E-book
29.4
drukowana A5
48.34
Kroniki słowiańskie

Bezpłatny fragment - Kroniki słowiańskie

Axis mundi - Drzewo Świata


4.6
Objętość:
224 str.
ISBN:
978-83-8221-614-1
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 48.34

Axis mundi — Drzewo Świata

Dawno przebrzmiały echa prastarego świata, kiedy to Prabóg wokół najświętszej osi Wszechświata postawił Drzewo Kosmiczne i rozpoczął dzieło stworzenia. Przez niezliczoną ilość tysiącleci świat ten ulegał ciągłym zmianom, jedyną niezmienną pozostawała jego trójdzielność.

Korona Kosmicznego Drzewa to Prawia — sfera bogów, byt nadrzędny niewidzialny dla ludzi. Powyżej boskich siedzib leżał niebiański Wyraj, na którego straży Swaróg postawił Raroga. To właśnie do Wyraju przybywały dusze zmarłych oraz przylatywały zimą ptaki. Stąd za sprawą lelków, bocianów albo kruków duszyczki jaźni powracały wprost do łon brzemiennych kobiet, gdzie się łączyły z duszą życia. Jako istoty ludzkie rozpoczynały swoją wędrówkę po Jawi, aby tworzyć jej historię.

Jawia stanowiła pień Drzewa — świat mieszkańców ziemi. Ponieważ Jawia to również niezliczona rzesza wszelkiego rodzaju istot nieziemskich, istniało w niej kilka poziomów rzeczywistości, z czego większość nieosiągalnych dla śmiertelnika. Człowiek poprzez obrzędy, modlitwy, ofiary czy magiczne zaklęcia wciąż zabiegał o przychylność bogów i wszechobecnych demonów.

W korzeniach Drzewa tkwiła Nawia. To kraina zmarłych przodków, królestwo Welesa — Władcy Zaświatów, Pana Weli oraz siedziba Nyji — Bogini Wiecznej Nocy, Pani Śmierci. Kamiennych wrót do podziemnego królestwa strzegł Żmij, potężna skrzydlata istota przypominająca smoka.

Te trzy sfery od zarania wpływały na siebie i były od siebie zależne, a bogowie swoją potęgę i siłę istnienia czerpali z wiary i bojaźni ludzkiej. Drzewo Kosmiczne zdawało się być trwałym, niezniszczalnym elementem Wszechświata; nie unicestwiły go konflikty pomiędzy bogami ani wojny w Jawi, ani zarazy dziesiątkujące całe plemiona, ani budzące grozę czyny wszelkiego rodzaju duchów, demonów i stworów. Pewnie istniałoby w tym stanie po dziś dzień, gdyby nie jedno, na pozór nic nieznaczące wydarzenie w dalekich krajach, które miało spowodować całą lawinę zmian w tym uporządkowanym świecie.

Pierwsze niepokojące wieści przekazał Swarogowi Weles, który posiadał niesamowity dar widzenia przyszłości. Bóg Słońca postanowił natychmiast zwołać Wielkie Zgromadzenie i zobowiązał do uczestnictwa w nim przedstawicieli wszystkich sfer. Na miejsce Zgromadzenia wyznaczono jedno z prastarych grodzisk; o jego istnieniu mieszkańcy Jawi nie mieli pojęcia. Wielkie kamienne zamczysko ukryto w najdalszych zakątkach dziewiczej puszczy, w samym sercu tej głuszy, na szczycie wysokiego, pokrytego prastarymi dębami wzniesienia. Rozłożyste, posplatane korony niebotycznych drzew nie przepuszczały światła słonecznego, a zwarty gąszcz tworzył nieprzebytą ścianę niczym mur warowny. Gród otaczał wieczny mrok, a nierówne, nieociosane kamienie porośnięte mchem i splątanymi ciernistymi krzewami nadawały mu ponury wygląd. Okolice te zamieszkiwały demony, duchy i wszelkiego rodzaju byty nadprzyrodzone. Większość z tych istot stanowiło zewnętrzną straż zamczyska; znudzone bezczynnością krążyły wokół grodu i toczyły między sobą małe wojny.

Co tysiąc ziemskich lat Swaróg otwierał przejście łączące bramy Prawi z podziemiem zamczyska. Nad wzgórzem wzbijał się w niebo jaskrawy snop światła, a w posępnych murach rozbłyskiwały dziesiątki pochodni i rozbrzmiewała wrzawa. Przedstawiciele wszelkiego rodzaju istot zamieszkujących Prawię, Jawię i Nawię przybywali na wezwanie Swaroga i Welesa, aby wziąć udział w Wielkim Zgromadzeniu. Od ostatniego minęło zaledwie kilkaset lat i wszyscy zachodzili w głowę, z jakiej to ważnej przyczyny zwołano już kolejne. Cały dziedziniec i kilka komnat zastawiono ławami, wszędzie panował ruch i gwar. Goście siadali grupkami, zaczynali biesiadować, snuć opowieści o swoich wyczynach i toczyć spory. Wszystkich obecnych obowiązywała zasada pojednania i na czas trwania Zgromadzenia należało odłożyć wszelkie waśnie. Mogli przebywać na podwórcu i w wydzielonych wnętrzach, lecz żaden z nich nie mógł przekroczyć progu Świetlistej Komnaty, przeznaczonej dla najwyższych bóstw.

Komnata zajmowała prawie całe podziemie, sklepienie podtrzymywały dwa szeregi strzelistych kolumn, a pomiędzy nimi stał ogromny stół. Dębowy blat zastawiono misami, czarami na złocistych nóżkach, złotymi kielichami i zdobionymi krużami, a na środku błyszczała kryształowa klepsydra. Pląsające po ścianach odblaski płomieni ożywiały namalowane wizerunki przedziwnych stworów, niezwykły nastrój pomieszczenia podsycała woń spalanego przez pochodnie pszczelego wosku. Pomieszczenie posiadało dwoje drzwi: jedne prowadziły w kierunku ku wyjściu na dziedziniec, drugie, dużo większe, do potajemnych korytarzy. Tymi właśnie drzwiami wchodzili goście i wymieniając krótkie pozdrowienia, zajmowali miejsca na rzeźbionych ławach. Komnata zajaśniała nieziemskim blaskiem, bo i nieziemscy to przybysze. Każdy miał wiele imion, śmiertelnicy stawiali im posągi i składali ofiary.

Na przeciwległych szczytach stołu zajęli miejsca Swaróg i Weles. Pierwszy z nich to Bóg Słońca, Pan Ognia Niebiańskiego i Boski Kowal posiadający nieziemską wiedzę o kuciu żelaza i różnorakich kruszców. W zamierzchłych czasach wykuł swoim ognistym młotem tarczę Słońca, sklepienie nieba, wszystkie ciała niebieskie i wiele, wiele innych rzeczy. Jego świetlista postać promieniowała ciepłem. Siedzący naprzeciw Weles to Pan Weli i Nawi, Władca Zaświatów i Pasterz Dusz, a także Bóg Magii i Przysiąg. Zazwyczaj nosił złotą szatę, a tym razem okryty był od stóp do głowy czarną opończą i spod nasuniętego na oczy kaptura obserwował zebranych przenikliwym wzrokiem; otaczała go mroczna aura.

Po prawicy Boskiego Kowala zasiedli jego synowie: Swarożyc — Pan Ognia Ofiarnego, Władca Słońca, któremu ojciec powierzył złotą tarczę Słońca oraz otoczony księżycową poświatą Chors — Władca Księżyca, Pan Wiary i Tajemnicy. Tuż za nimi Gromowładny Perun — Władca Żywiołów i Pan Pioruna. Wszyscy trzej z uwagą słuchali opowieści Jarowita — wiecznie młodzieńczego Boga Wiosny i Wojny. Dalej siedział Rod, najbardziej sędziwy z gości; to on opiekował się plemionami i rodami, toteż jego obecność na Zgromadzeniu była bardzo pożądana. Kolejne miejsca zajęli: czterotwarzowy Bóg Wojny, Światła i Mocy — Świętowit oraz sturęki wojownik o imieniu Łado. Nieco dalej szczebiotały boginie; jedna piękniejsza od drugiej, wszystkie w olśniewających szatach. Demoniczna Mokosz — Bogini Płodności i Mokrej Ziemi oraz piękna i subtelnie promieniująca Zorza podziwiały ręcznie malowaną szatę Dengi — Władczyni Barw Świata, nazywanej Tęczą. Słynąca z upodobania do tańca Chorsina nie mogła oderwać oczu od płomiennorudych włosów Bogini Deszczu, Perperuny. Morena — Bogini Zimy i Śmierci, zwana niekiedy Marzanną, toczyła o coś spór z Boginią Życia o imieniu Żywia, a próbowała je pogodzić Wielka Bogini Łada, matka siedzącej obok Lelii — Bogini Wiosny i Miłosierdzia. Jako ostatnie po tej stronie stołu siedziały dwie siostry: Gwiazda Wieczorna i Gwiazda Poranna.

Po przeciwnej stronie stołu, najbliżej Welesa, usiadł Trygław, a tuż obok niego Trojan, obydwaj o trzech głowach, obydwaj z aurami przypominającymi bagienne opary. Pierwszy nosił złotą, zasłaniającą mu oczy i usta przyłbicę, drugi z dumą pokazywał koźle uszy i woskowe skrzydła. Na kolejnych ławach siedzieli: pięciogłowy Władca Mocy — Porewit, wojowniczy Rujewit o siedmiu twarzach, Mor — Pan Zagłady i Zarazy oraz Lel — Zwiastun Śmierci. Obok miał usiąść jego brat bliźniak, Polel, ale ubiegli go Strzybóg — Pan Wichrów oraz Poświst — Pan Wiatrów i Trąb. Tuż przy Panu Wiatrów i Trąb spoczęła Stryja — Pani Czterech Wiatrów i Powietrza. Obok niej dwie zaprzyjaźnione boginie: Watra — Matka Ognia Ziemskiego i Gabija — Matka Ognia Domowego podziwiały srebrzystą suknię Ursuli — Bogini Księżyca. Ich zachwyt wzbudzał błyszczący półksiężyc na czole Bogini Czasu — Kricco. Jako ostatnia siedziała uśmiechnięta Bogini Echa o imieniu Ozwiena.

Do Świetlistej Komnaty przybywali wciąż nowi goście: Simargł, Kostroma, Radogost, Prowe i pewnie weszłoby jeszcze kilku spóźnialskich, lecz zniecierpliwiony Swaróg podniósł prawą dłoń i zebrani usłyszeli huk zamykanych drzwi; zapadła cisza. Siedzący najbliżej klepsydry, Świętowit, chwycił ją oburącz i odwrócił; złocisty piasek zaczął odmierzać czas. Swaróg powstał ze swego miejsca i przemówił:

— Witam was bracia i siostry. Spotykamy się tu od niepamiętnych czasów, zdajemy relacje z naszych czynów, osiągnięć i porażek, rozstrzygamy spory, jednak tym razem rzecz idzie o nasz los. Weles przedstawił mi swoje widzenie. Ponieważ przepowiednia jest niepokojąca, wręcz złowieszcza, musimy podjąć odpowiednie kroki. Proroctwo mówi o zastępach wojów z szubienicami na płaszczach, którzy z mieczami w dłoniach dotrą do rubieży naszego stanu i będą siać postrach wśród żyjących tu plemion — będą zagrażać naszemu jestestwu. Musimy połączyć siły i podjąć działania, aby ludzie nie stracili wiary w naszą potęgę i opiekę. Niech każdy z was rozważy sprawę i zabierze głos, wspólnie odżegnamy zagrożenie.

Większość z obecnych słyszała już o upadłych bogach, więc rozgorzała dyskusja. Jedni mieli gotowe przepisy na spotęgowanie wiary wśród ludu, inni dawali przykłady z zamierzchłej przeszłości. Głośno dyskutowali, wytykali sobie błędy.

— Sprowadzę zarazę — zaproponował Mor — nieszczęścia sprawiają, że czczą nas ze zdwojoną mocą, a przy okazji zginie wielu prześladowców i…

— Twoja niepohamowana żądza uśmiercania jest przerażająca — przerwał mu Rod — przypomnij sobie swój ostatni wybryk; wymarły całe osady, a ci, którzy przeżyli, obwiniali nas o brak opieki.

— Zasłużyli na karę — mruknął Mor.

— Skąd ten niepokój? — próbował rozładować napięcie Świętowit. — Zawsze będą żyli w Jawi ludzie, którzy nas nie zawiodą.

— Poza tym jesteśmy nieśmiertelni. Prawda? — wtrącił nieśmiało jeden z młodszych bogów.

Mieli dziesięć dni, aby wspólnie ułożyć plan działania na kolejne wieki. Nie przypuszczali, że wydarzenia w Jawi odbiją się szerokim echem po całym Drzewie Kosmicznym.

Tymczasem w kilku mniejszych komnatach i na dziedzińcu było coraz tłoczniej. Ławy zastawiono pucharami, czarami, beczułkami; wszyscy ucztowali przy ziemskich napitkach. Nikogo z obecnych nie interesowały problemy, o jakich rozprawiano za zamkniętymi drzwiami; nie wcześniej niż za dziesięć dni zostaną im przekazane zadania do wykonania, a tymczasem mogą biesiadować. Jedną z komnat zajął Wodnik — władca wszelkiego rodzaju zbiorników wodnych, a razem z nim topielice i utopce, bagienniki, panny wodne i mamuny; cała posadzka była mokra. W pomieszczeniu obok wiało chłodem; chały, ażdachy, wietrzyce i obłocznice, wiły, ćmoki i latawce z uwagą słuchali przechwałek Płanetnika, nazywanego Pasterzem Chmur. W innej sali pachniało ziołami przyniesionymi przez polne demony: konopielki, północnice, południce, sporysze, polewiki, rokitniki i kilka gadzin. Najmniejszą zajmowały istoty zamieszkujące na co dzień ludzkie domostwa i zagrody; witali ich Dworowy z Gumiennikiem. Przybyły krasnoludki, ubożęta, kikimory, chowańce, pokucie i wiele innych małych ludków, a nawet Domowik z Domowiczką. W komnatach panował względny spokój, natomiast na dziedzińcu panował ścisk i harmider. W grupie stojącej na środku Leszy próbował przekrzyczeć Dobrochoczego i stojące wokół boginki, a tuż obok gromadka biesów nadskakiwała dwóm czarownicom. W najciemniejszych miejscach dziedzińca stały upiory, zmory, wilkołaki, strzygi, wampiry i demoniczne nawki; otaczający je mrok rozjaśniały tylko ich świecące ślepia. Pomiędzy stołami przemykały jaroszki, licha, drzewice, siriny i jeszcze kilka innych bytów wędrujących po Jawi i Nawi. Chociaż panował zgiełk i zamieszanie, tu i ówdzie można było usłyszeć niesamowite historie: jedni wychwalali swoje lub cudze bohaterstwo, inni chełpili się nikczemnością, jednak większość opowiadała bajdy.

Na zamku trwała niczym niezmącona sielanka, a w Świetlistej Komnacie panował nastrój oczekiwania i niepokoju. Wprawdzie każdy z bogów obdarzony był zdolnościami do jasnowidztwa, to jednak nie mógł tego wykorzystać dla własnej sprawy. Jedynie Weles miał nieograniczone możliwości w tej materii; widział przyszłość śmiertelników, a w szczególnych sytuacjach był prorokiem dla mieszkańców sfery boskiej. Gdy Swaróg poprosił go o wróżbę dla Prawi, zapadła cisza; zebrani w skupieniu oczekiwali na proroctwo.

— Nadejdzie czas, że ci, którzy stawiali nam świątynie i posągi, będą je wydawać na ogień albo topić w nurtach rzek — zaczął Pan Magii.

Pierwszy raz bogowie patrzyli na niego jak na mentora, a on stał z rozłożonymi rękoma i wieszczył. Tuż nad jego głową zaczęło wirować powietrze, które przybrało kształt przezroczystej, powiększającej wciąż swoją objętość kuli. Po jej powierzchni w zawrotnym tempie przesuwały się mgliste obrazy wizji malowanej przez Pana Zaświatów. Wpatrzeni w migające sceny, z niedowierzaniem obserwowali to, co miało nieuchronnie nastąpić.



Łzy Perperuny

Śmiertelnicy ufali bogom bezgranicznie, wierzyli w ich wszechpotęgę, mądrość i miłosierdzie. Żywili przekonanie, że bogowie to istoty idealne, które cechuje nieskazitelność obyczajów i prawość. Niestety nic bardziej mylnego. Przykładem byli Perun i Weles, okazujący sobie niechęć przy każdej sposobności, a nawet walczący ze sobą z bronią w ręku. Pierwszy raz doszło do starcia w czasie, kiedy Perun miał pod opieką niebiańskie bydło. Wówczas Pan Zaświatów, wykorzystując nieuwagę Gromowładnego, uprowadził je i przeniósł na Welańskie Łąki. Perun postanowił odpłacić mu za zniewagę i wyzwał na pojedynek. Zuchwały Weles przegrał i został okrzyknięty złodziejem; uciekł w najgłębszą strefę Nawi i poprzysiągł zemstę.


Minęło sporo czasu, nikt już nie wspominał awantury o bydło i tylko władca podziemnego królestwa rozpamiętywał dawną porażkę. Ponieważ miał w Prawi wielu szpiegów, ci donieśli mu o ceremonii w Kamiennym Zamku; Perun pojął za żonę swoją siostrę, Perperunę. Bogini należała do tych bóstw, które ceniły nade wszystko wielkoduszność. Nie tylko żyła w zgodzie z mieszkańcami Prawi, ale również dbała o ludzi i ich dobytek. Jako Bogini Deszczu i Władczyni Burzy i Chmur pilnowała, aby deszcze czy gwałtowne nawałnice nie czyniły w Jawi szkód. Po jakimś czasie po zaślubinach całą nieziemską sferę obiegła wiadomość o przyjściu na świat małego boga; Bogini Deszczu urodziła Perunowi syna, któremu nadano imię Perunic. Ojciec niecierpliwie czekał, aż zostanie odstawiony od piersi matki, a gdy w końcu to nastąpiło, wyznaczył mu funkcje i wręczył odpowiednie narzędzia mocy. Wprawdzie był jeszcze dzieckiem, ale jako bóg żywiołów powinien bezzwłocznie zdobywać wiedzę i umiejętności w swoich dziedzinach. Perun powierzył mu Ognisty Miecz oraz nadał tytuł Pana Burzowego Nieba. Jego zadaniem będzie towarzyszenie rodzicom podczas burz oraz pomoc w walce z siłami chaosu; na razie dostał mały miecz z brązu wyrzucający niewielkie błyskawice.

Władca Weli często z ukrycia obserwował syna Peruna. Pewnego dnia zauważył Perunica skaczącego po obłokach i ciskającego małymi piorunami. Młody bóg miał za opiekuna tylko Płanetnika, więc Pan Zaświatów postanowił to wykorzystać.

— Teraz zapłacisz mi za wszystko, Perunie — wyszeptał do siebie i natychmiast wrócił do Weli.

Z otchłani Nawi przywołał dwa smoki i wysłał je w kierunku chmur. Rozbrykany syn Peruna biegał za Płanetnikiem i próbował trafić go strzałką; żaden z nich nie spostrzegł zbliżających się gadzin. Smoki zawisły tuż nad Perunicem, zarzuciły na niego sieć i z niesamowitą szybkością poleciały w dół. Płanetnik narobił krzyku i ruszył w pogoń za porywaczami, którzy po kilku chwilach szaleńczego lotu zniknęli w podziemnym królestwie. Pojął czyja to sprawka. Zawrócił i drżąc ze strachu przed gniewem Peruna, stanął u bramy Kamiennego Zamku. Kiedy Władca Żywiołów usłyszał o porwaniu syna, wpadł w furię, wybiegł na jeden z tarasów i przeklinając Welesa, zaczął ciskać piorunami w kierunku bram Nawi. Ziemia drżała od gromów, a fioletowe zygzaki jeden po drugim przecinały granatowe chmury i powietrze, czyniąc w Jawi ogromne szkody. Świat nie widział jeszcze takiej nawałnicy. Wieść o uprowadzeniu Perunica szybko dotarła do Swaroga i innych bogów. Pierwszy do Kamiennego Zamku dotarł Swarożyc i ujrzał w dłoni Gromowładnego miedziane jajo; zrozpaczony ojciec miał zamiar rzucić je w kierunku Zaświatów. W jaju zamknięto broń o niesamowitej mocy, a Perun posiadał ich kilka.

— Perunie! Odłóż to! — zawołał Władca Słońca — Czyżbyś zapomniał ile jest w nim niszczycielskiej siły?!

Władca Żywiołów spojrzał na gościa i Swarożyc ujrzał jego płonące ogniem oczy.

— Zapewne wiesz, co uczynił ten podstępny pastuch — wycedził Gromowładny — tym razem użyję jaja i uwolnię się od niego raz na zawsze.

— Nie wolno użyć tej broni bez wiedzy i zgody Swaroga — zwrócił mu uwagę Swarożyc i wyciągnął rozwartą dłoń — Oddaj, odłożę na miejsce. Zanim ta kula ognia rozedrze skały i otworzy wejście do Weli, po drodze zniszczy ogromny obszar na powierzchni i zabije wszystkie żyjące tam stworzenia. Tego chcesz?

Perun usiadł na stojącej obok ławie i podał mu jajo. W tej chwili do sali weszła Perperuna. Jej fioletowo-srebrna szata była mokra od łez, które spływały na posadzkę i cienką stróżką wyciekały na zewnątrz. Swarożyc podszedł do bogini i nie zważając na wilgotne odzienie, przytulił ją.

— Nie rozpaczaj, znajdziemy twojego syna.

Wkrótce do zamku przybyli Swaróg z Chorsem i kilka bogiń. Boginie próbowały uspokoić Perperunę, a bogowie omawiali sposoby uwolnienia Perunica.


W Zaświatach Weles zacierał ręce. Sprowadził więźnia w najgłębszą strefę Nawi i przykuł do skały. Perunic szarpał łańcuchy i wzywał na pomoc ojca, aż jego krzyki dotarły do odpoczywającej w swoim zamku Nyji. Bogini zeszła do głębin i ujrzała więźnia.

— Coś ty uczynił?! — krzyknęła — Chcesz wojny z Perunem!?

— Nie daruję mu zniewagi — odburknął Weles i nie chcąc słuchać narzekań siostry, natychmiast wrócił na Welańskie Łąki i zaszył się w Czarnym Dworze.

Zwołał pomocników i kazał im zebrać całą Czarną Armię; nie omieszkał wysłać posłańców do wspierających go zazwyczaj Trzygłowa i Trojana. Do obydwu dotarła już widomość o niegodziwym czynie Welesa i przygotowaniach do bitwy. Chcąc uniknąć gniewu Swaroga, postanowili pozbawić życia posłów i udawać, że nie dotarło do nich wezwanie o pomoc.

Tymczasem w Kamiennym Zamku trwała narada. Swaróg miał dość poczynań bezkarnego boga i postanowił dać mu nauczkę.

— Powinniśmy ukarać go tak dotkliwie, aby w końcu zaczął przestrzegać zasad. Perunie, mając u boku Swarożyca i Chorsa oraz moją Złotą Armię, bez problemu uwolnisz Perunica. Mogę na ciebie liczyć Chorsie? — Ostatnie słowa skierował w stronę Władcy Księżyca; to właśnie o nim mówiono, że zbyt często odwiedza Czarny Dwór na Weli.

Chors lubił towarzystwo Welesa i uważał go za przyjaciela; łączyła ich magia, noc i jeszcze kilka rzeczy, jednak w takich chwilach musiał stanąć po stronie ojca, więc skinął tylko głową na znak zgody.

— Jak wiecie, wejścia do Zaświatów chronią nie tylko skalne podwoje, ale również nadzwyczaj silne zaklęcia i pieczęcie — kontynuował Boski Kowal i podał Gromowładnemu niewielką, pulsującą krwistoczerwonym blaskiem bryłkę, przypominającą kryształ. — Weź Perunie ten kamień. Rozbijając go o wrota, bez trudu je otworzycie.

Bogowie jeszcze chwilę dyskutowali, po czym wskoczyli na swoje uskrzydlone rumaki i polecieli w kierunku Nawi, a za nimi skrzydlaci wojownicy Złotej Armii. W Kamiennym Zamku pozostał Swaróg i boginie. Perperuna wciąż tonęła we łzach; słone krople zalały już wszystkie posadzki oraz dziedziniec i spływały w dół na obłoki. Napęczniałe łzami chmury zawisły tuż nad ziemią, a nie mogąc utrzymać nadmiaru wilgoci, pękały jedna po drugiej i spadały rzęsistym deszczem.

Wojownicy Gromowładnego opuścili Prawię i przelecieli przez Jawię. Przez dziesiątki lat ludzie wspominali wielki ogień, który zszedł z nieba i palił wszystko na swojej drodze, aż w końcu zniknął za horyzontem, pozostawiając za sobą podłużną, gorejącą łunę. Trzej bogowie stanęli u bram Zaświatów i Perun roztrzaskał kryształ o skałę. Kamienne wrota poczerwieniały, jakby ktoś oblał je krwią, zatrzeszczały i stanęły otworem. Gromowładny dał znak i oddziały Złotej Armii jeden po drugim wnikały do środka. Przywitała ich niezliczona rzesza czarnych demonów i kamiennych rycerzy Czarnej Armii. Wojownicy Peruna bez problemu unieszkodliwiali stojących im na drodze, torując tym samym miejsce dla podążających w kierunku Weli bogów. Wokół fruwały kości, leciały głowy kamiennych rycerzy, a na wszystko opadały popioły unicestwionych czarnych demonów. Gdzieniegdzie rozbłyskiwały chmury złotych iskierek i to był znak, że zginął wojownik Złotej Armii. Panował chaos i niesamowity łoskot.

Perun ciął toporem na lewo i prawo, a każdym ciosem zmieniał w proch kilku wrogów. Tak dotarł do Welańskich Łąk i z daleka ujrzał Czarny Dwór, a tuż obok gromadę różnej maści smoków. Na czele stał Czarny Żmij o trzech głowach, na których lśniły złote obręcze; Gromowładny rozpoznał w nim Welesa. Uzbrojony w kamienny młot oraz srebrną błyskawicę, popuścił rumakowi wodze i wzleciał w górę. Wystrzelił z błyskawicy i omal nie trafił Żmija w jedną z głów, lecz ten zrobił unik i buchnął ogniem. Perun w ostatniej chwili odbił tarczą zabójczy żar. Zajęty odpieraniem ataku, nie zwracał uwagi na zachodzące od tyłu i kąsające go pozostałe smoki; na szczęście Swarożyc i Chors przyszli mu z odsieczą.

Podczas gdy na obrzeżach Weli Złota Armia dziesiątkowała wojowników Czarnej Armii i spychała ich w głąb Nawi, Perun i Weles w porywie walki wznosili się coraz wyżej i wyżej. Żmij zionął ogniem, próbował opleść przeciwnika swoimi trzema ogonami i rozerwać potężnymi, ostrymi niczym sztylety pazurami. Perun nie pozostawał mu dłużny. Młotem potrafił wykrzesać nie mniej ognia, a błyskawicą wypalał dziury w ciele gada. W tym ognistym tańcu nie spostrzegli, że są już w Jawi i walczą zawieszeni nad płonącą żywym ogniem ziemią; nawet chmury przybrały krwawy kolor.

Po unieszkodliwieniu smoków, Swarożyc i Chors podążali do najniższych stref Nawi. Niedobitki Czarnej Armii próbowały bogom w tym przeszkodzić, ale złoty miecz Swarożyca i srebrzysty topór Chorsa z łatwością dawały im radę. Mijając zamek Pani Życia i Śmierci, postanowili zasięgnąć języka. Na widok synów Swaroga, Nyja wpadła w popłoch. Zapewniając o swojej niewinności, wskazała miejsce ukrycia Perunica, którego strzegły trzy ogromne bestie. Nie ma takiego potwora, który nie uległby boskiej broni, więc po krótkim starciu ogromne cielska leżały u ich stóp. Trochę dłużej zajęło uwolnienie Perunica z łańcuchów, bo magia Welesa uchodziła za najsilniejszą, na szczęście Chors świetnie sobie poradził. Młody bóg opadał już z sił i należało jak najszybciej oddać go matce.

— Chorsie, wracamy. Daj znak Perunowi, a ja śpieszę do Kamiennego Zamku — rzucił przez ramię Swarożyc i dosiadł swojego wierzchowca, sadzając Perunica przed sobą.

Pan Księżyca wyjął srebrny róg i zadął trzy razy; po skałach echo się rozgrzmiało, aż cała Nawia zadrżała. Sygnał dotarł do uszu Gromowładnego, który ze zdwojoną siłą zaczął napierać na Żmija i w końcu zmusił go do ucieczki. Tymczasem łzy Perperuny zalewały coraz większe połacie ziemi; zatapiały kotliny, wąwozy i wszelkiego rodzaju zagłębienia. Odzyskała spokój dopiero wówczas, gdy wzięła w ramiona Perunica.

Gromowładny chciał dokończyć dzieła i pognał za Żmijem do głębin Nawi, jednak ten zrzucił skórę gada i zniknął gdzieś w otchłani. Weles kolejny raz przegrał z kretesem, do tego w całym królestwie panował bałagan, a jego piękne Welańskie Łąki trawił ogień. Wszyscy mieszkańcy Prawi mieli nadzieję, że po kolejnej przegranej spokornieje, niestety on jeszcze wiele razy próbował swoich sił i to nie tylko z Perunem.


Swaróg wielokrotnie przywoływał do porządku niesfornego boga, ale nie tylko Weles był zuchwały. Boski Kowal musiał napominać również kilku innych bogów, którzy mieli w swym żywocie niechlubne karty, ale to już inna historia.

Jaroszek sługą

Nad rozległą lesistą równiną wznosiły się rozdzielone przełęczami trzy szczyty. Najwyższy z nich to majestatyczna, porośnięta leśną gęstwiną tajemnicza góra. W pogodne dni ukazywała swe piękno w całej krasie, w pochmurne spowita była gęstą mgłą. Pośród usypanych na szczycie kamiennych wałów i rytualnych rzeźb, w prastarej świątyni, potomkowie celtyckich Bojów oddawali cześć bogom. Ludzie z trwogą spoglądali na górę, bo wierzyli, że zamieszkują ją demony, a odprawiający obrzędy i ceremonie kapłani, to obdarzeni wielką mocą czarownicy. U jej podnóża rozkwitało rolnictwo. Okoliczni mieszkańcy uprawiali ziemię, hodowali zwierzęta, a niektórzy pracowali w kamieniołomach lub w jednym z warsztatów kamieniarskich na zboczu góry.

Od wschodniej strony, nad wartkim potokiem przycupnęło kilka chat. Pośrodku osady stało domostwo Żegoty, znanego w całej okolicy garncarza. Jego misy, kubki, czerpaki i dzbany miały doskonały kształt i zdobienia, a stojący za chatą piec do wypalania naczyń prawie nigdy nie wygasał. W pracy pomagali mu dwaj synowie, a żona i córka dbały o przydomowy ogródek i biegające po podwórku ptactwo. Tuż obok stało obejście Derwana i Niestanki. Gospodarz od wczesnej wiosny do później jesieni pracował w warsztacie kamieniarskim, gdzie wykuwał okrągłe kamienie do żaren, a jego najstarszy syn, Czębor, dbał o cały dobytek. Młodzieniec miał zręczne ręce, toteż w chwilach wolnych od pracy wyrabiał z rogów i z kości zwierzęcych groty do strzał i oszczepów, szydła, a nawet ozdoby. Najbardziej dumny był z własnoręcznie zrobionego amuletu z zębów niedźwiedzia, który nosił na szyi. Rodzina uprawiała na niewielkim polu proso i warzywa, a matka w zimowe dni szyła z partu i skór odzienie dla rodziny i sąsiadów. Nie należeli do zamożnych, ale dzięki swej pracowitości nie doświadczyli biedy. Mężczyźni, oprócz codziennych obowiązków, polowali w okolicznych lasach na drobną zwierzynę lub zakładali pułapki w postaci dołów i zapadni. Najczęściej ich zdobyczą były zające i lisy, czasem upolowali sarnę, jelenia, a raz wrócili z łowów z niedźwiedzią skórą i sadłem. Ogromnego zwierza zdołali dobić i wyciągnąć z pułapki tylko dzięki pomocy sąsiadów.

Była wczesna wiosna. Po stokach spływał topniejący śnieg, a potoki wylewały się ze swoich koryt. Woda ciągnęła w dół masy błota, skał i docierała do położonych u podnóża łąk. Zła pogoda spowodowała przerwę w pracy kamieniołomów i warsztatów kamieniarskich, toteż Derwan i Czębor chcieli wykorzystać ten czas na łowy. Pewnego dnia wczesnym rankiem ujrzeli na pochmurnym niebie słabe przebłyski słonecznych promieni i postanowili wyruszyć na polowanie. W poły kożuchów wszyli kamienne amulety z wyrytymi świaszczycami, wzięli łuki, oszczepy oraz proce i tak uzbrojeni weszli do lasu. W powietrzu czuć było wilgoć, a z potrącanych gałęzi spadały wielkie krople wody. W pierwszej kolejności skierowali się na polanę, gdzie wcześniej widywali sarny. Szli powoli, ostrożnie stawiając kroki, aby robić jak najmniej hałasu. Dobrze wiedzieli, że spomiędzy drzew może obserwować ich Laskowiec, a on nie zawsze był przychylny myśliwym. Wtem z małej kępki krzaków wyskoczył dzik. Zaskoczony spotkaniem z ludźmi, zrobił w tył zwrot i pognał przed siebie. Mężczyźni pospieszyli za nim. Dziczek był młody, na pierwszy rzut oka miał ze dwie lub trzy wiosny i szybko przemykał między drzewami i krzewami, czego nie można było powiedzieć o myśliwych. Mokre gałęzie uderzały ich po tułowiu i twarzy, a nogi grzęzły w podmokłym podłożu. Bardzo ich to spowalniało i dość szybko zwierzę zniknęło im z oczu.

Zwolnili kroku i wyszli na olszowe łęgi, za którymi widać było rozległe mokradło. Kiedy mijali ostatnie drzewa, z nieba zaczął siąpić drobny deszcz. Ciemne chmury widniały aż po horyzont, a wierzchołek góry co chwilę oświetlały błyskawice; postanowili wracać do domu. Nagle Czębor stanął, chwycił ojca za ramię i wskazał na rosnącą nieopodal kępę krzewów.

— Spójrz pod tamten krzak, tam siedzi zając.

— Ale wyrośnięta bestia — wyszeptał Derwan.

Nie chcąc spłoszyć zwierzęcia, przykucnęli. Ojciec zdjął z ramienia łuk i już miał oddać strzał, ale zając postawił słuchy, spojrzał w ich stronę i czmychnął na łąki. Myśliwi podążyli za nim. Młodzieniec rzucił oszczepem, jednak nie trafił, podbiegł bliżej i cisnął w jego kierunku swój kożuch. Zwierzę zaplątało się w poły okrycia i obydwaj mężczyźni skoczyli w jego kierunku. Ponieważ syn był szybszy, pierwszy leżał na ziemi i próbował omotać zająca. Ojciec padł na kolana i wówczas spostrzegł, że są na mokradle. Na szczęście chłopiec leżał na kożuchu, który utrzymywał go na powierzchni. Jedną ręką chwycił jakiś wystający opodal korzeń, a drugą mocno trzymał zdobycz za tylną łapę. Zwierzę zaciekle walczyło, próbując wciągnąć przeciwnika na środek bagna, a gdy to nic nie dało, przeistoczyło się w kuropatwę i usiłowało wzlecieć do góry. Derwan pojął, z kim mają do czynienia.

— Puść go! To Jaroszek! Od początku zwodził nas w stronę grzęzawiska! — krzyknął, chwycił syna za nogi i próbował wyciągnąć na twardszy grunt.

Młodzieniec nie spuszczał z dziwadła wzroku i wciąż zaciskał dłoń na jego nodze. Kuropatwa była dużo większa od tych, jakie do tej pory widywali i niesamowicie silna. Ojciec chwycił broń i pośpieszył mu na pomoc. Ściągnął swój kożuch, rzucił obok leżącego i oszczepem trafił odmieńca w skrzydło, czym przybił go do podłoża. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien z nim walczyć, jednak strach o życie syna był silniejszy. Już miał ugodzić go drugim oszczepem, ale ptak przemówił ludzkim głosem:

— Nie zabijaj, a będę ci służył!

Przerażeni myśliwi zaczęli się wycofywać.

— Stójcie! — zawołała kuropatwa. — Moim przeznaczeniem jest służyć temu, kto mnie schwytał.

Mężczyźni nieufnie podnieśli wzrok — przed nimi nadal stał wielki ptak, jednak chwilami przybierał postać niewysokiego mgławego upiora o ptasiej głowie. Spojrzał na nich czerwonymi jak rozpalone ognie oczyma i dodał:

— Zanieście mnie do chaty i opatrzcie ranę.

Derwan chciał go odwieść od wypełnienia obietnicy, niestety głos uwiązł mu w gardle. Czębor stał o pół kroku za ojcem i nie wierzył własnym oczom. Słyszał o wielu demonach, ale jak dotąd żadnego nie widział. Na chwilę zapadła cisza, aż wreszcie Derwan wykrztusił drżącym głosem:

— Panie, jesteś nazbyt łaskawy. Opatrzymy ci skrzydło i idź w swoją stronę, zwalniamy cię z obietnicy.

— Nie mogę na to przystać, muszę wypełnić dane słowo. Będę u was trzy wiosny i ani dnia dłużej — odpowiedział stwór i znacząco wskazał na tkwiący w skrzydle oszczep.

Pozbierali broń i uwolni ptaka, a on wskoczył Derwanowi na ręce. W czasie powrotu do osady cudak dał im kilka wskazówek. Zapewnił, że nic im z jego strony nie grozi. Kiedy skrzydło wydobrzeje, przybierze na powrót swoją demoniczną postać i znajdzie sobie wygodne miejsce w obejściu, a po zakończeniu służby zniknie z ich życia. Poza tym nie wolno im zdradzić jego obecności, nawet najbliższym krewnym. Mężczyźni, nie mogąc się nadziwić gadającej kuropatwie, nie rozmawiali przez całą drogę. Dopiero pod chatą ustalili miedzy sobą, co odpowiedzieć domownikom, bo przecież upolowane ptactwo służyło im za posiłek, a tym razem mieli mu opatrywać ranę. Po kilku dniach nikogo już nie dziwił spacerujący po izbie ptak; nie sprawiał kłopotów, a dwaj młodsi chłopcy nadali mu nawet imię i chodzili za nim krok w krok. Jakież było ich zdziwienie, gdy pewnego ranka kuropatwa zniknęła.

— Skrzydło wygojone, przeto ptak wrócił na łęgi — powiedział ojciec i wyszedł z izby, a Czębor podążył za nim.

Tymczasem Jaroszek wyjaśnił mieszkającym tu duchom cel przybycia i znalazł sobie przytulne miejsce w izbie, tuż przy palenisku. Gospodarze byli ludźmi prawymi, toteż w ich domostwie żyło mnóstwo małych opiekunów. Dowodził nimi Dworowy mający pieczę nad zwierzętami, nad obejściem i pracami w polu. Był dużo wyższy od skrzatów i nosił odzienie na podobieństwo swojego gospodarza. Zakładał ręce do tyłu, potrząsał śmiesznie swoimi kolorowymi włosami i rozdzielał zadania. Co noc z chwilą zaśnięcia domowników najpierw zewsząd słychać było mlaskanie, po czym duszki przystępowały do pracy. Sprzątały izby, wyganiały myszy, podrzucały zwierzętom pokarm, dbały o to, by zboże i warzywa lepiej rosły i nie zarastały chwastami, a nawet pomagały gospodyni w szyciu. Dworowy i Jaroszek, chociaż nie byli pobratymcami, musieli dojść do porozumienia i współpracować dla dobra swojego gospodarza. Dworowemu było to nawet na rękę, bo nie znosił zwierząt o białej sierści i strasznie męczył go obrządek owiec, więc wykorzystał sytuację i powierzył ten obowiązek gościowi.

Od czasu przybycia nowego demona Derwanowi powodziło się coraz lepiej. Właśnie mijała druga wiosna odkąd Jaroszek zamieszkał w ich obejściu i chociaż gospodarze nie widzieli go podczas pracy, zmiany na lepsze były bardzo widoczne. Ojciec nie chodził już do kamieniołomu, lecz wspólnie z Częborem każdą wolną chwilę poświęcali polowaniom, a okoliczni gospodarze i przejezdni kupcy kupowali u nich zwierzęce skóry. W dużym okólniku za chatą stało kilkanaście owiec i dwie krowy, a po podwórku biegało całkiem spore stadko kur. Pracowali ciężko jak dawniej, jednak teraz ich trud przynosił im wymierne korzyści. Obfite plony spowodowały, że mężczyźni musieli wykopać jeszcze dwie ziemianki, aby pomieścić zboża, warzywa i owoce. Sąsiedzi łamali sobie głowy, dlaczego ich własne płody są takie marne i coraz częściej przychodzili do Derwana po pomoc, a on nikomu jej nie odmówił. Stałym gościem był garncarz Żegota. Zazdrośnie obserwował obejście i wciąż dopytywał, w jaki sposób zdobyli przychylność Doli czy innego ducha opiekuńczego, bo przecież do niedawna nie sprzyjało im szczęście.

— Codziennie oddajemy należną bogom cześć i prosimy o pomyślny los — odpowiadał mu Derwan. — Widać nasze modły zostały wysłuchane.

Żegota nie dawał temu wiary i bez przerwy podpatrywał ich podczas pracy w obejściu, jednak niczego osobliwego nie zauważył. W końcu dał za wygraną i przestał ich nachodzić, ale uczucie zawiści nie opuściło go.

Początek lata przyniósł bardzo ciepłe dni i od dłuższego czasu nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ludzie z niepokojem spoglądali w niebo, zamawiali deszcz u Dodoli i składali ofiary Płanetnikowi.

Któregoś wieczora zapadającą w osadzie ciszę przeszył przeraźliwy krzyk:

— Gore! Gore! Gore!

Ze wszystkich chat wybiegali ludzie. Mrok rozświetlały czerwone języki ognia nad domostwem Derwana. Płomienie sunęły po szczycie dachu, a gęsty biało-zielony dym z trawionej ogniem zgniłej słomy wpadał do środka przez dymnik. Przed chatą szlochali rozdygotani młodsi synowie, Niestanka wbiegała do izby i wynosiła jakieś sprzęty, a ojciec i Czębor próbowali gasić pożar. Mieszkańcy osady przybiegli na ratunek; jedni czerpali wodę ze studni, drudzy polewali ściany i niższe partie strzechy. Nagle z pogodnego do tej pory nieba zaczęły spadać pojedyncze wielkie krople, zmieniające się w kilka chwil w potężną ulewę. Na oczach zdumionych sąsiadów ulewa w okamgnieniu zdusiła płomienie. Wszyscy byli przemoknięci, przestraszeni i spoglądali w stronę Derwana, lecz on był równie mocno oszołomiony całym zdarzeniem. W końcu jeden z sąsiadów podszedł i poklepał go po plecach.

— Ależ mieliście szczęście. Tylko strzecha z lekka podsmalona — rzekł drżącym głosem.

Ludzie wracając do domów, rozprawiali o ostatnich wydarzeniach; większość uważała, że rodzina jest pod szczególną opieką bogów, a kilku przypisywało to siłom nieczystym. Dzięki wysiłkom Jaroszka, który w porę sprowadził deszcz, ogień zniszczył tylko część strzechy i rodzina mogła się udać na spoczynek.

Nazajutrz o wschodzie słońca byli już na nogach; oglądali szkody i porządkowali obejście. W pewnej chwili Czębor coś podniósł.

— Ojcze, spójrz, co znalazłem!

W ręku trzymał łuczywo. Mężczyźni zaczęli rozważać, kto je porzucił, a ponieważ nic rozsądnego nie przychodziło im do głowy, wrócili do sprzątania. Podczas czyszczenia wyniesionych sprzętów, Czębor zagadnął:

— Chyba wiem, kto sprowadził deszcz. On tu jest, prawda?

— Tak myślę — wyszeptał ojciec. — Szczęściem nie rozgorzało od uderzenia pioruna, inaczej wszystko poszłoby na zatracenie.

Młodzieniec spojrzał na ojca z zaciekawieniem.

— Pamiętasz jak kilka wiosen temu — kontynuował Derwan — w osadzie za przełęczą piorun uderzył w chatę? Pożoga obróciła w popiół dwa domostwa i nikt nie stanął do gaszenia. Ludzie opowiadali, że był tam żyrzec ze Świętej Góry i to on nie pozwolił ugasić Świętego Ognia, aby nie obudzić gniewu bogów. Dopóki nie zgasła ostatnia iskierka, dopóty pilnował pogorzeliska.

Rozmowę mężczyzn przerwało wołanie najmłodszego z chłopców, Olika:

— Tatko! Matula zaniemogła!

Mężczyźni natychmiast odłożyli narzędzia i pobiegli do chaty. Niestanka leżała skulona na posłaniu i ledwo oddychała, a ich średni syn, Gostek, próbował cucić ją wodą.

— Leć po Krzepichę, niech tu zaraz przyjdzie! — krzyknął ojciec do Czębora, a sam usiadł przy cierpiącej żonie.

Znachorka znana była w okolicznych osadach jako najlepsza zielarka i zaklinaczka. Wielu posądzało ją o czary i konszachty z demonami, a mimo to wszyscy będący w potrzebie korzystali z jej pomocy. Po niedługim czasie do chaty weszła siwowłosa staruszka, a tuż za nią Czębor niosący kosz pełen ziół. Dzieci wyszły z izby i Krzepicha przystąpiła do oględzin chorej, po czym poprosiła o sagan wody, wrzuciła do niego sporo ziół i zawiesiła nad ogniem. Z paleniska wzięła rozżarzoną szczapkę, posypała ją jakimś proszkiem, wyjęła z koszyka duże gęsie pióro i wypowiadając zaklęcia, okadzała Niestankę dymem. Po tym zabiegu przelała do dzbanka trochę wywaru z ziół, podała chorej kilka łyków i oddała dzban Derwanowi.

— Do końca dnia podawaj jej ten wywar, a jutro zaparzymy następny.

— Krzepicho, co jej jest? — spytał zaniepokojony stanem żony.

Niestety wiedźma nie znalazła przyczyny choroby. Przez cały dzień młodsi synowie siedzieli przy matce, a ojciec z Częborem naprawiali strzechę i na zmianę chodzili do izby, by podawać Niestance wywar.

Nadeszła noc. Czuwający przy chorej usłyszeli jakiś szmer dochodzący spod paleniska i ujrzeli mglistą postać siedzącą na jednym z kamieni. Po ptasiej głowie rozpoznali Jaroszka i zamilkli. Demon udał, że nie zauważył ich niepokoju.

— Wiem jak pomóc waszej matce — oznajmił. — Nałykała się smolistego kopciu i dlatego teraz leży prawie nieżywa. Nie pomogą jej zioła i gusła wiedźmy.

Mężczyźni struchleli. Derwan opuścił głowę i głęboko westchnął, a Czębor ze łzami w oczach wyszeptał błagalnie:

— Ratuj ją, panie, użyj swojej nadludzkiej mocy i ratuj.

— Nie mam władzy nad duszami, ale znam wiele rzeczy i miejsc na ziemi posiadających przepotężne moce, jakby pochodziły od samych bogów — odpowiedział Jaroszek — takim miejscem jest jedna z tutejszych gór — to ta, którą wciąż spowija ślęg. Nieopodal jej wierzchołka wypływa święte źródło i to właśnie z niego jeden z was musi przynieść dzban Żywej Wody.

Słuchali demona z wielką uwagą i zdecydowali, że to młodzieniec pójdzie na górę. Prawie do świtu Jaroszek objaśniał mu, co i jak ma czynić, a na koniec raz jeszcze powtórzył:

— Musisz zacząć wędrówkę tuż po zachodzie słońca, w mijanych źródełkach obmywaj twarz, dłonie i płucz dzban. Z ostatniego zaczerpnij wody, usiądź pod kamiennym kręgiem i poczekaj do świtu. Wraz z pierwszymi promieniami słońca ze świątyni wyjdzie kapłan.

Podał Częborowi niewielki okrągły kamień z wyrytymi dwiema skrzyżowanymi liniami i dodał:

— To Gebo, jeden z kamieni runicznych; złożysz go na ręce kapłana.

Ostatnie promienie słońca zniknęły już za horyzontem. Czębor ubrał ciepły kaftan, zaszył w jego poły świaszczycę, za pazuchę schował otrzymany od demona kamień, dzban przytroczył do pasa i stanął pod ścianą lasu. Spojrzał na szczyt i ujrzał mgliste światła płonących ognisk, lecz kiedy wszedł między drzewa, ciemności rozjaśniała mu tylko zapalona pochodnia. Pierwszy raz miał wędrować po górze nocą i do tego samotnie, więc nie opuszczał go lęk przed nieznanym i tylko myśl o chorej matce dodawała mu odwagi. Szedł powoli, ostrożnie stawiając kroki na kamienistej ścieżce. Usłyszał charakterystyczny plusk, wetknął pochodnię między wystające korzenie, klęknął tuż nad wodą, obmył twarz oraz dłonie i wypłukał gliniany dzbanek. W lustrze wody coś mignęło, podniósł wzrok i ujrzał po przeciwnej stronie mglistą postać starej kobiety. Ogarnął go strach, bo nie wiedział, co to za zjawa i jakie ma zamiary. Włożył drżącą rękę za pazuchę i objął kamień otrzymany od Jaroszka. W tej samej chwili mara zniknęła, a on odetchnął z ulgą i poszedł dalej. Z głębi lasu dochodziło wycie wilków, pohukiwanie sowy i miał wrażenie, że śledzą go błyszczące ślepia jakiegoś zwierzęcia. Przy następnym źródle znów stała stara kobieta i wyciągała w jego kierunku długie ręce. Błyskawicznie obmył dzban i pobiegł przed siebie, nie zważając na bijące go po twarzy gałęzie. Na szczęście w porę ochłonął, bo ominąłby trzecie źródełko, osłonięte czworokątnym głazem. Nie zdążył jeszcze wypłukać dzbana, a zjawa kobiety wisiała już nad lustrem wody. Ubrana w powłóczystą białą szatę, trzymała w dłoniach dwie duże szyszki i na zmianę rozczesywała nimi swoje siwe włosy. Wpatrzona w chłopca, powoli sunęła tuż nad wodą i była coraz bliżej — porażał go jej upiorny wzrok. Była tuż, tuż, odrzuciła szyszki i już miała chwycić go za głowę, lecz coś pociągnęło ją do tyłu. Wydała dziki skowyt i zniknęła. Czębor dostrzegł rozmytą postać wysokiego starca i jego błyszczące w ciemności oczy; przyszedł mu do głowy Laskowiec, którego znał z opowieści, ale nie miał pewności, że to on.

Zostało mu ostatnie źródło; prowadziła do niego stroma i pełna głazów dróżka. Spoglądając w kierunku szczytu, widział już ognie ze świątyni, a nad wszystkim górowały dwie, ukośnie skrzyżowane ze sobą płonące kłody. Przyspieszył kroku i po niedługim czasie znalazł otoczone kamieniami święte źródełko. Zanurzył w wodzie dłonie i w tym samym momencie usłyszał trzepot skrzydeł. Poczuł uderzenie w plecy, a w rozdygotanym świetle pochodni dostrzegł wielkiego czarnego ptaka, znikającego po chwili w koronie drzewa. Obmył twarz, nabrał wody do dzbana, zakrył go lnianą szmatką i wszedł na ścieżkę prowadzącą do góry. Znienacka z drzewa sfrunęły dwa czarne ptaki i zaczęły go atakować. Wymachując pochodnią, próbował je przepędzić, jednak upiory nie okazywały strachu, a on zawadził o jakieś korzenie i chroniąc dzban z wodą, usiadł na kamieniach. Ogromne ptaszyska wylądowały naprzeciwko, uderzyły skrzydłami o ziemię i Czębor ujrzał przed sobą dwie odrażające staruchy. Były o wiele niższe od niego i miały upiorny wygląd: ostre kły, długie szponiaste dłonie i czerwone jak krew ślepia. Przełykając ślinę, nie odrywały od chłopca wzroku, jakby miały przed sobą posiłek. Nieraz słyszał opowieści o strzygach i wąpierzach, jednak rzeczywistość przerosła jego wyobrażenie. Włożył rękę za pazuchę i mocno zacisnął dłoń na runiczny kamieniu, półgłosem wzywał na pomoc Jaroszka:

— Ratuj mnie, obstąpiły mnie upiory. Cóż mam czynić?

Potwory były już bardzo blisko, słyszał ich rzężący oddech; przycisnął dzban do piersi i czekał na atak. Nagle powiał wiatr i jakaś niewidzialna siła poderwała chude straszydła do góry, a wirujące gałęzie smagały je po plecach. Obserwował, jak próbowały się wyrwać z powietrznego wiru, aż w końcu wróciły do postaci ptaków, rozłożyły skrzydła i zniknęły ponad lasem. Młodzieniec odetchnął z ulgą i szybkim krokiem doszedł do muru świątyni. Usiadł pod kamienną ścianą i dopiero teraz zauważył, że ma zranione ramię, a na nim zaschniętą krew. Ponieważ był bardzo zmęczony, zabezpieczył dzban i natychmiast usnął.

Podczas gdy Czębor odpoczywał na szczycie góry, jego ojciec siedział przy żonie. Niestety zioła Krzepichy nie pomagały i cała nadzieja była w Żywej Wodzie. Do świtu pozostało już niewiele czasu.

— Nie trap się, twój syn podołał zadaniu i wróci z wodą — pocieszył go Jaroszek.

— Czy aby na pewno? — zapytał Derwan, lecz nie otrzymał odpowiedzi, bo rozmówca nieoczekiwanie zmienił temat:

— Musisz o czymś wiedzieć — rzekł tajemniczo — masz niebezpiecznego wroga.

— Ja mam wroga? Jakiego wroga?

— To twój sąsiad, garncarz — kontynuował — to właśnie on rzucił na twoją chatę płonące łuczywo. Nie mówiłem ci jeszcze o tym, bo nie było ku temu okazji, ale to nikczemny człowiek. Jeżeli miałbyś takie życzenie, to mogę go ukarać.

Mężczyzna patrzył z niedowierzaniem i dopiero po dłuższej chwili wyszeptał:

— Nie, nie chcę abyś karał go w moim imieniu. Niechaj bogowie wymierzą mu sprawiedliwość.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza, którą przerwał Jaroszek:

— Niedługo świt. Muszę przypilnować, żeby twój syn nie przespał wschodu słońca.

Czębora obudziło szarpnięcie za ramię, otworzył oczy i uświadomił sobie gdzie jest i co tu robi. Podniósł dzban, wyjął zza pazuchy kamień otrzymany od Jaroszka i stanął przy bramie. Nie był jedynym czekającym, stało tu już trzech milczących mężczyzn, każdy opatulony w opończę i z zarzuconym na głowę kapturem — wyglądali jak kamienne posągi. Po nocy pełnej niesamowitych przeżyć, nic już nie mogło go zdziwić.

Nie czekali zbyt długo. Równo z pierwszym promieniem usłyszeli skrzypnięcie i we wrotach stanął kapłan. Jego włosy, broda i wąsy były tak samo białe, jak jego długa do ziemi sukmana. Bez słowa wpuścił do środka trzech mężczyzn i podszedł do chłopca, a ten był tak bardzo poruszony spotkaniem, że przez chwilę zapomniał, co ma robić.

— W jakim celu tu przybyłeś? — zapytał staruszek.

Te słowa przywróciły go do rzeczywistości. Pochylił głowę i wyciągnął przed siebie dłoń, w której trzymał Gebo.

— Proszę, przyjmij ten kamień i złóż go w moim imieniu w darze Bogu Światła Słonecznego. Moja matka bardzo zaniemogła i tylko woda ze świętego źródła może jej pomóc. Spraw, aby woda w tym dzbanie nie utraciła swej mocy i wróciła zdrowie matuli.

Kapłan wziął od niego kamień i dzban, zanurzył kamień do połowy w wodzie i przez chwilę wypowiadał modlitwy i zaklęcia.

— Wracaj do matki. Pamiętaj, wraz z nastaniem mroku woda utraci swoją uzdrawiającą moc.

Młodzieniec podziękował i ruszył w drogę powrotną. Wybrał krótszą trasę i już wczesnym przedpołudniem wszedł do chaty. Derwan wziął niedużą kopyść i drżącymi rękoma podawał Niestance wodę; po kilkunastu łykach pozwolił jej odpocząć. Pomógł synowi umyć się, zmienić odzienie, a rany posmarował niedźwiedzim sadłem. Wszyscy czterej usiedli przy posłaniu matki i pojąc ją co chwilę, czekali na cud. Wreszcie Niestanka otworzyła oczy.

— Matulu! Matulu! Czy już ożyłaś? — zawołał Olik, czym wzbudził śmiech pozostałych.

— Synku, mateczka nie była nieżywa, tylko chora — odpowiedział mu ojciec i pomógł żonie usiąść.

Zanim nastał zmierzch, dzban z wodą był opróżniony, Niestanka mogła już siedzieć na posłaniu i w chacie znów zapanowała radość. Po kilku dniach wszystko było jak dawniej, tylko Derwan niekiedy chmurzył czoło. Nie mógł pojąć, czymże zawinili wobec sąsiada, że ten chciał ich spalić.

— Co cię tak trapi? — zagadnął go Czębor.

— Nie uwierzysz, co zdradził mi demon — wyszeptał ojciec i powtórzył synowi jego słowa.

Nieoczekiwanie w czasie wieczornego obrządku przy mężczyznach stanął Jaroszek.

— Waszego sąsiada zżera zazdrość. Jest jeden sposób, by nigdy więcej nie uczynił wam krzywdy. Chcecie wiedzieć jaki? — zapytał zaskoczonych i nie czekając na odpowiedź, kontynuował — jeżeli jeszcze raz przyjdzie i będzie nalegał, to opowiedzcie mu o mnie. Zaspokoi swoją ciekawość i nie będzie już was nachodził.

Mężczyźni spojrzeli na niego z niedowierzaniem, a on tłumaczył dalej:

— Wyjawcie mu moją tajemnicę. Zapewniam was, on nikomu tego nie powtórzy.

Nie rozumiejąc, dlaczego Jaroszek zmienił zdanie, przytaknęli na znak zgody.

Kilka dni później przy ich obejściu stanął Żegota i czekał na gospodarza. Pierwszy zobaczył go Czębor, zawołał ojca i obydwaj wyszli przed chatę. Garncarz przywitał ich i od razu zdradził powód swoich odwiedzin. Powiedział wprost, że nie zazna spokoju dopóki nie wyjawią mu, dlaczego tak sprzyja im szczęście. Mężczyźni zaprosili go i wszyscy trzej usiedli na stojącej przed chatą ławie.

— Wyjawimy ci naszą tajemnicę sąsiedzie: pomaga nam demon — powiedział Derwan patrząc na Żegotę, lecz jego w ogóle to nie zdziwiło.

Widząc to, mężczyźni opowiedzieli mu całą historię z Jaroszkiem, a garncarz z wypiekami na twarzy, z szeroko otwartymi oczami wstał i bez słowa pożegnania poszedł w kierunku swojego domostwa.

— Uwierzył, czy nie? — zapytał Czębor, odprowadzając go wzrokiem.

— Trudno orzec — odpowiedział ojciec — chyba go to poruszyło.

To był ostatni raz, kiedy mężczyźni widzieli garncarza. Przez całe lato nie odwiedził ich ani razu, za to jesienią mówiła o nim cała osada. Wszyscy mieszkańcy okazywali współczucie żonie i dzieciom Żegoty, bo nieszczęśnik zaginął. Jak opowiadali jego synowie, wybrał się na polowanie i nie pozwolił im pójść ze sobą. Przez kilka dni mężczyźni z osady szukali go w lesie, sprawdzili wszystkie doły i nie natrafili na żaden ślad. Dopiero ostatniego dnia poszukiwań, jedna z grup znalazła na łęgach oszczep i oblepioną błotem sukmanę należącą do garncarza. Niestety jego samego nie znaleziono. Derwan i Czębor rozważali, czy to sprawka Jaroszka, ale były to tylko domysły.

Minęła jesień, zima, wiosna, a żaden z nich nie natknął się na demona. Mężczyźni uznali, że opuścił już ich domostwo, co wcale ich nie zmartwiło. Uczciwie pracowali, toteż szczęście nie opuszczało ich. Był jednak ktoś, kto ubolewał nad odejściem Jaroszka — to Dworowy. Na jego barkach spoczął obrządek owiec, a przecież on tak nie znosił zwierząt o białej sierści i najchętniej sprowadziłby na nie choroby — niestety nie mógł tego zrobić swoim gospodarzom.

Krwawe żniwa

W dawnych czasach połabskie plemię Ranów rozgromiło Duńczyków, zagarniając dwie wyspy leżące u południowego wybrzeża Bałtyku oraz kawałek ziemi na stałym lądzie. Bitni wojowie nie tylko złupili zajęte tereny, ale zamieszkali tam i sprowadzili swoje rodziny. Jedną ze zdobytych wysp, na której zamieszkiwali Rugiowie, zdobywcy nazwali Rana. Na stromych klifach, w lasach, a niekiedy pośród bagien przybysze zakładali nowe osady, grody warowne i kąciny. Modlitwy odprawiano nie tylko w świątyniach czy świętych gajach, ale również w kamiennych kręgach zbudowanych przed wiekami przez pradawnych mieszkańców. Szczególnym miejscem był gród Gardziec, będący siedzibą księcia oraz miejscem trzech świątyń. W największej czczono Rujewita o siedmiu twarzach, siedmiu mieczach u pasa i z jednym mieczem w dłoni, a dwie mniejsze poświęcono pięciogłowemu Porewitowi oraz Porenutowi o pięciu twarzach, z których jedną trzymał na wysokości piersi. Nie było dnia, aby w którejś ze świątyń nie odprawiano modłów.

Ranowie darzyli kultem różne bóstwa, jednak pierwszeństwo dawali Świętowitowi, uważając go za najsilniejszego i najbardziej skutecznego w wyroczniach. Aby móc go godnie czcić, oddano mu we władanie gród Arkonę. Zbudowano go w północnej części wyspy, na trudno dostępnym skalistym cyplu otoczonym z trzech stron przez strome, kamienne urwiska opadające do morza. Od strony lądu zbudowano wał ziemny i fosę, do grodu można było wejść tylko przez jedną bramę. Włodarzem został główny kapłan, a trzystu zbrojnych jeźdźców było na jego usługach. Na środku miasta wzniesiono świątynię, a ponieważ nie oszczędzano na wydatkach, powstała kącina godna Boga Wojny i Urodzaju. Najznamienitsi mistrzowie wyrzeźbili olbrzymi posąg i umieścili go w jej centrum.

Tak jak wielu innych bogów, tak i Świętowit lubił oglądać z góry swoje podobizny. Niewidoczny dla ludzi, pomagał im, a od czasu do czasu spełniał ich prośby. Pewnej nocy postanowił obejrzeć z bliska gród i całą okolicę. Dosiadł swojego skrzydlatego rumaka i po chwili krążył nad Arkoną, skąd bił w niebo blask świętego ognia. W świetle księżyca widział płaskorzeźby i malunki na drewnianym ogrodzeniu. Na samym środku, na dużym kolistym placu stała świątynia. Chociaż pokrywał ją dach, mógł wejrzeć do środka poprzez ściany. W przedsionku stał przywiązany do żłobu biały koń, a ubrany w białe szaty człowiek czyścił mu boki. Wewnętrzne ogrodzenie stanowiły czerwone kobierce zawieszone na czterech słupach. W samym środku świątyni dostrzegł figurę z czterema twarzami, a każda zwrócona była w inną stronę świata. Obejrzał ją dokładnie i ogarnęła go wesołość; mistrz musiał brać za wzór jednego z Ranów, bo długość wąsów i przystrzyżenie włosów zrobił na ówczesną modę. Postać trzymała srebrny róg, u boku stał miecz w zdobionej srebrnej pochwie, a nieopodal leżało siodło i wędzidło. Pomiędzy falującymi zasłonami a drewnianą ścianą stało kilka kufrów pełnych kosztowności. Świętowit widział inne swoje podobizny, ale ta wyjątkowo przypadła mu do gustu. Zadowolony z wizerunku wzleciał w górę, by obejrzeć okolicę: kilka grodów, łączące je trakty i korony drzew gęste jak kobierzec, przez który gdzieniegdzie prześwitywało światło ognia. Już miał wracać do Prawi, gdy w dole coś błysnęło; skierował tam wzrok i spoglądał zdziwiony, jak z głębi niedużego jeziora wypływa złoty rydwan ciągnięty przez dwa czarno-srebrne konie. Skierował rumaka w dół i stanął nad brzegiem; ujrzał niespotykanej urody boginkę. Jej długie, czarne jak heban włosy spływały po błyszczącej srebrem sukni. Piękna nieznajoma dostrzegła go, zatrzymała swój pojazd i przywitała gościa.

— Witaj, panie. Wiem, kim jesteś, bo moi poddani wznieśli ci świątynię. Co tu robisz?

— Witam cię piękna nieznajoma. Chciałem tylko obejrzeć chram, a tu proszę, taka niespodzianka.

Po krótkiej wymianie zdań gość wiedział już, że oto stoi przed nim Hertha — Bogini Urodzaju, Bogini Zemsty, Pani Jeziora, do której wyspa należała od zarania. Nie była zazdrosna o nowe kąciny, bo wszyscy mieszkańcy, nawet ci przybyli z innych krain, składali jej ofiary. Mieszkała na zmianę w dwóch zamkach: jeden stał na dnie jeziora, drugi nieopodal w lesie, a dotrzymywały jej towarzystwa panny wodne i leśne rusałki. W wodzie nikt nie zakłócał jej spokoju, a dostępu do zamku w lesie broniły służące jej sylfy. Te powietrzne istoty były bardzo skuteczne; zazwyczaj przychylne ludziom, lecz jeżeli wymagała tego sytuacja, ulegały przeobrażeniu w powietrzne demony — żywioły.

Zauroczony Świętowit, pod pretekstem odwiedzin swojej świątyni, bardzo często gościł na Ranie. Był środek lata. Pewnego wieczora para spacerowała brzegiem morza. Panującą wokół ciszę przerwały jakieś hałasy.

— Och, zaczęły się żniwa! — zawołała Hertha i z radości klasnęła w dłonie. — Zawróciłeś mi w głowie i byłabym zapomniała — dodała i zaprosiła go do rydwanu.

Popłynęli pomiędzy chmurami, obserwując z góry korowód oświetlony pochodniami. Na czele procesji szedł ubrany na biało ofiarnik, tuż za nim pachołkowie prowadzili dwie białe krowy ciągnące ukwiecony wóz. Na wozie, pośród wieńców z kwiatów i kłosów, stał drewniany posąg niewiasty. Reszta ludzi kroczyła za wozem z naręczami zbóż i ziół, powtarzając słowa pieśni.

— Dawniej przybywali tu przed wieczorem, a od jakiegoś czasu rozpoczynają procesję późnym popołudniem i dopiero po zmierzchu docierają do gaju — wyszeptała przejęta. — Ale najlepsze przed nami — dodała z wypiekami na twarzy.

Kawalkada stanęła przy bukowym lesie, pod najstarszym drzewem złożono przyniesione dary i zebrani modlili się do Bogini Urodzaju o opiekę, o dobre plony. Po modlitwie zwrócili twarze w kierunku korony drzewa nazywanego przez mieszkańców wyspy Księgą Bogini Herthy i wołali:

— Pani, poprzez to Święte Drzewo przyjmij nasze prośby i przekaż nam swoją wolę, a spełnimy ją bez zwłoki.

Po tych słowach zapadła cisza; nikt nie śmiał nawet głośniej odetchnąć. Żerca z uniesionymi do góry rękoma w skupieniu słuchał szelestu liści, po czym spojrzał w kierunku zebranych i oznajmił:

— Nasza Pani przyjęła dary i obiecała nam obfite plony pod warunkiem, że złożymy jej ofiarę na Świętym Ołtarzu.

Uczestnicy uroczystości powstali z klęczek, klaskali, śpiewali i tańczyli. Korowód stanął przy brzegu, słudzy odczepili krowy i trzymając za dyszel, zanurzyli w wodzie wóz i zsunęli rzeźbę. Jeden ze służących, używając pływających po powierzchni wieńców, przystąpił do jej mycia. Całą ceremonię odprawiano w niezbyt głębokim miejscu, więc nie było większych kłopotów z wydobyciem jej na brzeg, okryciem tkaniną i zaniesieniem pod Święte Drzewo. Kapłan rzekł do zebranych:

— Nadszedł czas na ofiarę. Akt oczyszczenia musi się dokonać w pełni.

Dał znak i kilku uzbrojonych pachołków chwyciło tego, który obmywał posąg. Zawiązano mu oczy i poprowadzono w miejsce, gdzie stały dwa głazy: pierwszy to służący do wróżb Mówiący Kamień, a większy, to Kamień Ofiarny. Krzyczącego wniebogłosy nieszczęśnika położono na ołtarzu, a wtedy podszedł barczysty człowiek z nałożonym na głowę kapturem i ogromnym toporem, jednym ciosem odciął mu głowę. Jeden z pachołków podniósł ją z ziemi i trzymając jak najdalej od siebie, włożył do stojącego obok cebra. Z ciała buchnęła krew, skąpała cały kamień i cienką strużką spłynęła rowkiem do wydrążonego wgłębienia. Obecni jeszcze głośniej dawali wyraz swojemu zadowoleniu.

— Co oni robią? — zapytał Świętowit z niesmakiem.

— Składają mi ofiarę. Jesteś bogiem wojny, a rażą cię takie obrazy? — zapytała.

— Co innego zginąć w walce, a co innego być straconym na ołtarzu. Tylko bardzo żądni krwi władcy pozwalają na ofiary z niewinnych ludzi. Widzę, że sprawia ci to przyjemność.

Hertha nie zrozumiała przygany i bardzo ją zdziwiło zachowanie przyjaciela, gdy ten przywołał rumaka i wrócił do Prawi. Nie był mu obcy widok wojów konających w kałuży krwi i zdawał sobie sprawę, iż w Jawi często dochodziło do przelewania krwi niewinnej, czy składania krwawych ofiar, lecz nie mógł zaakceptować okrucieństwa pięknej i delikatnej bogini. Ponieważ nie miał zamiaru rezygnować z tej znajomości, obmyślił szaleńczy plan: skoro najważniejsza część rytuału miała miejsce po zmierzchu, należało sprawić, aby uczestnicy procesji doświadczyli panicznego strachu przed chodzącymi po zmroku istotami nadprzyrodzonymi.

Upływ czasu nie dotyczy bogów, toteż ani się obejrzał, a nadszedł termin kolejnych żniw. Postanowił odwiedzić Panią Jeziora i sprawdzić czy nadal napawa ją widok ludzkiej krwi. Dość szybko dotarł na miejsce i ujrzał wypływający rydwan, a w nim uśmiechniętą Herthę. Nie mieli za wiele czasu na rozmowę, bo z drugiej strony jeziora dochodziły już odgłosy procesji. Świętowit wskoczył do rydwanu i popłynęli obserwować rytuał; ukradkiem spoglądał na przyjaciółkę, bo wciąż miał nadzieję, że zrobi coś, aby nie doszło do krwawej ceremonii. Niestety, wpatrzona w ofiarników, zapomniała o jego obecności, a jej piękne oczy przybrały kolor rozżarzonych węgli.

— Ta krew dodaje mi mocy — powiedziała szeptem ni to do gościa, ni do siebie.

Wówczas bóg wskoczył na swojego skrzydlatego wierzchowca i pofrunął w rozgwieżdżone niebo. Wyjął zza pasa topór i cisnął go w dal. Nim broń wróciła mu do ręki, niebo rozdarła oślepiająca błyskawica, a głuchy grzmot wstrząsnął powietrzem. Powtórzył to jeszcze raz, a wówczas kraniec nieba przesłoniła ciemna plama, która w zatrważającym tempie nadciągała w kierunku wyspy. Towarzyszyły jej błyskawice, gwałtowne grzmoty i nieokreślony hałas; ludzie podnieśli głowy i z przerażeniem spoglądali w niebo.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 48.34