrówki przez wyspę Queni zostali zaatakowani znienacka, przez inny odział Mrymii. Gdy zaś dotarli do statku, ową broń z pałacu kupca dobrze ukryli w głębi statku, była bowiem naprawdę niebezpieczna.

Tymczasem kapitan Quen odpowiedział na pytanie bosmana…

— Te, którą znaleźliśmy w tym miasteczku. Tę…

Tu bosman przypomniał sobie, o jaką broń dokładnie chodzi…

— Ahhh, tak. Pamiętam. Proszę za mną.

I poszli. Statek był na tyle duży, a właściwie, na tyle rozbudowany i skomplikowany, że łatwo było się zgubić. Raz zdarzyło się nawet, że sam bosman nie mógł odnaleźć się na statku i chodził przez jakiś czas, błądząc po kajutach i magazynach. Oczywiście nikomu o tym nie powiedział.

Tak bowiem też bywało, że najwięksi wojownicy, jakimi byli Queni, mieli swoje potknięcia.

W końcu bosman doprowadził kapitana do właściwego magazynku. Broń nie była duża, więc trzymano ją w małym pomieszczeniu i małym pudle. Była jednak na tyle groźna, że postanowiono zamknąć ją w oddzielnym magazynku.

Zatem magazyn, do którego ostrożnie weszli bosman i Quen był niewielki a na jego środku stała średnich rozmiarów skrzyneczka.

— Dobrze, że ją wzięliśmy — powiedział ni to do samego siebie, ni to do bosmana kapitan — Ciekawe, czy działa na statkach…

— Można się o tym przekonać — odparł bosman — Ale, pozwoli pan, że wyjdziemy. Nie wiemy nawet, co to dokładnie jest i co może zrobić…

— Masz pan rację — przyznał kapitan.

Gdy wyszli, Quen dopowiedział jeszcze…

— Choć w sumie to widzieliśmy, co potrafi. Wokół miejsca, gdzie jedną z takich skrzynek zostawiono, było dużo martwych ciał — westchnął kapitan i dodał, jak gdyby z lekkim żalem — Jakaż to szkoda, że czasy prawdziwych, honorowych wojen minęły…


Tymczasem nad wybrzeżem, wśród gęstej roślinności i cykających owadów stali Mrymijczycy, którzy przyglądali się statkowi. U prawej ręki chorążego. Skoro na plaży nie zostały żadne beczki z prochem, to jakiekolwiek skuteczne uderzenie było w jego mniemaniu daremne.

Jednakże według dziwnego przeczucia chorążego była jeszcze nadzieja na dogryzienie „gadom”. Na pewno był sposób lub jakaś luka, dzięki której atak miał rację bytu, lecz gdzie był? Tego nikt nie wiedział, sam zaś Karkan wypatrywał go lunetą. Powoli i dokładnie obserwował statek, jego załogę i wszystko, co na nim było.

Obserwował równie bacznie, co mewa szybująca nad morzem w poszukiwaniu jakiejś małej ryby, którą mogłaby pochwycić.

Nagle Karkan znalazł. Znalazł to, co szukał. Z radości aż chwycił podwładnego za ramię, nadal patrząc przez lornetkę. Był bowiem szczęśliwy każdą chwilą, gdy patrzył na to, co znalazł.

— Co się stało, chorąży? — spytał podwładny zwiadowca.

— Mam! — odrzekł dumny chorąży — Mam! Mają odkryty pokład, a tam widać beczki! Beczki z prochem są na wierzchu, aż proszą się, by w nie strzelić! Ha!…

— Jakie rozkazy? — spytał podwładny, podzielając entuzjazm swego przywódcy.

— Wymierzyć i strzelać — odparł — tymczasem odwrócimy ich uwagę. Piechota podejdzie pod statek. Gady zwrócą na nich uwagę i wtedy, na moją komendę, wszystkie działa, kusze i strzelby mają wystrzelić w kierunku luku w pokładzie bliżej nas.

Przekazano rozkazy i zaczęto się przygotować do ostatecznego ataku. Jeden celny strzał, a wróg Mrymii padnie przed nią. Jeden celny strzał, a Mrymia zostanie nagrodzona. A wtedy dla Mrymii będzie tylko jedno ważne — atak na sąsiadów, w tym Querię, którą powszechnie nienawidzono w Mrymii.

Tymczasem Queni szykowali się do odpłynięcia. Bosman pobiegł do kajuty kapitana, by oznajmić, że wszystko jest już gotowe. Już mieli odpływać z tej wysepki i ruszyć na Thereńczyków, lecz wtedy…

Wtem rozległy się krzyki. Kapitan Quen i bosman, wraz z resztą załogi, wyszli na pokład i patrzyli, co się w ogóle dzieje. Na plaży zobaczyli oddział biegnących Mrymijczyków. Bladzi żołnierze ruszyli z partyzanta na statek.

— Kusze! — tylko zawołał kapitan Quen.

W trymiga wszyscy strzelcy załadowali kusze i pobiegli do podwyższenia na dziobie. Tam bowiem, w ścianach były okna idealne do ostrzału wroga z bliskiej odległości.

Już leciały pierwsze strzały, gdy Quenini zauważyli coś w oddali…

— Panie! — zawołał jakiś żołnierz pełniący wartę na rufie do kapitana — Cztery statki Thereńczyków płyną ku nam!

Kapitan od razu rozkazał, by odcumować statek i jak najszybciej odpłynąć. Nie wynikało to z tego, że na plaży Queni przegraliby, ale z tego, że mogli załatwić wrogom niezłą „niespodziankę”.

Armaty już miały wystrzelić, beczki o mały włos, a wybuchłyby, ale wtem, gdy poszła salwa z dział, strzelb i kusz, statek akurat zaczął osuwać się do morza.

Tyle dobrego, że przynajmniej wojska Mrymii uszkodziły podwyższenie na dziobie.

Karkan kipiał ze złości. Już chciał wysłać na śmierć swych żołnierzy, by jakkolwiek zatrzymali statek, lecz wtedy ujrzał promyk nadziei. W oddali widać było cztery statki, na ich najwyższych masztach wisiały Chorągwie Złamanego Słońca, a to oznaczało jedno — przybyły posiłki.

— Thereńczycy! Thereńczycy płyną! — zaczęli wołać żołnierze Mrymscy, podnosząc do góry dzierżony oręż.

Za ten czas okręt queninów porządnie oddalił się od brzegu. Chorąży Karkan rozkazał ostrzał statku z armat. Może i nie zniszczy tym statku „gadów”, ale przynajmniej pokaże im, że „pięści Mrymii i Thereńczyków są nad ich głowami”, jak sam zwykł mówić Karkan, gdy chodziło o wspólną walkę Thereczyków i Mrymii.

Po chwili jednak wszystko ucichło i nastał wręcz dziwny spokój. Wszyscy wiedzieli, że walka trwa, że jeszcze przyjdzie im się bić… ale nagle owej walki nie było. Była za to cisza a właściwie cisza i przytłumione głosy na dalekich już statkach i dźwięczenie owadów i ptaków w gęstwinie, do którego to żołnierze przywykli.

Chorąży Karkan nie chciał za nic odpuścić Queninom. Nie po tym, ilu żołnierzy mu zabili. Teraz liczyło się dla niego tylko to, by albo zabić wszystkie „gady”, albo samemu zginąć w walce z nimi.

Na szczęście Karkana, Los chciał, że do brzegu podpłynęły dwa z czterech statków Thereńczyków. Po tym, jak zatrzymały się na brzegu, najpewniej kapitan jednego z nich zawołał po starocesarsku z dziobu statku do towarzyszy broni…

— Ej! Wedle rozkazów naszego dowódcy i waszego miejscowego rotmistrza, macie się do nas dołączyć!

Usłyszawszy to Karkan, zawołał do swoich żołnierzy…

— Słyszeliście! Pakować sprzęt! Mój oddział idzie ze mną i płyniemy od razu. Drugi oddział, Fragyda, niech pakuje sprzęt i niech dołączy do nas! Już! Już!…

Wojownicy mrymscy zaiste zaczęli pracować jak mrówki. Po chwili oddział Karkana wypłynął na statku Thereńczyków w kierunku wroga. Statek przedzierał fale. W tym czasie załadowywano armaty, które wbrew pozorom nie były aż takie ciężkie…

W końcu plaża została opustoszała. Gdzieniegdzie leżało parę martwych żołnierzy mrymskich, których bliscy towarzysze broni opuścili. Smutne było zostać samemu, choćby będąc martwym. Śmierć chodził tak po plaży, a między jego kośćmi u nóg przewijał się piasek. Po kolei kosił poszczególnych żołnierzy, a po chwili odprowadzał dusze zmarłych. Wszyscy żołnierze jednocześnie zostali skoszeni, Śmierć bowiem był wszędzie i zawsze, przynajmniej na tym śmiecie.

Po wykonaniu pracy Śmierć oparł się o jedną ze szpiczastych skał na wybrzeżu i zaczął ostrzyć kosę ostrzałką. Uwielbiał to zajęcie, mimo że jego kosa właściwie się nie tępiła.

Mimo to wolał poostrzyć swoją towarzyszkę — jak nazywał czasem swoją kosę. A kosa jeszcze mu się przyda i będzie miała dużo pracy, zawsze i wszędzie bowiem ktoś, lub coś umiera, ale na samych wyspach będzie miał jeszcze dużo pracy…


Statek, na którym płynął chorąży Karkan, był typowy dla Thereńczyków. Widać było na nim ich dość specyficzne, orientalne szkutnictwo. Zarówno dziób, jak i rufa miały jedno piętrowe podwyższenie. Nie robiło takiego wrażenia jak u queninów, u których podwyższenia miały po trzy piętra.

Żagle thereńskiego statku były jedyne w swoim rodzaju. Zresztą każde państwo będące silne na morzu, miało czasem swój własny typ statków, ale przede wszystkim — żagli. Thereńskie łodzie na przykład miały na żaglu osadzone dwie reje na krzyż i pod skosem. Podobnie było w statkach orianckich, lecz te miały tylko jedną reję. Ogólnie statki z Wysp Orientu charakteryzowały się trójkątnymi żaglami. W przypadku Thereńczyków płótna żagli lekko na siebie nachodziły, przez co z daleka dwa trójkątne żagle miały bardziej kształt nieforemnego sześciokąta.

Na statku oczywiście było widać inne ciekawe elementy związane z Orientem. Barierki na podwyższeniach były misternie rzeźbione. Ściany podwyższeń od strony pokładu miały też dużo zdobień w mackowate wzory. Okna na armaty miały kształt smoczych lub lwich paszczy (zależy na którym okręcie).

Statki Thereńczyków nie szczyciły się wielkością, lecz zwinnością i prędkością. Na każdym ze statków, które wzięły ze sobą oddziały chorążego Karkana, były po dwa żagle podwójne i jeden żagiel pojedynczy na dziobie statku.

Łódź, na której był Karkan, była naprawdę szybka. Nie umywała się do Mrymskich, choć sam Mrymijczyk nie powiedziałby tak.

Oddział Karkana nie miał jak na razie wiele do powiedzenia. Żołnierze czekali na pokładzie, aż ich statek zbliży się do dwóch goniących za Queninami statków. Wtedy przynajmniej ci żołnierze, którzy mają kusze lub strzelby, mogliby strzelać do wroga, ale jak na razie thereński statek gonił queninów i był jeszcze daleko. Na tyle daleko, że Mrymijczykom nie opłacało się nawet ładować kusz i strzelb, choć w przypadku broni na proch zajmuje to jakiś czas.

Gdy Mrymyjczycy siedzieli więc tak bezczynnie, chorąży Karkan obserwował biegających żołnierzy thereńskich. W większości mieli ciemną karnację, ale niektórzy mieli jaśniejszą karnację i lekko skośne oczy. Mieli nietypowo (z perspektywy Mrymijczyka) długie włosy, sięgające na styk do ramion.

Nosili na sobie typowo orianckie zbroje łuskowe, ale na lewym ramieniu każdy z żołnierzy nosił naramiennik z Symbolem Złamanego Słońca. Spod zbroi wystawały im luźne ubrania o różnych kolorach. Na głowach tylko co poniektórzy wojownicy nosili hełmy. Hełmy przypominały o dziwo hełmy Mmrymijskie, lecz thereńskie miały jeszcze małe płyty na zawiasach zasłaniające uszy, a z przodu, do wysokości oczu twarz zasłaniała kolczuga.

I tak jak hełmy były minimalnie podobne do mrymijskich, tak język w ogóle nie był podobny.

Języki z Wysp Orientu dosyć różnią się od tych, które są w Cesarstwie. Mimo to starocesarski był powszechny na Wyspach Orientu, a to przez samych mieszkańców tych ziem. Zależało im bowiem na handlu z ludźmi z północy, a nie było lepszego sposobu na dogadanie się z nimi niż nauczyć się starocesarskiego…

Tymczasem statek Thereńczyków zbliżał się coraz bliżej do dwóch statków ich rodaków i do gonionego statku queninów. Karnak z ciekawości popatrzył, czy jego drugi oddział też już do nich płynie. Wszedł na podwyższoną rufę. Tak. Jego drugi oddział, „oddział” Fagryda już ku nim płynął.

Karkan poczuł pewnego rodzaju wojskową radość. Miał bowiem okazję zobaczyć może nawet koniec wroga, którego ścigał i próbował zniszczyć od ponad trzech miesięcy…

Nagle jego zamyślenie przerwał jakiś głos, który dobiegł od jego prawej strony…

— Jest pan przywódcą tego oddziału? — spytał głos.

Chorąży spojrzał na zadającego pytanie. Był nim ten sam człowiek, który zawołał ich na swój statek.

— Tak. Jestem chorąży Karkan, w służbie Białej Korony i Wielkiego Burmistrza — powiedział dumnie Karkan.

— Ja jestem Pyrcydes, kapitan „Srebrnego Węża”, kapitan Floty Państwa Thereńczyków — przywitał się kapitan statku.

— Lepiej się szykujmy do ataku — rzekł kapitan — Jesteśmy już praktycznie przy statku queninów. Trzeba przygotować się do abordażu.

Karkan wręcz zbudził w sobie złość do queninów, słysząc te słowa. Na powrót zaczął myśleć tylko o walce, potyczce…

Sam potem się dziwił, czemu tak zażarcie chciał walczyć.

Minęło już południe, choć nie było tego widać po słońcu, albowiem jeszcze było wysoko na nieboskłonie. Nadal było jasno, wiatr wiał, fale były rozdzierane przez kadłuby statków… Trzy statki Thereńczyków podpłynęły bliżej do statku queninów. Z tyłu, za nimi, płynął też czwarty.

Rozpoczęła się walka. Thereńscy strzelcy armatni naładowali armaty i wystawili je z okien burty statku. Na pokładzie szykowano liny z hakami i drewniane pomosty służące do najzwyklejszego w świecie utworzenia mostu między dwoma statkami. Naszykowano też drabiny, pokład statku queninów bowiem zasłaniała wysoka ściana. Ładowano także spore klocki drewna do małych, jedno osobowych balist. Owe balisty były typowe dla Thereńczyków. To ponoć oni je wynaleźli i często wykorzystywali. Nie miały może mocy takiej, jak działa, ale idealnie nadawały się do szybkich „szarż” statku na załogę wrogiej jednostki.

Thereńczycy latali w te i nazad, Mrymijczycy zawczasu przygotowali swoją broń i czekali, aż kapitan (który miał niejako zwierzchnictwo nad Karkanem) wyda rozkaz ataku. Bądź co bądź to był jego statek.

W końcu wszyscy ustawili się na swoich stanowiskach, na schyłku, kucając przez drewnianą, zbrojoną ścianą pokładu, pełniącą zarówno rolę zwykłej barierki, jak i tarczy, bądź zasłony przeciwko atakom wroga.

Dwa statki Thereńczyków były ustawione wzdłuż prawej burty statku queninów, trzeci zaś po drugiej jego stronie, bliżej rufy. Statek kapitana Pyrcydesa znajdował się bliżej rufy, ale po prawej stronie, wraz z drugim okrętem. Statek queninów był na tyle duży i długi, że dwa dość krótkie statki Thereńczyków zmieściły się wzdłuż jego długości.

Nie obawiano się zbytnio ataku queninów. Jakby nie było, statek wroga nie miał nawet dział. Jedynym więc zagrożeniem był ewentualny atak samych queninów, którzy wdarliby się na pokład jakiegoś ze statków.

W końcu zapadła całkowita cisza przerywana tylko pojedynczymi jękami ptaków morskich przelatujących tu i ówdzie. Tylko fale nieustannie szumiały w tle.

Z perspektywy pokładu statku Thereńczyków nie było nawet widać pokładu queninów. Był on prócz tego, że wyżej, ale do tego też zasłonięty podobną, tylko wyższą, zbrojoną ścianą.

Kapitan patrzył na wszystko od strony steru, przy którym stał jego bosman. Kapitan Pyrcydes planował jeszcze ostatnie szczegóły.

W końcu wydał rozkaz…

— Rzucić haki!

Żołnierze odpowiedzialni za haki rzucili w jednej chwili liny z hakami, które chwyciły się szczytów ściany pokładu wroga.

Podobnie uczyniono na reszcie pokładów. Jakby nie było, kapitanowie słyszeli się z tej odległości, a że kapitan Pyrcydes był tak zwanym „starszym kapitanem”, czyli dowodzącym resztą kapitanów na innych statkach, to wszyscy go słuchali.

Gdy statki były od siebie na odległość dziesięciu łokci, a zatem około trzech metrów, kapitan czekał na odpowiedź wroga.

Queni jednak nic nie czynili. Jakby nie było ich na statku.

Po chwili kapitan krzyknął…

— Do abordażu!!

Wnet żołnierze zerwali się z bojowym okrzykiem. Thereńczycy wyjęli swoje specyficzne, podobne do chudych tasaków miecze i zaczęli ustawiać drabiny i pomosty. Strzelcy z Mrymii ładowali kusze, Thereńczycy obsługujący balisty wyczekiwali, aż pojawi się wróg, strzelcy armatni zaś szykowali się do pierwszej salwy. Kapitan Pyrcydes bowiem chciał zająć przeciwnika walką na pokładach, a w międzyczasie niszczyć burty statku strzałami z armat. Był tu stary sposób na walkę, a o ironio, zapożyczony od queninów.

Wojownicy nadal krzyczeli i już postawili pierwsze drabiny. Już się na nie wspinano, gdy niespodziewanie stało się coś, co pogrzebało morale większości żołnierzy.

Nagle, powoli, jak gdyby z melancholią, w burtach statku zaczęły otwierać się okna dla armat. Wszyscy zastygli i patrzyli z niedowierzaniem. Nie tylko okazało się, że statek miał wrota dla armat, ale misternie ukryte i wtopione w jego burty, a do tego armat było tyle, ile miały łącznie wszystkie trzy statki Thereńczyków! Działa wręcz nie mieściły się w burcie — tak gęsto były „upchane”. Dział były dwa rzędy, a w każdym rzędzie armaty ciągnęły się po całej długości burt. Z przodu i z tyłu też były ulokowane działa, i to na platformach, dzięki czemu można było dogodnie skierować je, w co się tylko chciało.

Cóż więcej pisać… Nagle, niczym uderzenie piorunu, rozległ się niesamowity huk. Jęk i krzyki załóg zostały przytłumione, przyduszone hukiem i wręcz ścięte przez ścianę lecących kul armatnich. Dolne pokłady i część pokładu jako podłogi statku zostały rozryte przez metalowy grad.

W końcu w uszach każdego żyjącego żołnierza została tylko cisza i dzwonienie. Wokół rozpostarł się gęsty, siwy dym.

O dziwo, nawet dużo załogantów przetrwało, a najwięcej na statku kapitana Pyrcydesa.

Wszyscy Thereńczycy i Mrymijczycy padli, a słysząc, że ostrzał zakończył się jedną salwą, czym prędzej wstali. Nadal chcieli walczyć, choć może i stracili część chęci, jaką mieli przedtem.

Dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa walka, z której Quenini byli najbardziej dumni.

W ścianie osłaniającą pokład ich statku otwarły się otwory przypominające drzwi. Z okrzykiem walki wyszli z nich Queni, skacząc z pokładu na pokład. Niektórzy szli po drabinach, inni skakali, a jeszcze inni zajęli pozycje w owych drzwiach i zaczęli strzelać z kusz.

Thereńczycy chwycili za swe balisty, na stałe przymocowane do swych miejsc. Strzały padały bez rozkazu kapitana, który nie chcąc walczyć, stał nadal obok swego bosmana, gotowy o ewentualnego padnięcia na ziemię.

Miecze się zetknęły. Zgrzyt metalu rozbrzmiewał niczym orkiestra na pokładach statków. Niebiescy wojownicy bez trudu zgładzali swych przeciwników w pojedynkę, lecz w takim tłumie, gdy na jednego Quenina przypadało nagle dwóch żołnierzy, wtedy walka stawała się bardziej wyrównana. I tak jak Queni zadawali najwięcej zniszczenia i śmierci wrogom, gdy walczyli bezpośrednio, tak Queni najłatwiej byli gładzeni przez balisty Thereńczyków. Jeden celny strzał w klatkę lub głowę, z tak bliskiej odległości albo nokautował wroga, albo od razu go zabijał.

Najwięcej queninów ginęło, gdy przedostawali się na statki wroga, ludzie zaś — na pokładach statków. Balisty były dzielnie ochraniane przez garstkę wojowników stojących tuż przy nich zwartą formację, ale był to wstęp część bitwy morskiej, albowiem dopiero teraz, gdy wszyscy wiedzieli, co mają właściwie robić i gdzie właściwie strzelać, to dopiero zaczęła się prawdziwa walka.

Quenini zorientowali się, że największą bronią na ich żołnierzy są balisty, więc kusznicy zaczęli strzelać w obsługujących te machiny. Wojownicy nacierali też na grupki Thereńczyków i Mrymijczyków broniących balist.

Pokłady powoli stawały się czerwone od krwi. Po chwili poszła kolejna salwa z dział, los chciał, że jednocześnie z obydwóch statków — queninów i statku kapitana Pyrcydesa.

Karkan zaczął walczyć razem ze wszystkimi żołnierzami i sprawnie pokonywał z czyjąś asystą Quenina po Queninie. „Gady” czasem, o ile dzierżyły ciężką broń, to brały tak mocny zamach, że prawie niektóre z nich przewracało. Następstwem zaś zamachu na wroga, było oczywiście zmasakrowanie czasem trzech żołnierzy naraz.

Na jednym ze statków Queni natarli szczególnie agresywnie i powoli wdzierali się już na niższe pokłady. Było to równoznaczne z równie niepowstrzymaną porażką, co staranowanie statku przez inny, gdy bowiem żołnierze dostaną się na niższe pokłady, to szukają tam składu prochu, a kiedy go znajdą — to podkładają ogień.

Tak też się działo na jednym z trzech statków Thereńczyków.

Po chwili Queni dostali się do magazynu z prochem i zrobiwszy prowizoryczny lont z wysypanej „ścieżki” prochu, podpalili ją. Wszyscy czym prędzej zaczęli uciekać. Niektórzy skakali bezpośrednio z pokładu na pokład lub z pokładu na burty własnego statku.

Po chwili rozległ się kolejny potężny huk. Thereński statek mimo to nadal się trzymał i płynął. Część załogi też chciała jeszcze walczyć, lecz wtem Queniński statek wystrzelił salwę. Nie była to na tyle mocna salwa, by zniszczyć jeszcze wszystkie statki Thereńczyków, ale jeden, na którym podłożono ogień do składu prochu, wręcz rozpadł się na kawałki, jak gdyby jego części nie były pozbijane gwoźdźmi.

Kapitan Pyrcydes ze strachem patrzył, jak statek jego rodaków znika po drugiej stronie, za statkiem queninów.

Obejrzał się za siebie i z radością zobaczył, że właśnie płynie nadzieja na zwycięstwo…

Tymczasem Karkan nadal walczył zaciekle. Tak jak apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak tu, złość i agresja rosła w miarę jak pokonywał kolejnych wrogów. Może i nie zabito jak na razie wielu queninów, ale i tak ponosili ciężkie straty. Chorąży zauważył też, że wielu z jego ludzi odpierało queninów idących po pomostach.

Wokół czerech statków panował bitewny gwar. Miecze zalane we krwi uderzały o siebie. Co chwila słychać było zmęczone walką krzyki wojowników, czasem zaś jęk i okrzyki tych, którzy ze „zmęczenia” już raczej się nigdy nie obudzą. Tu i ówdzie, na jakimś z okrętów słychać było to wyzwiska i klęcia, to wrzaski, to jęki, to heroiczne słowa, głośno wymawiane i szybko tłumione przebiciem tchawicy lub płuc mieczem bądź włócznią…

Chorąży Karkan walczył tak, aż zauważył, że jakaś grupka queninów przedziera się do wejścia do podwyższonej części dzioba. Finalnie nie weszło tam dużo queninów, lecz tylko jeden — niosący małą skrzyneczkę.

Karkan domyślał się, że to najpewniej jakaś bomba, więc ruszył przez walczący tłum ze środka pokładu, na którym walczył, w kierunku wejścia. Chciał dosłownie dogonić i przebić Quenina swoją szablą. Dzięki trochę niskiemu wzrostowi i zwinności nabytej na walkach w miastach przedarł się szybko i sprawnie. Wszedł za Queninem i zaczął go gonić.


Kapitan Quen wbiegł pod pokład statku wroga. Chciał wykorzystać ową broń, ukradzioną z pałacu kupca. Można by uznać jego zachowanie za mało honorowe, ale on i inni Quenini widzieli to w inny sposób. Nie wiedział jak szybko działa broń, którą niósł. Może mogłaby go nawet zabić tuż po otwarciu? A zresztą przedarcie się przez istną masę wrogów i dostanie się pod pokład ich statku, też było wyczynem.

Quen zszedł tylko pokład niżej. Zobaczył, że po zejściu ze schodów akurat trafił na dwóch żołnierzy niosących po jednej kuli armatniej. Najwyraźniej przy jednej lub dwóch z nich zabrakło kul, więc ponie poszli. Quenin nie zastanawiał się długo. Wziął skrzynką pod pachę i dobył swój miecz. Quen chciał zachować resztki honoru w walce, dlatego pozwolił przeciwnikom dobyć własnej broni.

Jeden z nich rzeczywiście puścił trzymaną kulę i jak gdyby odruchowo chwycił za swój specyficzny, thereński miecz. Quen już chciał zawalczyć, gdy drugi żołnierz, młodszy od swego towarzysza zawołał do innych strzelców armatnich i żołnierzy…

— Jeden z nich tu wlazł! Do broni!

Quen nie przejął się brakiem honoru przeciwników. Skoro chcą walczyć nieczysto, to tak będzie z nimi walczył.

Quenin zamachał mieczem z całej siły. Miecz przeleciał przez plecy młodszego thereńczyka z chrupnięciem przerywanego kręgosłupa. Drugi przeciwnik obronił się mieczem. Po chwili Thereńczym skulił się lekko i chciał zadać cięcie po rękach. Quen jednak wcześniej machnął z impetem. Krótkie cięcie prosto w szyję wojownika. Ten padł, trzymając się do ostatniego tchu za prawą stronę szyi.

Wkrótce z korytarza, na którym stały armaty wybiegło jeszcze paru żołnierzy. Quen usłyszał też z tyłu czyjeś szybkie kroki.

Quenin lekko osaczony przez wrogów pchnął pierwszego z brzegu, biegnącemu ku niemu Thereńczyka, który powalił sobą samym swoich towarzyszy.

Quenin pobiegł drugim korytarzem, który leciał przez całą długość statku. Pełnił on chyba prędzej rolę otwartego magazynu niż przejścia do innych pokładów, magazynów, czy kajut.

Po chwili biegu quenin ujrzał za sobą goniącego go Mrymijczyka.

Quenin biegł dalej, a zobaczywszy otwór w podłodze, prowadzący do niższych pokładów, wskoczył do niego i pobiegł dalej, lecz w przeciwną stronę niż biegł wcześniej, dla zmylenia goniącego go.

Karkan biegł, ile miał tchu. Chciał się zmierzyć z „gadem”. Przez to ile czasu spędził, walcząc, stracił żołnierzy i przez to, że wtedy jego żołnierze chybili i nie trafili w beczki z prochem — przez to wszystko chciał dopaść każdego Quenina, który mu się napatoczył. Ten delikwent szczególnie go rozjuszył, chciał zrobić bowiem zapewne to samo, co Karkan chciał zrobić statkowi queninów — wysadzić go od środka.

Chorąży skoczył do dziury za „gadem” i w pierwszej chwili chciał biec na wprost, ale wtedy usłyszał dźwięk wybijanych desek, lecz ów dźwięk dochodził zza jego pleców. Dopiero wtedy doszło do niego, że quenin pobiegł w przeciwnym kierunku. Ruszył za nim, już trzymając szablę tak, by być gotowym do cięcia.

Quenin w tym czasie pobiegł wzdłuż korytarza, wzdłuż którego były kajuty i magazyny. Było to idealne miejsce, ale postanowił biec dalej, do końca korytarza, gdzie miał dwa ujścia — w lewo i w prawo. Biegnąc, zerknął za siebie — Mrymijczyk gonił nadal i już jak gdyby chciał się z nim mierzyć. Quenin tylko się uśmiechnął kącikami dzioba.

— „Skoro oni nie są honorowi, to ja też nie będę”. — pomyślał.

Pobiegł tak, jak postanowił, do końca i potem w prawo — po stornie statku, po której był jego statek.

Tuż po skręcie zauważył dwie bardzo dobre rzeczy. Pierwszą z nich było to, że bliżej rufy, a zatem i jego, działa wroga zostały zniszczone. Dopiero dalej stały nienaruszone działa i klęczący przy nich strzelcy armatni. Bliżej jego zaś było pusto, a w ścianach korytarzu, po stronie kajut i magazynów były dziury. Quen kopnął parę razy w największą i najbliższą z nich parokrotnie, by ją powiększyć. Deski ustąpiły i w ostatniej chwili chciał wepchnąć skrzynkę…

Zza zakrętu wypadł chorąży Karkan i spostrzegłszy wstającego Quenina, nie czekał i machnął w jego kierunku szablą. Źle wymierzył — nie dosięgnął go. Chciał zadać sztych, ale quenin odsunął się i zrobił „korkociąg” swoim mieczem o szablę Karkana. Szabla omal nie wymsknęła się chorążemu z dłoni. Wyrwał klingę z obrotów przeciwnika i zadał szybki sztych, po czym cięcie na wysokości klatki piersiowej. Jego szczęście, a pech Quenina chciało, że quenin akurat wtedy się przekrzywił, bo sam chciał zadać pchnięcie. Wystawił nieosłonięte ramię na klingę wroga. Krew Quena trysnęła lekko na ścianę. Wycofał rękę i miecz. Na chwilę obydwoje zamarli.

Wśród wszystkich jęków, wrzasków, strzałów, dźwięków rozciąganych i puszczanych cięciw, wśród świśnięć lecących strzał i lejącej się krwi, na pokładzie statku, na którym byli Karkan i Quen zapanowała swoista cisza. Cisza to była dziwna, wszystko bowiem wokół było głośne… ale Quenina i Mrymijczyka otoczyła swoista bańka czasoprzestrzenna — nic się nie liczyło, oprócz zwycięstwa w tej walce, dowolnym sposobem.

— No, no, gadzie — powiedział nakręcony tym wszystkim chorąży — dużo, żeś chciał, ale ci się nie udało, jak widzę…

Karkan bowiem widział w ręku Quenina skrzynkę, którą wcześniej miał pod pachą.

— Uwierz, gadzie, że naprawdę chciałem cię dopaść, choć nawet nie wiem, coś narobił moim lub Thereńczykom wcześniej…

Tu quenin spojrzał na Karnana w jakiś dziwny sposób. Sam chorąży nie mógł tego opisać. Jak gdyby Karkana opanował paraliż, nie mógł się ruszyć, ale sam nie wiedział, czy to z nerwów, czy to przez jakieś dziwne sztuczki Quenina.

— No, dawaj! Dawaj, psie nie my…! — krzyknął Karkan, lecz wtem urwał. Dostał bowiem skrzynią prosto w szczękę. Quenin już chciał przebić swego już znienawidzonego przeciwnika, lecz wtem rozległ się jakby dźwięk uderzenia o siebie dwóch dużych rzeczy…

Był to czwarty statek Thereńczyków. W końcu dopłynął i to nie wbyle jaki sposób, ale uderzając dziobem o rufę statku queninów.

Wszyscy niebiescy wojownicy zerwali się do odwrotu. Na statku nie był tylko proch, prowiant czy jakieś zgrabione rzeczy. Było tam też dużo queninów, którzy byli wcześniej ciężko ranni. Oprócz tego na statku zostali jeszcze młodsi Quenini, którzy z racji wieku nie mogli walczyć. Ojcowie, krewni i inni Quenini pobiegli na swój statek, obawiając się, że mógł on zostać uszkodzony od strony rufy.

Queni wycofali się, poprzecinali liny z hakami, pozrzucali pomosty i drabiny i odpłynęli, kończąc wszystko ostatnią salwą ze swych armat w tejże bitwie.

Quen zdążył w ostatniej chwili. W duszy westchnął. Równie ciężkiej, ale i dobrej walki nie stoczył od dawna. Dziękował też wszystkim bogom, w których wierzył, że zdążył włożyć broń do dziury w ścianie statku. W skrzynce bowiem, którą niósł, była mniejsza skrzynka, wykonana o dziwo z grubego papieru i metalowych prętów. Tę mniejszą zdążył wsadzić, a większą posłużył się potem w walce.

Z uznaniem popatrzył na skrzynkę nadal trzymaną w jego ręce. Wziął ją potem do swojej kajuty i zostawił na pamiątkę.

Queni odpłynęli dalej, statki Thereńczyków zaś mocno uszkodzone wolały odpuścić walkę.

Statek wroga Mrymijczyków i Thereńczyków też był podniszczony, więc też będą musieli jakiś czas płynąć wolniej i ostrożniej. Pyrcydes uznał, że i tak ich dogonią.

Rozdział V
Ziarno zemsty i zdrada

*

Jedną z cech braterstwa

jest zazdrość

Rywalizacji zaś —

— wzajemny respekt

*


Chorąży Karkan zaczął się budzić. Dziwnie bolała go zarówno głowa, jak i szczęka i lewy policzek. Z każdą chwilą widział lepiej przez otwierające się mozolnie oczy. Co chwila drętwiał mu też bardziej policzek. Dopiero gdy jego podświadomość wyłoniła się z dziwnego marazmu, spostrzegł, co się dzieje. Stał nad nim jeden z jego żołnierzy i co chwila chciał go ocucić uderzaniem w lewy policzek.

Karkan momentalnie się zezłościł i oddał żołnierzowi z nawiązką — uderzeniem prosto w nos.

Mimo starszego wieku Karkana cios zadany w żołnierza aż go odrzucił.

Wokół niego, trochę dalej, stali to żołnierze z jego oddziału, to Thereńczycy.

— I co się gapicie!? — zakrzyknął po mrymsku chorąży do swych żołnierzy — Daliście, żeby ta łajza mnie biła po mordzie!?!

Wszyscy w lekkiej panice spojrzeli po sobie, a podwładny chorążego odrzekł za całą resztę…

— Panie, już mieliśmy go chwycić, ale pan wtedy się obudził…

Karkan sam nie wiedział, czy to od dostania skrzynką w szczękę, czy to od lania go po twarzy, a może od niewyjaśnionego jak dotąd bólu głowy, ale zignorował kretyńską odpowiedź swoich żołnierzy i rozkazał…

— Nauczcie tego „chłopca” manier. Weźcie go i dajcie parę batów, proszę — powiedział chorąży takim tonem, jakby prosił o herbatę w związku z jego bólem głowy.

Żołnierze wykonali rozkaz bez zawahania się, biorąc „winnego” poza pokój, w którym przebywał chorąży.

Po chwili do rannego przyszedł kapitan Pyrcydes.

— Jak się pan czuje? — spytał bardziej jakby urzędnik w biurze, niż towarzysz broni, jakim w pewnym sensie był kapitan.

— Głowa, szczęka i lewy policzek mnie bolą — odparł Karkan, chwytając się za głowę — Ale bywało gorzej — dodał.

— Yhm… — odrzekł na to kapitan — Gdy pan poczuje się lepiej, proszę przyjść do mnie do kajuty, chciałem z panem porozmawiać — powiedział Pyrcydes, po czym większość Thereńczyków wyszła wraz z nim. Zostali tylko żołnierze Karkana, których i tak wypędził, „grzecznie” tłumacząc, że chce odpocząć w samotności.

Gdy odpoczął dostatecznie dobrze, było to już dobrze po południu, poszedł szukać kajuty kapitana Pyrcydesa.

Idąc przez pokłady statku i wychodząc na zewnątrz statku, widział, ile szkód wyrządzili Queni. Co prawda tylko lewa strona okrętu ucierpiała, ale szkody były poważne. Przez niektóre dziury w kadłubie wlewały się co wyższe fale, jeden z żagli był złamany, a sam pokład statku miał parę sporych dziur, w które może i nie dało się wpaść, ale można było zahaczyć czubkiem stopy lub bez problemu włożyć ją do dziury.

W końcu błądząc i chodząc jak półżywy, Karkan usłyszał kapitana, który akurat odezwał się zza jego pleców. Stał na podwyższonej rufie…

— Proszę wejść — powiedział, już schodząc ze schodów i wskazując na drzwi w podwyższonej rufie, które mieściły się między schodami na podwyższoną rufę.

Karkan powoli wszedł do kajuty kapitana, a praktycznie tuż za nim wszedł sam kapitan.

Kajuta była dość elegancko ozdobiona i wyposażona. Na środku kajuty stało szerokie biurko, przy nim fotel, za nim zaś było parę sporych okien. Przy wszystkich ścianach znajdowały się półki, szafki i kredensy to z różnymi narzędziami do wyznaczania położenia na mapie, to strzelby lub szable ozdobne, to całe rulony map. Szczególnie zwracał na siebie uwagę jeden przedmiot — mały model całego Świata Wieży wykonany z drewna. Przedstawiał on Wieże, a na poszczególnych wysokościach Wieży były drobne, pozłacane napisy mówiące o nazwie świata, na konkretnym „piętrze”. A zatem najniżej był Świat Piekieł, wyżej Świat Toni, wyżej Świat Żywych, najwyżej Świat Niebios. Wszystkie napisy o dziwo nie były po Thereńsku lub jakimś z miejscowych języków. Były po starocesarsku. Do modelu Wieży były przymocowane złotawe druty i paski. Na drutach były osadzone modele trzech księżyców i słońca, na jednym zaś pasku, w formie pierścienia, były powypisywane dziesięć miesięcy roku, a na drugim — dziesięć znaków zodiaku.

— Ciekawy, nieprawdaż? — powiedział kapitan, raz patrząc kątem oka na chorążego patrzącego na model, to raz patrząc na sam model.

— Tak — przyznał Karkan, choć model go szczególnie nie zaciekawił. Bardziej interesowały go, mówiąc szczerze, szable i ozdobna broń leżąca na stojakach, będących na półkach. Sam nie wiedział, czemu tak długo patrzył na ów model…

— Jego historia jest dość zawiła — zaczął mówić kapitan — Wziąłem go jako łup, gdy jeszcze robiłem jako młody korsarz. Hejnowski kupiec, którego wtedy wzięliśmy w niewole, powiedział, że model ten kupił od wybitnego złodzieja, który z kolei ukradł go jakiemuś… — tu Pyrcydes zastanowił się, przykładając pięść do ust na znak tego, że próbuje sobie przypomnieć — … jakiegoś tam czarodzieja. I tak czy owak, puściłem kupca, który w ramach podziękowania oddał nam całą zawartość swej kajuty bez żadnych dyskusji, czy konwenansów. Nie chciał bowiem trafić do więzienia za…

Kapitan mógłby tak ciągnąć, ale Karkan chamskim i nagłym zwrotem mu przerwał. Pyrcydes mógłby tak opowiadać naprawdę wiele ze swoich historii…

— A te bronie, skąd pan je ma? — spytał bardziej tym zaciekawiony Karkan.

— Każdą za coś innego. W moich, a właściwie tych stronach, w Therenii przyznaje się najczęściej pistolety za zatopienie jakiejś dużej liczby statków lub po prostu za zniszczenie jakiegoś jednego, ale ważnego. Szable zaś przyznaje się za przejęcie statków — za abordaże…

— Więc rozmawiam z istnym pogromcą mórz — zażartował Karkan — Widzę, że ma pan całą masę szabli. Musiał pan ciężko walczyć podczas wielu bitew morskich…

— Nie, tak naprawdę to tylko parę razy walczyłem wprost — odparł kapitan.

Słowa te zdziwiły trochę chorążego swą szczerością…

— Otóż — kontynuował Pyrcydes — ja najczęściej tylko wydaję rozkazy. To żołnierze walczą. Ja jestem ręką, a oni moim mieczem…

Karkana trochę zgorszyły fakty, o których dowiedział się o kapitanie. Przez chwilę myślał, że rozmawia z godnym siebie obcokrajowcem (u Mrymów to bardzo rzadkie przekonanie). Teraz zaś usłyszał, że właściwie wszystkie jego największe osiągnięcia były zasługą tylko i wyłącznie dzięki walce swoich żołnierzy.

W Mrymii było na opak — jeśli grupa ludzi robiła coś, to cała grupa ludzi była nagradzana. Oczywiście z racji tego, że najpewniej nie wszyscy np. walczyli równie dzielnie, to nie daje im się dużej nagrody.

W rzeczywistości jednak było jeszcze gorzej dla żołnierzy, albowiem wygrani dostawali ochłapy, a nie nagrody. Często też bywało, że za przegraną, lub za dezercje choćby części oddziału, to karano cały oddział, wraz z dowódcą.

Właściwie cała polityka Mrymii opierała się na dwóch filarach — na obwinianiu wszystkich jednakowo i na nie obwinianiu jedynie kapłanów i samego Wielkiego Burmistrza.

Z tego i wielu innych powodów Mrymię uważano za absurdalne miasto-państwo, które należy zniszczyć. W ten sposób Biała Korona miała wrogów i na północy, którym była choćby Portega, oraz na południu. A największym wrogiem Mrymii na południu i najprawdopodobniej na całym Półwyspie, była Queria.

Queria była uznawana wedle mniemania i poglądów Mrymijczyków za najbrudniejsze i „najparszywsze” miasto-państwo. Uważano tak nie tyle przez to, że tak było (bo tak nie było), ile bardziej z powodu plotek sianych przez kapłanów mrymskich, a kapłan mrymski, to nie byle kto. Nie raz zdarzało się, że kapłan z byle kaprysu oskarżał kogoś o jakiś zły czyn, a tę osobę od razu karano na ulicy, choćby śmiercią.

Najgorszą rzeczą co do Mrymijczyków nie było to, jacy byli, ale to, że pod żadnym pozorem nie chcieli zrozumieć innego punktu widzenia.

Wracając jednak do kajuty kapitana Pyrcydesa i stającego w niej Karkana… W końcu kapitan powiedział, w jakiej właściwie sprawie wyciągnął chorążego z łóżka…

— Chorąży Karkanie — zwrócił się do Mrymijczyka oficjalnie — We wczorajszej bitwie zginęło wielu moich żołnierzy. W gruncie rzeczy większość załogi odpowiedzialnej za żagle i sterowanie statkiem przetrwała. Brakuje mi jednak żołnierzy, a wie pan, że w walce z Queninami statek bez żołnierzy walczących wręcz, to praktycznie pływający wrak. Dlatego, czy mógłby pan i pański oddział przyłączyć się do mojej załogi?

Karkan zastanowił się przez chwilę. Propozycja nie była zła, ale nie była też dobra. Jego żołnierze nie są przystosowani do walki na morzu. Może i wczoraj walczyli dzielnie i zabili z dwunastu queninów, ale jeden dzień na statku to nic w porównaniu do dziesiątek dni, jakie mogą minąć, zanim żołnierze zejdą na ląd. Poza tym, tyle czasu, ile spędzili na morzu, tyle samo czasu musieliby się kurować i przyzwyczajać do stałego lądu.

drugiej jednak strony chorąży przekonał się już, że tych parę dni na morzu raczej nie zaszkodzi jego wojownikom.

Karkan nadal milczał i rozważał potencjalne opcje. Chorąży nie chciał walczyć u boku, a właściwie, to nawet pod komendą kapitana, którego uznał za zwykłego oszusta, a nie żołnierza…

Finalnie o wszystkim przesądziło jedno — dalsza walka z Queninami. Mrymijczyk nie mógł sobie teraz odpuścić. Za pierwszym razem, gdy spotkał tę grupę „gadów”, omal nie wysadził w powietrze ich kordon. To jednak się nie udało.

Potem jego działa mogły mocno uszkodzić wnętrze statku, strzelając w dziurę jego pokładu. Wtedy spudłował i znów jego próba się nie powiodła. Wczoraj walczył z jednym z nich — i też przegrał!

Przez samo myślenie o tym wszystkim Karkana ściskały nerwy. Po tylu żołnierzach, których stracił w walce, miał sobie teraz odpuścić…

— „Nie” — myślał — „Nie mogę odpuścić tym stworom. Przelały czystą krew, a teraz zapłacą za to swoją krwią…”

W końcu jednak się opanował i dzięki resztce racjonalności i logiki odrzekł kapitanowi…

— Kapitanie Pycydesie, zgadzam się na to, ale pod jednym warunkiem. Po tym, jak dopłyniemy do Besar-Dakez, ja z moim oddziałem odejdziemy, a pan weźmie stacjonujących tam żołnierzy. Nie mogę stanąć naprzeciw woli dowództwa, a ci zawsze wolą, gdy mają żołnierzy pod ręką.

— A zatem dobrze! — rzekł już o wiele luźniej kapitan, wyraźnie się ciesząc — Dziękuje za to poświęcenie. Mógłbym się założyć, że w pańskiej ojczyźnie, po tej całej wojnie, przyznają panu jakiś awans, lub dadzą jakieś trofeum za zasługi…

Karkan uśmiechnął się lekko, słysząc te słowa, lecz w myślach rzekł…

— „Byle by mi nie przyznali takich nagród i nie potraktowali tak, jak ciebie, gnido…”

Tak jak ustalili dowódcy, tak też zrobili. Tymczasem trzy ocalałe po walce statki Thereńczyków skierowały się ku jakiejś wyspie. Thereńczycy bowiem chcieli tam bezpiecznie i pewnie zakotwiczyć się na dobrze widocznej z pokładu mieliźnie.

Tego dnia nie wiele już się działo. Wszyscy odpoczywali jeszcze po trudach wczorajszej bitwy. Wbrew pozorom, nie tylko żołnierze w niej walczyli. Majtkowie odpowiedzialni za sterowanie statkiem, korygowanie żagli, olinowanie… wszyscy Thereńczycy odpowiedzialni za to też walczyli podczas bitwy, jak zresztą podczas każdej. Muszą bowiem zawsze być gotowi, by rozwinąć lub zwinąć żagle, opuścić kotwicę w odpowiednim momencie, dostarczyć kule i proch do strzelających do armat wroga… To wszystko było niezbędne do wygrania, a zarazem miało być gotowe ot zaraz, gdy kapitan wydał taki rozkaz. Dlatego też, wszyscy, nawet ci niepozorni żeglarze, też odpoczywali, o ile mieli na to czas. Musieli przecież korygować wszystko, by bezpiecznie dopłynąć, choćby do tej wyspy, w której kierunku zmierzali.

Kapitan Pyrcydes w tym czasie przeglądał mapy. Miał przy sobie potrzebne do wykonywania różnych pomiarów przyrządy, które były właściwie niezbędne do płynięcia w kierunku, w którym się chciało płynąć. Bez nich, teoretycznie, statek Pyrcydesa i płynące za nim dwa statki, mogłyby przez dłuższy czas pływać w kółko, bo nie wiedziano, gdzie w ogóle są i gdzie dokładnie płyną…

Pyrcydes mierzył, obliczał, porównywał wyniki… W końcu doszedł do wniosku, że statek queninów musi być w promieniu półtora mili thereńskiej. Skoro o taką odległość mogli maksymalnie odpłynąć, to były tylko dwie możliwości, gdzie mogli popłynąć. Najpewniej, tak jak Thereńczycy, popłynęli na mieliznę. W okolicy półtora mili thereńskiej były tylko trzy wyspy i jedna wielka mielizna. Do mielizny Queni nie mogli płynąć, bo tam na pewno by ugrzęźli, a to byłby ich koniec. Nie ma łatwiejszego celu niż statek, który wpłynie na mieliznę.

Pozostawały trzy możliwości i trzy wyspy.

Tu Pyrcydes zastanowił się czysto logicznie, według siebie patrząc…

— „Do tej wyspy, nam bliższej, na południowy-zachód, nie mogli płynąć. To byłoby zbyt ryzykowne, zbyt blisko nas. Do drugiej wyspy, bardziej na wschód, mogli popłynąć, ale tam właśnie zmierzamy, ale gdyby tak było, to zobaczyliśmy ich tam płynących. A skoro ich tu nie ma, to popłynęli dalej na zachód, ku najdalszej wyspie w granicach terenu o promieniu półtora mili thereńskiej. Czyli to tam popłynęli. Ja, przynajmniej tak bym zrobił…”


Następne dni mijały właściwie na niczym. Dobito do mielizny, gdzie bezpiecznie można było zacząć naprawy. Statki z Orientu miały specjalne pomieszczenie, w którym wyrabiano deski ze ściętych, nie za dużych drzew. Warsztat był właściwie niezbędny na każdym statku, bo miasta i miasteczka portowe najczęściej nie mogły naprawiać statków. Poza tym większość z tych portów była po prostu koloniami różnych miast-państw z Cesarstwa Dzielnicowego, które czasem ograniczały się do małych wsi i dużych plantacji przypraw, korzeni i innych roślin z orientu.

Dlatego właśnie statki z Wysp Orientu miały takie wyposażenie, by same mogły się naprawiać. Wystarczyło popłynąć na wyspę, ściąć dwie, trzy palmy, pociąć na mniejsze odcinki i przetransportować na statek szalupami. W warsztacie paru żeglarzy wykwalifikowanych do tego obrabiało kawałki drewna i powstawały deski na statek.

Z wyjątkiem prac naprawczych nikt nic nie robił. Mrymijczycy spali, thereńscy żołnierze czyścili pokład, a majtkowie regulowali wszystko, co uważali za niedociągnięte i jako jedyni na całej trójce okrętów chodzili szybkim krokiem.

Kapitan Pyrcydes zamknął się w swojej kajucie i tam właściwie tylko spał. Wejść do niego mógł jedynie bosman, który meldował o wszystkim, co już wykonano.

Karkan zaś… no cóż, zagłębiał się w swoją nieustającą chęć dopadnięcia queninów. Spędził już około dwóch miesięcy na wyspach i coraz dziwniej się tu czuł. Wszędzie widział nieład, bajzel, brud, brak jakichkolwiek zasad moralnych, a to wszystko oczywiście opierane na poglądach mrymskich. Gdzie nie poszedł, to trafiał albo na „brudne” miasta i miasteczka portowe, dowódców ze splamionym honorem lub queninów. Przez ostatni czas miewał też dziwne odczucie, że nie wiedział, co z tych trzech jest gorsze. Miejscowi i ich miasta czasem gorszyły tak Karkana, że chciał interweniować, gdy widział w nieład, ale wtedy, za każdym razem, jakimś cudem przechodziła obok niego straż thereńska, pilnująca wszystkich miasteczek i kolonii. Wtedy, w ostatniej chwili się opamiętywał. Z drugiej strony, czy walczenie z Queninami było lepsze, od przebywania w „brudzie”? Czasem czuł, że tak, ale gdy dochodziło do walki i ginęli jego ludzie, „czysta krew” się przelewała, to zmieniał zdanie. I tak na okrągło, przez ostatnich parę tygodni.

— „Ahhh… Na boga Marama, żeby tak można było uciec jakoś z tego cholernego „oblężenia”. Z jednej — „gady”, z drugiej — burdel. A ja ściśnięty pomiędzy nimi… Żeby tak była jakaś trzecia droga, którą można by było podążyć…”

Tak chorąży dwóch oddziałów zastanawiał się i już wtedy, nie podświadomie, w ciemności nieoświetlonej przez światło jego „Mrymijczyskości” części charakteru, klecił plan…


Dni minęły, jak z bicza strzelił, choć gdy owe dni trwały, dla niektórych były niczym lejąca się krew z nosa. Czwartego dnia naprawiania statku, Thereńczycy postanowili odpłynąć na zachód, by dogonić wroga. Może i statek queninów był szybki, ale nie tak jak thereńskie „motyle”.

Żołnierze trochę ożyli na duchu z powodu ruszenia się wreszcie z miejsca. Teraz jednak mieli inne zmartwienie, które wisiało nad nimi niczym fatum — kolejna walka z Queninami, ale mimo niepokoju wśród załogi, ich dowódcy nie przejmowali się następną bitwą morską, jaka mogła nastąpić. Starszy kapitan Pyrcydes, którego słuchali się dwaj pozostali kapitanowie, nie mogli się mu sprzeciwić. Kapitan właściwie cały czas spędzał zamknięty w kajucie, sprawdzał mapy i jaki kurs najlepiej obrać. Nie zależało mu na walce. Wychował się, będąc korsarzem i nigdy nie zmienił swojego stosunku i do prawa i do ryzyka. Prawo, jak każdy rodowity korsarz (miał bowiem ojca korsarza) traktował prędzej jako sugestie. Za łamanie tych „sugestii” jego stryj, brat jego ojca, został ścięty, całą rodzinę zaś poszukiwano. Pyrcydes sam się czasem śmiał w duszy, jak to czasy się zmieniły. Dawniej za korsarstwo karano śmiercią, a zaledwie dziesięć lat temu rodowity korsarz, który kontynuował swój rodzinny zawód, został zwerbowany do Floty Thereńskiej, tej samej, która lata temu ścięła jego stryja.

Pyrcydes sam nie wiedział, właściwie jakim cudem znalazł się w położeniu, w jakim był. Można by rzec, że Pyrcydes miał tylko jedną, korsarską cechę, która być może zagwarantowała mu sukces, jaki odniósł w życiu — była nią arogancja. Dokładniej rzecz ujmując arogancja tegoż rodzaju, że Pyrcydes niezależnie od tego, kto przed nim stał i co mu kazał, zachowywał spokój. Ów spokój brał się z tego, że korsarz nie przejmował się tym, co go nie skrzywdzi fizycznie.

Z kolei inni odbierali spokój bijący od kapitana jako oznakę doświadczenia, pewności siebie, a niektórzy bardziej naiwni myśleli, że Pyrcydes jest wręcz przyzwyczajony do walki. Tak oczywiście nie było, sam kapitan o tym wiedział.

Rodowity korsarz, późniejszy kapitan, a w końcu starszy kapitan, mało kiedy walczył i gdy był kapitanem, i gdy był jeszcze korsarzem. Tylko raz zabił człowieka, a stało się to w barze. Pewien żeglarz zaczepił Pyrcydesa, gdy ten, po wielodniowej przeprawie przez morze i trzy sztormy, odpoczywał w owym barze. Ówczesny korsarz, trochę upity, odciął pijakowi rękę i przebił go na wylot swoją szablą.

Wracając jednak do ówczesnych dni, kapitan Pyrcydes nie wyrywał się, ani do ciężkiej pracy, a co dopiero do walki.

Chorąży Karkan zaś, pogrążony był w rozterkach, które gnębiły go niczym ból zęba. Ciągle siedziała mu w głowie tylko jedna myśl — zabić queninów. Z dnia na dzień coraz bardziej chciał wrócić do domu, mieć spokój i zarobić jakiekolwiek pieniądze za odniesione sukcesy.

Tuż po przypłynięciu na Wyspy Orientu, oddział Karkana zmasakrował jedną grupę „gadów”. Pamiętał, jakby to było wczoraj, że powiedział: „To znak, że Mrymia zwycięży, a my wraz z nią”. Jak gdyby bogowie pecha i ironii to usłyszeli, po tym jego oddział miał coraz gorzej. Może i mocno uszkodzili parę niewspółpracujących ze sobą grup queninów, ale proporcjonalnie do żołnierzy Karkana, to on tracił więcej ludzi. Ostatnio, gdy pogrążył się w jakieś dziwne myśli, policzył, że z jego początkowego oddziału zostało tylko dziesięciu wojowników. Reszta była żołnierzami dołączonymi z innych oddziałów lub wydalonych z nich. Było też paru ochotników, których wzięto w jednej z Mrymijskich kolonii.

A skończenie tego wszystkiego zależało od jednego — pozbycia się queninów z Wysp Thereńskich… Choć po głowie chorążego plątała się zgoła inna myśl na zakończenie swego nieudolnego losu…


Tymczasem, po pięciu dniach od wrzucenia, tajemnicza broń chyba budziła się do życia. Zanurzona w mroku niższego pokładu, który był jednym, dużym pomieszczeniem z balastem, czekała, aż nadejdzie odpowiedni moment. Jak na razie z papierowego pudełka, już przegniłego od wilgoci, która dostała się dziurami w poszyciu statku, zaczęło coś wyłazić. Powoli, powoli, pośród ciemności, niczym w Toni Świata Wody, zaczęło się coś wyłaniać. I tak jak z Toni wyłaziły na światło dzienne istoty niewyobrażalne, paskudne i dziwne… tak też tu, powoli coś wychodziło. A tym czymś, było istnym mordercą, bestią i istotą bez skrupułów. Coś wyłażące z pudełka nie miało uczuć, rozumu, ani pewnie nawet charakteru. Miało tylko instynkt, gdzie ma iść swymi kończynami i co ma robić.

I tak wśród mroku i dźwięków to skrzypiącego kadłuba, to szumiących fal coś czyhało, by w końcu zabić…


Dzień następny zaczął się dość intensywnie i gwałtownie. Wszyscy oprócz trzech żeglarzy, którzy pełnili tej nocy wartę na każdym ze statków, jeszcze spali. Zresztą, po całej nieprzespanej nocy żeglarze na warcie też już trochę zaczynali przysypiać. Stan czujności wartowników pogarszało samo wschodzenie słońca. Widząc bowiem już bliską nadzieję na zakończenie męki, jaką było czuwanie przez całą noc, żeglarze byli tym mocniej morzeni przez sen.

Słońce już w całości wyłoniło się zza widnokręgu, gdy nagle wydarzyła się dziwna rzecz. Może nie tyle, wydarzyła się dziwna rzecz, ile prędzej rozbrzmiała na całych dwóch statkach.

Na statku Pyrcydesa rozległ się przeraźliwy krzyk. Wszyscy załoganci wystraszyli się dziwnym wrzaskiem. Dobiegał on z pokładu, na którym żołnierze mieli swoje kajuty.

Chorąży Karkan automatycznie pobiegł sprawdzić, co się dzieje. Nie musiał biec zbyt długo. Po przebiegnięciu korytarza i skręceniu w prawo bliżej lewej burty statku Karkan zobaczył z nieznacznej odległości zbiegowisko ludzi. Paru klęczało przed czymś, a parę osób stało i patrzyło niczym stadko żurawi nad jedną, małą rybą.

Chorąży podbiegł bliżej, a gdy stanął obok stłoczonej grupki, zobaczył zwijającego się z bólu człowieka. Dosłownie wykręcał się i wił, jakby nie miał panowania nad ciałem. Co chwila głośno wrzeszczał, mocno się kurcząc.

— No! Zawołajcie jakiegoś lekarza! — z pretensją zwrócił się do reszty załogi stojącej i klęczącej nad żołnierzem.

— Przecież jestem! — odwarknął lekarz, klęczący najbliżej cierpiącego. — Niech cała reszta się odsunie! — zawołał lekarz.

Jednak wojownicy i żeglarze opornie słuchali lekarza. Dopiero gdy rozkaz wydał Karkan, zbiegowisko rozeszło się powoli. Sam też się odsunął.

Wkrótce przybiegł też kapitan Pyrcydes. Wpadł na korytarz jakby zmieszany, a nawet trochę wystraszony…

— Na bogów — rzekł, zbliżając się krok po kroku do nadal czołgającego się i wrzeszczącego żołnierza — Co się dzieje…?

— Niech kapitan się odsunie! Nawet nie wiem, co mu dolega, a widowni tu mi nie potrzeba! — krzyknął lekarz.

Kapitan odsunął się i stanął przy chorążym.

— Lepiej chodźmy stąd — powiedział jeden z żołnierzy do majtka. Jego towarzysz zgodził się, a za ich śladem poszli wszyscy załoganci, niczym krowy idące za swoimi mądrzejszymi krewniaczkami.

Zostali tylko chorąży Karkan i kapitan, lecz i oni odsunęli się na nieznaczną odległość od miejsca, w którym cierpiał wojownik.

— Co się dzieje!? — spytał kapitan Karkana.

— Nie wiem, przybyłem chwilę przed tobą — odparł chorąży.

Z chwili na chwilę krzyki cichły i słychać było coraz słabsze uderzenia żołnierza o wszystko wokół. Był to jeden z najpaskudniejszych dźwięków, jakie można było słyszeć. Nie ma bowiem niczego gorszego niż wszystko, co związane z agonią i nieuniknioną śmiercią. Kapitan w każdym wrzasku, krzyku, kopnięciu, stuknięciu słyszał cierpienie i mękę, jaką ponosił jego żołnierz. Karkan mniej to przyjmował do siebie. Oprócz tego, że nie uważał Thereńczyków za bliskich mu, to ogólnie nie przejmował się takimi rzeczami, jakie słyszał dosłownie za rogiem korytarza. Tu obudziły się w nim przykre wspomnienia z dzieciństwa… Gdy był bowiem małym chłopcem, raz uciekł z domu i szedł ulicami Mrymii. Widział tam rzeczy tak obrzydliwe, tak gorszące i tak niszczące porządek, jaki widział, będąc dzieckiem, że do dziś nie przejmował się cierpieniami innych. Widział nie raz Mrymijczyków, którzy przesadzili z pewnymi płynami, i którzy czołgali się po ziemi i krzyczeli. Raz, będąc już starszym, widział w pewnej ciemnej uliczce, jak grupa niewolników biła swojego właściciela. Wtedy pomógł swemu rodakowi, ale sam dobrze oberwał i wtedy ludzie wrzeszczeli, krzyczeli, a jeden z niewolników, któremu odciął głowę, padł na ziemię, jeszcze wymachując rękami i kopiąc nogami.

Czy chorąży uznawał te rzeczy, które zobaczył, za aż takie złe? Nie do końca. Uważał bowiem, że każdy cierpi, tylko na własny sposób. Oprócz tego sądził, że i tak, ktoś na świecie cierpi w danym momencie, a skoro nigdzie indziej oprócz Mrymii nikt nie cierpiał, to pewnie w Mrymii znajdą się tacy, którzy będą cierpieli.

W Mrymii jednak nie było współczucia. Każdy dbał o siebie i o to, by zachować „czystość” zarówno w mieście, jak i jego okolicach.

I tak minął jakiś czas, aż krzyki i wierzganie żołnierza ustały. Tuż po tym chorąży z kapitanem statku wyszli zza rogu i szli powoli ku leżącemu już nieruchomo żołnierzowi. Klęczący przy nim lekarz powoli, jak gdyby obolały, wstał i się wyprostował.

— On…? — zaczął kapitan, pytając poprzez to, czy żołnierz nie żyje.

— Tak — odparł lekarz, nie wiedząc skąd takie pytanie.

— Co mu było? — spytał Karkan, dość zaciekawionym tonem — Wszystko wszystkim, ale nie chce, żeby coś takiego spotkało jego żołnierzy.

Lekarz tylko zrobił lekko zrezygnowaną minę, spojrzał na martwe ciało, potem z powrotem na swoich dowódców.

Cóż miał rzec? Był na statku kapitana Pyrcydesa jakiś miesiąc. Nie był nawet lekarzem wyspecjalizowanym na statki, ale zwykłym, szarym lekarzem polowym. Znał się na ranach kłutych, ciętych i trochę postrzałowych, o ile pocisk przeleciał na wylot przez daną kończynę. Nie znał się na niczym poza tym. Mimo to sprawiał specjalnie wrażenie stanowczego, z czasem wręcz chamskiego, gdy jednak patrzył na żołnierza, nie mógł powiedzieć ani słowa. W życiu nawet nie słyszał o tym, co widział na ciele martwego żołnierza.

— Ehhhh… — westchnął w końcu — Muszą panowie to zataić przed resztą załogi. Nie mam pojęcia, co mu się stało, ale wiem jedno — jeśli załoga się dowie o tym, co tu się stało, to nie będzie dobrze…

— Przecież tu było z tuzin ludzi! — powiedział Karkan.

— Wiem, ale gdy jeden z żołnierzy po mnie poszedł, to ten o tu… — lekarz wskazał ręką na wojownika — … leżał na podłodze w swojej kajucie, którą dzielił z towarzyszem, który kazał mi przyjść do niego, a gdy wszedłem do kajuty i zobaczyłem tego żołnierza leżącego na ziemi, zauważyłem to…

Tu lekarz odwinął szmatę zawiniętą wokół prawej ręki leżącego. Po tym powoli ją uniósł ku górze, by zarówno chorąży oddziału mrymskiego, jak i jego kapitan mogli dobrze zobaczyć to, co było na ręce.

Dłoń martwego żołnierza miała pręgi, czarne, średniej długości linie, które rozchodziły się od nadgarstka do palców, a gdy lekarz obrócił powoli dłoń, trzymając ją tylko dwoma palcami, tajemnicze pręgi ukazały się także po jej drugiej stronie.

Karkan i Pyrcydes patrzyli zdziwieni na rany żołnierza. Nigdy podobnej rzeczy nie widzieli.

— Dlatego — powiedział lekarz — zasłoniłem czym prędzej tę rękę szmatką…

— Ale co to w ogóle jest? — spytał z obrzydzeniem w głosie kapitan.

— Właśnie to jest najgorsze, że nie mam pojęcia. Nawet mi to niczego nie przypomina… nawet z bajek i legend — odparł powoli i z uszanowaniem kładąc flakowatą rękę na piersi żołnierza. Po tym szybkim i gładkim ruchem przymknął mu powieki, wcześniej bowiem wykrzywiony w sierp żołnierz miał wytrzeszczone oczy.

Same oczy jak gdyby obrazowały strach, jaki ogarnia człowieka widzącego samego Śmierć przed sobą.

— Więc co z tym zrobimy? Chodzi mi oczywiście o sytuacje… — spytał chorąży Karkan, poprawiając się po chwili, bo można było uznać, że chodziło mu o samo ciało zmarłego.

— Musimy to zataić, do ciała przyczepimy balast i spuścimy na dno i tyle. Nie możemy nic więcej zrobić.

Kapitan Pyrcydes spojrzał na chorążego, sam Karkan zaś na kapitana. Co mieli zrobić? Sami tego nie wiedzieli. I choć formalną władzę nad wszystkim miał właściwie tylko kapitan Pyrcydes, to jakimś cudem „dopuścił” on do siebie wpływy Karkana.

Postanowili po chwili, że zrobi się tak, jak radził lekarz, dwóm kapitanom i reszcie załogi zaś, by nie wszczęli jakichś buntów, powie się, że żołnierz od dawna chorował, lecz nie było u niego owej choroby widać. Oczywiście, by nadać całemu, przykremu wydarzeniu poważniejszego i bardziej fachowego wybrzmienia, o wszystkim opowiedział lekarz.

Wedle przewidywań, objaśnienie tego wszystkiego przez lekarza skutkowało tym, że majtkowie i wojownicy przyjęli sobie do serca słowa medyka, a zarazem ich nie rozumieli. Nawet Karkan i Pyrcydes nie wiedzieli, co czyni, że każde słowo mówione przez lekarza brzmiało tak wyraziście.


Tymczasem, wśród mroków pomieszczenia z balastem, coś, co zostało tam wrzucone, wyszło już całkowicie z pudełka. Całe pudełko przegniło, żywa broń zaś zaczęła wypełzywać, rozciągając swe kończyny, jak najdalej tylko mogła. Już dzięki niej umarł jeden z załogantów. Czy była z tego zadowolona? Jak każda broń idealna nie miała uczuć. Po prostu robiła swoje. A otwierały się przed bronią nowe możliwości, albowiem w stropie, czyli na podłodze wyższego pokładu, była dziura. Czy była to wyrwa po jakimś pocisku, czy może niedopatrzenie budowniczych statku, to i tak dla broni oznaczało to jedno — to, że może się wreszcie rozwinąć.


Była już noc. Wojownicy i żeglarze dawno spali. Jedyną nieśpiącą osobą na całym statku kapitana Percydesa był jeden z majtków, który pełnił tejże nocy wartę na bocianim gnieździe.

Z pozoru można by przypuszczać, że obowiązek majtka był wyjątkowo nudny. On sam też tak uważał i niepodświadomie powoli przysypiał. Żeglarz był za młody, by dostrzec piękno w otaczającym go krajobrazie. Wokół nie było nic oprócz toni morza i trzech statków Thereńczyków. Woda była wyjątkowo spokojna. Drobne fale opływały kadłub, trochę jak wiatr, który opływa pióra ptaka. Na nieboskłonie nie było praktycznie żadnych chmur, toteż gwiazdy i dwa z trzech księżyców odbijały się w lustrze toni wodnej, co chwila przeginającej się niczym krzywe zwierciadło. Gdyby człowiek, do tego zmorzony snem, patrzył na owe dziwne lustro wody, połyskujące światłem, tym prędzej by zasnął. Czy więc na dobre wyszło, że majtek nie patrzył w wodę, tylko nieudolnie próbował zasnąć? Tak, albowiem po chwili majtka zbudził nietypowy dźwięk. Tak jak wcześniej wsłuchiwał się w wodę, przez którą brnęły statki, tak teraz usłyszał podobny dźwięk.

Majtek otworzył oczy, zakryte już nikłym snem. Nagle je otworzył i patrzył z wytrzeszczem na to, co ujrzał. W dość dużej odległości od statków płynął statek queninów. Widać go było doskonale dzięki światłu księżyców.

Statek sprawiał wrażenie wieloryba, który jakimś cudem płynie po powierzchni wody. Inaczej wyglądał po zmroku niż za dnia. Czemu jednak statek queninów nie spostrzegł trzech statków? Dla majtka było to niewytłumaczalne, ale w rzeczywistości można było to prosto wyjaśnić. Z północy i wschodu, skąd płynęli Thereńczycy, szła burza, która czyniła powierzchnię wody w oddali ciemną jak same chmury, a że statki thereńskie płynęły od strony chmur i przez to, że nie świeciło się na nich żadne światło, to wtapiały się w mrok burzy za nimi. Tak tylko oczywiście widzieli Queni. Prócz tego statek queninów płynął na wschód, trochę skręcając na północ, a więc wartownicy niebieskich wojowników nie zwracali aż tak uwagi na to, co za rufą statku.

Normalnie, człowiek widzący tak piękną, a wręcz idealną okazję do ataku powoli zszedłby na dół, poszedł do swego dowódcy, przekazał informację o tym, co się stało, a resztę załogi powoli by się budziło, po cichu… Młody majtek jednak nie spostrzegł takiej możliwości. Od razu krzyknął do załogi…

— Kapitnanie…!

— Cicho bądź na bogów! — szepnął jakiś z żołnierzy, który nagle ni z tego, ni z owego był na pokładzie już w pełnej zbroi. Po chwili można było spostrzec, że cała załoga jest już na nogach, w zbrojach, jakby gotowa do ataku.

Okrzyk majtka zaś, jeden z Queińskich wartowników uznał za lecącą gdzieś w pobliżu mewę. Zobaczywszy niedaleko lecącego ptaka morskiego, wartownik starł wszelkie podejrzenia o czyimś głosie wśród nocnego morza.

Czemu jednak część, jak nie wszyscy załoganci, już wstali? Okazało się, że wartownik z drugiego okrętu powiadomił swojego kapitana o tym, co widać w oddali. Potem przekazano wieści na inne statki, poprzez można by rzec wręcz desperackie chwycenie się liny i przeskoczenie z jednego statku na inne. Statki były bowiem w niewielkiej odległości od siebie.

Ergo, wszystkie załogi rozpoczęły przygotowania do szybkiego i sprawnego ataku z zaskoczenia. Ładowano powoli działa, naciągano cięciwy kusz i balist, wreszcie — sprawdzano, czy miecze i szable na pewno się nie stępiły.

Zakładano hełmy, broń albo wkładano do pochw, albo trzymano już w rękach. Mrymijczycy stanęli w zwartej formacji na pokładach statków thereńskich. Nie wiadome było co prawda dla Thereńczyków, czemu Mrymijczycy tak zrobili na pokładzie statku, ale nie brali tego jakoś do serca — zajęli się swoimi sprawami. Mrymijczycy zaś utworzyli formację tylko dlatego, by żołnierze stali już gotowi do ewentualnego zaatakowania z zaskoczenia.

Praca może i wrzała na trzech statkach, ale nieprzerwana cisza mącona tylko przez morze, trwała bez ustanku. Jakby nie było jednak istniało ryzyko, że Queni wypatrzą zbliżające się statki, bardzo dobrze bowiem widzieli w księżycowe noce. Dlatego Thereńczycy nie podpływali jak na razie, by się nie wydać. Mieli tymczasem nadzieje, że statek Queniów zwolni, bo thereńskie statki nie mogły się do niego zbliżyć na tyle blisko, żeby rozpocząć choćby ostrzał z balist. Z armat zdecydowano strzelać dopiero po tym, jak wróg zorientuje się o ich obecności.

Czas upływał. Statki nadal podążały za Queninami niczym kot polujący w nocy na idącą spokojnie mysz. Choć tu, były raczej trzy koty skradające się do wielkiego szczura, który w każdej chwili potrafił mocno ugryźć.

Porzucając metafory — statki stopniowo zbliżały się do queninów, którzy jeszcze nie zauważyli przeciwników tuż za ich rufą.

Pojawił się jednak problem…

— Kapitanie! — powiedział bosman cichym głosem, zbliżając się do Pyrcydesa — Prąd nas coraz bardziej spowalnia. Możemy do nich nie dopłynąć.

Kapitan zastanowił się przez chwilę. Mieli bowiem dwie możliwości — płynąć dalej mimo prądom lub rozpocząć ostrzał już teraz. Ani jedna, ani druga opcja nie była dostatecznie dobra, by bez wahania wprowadzić ją w życie. Gdyby nadal gonili queninów, to mogliby ich nie dogonić, a gdyby zaczęli ostrzał, to istniała możliwość przegranej. We wcześniejszej bitwie bowiem kluczową rolę odegrało staranowanie od rufy statku queninów, którzy przez to odpuścili.

Teraz miało dojść do prawdziwej, honorowej bitwy morskiej, jak za dawnych czasów, gdy dopiero zaczęto stosować działa na statkach. Wtedy na jakiś czas zapomniano o taranowaniu i przyjęto nowy rodzaj walki, czyli ostrzeliwanie się z armat na odległość.

Kapitan stanął przed ciężkim wyborem. Myślał tak przez jakiś czas, aż do momentu, gdy wymyślił coś… coś, co może i nie było najlepszą możliwą opcją, ale miało przynajmniej teoretyczną rację bytu.

Pyrcydes rozkazał, by przekazano jego decyzję reszcie kapitanów. Za chwilę miała zacząć się walka.

Noc już powoli chyliła się ku końcowi. Nie oznacza to, że wschodziło już słońce, czy rozjaśniało się niebo na wschodzie. Po prostu było mniej czasu do końca nocy, niż minęło od jej początku. Statki nadal płynęły, a właściwie skradały się na okręt queninów. Los sprzyjał Thereńczykom, albowiem chmury z północy i zachodu podążały na południowy-wschód. To oznaczało, że burza goni zarówno Thereńczyków i queninów. Chmury burzowe zaś na niebie oznaczały jedną, dobrą rzecz dla ścigających statków — nie będzie światła księżyców. I mimo że sami Thereńczycy i Mrymijczycy nie będą dobrze widzieć queninów, to oni ich także, a to było lepsze niż walka, gdzie wszyscy widzą wszystkich.

Kapitan Pyrcyden rozkazał, by jeden z trzech statków, który znajdował się po lewej względem innych, popłynął bardziej na południe, czyli na lewo i żeby ustawił się do wroga prawą burtą. Środkowemu statkowi kazał ustawić się także prawą burtą do wrogiego statku, sam statek Pyrcydesa zaś będącym po prawej z całej trójki, kapitan postanowił popłynąć na prawo i ustawić się lewą burtą do queninów.

Strzelcy armatni załadowali już wcześniej armaty, toteż teraz w parach przy każdej armacie czekali, aż nadejdzie rozkaz od starszego kapitana.

Kapitan Pyrcydes powoli wtaszczył się na podwyższenie na rufie. Stanął obok bosmana trzymającego ster.

Chmury praktycznie całkowicie zasłoniły niebo. Zapadła ciemność, jaką mało kto, kiedykolwiek doświadczył. Młodym jeszcze rozmarzonym żeglarzom i żołnierzom owe mroki przypomniały bajki, jakich słuchało większość małych dzieci. Bajki i historyjki często mówiły o Toni, o świecie, który ponoć miał się znajdować w głębinach, które nigdy nie zaznały światła, od czasów, gdy Ośmiu Q stworzyło je z niczego. Historie mówiły czasem o potworach wyłaniających się ze Świata Wody, które ponoć potrafiły przegryźć statek na pół. Krążyły także legendy o stworach tak wielkich, że połykały statki. Niektórzy opowiadali też fantastyczne historie o tym, jak to pływając na statkach, widzieli to syreny wołające żeglarzy, to znowu ogony bestyj, które jak na obrazkach z bajek, tak wywijały długim cielskiem, że ich ciało przypominało pofalowany pręt.

W tej chwili, pełnej strachu przed śmiercią, żeglarze, wojownicy, zarówno Mrymijczycy, jak i Thereńczycy, widzieli w ciemnej toni jak gdyby owe cielska udające fale. Tu i ówdzie coś błysło jakimś cudem w wodzie niczym oczyska wpatrujące się w tego bądź owego załoganta na statku. W końcu, co najmłodsi lub co najstrachliwsi, widzieli w morzu tylko pełzające ciała długich węży, które to rozwierały paskudne paszcze, machały jęzorami i chowały się z powrotem w morzu oślizgłych plątanin.

Oczywiście, jak można się domyślać, te widoki były tylko fantazjami wystraszonych bliską walką wojowników i majtków. Cielskami zmyślonych potworów były fale, które lekko, tu i ówdzie przepływały. Rozwierającymi się zaś paszczami były po prostu fale, które zderzyły się ze sobą i tworzyły w pewnym momencie coś na kształt rowka w wodzie. Zresztą — woda jak to woda, a woda robi, co jej tylko się podoba.

Czy jednak w morzach nie było „żywej duszy”? Czy nie było żadnych stworów, wody były zapełnione zwykłymi rybami, syreny i potwory pożerające statki zaś były tylko wymysłem? Odpowiedź jest bardzo krótka i prosta — nie.

Tu wracając do samej bitwy, która właśnie miała się zacząć… Pyrcydes czekał i obserwował, jak tylko mógł poruszający się okręt wroga. Już ledwo co widział, lunety nie miał, toteż nie mógł przez żadną spojrzeć, latarni i innych świateł zaś nie wolno było zaświecać.

W końcu wydarł się, jak tylko mógł…

— Ognia z balist!!!

Usłyszawszy to, wszyscy obsługujący balisty żołnierze wystrzelili ze wszystkich swych machin duże harpuny, które z prędkością nurkującego orła wbiły się w tylne części statku. Niektóre z harpunów albo spadły, bo były zbyt nisko skierowane, a niektóre nie przebiły się przez zbrojenia w kadłubie i rufie statku, ale mimo to zdecydowana większość z nich weszła głęboko i solidnie. Queni przeczuli, co się święci. Zaczęli szykować broń i ładować działa.

Po chwili od wystrzału z balist, z trzech statków poszły niczym fale, salwy z armat. Czym prędzej z powrotem ładowano działa. Wtedy Queni wystrzelili salwę ze swoich armat. W tym celu zmienili kurs na południe, skręcając w lewo. Kule z metalu pofrunęły więc do statku znajdującego się najdalej na zachód od reszty thereńskich statków. Sam strzał z dział queninów nie był zbytnio celny. Część kul poleciała zbyt nisko, a część została wystrzelona w całkiem innym kierunku, niż był statek. Z drugiej strony trudno się dziwić, że niektóre kule nie trafiły w nic, statek bowiem Thereńczyków był o drugie tyle krótszy od statku queninów.

Bitwa jak za dawnych lat się rozpoczęła. Strzały z armat były z początku poprzedzane okrzykami kapitanów, ale potem wszystkie pociski leciały, jak chciały i kiedy chciały.

W ciemności nie było widać praktycznie nic oprócz ognistych pióropuszy wylatujących z luf armat tuż po wystrzale. Potem w nikłym świetle ulatywała siwa stróżka dymu i znowu zapadał mrok. Oczywiście owych pióropuszy było mnóstwo.

Na pokładach panowała dziwna harmonia. Strzelano, cofano działo, ładowano je, z powrotem wsuwano w okienko i strzelano… Co chwila na którymś ze statków kula lecąca z okrętu wroga wpadała do jego środka, niszcząc deski, łamiąc belki i pozostawiając po sobie tylko drzazgi i albo ogłuszonych, albo martwych załogantów.

Kule świszczały w powietrzu. Raz za razem słychać było czyjeś okrzyki, wrzaski lub wołania.

Quenini mieli nieco więcej spokoju niż Thereńczycy. Ich statek miał zbrojone okuciami burty, które czasem kule nie potrafiły nawet przebić. Z drugiej jednak strony przeciwników było trzech, a Queni byli sami. Do tego nie mogli odpłynąć zbyt daleko, bo do ich rufy przyczepili się Thereńczycy. Co zatem powinni zrobić? Przecież burty, choćby nie wiem czym zbrojone czy okute, w końcu pękną, a wtedy woda zacznie wdzierać się na statek.

Kapitan Quen pospiesznie kroczył po pokładach statku. Zaczynały dziać się poważne problemy. W niektórych miejscach statek przeciekał. Statkiem sterował bosman. Było już sporo rannych queninów, a co gorsza, żagle zostały częściowo podziurawione. Teraz kapitan wręcz biegł na podwyższoną rufę, gdzie był ster. Po chwili quenin wypadł i podszedł do bosmana.

— Jaka jest sytuacja? — spytał.

— Thereńczycy zmniejszyli ostrzał, ale…

Tu po pokładzie świsnęła kula armatnia wroga, szerząc wokół huk, dźwięk pękającego drewna i podmuch wiatru. Równie szybko, jak kula przefrunęła, tak też szybko zniknęła.

— … ale i tak zadają nam dość mocne straty — dokończył bosman.

Kapitan spojrzał z wściekłą miną na statki znajdujące się jakieś paręset łokci od nich. Byli za daleko by przeprowadzić abordaż, ale za blisko, by ich staranować — innymi słowy martwy punkt w możliwościach ich statku. Quen się odwrócił i parzył jak gdyby w oczy swoim wrogom. Nagle przypomniała mu się rzecz, która mogła całkowicie przesunąć szale zwycięstwa na ich stroną. Kapitan aż krzyknął i to z triumfu znalezienia sposobu na zadanie mocnych ran Thereńczykom, i to z nerwów, jakie nim targały. Przypomniał sobie bowiem, że z miasteczka portowego Thereńczyków nie ukradli tylko zwykłych kul, ale także takie, które wybuchały lub miały wewnątrz smołę, a zderzywszy się z celem — wybuchały.

Zawołał do jakiegoś z idących, wyższych stopniem żołnierzy…

— Ej, ty! Idź i przekaż dowódcy strzelców armatnich, by zaczęli strzelać z pocisków wybuchających i zapalających! Są na drugim pokładzie w magazynie obok magazynu z normalnymi kulami. Karz też, by któryś przyszedł tu z jedną zapalającą kulą, by spalić te cholerne liny! Ostrzeliwać bez ustanku, ale na zmianę z kul zwykłych i wybuchających lub palących!

— Już kapitanie! — odparł żołnierz.

— No — powiedział, wręcz dumny kapitan, znów patrząc na trzy statki thereńskie — wy nas z zaskoczenia, to my was też…


Ostrzał rzeczywiście zelżał i zmalał. Oczywiście kule nadal latały, pióropusze ognia wyskakiwały z luf… ale cała bitwa morska, można by rzec, przygasła, niczym długo palące się ognisko.

Na wszystkich statkach Thereńczyków było dużo rannych, martwych, konających w bólach. Wokół zniszczonych stanowisk armat było mnóstwo krwi obsługujących je żołnierzy, których kończyny leżały czasem dobre metry od nich samych, a najgorsze było to, że sami ten drastyczny dystans widzieli. Mrymijczycy w końcu rozłamali szyki i na prośby kapitanów zaczęli pomagać zmniejszającej się załodze thereńskiej.

Karkan zmierzał właśnie ku kapitanowi Pyrcydesowi, który obserwował wszystko dzielnie z pokładu podwyższonej rufy. Przemyśliwał właśnie kolejne kroki, gdy przybył do niego chorąży Mrymijczyków.

— Kapitanie — rzekł — będziemy tak strzelać bez końca? Przecież wróg ma przewagę ogniową!

Karkan mówił głośnym tonem, może nie tyle z poirytowania wynikającego ze strategii Pyrcydesa, ile bardziej przez to, że wszędzie wokoło huczały wystrzały.

— Spokojnie, nas jest więcej — odparł luźniej niż chorąży kapitan — W razie potrzeby zaczniemy strzelać tylko w rufę, by prędzej wybić w niej większą dziurę. Jak na razie dajemy radę.

Karkan pokiwał akceptująco, ale w głębi duszy kiwał też z dezaprobaty.

— „Taki wielki kapitan, myślałby kto…” — mówił w myślach Karkan — „…a gorszy jest nawet od tego smarkacza dowodzącego oddziałem, który się do mojego dołączył”

Dwaj dowódcy stali tak z częściowo założonymi rękoma, gdy powoli zaczął padać deszcz. Po chwili zagrzmiały grzmoty, a wkrótce po tym ukazały się na niebie błyskawice.

Karkan patrzył na nie z lekkim niepokojem. Mrymijczycy z niewiadomych powodów utożsamiali pioruny z nieszczęściem i pechem.

Jak się okazało, że może Mrymijczycy mieli w tym jakieś swoje racje, po jednym bowiem z przeciętnych strzałów z armat Quenińskich rozległ się wybuch.

Potem kolejny i kolejny… Wybuchy przeplatały się z dźwiękiem zwykłych kul.

Kapitan Pyrcydes wytrzeszczył oczy. Teraz naprawdę mieli problem.

Burza rozszalała się już naprawdę mocno. Statki podskakiwały na falach, w jednej chwili celne strzały stawały się stłumione przez nagłe przechylenie się statku i wbicie się kuli w Toń. Błyskawice i pioruny latały w te i nazad po całym niebie. Quenini tymczasem zrzucili parę podpalonych kul zapalających, które na szczęście dla queninów i na nieszczęście Thereńczyków i Mrymijczyków, rozbijały się i zalewały płomieniami liny. Statki zaczęły się odrywać od statku wroga. Wkrótce wszystkie łodzie straciły liny, które łączyły je z harpunami wbitymi w kadłub statku wroga.

Morze jak gdyby oszalało. Fale miały po dobrych parędziesiąt łokci, wichry dmuchały ze wszystkich stron z potężną siłą. Podobno paru majtków wiatry zwiały z pokładów.

Mimo to resztki walki jeszcze trochę trwały. To tu, to tam jakiś z okrętów strzelał na oślep, czasem trafiając w swego towarzysza.

Całe szaleństwo oddalało powoli od siebie całą czwórkę statków. Pyrcydes, skryty już w swojej kajucie z Karkanem, obserwowali wszystko przez okna kajuty. Kajuta sama w sobie była lekko dziurawa, miała bowiem małą dziurę w ścianie. Na szczęście żadne szable, pistolety wiszące na ścianie i model Świata Wieży nie zostały uszkodzone.

Załoganci już ledwo widzieli cokolwiek wśród fal ciemnych równie bardzo, jak wszystko wokół. Teraz wszyscy widzieli wśród mroków, huków piorunów i wysokich fal ogony bestyj, o wielkich łuskach, wyłupiastych oczach i rozwartych paszczach z wieloma zębami. Widzieli więc to samo, co ich bardziej strachliwi poprzednicy. I w tym przypadku wszystko było tylko wytworem wyobraźni i strachu.


Następne dni na statku kapitana Pyrcydesa nie odznaczały się niczym wyjątkowym. Burza trwała jeszcze dwa dni i była tak chaotyczna, że jak się potem okazało, thereński statek nie odpłynął na północ, ku Pustyni Fal, ale na południowy-wschód. Jakim cudem tak się stało? Tego nie wiedział nikt, zarówno na „Srebrnym Wężu”, czyli statku Pyrcydesa, jak i na pozostałych statkach thereńskich. Nawet Quenini nie mieli pojęcia, jak wiatry i fale zepchnęły ich aż na południe, skoro kierowali się na północ. Dwa pozostałe statki, mimo że też popłynęły na południowy-wschód, to bardzo oddaliły się od „Srebrnego Węża” i od siebie nawzajem. Z tego powodu obydwa statki popłynęły w swoich własnych kierunkach, ku najbliższym zamieszkanym wyspom.


Tak więc burza trwała dwa dni i o dziwo nie wyrządziła żadnych strasznych strat. W najgorszym wypadku statek mogły pochłonąć fale i go zatopić. A jednak tu, na statku Pyrcydesa, to się nie stało. Jedynym poważniejszym uszkodzeniem statku było trafienie pioruna w maszt, który zapłonął. Maszt, przez ciągle padający deszcz, po chwili jednak zgasł, choć narobił strachu całej załodze.

„Srebrny Wąż” płynął, a właściwie, był rzucany przez fale i burzę, w kierunku południowo-zachodnim. Mieściło się tam parę wysp, z czego jedna dość duża. Nietrudno było poznać, które wyspy były wyjątkowo duże, były bowiem ukazane nie tylko na mapie samych Wysp Orientu, ale na samej mapie świata. Trzeba było oczywiście pamiętać, że nie wszystkie mapy były poprawne, a niektóre miały błędy, przede wszystkim dotyczące wyglądu wybrzeży i gór Nieznanych Ziem. Te krainy, mimo że nigdy nie gościły człowieka (a przynajmniej od wielu tysiącleci), to i tak kartografowie umieszczali co większe i lepiej widoczne z dala obiekty. Na ląd samych Nieznanych Ziem nie dopływano, bo wiele podróżników, którzy tam się wybrali, mówili o wyjątkowo wielkich smokach latających po tamtejszym niebie. Chodziły też pogłoski, o ruinach starych miast, położonych gdzieś w oddali i o dużych słoniach pokrytych futrem.

Jednak wracając do samego statku Thereńczyków, to panowała na nim powszechna nostalgia, zamyślenie i bezradność. Co bowiem mieli zrobić zwykli ludzie, którzy płyną po morzu ogarniętym burzą? Nic, nie mogą poradzić.

Powiedzenie, że na statku panowała nuda, mijałoby się z prawdą. Pierwszego dnia po ataku na statek queninów jeden z majtków, przybiegł do kapitana z przerażeniem i powiedział, że na statku jest quenin.

Chorąży Karkan z grupą jego żołnierzy, która przetrwała, zaczęli przeszukiwać statek. Zajrzeli wszędzie do każdej kajuty, do składu zapasów, który był jednocześnie kuchnią… dosłownie do każdego pomieszczenia, magazynu, składu, kajuty, jakie były na statku.

Mrymijczycy zajrzeli nawet pod najniższy z pokładów, gdzie mieściła się przestrzeń z balastem, tam jednak nie zauważyli nic, co mogłoby przypominać wielkością bądź wyglądem Quenina. W pomieszczeniu zwanym piwnicą okrętową znaleźli tylko kamienie, które odgrywały rolę balastu. Sama piwnica pokładowa była też na tyle niska, że nic nie zmieściłoby się tam na stojąco. Przestrzeń między kamieniami a samym spodem kadłuba miała może maksymalnie dwa łokcie.

Po poszukiwaniach okazało się, że załogant, który poinformował o rzekomym Queninie, wyskoczył za burtę, jakby przed czymś uciekał. Naturalnie nie przetrwał wśród topiących go fal.

Po całym zamieszaniu myślano, że wszystko się uspokoi i że podobne rzeczy nie będą już miały miejsca na pokładzie „Srebrnego Węża”. I się nie powtórzyły, choć, kto wie, może stałoby się lepiej, jeśli kolejny majtek by oszalał? W południe bowiem drugiego dnia burzy na statku rozległ się krzyk i wycie. Lekarz od razu wybiegł ze swej kajuty w poszukiwaniu cierpiącego. Miał obawy, że dziwne „podrapanie”, jak sam nazywał dziwne pręgi, które były na ręce zmarłego ostatnio żołnierza. Gdy dotarł na miejsce, na szczęście nikogo jeszcze nie było, bo krzyczący majtek był blisko kajuty i pracowni lekarza. Przed przyjściem „gapiów”, zasłonił czarne pręgi, a dopiero potem próbował ratować majtka.

Niestety i tym razem żeglarz odszedł w męczarniach. Do tego ów żeglarz był jednym z najwyższych stopniem wśród załogi.

Kapitan, chorąży i lekarz nadal nie zdradzali powodów kolejnej tajemniczej śmierci załodze. Teraz, podczas burzy, po dużej bitwie, przez którą zginęło wielu żeglarzy i żołnierzy, gdy na statku pojawiły się pierwsze okazy depresji i psychozy było pewne, że gdyby załoga dowiedziała się o tym, że zarówno kapitan, jak i Karkan, tak i lekarz nie mają pojęcia, co się nawet dzieje, to wybuchłby bunt. Jedynie Karkan mógłby zostać najmniej poraniony przez swoich żołnierzy, ale i tak wyrzucono by go za burtę.

Karkan coraz częściej słyszał wśród swoich żołnierzy wrogie nastawienie do kapitana statku. Po tym, jak sam chorąży opowiedział im o tym, jak to niewalczący kapitan dostał mnóstwo orderów za wygrane bitwy morskie, kapitan stracił w oczach Mrymjczyków.


Tymczasem jeden z trzech statków Thereńskich, które wyruszyły wcześniej ze „Srebrnym Wężem”, zatonął. Statek wpłynął na dość zdradliwe wody, by szybciej dotrzeć do jakiegokolwiek zaludnionego miejsca. Statek wpadł na skały, które rozpruły kadłub.

Drugi ze statków płynął nadal i wytrwale. Nic nie wskazywało na to, by miał nie dotrzeć do wyspy, na której znajdowała się jedna z paru stolic Wysp Thereńskich.


Kolejne dni mijały na „Srebrnym Wężu” nieco spokojniej, choć cała załoga czuła się trochę źle. Jednym kiwało się w głowach, inni mieli dziwne sny, a znowu inni łatwo wpadali w różne nastroje, które okazywali, jak tylko mogli. Jedni się co chwila chichrali z byle powodu, jakby zbyt dużo wypili, inni zaś chodzili wkurzeni jak osy, po czym momentalnie się uspokajali.

Burza wreszcie się skończyła i dopiero teraz można było zaplanować, gdzie popłynąć. Wiatry ściągnęły ich na południowy zachód, a to otwarło przed załogantami dwie możliwości — płynąć na południe, gdzie po około dwóch tygodniach dopłyną do jednej ze stolic Wysp Thereńskich, albo płynąć dalej w poszukiwaniu queninów. Zarówno chorąży Karkan, jak i kapitan Pyrcydes podjęli w tej sprawie stanowczą decyzję, jednakże nie podjęli takiej samej decyzji. Pyrcydes skłaniał się ku popłynięciu w kierunku stolicy, Karkan zaś chciał nadal zniszczyć queninów…

— Panie chorąży — powiedział kapitan — Rozumiem, tylko prawdziwy żołnierz chce walczyć, a to się chwali, ale nie możemy sobie pozwolić na to, że Queni zniszczą nasz statek. Mamy do tego problem na pokładzie…

— Wiem, kapitanie — odparł zły przez dyskusję Karkan — ale musimy ich dopaść. Jak nie teraz, to nam uciekną…

— Nas jest mniej i mamy mniejszy statek. Oprócz tego nie wiemy nawet gdzie szukać queninów.

Karkan rzeczywiście, nie brał pod uwagę tego, gdzie właściwie znajduje się wróg, ale na tę chwilę go to nie obchodziło. Z początku nie wiedział nawet dlaczego, ale potem doznał pewnego rodzaju olśnienia. Jeśli zniszczy cały statek queninów, to tym prędzej przyczyni się do „wyplewienia ich” z Wysp Thereńskich. Za zasługi zapewne dostanie nagrodę, a wojna z „gadami” szybciej się skończy. Gdyby wrócił do stolicy Wysp Thereńskich, to odeślą go z powrotem do walki na jakiś małych wysepkach, gdzie znowu przeleje się więcej „czystej krwi” Mrymijczyków. Nie chciał odpuścić, bo wiedział, że wroga wystarczy tylko dobić i dokończyć to, co zaczął przed paroma tygodniami.

Karkan słysząc słowa kapitana, wstał z krzesła, będącego przy biurku, naprzeciwko kapitana i podszedł do ściany z ozdobnymi szablami i pistoletami. Następnie spytał, gestykulując…

— Za co pan dostał to wszystko?

— Za zasługi w walce — odparł szybko kapitan, bez zastanowienia.

— To zdobył pan tyle tych odznaczeń… — powiedział chorąży, wydłużając słowo „tyle” i pokazując wolnym machnięciem rękom na wszystkie z ozdobnych broni — … a teraz pan boi się zaryzykować i ledwie zaatakować zapewne uszkodzony statek queninów? Czyż to wszystko nie zostało przez pana osiągnięte, przez to, że pan walczył… że pan ryzykował?

Kapitan patrzył na swego rozmówcę z lekką dumą, Karkan zaś kontynuował…

— Jeśli zniszczymy, a właściwie to dobijemy ten statek, to nas obu czeka sowite wynagrodzenie. Pan awansuje, ja też, a kto wie, może dzięki nam ta cholerna wojna się skończy! W końcu wypędzimy lub wybijemy te „gady”…

— Oni też żyją — wtrącił się niespodziewanie kapitan.

Karkan aż zamilkł i zastygł z nerwów, przez usłyszenie takich słów, jakie on i raczej wszyscy Mrymijczycy podzielali.

— Jak pan możesz mówić! — powiedział wyższym tonem, starając się jeszcze nie krzyczeć — Te potwory zabiły mnóstwo pańskich i moich ludzi! Nie raz wycinali moich w pień! Sami najechali na ziemie pańskiego kraju, a pan nie chce stawić im czoła!?

— Chorąży, walczyłem w niejednej wojnie — powiedział kapitan, wstając z fotela — A każda z tych wojen była ciężka. Wiem, co to znaczy tracić ludzi, ale jeśli teraz coś zawalimy, to cały nasz statek zatonie, a my zginiemy. Zresztą z tą wojną byłbym trochę bardziej sceptyczny, czy państwu, któremu służę, powinno w ogóle w nią brnąć…

— Jak pan może mówić, że ta wojna jest na nic?! Jak pan może mówić, że poświęcenie całej Mrymii…!

— Mrymia — przerwał nagle Pyrcydes — sama się dołączyła do tej wojny. Czy śmiem twierdzić, że Mrymia nie powinna brnąć w tę walkę — tak, tak samo uważam względem mojego kraju.

Karkan właśnie miał na to coś powiedzieć, ale kapitan znowu mu przerwał…

— A jeśli chodzi o poświęcenie Mrymii, to nie widzę tu żadnego chwalebnego poświęcenia, którego celem jest tak właściwie przybliżenie i polepszenie stosunków między naszymi krajami.

W Karkanie kipiała złość. Chciał rozedrzeć się na cały statek, że to Mrymia chciała pomóc, a Thereńczycy śmią teraz mówić, że jej poświęcenie nie jest nic warte. I już miał powiedzieć coś, ale nie zdążył.

— A teraz chorąży Karkanie — zwrócił się do Mrymijczyka kapitan — Proszę wyjść.

Chorąży chciał się opanować. Miał już na końcu języka to, co chciałby rzucić prosto w twarz Thereńczykowi. Zrozumiał jednak nagle, że tutaj nic nie znaczy. Pyrcydes był na swoim statku, na którym dowodził, a Karkan był tu tylko gościem. Gdyby nie te (zdaniem Karkana) durne sojusze i pakty między Mrymią a Wyspami Thereńskimi, to byłby przebił szablą kapitana „Srebrnego Węża”. Mrymijczyk w końcu obrócił się i poszedł marszowym krokiem ku drzwiom. Wtem Pyrcydes dodał jeszcze…

— A i jeszcze jedno. Przypominam, że w stolicy już się rozdzielamy.

Chorąży zagryzł wargi i odparł w końcu, nawet się nie obracając…

— Rozumiem, kapitanie.

Po tych słowach, z siłą otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz.

Może i Karkan był wściekły, zarówno na kapitana, jak i na queninów, ale teraz przynajmniej pojął jedną, podstawową rzecz — jego plan był teraz jedyną nadzieją na dopadnięcie queninów.


Minęły trzy dni. Załoga statku trochę się uspokoiła, choć nadal bywało dużo podenerwowanych żeglarzy i załogantów. W ubiegłych dniach zmarły cztery osoby. Tłumaczenia lekarza dawały coraz mniej i wszyscy zaczęli coś podejrzewać. „Srebrny Wąż”, z rozkazu kapitana Pyrcydesa, oczywiście płynął na południe, ku jednej ze stolic.

Chorąży Karkan dopracowywał swój plan i w pewną noc miał podzielić się ze swoimi żołnierzami swoim pomysłem.

Nastał wieczór, a wszyscy Thereńczycy już spali. W środku nocy chorąży poszedł do swego podwładnego i kazał mu iść po resztę oddziału. Wszyscy wojownicy mieli się spotkać w już praktycznie pustym magazynie.

Skład był dość duży, toteż wszyscy się w nim z łatwością pomieścili. Niektórzy żołnierze usiedli po oriancku, a inni stali. Dowódca stanął na środku magazynu, jakby chciał coś powiedzieć, ale przez chwilę milczał. Patrzył na znajome twarze i liczył wzrokiem żołnierzy. Było ich o jedną trzecią mniej, niż wtedy, gdy weszli na pokład statku… Wreszcie chorąży powiedział głosem dobitnym, a zarazem cichym, by nie zbudzić śpiących Thereńczyków…

— Drodzy towarzysze — zwrócił się oficjalnie — Na tym przeklętym statku straciliśmy wiele. Straciliśmy kompanów, siły i cenny czas na to, byśmy wygrali z Queninami. Zdaję sobie sprawę z tego, że chcielibyście już wrócić do domów i zakończyć tę krwawą wojnę, podczas której my, Mrymyjczycy, czysty naród, przelewamy krew, gdy w międzyczasie Thereńczycy śmią mówić, że „nasze poświęcenie nie jest im potrzebne”.

Mrymijczycy słuchali z coraz większą ciekawością informacji od swojego dowódcy. Karkan zaczął mówić i okazywać pewnego rodzaju dezaprobatę, mówiąc o Thereńczykach. Zaczął sączyć jad, który miał sprawić, że kapitan i reszta załogi stanie się wrogiem jego żołnierzy…

— Sam słyszałem od kapitana Pyrcydesa, że Mrymia „poświęca” swoich żołnierzy w imię interesów. Śmią zatem traktować nas, Mrymijczyków, jako tak przekupny i chciwy naród jak Orianci i sami Thereńczycy, którzy sprzedają swe ziemie pod upodobanie miast-państw! Z ust kapitana nie usłyszałem tylko tego! O nie! Powiedział też, że nie możemy płynąć za Queninami, by dokończyć swoje zadanie! Kapitan sam zbiera laury za to, że steruje swoimi żołnierzami jak kukłami, a nam specjalnie odsuwa możliwość zasłużenia na nagrodę, gdy wrócimy do ojczyzny!

Mrymijczycy zaczęli coś szeptać między sobą. To, co mówił im chorąży, uznawali za prawdę. Zresztą, komuś musieli uwierzyć, a że Mrymijczyk wierzy drugiemu Mrymijczykowi prędzej niż komukolwiek, to cóż poradzić?…

— Wiem, o wiem, że nie chcecie walczyć. Ja też najchętniej bym uciekł z tych przeklętych, brudnych wysp i popłynął z powrotem do Mrymii, ale nie możemy porzucić mieczy ot, tak! Musimy walczyć, dokończyć to, co zaczęliśmy! Musimy to zrobić, by z dumą wrócić do naszego kraju! My, wszyscy tutaj obiecywaliśmy, na Białą Koronę, że będziemy walczyć dla jej dobra! A w tym czasie jakiś nic nieznaczący Thereńczyk będzie nam mówił, co mamy jego zdaniem zrobić!?

— Właśnie, jakim prawem?! — odezwał się wyższym tonem, jeden z żołnierzy.

— A to jeszcze nie wszystko! Sam podsłuchałem, jak kapitan rozmawia o tym, że tak naprawdę nie zna powodów śmierci tych wszystkich żołnierzy! Mnie i lekarzowi groził, że jeśli wygadamy, to spotka nas kara! Że wyrzuci nas nocą z okrętu, ale ja się nie dałem i wy też nie powinniście!

— Tak!… Nie pozwolimy sobie!… A niech tych Thereńczyków!… Hańba!… — zaczął cały magazyn. Trochę przesadzili z okrzykami, dlatego chorąży pokazał rękoma, by mówili ciszej. Na szczęście nikt nic nie słyszał.

— Dobrze, czyli się rozumiemy — kontynuował swoją zakłamaną przemowę Karkan — A teraz powiem wam, że znam sposób na to, by porzucić tych Thereńczyków i udać się tam, gdzie będziemy chcieli…

Wszyscy jakby tknięci czarem przysunęli się lub stanęli bliżej chorążego.

— Za dwa dni będziemy uzupełniać zapasy wody… — zaczął mówić Karkan. Całego planu im nie wyjawił, ale mimo to wojownicy zrozumieli wszystko, a przynajmniej to, co mieli zrozumieć, by plan się powiódł.


Minęły dwa dni. „Srebrny Wąż” wpłynął ku jednej z większych wysepek w okolicy. Tak jak mówił chorąży Karkan, statek musiał uzupełnić zapasy wody i była to właśnie ta, ważna i decydująca chwila, gdy to ma dokonać się jego plan. Gdy właśnie mieli przybijać do brzegu wysepki, chorąży poszedł na podwyższony dziób statku, gdzie był kapitan.

— Kapitanie — rzekł Karkan — Czy wie pan, co to za wyspa?

— Dokładnie — nie. Nie wiem, czy nawet ma jakąś nazwę — odparł Pyrcydes — A o co chodzi, chorąży?

— Pytałem z ciekawości. Obawiam się, że w okolicy mogą być jeszcze jacyś Quni. Ponoć są rozproszeni na większości wysp, szczególnie tych niezamieszkałym, a ta zdaje się bezludna.

Kapitan słuchał tego z lekką, niespotykaną u siebie uwagą. Nie znał się na sytuacji na lądzie, jeśli chodzi o queninów. Znał się tylko na swojej robocie — na morzu. W tej sytuacji, gdy usłyszał słowa chorążego, zaczął trochę się niepokoić.

— Lepiej więc — kontynuował Karkan — by moi ludzie zeszli na ląd z bronią? Zawsze to coś.

— Ma pan rację, to dobry pomysł. Ostrożności nigdy za wiele…

Karkan odszedł zadowolony z nikłym uśmieszkiem na twarzy.

Jego ludzie uzbroili się w kusze, strzelby i miecze. Chorąży zaczynał mieć jednak lekkie wątpliwości co do intencji kapitana. Zaskoczyło go bowiem, że zdecydował jednak wysłać jeszcze dziesięciu swoich ludzi, większość pozostałych mu wojowników. Czy bez powodu dawałby taki rozkaz resztce swoich, dość dobrych żołnierzy? Może coś przeczuwał? Karkan tego nie wiedział, lecz był stanowczo zbyt uparty, by teraz odpuścić.


Statek z lekkim rozpędem położył się swoim kadłubem na mieliźnie. Statki Thereńskie z tego bowiem słynęły. Czasem było to o wiele lepsze niż stosowanie kotwic, które potrafiły się zablokować lub zaklinować w skałach na dobre.

Do brzegu było parę łokci (parę metrów), toteż wyruszający na ląd nie potrzebowali żadnych szalup. Puste beczki opuszczono powoli na tafle wody, po czym przepchnięto je na brzeg.

Po chwili zeszli na piaszczyste wybrzeże wysepki, którą zarastały gęste krzewy i palmy. Wyspa była mała, ale to nie oznaczało, że w półgodziny można było ją obejść dookoła.

Gdy wszyscy byli gotowi, wyruszyli w gęstwinę w poszukiwaniu jakiegoś źródła.

W międzyczasie Karkan omawiał szczegóły ze swoim doradcą…

— Chorąży, czemu schodzimy na ląd, skoro moglibyśmy przejąć statek jeszcze na jego pokładzie, w nocy?

— Bo szkoda teraz marnować naszych ludzi. Mamy walczyć z Queninami, a skoro tak, to każdy żołnierz się liczy. Na statku zaś Thereńczycy mieliby przewagę. Mają paru wojowników, ale oprócz tego jeszcze dużo strzelców armatnich. Zresztą, element zaskoczenia to połowa sukcesu…

W końcu znaleźli dość spore źródło słodkiej wody i zaczęli napełniać beczki. Co chwila parę osób odnosiło pełne i przynosiło puste beczułki.

Praca chyliła się ku końcowi. Beczki z plaży powoli zaczęto przenosić w kierunku plaży.

Plan się rozpoczął.

Thereńczycy napełniali ostatnie beczki, a większość żołnierzy Karkana powoli kierowało się z częścią beczek w stronę statku. Chorąży wytłumaczył po raz kolejny pierwszy etap planu, po czym wszyscy schowali się w krzakach.

Naładowano broń palną i czekano. Zapadła cisza. Nic, tylko ptaki i szum wiatru. Wszystko wokół jakby zamarło, jakby ta część wyspy nagle stała się bezludna. Mrymijczycy czekali.


Thereńczycy właśnie zbliżali się w ich kierunku z pełnymi beczkami. Chorąży wydał rozkaz okrzykiem i mnóstwo kul poleciał w kierunku wojowników Pyrcydesa. Mrymi zaczęli wołać, krzyczeć jakby trwała straszliwa walka, choć w rzeczywistości było inaczej. Wszyscy Thereńczycy padli od razu od strzałów.

Mrymi zaś nadal krzyczeli, a czasem nawet strzelali w niebo.


Z zarośli dobiegały strzały, huki, krzyki, lecz te z czasem zaczęły milknąć i cichnąć. Kapitan przysłuchiwał się temu wszystkiemu ze zdziwieniem. Jak mało kiedy nie miał pojęcia co robić. Myślał przez chwilę, czy odpłynąć od wyspy, ale porzucił ten pomysł. Poczeka, posłucha, pomyśli… Tak zawsze robił w takich sytuacjach…


Mrymi w końcu się uciszyli i znów rozbrzmiał lekki szum liści palm i ptaków.

— Dobrze — stwierdził Karkan z uśmiechem — bardzo dobrze…

— Co teraz, chorąży? — spytał jakiś z żołnierzy. Wszyscy z wyczekiwaniem patrzyli na dowódcę.

— Teraz potrzebuję czerech ochotników… Hej, ty tam, coś mnie lał po pysku!

— Ymm… Tak? — spytał wojownik bardziej tonem nieśmiałego dziecka.

— Tak, ty. Przydasz się. Jeszcze dwóch…

W końcu w szeregu stała trójka żołnierzy z pospuszczanymi głowami, jakby mieli iść na ścięcie. Aż zadziwiające, że wyczuli co się z nimi stanie…

— Bardzo dziękuję panowie. Teraz proszę się na chwilę oddalić.

Trójka odeszła, reszta żołnierzy zaś dyskutowała wraz z chorążym. Po chwili kazano im wrócić.

Wszyscy ustawili się w kółku, a trójka wybrańców stała w środku.

— Khkhm… — zaczął oficjalnie Karkan — Czy jesteście gotowi poświęcić się dla Ojczyzny?

— Tak jest!

— Czy oddacie życie za swojego dowódcę i Białą Koronę?

Żołnierze zawahali się, gdy usłyszeli „życie”.

— Hm? — spytał Karkan, nic nie słysząc.

— Yem… Tak jest! — wykrztusili żołnierze.

— Czy spełnicie me rozkazy, byśmy wrócili do ojczyzny i dokonali misję zgładzenia queninów?

— Tak jest!

— Czy jesteście gotowi przyjąć na siebie rany, by tego dokonać?

— Tak…! Co?

Wtem, w jednej chwili, po sygnale Karkana, żołnierze wkoło rzucili się na swych towarzyszy w środku.


Kapitan czekał nadal. Należał do ludzi wyjątkowo cierpliwych i niewzruszonych, jeśli chodzi o upływ czasu. Bo czemu miałby się spieszyć? Wszystko i tak w końcu wychodzi na jaw…

Pyrcydes nagle wyrwał się ze swojego marazmu podświadomości. Spojrzał w kierunku gąszczu wyspy i coś ujrzał.

Trzej ludzie biegli w kierunku statku. Paru thereńskich żeglarzy zeszło na ląd, by im pomóc. Mrymi co chwila oglądali się za siebie. Jeden z nich odwrócił się gwałtownie i strzelił w zacienione gęstwiny.

Gdy znaleźli się na pokładzie, stanęli przed kapitanem. Trójka była posiniaczona i poraniona, byli cali brudni od ziemi i krwi. Mieli poszarpane szaty i resztki zbroi.

Zszokowany kapitan patrzył na wojowników i dopiero teraz nie wiedział co począć. Jeden z nich powiedział w końcu zdyszanym głosem…

— Khaphitanie… Nasi… Tubylcy… Hyyy! — wziął wdech — Nasi padli w zasadzkę thubylców… Hyyy! Naszych wzięli w niewolę…

— A beczki!? — spytał z przejęciem Pyrcydes.

— Zostawili przy źródle… Hyyy!…

Kapitan zezłościł się. Cóż miał począć? Co prawda po Mrymów nie musiał wracać. Po co mu oni, jak i tak wraca do stolicy? Bardziej chodziło mu o wodę…

— Weźcie wszystkie strzelby, kusze, włócznie, piki i szable, które zostały. Ja zostanę na statku wraz z wami — wskazał na paru żeglarzy po swojej lewej — reszta wraz z bosmanem uda się na wyspę i odbije naszą wodę! No! Już, już!

Na statku zapanowało poruszenie i mobilizacja. Praktycznie wszyscy wzięli jakąś broń, która została i wyruszyli w głąb wyspy. Na statku został kapitan, „ocalała” trójka Mrymów, paru żeglarzy i lekarz, który siedział przez ten cały czas w swej kajucie. Była na tyle szczelna, on sam zaś na tyle mocno spał, że nie zbudził się jak na razie. Reszta uzbrojonych załogantów poszła w głąb gąszczu zarośli wyspy.

Minęło sporo czasu. Thereńczycy wyruszyli w samo południe i na razie nikt nie wrócił. Cała załoga zaś siedziała bezczynnie, pogrążona to w pospolitych i prostackich myślach, to kompletnie gasząc swoją świadomość. Kapitan siedział w swej kajucie, w wygodnym fotelu i przeglądał jakąś książkę. Okna pootwierał, było bowiem bardzo duszno.

Po chwili konsternacji i „czytaniu” książki w zamyśleniu (trzymał ją na odwrót) coś go zbudziło ponownie.

Tym razem nie były to wrzaski, lecz… motyl. Na pierwszy rzut oka zwykły owad o barwnych skrzydełkach przypominających wachlarze.

Był to motyl zwany Poparzeńcem Orianckim. Owad był bardzo źle kojarzony przez kapitana i zresztą wszystkich Thereńczyków. Stawonóg miał spore, żółtawo-pomarańczowe skrzydła z krwiście czerwonymi plamami wyglądającymi jak liście winorośli.

Był to znienawidzony wręcz motyl, według wielu bowiem zwiastował nieszczęście. Jego ognistej barwy skrzydełka przypominały wielu osobom podziurawione, płonące żagle thereńskich statków. A takie żagle były wyrokiem śmierci dla niejednego statku.

Kapitan patrzył na motyla, który powoli i bez pośpiechu wachlował skrzydłami.

— „Czy mogę mieć jeszcze większego pecha?” — pomyślał.

W tym czasie i potem na statku panował bezruch. Jedynym zaś obiektem, który wykazywał wyraźny ruch, było słońce, które systematycznie chyliło się ku zachodowi. Południe powoli mijało.


W tym czasie Mrymijczycy maszerowali prędko, a zarazem cicho przez roślinność. Zbliżali się jak najbliżej wybrzeża, chcieli bowiem wyminąć Thereńczyków. Wypatrzyli ich już wcześniej, gdy szli w kierunku źródła (zapewne po beczki).

Karkan był coraz bardziej zadowolony, lecz starał się tego nie okazywać. Przynosiło to pecha.

Mrymii w końcu doszli do krawędzi gęstwiny, gdzie zaczynała się plaża.

Następnie poszli, nadal ukrywając się w krzakach, wzdłuż wybrzeża w kierunku, gdzie mniej więcej powinien być ich statek. Wszyscy wręcz ślepo szli za swym dowódcą. Co jak co, ale każdy będzie się słuchał tego, kogo się boi, a jak tu się nie bać kogoś, kto kazał pobić aż do krwi własnych ludzi? Co prawda to ich kompani ich pobili… ale przynajmniej w świadomości Mrymów było to obojętne.

A więc Mrymii w końcu doszli do miejsca, skąd było widać „Srebrnego Węża”. Na pokładzie nie było nikogo widać i raczej nikogo na nim nie było. Chorąży dobrze przemyślał całą sprawę i był pewien, że kapitan wysłał większość swych ludzi po wodę. Wiedział też, że na pewno jeszcze nie wrócili, bo Mrymii wzięli tyle beczek, ile się dało, a resztę poniszczyli. W taki wypadku Threńczycy szukali jeszcze beczek, statek zaś został jak nie opuszczony, to z małą liczbą załogantów.

Karkan rozkazał ludziom postawić beczki i sięgnąć po broń. Powoli, acz systematycznie zbliżali się do statku. Strzelcy kierowali bełty swych kusz tam, gdzie wydawało im się spostrzec ruch. Byli tuż przy statku. Właśnie mieli zaczęć podsadzać lżejszych towarzyszy, by weszli na górę, na pokład, by ci zdjęli drabinę dla reszty. Wszyscy się już ustawiali, lecz wtem…

— Chorąży!?

Mrymijczycy wręcz wystraszeni głosem aż podskoczyli. Paru strzelcom z tego wszystkiego wystrzeliły bełty z kusz.

Karkan spojrzał na górę, na podwyższony dziób… Stał tam jakiś z thereńskich żeglarzy, jeden z młodszych.

— To wy żyjecie!? — zawołał z niedowierzaniem młodzieniec.

— Cicho! — skarcił go Mrymijczyk — Ci tubylcy nas ścigają!

— Ach… Przepraszam. Zdjąć drabinę?

— Tak, przydałoby się — odparł Karkan, odetchnąwszy z ulgą w duchu.

Zdjęto drabiną i Mrymijczycy powoli, pojedynczo wchodzili na pokład. Karkan już na nim stał i rozglądał się dyskretnie za resztą załogantów. Część jego ludzi brała także beczki z wodą pod statek, dwóch majtków zaś szykowało olinowanie do wciągania beczek.

— A gdzie reszta? — spytał chorąży.

— Poszli chyba po beczki z wodą i po was — odrzekł żeglarz z lekką niepewnością. Pełnił wtedy wachtę na bocianim gnieździe, więc nie wiedział dokładnie, o co chodziło, gdy kapitan rozmawiał zresztą załogi.

— Rozumiem — odparł Karkan — A gdzie kapitan?

— W swojej kajucie.

Chorąży pokiwał głową, po czym zwrócił się do jednego z bliższych żołnierzy…

— Młodego i kapitana wywalamy za burtę, resztę w niewolę, chyba że będą stawiać opór. Wtedy… no…

Karkan nie musiał nic więcej tłumaczyć. Co jak co, ale żołnierz z żołnierzem rozumieją się czasem bez słów.

Nagle Karkan usłyszał…

— Jak tu przybyliście? — spytał kapitan, który niespodziewanie pojawił się przed drzwiami do swojej kajuty.

Karkan wolał jak na razie nic nie mówić. Wolał za to zrobić coś innego…

— Myślałem, że zniewolili was tubylcy… tak przynajmniej mówili wasi poranieni ludzie, którzy tu przybiegli…

Kapitan podchodził powoli do Mrymijczyka.

— Grunt, że wróciliście z wodą — stwierdził w końcu, stojąc przed chorążym — Szkoda tylko, że moi ludzie poszli za wami w głąb wyspy… Mógłbyś wysłać po nich paru ze swoich ludzi? — spytał kapitan takim głosem, jakby chciał zaraz wbić chorążemu sztylet między żebra.

Karkan także udał, spokojnego i opanowanego. Położył ku zaskoczeniu Pyrcydesa rękę na jego ramieniu jakby ze współczuciem.

— Co najwyżej ciebie mogę wysłać na wyspę — rzekł Mrymijczyk.

Wtem uderzył Thereńczyka pięścią w brzuch. Skulonego kapitana przełożył przez ramię i trzepnął na burtę.

— Teraz! — zawołał Karkan, wyciągając miecz z pochwy.

Strzelcy wycelowali kusze wprost na żeglarzy ładujących beczki na pokład.

Dwóch uzbrojonych Thereńczyków skoczyło heroicznie na grupkę Mrymijczyków. Poleciało parę strzałów ze strzelb i kusz. Po chwili obaj leżeli na deskach pokładu.

Karkan spojrzał wokół z zadowoleniem. Przejął statek.

Po załadowaniu beczek z wodą wzięto resztkę żeglarzy thereńskich w niewolę i zamknięto w pustym magazynie. Tylko lekarza zostawiono wolnego.

W końcu „Srebrny Wąż” zaczął wypływać w morze z pomocą wioseł. Po chwili płynął po błękitnej toni, na wyspie z zaś ostała prawie że cała załoga Thereńczyków.


Statek płynął po dość spokojnym morzu. Nie był to „Srebrny Wąż”, lecz drugi ze statków, który przetrwał. Nazywano go „Słoneczną Mewą”. Błękitne fale i toń wody były rozdzielane na pół przez szpiczasty kadłub statku. Kapitan okrętu — niejaki Ungehir — postanowił nie zatrzymywać się na żadnej z napotkanych wysepek, chyba że w ostateczności, gdyby brakło wody bądź prowiantu. Obawiał się bowiem, że na jakiejś mogą stacjonować Queni, a to zawsze byłby dla niego problem.

Tak więc łódź o żaglach motylich skrzydeł przemierzała wody. Od paru dni Thereńczycy nie widzieli ani jednej wyspy, co napawało kapitana lekkim niepokojem.

Ungehir stał akurat na dziobie statku i rozmyślał. Co mogło się stać z resztą statków? Czy w ogóle inni jeszcze żyją? Tego nie wiedział i nad tym się głowił. Przez świadomość czasem przelatywały mu też inne myśli, na przykład względem Mrymijczyków. Jakoś za nimi nie przepadał, sam nie wiedział dlaczego. Choć gdyby tak się zastanowić, to cała ta wojna wydawała mu się absurdem. quenini nie mieli nawet swojego państwa, a gdyby wzięli z dziesięć lub dwadzieścia wysepek — cóż by się stało? Wyspy Thereńskie to wielkie państwo i silne, a jeśli queni by się jeszcze na jego terenach osiedli? Co, jeśli zawarliby sojusz z „gospodarzami? Co wtedy?… ale to było niemożliwe. Tak przynajmniej sądził kapitan Ungehir.

Wtem jego rozmyślania i kontemplacje zakończył okrzyk majtka na bocianim gnieździe…

— Wyspa! Wyspa!


Nastał wieczór. Rozpalono pochodnie i lampy. Po pokładzie kręciło się parę osób, reszta zaś znajdowała się w dużym pomieszczeniu, który był wcześniej magazynem… choć nadal w pewnym sensie nim był. By nie opisywać całej sytuacji zbyt szczegółowo, trzeba wspomnieć trzy rzeczy. Pierwszą z nich był fakt, iż wszyscy Mrymijczycy naprawdę cieszyli się z przejęcia okrętu. Od dawna nie było w nich takiej dumy i zadowolenia. Jakby nie było, wykonali zadanie profesjonalnie, przynajmniej w ich mniemaniu. Drugą jest to, że Mrymijczycy mają zakodowane w swojej narodowości świętowanie każdej takiej chwili. Ostatnią zaś rzeczą jest to, że jeden z żołnierzy Karkana otworzył wcześniej nieotwieraną kajutę, a tam był thereński hyrban…

— Panowie! Polewam, komu jeszcze!? — spytał nowy bosman „Srebrnego Węża”, trzymając dziesiątą, jeszcze nieobaloną butlę hyrbanu. Nowy bosman był najwierniejszym z wojowników chorążego Karkana, a został wybrany na tak ważne stanowisko także przez to, że był niewyobrażalnie wielki i umięśniony.

Na pytanie bosmana odpowiedziała cała sala zgromadzonych.

Środkiem magazynu biegł długi rząd stołów z połową całego prowiantu, jaki znaleziono w wielu skrytkach statku. Kapitan-chorąży, jak nazywał teraz sam siebie Karkan, siedział na samym krańcu stołu na krześle przyniesionym z kajuty byłego już kapitana Pyrcydesa. Balanga trwała i nic nie wskazywało, że miała się szybko skończyć. Alkohol rozlewano na wszystkie strony, do kufli, dzbanków, kielichów, hełmów lub prosto do ust proszącego o dolewkę. Dania, a właściwie prowiant, który poukładano razem tak, by imitował w jakimś stopniu normalne jedzenie, podawano, a czasem nawet rzucano. Paru delikwentów leżało już pod stołem. Reszta, już podpita, lecz nie obalona, w większości kłóciła się i dyskutowała. Padały różne stwierdzenia i wyrażenia, których nie powinno się cytować z poszanowania dla kultury…

— Panowie! — Karnak powstał, wziął w dłoń duży kielich, po czym przemówił do swych towarzyszy…

— Dziś należycie świętujemy wielkie zwycięstwo! Nie dość, że pokonaliśmy skrytych wrogów Białej Korony, naszej Ojczyzny…

Przerwały mu wiwaty, okrzyki, wołania swoich żołnierzy oraz przytłumiony odgłos wymiotowania do kąta „autorstwa” jednego z wojowników.

— … to do tego Teraz wyruszamy na podbój gadów! Wreszcie poznają nasz gniew!

Żołnierze znów zakrzyknęli…

— Hura!

— Wreszcie poznają cenę przelania czystej krwi!

— Hura!

— Wreszcie Zwyciężymy! I WRÓCIMY DO OJCZYZNY W CHWALE! — zakrzyknął chorąży.

— Hura, hura, hura! — zawołali wojowie.

— Tak też wznieśmy toast! — Karkan podniósł kielich.

Wszyscy także podnieśli swoje naczynia z alkoholem. Oczywiście ci, którzy akurat nie leżeli pod stołem, byli dostatecznie przytomni i akurat ponownie nie rzygali.

— Za Białą Koronę!

— Hura!

— Za Wielkiego Burmistrza!

— Hura!!

— Za nas! Towarzysze! ZA NAS!

— HURA! HURA! HURA!

W jednej chwili cały oddział wziął duży łyk thereńskigo alkoholu. A co trzeba przyznać Mrymijczykom — nie wylewają za kołnierz. To bardzo rzadko spotykane w tych rejonach świata, by naraz tylu ludzi godziło się z losem „kaca giganta” nazajutrz w imię wyższego celu, jakim jest upicie się i dobra zabawa.

Zabawa trwała. Czasami śpiewano mrymijskie piosenki, w tym głównie te, tyczące się wojen. Pito, jedzono, gadano, spadano z krzeseł… a zatem czyniono to, co podczas każdej szanującej się balangi powinno trwać. Tu można nawet rzec, że Mrymom można było wybaczyć to, jacy byli. Każdy jest jakiś, ale „przy alkoholu i dobrej zabawie nawet Śmierć pogada z Życiem, Pech ze Szczęściem i człowiek z Kaszytem”, jak głosiło popularne przysłowie. I mimo tych wszystkich grzechów i skaz na sumieniu i wizerunku nie jednego Mrymijczyka, mimo jego chorej zawiści do innych nacji, mimo jego kretynizmu — można było siąść przy tym samym stole, równie napruty alkoholem i równie mocno pośmiać się z tego, jak dziwnie wygląda świat po trzech kielichach.

Nie można tym tłumaczyć, że Mrymijczycy byli dobrzy. Uważali wszystkich za swych wrogów lub rywali, a to nie prosperuje dobrze. Stwierdzanie, czy są dobrzy, czy źli też nie miało większego sensu, wszystko zależy bowiem od punktu widzenia.

Można by rzec inaczej. Mrymowie mieli u wielu ludów bliżej do wrogów, a zatem tych złych, niż do spokojnych sąsiadów — tych dobrych.

Karkan wciąż siedział na swoim krześle. Teraz jednak powoli zsuwał się z niego i nie mógł nad tym zapanować. Świat jakby mu wirował i bujał się wraz z falami…

Powoli odczuwał pewną potrzebę wypuszczenia części płynów ze swojego ciała, ale nie miał nawet jak się ruszyć. Miał wrażenie, że gdyby chciał ruszyć nogą, to machnąłby rękę, gdy zaś chciał się wyprostować, to spuściłby głowę… Doszedł do jednego podstawowego wniosku…

— „To brudny alkohol” — pomyślał — „po Naszym nie ma się takiego bajzlu w głowie…”

Powoli zaczęły mu się przymykać oczy. Każde mrugnięcie było cięższe, aż powieki zamknęły się niczym płyty sarkofagów.

Przebudził się nagle. Wokół było cicho. Zdziwiło go to. Tuż przed chwilą była niewyobrażalna wrzawa, a teraz? Wszyscy pozasypiali.

Jednocześnie kapitan-chorąży zdał sobie sprawę, że odzyskał kontrolę nad ciałem. Powoli i ostrożnie wstał, by ani nie upaść, ani, by nie zwymiotować.

Wstał, nie zwymiotował — udało się — zwyciężył.

Karkan postanowił udać się do swojej kajuty, do wygodnego łóżka.

Szedł korytarzem, opierając się o ściany. Noc jeszcze trwała, lecz powoli chyliła się ku końcowi. Księżyc był już w połowie drogi do horyzontu i do zajścia z nim. Fale lekko i subtelnie zderzały się z drewnianym kadłubem statku. Za to same deski kadłuba skrzypiały cicho niczym świerszcze w nocy. Chorąży zszedł przypadkowo jeden pokład za nisko i był na najniższym na statku. Mimo to szedł dalej, choć sam nie wiedział czemu. Był skupiony na innych sprawach.

Karkan momentami sam się zastanawiał, czy to statek tak kiwa się na falach, czy to jemu tak kręciło się w głowie. Idąc jednak korytarzem, wśród ciemności i paru żarzących się jeszcze lamp, rozmyślając, coś przerwało sielankowość całej sytuacji. Czasem bowiem tak bywa, że Los podkłada nogę właśnie wtedy, kiedy biegnie się najlepiej.

Kapitan-chorąży bowiem ujrzał żołnierza. Swojego. Leżącego martwego. Wkurzony, a zarazem wystraszony podbiegł do ciała, wyraźnie manifestującego swoją „nie-żywość”.

Cóż powie żołnierzom, gdy zobaczą zmarłego kolegę, całego w czarnych szramach?

Wiedział jedno, musiał go zabrać do jakiejś kajuty lub ukryć w taki, lub inny sposób i to jak najszybciej.

Właśnie wziął się za „graślawe” targanie do pobliskiego magazynku. Miał nadzieję, że może nikt tam go nie znajdzie.

Po chwili jednak pomyślał, że pokój lekarza jest parę łokci od niego, a akurat u niego raczej nikt nie będzie nikogo szukał, a sam lekarz oprócz tego, że był wtajemniczony, to do tego mógł zamknąć drzwi kajuty kluczem, który tylko on miał.

Wtedy jednak, gdy Karkan począł ciągnąć ciało w kierunku kajuty lekarza, rozległo się wołanie za jego plecami…

— Cho thu sie dzieje!? — powiedział jeden z dwóch spitych wojowników idących akurat korytarzem.

Karkan aż zesztywniał z frustracji i zdziwienia. To jednak nie było najgorsze, co się stało. Po chwili bowiem, drugi z mrymiskich żołnierzy stwierdził…

— Toż to gad! To quenin — zawołał, wyjmując szablę.

Pierwszy też dobrał oręż i obydwaj ruszyli na Karkana, patrzącego z osłupieniem na swoich ludzi.

Żołnierze biegli i w końcu uderzyli w ścianę, „ściągnęło ich” bowiem na prawo. Mimo to zaczęli walczyć z własnym dowódcą.

Walka po pijaku należy do jednych z najdzikszych stylów walk, toteż nie były to przelewki.

Na szczęście kapitana-chorążego, był on bardziej trzeźwy. Przy tym jednak był na tyle napity, że momentalnie się wkurzył. Stracił panowanie.

Ruszył na swoich ludzi z pięściami i zaczął walkę. Bił i kopał, po czym tylko mógł i jak bardzo pozwalała mu równowaga. Przeciwnicy zaś zadawali sztychy i cięcia we wszystkie strony. Po chwili wyczerpującej walki wydarzyło się coś zadziwiającego. Jeden z żołnierzy przebił drugiego na wylot mieczem. Cała trójka zastygła na chwilę, patrząc każdy na każdego.

Karkan nagle otrzeźwiał i chwycił miecz przebitego żołnierza z zamiarem zabicia przebijającego wojownika, lecz gdy chwycił za szablę, żołnierz wyjął miecz, rozlewając zamachem krew po Karkanie, w tym na jego oczy. Na chwilę nic nie widział, ale zaryzykował i na ślepo zadał pionowe cięcie. Poczuł opór. Miecz zapewne wbił się w głowę żołnierza. Wtem dostał także czymś w głowę.

Była to spadająca już bezwładnie ręka wojownika trzymająca miecz.

Karkanowi zaczęło się kręcić w głowie. Padłby na ziemię, gdyby nie chęć przeniesienia ciała „podrapanego” w niewidoczne miejsce.

Resztką sił zaciągnął ciało do pustego magazynku, kajuta lekarza bowiem była zbyt daleko.

Zaniósł trupa, po czym padł na ziemię, przytłumiony zmęczeniem, alkoholem i uderzeniem w głowę…

A statek nadal skrzypiał, fale nadal szumiały… morderca zaś nadal czaił się w mrocznych zakątkach statku…


Słońce zaczęło rozświetlać najdalsze części horyzontu. Po balandze minęło parę dni. Zaczynał się poranek, wszyscy prócz „skazańców” pełniących wachtę na bocianim gnieździe głęboko spali. Choć i ci powoli byli morzeni chęcią snu. Można więc rzec, że wszyscy spali. Do pewnej chwili. Prawie wszyscy.

Lekarz nagle się obudził. Nie wiedział przez co. Może już się wyspał?

Po chwili znów coś usłyszał. Jakby przytłumiony, lecz wyraźny huk. Jakby coś ciężkiego spadło na pokład. Wtem usłyszał jakieś głosy.

— „Abordaż?” — pomyślał z lękiem — „Queni?”

Mimo niepokoju i przykrycia się pościelą po sam nos, postanowił wyjść ze swej kajuty i rozejrzeć się po pokładzie. Wyszedł ze swej kryjówki i podążył za dziwnymi odgłosami. Z początku szedł normalnie, pod koniec na prawie całkowitym schyłku, niczym niezdarny kot.

Stanął obok drzwi kajuty, z której dochodziły dźwięki. Dopiero teraz, gdy stanął i na spokojnie się zastanowił, zdał sobie sprawę czego to głos. Ktoś się dusił.

Otworzył drzwi i ujrzał dwóch żołnierzy. Jeden leżał na deskach pokładu i zwijał się z bólu. Ciemne rysy pokryły już większość jego ciała. Pojawiły się nawet na twarzy. Drugi żołnierz podtrzymywał towarzysza, chcąc mu jakkolwiek pomóc.

— No! Zrób coś! — zawołał w pewnej chwili Mrymijczyk do lekarza.

Ten od razu podszedł do konającego. Przyjrzał mu się wyraźnie. Co prawda nadal nie wiedział, co robić, żeby pomóc żołnierzowi, ale przez ostatnie dnie zastanawiał się nad tym.

Czarne kreski, czego dowiedział się po badaniu zwłok innego żołnierza, były głównie żyłami. Ciemna zaś barwa żył wynikała zapewne z działania jakiejś trucizny, lecz jak pozbyć się trucizny z krwi? I to jeszcze, gdy całe ciało Mrymijczyka było pokryte kreskami?

Lekarz nie wierzył nawet, że może jakoś pomóc. Zamiast tego spróbował sprawdzić parę rzeczy…

— Przytrzymaj go — powiedział do drugiego wojownika.

Ten wykonał polecenie. Lekarz przyłożył skroń i ucho do klatki piersiowej Mrymijczyka. Oddech był przerywany, chaotyczny, niewyraźny, ale zarazem słaby. Po tym lekarz sprawdził czoło Mrymijczyka. Nie był ani zimny, ani za ciepły. Następnie kazał puścić jedną z rąk Mrymijczyka i sam ją przytrzymał. Drgawki nie były mocne. Wystarczały, by miotać ciałem, ale nie były na tyle silne, by wyrwać się z porządnego uścisku.

— No! Nie pomożesz mu!? — dziwił się zdrowy żołnierz.

— Nie mam już jak mu pomóc! — odwarknął lekarz.

Wtem Mrymijczyk, wyraźnie wściekły, puścił całkowicie swego towarzysza. Podszedł pod łóżko i spod kołdry z zamachem wyciągnął miecz, podnosząc w powietrze lekki pył. Wojownik zaczął się zbliżać do lekarza. Ten właśnie miał uciekać przed żołnierzem, gdy nagle ten też zaczął drżeć. Miecz wyleciał mu z rąk, a sam począł się trzymać za gardło, jakby się dusił. Wytrzeszczył oczy, w których widać było strach.

Lekarz poczuł duszność. W jednej chwili zarówno w nosie, gardle, jak i w płucach odczuł drapanie i pieczenie. Spanikowany wybiegł z pokoju i zamknął drzwi.

Trzaskiem drzwi obudził pół załogi na korytarzu. Systematycznie żołnierze zaczęli wychodzić z pokoi i podchodzić do lekarza…


Karkan zbudził się nagle. Jak mało kiedy dobrze się wyspał, a to dzięki fotelowi byłego kapitana Pyrcydesa. Usłyszawszy dziwny hałas, zszedł na najniższy pokład, gdzie mieściły się ostatnie kajuty załogi i magazyny. Spostrzegł tłum swoich ludzi przy jednych z drzwi.

— Co się dzieje!? Co to ma być na Marama!?

— Dowódco ten parszywy lekarz nie pozwala nam wejść i pomóc naszym! — rzekł z pretensją jeden z żołnierzy.

Wokół słychać było gwar, wyzwiska i inne obelgi. Poszczególni wojownicy bili lekarza, którzy za wszelką cenę nie chciał dopuścić, by otworzono drzwi. Miał parę sińców na twarzy, a z ust zaczęła ciec krew.

— Stop! STOP! — krzyknął Karkan.

Tłum posłusznie umilkł. Nie bez powodu. Karkan zawsze był obdarzany szacunkiem swoich ludzi. Ostatnio jednak się zmienił. Jakby nie było, podczas uczty zabił dwoje żołnierzy, co nie umknęło uwadze reszty.

Każdy dowódca, nieważne jak wspaniały, wielki i dobry dla swoich żołnierzy, zostaje bez odwrotnie napiętnowany, gdy skrzywdzi ot tak własnego człowieka. Co prawda okoliczności czynu kapitana-chorążego nie były jasne. Sam tłumaczył to tym, że dwaj wojownicy próbowali go zabić i spiskowali przeciw niemu. Czy można jednak ufać komuś, kto zabił własnych żołnierzy?

Prócz tego każdy widział po Karkanie, że zmienił się od przejęcia statku. Wcześniej był rozsądny, nawet jak na Mrymijczyka. Teraz żołnierze spoglądali na niego i się zastanawiali…

— „Czy zaraz znowu nie zeświruje?”

Często zamykał się w kajucie byłego kapitana i słychać było, jakby z kimś rozmawiał. Czasem nawet krzyczał. Podobno raz, gdy jeden z pełniących wachtę usłyszał krzyki kapitana-chorążego, zszedł z bocianiego gniazda i otworzył drzwi.

Kapitan-chorąży stał ponoć tuż przed ścianą i w jej kierunku klął tak jakby na jakąś osobę.

Gdy Karkan zobaczył załoganta, rzucił w niego szablą, lecz ten w porę zamknął drzwi i biegiem wszedł z powrotem na bocianie gniazdo.

Dlatego też tłum zebrany wokół lekarza systematycznie się rozchodził, aż zostali tylko Karkan i lekarz…

— Co ty wyprawiasz?! — warknął Karkan.

— Tho… — lekarz zaczął, splunął krwią i kontynuował — Podrapało ich… Znaczy… Czarne kreski…

Karkan zezłościł się jeszcze bardziej. Miał już dość tego. Ruszył do walki z queninani, a nie… z tym czymś, cokolwiek odpowiadało za te wszystkie śmierci. Cały czas miał w głowie tylko dwie rzeczy: queninów, „podrapanych”, queninów, „podrapanych” i tak w kółko. Z tego wszystkiego sam nawet odczuwał, że świruje.

Co miał począć?

Zapewne, najpierw wejść do tej kajuty…

— Dobrze. Rozumiem, ale teraz odsuń się od tych drzwi.

— Tam… — zaczął lekarz.

— Nie obchodzi mnie to! Złaź mi z drogi!

Lekarz westchnął. W końcu przemógł się i odskoczył od drzwi, zakrywając ramieniem twarz i zamykając oczy.

Chorąży wszedł do środka.

W kajucie były dwa ciała jego żołnierzy. Jeden, bliżej drzwi, cały poczerniał, czarne zaś niczym smoła kreski jak gdyby się otwarły i wylewał się z nich ciemno-czerwony, gęsty płyn.

Czegoś takiego Karkan jeszcze nie widział, nawet na tym statku. Ominął wzrokiem obrzydliwe zwłoki i spojrzał na drugiego z żołnierzy. Ten miał ręce na gardle, tak, jakby nie mógł oddychać. Wciąż miał otwarte usta, oczy zaś wytrzeszczone w jakiś niewidoczny punkt. Na ciele także pojawiły się kreski, choć najwięcej ich było na twarzy i szyi.

Kapitan-chorąży patrzył na to wszystko… i nie wiedział. Cóż tu było innego niż w innych przypadkach? Nic. Absolutnie nic. Tak przynajmniej wydawało się Karkanowi.

Sfrustrowany, nie widząc żadnej drogi i rozwiązania, sięgnął po leżący na ziemi miecz i trzepnął w podłogę.

Już się odwracał, gdy… Coś ujrzał. Powoli zaczął się schylać nad wyciętą przez miecz, małą dziurką w deskach.

W dziurce było ciemno, nic nie było widać. Jego uwagę przykuło coś innego. Pył lub dym unoszący się z dziury. Miał żółtawą barwę i, jeśli był to pył, to był bardzo drobny, jeśli zaś było to dym, to był wyjątkowo gęsty.

Z każdą chwilą był coraz bliżej i bliżej lekko unoszącej się, żółtawej fontanny dymu. Nagle, gdy był już naprawdę blisko, zawiał lekki wiatr. Pył pofrunął lekko ku Karkanowi.

Wtem, oczy zaczęły go piec tak okropnie, jakby dostała się do nich słona woda. Zamknął oczy i nie mógł się przemóc, by je otworzyć. Zaczęło go piec w nosie, potem w gardle, potem w płucach. Spanikowany i wystraszony, jakby pobudzony wybiegł z kajuty i na oślep zamknął drzwi.

Klęknął i próbował zapanować nad sobą. Sam nie wiedział, czy to przez strach, czy ten dziwny dym.

— Ej, co ci! Chorąży! — zawołał lekarz, który na szczęście Mrymijczyka został jeszcze przy kajucie.

— Piecze. Piecze! — jęczał Karkan — Podaj wodę! No! Już…

Lekarz zerwał się i pobiegł do swojej kajuty. Wziął menzurkę z wodą, wrócił do chorążego i podał mu ją.

Ten wpierw napił się odrobiny wody, po czym nalał trochę na rękę i przetarł sobie twarz…

Powoli mu przechodziło. Gardło mniej piekło, mógł już otworzyć oczy.

— Lepiej? — spytał lekarz, klęczący obok, jakby nie było, swego dowódcy.

— Tak. Już mi przechodzi… ale co to do cholery było!?

— Nie wiem, ale prawie się od tego udusiłem — powiedział lekarz.

— To jest pod pokładem — rzekł chorąży — zrobiłem dziurę w podłodze. To wydostało się spod podłogi…

Karkan przetarł oczy i wstał.

— To jest pod pokładem…

— Ale jak? Co to w ogóle…?

— Nie wiem, ale wiem jedno — musimy się tego pozbyć, cokolwiek to jest — powiedział kapitan-chorąży, po czym odwrócił się i spojrzał na drzwi kajuty, niczym na swego wroga.

— Ale jak mamy się pozbyć…? Przecież się udusimy, jeśli ktokolwiek spróbuje się tam dostać!

Karkan nic nie odpowiedział. Wciąż parzył na drzwi i myślał…

— W końcu, od czego mamy niewolników — odparł.

Lekarz spojrzał na „kapitana” ze zdziwieniem i lękiem. Niewolnik to niewolnik, ale to nadal człowiek. Jak można było pozwolić, by ktoś zginął, dusząc się w męczarniach?

drugiej strony był to rozsądny pomysł. Karkanowi szkoda było poświęcać swoich wojowników. Jakby nie było, czekała go jeszcze walka z queninami… thereńscy niewolnicy zaś stanowili pewnego rodzaju balast, kulę u nogi…

— Dziś, pod wieczór rozprawimy się z tym — rzekł stanowczo kapitan-chorąży do lekarza — Powiem żołnierzom mniej więcej, co się wydarzyło i wyślemy pod pokład paru jeńców. Zakryje się im twarze i powinni sobie poradzić…

— Kapitanie… znaczy, chorąży… ale… — lekarz nie wiedział co powiedzieć. Miał pozwolić na zwykłe wysłanie ludzi na śmierć? Z drugiej strony, już do tej pory ginęli ludzie, więc czy „ofiara” w postaci paru niewolników znaczyła wobec tego coś złego?

Lekarza rozrywały te wszystkie myśli niczym stado ptaków.

— Słuchaj! — powiedział Karkan do lekarza — albo wyślemy dziś tych ludzi pod pokład, a ty coś wymyślisz, albo to ciebie tam wepchnę i zostawię! Wymyśl coś pożytecznego, a nie martw się o innych!

Lekarza ścięły te słowa. Nie mógł się nie zgodzić, więc przytaknął tylko i odszedł do siebie. Tymczasem kapitan-chorąży poszedł do swoich żołnierzy.


Minęło popołudnie. Wszyscy byli przygotowani do rozpoczęcia działania. Mrymijscy wojownicy przyjęli informacje o tajemniczej śmierci swych towarzyszy z odrobiną niepewności, lecz wysłuchali rozkazów dowódcy.

Na jeden z korytarzy przyprowadzono trzech thereńskich jeńców. Przybyło także paru żołnierzy, w pełni uzbrojonych. Lekarz przyniósł zaś parę skrawków materiału, przypominającego jedwab. Służył on do tamowania krwotoków i był świetną tkaniną na opatrunki i okłady. Wchłaniał wodę, chronił przed drobnym pyłem i był dość przewiewny. Idealnie nadawał się do zasłonienia twarzy dla jeńców wchodzących pod pokład, do piwnicy pokładowej.

W końcu wszyscy byli gotowi. Karkan stanął przed niewolnikami i zwrócił się do nich…

— Panowie, wiem, że nie traktowaliśmy was zbyt dobrze. Teraz jednak musicie nam pomóc. Już teraz powiem i gwarantuje wam zwrócenie wolności i odstawienie na najbliższej zamieszkałej wyspie. Przysięgam to uczynić, na Białą Koronę i jedynego boga Marama…

Jeńcy milczeli. Patrzyli to na siebie nawzajem, to na chorążego, to spuszczali wzrok.

— Zapomniałem wspomnieć — dodał Karkan — że jeśli któryś z was nie wykona tego, to zostanie powieszony do góry nogami na dziobie tuż za burtą. Lub, jeśli w ogóle nic teraz nie opowiecie, to moi ludzie przeszyją was mieczami i wyrzucą do Toni… Czy na pewno wszystko rozumiecie? Bo jakoś nic nie słyszę? — spytał na koniec kapitan-chorąży, oczekując odpowiedzi.

Jeden z trójki się przemógł i spytał…

— Co mamy zrobić?

— To proste — odparł Karkan — pod pokładem coś się znajduje. Waszym zadaniem jest to znaleźć i przynieść tutaj.

— Co to za rzecz? — dopytał inny Thereńczyk — coś żywego, czy przedmiot?

— Będzie to… yem — zawahał się. Nie mógł powiedzieć przecież, co to takiego, bo sam nie wiedział co to… — Przedmiot. Powinien dymić żółtym dymem, ale przynieście wszystko, co znajdziecie. Dobrze wypatrujcie wśród kamieni.

Trójka Thereńczyków pokiwała głowami.

Jeńcom dano materiał, który zawinęli sobie wokół twarzy, niczym nomadzi z pustynnych wysp. Wzięli też po lampie ze szklaną pokrywką. Otworzono klapę do piwnicy pokładowej i jeńcy zaczęli po kolei wchodzić do środka.

— Jak coś znajdziecie, to wołajcie — rozkazał na koniec chorąży, po czym ostatni z wysłanych Thereńczym zniknął w ciemności.

Było dość ciasno, wilgotno i oczywiście ciemno. Wokół słychać było tylko skrzypiące deski poszycia statku i odgłos wywoływany przez kamień, obsuwający się na inny kamień. Piwnica pokładowa sprawiała wrażenie, jakby była oddzielona, niepołączona z resztą świata.

A wśród tych mrocznych, nieprzemierzonych wzrokiem ludzkim przestrzeni czaił się morderca. Morderca okrutny i bezwzględny… Czyhał w ciemności i cierpliwie czekał, rozpylając wokół siebie śmierć…

Wszyscy trzej Thereńczycy się rozeszli. Piwnica pokładowa nie była wcale mała, zwłaszcza gdy prawie nic nie było widać.

Jeńcy na schyłku przemierzali powoli każdy metr zakamarków. W pewnym momencie dwaj poszukiwacze spotkali się i podążali dalej razem.

Mijali większe i mniejsze sterty kamieni, a także wystające tu i ówdzie belki podtrzymujące pokład.

Całą trójkę zaczynało trochę szczypać w oczy i dusić. Myśleli, że to kurz, więc bez większej paniki przytrzymywali sobie materiał przy twarzy.

Z chwili na chwilę zaczęli ze sobą gadać szeptem, rozglądając się tam, gdzie sięgnęło światło. I gdy tak luźno rozmawiali o byle pierdołach, jeden z nich coś zauważył. Coś, czego raczej się nie spodziewał ani on, ani jego towarzysz, ani nikt.

— Bierzemy to? — spytał Thereńczyka obok.

— Chyba tak, mieliśmy przecież przynieść to, co najdziemy, więc… tylko zobaczmy, gdzie to się zaczyna.

— Ja może pójdę bardziej na prawo — zobaczę czy czegoś jeszcze tu nie znajdziemy — rzekł jeden z nich i skierował się na swoje prawo. Rozeszli się.

Ten, który szukał „gdzie to coś się zaczyna” poszedł na wprost, wypatrując czegoś konkretniejszego.

Czas mijał. Słońce zaczynało zachodzić. Thereńczyk, który oddalił się od reszty najdalej, trafił w końcu do samego dziobu. Nic nie znalazł — wszędzie tylko kamienie. Zaczął wracać, poszukać swoich towarzyszy. Szmatka na twarzy bardzo mu przeszkadzała. Było mu duszno, toteż na chwilę odsłonił twarz.

Nagle jakby coś chwyciło go za gardło, za dech. Nie mógł wykonać spokojnego oddechu. Wszystko zaczęło go piec i swędzieć. Zaczął wołać i się miotać. Nie mógł jednak praktycznie mówić, to też jego wołania o pomoc brzmiały, jakby miał przedziurawioną tchawicę. Po chwili zaczął widzieć różne, dziwne rzeczy. Od małych stworzeń z wielkimi pazurami i oczami, po światła. Coraz mocniej drżał…

Pozostała dwójka Thereńczyków usłyszawszy dziwne jęki i szeptania się wystraszyła. Dotąd nic nie słyszeli.

— Wracajmy się! — zawołał jeden z nich.

— Masz rację! — odkrzyknął mu drugi, lecz wtem ujrzał to, czego w pewien sposób szukał — zaraz przyjdę — dodał.

Pierwszy z nich był w połowie drogi do wyjścia. Nie widząc towarzysza, zawołał go. Nikt nie odpowiedział. Zestresowany i ponaglany strachem zdjął materiał z twarzy, by było go jakkolwiek lepiej słychać. Wtem oddech zastygł mu w piersiach…

Thereńczyk powoli zbliżał się do wyjścia. Wszystko zaczęło go jeszcze mocnej piec. Poza tym ciężko było iść na schyłku po kamieniach, jedną ręką zasłaniając twarz materiałem, a drugą niosąc lampę i …

Tak czy owak, powoli i mozolnie zbliżał się do wyjścia.

Jednak nagle spostrzegł coś, co go zatrzymało. Jego towarzysz leżał na kamieniach w drgawkach. Na jego ciele zaczęły pojawiać się ciemne szramy i kreski.

Zatrwożony Thereńczyk odsłonił przez nieuwagę lekko swą twarz. Pieczenie zalało go momentalnie niczym fala. Zaczął się trząść. Spanikowany osłonił twarz całkowicie. Powoli tracił wzrok. W strachu począł biec na wprost siebie, ku wyjściu…


Karkan, lekarz i paru mrymijskich strażników czekało cierpliwie. Słońce prawie że już zaszło, a po jeńcach nie było śladu. Nagle jednak usłyszeli kroki.

— Phoo…! — ktoś zawołał z dołu, po czym zawył — Phomochy!

— No! Wychodź! Wychodź! — zawołał z lekką nadzieją Karkan — Wyjdź na powietrze, przejdzie!

Z dziury w pokładzie niespodziewanie coś wręcz wyskoczyło. Jeden z żołnierzy przy wejściu do piwnicy pokładowej spanikował i odruchowo machnął mieczem.

Głowa Thereńczyka odbiła się od ściany, ciało zaś wpadło do dziury.

Wszyscy spojrzeli na to, co najwyraźniej przytaszczył Thereńczyk. Zaiste, nie dowierzali…

W ręce jeńca widać było zaczątek długiego, ciemno-zielonego pnącza. W paru miejscach pnącze miało dziwne bryłki, przypominające trochę pąki kwiatów.

— Cóż to jest? — zdziwił się jeden z wojowników.

— Odsunąć się! — rozkazał Karkan — Już!

Mrymijczycy posłusznie wykonali polecenie dowódcy. Przy samej dziurze zostali tylko lekarz i kapitan-chorąży. Zasłonili twarze materiałem i przyglądali się tajemniczej roślinie.

— Czy to, to jest to cholerstwo? — spytał Karkan.

— Wychodzi na to, że to — odparł skonsternowany lekarz — co z tym zrobimy?

— Co?! Wyrzucę ze statku i tyle! Żeby taki szparag mi narobił bajzel na statku!

Zdziwiony, a zarazem wściekły Karkan chwycił pnącze i poszedł prędkim krokiem ku wyższemu pokładowi.

Za chorążym podążył długi ogon rośliny, a także pył, wydobywający się z jej pąków.

Wszyscy schodzili z drogi kapitanowi. Dotarł w końcu na wyższy pokład, gdzie znajdowały się okna na armaty. Chwycił pewniej roślinę i odsłoniwszy twarz, zaczął wypychać roślinę. Dusiło go i drapało w oczy, ale to już go nie powstrzymało.

Za burtę wyleciała długa na parędziesiąt łokci zielona plątanina, a za nią żółtawa poświata.

To był koniec. Morderca został pokonany, wygnany, zwyciężony. Opuścił mroki i wilgotne zakamarki statku i ujrzał światło słońca. Zło czyhające się i noszące śmierć, gdzie sięgnęły jego korzonki… odeszło…


„Słoneczna Mewa” pod dowództwem kapitana Ungehira w końcu ujrzała dużą wyspę, z pokaźnym portem. Była to jedna ze stolic Wysp Thereńskich — Her’Keszt. Nikt nie miał wątpliwości. Wysoką i połyskującą latarnię miasta każdy rozpoznawał.

W porcie jak zawsze było dużo statków ze wszelkich stron świata. Widać było równie Thereńskie „motyle”, statki z Ateji oraz najróżniejszej maści jednostki z całego Cesarstwa Dzielnicowego.

Fale były łagodne, słońce wzbiło się najwyżej, wyznaczając południe. Wreszcie „Słoneczna Mewa” dobiła do stabilnej przystani. Gdy tylko porządnie przywiązano łódź do pomostu, ogłoszono chwilowy postój i cała załoga wypadła wręcz ze statku i uciekła w stronę miasta. Tak ciężką i długą wyprawę mało kto przeżył, nawet wśród Thereńczyków, słynących w podróżach morskich. Tylko Atejczycy przewyższali ich w tym.

Równie szybko, jak załoga wypadła ze statku, tak równie szybko wyszedł kapitan Ungehir wraz ze swoim oficerem i jeszcze jedną osobą.

Skierowali się ku Cytadeli — miejscu urzędowania lokalnych władz. Mieścił się tam także najważniejszy urzędnik, jeśli chodzi o żeglarzy, czyli Naczelny Kapitan Wysp Thereńskich. W tym rejonie był to Naczelny Kapitan Północno-wschodnich Wysp Thereńskich.

Jak można się spodziewać, oficjalna nazwa Naczelnego Kapitana rzadko stosowano, toteż przyjęło się też: Naczelnik Morski.

Tak czy owak, trójka Thereńczyków zmierzała ku siedzibie Naczelnika z wieściami o przybyciu i o innym, równie ważnym zdarzeniu.

Minęli wiele barwnych straganów z ziołami, przyprawami, niewolnikami, zwierzętami oraz drogimi luksusami, i w końcu dotarli do Cytadeli, będącą zamkiem z jedną, bardzo wysoką wieżą.

Weszli i skierowali się do biura Naczelnego Kapitana.

Gdy dotarli na miejsce, zapukali, po czym weszli.

— Proszę! — zawołał Naczelnik, usłyszawszy pukanie.

— Dzień dobry, Naczelny Kapitanie Północno-wschodnich Wysp Thereńskich, bogowie chrońcie Wyspy! — przywitał się kapitan Ungehir. Zarówno on, jak i jego dwaj towarzysze zdjęli hełmy bądź kapelusze i się ukłonili.

— Co was tu sprowadza? — spytał niewzruszony Naczelnik.

— Naczelniku — zwrócił się do niego Ungehir — Meldujemy, iż „Słoneczna Mewa” z Południowego Wschodu Wysp Thereńskich powróciła z wyprawy.

Naczelnik zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział…

— Ach, rzeczywiście, kojarzę wasz statek. Długo was nie było. Dostaliśmy nawet zawiadomienie, o poszukiwaniach waszego statku i tych dwóch…

— „Srebrnego Węża”? — spytała osoba, która przybyła wraz z Ungehirem.

— Tak. A pan kim jest?

— Jestem Wyższy Kapitan Pyrcydes ze statku „Srebrny Wąż” — powiedział kapitan, odsłaniając lekko swoją zakrytą szmatką twarz.

Od pobytu na wyspie nabawił się dziwnej choroby i wolał zasłonić się, by nie zarazić nikogo wokół.

— Pragniemy także zameldować inną rzecz — rzekł Pyrcydes — Mój statek został przejęty przez mrymijskich żołnierzy…

I kapitan zaczął opowiadać całą historię, jaka go spotkała. Naczelny Kapitan zaś cierpliwie i uważnie słuchał Pyrcydesa, a także czasem dopowiadającego Ungehira.

Pyrcydes nie zmyślał, mówiąc o Mrymijczykach i ich zachowaniu. Nie potrzebował tego. I tak spoczęło już na ich karkach ostrze zemsty i sprawiedliwości. Thereńczycy pod żadnym pozorem nie potrafią wybaczać wrogom. Nie bez powodu toczyli od tych setek lat wojny z Oriantami…

Pod wieczór, gdy kapitanowie opuścili już Cytedelę, wysłano dziesięć statków do mrymskich kolonii, by tam rozliczyć Białą Koronę ze zdrady. W morze wyruszyło też sześć innych, mniejszych i lżejszych statków, które miały przekazać do wszystkich stolic Wysp Thereńskich następującą wiadomość…

„Mrymia dopuściła się kaszyckiego czynu na Flocie Wysp Thereńskich. Zginęli żołnierze i marynarze. Przejęto jeden lub nawet dwa statki z pełnym wyposażeniem. Naczelny Kapitan Północno-wschodnich Wysp Thereńckich apeluje, by nałożono na Mrymijskie statki dwukrotnie większe cła oraz, by zerwano rozejm dotyczący wojny z queninami na wyspach.

Niech bogowie chronią Wysp.


Naczelnik Królewski

Północno-wschodnich Wysp Thereńskich”


Jak napisano, tak też poczyniono. Thereńczycy zerwali pakt, nałożyli cła, a także zakazali wpływania mrymijskim statkom wojskowym do wszystkich portów thereńskich pod groźbą ich zniszczenia i wywołania wojny.


Tymczasem „Srebrny Wąż wciąż płynął w poszukiwaniu statku queninów. Mimo zniszczenia, a właściwie pozbycia się „zielonego mordercy” stan Karkana nie polepszył się, a nawet przeciwnie. Był coraz dziwniejszy. Prawie cały czas spędzał w swojej kajucie, a jedyną osobą upoważnioną do wejścia był jego wierny doradca. Kapitan-chorąży spędzał całe dnie to na dopracowywaniu walki z queninami, to na zwykłym myśleniu o powrocie do domu. Był rozdzierany przez te dwie myśli. Wrócić do Mrymii lub zniszczyć wroga… Jeśli wróciłby do ojczyzny i przyznał, że nawet nie zniszczył łodzi queninów, lecz stchórzył i sobie odpuścił, to zapewne ukarano by zarówno jego, jak i kompanów. Z drugiej strony nie miał nawet pewności, czy spotka jeszcze queninów na swej drodze. Może przepłynie cały świat, wszystkie wody i nigdy już żadnego nie ujrzy na oczy. Zresztą ewentualna walka nie należałaby do najłatwiejszych. Na pokładzie pozostało naprawdę niewielu ludzi w porównaniu do tego, ilu miał na początku. Mógł więc liczyć na zwycięstwo?…

I tu pojawiało się szaleństwo. Część świadomości każdej żyjącej istoty. Odpowiadała oczywiście za te najdziwniejsze, najodważniejsze, najbardziej heroiczne, ale i bezsensowne czyny. To przez nią Karnak za każdym razem myśląc o walce z queninami, był przekonany, że zapewne wygra. Dużymi stratami, ale wygra i z czystym sumieniem wróci w chwale do domu… Czy jednak jego sumienie ominie śmierć tylu własnych żołnierzy?

Nad tym akurat się nie głowił.

Tak czy siak, z każdym dniem po pozbyciu się problemu śmiercionośnej rośliny, przygotowania do walki ruszyły pełną parą. Żołnierze zaczęli trenować, tak jak to robili jeszcze, kiedy służyli na lądzie. Sprawdzano i reperowano wszelkimi dostępnymi sposobami wadliwą broń. O dziwo morale wojowników Białej Korony z dnia na dzień nie malało, lecz rosło. Ludzie bowiem czuli powoli zbliżający się koniec wyprawy. Ich podświadomości starały się tu nie przypominać trudu walki z „gadami”, popsułoby to bowiem całą motywację.


Queni także przemierzali fale i płynęli właściwie bez większego celu. Dwa dni spędzili na załadunku zapasów na pewnej wyspie. Teraz zaś kierowali się na zachód, gdzie powinno być większe zagęszczenie skolonizowanych wysp.

Cel tej wyprawy nie był jednak tak bardzo oczywisty. Naturalnie, jeśli spotkaliby wrogo nastawionych ludzi, to oskubaliby ich z przewożonego towaru. Kapitan statku — Quen, rozmyślał nad inną sposobnością.

Lud, którym dowodził, przemierzał morza od bardzo dawna. Rozważał popłynięcie na granicę Wysp Thereńskich oraz Wysp Orianckich i tam się osiedlić. Każdy ma w końcu ochotę odpocząć, nawet tacy wojownicy jak quenini.

Oprócz tego gdzież mieliby się udać? Nie mieli domu jak wszystkie narody i rasy. Błąkali się tak nie od paru dziesięcioleci, ale od tysięcy lat. Pomiatani niczym liść w trakcie burzy, nigdzie nie znajdywali domu, lecz spokój queninów miał niebawem zostać zakłócony…


Jeden z żeglarzy pełnił właśnie wachtę na bocianim gnieździe „Srebrnego Węża”. Wypatrywał… właściwie to wszystkiego, czegokolwiek. Taki zresztą miał rozkaz…

Niebo było wyjątkowo zachmurzone. Wszystko wokół wydawało się bardziej szare niż normalnie.

Panował ogólny spokój. Trening się zakończył. Poszczególni żołnierze poprawiali olinowanie i żagle statku. Karkan zaś wciąż tkwił w swej kajucie. Tkwiłby tam nadal, gdyby nie nagłe wołanie…

— Statek! Statek!

Karkan lekko podskoczył na krześle. Nie mógł mieć pewności, czy to nie zwykły statek, ot tak przepływający tym rejonem morze…

— Queni! Queni! To gady! — zawołał po chwili żeglarz.

Kapitan-chorąży zerwał się z krzesła, podbiegł pod ścianę z trofeami Pyrcydesa i chwycił jedną z szabli. Wybiegł na pokład. Tam wszyscy już przygotowywali się do walki. Ładowano balisty oraz armaty. Żołnierze wychodzili po kolei spod pokładu w pełni uzbrojeni. Szerzej rozkładano żagle. Do Karkana podbiegł jego doradca…

— Dowódco, już się szykujemy — zameldował.

— To dobrze — odparł Mrymijczyk, po czym udał się w kierunku steru, gdzie stał bosman.


Czas mijał na obu statkach. Znów nic nieświadomi queni płynęli i dopiero po chwili zauważyli płynący thereński statek. Także zaczęli szykować się do walki. Chcąc zdobyć statek i to, co na nim się znajdowało, musieli powstrzymać się od ostrzału i przeprowadzić abordaż. Był to lekki problem, queniński statek bowiem był większy od thereńskiego, a przy tym mniej zwinny…

Mrymijczycy przypatrywali się queninom. W ich oczach coraz bardziej widać było niepewność. Z każdą chwilą wrogi statek wydawał się coraz i coraz większy. Żołnierze Karkana zdążyli zapomnieć, jaki był duży.

Kapitanowi-chorążemu nie uszło to na uwadze.

— Panowie! — rzekł do wszystkich na pokładzie. Wojownicy spojrzeli na niego z oczekiwaniem…

— Widzę, że się boicie. Nie potrzebnie. To wręcz nie na miejscu. Jesteśmy Mrymijczykami! Służymy Białej Koronie, Mrymii! Nie możemy się więc bać, bo to niemożliwe! To tylko lekka wątpliwość, brak wiary… Nie dajcie się jej opanować! Przyrzekam, że gdy zniszczymy ten statek, wrócimy do ojczyzny nie jak zwykli bohaterowie, lecz jako herosi! Za Mrymię!

— Za Mrymię! — odkrzyknął tłum.

Temu wszystkiemu przysłuchiwał się lekarz, który został pod pokładem, na schodach.

— „To jakieś szaleństwo” — pomyślał. Wiedział to od dawna, ale dziś, gdy Karkan naprawdę chciał zniszczyć okręt queninów, dotarło do lekarza, że chorąży naprawdę oszalał…

I lekarz miał rację. Żaden racjonalny dowódca nie podjąłby takiej decyzji. Chyba że chciałby zginąć.

Fakty były takie, że Mrymijczycy byli przepełnieni głupią pychą i lekkomyślnością, typową dla swego narodu.

Kto tu był dobry, a kto zły? Fanatyczni i nienawistni Mrymijczycy, czy morderczy wojownicy bez litości, jakimi według wielu byli queni?

Na to pytanie właściwie nie było odpowiedzi. Niezależnie od tego, kto był kim, zaraz miała rozlać się krew i prędzej czy później ktoś przegra.


Statek queninów płynął nieustannie prosto w kierunku Mrymijczyków. Sytuacja przypominała walkę dwóch kotów — zarówno jeden, jak i drugi nie chciał rozpoczynać walki wprost. Obydwa wolały na razie syczeć i straszyć siebie nawzajem…

Statek Karkana płynął mniej więcej z południa na północ, quenini zaś ze wschodu na zachód. Prędzej czy później się zderzyliby. Powoli jednak zaczęły się ku sobie kierować na prost. Dziób skierował się do dzioba.

…Koty poczęły na siebie patrzeć i powoli się do siebie zbliżać. Już wyciągały pazury i szczerzyły zęby…


Okręty były coraz bliżej siebie. Ani jeden, ani drugi nie zmieniał kursu…

— Przyszykować haki! — zawołał kapitan Quen do swoich żeglarzy.

Ci wykonali szybko rozkaz i czekali przy lewej burcie zwarci i gotowi do rzutu.

— Czekać na rozkaz! — ponownie zawołał Quen…


— Ustawić balisty! — rozkazał Karkan — muszą podpłynąć bliżej! Wystrzelić pociski z hakami, by wbić się w ich dziób! Potem, na rozkaz rozpocząć ostrzał z dział!

— Tak jest! — rzekł doradca i poszedł przekazać rozkazy strzelcom armatnim na lewej burcie.

Statki były już prawie że obok siebie. Wszyscy wojownicy, żeglarze, ci na linach, na pokładach i przy obu sterach poczuli nagły szał. Nagła chęć rozprawienia się z wrogiem opanowała całkowicie obie załogi…

— Teraz! — zawołał Quen.

Wyrzucono haki, które bez problemu pozahaczały o poszczególne elementy thereńskiej łodzi.

— Jeszcze nie! — zawołał Karkan — musimy być bliżej… Już!

Z balist poleciały duże klocki drewna zakończone szpiczastymi wypustkami, które przebiły nawet wzmocnione poszycie statku queninów. Mrymijczycy przyczepili się równo z burtą przy dziobie.

— Armaty! — zawołał Karkan. Doradca przekazał rozkaz i rozległ się huk. Huk był głuchy i przytłumiony. Kule uderzyły bowiem nie tylko w jedną warstwę desek, ale dwie warstwy wzmocnionych żelazem desek. Dziób statku queninów oraz cały statek Mrymijczyków zatrzęsły się.

— A teraz chłopcy… Do broni! Niech przeleje się gadzia krew! — zakrzyknął chorąży.

Żołnierze krzyknęli wraz z nim.

Usłyszawszy okrzyki, quenini także zawołali na cały statek…

— Do broni!

…Jeden z kotów skoczył w końcu na drugiego. Zaczęły się piski, warknięcia i miauczenia. W powietrze uniosły się strzępki futra zwierząt…

Wtedy na morzu rozegrało się naprawdę dużo rzeczy. Queni zaczęli skakać na pokład Mrymijczyków, którzy czekali a wrogów z pikami, włóczniami, mieczami i kuszami. Obydwa wojska krzyczały. Zaczęła się cała seria cięć, sztychów, przepychań i uderzeń. Tu Qeunin od razu nabił się na pikę, która złamała się od nacisku dużego ciała. Gdzieś indziej Mrymijczyk machnął mieczem, by odbić cios quenina. Ten jednak kopnął przeciwnika w brzuch. Pchnięty i zdziwiony nie zdążył i ostrze szabli quenina ścięło mu głowę. Jeszcze gdzieś indziej quenin właśnie miał zabić leżącego Mrymijczyka, lecz wtem inny zaszedł go od pleców. Zadał nieudolne cięcie w ramię „gada”. Ten zrobił duży zamach mieczem, odwracając się. Mrymijczyk odskoczył w porę, lecz wtedy inny quenin przebił mu nogę włócznią. Klęknął, quenin zaś zadał ostateczny cios, przeszywając go na wylot. W tym jednak czasie leżący przed chwilą Mrymijczyk zaszedł swego niedoszłego napastnika od pleców i sam go przebił. Quenin zawył i padł. Równie szybko skaczący ze statku quenin przeciął Mrymijczyka od ramienia do klatki piersiowej, odcinając całą rękę…

Ostrzał w burtę statku trwał nadal. Huk za hukiem, kula za kulą, poszycie poczęło pękać.

Gdy quenini z niższych pokładów zameldowali to kapitanowi, ten rozkazał podpalić żagle thereńskiemu statkowi. Paru łuczników podpaliło swe strzały i przeszyło nimi płachty materiału.

Kapitan Quen nie mógł się bez czynnie przyglądać walce swych ludzi. Normalnie jednak nie zdecydowałby się na bezpośrednią walkę. Ktoś musiał dowodzić…

Wtedy jednak, wśród ognia i tłumu ludzi ujrzał tego samego człowieka, co jakiś czas temu. O ile wzrok go nie mylił, a było to prawie nie możliwe, spostrzegł dowódcę Mrymijczyków.

Quen zawołał swego oficera i rzekł do niego…

— Przekazuję ci dowodzenie! Ja muszę się rozprawić z tym kretynem…

Quen skoczył wraz z paroma innymi wojownikami do tłumu na pokładzie statku Mrymijczyków. Trafił w niesamowicie ciasny i chaotyczny kocioł walki. Wszędzie słychać było wrzaski, wołania, okrzyki i huki dział. Tu i ówdzie do uszu dostawały się treści poszczególnych komend.

Queniński kapitan ruszył bezwzględnie przed siebie…

— Do boju! Do walki! — zakrzyknął, idąc ku rufie.

Pojawienie się dowódcy rozżarzyło w queninach morale. Zaczęli jeszcze szybciej walczyć, ciąć… Mrymijskie morale zaczęły zaś pękać. Nie spadło, lecz powoli traciło na rozpędzie.

…Jeden z kotów zaczął spadać po dachówkach dachu. Drugi zaś, wciąż szarpiąc i drapiąc, spychał go powoli w dół. Spychany kot w tym czasie ledwo zdawał sobie z tego sprawę…

Quen zaczął przepychać się wśród tłumu. Karkan zauważył go. Nie ruszył jednak na niego. Czekał na podwyższonej rufie. Wolał poczekać, aż wróg sam do niego przyjdzie…

Quen w końcu przeszedł przez najgęstsze zagęszczenie wojowników i ruszył ku przeciwnikowi, po drodze zadając cięcia i sztychy wszystkim Mrymijczykom, jakich spotkał.

Spotkali się. Dwaj kapitanowie. Ledwo trzy łokcie od siebie. Obaj trzymający szable…

…Spychający kot przerwał swe natarcie. Znów zaczęła się szarpanina i „drapanina”. Teraz jednak wszystko rozgrywało się na krawędzi dachu…

Quen wykonał pierwszy ruch. Ściął jednym cięciem głowę bosmana, po czym ruszył na Karkana. Nie była to z początku byle jaka walka. Była godna dwóch kapitanów. Jak nie jeden, to drugi wywijał szablą, raz się broniąc i odpierając ataki przeciwnika, to samemu atakując.

W ten sposób obydwoje weszli przez otwarte drzwi do kajuty Karkana, byłej kajuty Pyrcydesa.

Walka zaczęła schodzić na gorszy poziom. Karkan próbował momentami uderzyć quenina koszykiem swej szabli o twarz „gada”. Quenin zaś sprawnie i systematycznie przepychał Mrymijczyka w tył. W pewnej chwili zatrzymali się, Karkan bowiem spróbował zadać sztych w dół brzucha quenina. Ten wykonał imponujący wywijas szablą i prawie wytrącił Karkanowi szablę z rąk. Ten jednak ją utrzymał, lecz stracił rytm walki. Zaczął panikować. Quenin nacierał coraz mocniej.

Kapitan-chorąży kopnął quenina w kolano. Ten podskoczył lekko, by się wycofać. Wtedy Mrymijczym ruszył ponownie do gry. Znów zaczęły się cięcia i obroty szablami.

Walka na pokładzie także nie ustępowała. Poszycie statku queninów dostało wielu dziur od ostrzału Mrymijczyków. Oficer Quena wysłał po to paru ludzi z dużymi muszkietami pod pokład. Poczekali, aż thereńksi statek odda kolejną salwę i wtedy ruszyli. Każdy do poszczególnej większej dziury. Wycelowali i oddali strzał w mrymijskich strzelców armatnich. Okienka na armaty bowiem nie zasłaniały ich całkowicie. Na chwilę uciszono armaty.

Całkowitym trafem, fartem, pechem, lub po prostu dziwnym losem jeden ze strzelców trafił w beczkę z prochem, która stała nieopodal armaty. Ta wybuchła z hukiem, słyszanym na całym statku…

Karkan i Quen kontynuowali walkę, tym razem już w miejscu, tuż przy ścianie z trofeami Pyrcydesa. Walka trwała w najlepsze, gdy nagle statkiem lekko zatrzęsło. Karkan akurat machnął szablą w bliżej niezaplanowany sposób. Spudłował. Quen wykorzystał chwilę nieuwagi i znów natarł na Mrymijczyka. Doszło w końcu do tego, że Quenin pchnął Karkana pod ścianę z orężem Pyrcydesa. Quenin trzymał ostrze na szyi Mryma, a gdy Quen wziął szablą zamach, Karkan sięgną prędko po jedną z wiszących za nim szabli. Odbił cios swoją starą szablą, dopiero zaś co wziętą uderzył o twarz quenina…

Jednak nic mu się nie stało. Quenin nawet nie miał ryski na twarzy, a uderzenie szablą powinno ją przedzielić na pół…

Karkan spojrzał na wziętą szablę. Była tępa. Druga szabla także nie była zbyt dobrze naostrzona…

Nawet nie wiedział, jak mógł to przegapić…

Skonsternowany Karkan ujrzał tylko błysk szabli błękitnego wroga i zapadła ciemność…

Podrozdział
Koty i gwiazda

Koty bijące na dachu nie odpuściły. Para łapek z ostrymi jak igły pazurami cięły niczym nie jedne szable lub miecze. W końcu doszło do tego, że jeden kot zepchnął drugiego za kraniec dachu. Walka mimo to trwała. Każde machnięcie miało wielkie, wręcz decydujące znaczenie.

Nagle, spychający kot spróbował ugryźć sweog przeciwnika. Ten się wycofał… ale nie miał gdzie. Brakło mu dachu i z hukiem tłuczonej dachówki uderzył o dach parę łokci niżej. Oczywiście spadł na cztery łapy, toteż spojrzał na swojego nemezis i pożegnał do syknięciem. Po tym uciekł w mrok nocy… Zwycięzca zaś, no cóż, już zapomniał o tym, czemu obydwaj się bili. Zresztą, jak to koty — najpierw drapią, potem myślą, co właściwie drapią… To jednak nie odebrało satysfakcji. Kot — czempion także odszedł…

Tymczasem okno, nad którym znajdował się ów dach, odsłoniło swe zasłony. Z okna wyjrzał mężczyzna w piżamie i szlafroku…

— Cholerne koty — stwierdził — człowiek nawet nie może zasnąć w spokoju…

Mężczyzna porzucił jednak prędko swoje marudzenia. A to przez to, co ujrzał. Zobaczył naprawdę ładny widok. Dotychczas myślał, że takowy ma tylko z dużego okna w swoim biurze, ale teraz… Urzekło go. Widział bowiem ciemne niczym smoła dachy domów Querii oraz strzeliste wierze murów obronnych miasta. W oddali majaczyły góry, także ciemne. Niebo było przysłonięte chmurami, toteż gwiazd nie było widać. Widać za to było dwa, duże księżyce — Wirattusa i Hannabasa, choć na co dzień zwane były po prostu czerwonym i srebrnym księżycem.

Tylko te dwa obiekty świeciły, a świeciły mocnym światłem oświetlając fragment rzeki, która była pomarszczona od ciągle płynących nią prądów i wirów.

Mężczyzna, będący władcą miasta, patrzył tak i stał przez jakąś chwilę. Lubił czasem stanąć sobie i na spokojnie… nawet nie pomyśleć, lecz wręcz przeciwnie — wyłączyć myślenie.

I patrzyłby się tak dalej, gdyby nie to, że coś jeszcze innego przykuło jego uwagę.

Zmrużył oczy… Na nieboskłonie, obok dwóch księżyców, „ktoś” zagościł… Przez gęste chmury przebił się blask jakiejś gwiazdy. Nie była widoczna zbyt dobrze, ale jeśli jej światło przenikło przez czarne chmury, to musiała być wyjątkowo jasna…

Terys, bo tak było na imię władcy miasta, postanowił udać się z powrotem do łóżka.


Tej samej nocy quenini płynęli dalej przez morskie przestrzenie. Po zabiciu kapitana Mrymijczyków queni zdobyli całkowitą przewagę. Wielu Mrymów skoczyło za burtę swego statku, by nie umrzeć od ostrzy i kul. Resztę dosłownie wyrżnięto w pień. Wolno puszczono jedynie paru jeńców ze statku oraz jednego człowieka, chyba lekarze. Tylko ci nie próbowali walczyć, a że queninom nie byli potrzebni niewolnicy, dali więc im szalupę, parę skrzynek chleba i busolę. Następnie puszczono ich wolno…

Czy quenini żałowali tego? Nie. Po co im było zabijać ludzi, którzy nic im nie zrobili? Zresztą — nawet najstraszliwszy potwór ma chwile, gdy okazać musi litość.

Teraz kapitan Quen skierował statek znów na zachód, ku opustoszałej granicy między Wyspami Thereńskimi a Orianckimi.

Niebo było czyste i wręcz przejrzyste niczym szklanka soku z czarnych porzeczek. Cały nieboskłon oświetlały setki… tysiące gwiazd, a każda z nich świeciła nieco mniej lub mocniej od innych.

Oficer kapitana właśnie robił obchód po pokładzie. Większość queninów położyła się spać. Tylko paru zajęło się naprawianiem najbardziej uszkodzonych części statku. Na bocianim gnieździe zaś siedziało dwóch queninów…

Niespodziewanie, zawołali do oficera, lekko przytłumionego zmęczeniem…

— Oficerze!

— Co?! Wrogie statki!?

— Nie! Proszę spojrzeć na niebo!

Oficer podniósł wcześniej opuszczoną głowę… Na niebie ujrzał tak jasną gwiazdę, że promieniami przysłoniła parę sąsiednich. Świeciła niczym czwarty księżyc. Była to gwiazda nad gwiazdami, największa i najsilniejsza wśród wszystkich…

Oficer prędko pobiegł do kapitana…

— Kapitanie!

Ten akurat drzemał nad mapami, a niespodziewany okrzyk go zbudził.

— CO?! Ahhh… Co się dzieje?

— Kapitanie, gwiazda! Najjaśniej świecąca gwiazda na niebie zaświeciła! Wie pan, co to oznacza!

Kapitan nie dowierzał słowom oficera. Tak, oj tak, wiedział, co oznaczała…

Obaj wyszli na pokład podwyższonej rufy i zaiste — na niebie świeciła tak jasna gwiazda, jaką nigdy wcześniej obaj panowie nie widzieli. To musiała być właśnie ta gwiazda…

— Oficerze — rzekł do oficera kapitan Quen — proszę zerwać wszystkich zdrowych i nierannych żeglarzy! Ja wytyczę kurs, a ani niech rozciągną żagle!

Jak powiedziano, tak się stało. Kapitan ruszył do map i po odpowiednie przyrządy. Oficer zaś budził załogę, a każdy quenin, który wyszedł na pokład, co najmniej przez chwilę przyglądał się dziwnemu i pięknemu ciału niebieskiemu…

— Północ! — zawołał po jakimś czasie kapitan — Wskazuje północ!

Queniński statek zawrócił i skierował się na północ, gdzie wskazywała gwiazda…

Rozdział VI
Migracja

*

Cierpienie

potępiam,


Śmierć

szanuje,


A życie

kocham.

*


Queria zaczęła witać zmierzch słońca. Właśnie wtedy w klubach odbywały się najlepsze balangi, alkoholicy mieli najwięcej alkoholu we krwi, żebracy najmniej przejmowali się swoim marnym losem, kapłani składali najmniej ofiar, a zwykli ludzie najbardziej lubili odpoczywać. Wtedy bowiem po gorącym dniu przychodził moment ochłody, lecz jeszcze nie było całkiem ciemno. Co poniektórzy kupcy składali już swoje stragany, inni zaś dopiero je rozkładali. O tej porze dnia kupcy chętnie sprzedawali magiczne i dziwne rzeczy, a to dlatego, że fałszywki najłatwiej było opchnąć, gdy kupujący ledwo co je widział… Jednak czasem można było kupić i zobaczyć rzeczy wprost niesamowite i magiczne.

Czasem widać było małe smoki nawet hen z Wysp Orientu, które połyskiwały w różnych barwach ogni, którymi zionęły. Widać było księgi zaklęć, których jednak było bardzo mało, bo większość była strzeżona przez magów, ale jak to bywa… coś czasem się zawieruszy, a co znalezione, to niekradzione. Poza tym księgi same w sobie zawierały najczęściej liche zaklęcia wywołujące na przykład zapłon danej rzeczy. Większą część zaś książki stanowiło wytłumaczenie, czym jest magia, jak się jej używa… Najczęściej były to raczej poradniki dla początkujących lub wręcz zabawki.

Oczywiście, trafiały się też poważniejsze w swej sile księgi.

I tak najczęściej kupowano takie księgi tylko jako ozdobę, bo pismo magów, którym chronią ważniejsze i niebezpieczniejsze zaklęcia, jest wprost nie do odczytania przez szare istoty niezaznajomione z nim.

Oprócz tego na ulicach rozkładali swoje namioty wróżbici (prawdziwi i fałszywi) oraz wędrowni cyrulicy, podróżujący z bliższych i dalszych krajów. Do tego na stołach straganów widać było też masę dziwnych przedmiotów o funkcji nie do odgadnięcia.

Mimo jednak, że ów wieczór był taki, jakie były inne wieczory, to czuć było coś dziwnego w powietrzu. Od ostatnich dni ludzie i ogólnie mieszkańcy czuli, że coś się dzieje dziwnego. Coś jest nie tak, jak powinno. Oczywiście, jak zawsze nikt nic sobie z tego nie robił, bo ludzie co najwyżej wierzą w bogów lub w to, co widzą, a nie w to, co czuje się intuicją. Tylko co poniektórzy wróżbici (często ci fałszywi) głosili koniec świata i tym podobne bzdety. Mówili o „Nadejściu Siedmiu Plag!”, o „Końcu Querii!”, o „Wielkiej Wojnie!” lub o „Błękitnej Zagładzie!”… W skrócie mówili to, co zawsze mówili… Nikt nic sobie z tego nie robił, zarówno w Querii, jak i sąsiednich miastach, zarówno z wiadomości i nowin tych prawdziwych, jak i fałszywych wróżbitów.

Zatem każdy coś czuł, ale każdy to negował. Każdy z czasem przyzwyczaił się, że Queria to jedno z tysięcy miast-państw, które (jak każde państwo) ma swych wrogów, sprzymierzeńców, partnerów handlowych i jakiegoś sąsiada, z którym boi się zadrzeć.

Wojny na tyle zbledły w codziennym życiu, że czasem owe wojny wywoływano, a dzień później odwoływano, tłumacząc, że była to pomyłka.

Straż miasta od setek… może nawet tysiąca lat nie widziała żadnego smoka w górach. Plagi jak gdyby omijały tereny Querii. Walki kończyły się bezkrwawo, a łajdactwo było chlebem powszednim, zarówno w Querii, jak i innych miastach. A ów chleb powszedni nadawał każdemu miastu nieco autentyczny „posmak”.

Wszystko było po prostu zwykłe, codzienne, spokojne i nic nieznaczące.

Dla niektórych może być to nie do pomyślenia bowiem wraz z przybyciem spokoju i rutyny mijają dni chwały, duma, a także coś ważnego — poczucie wartości…


Nazajutrz władca Querii — Terys, z rodu Teryseuszy, właśnie wstał i spojrzał przez okno na góry. Queria bowiem znajduje się blisko dwóch wielkich gór, a właściwie pasma górskiego. Góry akurat na północ od Querii były przedzielone, a wręcz rozerwane kanionem. Za kanionem niefortunnie znajdowała się Mrymia — największy wróg Querii. Zachodnią część miasta wyznaczała rzeka Neac, na której była wyspa. Queria była też niedaleko morza, ponieważ na wschodzie była mała równina, która dzieli Querię od morza. Równina miał może ćwierć mili. Teren wokół Querii był idealnym przykładem miejscowej południowo-wschodniej roślinności. Była tam lekko wyschnięta trawa, oleandry, dzikie drzewka oliwne i inne rośliny albo o sztywnych, albo o grubych liściach.

I gdy tak Terys patrzył z zadowoleniem pana na swe miasto, zauważył dziwną rzecz. Na murach stało wojsko. Straż, strzelcy i inni chodzili w te i nazad. W końcu zobaczył w oddali nawet samego Dowódcę Straży. Terys powoli spojrzał między dwie góry, przeczuwał bowiem, że to tam, jest obiekt takiego niepokoju. Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia i ze strachu.

Ku miastu pędziła jakaś horda. Owa horda pędziła na koniach i cały czas wszyscy jeźdźcy mieli podniesione miecze i włócznie w górę. Było to daleko od miejsca, z którego patrzył Terys, ale mimo to, to ujrzał. Jakimś cudem widać też było z tak daleka jedną charakterystyczną rzecz — niebieskie sylwetki wojowników ubranych w zbroje i łachmany.

To była horda Queninów. Co gorsza, jechali na tak zwanych „kanarrach”, czyli szybkich rydwanach zaprzęgniętych w konie. Kanarrahy były postrachem wojsk w całym Cesarstwie Dzielnicowym. Niszczyły formacje ludzi tak sprawnie, że wymyślono specjalną jednostkę do obrony przed nagłymi najazdami na piechotę. Ową jednostkę nazywano „pancernymi tarczami”, a broniła się poprzez ustawienie w podwójnym szeregowym rządzie, który budowały wielkie, prostokątne tarcze wojowników. Sami wojownicy zaś byli chronieni przez wielkie grube zbroje i hełmy garnkowe. Ich bronią zaś były długie i ciężkie piki.

Mimo jednak wszystkich starań w historii ludzi Queni zawsze w jakiś sposób pokonywali swoich wrogów.

Najgorsze zaś w samych kanarrahach było to, że szybko i mocno uderzały w wojsko przeciwników i przejechawszy przez formację, odjeżdżały dalej by znów uderzyć z większą prędkością.

Terys nawet nie myślał jednak o powodach najazdu i o sile Quenińskiej jazdy. Patrzył tylko ze strachem na jadącą armię.

Kanarrachy pędziły w stronę miasta. Co prawda nie mogły naruszyć murów, ale po Queninach można spodziewać się wszystkiego. Strażnicy, strzelcy, strzelcy armatni i inni żołnierze ustawili się na swoich pozycjach. Głównodowodzący wojskiem, będący Dowódcą Straży stanął na murze nad Główną Bramą. Główna Brama była największą i najlepiej strzeżoną bramą prowadzącą do miasta. Prowadziła ona na północ.

Głównodowodzący wojskiem stanął i powiedział, unosząc rękę w górę.

— Na mój rozkaz!… — rzekł, ale ktoś z daleka mu przerwał.

— Jaki rozkaz?!

— Jak opuszczę rękę, przecież to omawialiśmy! Ahhh. Na mój rozkaz pierwsza salwa z armat! Potem wszyscy strzelcy, strzelać bez rozkazu! I… Teraz!!!

Armaty wbudowane w mur wypaliły w prawie tym samym momencie. Po wystrzale strzelcy zaczęli ostrzeliwać wroga z kusz i strzelb. Plan był prawie idealny, gdyby nie fakt, iż przegapili posunięcie wroga. Kanarrachy stanęły przed zasięgiem armat. Rydwany zaczęły zawracać albo w lewo, albo w prawo niczym fala, która uderzy wpierw o skałę, a następnie o ścianę przystani.

Duże pociski rozryły ziemię niedaleko przed wojskami Queninów. Po ostrzale z armat, gdy dopiero je ładowano, znów zaczęli pędzić w stronę miasta. Na ostrzał ze strzelb i kusz Quenini wyciągnęli tarcze z dziwnie połyskującego złotem metalu lub skóry. Kule odbijały się od nich jak kulki gradu. W końcu głównodowodzący wojskiem rozkazał zaprzestać ostrzał wroga.

Wtedy ku zaskoczeniu wojsk queryjskich Queni zwolnili. Po chwili spokoju zapewne dowodzący armią Queninów podjechał pod samą bramę. Główna Brama była dobrze ufortyfikowana i wysoka.

— Czy mogę rozmawiać z władcą tego miasta-państwa?! — spytał głośno, by go dosłyszeli z wysokich murów. Mówił trochę niechlujnie po staro-cesarsku, mowie najpowszechniejszej jako język międzynarodowy w całym Cesarstwie.

— Jestem! Jestem! — zawołał Terys biegnący jeszcze w piżamie i szlafroku.

— Witaj! Jestem Quen z rodu Quit’hark. Kapitan i starszy grupy Queninów, zwanej „Queheres”

— Kimkolwiek jesteś! Skądkolwiek przybywasz! Poddaj się, a darujemy wam niespodziewane i agresywne przybycie! — zawołał stanowczo Dowódca Straży.

Terys stał trochę zdezorientowany i obserwował wszystko, trochę nie rozumiejąc, czemu Dowódca Straży mówi za niego. Mimo to nie się wtrącał.

— Nie mamy wrogich zamiarów…

— To, czemu przybyliście uzbrojeni, na czele swoich wojowników na rydwanach?! — spytał znów stanowczo głównodowodzący armią.

— Dowódco Straży! Może to ja powinienem… — wzburzył się w końcu lekko Terys.

— A, rzeczywiście. Proszę władco, proszę wybaczyć — tu głównodowodzący armią, ustąpił miejsca, w którym stał.

— Nie wiedzieliśmy, jakie będziecie mieli zamiary wobec nas. Więc się „ubezpieczyliśmy” — kontynuował Quenin.

— Skoro nie macie wrogich zamiarów, a trochę wiem o Queninach, iż rzadko kłamią, spytam… Czemu tu przybywacie? Do Querii? Miasta Międzygórza, Przyrzecza i Bliskomorza? — właśnie wymyślił te określenia, ponieważ wszystkie powszechniejsze określenia dotyczące Querii zawierały przekleństwa lub niezrozumiałe sformułowania, a chciał pokazać wielkość swego miasta.

— Pierwszy raz w życiu słyszę, żeby tak nazywano to miasto-państwo, ale nie ważne… Przyszliśmy z powodów religijnych, nasze przybycie można by nazwać … pielgrzymką — Quen kombinował, jak tylko mógł, ale zaiste — nie kłamał.

— Skoro nie jesteście wrogo nastawieni i dobrze wam z oczu patrzy… — wahał się Terys. Sam nie wiedział, co robić… No… Wiedział, ale bał się nawet pomyśleć o konsekwencjach ewentualnej pomyłki. Mógł zrobić dwie rzeczy: odmówić i liczyć się z wyczerpującym oblężeniem albo wpuścić Queninów — dzikich wojowników szerzących strach na całym Półwyspie i liczyć na to, że rzeczywiście nie kłamią…

Było też trzecie wyjście — udawać, że nic się nie wie. Była to taktyka całego rodu Teryseuszy i zawsze się sprawdzała.

— Nie wiemy, czy nas nie okłamujecie — rzekł, jak najdostojniej mógł Terys — Możecie równie dobrze zniszczyć moje miasto od środka, wchodząc do niego. Dlatego, może lepiej porozmawiajmy jak władca z władcą…

— Starszym — wtrącił Quen, było bowiem wiele różnic między ludzkimi władcami, a Quenińskimi starszymi.

— Jak starszy z władcą — poprawił się Terys — i obgadamy wszystko na spokojnie. Chyba nie ma sensu… — Terys kontynuował swoją wypowiedź, lecz wtem Quen znów mu przerwał…

— Tak powinniśmy zrobić.

Terys trochę nie rozumiał zachowania przybyłych najeźdźców, o ile nie atakujący żołnierze pod czyimś miastem są w ogóle najeźdźcami.

— Wpuszczam do miasta tylko waszego przywódcę, reszta musi poczekać przed bramą miasta — ogłosił Terys i rozkazał otworzyć bramę.

Władca miasta zszedł z baszty prowadzącej na bramę i stanął przed Quenem za bramą, w mieście. Wszyscy ludzie pochowali się w swoich domach i pozamykali drzwi. Nawet żebracy i kupcy, kochający swoje towary nad życie, nagle zniknęli wśród ciemnych zakamarków bocznych uliczek.

— Wasza gościnność jest wielce pokaźna — powiedział Quen — Jest pan władcą Querii? — spytał Terysa, by się upewnić.

— Tak, mówiłem wcześniej — powiedział, jak najdostojniej umiał, a nie wyszło mu to najlepiej, ponieważ Quen miał prawie dwa metry wzrostu i go przerastał. Po drugie, władca miasta był w piżamie.

— Pozwoli pan, że się ubiorę i porozmawiamy — powiedział Terys i czym prędzej pobiegł się przebrać. Quena pilnowało dziesięciu największych strażników.


Quen wszedł do biura Terysa z „asystą” straży. Owo biuro mieściło się w wielkim pałacu, służący za dom wszystkich władców Querii. Był bardzo stary, lecz mimo to szacunek Queryjczyków do tego budynku nigdy nie bladł. Każdy bowiem wiedział, że mieszka tam władca miasta i choć Terys reprezentował jedną z najbardziej ciapowatych i nieporządnych dynastii władców, szanowano go.

Tu może napomnę o dosyć ważnej rzeczy. Otóż może dziwić nazewnictwo Terysa jako władcy miasta, a nie jego króla. Władcy Querii nigdy nie byli królami, wedle tradycji bowiem i reguł w Cesarstwie Dzielnicowym królem może się ogłosić tylko ten, kto ma panowanie nad miastem i ma koronę. Władcy Querii zaś nigdy nie mieli koron, co nie oznaczało, że znaczyli mniej od królów miast-państw.

Terys już się przebrał i czekał przy biurku.

— A więc mieliśmy uzgodnić jakieś rzeczy, tak? — spytał Quen.

— Tak — odparł Terys — proszę usiąść — Quen usiadł, ale musiał odsunąć się od biurka, bo nogi nie mieściły mu się między podłogą a spodem blatu.

— Więc tak. Wiem, że przybyliście tu w pokojowych zamiarach i z chęcią przywitam was w swoich granicach…

— Ale? — przewidział słowa Terysa Quen.

— Ale moi ludzie boją się was… i chyba nie ma potrzeby tłumaczyć czemu… Wiecie, jak to z nami jest. Ludzie boją się nowości, a co dopiero nowości, które mogą się wkurzyć i kogoś zabić — tu się zastanowił. — Bez urazy — Dodał.

— Rzadko jesteśmy agresywni. Wbrew ludzkim poglądom jesteśmy spokojnym gatunkiem — powiedział specjalnie powoli i spokojnie Quen, by podkreślić rację swojej wypowiedzi. Jednak po części kłamał, Quenini bowiem (jak wcześniej wspomniałem) potrafili być agresywni. Perłą w ich złej sławie, była wojna z Drekonią, po której około setki głów osadzono na byle jakich włóczniach wzdłuż murów miasta. Była to jednak zemsta, a co do zemst i Queninów można powiedzieć, że lubią je najbardziej.

— Wiem, ale możecie bez problemów zabić człowieka. Dlatego nie prędko wpuszczę was do miasta — kontynuował Terys.

— Właśnie. Zapomniałbym. Otóż nie tylko my wierzymy w naszą legendę dotyczącą migracji do miasta, do którego drogę wskaże nam gwiazda. Wszyscy Quenini w to wierzą. Oprócz tego reszta naszych ludzi płynie morzem do Querii.


W tym czasie dwa statki atejskie walczyły z płynącym statkiem Queninów. Iskry, drzazgi i płomienie fruwały powietrzu niczym mewy. Żagle były dziurawione od latających odłamków. Na jednym ze statków Ateji rozpoczęto abordaż. Queni przeskoczyli z pokładu na pokład i od razu zaczęli walkę z przeciwnikami. Wokół słychać było zarówno jęki, jak i okrzyki bitewne. Drugi statek Ateji oddalił się od swojego towarzysza, po czym zaczął ostrzał Quenińskiego statku z pewnej odległości. Armaty atejskich statków były jednymi z najlepszych w całym Cesarstwie i wyjątkowo mocno uszkadzały statek Queninów. W końcu bosman kapitana Quena, zwany Quardek zadecydował, by odłączyć się od abordażowanego statku wroga, porzucając na chwilę walczących na jego pokładzie. Statek Queninów ustawił się dziobem w kierunku strzelającego statku Ateji. Rozwinięto wszystkie żagle, Queni wyciągnęli nawet wiosła i zaczęli wiosłować, byleby rozpędzić swój statek. Drugi ze statków Ateji też rozłożył żagle przypominające wielkie wachlarze. Wtem jednak Quenini wystrzelili salwę z przednich dział swego okrętu. Pociski, którymi były małe kulki żelaza, podziurawiły żagle wroga tak, że ten wyglądał niczym ser.

Kapitan strzelającego statku Atejczyków do ostatniej chwili chciał powstrzymać wroga przed tym, co miał zaraz uczynić.

Było jednak już za późno. Statek Queninów, niczym kłoda spływająca wartką rzeką, wbiła się dziobem w statek Atejczyków. Ten zaś zaczął powoli tonąć, a z każdą chwilą złamane belki niszczyły pokłady i boki statku, jeszcze pogłębiając szkody. Skończyło się na tym, że statek złamał się na pół i zatonął.

W tym czasie Queni walczący na pierwszym ze statków Ateji. Wyspiarze po chwili wycofali się do najlepiej zabezpieczonych części statku i tam bronili się w wąskich przejściach. Quenini, widząc brak honoru po stronie wroga, postanowili też zagrać nie czysto. Wbili się pod pokład i podłożyli ogień pod zapasy prochu statku.

Po chwili nastąpił wybuch, który jednak nie zniszczył od razu całego statku. Zaczął jednakże szybko płonąć. Gdy zapaliły się żagle i olinowanie Queni zdecydowali, by opuścić statek wroga. Było wiadome, że spłonie. Queni jak najprędzej uciekli ze statku Ateji na swój i dla pewności swego zwlekającego w czasie zwycięstwa, wystrzelili salwę ze swych armat. Po jakimś czasie statek rzeczywiście zatonął, choć część załogi przeżyła…

W końcu zostały tylko zgliszcza, martwi wojownicy Ateji i płynący spokojnie i bez pośpiechu statek Queninów. A statek już praktycznie dotarł do celu…


— Czyli płynie do naszego miasta wielki statek z resztą waszych? — zdziwił się Terys.

— Tak. Do tego zaczną się zbierać pozostałe z plemion Queninów. Statkami i pieszo dojdą jeszcze całe tysiące naszych.

— Zaraz, zaraz. Skoro jesteście rozbici, nie macie władcy, więc jak uzgodnimy cokolwiek, przecież reszcie może się to nie spodobać? I właściwie to jak przybyliście tutaj lądem od północy, skoro wasz statek przybył z południa?

— W pewnym sensie jest jeden Starszy. Pochodzi z najstarszych rodów Queninów. Pewnie przybędzie niebawem, by uzgodnić wszystko z panem, a co do naszego przybycia — nasz statek wysadził nas na granicach Merenii i przeszliśmy najpierw to państwo, a następnie Mrymię.

— I nikt was nie zatrzymał? — zdziwił się Terys, choć po chwili kontynuował, oczywiste bowiem było, że jeżeli żołnierze jakiegoś miasta-państwa ujrzą za murami całą rzeszę Queninów, to na wszystkich bogów nie wyjdą z miasta, a co dopiero będą walczyć. Nie zrobiliby tego nawet najwięksi palanci w okolicy, czyli Mrymijczycy…

— Ale po co przeszliście przez te państwa. Nie łatwiej było po prostu przypłynąć do naszego wybrzeża, tuż pod naszym miastem?

— Musieliśmy załatwić coś w Mrymii… — odparł Quen dyskretnym i trochę tajemniczym tonem.

— Dobrze — kontynuował władca miasta — róbcie sobie tam jakie chcecie roszady w swojej władzy, ale gdzie będziecie mieszkać? W moim mieście na pewno nie. Moi ludzie lubią mieć zapasy i dostatek, a nie starczą im na wieczność i w końcu wyjdą z domów. Kto wie, może wybuchną jakieś bunty? A zresztą, co za legenda was tu sprowa… — tu Terysowi znów przerwał Quen.

— Na razie ja dowodzę Queninami. Więc postanowiłem, iż zatrzymamy się na wyspie obok miasta.

Terys w duszy odetchnął z ulgą, ale coś sobie uświadomił, choć ów sprytny pomysł pojawił się u niego tuż przed chwilą.

— Mam też pewną sprawę — rzekł poważnie — Wiem, że jesteście rozbici, i może jest to wasza słabość. Mimo waszej sytuacji chciałbym coś wynegocjować. Otóż wpuściłem was w swoje granice, ale oczekuję… jak by to powiedzieć… „wynagrodzenia”, albo inaczej ujmując „czegoś w zamian”. Chce byście, w razie czego bronili naszego miasta-państwa… Nasza armia jest dobrze wyszkolona i silna, ale mam pewne obawy co do moich sąsiadów. A armia Quenińska, to zawsze armia Quenińska.

— Dobrze, ja się z tym zgadzam w zupełności i rozumiem. Coś za coś. Starszy, ten, który przybędzie, może się z tym niestety nie zgodzić.

— Rozumiem, ale tak czy siak, już uzgodniliśmy coś — stwierdził Terys i podał dłoń Queninowi. Ten nie rozumiał trochę, o co chodzi, więc jeszcze porozmawiali o zwyczajach obu kultur. Lepiej było dogadać takie kwestie. W Querii często bywały przypadki wręcz wojen kulturowych, których powodem było zwykłe niedogadanie. Dlatego zarówno poprzedni, jak i ówczesny ród władców postanowił tłumaczyć takie sprawy jak najwnikliwiej, by nie było już podobnych sytuacji.

Queni, na razie rozstawili swoje obozowisko na zachód od głównej bramy, by nie odstraszać ewentualnych przybyłych do miasta.


Słońce zaczęło powoli zachodzić. Terys, jako władca miasta miał obowiązek czuwać nad nim. Oczywiście nie fizycznie, lecz poprzez papierologię. Owa papierologia była bardzo treściwa i długa. Terys zaś lubił pomyśleć o różnych sprawach w trakcie pracy, toteż papierologia powiększała się na jego biurku.

Nagle usłyszał pukanie do drzwi. Dla człowieka pochłoniętego przez marazm, senność i zwykłe zmęczenie, pukanie było, niczym dostanie kamieniem w głowę. Terys aż podskoczył. Wiedział, kto pukał. Pukane było pospieszne, a zarazem silne…

— Proszę, Dowódco — zawołał władca miasta.

Zaiste, do biura wstąpił Dowódca Straży. Ten stanął przed biurkiem i ukłonił się lekko, po czy usiadł.

— Co cię sprowadza? — spytał Terys ze sztuczną serdecznością.

— Terysie — Dowódca zwrócił się do władcy jakby z lekkim smutkiem lub zmartwieniem — Czy jesteś pewien, czy dobrze postąpiliśmy w sprawie tych gadów?

— Jakich „gadów”?

— Ach, wybacz. Miałem na myśli Queninów. Myślę, że…

— To absurd wpuszczać ich w nasze granice? — dokończył Terys.

— Tak.

Władca miasta westchnął. Czemu? Sam zadawał sobie takie pytanie i znajdywał tylko jedno, absurdalne wytłumaczenie…

— Dowódco Straży uważam, że skoro Quenini przybyli do naszego miasta właśnie dziś, w konkretnej sprawie… a jednocześnie Queria słynie jako otwarte miasto… to…

— Co?

— Może Los sam tak chce? — rzekł Terys.

Dowódca Straży na chwilę spuścił wzrok i się zastanowił.

— Są zagrożeniem — powiedział w końcu, by nie obrażać podejścia władcy — mogą zniszczyć całe miasto…

— Ale tego nie zrobili — zauważył Terys — a mogliby nawet teraz, w nocy. Po co mieliby czekać na lepszą okazję?

Dowódca znów opuścił wzrok. Czy władca miał rację? Miał, jeśli chodzi o stronę prawną, władca stanowił bowiem sporą część prawa… lecz czy zdaniem Dowódcy Straży miał rację? Możliwe, nic jeszcze bowiem nie było wiadome…

— Masz rację, Terysie — przyznał w końcu Dowódca, z braku argumentów — lecz pozwól, że przygotuję wojsko i straż na wszelki wypadek…

— Oczywiście — odparł — „Przezorny zawsze ubezpieczony”.

Dowódca skłonił się i wyszedł. Terys znów pozostał sam, wśród papierów. Znów zanurzył się w świat mar, senności i zmęczenia…


Nazajutrz ku zaskoczeniu Terysa przybył Starszy. Starszy, ponoć z „najstarszej krwi Queniściej”, jak mówił Quen. Tuż po przywitaniu się z Quenem i Terysem poszedł do biura władcy miasta dowiedzieć się co i jak. Starszy nazywał się Qerh.

— A więc to pan jest władcą tego niezwykłego miast — zagadnął po drodze Terysa Qerh wyjątkowo sympatycznym głosem.

— Wiem, jest trochę żebraków i alkoholików na ulicach, ale jak pozna pan to miasto dokładniej, polubi je pan i jego mieszkańców równie bardzo. Nasze miasto szczyci się właśnie tym, że nie zamykamy bram… Znaczy się przed przybyłymi. Na noc zawsze lepiej je zamknąć. Nigdy nie wiadomo, co jest w tej ciemności.

— Całkowicie rozumiem pańskie zdanie — odparł Qerh, co zabrzmiało trochę dziwnie, a nawet śmiesznie. Qerh nie wyglądał na starego Quenina. Poza tym bardzo specyficznie mówił po staro-cesarsku. Pewnie przez twardą część dzioba.

— A co do miasta, nic nie mówiłem, że jest „brzydkie” bądź „pospolite”. Wręcz podoba mi się to, że wszystkich, pokojowo nastawionych wpuszczacie do swego miasta. To miasto skrajności, a ja lubię skrajności — odparł Qerh.

Terys nie wiedział, co sądzić o odpowiedzi Qerha, lecz na szczęście już weszli do biura i zaczęli inną rozmowę. Tym razem, warto zauważyć, dwóch Queninów pilnowało dwunastu strażników, ale chyba nikt nie musiał tłumaczyć, czemu tak zadecydował władca miasta.

— Starszy — zaczął Quen — wiem, że nie przybyłeś pierwszy, więc musiałem zdecydować o paru sprawach. Otóż według umowy słownej z jegomościem — tu wskazał na Terysa, który mając możliwość, wyprostował się jak mógł — władcą Querii, Miasta Międzygórza, Przyrzecza i miasta Bliskomorza — zacytował — Terysem, omówiliśmy parę spraw.

— Słucham. Co omówiliście?

— Otóż ze względu na moich mieszkańców, Quenini będą mieszkać na wyspie sąsiadującej z naszym miastem. — powiedział Terys, lecz tu ze zdziwieniem zauważył brak gniewu ze strony Quenina.

— „He, naprawdę są łagodni” — pomyślał — „Tego się nie spodziewałem”… — po czym dodał w myślach, z lekką obawą — „Albo dobrze udają”.

Terys kontynuował…

— Ale oczywiście zostanie wzniesiony most łączący wyspę z miastem. Quenini będą mogli chodzić po mieście po jakimś czasie, gdy moi mieszkańcy przyzwyczają się do was, ale będziecie musieli mieszkać na wyspie.

— A, tak z ciekawości. Jak nazywa się ta wyspa? — spytał Qerh.

— Wyspa? — odparł z lekką niepewnością. Nigdy bowiem nie ustalono jednej nazwy wyspy. Nawet rzadko o niej mówiono.

Qerh jednak źle zrozumiał słowa władcy miasta i stwierdził…

— A! Wyspa. Rozumiem.

— A rzeka? — dopytywał.

— Ee mmm… Naec! Rzeka Naec… — Terys trochę się zmieszał i dodał, zmieniając temat.

— Ustaliliśmy już z Quenem, że w zamian za mieszkanie na naszych ziemiach, Quenini będą musieli walczyć ramię w ramię z Queryjczykami…

— Dobrze — odparł Qerh spokojnym, lecz trochę stanowczym głosem.

— Nie ustaliliśmy jeszcze jednej rzeczy — zauważył dopiero Terys — Czy potrzebne będą wam jakieś materiały? Nie będziecie przecież mieszkać jak koczownicy w namiotach… to znaczy wiem, że mieszkaliście, ale warto by… — zaplątał się ze stresu Terys.

— Nie trzeba, o ile na wyspie będą drzewa i złoża dobrego kamienia, nie będziemy potrzebować niczego.

— Skały na wyspie ciężko skuć — zauważył Terys — To pelanet — (jest to skała trochę twardsza od marmuru).

— Spokojnie, poradzimy sobie — odparł Quen.

— To pozostało z naszej strony tylko zbudować most — stwierdził Terys.

— Nie musicie, sami zbudujemy — powiedział Qerh — To tyle?

— Chyba tak. A więc do widzenia. Znaczy się dobranoc — tu Terys spojrzał za okno na rozgwieżdżone niebo.

Quinini wyszli z biura.


— Ale nas się ci ludzie boją — zauważył Qerh, gdy obydwaj Queni wyszli z pałacu Terysa i szli powoli ciemnymi uliczkami miasta w towarzystwie strażników, którzy jednakowoż zwolnili i zostali w tyle.

— No, sam nie wiem czemu, może to przez te dawne czasy?

— Może. Zresztą, nie były to zbyt dawne czasy — zauważył Quen — Ale dobrze, że mamy wreszcie miejsce, gdzie możemy osiąść, a to miasto zdaje się bardzo dobre…

— Ale nie wiem, czy wytrzyma — kontynuował Qerh w ich języku.

— To tylko legendy, mity… Ja nie przejmowałbym się aż tak bardzo. A jeśli bogowie zechcą zrobić wszystko wedle mitu, to tak będzie. A zresztą, są różne podania — zauważył Quen.

W końcu Queni wyszli z miasta, przekazali swoim, co ustalili i tej samej nocy przedostali się przez rzekę na wyspę. Była bowiem lekko pochmurna, lecz jasna noc, więc Queni widzieli dobrze.


W tym samym czasie Terys leżał już w swoim łóżku. Nie mógł zasnąć. Sam nie wiedział, czy to przez ostatnie wydarzenia i Queninów, czy coś innego. Coś zapomniał. Tylko to wiedział i pamiętał. Sam śmiał się z siebie w duchu, że jak można pamiętać o czymś, co się zapomniało? Czy to w ogóle możliwe? A może to złe określenie na to?

Po chwili przestał się jednak rozmarzać i zastanawiać. Doszedł bowiem do wniosku, że to da mu jeszcze mniej, niż samo przypominanie sobie o tym, o czym zapomniał.

— „Co takiego miałem…? — zastanawiał się — „Ahhh… A może skoro o tym zapomniałem, to, to nie było ważne? A może inaczej — skoro pamiętam, że zapomniałem, to, to może właśnie było ważne…?

Terys zapętlał się w myślach i w końcu stwierdził, że powinien już zasnąć. Miał dużo spraw do załatwienia, porozmawiania i przedyskutowania. Jakby nie było, do jego miasta przybyli Queni, ci sami, którzy byli drugim po smokach postrachem każdego miasta-państwa. Ci sami, którzy palili podgrodzia, nadziewali głowy wrogów na piki i ci sami, którzy potrafili zabić ponoć dwóch ludzi naraz… A teraz rozmawiał z ich przywódcą, poznał ich osobiście i przeżył to… A nade wszystko, podczas rozmowy zaciekawiło go…

Terys aż podniósł się z łóżka. Wiedział już, o czym zapomniał…

— „Ta legenda! To o nią muszę się jutro spytać Qerha!… O ile będzie miał czas… Po co kogoś męczyć o jakieś głupie legendy…

Po tym, jak doznał przebłysku, już spokojnie położył głowę na poduszce i zasnął.

Rozdział VII
Wędrowiec

*

Drogi Życia


Mimo wielu dróg

i tak idzie się na przód.


Mimo wielu zdarzeń

i tak żyje się dalej.

*


Jak wiadomo, są różni ludzie. Ludzie, którzy są dobrzy, albo źli. Ludzie, którzy dążą do pokoju, albo do wojny. Są pacyfiści i fanatycy, lecz są też ludzie, którzy są neutralni, których nie obchodzi czy ktoś z kimś właśnie będzie miał wojnę, czy tym podobne. Takim człowiekiem był Parses, lecz może inaczej zacznę tę historię.

Właśnie trwała wojna większości miast-państw na półwyspie. Każdy bił się z każdym, choć owe wojny zaczynały i kończyły się w większości jedną napaścią i grabieżą miasta wroga.

Grabiono i obrabowywano miasta i podgrodzia (małe wsie niebędącymi najczęściej w pobliżu miasta). Ludzie się zabijali, okradali, a niektóre miasta-państwa nakładały różne prawa, ograniczające rozwój podbitych. Taki los spotkał dawno temu nawet Querię, w której jeszcze nie było Queninów… ale o tym innym razem…

I streszczając, wiadomo, jak wygląda wojna. Ludzi porywano i skazywano na śmierć, a innych wsadzano do więzień. Całkiem jak Parsesa.


— Obywatel Parses proszony do generała straży — powiedział strażnik do drugiego, który pilnował celi.

— Nareszcie — odparł Parses. Strażnicy skuli go w kajdanki i zaprowadzili korytarzem z celi do generała straży.

— Dzień dobry, obywatelu...yyymmmm...Parsesie.

— Dziń… Znaczy się dzień dobry — zaplątał się Parses.

— No więc jest pan oskarżony o kradzież konia. No, za to u nas, w Mrymii, karze się ucięciem nogi…

— A nie przypadkiem ręki? — zdziwił się Parses — Bo przecież za kradzież kara się zwykle ucięciem ręki…

— Milcz, będziesz tylko odpowiadał na pytania! U nas karze się ucięciem nogi, bo jak mówi „Wielka Księga Prawa i Przepisów Wielkiego Burmistrza Białej Korony”, skazaniec nie będzie miał tak łatwo wejść na konia następnym razem… Nie ważne. Czy ma pan coś na swoją obronę?

— Tak — odparł krótko Parses.

— Co?

— To dłuższa historia.

— Niech pan ją opowie.

— To było tak… Byłem w drodze tutaj, do Mrymii. Po drodze musiałem iść „na stronę”, więc zeskoczyłem z konia i poszedłem w krzaki. W krzakach zobaczyłem dzika. Nagle rzucił się na mnie, więc wziąłem kija i zacząłem się bronić…

— Strażnik mówił, że słyszał strzały — powiedział strażnik stojący obok generała.

— To ten kij tak strzelił, bo był suchy. No i jak tam wyszedłem z krzaków...yyy...chyba tych dwóch — wskazał na strażników za sobą — zaczęli mnie gonić. Wsiadłem na konia i zacząłem uciekać, nagle dostałem czymś w łeb, i jestem.

— Brzmi wiarygodnie — stwierdził strażnik obok generała.

— A po co pan w ogóle szedł do naszego miasta? — tu generał wyjął skonfiskowaną karteczkę z danymi osobistymi Parsesa — Parses zwany „Wędrującym”. Pochodzenie — nie podał. Wiek 33 lata. Zawód — łowca nagród… Ooo. Więc jakie pan miał tu zadanie do wykonania? Zakraść się do Mrymii? Hy!?

— Nie. Żadne, przyjechałem szukać roboty i tyle.

— Hmmm… Dobrze, wypuścimy pana, ale musi pan nam dać coś w zamian. Na przykład ten naszyjnik — tu generał wydał rozkaz rękom, by zdjęli Parsesowi złoty naszyjnik z puzderkiem.

— Eee! Jakim prawem odbieracie moją własność?! — krzyknął Parses.

— Nie przyjmujemy sprzeciwu — powiedział obojętnie generał, trzymając w ręce złoty naszyjnik. Po chwili rzucił go do otwartej skrzyni leżącej pod ścianą. W skrzyni były różne kosztowności, złoto, srebro, różne kryształy.

Strażnik z tyłu złapał Parsesa za kark i wyrzucił za drzwi na ulicę wraz z workiem jego rzeczy. Drzwi głośno się zamknęły.

— A niech was licho trzaśnie! Tfu! — krzyknął Parses w stronę drzwi, po czym poszedł w kierunku banku, a zarazem biura władcy Mrymii, Danoma Wspaniałego, zwanego Wielkim Burmistrzem. Po drodze widział to, czego najbardziej nie lubił w miastach. Żebracy na wąskich brudnych ulicach, gdzieś w zaułkach i uliczkach pijacy, na ścianach brudnych domów duże ryciny z różnymi dziwnymi tekstami i obrazami, często przedstawiające coś mrymskiego (wojsko, władcę, herb). Same teksty były obrzydliwe: „Mrymia szlachetna”, „Mrymijczycy najczystsi” (to hasło nawiązuje do tego, że wszyscy „czyści” Mrymijczycy są bardzo bladzi i mają białe włosy). Przy każdym z plakatów Parses spluwał. Nie znosił Mrymii, gdyby nie musiał, to by tu nie przybył, ale miał sprawę do załatwienia.

Parses nie znosił Mrymii przez to podejście wobec innych państw. Osobiście uważał, że każdy może mieć swoje zdanie, ale nie ma prawa nikomu nic narzucać… No, chyba że ktoś zapłaci mu, by kogoś uciszył. Wtedy czasem czyjeś zdanie było problemem.

Mrymijczycy wychodzili z innego założenia niż większość miast-państw. Dążą do „perfekcji” względem ludności, kultury, wojska. Co do ludności, uznają wyższość najbladszych ludzi. Nienawidzą innych społeczności, religii i tym podobnych. Żaden obywatel „niemrymski” nie mógł nic w mieście kupić, sprzedać, czasem karano za rozmawianie z innymi kulturowo ludźmi. Karano tego, kto przybył oraz tubylca — Mrymijczyka. Co do religii, trochę szkoda pisać. Mrymijczycy wierzą w jednego boga i uważają, że tylko on istnieje. Bóg Mrymijczyków nazywa się Maram, jest jednym z bogów wojny i patronów piechoty.

Jak każdy bóg-patron miasta (każde bowiem miasto-państwo ma swojego patrona i przypisanego boga) przelewa swoje idee na lud. Całkowitym przeciwieństwem Mrymii jest Queria, której patronką jest Vira, bogini wolności, a zarazem otwartości…

Parses doszedł do siedziby Wielkiego Burmistrza i miał do niego wchodzić, gdy niespodziewanie coś na niego warknęło i powiedziało grubym głosem…

— Czego chcesz!? Wstęp tylko dla Mrymijczyków!

Był to cerber wielkości zwykłego buldoga, o trzech łbach.

— Chciałem porozmawiać z Wielkim Burmistrzem — powiedział łowca nagród.

— Wstęp tylko dla czystych. Czy mi się zdaje, czy nie jesteś po części Atejczykiem?!

Była to prawda, pradziadek Parsesa był zaiste Atejczykiem.

— Spadaj brudasie! — zakrzyknął trójgłowy pies, gdy nagle Parses strzelił w środkową głowę, która gadała. Dwie pozostałe głowy zawyły i spotkały się z szablą. Szablę wydobył z worka, który na szczęście nie został zabrany przez strażników.

Psisko padło na ziemię, a właściwie tułów, bo głowy upadły wcześniej.

— Nawet psy tu mają głupie — stwierdził Parses — a miał trzy głowy.

Straż miejska już biegła zbitym szwadronem. Parses jak gdyby nigdy nic poszedł uliczką. Przeszedł dyskretnie i szybko przez bramę miasta i wyszedł z miasta na pobliski pagórek. Po drodze zgubił straż, a strażnicy przy bramie nie zwrócili na niego szczególnej uwagi. Z pagórka było widać całe miasto. Budynek straży, z którego go wywalono, biuro Wielkiego Burmistrza…

— Idealnie — stwierdził i wrócił do miasta. Strażnicy zwrócili mu uwagę, czemu wchodzi do miasta. Ten jednak przemknął znów szybko, zasłaniając twarz. Nie gonili go i zostawili w spokoju.

Straż w mieście tymczasem latała w te i nazad wąskimi uliczkami, między identycznymi domami. Przechodząc przez rynek, usłyszał wołania kapłana.

— Odwrócenie się od świątyń, to odwrócenie się od boga Marama, jedynego boga! Odwrócenie się od boga to zguba! Wpłaćcie dziesięć srebrników, a może będziecie mieli szansę spotkać Marama w zaświatach!

— Tfu — znów splunął Parses i przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Rozejrzał się za strażą. Było ich masa. Świetnie. Takie parady odbywały się codziennie o tej samej godzinie. Jeszcze lepiej.

W końcu odszedł, szukając pewnego kupca, z którym wcześniej, przed przyjściem do tego „miasta parady głupoty” się spotkał. Kupiec był z trzema końmi obłożonymi różnymi rzeczami. Porozmawiali chwilę, Parses zapłacił za ładunek i poszli w swoje strony.

Potem znalazł jakąś ruderę i zrobił w niej lokum. Po krótkich porządkach poszedł do najbliższego baru. Założył kaptur i przeszedł przez próg.

— Barman, kubek czerwonego wina! — zawołał do barmana, siadając przy długim stole w kształcie litery C.

— U nas tylko białe — odparł, czyszcząc jakiś kufel. Był najczystszą rzeczą w tym barze, a więc czyścił go ot tak. Jakżeby inaczej w Mrymii, mieście „udawania wielkości”, jak zwykł je nazywać Parses.

— No to białego nalej.

— Nie mamy win. Tylko kufel piwa na zgodę od straży.

Tu Parses się zdziwił. Parę lat temu był w Mrymii w innej sprawie i tak nie było. Widocznie władza uciskała lud jak może.

— A jeśli nie mam zgody? — spytał na złość.

— To nie ma piwa.

— Więc to byle jaki bar — dalej ciągnął Parses uwielbiający wkurzać Mrymijczyków.

— Idź bru… — tu barman nie dokończył, bo ujrzał lufę pistoletu między oczyma.

— Co wy macie z tymi brudasami, sami śmierdzicie, a wszystkich tak nazywacie — tu spojrzał na ludzi w barze, było tam dwudziestu alkoholików, dwóch żuli i trzech meneli.

— Nalej jedenaście kufli piwa, ja płacę — tu schował pistolet i wyjął srebrniaka, najwyższą monetę w Mrymii — Sam też sobie nalej — powiedział do barmana, oglądającego monetę.

Parses odsunął się od lady i zakrzyknął…

— Kolejka dla wszystkich, ja stawiam! Sami się podzielcie!

Wtedy niczym lawina, menele rzucili się ku kuflom, żule zerwali się z miejsc, do alkoholików zaś ledwo dotarła ta wieść, byli już bowiem napruci.

Piwa nie starczyło dla wszystkich, więc wszyscy zaczęli się bić. Tymczasem Parses stał za oknem i śmiał się cicho. Była to jego autorska taktyka na zrobienie zamieszania w okolicy, bez uszczerbku na własnym zdrowiu. Raz zdarzyła mu się wpadka. Ktoś, gdy wychodził, ugryzł go w nogę, ale to była jego wina, bo wyszedł za wolno.

Poszedł do rudery, w której zrobił sobie bazę i zaczął rozpakowywać ładunek od kupca. Była tam zaliczka od zleceniodawcy i arsenał broni, amunicja, parę granatów, moździerz, linka zapalająca i bomby. Parses lekko się uśmiechnął.

— „Odzyskam honor” — pomyślał.

Po czym dodał w myślach…

— „I przede wszystkim zarobię”


Nazajutrz poszedł do budynku straży. Wszedł bez problemu, co jego samego zdziwiło. Poszedł do biura generała straży, gdzie była istna balanga. Można rzec, że pili, palili i co ino.

— Przepraszam — zwrócił się do strażników spokojnym głosem — ja po moją własność.

Generał na to odparł:

— Spadaj stąd, „brudny”!

— Jak chcecie — odparł, wyjmując swoje dwie srebrne szable i zaczął „ciąć”. Zaczęła się walka. Strażnicy o dziwo dobrze walczyli, ale mimo to nie dali rady. Parę uników, cięć, sztychów, kopnięć i jedno rozbicie butelki o głowę wystarczyło. W końcu został tylko generał, który nawet się nie ruszył.

— Ale, po co ta agresja? — spytał pijackim akcentem.

— Sam nie wiem — odparł od niechcenia Parses — dla chamów, jestem chamem, dla wrogów, jestem wrogiem — w tym czasie wyjął swój naszyjnik i wyszedł. Zostawił bombę i podłączył ją do linki. Była na tyle długa, że powinna była wybuchnąć po dłuższej chwili. Podpalił ją i odszedł.


Następnie poszedł pod biuro Wielkiego Burmistrza, zostawił kolejną, małą bombę i też podłączył jak poprzednią do linki. Podobnie jak tamta — miała wybuchnąć po jakimś czasie od zapalenia. Łowca nagród wiedział, ile linki spala się w jakim czasie. Tak też skrócił nieco linkę i dopiero ją podpalił.

Nikt nie zauważył palącego się lontu i samej bomby, były schowane bowiem w drewnianej skrzynce, którą ukradł sprzedawcy jabłek.

Następnie spokojnie poszedł na rynek. Straż biegała, szukała winowajcy ataku na budynek straży. Parses aż się dziwił, że tam nie znaleziono bomby.

Założył kaptur i poszedł, by dać swój podarek kapłanowi, który tak jak poprzedniego dnia „prosił” o datki na rzecz świątyni i innych kapłanów.

— Dziesięć srebrników — warknął kapłan, gdy Parses podszedł do niego.

— Proszę, o najwyższy — i wręczył kapłanowi sakiewkę, z której wystawała linka. Parses odszedł na pewną odległość i pociągnął za sznurek. Granat w sakiewce efektywnie wybuchł i równie efektywnie oderwał głowę kapłanowi, która wylądowała w koszyku z pieniędzmi innego kapłana.

Parses wyszedł z miasta i poszedł na pagórek. Jeszcze w nocy ustawił tam moździerz i resztę sprzętu. Siadł sobie na pagórku, wytarł szable i otarł naszyjnik. Wtedy wybuchło biuro burmistrza, roznosząc iskry i płomienie. Równie świetnie wybuchł budynek straży. W mieście nagle nastał chaos. Wszędzie zaczęły biegać straże, ludzie uciekali…

W tym czasie część straży wybiegła z miasta w poszukiwaniu sprawcy masakry w mieście. Nie trudno było spostrzec postać siedzącą nieopodal miasta na pagórku. Jeden ze strażników spojrzał w kierunku Parsesa. Ten pomachał wolno ręką. Wtem wszyscy strażnicy rzucili się do ataku. Uzbrojeni w miecze wspinali się pod górkę. Nie było to łatwe, nawet dla żołnierza.

Za to Parses, wziął pierwszy granat ze swojego arsenału, który wcześniej przetransportował i nim rzucił. Rozległ się huk.

— „Trzech martwych, dwóch rannych” — odliczał w głowie łowca nagród.

— Uj, twardzi są. Większy kaliber — stwierdził po chwili na głos.

Tu Parses wyjął i ustawił moździerz w lepszej pozycji, a następnie odpalił. Wybuch zmiótł całą resztę. Paru niedobitków leżało i jęczało, to marudząc na brak nogi, to na oślepnięcie.

— No. Raz, a porządnie — powiedział z satysfakcją Parses.

Wykonał jeszcze parę salw w kierunku miasta, gdy przyjechała kawaleria Queryjska.

— No, takiego zamieszania się nie spodziewałem — przyznał dowódca oddziału kawalerii — Jest pan lepszy, niż myślałem, oto zapłata — tu wręczył Parsesowi worek złotych monet.

Kawaleria poszła zaatakować, a Parses u boku swego wierzchowca, który sam jakimś cudem wylazł ze stajni i doszedł do swego właściciela.

Zamyślony Parses ścisnął w dłoni naszyjnik. Był dla niego bardzo ważny. Symbolizował bowiem to, co przekazał mu i nauczył go jego mistrz. Następnie stwierdził, że pojedzie na zachód, a potem może na południe…

Rozdział VIII
Wojna pasożytów społecznych

*

Chciałbym na wstępie

następnego rozdziału

podkreślić, iż

częste pojawianie się

alkoholików wynika tylko z tego,

że najśmieszniejsi ludzie…


...to pijani ludzie

*


Świat Wieży to Świat Wieży. Dzieją się na nim dziwne i dziwniejsze rzeczy. Magia, stwory, to i owo, lecz są też rzeczy, które spokojnie mogłyby się zadziać w rzeczywistości, albo nawet już się zdarzyły.

Na świecie jest dużo państw podległych innym. Tak też było w pewnych czasach z Querią. Queria bowiem została podległa Mrymii. Było to w czasach dawnych, przed przybyciem Queninów do miasta.

Jak to jest, zaborcy zawsze wyzyskują podległy im lud, a więc grabią, wykorzystują i narzucają różne mendowate prawa, lecz to, co stało się w Querii, przerosło wyobrażenia nawet niektórych mieszkańców…


Był już ranek. Był trzeci dzień zaborów. Wojsko Mrymskie patrolowało ulice. Dziś miały wejść pierwsze prawa i zakazy. Nie wszyscy obywatele sobie coś z tego robili, przede wszystkim osoby, które lubią sobie wypić. Taką też osobą był Prel. Prel — alkoholik, a także miejscowy majster wszechstronnie byle jak doświadczony. Perl jest starszym, niski facetem, zawsze skrzywiony na twarzy. Charakteryzuje go dziwnie wystający do przodu podbródek.

Jak co rano Prel szedł sobie do baru, by spotkać się ze znajomymi i napić się dosłownie jeden kufel piwa na rozruszanie. Zaszedł pod dziwnie pusty z zewnątrz bar. Spojrzał na drzwi i ujrzał napis: „Lokal zamknięty z powodu nowych przepisów prawnych”. Prel padł na kolana, wytrzeszczył oczy z niedowierzania. Rano to rano, rozumiał, że mało kto pije rano, ale co, jeśli bar będzie zamknięty wieczorem? Wtedy były najlepsze balangi. Prel oparł głowę o drzwi baru i starał się nie popłakać. W końcu mu się nie udało.

— Życie jest okrutne. Czy chamstwo losu jest nieograniczone!?! — zakrzyknął, aż wszystkie gołębie i małe smoki pofrunęły z dachów miasta.

Jest, jak jest, w końcu Prel poszedł z jeszcze tlącą się nadzieją, zobaczyć do innych barów co się dzieje. Wszystkie zamknięte, wszędzie płaczący alkoholicy, żule i menele.

— Co za koszmar — podsumował na koniec.

Jako że Prel był majstrem, (człowiekiem najmowanym do zepsutych rzeczy) nie zawsze miał robotę. Najczęściej przychodził do swojego ulubionego baru „Pod zdechłym gołębiem”. Nazwa była nieoficjalna, a wzięła się stąd, że na daszku nad drzwiami leżał martwy gołąb, o dziwo od wielu pokoleń ten sam. Zrezygnowany Prel poszedł szukać znajomych. Po godzinach szukania znalazła się robota.


Następnego dnia Prel sprawdził, co jest z barami. Ku jego zdziwieniu jeden był czynny, lecz tylko dla straży mrymskiej. Tego już było dla niego za wiele. Sam nie miał ani kropli wina, ani piwa we krwi, a te dziady piły sobie. Miał tego dosyć. Poszedł szukać najbliższych znajomych Nera i Krina. W końcu znalazł ich w ślepej uliczce. Siedzieli skuleni, szepczących i pijących z małej buteleczki wódkę.

— Co wy? — zdziwił się Prel na widok przyjaciół — Wódkę pijecie!? To największy skandal! W Querii pije się wino, ostatecznie piwo, a wy!? Tylko Mrymii piją ten ocet.

— Nic innego nie znaleźliśmy-odparł tak przygnębionym i zrezygnowanym głosem Ner, że aż ciarki przeszły Prelowi po plecach. Ner był zawsze uśmiechnięty, nawet gdy padał na podłogę, czy gdy ktoś wyrzucał go przez okno. A tu?

— Panowie — tu Prel wziął pustą butelkę — tak nie może być. Nie godzi się ludziom zabierać uciechę, jaką jest alkohol. Może i nie jest dla wszystkich — (tu miał na myśli żuli i meneli, których czasem spotykał w barach) — Ale zawsze jest dla ludzi. To naginanie naszej godności. Tak nie może być! — tu rzucił butelkę o bruk. Butelka roztrzaskała się.

— Co niby poradzimy? — zdziwił się Krin — alkoholu się nie sprzedaje, bary zamknięte. A straż karze pudłem za najmniejszą fiolkę.

— Tak, tak jest na razie. Trzeba wydrzeć lud z tych okrutnych rządów.

W końcu Prel z kolegami poszli do baru „Pod zdechłym gołębiem” i spytali się właściciela będącego w środku, czy mogą wejść. Weszli.

— Panie Lerk, my w sprawie pewnie panu znanej — zaczął oficjalnie Prel.

— Nie, nie można sprzedawać alkoholu.

— My nie w tej sprawie. Czy przychodziło tu więcej ludzi?

— Tak, wieczorem cała ulica stała.

— Świetnie. Panie Lerk. Chcemy zaoferować umowę. Pan odzyska klientów, a my uciechę z życia.

— Niby jak?

— Stworzymy tu centrum dowodzenia buntem.

— Bunt? Czyśta zdurnieli do reszty?!

— Może i tak, bez alkoholu. Przecież pan wie, ilu ludzi tu przychodziło, a jeśli przyjdzie z reszty barów? W końcu będzie nas ćwierć miasta.

— Ha — pan Lerk głośno wyśmiał propozycję, choć po chwili stwierdził, że żeby przekonać alkoholika, trzeba mu rzucić dowodem prosto w twarz. Więc w końcu powiedział…

— Dobra, dziś wieczorem otworze, ale jeśli dziś nikt się nie zjawi, to zamykam, aż zmienią prawo…


Zapadł zmierzch…

— O cholerka… — stwierdził ze zdumieniem Lerk, gdy faktycznie w jego barze zjawiło się ćwierć miasta.

Wszyscy stali i dyskutowali. Wyglądali bardziej na polityków, niż alkoholików, a stała tam zarówno szlachta, mieszczaństwo, kupcy, kapłani, inne rasy istot, barmani, jak i wiele bardziej i mniej znanych osobistości. Znalazło się nadzwyczajnie dużo łowców nagród…

— Dobra! — zawołał Prel, stając na barze — Ustawcie stoły! Wszyscy, bez wyjątków, musimy porozmawiać.

Wnet wszyscy ustawili stoły w jednym, co prawda poskręcany ciąg. Następnie ustawiono krzesła i zebrani zasiedli.

Wybuchła naturalnie wrzawa i hałas, lecz wtedy Prel znów wstał ze swojego miejsca i rzekł…

— Drodzy zebrani! Zebraliśmy się tu z wielu, różnych powodów. Niektórzy z nas spędzali dotychczas miło czas. Niektórzy z nas spotykali się, a niektórzy z nas po prostu chcieli spokojnie odpocząć. Od wczoraj jednak jest to niemożliwe dla nas tu wszystkich. Albowiem Mrymijczycy zamknęli nam bary i tawerny.

Nagle rozległ się krzyk zebranej ludności przezywający Mrymijczyków.

Prel jednak kontynuował i równie nagle zapadła cisza…

— Tak, zrobili to nam. A sami, nie raz, przesiadywali i pili…

— I to za darmo!!! — zadarł się jeden z barmanów.

Znów wybuchła wrzawa.

Prel jednak kontynuował, a tłum umilkł…

— Ale kontynuując… zebraliśmy się tu z wielu powodów, ale wszyscy mamy ten sam wybór: możemy się poddać albo iść pod prąd. Jesteśmy ludem Querii, Queria to nasz dom. Nigdy nie byliśmy pod panowaniem Mrymii i przez ostatnie dni mogliśmy się przekonać, jak są okrutni. Nie chodzi mi tylko o bary i tawerny…

Tu wszyscy zaczęli słuchać z lekkim zdziwieniem.

— … Odebrano nam nie tylko to, ale też tożsamość. Mrymijczycy chcieli nam pokazać, że jesteśmy nikim, ale my, pokarzemy, co możemy!

— Tak! — odkrzyknął tłum.

— Mi odebrali pracodawców! — wstał i przyznał jakiś najemnik.

— Mi pracę! — zakrzyknął barman i też wstał.

— Mi relaks, po ciężkich dniach…!

— Mi relacje z przyjaciółmi…!

— Mi codzienny, miły czas…!

— Mi prawo do spokoju…!

— Dobrze! — rzekł Prel — A więc wypijmy, a potem wybijmy Mrymijczyków!!

Tłum odpowiedział wojennym, zapalczywym okrzykiem walki.

Lerk polewał każdemu tyle, ile uznawał za słuszne. Najmniej najmłodszym, najwięcej najgrubszym (by robili w razie czego za barykadę).

Prel omawiał taktykę z paroma znanymi barowymi bojówkarzami i najlepszymi łowcami nagród.

Na koniec wszyscy wzięli po parę butelek. Do pełnych wetknęli knoty od świec, a puste powybijali i robili z nich tulipany, resztki szkła zaś ci, którzy mieli jakąkolwiek strzelbę, powtykali jako naboje.


Paru strażników mrymskich właśnie patrolowało ulice. Nagle, wśród mroku, ujrzeli świecące się światło. Do tego w barze.

Już mieli podchodzić pod drzwi, gdy wtem rozległ się czyiś krzyk…

— Są! Już są! Na nich!!!

Strażnicy wytrzeszczyli oczy z przerażenia. Z baru wyległa cała masa ludzi. Wszyscy uzbrojeni po zęby w szklaną broń, wszyscy dzierżyli pochodnie, ale nade wszystko, wszyscy byli tak źli, tak wkurzeni, że mało kto widział równie wkurzonych ludzi.

Strażnicy tylko się odwrócili, lecz wtem dostali butelkami po głowach. Rozebrano ich ze zbroi, zabrano im broń i na końcu związano.

Rozwścieczony tłum ruszył na ratunek miastu. Biegli po ulicach, krzyczeli, wołali…

— Do boju! Bunt! Bunt!…

Wnet większość miasta, wystraszona dziwnym darciem w środku nocy, wstała i wyglądała na ulice. Część od razu ruszyła wraz z tłumem.

Pół miasta stało na nogach. Każdy dzierżył jakąś broń. Młotki, miecze, szable, kamienie, kufle, odważniki, znalazł się nawet krowi łańcuch, a co dziwne, bo nikt w Querii nie chował krów.

Po chwili była queryjska straż, która zerwała się, przywdziała w hełmy i ruszyła do walki.

Ulice świeciły się od pochodni. Na głównych drogach Mrymijczycy zastawili przejście ścisłym, zwartym kordonem. Bronili się włóczniami, mieczami, zakrywali się tarczami, lecz to nie miało siły przezwyciężyć promile i gniew. Wszyscy Queryjczycy myśleli jedno…

— „Niech poleje się biała krew!”

Straż wycofywała się, ale w końcu tak mocno się obstawiła, że nie dało się przedostać. Wtedy Queryjczycy ustawili się po małych, bocznych uliczkach. Rzucali, czym popadnie. Kamieniami, śmieciami, butelkami, nawet kostką brukową.

W końcu nadjechało wojsko na koniach. Na jednym z koni znalazł się sam Prel wraz z Dowódcą Straży, czyli dowódcą wszystkich wojsk w Querii.

— Trzeba będzie wziąć tu więcej wojska. Nie damy rady — powiedział z tonem stratega Dowódca Straży.

— Spokojnie — powiedział lekko luźniej, lecz też bojowo Prel — Chłopaki! Dawać jeża!!

Z tyłu uliczki wybiegło paru ludzi i postawiło na ulicy dużą płytę pokrytą szkłem i żelastwem. Od spodu płyta była metalowa.

W końcu położyli płytę tuż przed zwartym i prawie nieruszającym się kordonem Mrymijczyków.

— Odwrót!!! Odwrót!!! — krzyknął Prel i wraz z resztą armii się wycofał. Mrymijczycy zaczęli powoli przemieszczać się wzdłuż ulicy. Gdy zasłonili praktycznie całą płytę, ktoś w nią strzelił z kuszy płonącą strzałą. Wtedy płyta wybuchła, między szkłem i żelastwem a płytą bowiem znajdowała się duża ilość prochu. Kiedy proch wybuchł, poraniło Mrymijczyków, którzy na niej stali. Mur Mrymijskiego wojska pękł. Wtem wszyscy rzucili się na nich. To była istna rzeź dla Mrymijczyków. W końcu wściekły lud podążył dalej ulicą, depcząc po trupach wroga.


Miasto zostało praktycznie zdobyte. Nie było to zbytnio trudne, z każdego domu bowiem wyszła co najmniej jedna osoba, a ludzi w Querii mieszkało wtedy dość dużo. Palono prowizoryczne, drewniane posterunki straży mrymskiej, zabierano i ograbiano ich składy broni. Zaczęły się wystrzały z broni palnej ze strony queryjskiej. Mrymijczycy byli coraz częściej otaczani przez tłum, który niczym ogień topiący kostkę lodu, niszczył zwarte szeregi wroga. Mimo to nie wszystkie rejony miasta zostały odbite. Ostatnim ośrodkiem obrony Mrymijczyków był pałac królewski — ostoja wszystkich władców Querii. Wojska przechodziły po ulicach czym prędzej zwartymi kordonami. Prel wraz z dowództwem zebrał się w „Pod zdechłym gołębiem”, by omówić taktykę i strategię przeprowadzenia szturmu na zamek.

— Podejdźmy z jednej strony — mówił Dowódca Straży — Gdy zacznie się szturm, wyślemy wojska na poboczne uliczki. Wróg wycofa się tyłem, a my ich z zaskoczenia wykończymy…

— Zgodziłbym się z panem, ale… — zaczął Prel.

— Co? — spytał Dowódca.

— Podobno moi ludzie… Nie jesteśmy wszyscy pewni… Przypuścili już atak…

— Jak to! Mieli zaczekać, aż wszystko omówimy.

Prel tylko odparł gestem, przyklepując złożoną dłonią szyję…

— Trochę przesadzili… Wie pan… — dopowiedział.

— To musimy już zaatakować! — powiedział zirytowany jeden z generałów.

— Znaczy się, oni tylko rzucali butelkami po oknach… Co prawda płonącymi, ale wróg powinien jeszcze bardziej się przez to spiąć.

— Ehhh, najłatwiej by było, gdyby wróg jak najszybciej opuścił swoje gniazdo. Wtedy można by z tym skończyć…

Tu w oczach Prela zaiskrzyła myśl. Nagle ogarnął go przebłysk pomysłowości i idei. Spojrzał na Dowódcę z typową miną. Była to mina oświeconego, pijanego filozofa-teologa, który rozgryzł wreszcie, na czym polega istnienie Rzeczy. Albo krócej, wyglądał na jednocześnie szalonego i genialnego.

— Mam plan… — rzekł.

— Jaki — spytał jeden z generałów.

— Jak najlepiej spłoszyć kota z drzewa? — spytał retorycznie.

— Po prostu, rzucić czymś w gałęzie, a on zlezie na dół — skomentował lekko z pogardą inny z generałów.

— A no właśnie. Trzeba zacząć od góry, by skończyć na dole — rzekł nieco filozoficznie Prel.


Wojska Querii zaczęły oblegać zamek od strony głównej ulicy. Po chwili stojący tam regiment Mrymijczyków został zmieciony gniewem i nienawiścią tłumu mieszkańców (no, może nie przez „gniew i nienawiść”, ale kamienie i butelki zawarte w nich).

Zamknięto drzwi od środka i obstawiono dość wąski korytarz. Z okien sypały się pociski i strzały wycelowane w queryjskie wojsko.

Tymczasem na dachach domów coś się przemieszczało… Nawet wiele o dziwo pijanych cosiów.

Prel wraz z towarzyszami z baru szli po dachówkach niczym koty bez ogonów (ciągle się chybocąc) i podążali ku dużej budowli — zamkowi królewskiemu.

Po chwili niepostrzeżenie przedostali się pod budynek, który jednak był dobrze strzeżony przez Mrymijczyków. Stanęli pod jednym z okien, w którym widzieli co chwilę biegających strażników.

— Dobrze, a teraz — zaczął szeptem Prel — po fiolce…

Wszyscy jak jeden mąż chlusnęli pół fiolki.

— …ahhh… No, to do boju!! — zawołał i wskoczyli do okna.

Gdy prawie wszyscy wleźli do środka, zobaczyli zbliżającą się straż.

— No, chłopaki, ognia! — zawołał Prel, po czym wraz z towarzyszami włożyli płonące łuczywka do fiolek i cisnęli we wroga.

Ten zapłoną niczym stóg białego siana.

Queryjczycy zerwali się i pobiegli pustoszyć całe piętro. Przegonili masę urzędników i paru strażników na niższe piętro.

Poszli więc za nimi — na niższe piętro.

Prel biegł z częścią swojej „elitarnej jednostki” po korytarzu, gdy nagle z bocznego korytarza wypadł cały kordon Mrymijczyków. Ci rzucili się na nich. Prela przewrócił któryś z nich, położył się na nim i zaczął dusić.

Ten ledwo co wziął do ręki krzemień i łuczywko. Resztkami sił potarł krzemieniem i łuczywem o podłogę. Zapłonęło. Zbliżył je do ust i…

Buch!!! Buchnął ogień, oślepiając i parząc Mrymijczyka. Zdezorientowany wstał i puścił przeciwnika. Prel wstał czym prędzej i przebił skubańca krótkim mieczem. Reszta oddziału uporała się z innymi Mrymijczykami.

Zbiegł na dół dalej pustoszyć piętra.


— Dowódco — wołał jakiś Mrymijski żołnierz biegnący ze schodów na parter. Tam znajdowała się całość pozostałego wojska.

— Co!?

— Zajęli pierwsze piętro. Co teraz? — spytał z przejęciem i paniką młody żołnierz.

Dowódca patrzył z przerażeniem w nicość i myślał. W końcu stwierdził, że mają tylko jedno racjonalne wyjście.

— Musimy uciec do Mrymii przez tylne wyjścia! — powiedział w końcu — No, wszyscy, za mną! — zawołał.

Prowadził grupę przez korytarze, gdy z tyłu rozległ się huk.

To Queryjczycy przebili drzwi kulą posłaną niczym gołębica z armaty. Tłum wtargnął z dziką agresją. Na przedzie naturalnie Dowódca Straży oraz Prel, który akurat zszedł z piętra.


Mrymijczycy przedarli się przez korytarze i wszyscy wyszli na zewnątrz. Zrobili parę kroków, gdy w małych, ciasnych uliczkach pojawili się niespodziewanie Queryjczycy. Spanikowani i prawie otoczeni się rozproszyli. Najszybciej uciekali księgowi i urzędnicy.


Gubernator Mrymski władający miastem na zlecenie Wielkiego Burmistrza uciekł sam w jakąś ciemną, zimną, mokrą i śmierdzącą uliczkę, najprawdopodobniej nawet bez nazwy.

Tam, nie słysząc żadnych okrzyków za nim, przystanął zasapany. Po chwili spostrzegł, że ktoś się do niego zbliża. Był to jakiś biedny człowiek, ubrany w byle jakie ubrania. Nie wyglądał na alkoholika, bardziej na zwykłego, biedniejszego Queryjczyka.

Gubernator z wahaniem odezwał się do niego z pogardą…

— I cóż się gapisz? Menelu?

Ten, tak zmarszczył czoło, że wielkie krzaczaste brwi stworzył literę V, a sam zaczął iść w kierunku gubernatora.

Ten zaczął się wycofywać, gdy nagle, odwróciwszy na chwilę głowę, dostał butelką w skroń. Butelka rozsypała się.

Padł na kostkę, a biedak w tym czasie podszedł do niego i z wyższością rzekł…

— Nic bym do ciebie nie miał, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwsza, że nazwałeś mnie menelem (a jestem żulem), a druga, że zabrałeś nam alkohol — tu schylił się i powoli uniósł z ziemi tulipana z butelki, którą rzucił.

— Odbierając nam alkohol, nie tylko go nam odebrałeś, ale odebrałeś nam nasze prawa, nam przyznane. Sami przyszliście do naszego miasta siłą. A jak to się mawia „Klin klinem się wybija”…

Rzekł biedak, po czym naturalnie rozprawił się z najeźdźcą…


W Querii zapanował spokój. Minęło parę dni od powstania. Na prawowite i zasłużone miejsca wrócili wszyscy urzędnicy. Władca miasta dotychczas uwięziony w lochu został przywrócony do służby i tronu. W mieście zaczęły obowiązywać stare prawa. Bary i tawerny otworzono dla ludu. Na jakiś czas obniżono podatki, w ramach nagrody dla ludzi, którzy odbili uciśnione miasto. Dowódca Straży został mianowany wice władcą, także w ramach nagrody za walkę. Prel zaś, no cóż, dostał duże wynagrodzenie od samego władcy, dostał możliwość pracy dla straży i oficjalne uznanie i szacunek władcy miasta. Na wieki w przód, władcy miasta nigdy nie obrażali i nie oczerniali nawet najbardziej pijanych koneserów wyrobów alkoholowych.

Rozdział IX
Próba

*

Nic nie działa

dopóki

się tego nie wypróbuje.


Cóż bowiem mi z czegoś,

skoro tego nie używam?


Jeśli czegoś nie próbuje użyć,

to tak jakby

to coś nie żyło.

*


Dni mijały. Osiedle Queninów budowało się w zawrotnym tempie. Wybuchła kolejna fala wojen na Półwyspie, przy czym Queria wypowiedziała Mrymii wojnę prek gurdiae ara plebae, czyli jak to często bywało w okolicach Querii.

Queni okazali się dosyć postępowi. Bardzo dużo planowali i przeobrażali swoje pomysły w rzeczywistość dzięki ciężkiej pracy. W ciągu miesiąca na ziemie Querii weszło około dwunastu tysięcy Queninów. Zadziwiającym zjawiskiem dla niejednego mieszkańca Querii był wygląd Queninów z różnych części Półwyspu, Wysp Orientu i reszty Cesarstwa Dzielnicowego. Wszyscy mieli zasadniczo podobne stroje, czyli lekkie zbroje zasłaniające poszczególne części ciała. Niektórzy nosili hełmy z maskami zasłaniającymi całą twarz i cały dziób od góry i od boków. Wyloty na oczy w hełmach były duże, tak, że Quenin bez problemu widział. Niebiescy wędrowcy mieli też w zwyczaju nosić pod zbroją luźne, wręcz chłopskie ubrania z białego materiału lub skrawki różnych materiałów.

Najczęściej dzierżyli u swego boku miecze. Była to chyba ulubiona broń Queninów, którą przejęli o dziwo od ludzi, którzy wynaleźli miecze. Często walczyli też za pomocą kusz lub włóczni, a rzadziej z łuków. Przybysze mieli też czasem przy sobie dziwne kije, często powyginane, z powbijanymi w nie ostrzami. Niektóre wyglądały bardziej jak miecze, inne jak włócznie, a znowu inne nie przypominały nic, czym walczą ludzie. Stanowiły tylko bardzo fantazyjnie pogiętą gałąź z mnóstwem ostrzy i kling. Była to bardzo stary typ broni, którą Quenini posługiwali się od wielu wieków.


W końcu, po około tygodnia po przybyciu wszystkich Queninów na wyspę ukończono prace nad miastem. Wbrew przekonaniom Queryjczyków „osiedle” było ogromne, a konkretnie wielkości miasta. Queni coraz więcej planowali i budowali. Gdy skończyli budowę swojego miasta, zaczęli robić ufortyfikowania przy zachodnim brzegu wyspy. Zbudowali most łączący Querię z Quinią (jak nazwano miasto Queninów), a także pomogli przy remoncie murów Querii. Zbudowali też uniwersytet z wielką biblioteką, oczywiście jak na razie pustą, a także port na południowym brzegu wyspy. Miało to ułatwić pobieranie podatków przez Querię, na spływających po rzece Naec flisaków.

Quenini budowali niczym pszczoły ramki w środku lata, a gdy skończyli, na prośbę mieszkańców Quinii, Qerh poszedł do Terysa, by wynegocjować, co można by wybudować nowego w jego mieście. Może i to brzmiało absurdalnie, ale Queni chcieli się tylko poprzez to odwdzięczyć za wpuszczenie na ziemie Querii.


Terys należał do dziwnych ludzi, tak na niego przynajmniej mawiano i większość osób potwierdzała te słowa. Władca miasta miał dwóch braci, jeden wyruszył gdzieś na północ, drugi był alchemikiem. Obydwaj wyrzekli się władzy w mieście, co nie było łatwe. Najpierw bowiem musieli wyruszyć do Cesarskiego Portu… ale o tym kiedy indziej.

Sam Terys to spokojny władca i człowiek. Dlatego nie znosił, jak ktoś bez przerwy męczył go absurdalnymi prośbami.

— Czy oszaleliście ro reszty?! — zdziwił się na prośbę Qerha — Jak tu przyszliście, wyrównaliście wyspę, zbudowaliście całe miasto, most, uniwersytet, port, a nawet pomogliście przy remoncie murów! Mało wam?!

Władca miasta nabrał trochę pewności siebie do Queninów, z czego wynikał jego luźny język względem Starszego.

— Nasz gatunek wierzy w nieustanny rozwój — odparł stanowczo, lecz z melancholijnym spokojem Qerh, trochę gasząc Terysa — Bez rozwoju nie byłoby niczego. A poza tym, chcieliśmy, jako nasza rasa, odwdzięczyć się za wpuszczenie nas na twoje ziemie.

— Rozumiem… — tu Terys się zamyślił. Wtem przypomniał sobie o pewnej rzeczy… — Dobrze, zgodzę się na ulepszenie murów i na zbudowanie świątyni ośmiu bóstw w parku. Obiecałem te świątynie za początków swej władzy, lata temu, a nadal nie mamy planów… Co do szkoły, o której wspominałeś, sam nie wiem. Co do edukacji w naszym mieście, to jest ona niekonieczna. Każdy młody znajduje sobie mistrza, uczy się na terminie, a po paru latach pracuje. Oprócz tego u was jest uniwersytet, macie już trochę książek. Zawsze przecież można pójść tam. Przy okazji przyciągniecie do swojego miasta ludzi…

— Właśnie, jakoś zauważyłem, że wszyscy zamykają drzwi na mój widok — powiedział z lekką ironią w głosie Qerh. Dobrze wiedział, czemu tak jest, a sam musiał przyznać, że udzielił się znacząco w budowie złej sławy Queninów.

— Może urządzi się jakiś festyn na wasze powitanie? Takie oficjalne przyjęcie, czy coś takiego. Albo po prostu festyn pod byle jakim pretekstem — zasugerował Terys — Wy Quenini, nawet nie wiecie, jacy ludzie są mili po pijaku…

— Wiemy, wiemy — roześmiał się Qerh. Podziękował za wysłuchanie i wyszedł.


Dni budowy ulepszonych murów mijały i powoli zaczęto rysowanie planów świątyni. Przez ten czas Terys miał święty spokój. Nawał papierologii niespodziewanie zelżał, co było dla władcy niczym zdjęcie pętli z szyi. Gdy tylko wszyscy Quenini przybyli już do swego miasta, problemy z nimi związane jak gdyby zniknęły.

Władca miasta przechadzał się po mieście.

Raz poszedł do Quinii, gdzie spędził dzień jak od dawna miło i spokojnie. Gdy był w trakcie zwiedzania budowli „sąsiadów”, Quen akurat go spotkał i zaprosił na wieczerze. Terys z lekkim wahaniem zgodził się na propozycje. Po kolacji nawet nie miał tak dużego kaca, jak normalnie. Zauważył też, wychodząc już pod wieczór z Quinii pierwszą grupkę osób odwiedzających bibliotekę. Co prawda dwie osoby, ale to zawsze dwie osoby.

Terys miał okazję zauważyć pewną ciekawostkę, będąc w mieście Queninów. Zauważył bowiem, że niektórzy Queni są trochę niżsi od innych. Mieli też tylko po jednym ogonie. Okazało się, że to kobiecy odpowiednik Queninów.

Sam Terys nie myślał o tym, skąd się biorą mali Queni. Niektórzy powiadali, że przybywają z samej Dalekiej Północy, rodząc się w śniegu, lecz dla biologa lub po prostu niegłupiego człowieka logiczne jest, że każdy gatunek jakoś się rozmnaża, a raczej żaden gatunek nie rodzi się ze śniegu.

Terys dowiedział się też, że Quenini wylęgają się z jaj, co było dla niego zaskakujące. Sądził, że wszystkie istoty ludzko podobne (chodzi tu o ludzi, elfów i inne rasy oraz Kaszytów) rodzą się, jak na ssaki przystało, a tu się okazało, że Queni to tak właściwie gady.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.