KRONIKI CHAOSU:
PÓŁNOCNE PUSTKOWIA
Jarosław Toll Kowalski
Ilustracja na okładce: Monika Sochacka
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora.
Niniejsza książka jest fikcją literacką. Wszystkie postacie i zdarzenia opisane w powieści są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do realnie istniejących osób lub zdarzeń jest przypadkowe.
Wstęp
Pomysł na tę książkę narodził się podczas długich wieczorów spędzonych z przyjaciółmi przy stole do gier bitewnych, w świecie fantazji pełnym magii i niespodziewanych zwrotów akcji (po kuriozalnych rzutach kośćmi). Przed każdą rozgrywką zawsze zachęcałem kumpli do nadawania imion herosom, którzy prowadzili regimenty w bój. W trakcie naszych rozgrywek żarty przeplatały się z kąśliwymi uwagami, a w miarę rozwoju gry wciągały nas epickie sytuacje, które wydawały się wykraczać poza granice stołu. W tej wesołej burzy emocji rodziły się opowieści, które domagały się zapisu, nie tylko na zdjęciach, ale i na kartach papieru. Czasem, pomiędzy kolejnymi grami, powstawały fabularyzowane raporty bitewne — fragmenty świata, które zdawały się żyć własnym życiem.
Aż pewnego dnia, myśl zaczęła krążyć jak marzenie na granicy snu: co by było, gdyby opowiedzieć historię o jednej z armii, o bohaterach, którzy mimo przypisanych im stereotypów, zmagają się z codziennością i wyborami, które w naszej bezpiecznej rzeczywistości wydają się niemożliwe? Co by było, gdyby ożywić figurki, które tak dzielnie pokonują wyzwania stawiane przed nimi na stole bitewnym? Siedziałem przed przeszkloną szafką, w której trzymam swoje modele, patrzyłem na czwórkę ulubionych postaci i oczami wyobraźni widziałem, jak może wyglądać ich życie.
Tak powstały Północne Pustkowia, kraina pełna mrocznych tajemnic i niezwykłych postaci.
To opowieść, w której bohaterowie zmagają się nie tylko z wrogami zewnętrznymi, ale i z własnymi demonami.
Bez wsparcia najwspanialszej, najmłodszej i jedynej żony — Agnieszki, ten projekt nigdy by nie ujrzał światła dziennego. Jej nieskończona cierpliwość, ciepło i niezwykła intuicja sprawiły, że każda strona nabrała życia. Podczas „pierwszego czytania” z uwagą i oddaniem słuchała moich wątpliwości, dodając otuchy i inspirując do dalszej pracy. To właśnie dzięki jej nieocenionej pomocy powstały fundamenty tej opowieści. Bez Agnieszki ta historia nie tylko by nie powstała, ale także nie byłaby tak emocjonalnie bogata. Jej obecność w tym procesie była jak światło latarni w mrokach niepewności, prowadzące do ujawnienia czegoś wyjątkowego.
Jest też czterech huncwotów, o których chcę wspomnieć. Radosław, Jakub, Dawid i Krzysztof to nie tylko przyjaciele, ale współtwórcy inspiracji, która tchnęła życie w tę książkę. Ich pasja i zaangażowanie przyniosły radość i motywację w każdym etapie pracy nad tym projektem.
To właśnie dzięki Wam, drodzy Panowie, Północne Pustkowia nie tylko zaistniały, ale stały się prawdziwym światem, w którym wyobraźnia nie zna granic. Każda chwila spędzona z Wami przy stole z figurkami, była nie tylko radosnym świętem kreatywności, ale także prawdziwą lekcją przyjaźni i budowania wspólnych wspomnień. Wasza entuzjastyczna energia, pomysły oraz komentarze były iskrą, która rozpaliła ogień tej opowieści. Dziękuję, że jesteście częścią tej przygody i że wspólnie tworzymy świat, w którym każde wypowiedziane słowo ma moc, by ożywić najśmielsze wizje. Wasza obecność nadała tej historii wyjątkowy charakter, a wspólne chwile zostaną w pamięci na zawsze.
Drogi czytelniku, przygotuj się, by wyruszyć w tę niezwykłą podróż. Odkryj sekrety, jakie kryje świat Północnych Pustkowi, zrodzony z bitew stoczonych na stołach wśród figurkowych bohaterów. Poznaj wybory, przed którymi staną postacie, które ożyły dzięki wyobraźni, i dowiedz się, jaką cenę za te wybory przyjdzie im zapłacić. Przygotuj się na odkrycie opowieści, która jest nie tylko rezultatem strategicznych starć, ale także emocjonalnych zmagań w świecie, gdzie każdy ruch ma znaczenie. Przekrocz próg tej historii i daj się porwać przygodzie, która być może zmieni Twoje spojrzenie na rzeczywistość i świat gier bitewnych.
Rozdział 1
Światłomrok przekroczył próg magicznego kręgu, gdzie cienie drżały w blasku zaklętych kamieni. Nocna Zorza stała nieopodal, obserwując każdy jego ruch.
— Zmierz się z tym — powiedziała czarownica. — Pokaż swoją siłę.
Demon ryknął, zmieniając kształty w chaotycznym tańcu dymu i cieni. Wojownik zacisnął dłoń na mieczu szykując się na tytaniczne starcie. Każdy krok ku abominacji był jak wchodzenie w otchłań.
— Gotuj się na śmierć poczwaro — warknął.
Oblizał spękane wargi długim, różowym językiem. Odruch ocierania ust ręką pozostał mu z czasów, kiedy jeszcze pamiętał, jak to jest być tylko człowiekiem. Teraz gest ten był groteskowy, niemal zbędny. Jego głowa była uwięziona w ciężkim, metalowym hełmie. Ciało, które niegdyś było narzędziem człowieka, teraz należało do czegoś co rozumiało chaos i żywiło się nim. Zganił siebie za te niepotrzebne odruchy, wzniósł szybką modlitwę do swego bóstwa i ruszył z miejsca. Po środku kręgu, w cieniach drżących od magicznych energii, formowało się stworzenie, które trudno było opisać jednym spojrzeniem. Jego kształty wciąż się zmieniały, jakby materia, z której było zbudowane, nie mogła znaleźć stałej formy. Skupienie wzroku na tym chaosie wydawało się niemożliwe. Ciało istoty było plątaniną ciemności przetykanej nagłymi, różowymi rozbłyskami, jakoby błyskawice tańczyły po powierzchni czarnego morza. W jednej chwili przybierało postać wysokiego, mrocznego humanoida, którego kontury były ledwo widoczne w migotliwym półmroku, by w następnym momencie przeistoczyć się w smukłą sylwetkę przypominającą konia o dwóch groteskowych głowach i jaszczurzym ogonie, który zwijał się jak wąż, trzaskając na boki. Stworzenie było chaosem wcielonym, gotowym rzucić się do kolejnego ataku, zmieniając swoją formę, jakby samo jego istnienie przeczyło prawom natury. Jedna z głów, wykrzywiona w okrutnym uśmiechu, miała cechy mężczyzny o ostrych, niemal drapieżnych rysach, a jej zęby były długie i szpiczaste, jakby stworzone do rozszarpywania ciała. Rogaty nos wyrastał z czaszki na kształt zbrojnej konstrukcji, nadając jej dzikiego, demonicznego wyglądu. Druga głowa, w przeciwieństwie do tej brutalnej męskości, nosiła znamiona kobiecości, lecz jej delikatność była tylko pozorem. Miała długie, rozdwojone rogi, które wiły się ku niebu, przypominając rośliny pożerające słońce, a jej oczy płonęły dziką, nieludzką inteligencją. Z ust wystawał jęzor, długi i wijący, podobny do węża gotującego się do ataku, obracający się wokół własnej osi w niepokojącym, hipnotycznym tańcu. Obie głowy zdawały się żyć własnym życiem, sycząc i rycząc jednocześnie, tworząc kakofonię dźwięków, które mroziły krew w żyłach każdego, kto miał nieszczęście je usłyszeć.
— Ależ z ciebie brzydki madkojebca — warknął wojownik podchodząc bliżej.
Gdy Światłomrok zbliżył się na tyle, by poczuć moc bijącą od demonicznego stworzenia, jeden z jego łbów przypominający teraz koźli pysk, wykrzywił się w złowrogim grymasie. Czerwone oczy, błyszczące niczym dwa rozpalone węgle, spojrzały na niego z mieszanką nienawiści i nieopisanej dzikiej rozkoszy, jakby sama myśl o nadchodzącej walce napełniała potwora ekstazą. Oczy te zdawały się przynależeć do piekielnych otchłani, w których nie było miejsca na litość ani zrozumienie. Z szerokich, poszarpanych nozdrzy buchnęły płomienie, strzelając w powietrze jęzorami ognia, które zdawały się tańczyć w rytm niewidzialnych pieśni zniszczenia. Każdy oddech bestii wypełniał powietrze siarką i żarem. Uformowana właśnie paszcza rozwarła się szeroko, ukazując rzędy zębów ostrych jak igły, gotowych do rozszarpania każdego, kto odważyłby się zbliżyć. Z wnętrza demona wydobył się dźwięk, który nie przypominał niczego, co znał świat śmiertelników — to nie było zwykłe ryczenie, lecz przerażające zawodzenie, które zdawało się przenikać prosto do umysłu przeciwnika. Dźwięk ten wgryzał się w duszę jak niewidzialne szpony, zostawiając po sobie ból i zamęt. Wielu ludzi mogłoby paść na kolana przed taką potęgą, zatrzymanych nie przez strach, ale przez czysty terror, jaki wywoływał demoniczny skowyt. Światłomrok jednak nie zwolnił. Jego krok pozostawał pewny, jakby ten dźwięk nie miał władzy nad jego umysłem. W oczach płonęła mu dzika determinacja, a ciało, zakute w starożytną zbroję, było niby tarcza nie do przebicia. Zawodzenie, które mogło rozerwać na strzępy umysły nawet najsilniejszych, dla niego było jedynie echem — odległym dźwiękiem w świecie, w którym liczyło się tylko jedno: zwycięstwo. Światłomrok patrzył na demona z satysfakcją, jakby oceniając broń, którą zaraz przyjmie do swojego arsenału. Demon, mimo swej dzikiej, nieokiełznanej formy, był idealny — wcielenie czystej mocy chaosu. Mógłby stać się jego sprzymierzeńcem, narzędziem do szerzenia zniszczenia, a może nawet jego wierzchowcem. Widział w nim nie tylko brutalną siłę, ale też coś więcej — symbol jego przyszłego panowania nad klanami i chaos, który mógł zapanować nad Północnymi Pustkowiami. Z podniesioną ręką, Światłomrok zbliżył się jeszcze bardziej, jakby próbując nawiązać kontakt z bestią, której moc mógłby wykorzystać. Jego dłoń, w ciężkiej, stalowej rękawicy wyciągnęła się ku potworowi, jakby chciał dotknąć jego splugawionej esencji, poczuć energię pulsującą w chaotycznym ciele. Nagle demon zaryczał dziko, GŁOS wypełniał powietrze mroczną furią. Bestia szarpnęła się w tył, jakby nie chciała poddać się jego woli, wyrzucając przed siebie długie, wijące się macki. Te w locie zmieniły się w kopyta, twarde jak stal, ale giętkie niczym węże, błyskawicznie wystrzeliwując w stronę Światłomroka. Ziemia wokół nich zadrżała, a z kręgu magicznego trysnęła energia, od której powietrze stało się gęste. Mimo nagłego ataku i wściekłości bestii, wojownik nie cofnął się ani o krok. Jego oczy zwęziły się, a usta wykrzywiły w drapieżnym uśmiechu. Wiedział, że demon musiał być ujarzmiony — teraz albo nigdy. Drugie uderzenie demona było jak furia burzy — szybkie, brutalne i miażdżące. Światłomrok ledwie zdążył zareagować, kiedy jedna z przerażających, kopytowych macek trafiła go prosto w napierśnik. Metal zgrzytnął, a siła ciosu była tak wielka, że przez moment wydawało się, iż nawet pancerz, który przetrwał setki bitew, teraz może ustąpić. Palący jak żar ból przeszył jego ciało, rozchodząc się od klatki piersiowej aż po kręgosłup. Krzyk wyrwał się z jego gardła. Nie był to jednak krzyk porażki, lecz wojennego uniesienia. Odepchnięty na kilka kroków w tył, rycerz ciężko opadł na jedno kolano. Moc uderzenia była przerażająca, jednak jego pragnienie zwycięstwa było większe. Spojrzał na demona. W jego oczach nie było miejsca na strach, jedynie na narastającą furię. Demon ryknął, gotów do kolejnego ataku, podczas gdy Światłomrok rzucił się w jego stronę, zbierając w sobie całą wolę walki. Demon jakby przykucnął, wypuszczając ektoplazmę w kolejnym ataku, ale tym razem wojownik był gotów. Zacisnął pięści trzymając gardę. Jego stalowy pancerz zabrzęczał, gdy przygotowywał się do kontrataku. Uderzenie demona nie trafiło celu, a jego potężne kopyto z hukiem uderzyło w ziemię, wywołując grzmot, który wstrząsnął areną. Światłomrok, dostrzegając nadarzającą się szansę, wykorzystał wijącą się mackę jak linę, chwytając ją z niespotykaną precyzją. Z całej siły pociągnął ją do siebie, przyciągając się bliżej demona. Zerwał się naprzód, czując, jak adrenalina przelewa się przez jego żyły, a puls bije w rytm nadchodzącego starcia. Podczas gdy macka wyginała się jak wąż, on zbliżył się do potwora, który z wściekłością wykręcał swoje dwugłowe ciała, wrzeszcząc ze złości. Jednak Światłomrok nie wahał się ani przez chwilę. W momencie, gdy znalazł się w zasięgu demona, skupił całą swoją siłę w ramionach, przekształcając moment chaosu w pełną determinacji ofensywę. Wykonał zamaszysty ruch, próbując zaatakować potworność w najbardziej wrażliwy punkt, licząc na to, że dzięki determinacji i woli, uda mu się ostatecznie przejąć kontrolę nad tą straszną istotą. Wiedział, że musi ją sobie podporządkować, jeśli chce wykorzystać jako narzędzie do realizacji swoich ambicji.
Demon miał w sobie moc, która mogłaby zniszczyć całe armie, a Światłomrok był zmotywowany, by nie pozwolić, aby ta potężna siła umknęła mu z rąk. Zgromadził całą swoją energię, skupiając się na celu, który miał przed sobą. Znad głowy wymierzył potężny cios opancerzoną rękawicą. Jego ramię spadło na jeden z łbów stwora z siłą, która sprawiała, że powietrze zadrżało, a wokół walczących rozeszły się kręgi energii. Cios był tak silny, że w normalnych okolicznościach mógłby obalić wyrośnięte drzewo. Jednak demon zareagował jedynie wrzeszcząc w niepokojący sposób, a jego mroczna aura zaczęła pulsować, jakby pragnęła odeprzeć atak, który na nią spadł.
Światłomrok poczuł wibracje uderzenia przechodzące przez jego rękę, a echa tego starcia rozchodziły się po arenie, wywołując uczucie grozy wśród wszystkich zgromadzonych. W tej chwili zrozumiał, że walka z tą istotą nie polega tylko na sile fizycznej. To był taniec mocy, w którym trzeba było nie tylko uderzać, ale również rozumieć, jak zjednoczyć się z chaotyczną naturą demona. Czuł, że ta chwila była kluczowa. Aby przejąć władzę, musiał zdobyć zaufanie bestii i stać się jej panem.
— Będziesz mi służyć, albo tu szczeźniesz — warknął. Abominacja zastygła w bezruchu, jakby wstrząśnięta potęgą ciosu, który poczuła na swoim ciele. Przez chwilę wydawało się, że demon oszołomiony reakcją przeciwnika stracił orientację w otaczającej go rzeczywistości, a jego nienasycone oczy zgasły w mrocznym zamyśleniu. Jednak w następnym mgnieniu oka, z impetem, powrócił do ataku, jakby wewnętrzny żywioł rozbudził go ze stanu letargu.
Jego potężne cielsko zaczęło się poruszać z prędkością, która wydawała się nieosiągalna dla takiego monstrualnego stwora. Macki, przekształcone w potężne ramiona, wyrwały się z ciemności, wyciągając w stronę Światłomroka jak zaborcze węże. Krzyk demona wypełnił powietrze, niosąc ze sobą wibracje, które wywołały dreszcze na skórze wojownika. Czuł, jak adrenalina pulsuje w jego żyłach, mobilizując wszystkie zmysły do działania. Walka trwała wiele godzin, a w powietrzu unosił się zapach siarki i krwi, tworząc niepokojącą mieszaninę wokół zmagających się przeciwników. Światłomrok i demon bili się z niesamowitą siłą, ich ciosy wstrząsały ziemią, sprawiając, że grunt pod ich stopami drżał jakby w obliczu nadchodzącego kataklizmu. Każdy ruch był nie tylko atakiem, ale i tańcem śmierci, w którym obaj rywale musieli znaleźć równowagę między życiem a zgubą. Światłomrok, z postawą tytana, był nieugięty, lecz jego zbroja była powgniatana i podziurawiona w wielu miejscach.
Z pęknięć jego pancerza wyciekały życiodajne płyny, barwiąc ziemię na głęboki czerwony kolor. Ból pulsował w jego ciele, ale nie miał zamiaru się poddawać; w oczach błyszczał ogień, który napędzał go do walki. Każde uderzenie, każda rana sprawiały, że jego wola stawała się jeszcze silniejsza, a myśli o zdobyciu potężnego wierzchowca przeszywały umysł jak najostrzejsza strzała. Demon, z kolei, był ucieleśnieniem chaosu. Jego oblicza były zdeformowane przez złość, a zionące z paszczy płomienie zamieniały się w mroczne chmury dymu, które otaczały go niczym mroczny płaszcz. Każde jego uderzenie było brutalne i nieprzewidywalne, a potężne łapy rozrywały powietrze. Jednak on też słabł gubiąc strzępki ektoplazmy, które opadały na ziemię areny podobne do zatrutych kwiatów. Tańcząc w rytm bólu, demon wydawał z siebie dźwięki, które przypominały jednocześnie krzyk agonii i radości, niosąc ze sobą obietnicę katuszy. Wola Światłomroka naginała entropię do pożądanych kształtów, jakby sam świat poddawał się jego woli. Każde cios pięści, każdy krok i każdy unik przybliżały go do upragnionego celu — potężnego wierzchowca, którego chaotyczna natura zaczynała przyjmować formę bardziej znajomą i zrozumiałą. Ciemność, z której stwór się wyłaniał, coraz bardziej przypominała konia, jednak wciąż zachowywała swoje mroczne cechy. Nogi stawały się bardziej zgrabne, a grzywa pulsowała jak cień, wirując w powietrzu jak ożywiona materia. Oczy demona błyszczały w blasku wyzwania, przypominając coraz bardziej dwa krwiste słońca, a ich spojrzenie przepełnione było zarówno furia, jak i tajemnicą. Obaj nie ustępowali. Światłomrok, z determinacją niezłomnego wojownika, napierał na potwora, a jego serce biło w rytmie bitewnej pieśni, która brzmiała w jego uszach jak echo przeszłości. Demon odpowiadał na jego ataki z wściekłością, sprawiając, że powietrze drżało od mocy ich zmagań. Niezliczone ciosy, oddechy pełne nienawiści i chaosu, przekształcały arenę w pole bitwy, na którym żaden z przeciwników nie mógł znaleźć kompromisu. Jakby czas zatrzymał się w tym mrocznym spektaklu, Światłomrok czuł, jak jego własna energia zderza się z chaotycznym potencjałem demona. Obaj byli symbolem niepowstrzymanej siły, a ich wola tworzyła niewidzialne nici, które splatały się w jedną, wspólną sieć. Nie tylko walczyli ze sobą, ale także z obawami i nadziejami, które krążyły wokół ich umysłów niczym wirujące wiatry Północnych Pustkowi. W tym starciu mocy, zarówno rycerz, jak i mroczna istota wiedzieli, że to, co się wydarzy, zdefiniuje nie tylko ich los, ale także los całego klanu, który wpatrywał się w tę chaotyczną walkę z niepewnością i nadzieją. W końcu Światłomrok dostrzegł lukę w obronie monstrum — drobny moment, w którym demon odwrócił wzrok, zamykając na chwilę swoje krwiste oczy, by zyskać oddech. To była szansa, której potrzebował. Skoczył naprzód. Uderzył jak górski kozioł, z determinacją i mocą, zderzając się swym rogatym hełmem z łbem demona. Uderzenie było potężne, wstrząsając samą ziemią i unosząc w górę drobne kamienie. Zanim stwór zdążył zareagować, Światłomrok poprawił potężnym ciosem w miejsce, które w tej groteskowej formie mogło przypominać szyję, niegdyś imponującą, teraz zaś ściśniętą gniewem i chaosem. Cios był tak mocny, że momentalnie posłał potwora w dół, wywołując wstrząs, który przeszedł przez arenę jak grzmot burzy. Demon padł na ziemię z głuchym łomotem, jak martwy, jego ciężkie ciało sunęło po ziemi jeszcze przez kilka metrów, zostawiając za sobą czarną smugę.
Powietrze wypełniło się echem tej brutalnej konfrontacji, a Światłomrok, wyczerpany, ale pełen triumfu, patrzył na pokonanego wroga. Wiedział, że to nie koniec. Podszedł do wierzchowca, a jego serce biło szybko z mieszaniną podniecenia i niepewności. Dotknął go nad wyraz delikatnie, jakby pieszczotliwie kładąc pancerną dłoń na jego karku. Chciał, by bestia poczuła, że nie jest tylko wrogiem. Że może być czymś więcej. Towarzyszem, któremu nadałby nowy sens istnienia. Ciałem demona wstrząsnął dreszcz, jakby jego najgłębsze instynkty nagle ożyły. Pod skórą zagrały wykształcone mięśnie, pulsując jak warkocze energii. Ogromny ogon, zakończony kościanymi naroślami, z hukiem uderzył w ziemię, wywołując chmurę pyłu, która uniosła się w powietrze. Czerwone oczy, tak przenikliwe i pełne nienawiści, skupiły się na wojowniku. Ich blask przypominał rozżarzone węgle, gotowe eksplodować. W tej chwili Światłomrok zdał sobie sprawę, że zyskuje coś znacznie więcej niż tylko demonicznego wierzchowca — zdobywa sprzymierzeńca, istotę, która mogła współtworzyć jego przyszłość. Wiedział, że w tej chwili musiał zdobyć zaufanie bestii, by połączyć ich siły. To była chwila, w której wszystkie jego wysiłki mogły znaleźć potwierdzenie. Z odwagą spojrzał w te krwiste oczy, odnajdując w nich nie tylko dzikość, ale i iskrę zrozumienia. „Widzę Cię. Słyszę Cię.
Nie jesteś sam,” pomyślał, przeczuwając, że ich losy są ze sobą splecione, jak nici w nieodgadnionej sieci przeznaczenia. Tytaniczny wierzchowiec dźwignął się z ziemi, jego muskularne ciało, pokryte gładką, ektoplazmatyczną skórą, poruszało się z gracją. Stojąc przed swym nowym panem, rogaty łeb demona pochylił się w geście oddania, a jego wspaniałe, mroczne oczy wypełniły się niepokojącym blaskiem, który zdawał się przenikać duszę Światłomroka. Mroczny rycerz dosiadł bestii, wskakując na jego grzbiet. Pomimo zbroi, poczuł, jak potężne mięśnie pod nim pulsują, gotowe do działania. Złapał równowagę mocniej zaciskając dłonie na grzywie wierzchowca. Demon wydał budzący grozę wizg, który rozbrzmiał jakoby potężny dźwięk surmów bitewnych. Dźwięk ten wypełnił powietrze, tworząc aurę mocy, która była jak powrót do dawnej epoki, w której ciemność i światło ścigały się ze sobą
w nieustającej walce o dominację. Światłomrok poczuł, jak w jego żyłach płynie nowa siła, jakby z każdą chwilą zyskiwał więcej energii, by podjąć wyzwania, które przed nim stały.
— Jam jest Chaos! — zakrzyknął czempion unosząc opancerzoną dłoń w geście zwycięstwa.
Jego słowa, naznaczone mocą i determinacją, odbiły się echem w duszach zebranych wojowników, a Nocna Zorza, czując drżenie w powietrzu, zrozumiała, że rozpoczęli coś, co zmieni bieg historii ich klanu i całych Północnych Pustkowi. Zgromadzony tłum wiwatował! Tego dnia Światłomrok stał się nie tylko wybawcą klanu, ale jego nowym władcą. Nocna Zorza, widząc jego potęgę, musiała przyznać, że klan nigdy wcześniej nie miał takiego przywódcy.
— — – — – — – — – — – — – — – — – — —
W pogoni za sławą, siłą i dominacją, Światłomrok przemierzał bezkresne Pustkowia, które przypominały mu o potędze entropii i nielicznych, którzy mieli odwagę tutaj żyć. Jego oddani wojownicy, zakuci w stal, byli niczym żywa tarcza, zawsze u jego boku, gotowi na każde wezwanie. Przekraczali kolejne granice bez lęku, śmiało stąpając po ziemiach, które były jedynie przedsionkiem chaosu, jaki miał nadejść. W końcu dotarli do krainy, gdzie ziemię przesiąkała magia, a każdy szmer wiatru niósł echa zaklęć. Rządziła tu czarownica, której imię szeptano z lękiem — Nocna Zorza. Była ona nie tylko władczynią tej dzikiej krainy, ale również strażniczką starożytnych mocy, z którymi nikt się nie mierzył bezkarnie. To ona trzymała klan w żelaznym uścisku, a jej słowa kierowały wojowników na ścieżki przetrwania i walki. Światłomrok wyczuwał, że nadchodzi coś więcej niż zwykła bitwa — nadciągał moment, w którym jego los splącze się z losem Nocnej Zorzy i jej ludu. Jeszcze kilka dni temu nie miał pojęcia, że jego przeznaczenie zaprowadzi go aż tak daleko. Nie sądził, że w jednej chwili, jednym śmiałym posunięciem, nie tylko ujarzmi demona, zamieniając go w swego wierzchowca, ale także zdobędzie lojalność jednego z najbardziej bitnych i nieugiętych klanów Północnych Pustkowi. Każde spojrzenie wojowników Nocnej Zorzy pełne było respektu, a echo ich bojowych okrzyków, skandujących jego imię, przyprawiało go o dreszcz triumfu. Jeszcze niedawno był jedynie przybyszem z dalekich krain, obcym na wrogiej ziemi. Teraz był wybawcą, którego imię niosło się echem wśród gór, zwiastując nadejście chaosu. Klan, który przez lata opierał się na magii i przetrwaniu, teraz kłaniał się przed jego majestatem. W oczach Nocnej Zorzy widział zrozumienie — wiedział, że od tej chwili to on, Światłomrok, będzie prowadzić ich ku jeszcze większej potędze.
O jego przybyciu przywódczyni klanu dowiedziała się od swoich wiernych zwiadowców, którzy z ukrycia śledzili każdy jego krok. Widząc, jak czarny rycerz i jego wojownicy, zakuci w pancerze, przemierzają bezlitosne Pustkowia, siejąc zamęt i chaos wśród mniejszych, rozproszonych grup barbarzyńców, wiedziała, że to nie są przypadkowi wędrowcy.
Ich brutalna skuteczność, z jaką niszczyli napotkane siły, sprawiła, że Nocna Zorza zrozumiała, iż ma do czynienia z kimś, kto mógłby zmienić bieg historii Północnych Pustkowi. Wiedziała, że szansa na to, iż ten wojownik padnie u jej stóp jest znikoma. Zatem to ona, pełna pewności i wiedzy, kim jest ten przybysz, postanowiła sama wyjść mu naprzeciw. Pojawiła się przed nim w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy on i jego ludzie odpoczywali przy ognisku po kolejnej krwawej potyczce. Z cienia wyłoniła się sylwetka Nocnej Zorzy — wysoka, smukła, odziana w szaty splecione jakby z ciemności. Jej oczy, choć zimne, błyszczały jak gwiazdy nad pustkowiem. Długie, czarne włosy rozwiewał delikatny powiew wiatru. W tamtej chwili to ona była prawdziwą władczynią tej krainy, a jej obecność oznaczała, że Światłomrok znalazł się w kręgu, z którego nie można się było wycofać bez walki — walki o władzę, magię i przeznaczenie. Spotkali się w nocy, kiedy zimny wiatr przynosił szept pustkowi, a księżyc ledwie przebijał się przez ciężkie, burzowe chmury. W cieniu wielkiego drzewa, które dawniej było świętym miejscem plemienia, teraz zniszczonym i naznaczonym przez siły, których nikt z jej ludu nie potrafił ujarzmić. Drzewo, niegdyś tętniące życiem, teraz było tylko zgniłym, pokręconym pomnikiem klęski — jego gałęzie przypominały splecione ręce wyciągające się ku niebu, jakby błagające o ocalenie, które nigdy nie nadeszło. Dawne rytuały i modlitwy, które odbywały się tu w czasach świetności plemienia, stały się tylko mglistym wspomnieniem.
Światłomrok stanął naprzeciw Nocnej Zorzy, w miejscu, które niegdyś było pełne świętości, ale teraz emanowało mrokiem. Jego spojrzenie spoczęło na niepozornej, zdawałoby się, kobiecej postaci. Ona jednak nie była kobietą, która kuliła się przed kimkolwiek. Stała pewnie, z postanowieniem wypisanym na twarzy. W jej pozbawionych tęczówek oczach lśnił cień mocy i doświadczenia.
— To miejsce… — zaczęła cicho, choć jej głos niósł się daleko, niczym szept duchów przeszłości — To było serce mojego ludu. Miejsce, w którym duchy naszych przodków miały nas chronić. Teraz jest przeklęte, ponieważ demon, prześladujący mój lud, splugawił je, zatruwając każdą cząstkę jego dawnej świętości. — W ciemnych zakamarkach duszy Zorzy odbijały się wspomnienia dni, gdy demon pojawił się po raz pierwszy, nienazwana, chaotyczna siła, zrodzona z magii, którą sama, w swej ambicji, próbowała okiełznać. Chciała ujarzmić siłę, która mogłaby zapewnić jej klanowi wieczną władzę nad pustkowiami, lecz magia wymknęła się spod kontroli, a z otchłani wyłoniło się coś daleko gorszego, niż mogła sobie wyobrazić. Bestia niszczyła wszystko na swej drodze, plamiąc ziemię klątwą. Każdy dzień przynosił nową falę cierpienia. Jej lud, dawniej bitny i pełen nadziei, teraz topniał w męczarniach, kiedy kolejni wojownicy próbowali stawić czoła demonicznej istocie.
— Demon splugawił każdą cząstkę tej ziemi — kontynuowała czarownica. — Próbowaliśmy go pokonać. Wysyłałam wojowników, śmiałków, nawet tych, którzy szukali honorowej śmierci. Nikt nie wrócił. A teraz to miejsce, podobnie jak mój lud, umiera. Bestia nie tylko zabijała,
ale i pochłaniała dusze, by wzmacniać swoje mroczne istnienie. Nawet ja — w jej głosie słychać było tłumioną gorycz porażki, — mistrzyni magii, nie byłam w stanie go zgładzić. Moje zaklęcia, które niegdyś trzęsły ziemią i sprawiały, że wrogowie padali przede mną na kolana, okazały się bezużyteczne. Próbowałam go spętać, zniszczyć, nawet wypędzić, ale nic nie zadziałało. Każde starcie kończyło się niepowodzeniem, a moja moc, zamiast osłabiać bestię, tylko ją wzmacniała. Jej oczy zabłysły, gdy spojrzała na niepokonanego wojownika. Wiedziała, że sama nie była w stanie powstrzymać demona, ale Światłomrok… jego brutalna siła
i nieugiętość mogły odmienić bieg losów. W jej głosie kryła się nadzieja i propozycja.
Rycerz patrzył na nią bez emocji, ale czuł, jak mrok tej ziemi przenika do jego duszy. Wiedział, że Nocna Zorza nie prosiła go o pomoc. To nie była kobieta, która błagała. Ona proponowała. Proponowała coś, co mogło zmienić wszystko: władzę nad jej ludem i możliwość poprowadzenia ich wszystkich w imię chaosu, który on tak pragnął szerzyć.
— Z biegiem czasu zrozumiałam — snuła dalej swą opowieść — że to nie była walka, jakiej kiedykolwiek się spodziewałam. Nie chodziło o zwykłe pokonanie bestii, zniszczenie jej w blasku mieczy i czarów. — Sięgnęła do medalionu zawieszonego na szyi, dotykając go lekko swymi długimi palcami. — Walka z demonem nie jest sprawą ciała, ale umysłu. Woli. Czegoś, co tkwi głębiej. Potrzebna jest nie siła fizyczna, lecz ktoś, kto potrafiłby poskromić chaos. Ktoś, kto nie tylko posiada brutalną moc, ale kto rozumie naturę tego, co nieokiełznane. Ktoś, kto potrafiłby wchłonąć tę dziką siłę, ujarzmić ją, zamiast bezskutecznie próbować ją zniszczyć. Delikatnym ruchem odgarnęła włosy za ucho.
— Potrzebny jest ktoś, kto ma go w sercu, kto czerpie siłę z samej dzikiej energii. Ktoś, kto rozumie, że walka nie polega na tym, by jedynie niszczyć, ale by przejąć kontrolę.
Spojrzała na Światłomroka niewzruszonym wzrokiem. Jej słowa zawisły w powietrzu.
— Dlatego, gdy usłyszałam o tobie — kontynuowała — wiedziałam, że to nie był przypadek. Twoja sława poprzedza cię. Gdziekolwiek się pojawiasz, chaos podąża za tobą, ale ty nie uciekasz. Ty go ujarzmiasz. To nie ja mam moc, by poskromić tę bestię. To ty jesteś tym, który może nad nią zapanować.
Nocna Zorza wiedziała, że Światłomrok nie przybył na jej tereny przypadkiem. Przeczuwała jego nadejście, odkąd w pewien mglisty dzień spojrzała w swoją artefaktyczną kulę mocy.
W jej magicznych głębinach widziała cienie wojowników przesiąkniętych mrokiem, stalowe pancerze odbijające blask księżyca i postać tego jednego, którego aura była równie nieprzenikniona jak chaos, który nosił w sobie.
— To nie jest zwykły demon — odezwała się cicho głosem pełnym goryczy i bólu, jakby każde słowo ciążyło na jej sercu. — To coś znacznie więcej. To uosobienie chaosu, które nie może być zabite siłą śmiertelników. Próbowałam, używałam zaklęć, starożytnych run, wszelkich mocy, które posiadam. Ale demon śmieje się z takich prób. Chaos nie umiera, Światłomroku. To, co z niego pochodzi, nie ginie. Tylko ktoś, kto ma w sobie tę samą moc, kto potrafi ją zrozumieć i poskromić, może nas uwolnić.
My, śmiertelnicy — kontynuowała — nie mamy tej siły. Zawsze byliśmy jedynie pionkami w grze entropii. Ale ty… — jej głos stwardniał, a oczy zabłysły intensywnie — ty jesteś inny. Jesteś kimś, kto rozumie tę potęgę. Kimś, kto może stawić jej czoła nie tylko jako przeciwnik, ale jako władca.
Światłomrok słuchał w ciszy, a nocne niebo nad nimi kłębiło się mrocznymi chmurami. W tej chwili wiedział, że to, co miało się wydarzyć, nie będzie zwykłą potyczką, a starciem, które na zawsze zmieni jego przeznaczenie. Widząc wspaniałą okazję do zdobycia władzy nad klanem Nocnej Zorzy, nie wahał się ani chwili. Przystał na jej prośbę ze stanowczością, jaką tylko prawdziwi władcy potrafią okazać w obliczu nadchodzącej chwały.
— Pragnę waszej wierności — rzekł, a jego głos brzmiał jak ryk burzy, niosąc ze sobą obietnicę potęgi.
— Jeżeli pokonam demona, wy staniecie u mojego boku nie tylko jako wojownicy, ale i bracia w walce. Razem stworzymy armię, której żaden wróg nie ośmieli się przeciwstawić. Jeśli pokonam to, co was dręczy, nie będę waszym wybawcą. Będę waszym władcą!
Nocna Zorza spojrzała na niego, widząc w jego oczach nie tylko żądze władzy, ale i żar niezłomności, który mógłby zapanować nad chaosem, odpowiedzialnym za zniszczenie jej ludu. W głębi duszy wiedziała, że Światłomrok był osobą, mogącą odmienić losy jej plemienia. Jego ambicje były ich nadzieją, a nadzieja ta, choć ryzykowna, zdawała się być jedyną drogą do ocalenia ich świata przed ostatecznym upadkiem. Nocna Zorza, po chwili wahania, zgodziła się na układ, wiedząc, że to mogła być ich jedyna szansa na ocalenie plemienia.
W jej oczach lśnił blask nadziei, pomieszanej z niepewnością, jak ogień tańczący w zrywach wiatru. Poprowadziła Światłomroka przez gęsty las Północnych Pustkowi, gdzie cienie drzew skrywały dawne sekrety, a wiatr szeptał o starożytnych bogach i zniszczonych królestwach. Każdy krok był niczym echo dawnych rytuałów, a korony drzew zdawały się obserwować ich wędrówkę, zasłuchane w opowieści o bohaterskich czynach i tragediach minionych lat. Zorza, mistrzyni magii, szła pewnym krokiem, choć w jej sercu toczyła się bitwa. Czy Światłomrok, obcy w tej krainie, był faktycznie tym, który przyniesie wybawienie, czy może raczej jeszcze większe nieszczęście? Las stawał się coraz gęstszy, a jego mroczne zakamarki pulsowały życiem. Od czasu do czasu, wśród szeptów wiatru, można było usłyszeć szum liści, które zdawały się opowiadać o dawnych klanach, które zniknęły z powierzchni ziemi. Nocna Zorza znała te opowieści na pamięć — historie o bohaterach, którzy ulegli demonom i o tych, którzy zginęli walcząc o władzę. Każdy krok zbliżał ich do przeznaczenia, które mogło zarówno przynieść chwałę, jak i zgubę. W końcu dotarli do starożytnej areny, miejsca, tętniącego niegdyś życiem, gdzie honor i odwaga były mierzone krwią. Zniszczone kamienie, pokryte mchem, wydawały się świadkami niezliczonych walk, a powietrze wypełniał zapach przeszłości, w której zwycięzcy świętowali, a pokonani skrywali swoje porażki. Teraz arena stała się nie tylko miejscem dawnej chwały, ale także więzieniem dla demonicznej siły. Otaczające ich drzewa były pokryte runami, a ich korony utworzyły naturalny baldachim, przez który przebijało się jedynie kilka promieni księżyca, nadając całości mroczny, niemal mistyczny klimat.
— To tutaj udało mi się spętać demona — wyjaśniła Zorza, wskazując na starożytne runy, które otaczały miejsce, gdzie niegdyś odbywały się krwawe rytuały. — Uwięziłam go w tym kręgu magicznym, lecz nie potrafiłam go zabić.
Światłomrok spojrzał na wskazane miejsce, czując potęgę, która emanowała z tej starożytnej przestrzeni.
— Skoro spętałaś demona, dlaczego nie odejdziecie? — spytał.
Nocna Zorza, patrząc głęboko w oczy Światłomroka, wiedziała, że musi mu wyjaśnić okoliczności, które uwięziły jej lud w krwawym uścisku demona.
— Nasz klan — zaczęła, a jej głos był jak stłumiony szept w głębi mrocznego lasu — od lat żyje w cieniu tego potwora. Uciekliśmy od niego tylko raz, gdy po raz pierwszy sprowokowaliśmy jego gniew, próbując go zabić. Ale demon podążył za nami i zareagował ze zdwojoną siłą. Niszczył wszystko, co stanęło mu na drodze. To była nauczka, którą zapamiętamy na zawsze. — Zatrzymała się na chwilę, aby pozwolić Światłomrokowi wchłonąć jej słowa. W jej oczach tlił się ogień determinacji, ale i smutek. — Dlatego pozostaliśmy w tej ziemi, w miejscu, które tak mocno splugawił. Nie możemy uciekać, Światłomroku! Gdybyśmy opuścili ten teren, demon z pewnością zniszczyłby krąg, w którym został uwięziony. Wydostałby się na wolność, by wywrzeć krwawą zemstę na nas wszystkich. Jej słowa były przepełnione bólem i smutkiem, odbijając się cichym echem od otaczających ich drzew.
— Zrozum — kontynuowała z powagą i smutkiem w głosie — Jesteśmy jednocześnie zakładnikami i strażnikami tego kręgu. Utrzymując go w zamknięciu, jesteśmy odpowiedzialni za życie nie tylko nasze, ale i innych. To my jesteśmy tymi, którzy powstrzymują go przed uwolnieniem się na świat. — Zorza przerwała, unosząc wzrok by spojrzeć na Światłomroka.
W jego oczach widziała mieszankę zrozumienia i wątpliwości. — Ale teraz, z twoją pomocą, możemy przełamać ten impas. Wiesz, że nie tylko chcesz zdobyć władzę. Czujesz to, prawda? Ta walka nie jest tylko o naszą lojalność. To twoja szansa, by stać się legendą, której imię będą szeptać pokolenia.
Nocna Zorza odwróciła wzrok, jakby starając się odnaleźć w dalekiej przeszłości swoje nadzieje. W powietrzu wisiało poczucie nieuchronności. Nagle zadrżała. W jej sercu zaczęła kiełkować nadzieja. Światłomrok, stojąc pewnie jak posąg wykuty z granitu, otoczony był aurą niezłomności, która zdawałoby się mogła rozświetlić nawet najciemniejsze zakątki Pustkowi.
— Jutro! — zagrzmiał jego tubalny głos, jakby sam dźwięk słów mógł wstrząsnąć fundamentami kręgu — Jutro dokona się. Wrócę tu w południe.
Nocna Zorza spojrzała na niego z głębokim przejęciem. Jej głos był cichy, ale pełen siły.
— Niech twoja odwaga doda Ci sił, Światłomroku. Pamiętaj, że ten demon zna nasze myśli i lęki. To, co przechodzi przez ciebie, jest równie istotne jak siła twojego ciała.
Nocna Zorza wyprostowała się, gotowa na nadchodzący dzień, czując, jak serce bije w rytmie nowej nadziei.
— Jutrzejszy dzień będzie dniem zmian — szepnęła, a jej głos wypełnił mrok, jakby nawet cienie lasu nasłuchiwały ich losu.
— — – — – — – — – — – — – — – — – — —
Po pokonaniu demona, Światłomrok został obwołany wodzem plemienia, a w sercach jego nowych poddanych narodził się nowy ogień. Nadano mu tytuł Lorda — władcy ziemi, a całe plemię Nocnej Zorzy, uwolnione spod jarzma potwora, rozpoczęło wielką ucztę, która trwała bez mała tydzień. Był to czas radości, rozpasania i dzikich tańców, jakich te ziemie nie widziały od wielu lat.
Wszystko rozpoczęło się jeszcze tego samego wieczora, gdy Światłomrok wyprowadził z areny swojego nowego wierzchowca, demona, którego obrócił we własną bestię bojową. Ogniska zapłonęły wokół świętego drzewa, dawniej splugawionego, a teraz odkupionego. Płomienie lizały ciemne niebo, rozświetlając mroczne, Północne Pustkowia, a w ich blasku wyłaniały się twarze wojowników, które rozciągały się w szerokich uśmiechach, tak rzadkich w tych brutalnych czasach.
Stoły ustawiono w kręgu, wokół ognisk, na których pieczono dziki i jelenie. Mięso trzaskało na rozżarzonych węglach, a tłuszcz skapywał, rozpryskując się w płomieniach. Każdy wojownik, każdy członek plemienia miał swoje miejsce przy uczcie. Mnogość drewnianych misek i rogów pełnych gęstego miodu krążyło z rąk do rąk, a rozbrzmiewające pieśni wypełniały powietrze. Dźwięki bębnów niosły się daleko, a rytm uderzeń zdawał się budzić nawet kamienie, jakby miały świętować wraz z wojownikami.
Wojownicy chaosu, towarzysze Światłomroka, również dołączyli do biesiady, choć ich wygląd budził respekt i grozę. Zdjęli ciężkie zbroje — stalowe płyty, z których kapała krew i błoto, odkrywając swoje mutacje. Pod hełmami i naramiennikami ich ciała były poprzecinane żyłami ciemnej magii, skóra w wielu miejscach była pokryta bliznami, a w innych nienaturalnie przerośnięta. Jednemu z wojowników z dłoni wyrastały cztery palce o długich, kościstych pazurach, inny miał zrośniętą twarz, z jednym okiem na czole i ustami przesuniętymi na bok. Każdy z nich nosił ślady entropii, której służyli, i magii chaosu, która ich zmieniała. A jednak, mimo swej potworności, śmiali się i pili jak wszyscy inni — byli równie częścią tej ziemi, jak każdy z plemienia Nocnej Zorzy.
Zamiast zwyczajnych tunik, niektórzy z nich nosili długie, czarne szaty lub futra upolowanych zwierząt. Inni paradowali półnadzy, odsłaniając swoje zmutowane ciała, którym nie przeszkadzał zimny wiatr nocy. W ruchu byli tak płynni, że ich deformacje zdawały się prawie naturalne — nie byli już ludźmi, ale istotami między światami, sługami chaosu, którzy służyli tylko temu, kto potrafił ich ujarzmić.
Światłomrok, jako nowy wódz, zajął miejsce honorowe na wielkim, drewnianym tronie, który w pośpiechu zmontowano z drewna, kości i skór. Palił zioła w fajce o długim cybuchu i główce rzeźbionej w kształt czaszki, a jego oczy, skryte za maską rogatego hełmu, spoglądały na bawiących się wojowników. Mimo, że krew sączyła się jeszcze z jego ran, a blizny na ciele tętniły bólem, nie wyglądał na zmęczonego. Był teraz więcej niż człowiekiem — był legendą, którą ludzie zaczynali szeptać między sobą przy ogniu. Uśmiechał się rzadko, ale teraz, widząc jak chaos i porządek splatają się w jedno pod jego dowództwem, pozwolił sobie na jeden z tych mrocznych uśmiechów, które zawsze zwiastowały nadchodzącą burzę.
Nocna Zorza siedziała blisko niego, choć nie na równi. Jej miejsce było obok, na mniejszym, starannie rzeźbionym siedzisku, przypominającym o jej dawnym panowaniu. Jej twarz, ostra i wyniosła, ukryta była w cieniu kaptura, ale oczy śledziły każdy ruch Światłomroka. Wiedziała, że nie jest już pierwszą pośród równych, ale musiała to zaakceptować. Był teraz jej wodzem, a ona — choć potężna w magii — musiała się z tym pogodzić. Mimo to w spojrzeniu czarownicy krył się nie tylko podziw, ale i coś więcej — coś, czego nie chciała jeszcze przyznać ani sobie, ani innym.
Taniec trwał. Wojownicy, podsycani gorzałką i radością zwycięstwa, rzucali się w dzikie pląsy, a rytmy bębnów przyspieszały. Krew w ich żyłach wrzała. Niektóre z mutacji wojowników chaosu w tańcu przybierały niepokojące formy — wydłużone ręce nagle skręcały w nienaturalne kąty, a nogi poruszały się w tempie, w którym zwykli ludzie nie mogliby nadążyć. Wojownicy Nocnej Zorzy, choć nie tak zmienieni przez magię, podchwytywali rytm, podążając za chaosem i żywiołem nowej epoki, którą Światłomrok im przyniósł.
Tak, jak ogniska oświetlały noc, tak w sercach wojowników rodziła się nowa nadzieja.
Byli świadomi, że to dopiero początek. Światłomrok miał przed sobą wielką kampanię — wyjście poza granice plemienia, zjednoczenie innych klanów i stworzenie imperium, o którym dotąd jedynie śnili. Wszyscy wydawali się zadowoleni z takiego obrotu spraw. Światłomrok, nowy wódz plemienia, zasiadał na tronie, otoczony swoimi wojownikami, którzy wznosili okrzyki na jego cześć. Ognie tańczyły w ich oczach, a dźwięki bębnów i dud, i piszczałek zagłuszały mrok nadciągającej nocy. Chaos, którym przesiąknięci byli jego słudzy, zmieszał się z radością Nocnej Zorzy, jakby świat ostatecznie znalazł harmonię w tej dzikiej, surowej rzeczywistości. Ich śmiech i wiwaty rozbrzmiewały niczym fale oceanu, uderzając o mury dawno zapomnianych fortec stojących na klifach.
Jedynie Nocna Zorza wyglądała na pogrążoną w myślach. Siedziała nieco z boku, obserwując wszystko uważnie spod cienia kaptura. Złożyła dłonie na kolanach i poruszała nimi delikatnie, jakby zadzierzgając niewidzialne nici losu. Cień ognia padał na jej twarz, ukrywając skomplikowane emocje, które kłębiły się w niej niczym burzowe chmury.
Nie była jak inni. Podczas gdy reszta klanu świętowała zwycięstwo i koronację Światłomroka na wodza, ona rozważała, jak mogłaby przekuć ten sukces na własną korzyść. Patrzyła na nowego wodza — wojownika zrodzonego z chaosu, okrytego chwałą po zwycięstwie nad demonem — i zastanawiała się, co to oznacza dla przyszłości plemienia. Klan potrzebował silnego wodza, to było pewne, ale potęga, którą objawił Światłomrok, mogła być równie groźna, jak była imponująca. Czy stanie się prawdziwym przywódcą, którego plemię potrzebuje, czy też zawładnie nim dziki chaos? Zastanawiała się, jak mogłaby wykorzystać jego siłę do własnych planów. Zrozumiała, że mając go u swojego boku, może poprowadzić plemię do osiągnięcia tego, czego nigdy dotąd nie udało się zdobyć. Światłomrok miał ambicje, a ona mogła je ukierunkować. Być może nie wszystko stracone — być może nie musiała rezygnować ze swojej pozycji, a nawet mogła zyskać jeszcze większą władzę, grając swoją rolę mądrze. Klan mógł osiągnąć rzeczy, które wcześniej wydawały się nieosiągalne.
Z takim wodzem, z taką siłą za plecami, mogli podbić okoliczne ziemie, zdominować inne plemiona. Mogli zostać nie tylko władcami Północnych Pustkowi, ale także dalekich krain, których granice były jedynie mglistymi legendami przekazywanymi przy ogniu. Mogli zdobyć nie tylko ziemię, ale i władzę nad światem, który bał się mroku jaki teraz rozkwitał pod ich stopami. Jej myśli były niczym lodowy strumień przebijający się przez surowe krajobrazy. Przyszłość była pełna możliwości, lecz każda z nich była równie niebezpieczna, co pociągająca. Wciąż nie wiedziała, jak bardzo będzie mogła zaufać Światłomrokowi. Wiedziała jednak jedno — musiała pozostać przy jego boku, ale na własnych warunkach. Teraz, kiedy chaos i magia splecione były z losem klanu, musiała być gotowa na wszystko.
Wiedziała, że po dołączeniu wojowników Światłomroka klan stał się znacznie silniejszy. Każdy, kto widział zakutych w stal rycerzy nowego lorda, nie miał wątpliwości, że w razie starcia z innym plemieniem Nocna Zorza nie miałaby sobie równych. Ich masywne, pancerne sylwetki, niczym żywe posągi chaosu, wzbudzały strach i respekt. Jednak siła ta miała swoją cenę. Klan rozrósł się niemal dwukrotnie, a to oznaczało, że potrzeby również wzrosły.
Ilość nowych wojowników wymagała większych zapasów jedzenia, surowców i zasobów, których Północne Pustkowia nie oferowały w nadmiarze. Nocna Zorza wiedziała, że będą musieli zapolować na znacznie większą skalę, a to z kolei mogło doprowadzić do konfliktów z sąsiednimi klanami lub plemionami zwierzoludzi, które zamieszkiwały te dzikie tereny. Mogli teraz sięgnąć po bardziej ryzykowne środki — ekspedycje na terytoria wrogów, grabieże, wyprawy łowieckie poza granice Pustkowi. Pojawiał się jeszcze jeden, bardziej subtelny problem. Kobiety. W klanie brakowało ich już od dłuższego czasu, zwłaszcza tych młodszych, a teraz, gdy liczba wojowników wzrosła, sprawa stała się jeszcze bardziej paląca. Była to kwestia, która nie mogła być ignorowana. Wiedziała, że prędzej czy później Światłomrok będzie musiał zająć się tym problemem, jeśli chciał utrzymać stabilność w swojej, nowej dziedzinie. Póki co, rycerze nowego lorda byli posłuszni, milczący, zdyscyplinowani i nie sprawiali problemów, ale Nocna Zorza wiedziała, że nie można na tym polegać wiecznie. Czym właściwie byli ci rycerze? Czy mieli w sobie resztki człowieczeństwa, które w końcu mogły się ujawnić, czy też chaos, który nimi władał, całkowicie wyplenił z nich to, co ludzkie?
Czujność była kluczowa. Należało być przygotowanym na wszelkie ewentualności. Nawet jeśli teraz nie sprawiali kłopotów, Nocna Zorza wiedziała, że chaos zawsze kryje w sobie nieprzewidywalność. Zewnętrzny spokój tych wojowników mógł być kruchą fasadą, pod którą czaiła się dzika bestia, gotowa wybuchnąć w najmniej spodziewanym momencie.
To, co Światłomrok uczynił, podporządkowując sobie demona, mogło być tylko początkiem. „Musimy być gotowi na nadchodzące burze”, pomyślała. Rozważnie planowała kolejne kroki — ekspansję, zaopatrzenie, utrzymanie władzy, a może nawet kontrolę nad tymi dziwnymi wojownikami chaosu. Każda decyzja mogła być kluczem do dalszej potęgi lub jej ostatecznego upadku.
Rozdział 2
Gdy ucztowanie w końcu dobiegło końca, a ogniska przygasły, Nocna Zorza odnalazła Światłomroka siedzącego w cieniu wielkiej jurty. Ciemność nocy zdawała się nie być w stanie przysłonić blasku jego obecności — wojownik spoglądał na nią spod ciężkiego, rogatego hełmu, a jego czerwone oczy żarzyły się jak węgle. Był wciąż pełen potęgi, którą zyskał po pokonaniu demona, lecz Zorza widziała w tym siłę, którą należało mądrze pokierować. Teraz nadszedł czas na działanie. Podchodząc do Światłomroka, jej krok był lekki, ale stanowczy. Zdawała się być w pełni świadoma swojej pozycji i wiedziała, że musi działać ostrożnie. Musiała przekonać wojownika do wyprawy, do oddalenia jego armii od granic klanu. Dla dobra ich plemienia — i dla jej własnych, bardziej skrytych celów.
— Lordzie, panie mój, nasze ziemie są potężne, ale granice klanu nie mogą pozostać niezmienne — zaczęła, zatrzymując się kilka kroków przed nim. — Twoje zwycięstwo nad demonem zyskało ci chwałę, ale świat poza Północnymi Pustkowiami również chce poznać twoje imię. Są miejsca, gdzie o tobie jeszcze nie słyszano, ale to tylko kwestia czasu. Powinniśmy iść dalej. Ekspansja na południe mogłaby zapewnić nam nie tylko więcej ziemi, ale także zasobów i ludzi, którzy mogliby się tobie podporządkować.
Światłomrok uniósł lekko głowę, spoglądając na nią spod cienia hełmu. W jego oczach kryło się coś, co mogło być zarówno ciekawością, jak i podejrzliwością.
— Na południe? — zapytał, jego głos brzmiał jak zgrzyt stalowego ostrza o kamień. — Tam są ludzkie osady, mało znaczące. Dlaczego mielibyśmy tam iść?
Nocna Zorza uśmiechnęła się lekko, wiedziała, że to, co teraz powie, musi przekonać go w pełni.
— To prawda, że te osady są małe, ale ich ziemie obfitują w zasoby, a ludzie… cóż, mogą służyć jako niewolnicy. Jasyr z południa byłby cennym nabytkiem, a zapasy, które tam pozyskamy, mogą zaspokoić potrzeby twojego klanu na długo. Myślisz, że twoje zwycięstwo nad demonem wystarczy, by klan mógł trwać wiecznie? Potrzebujemy więcej. Musimy rosnąć, a to oznacza, że musimy zdobywać.
Światłomrok milczał przez chwilę, po czym wstał z tronu, zbliżając się do Nocnej Zorzy. Był od niej znacznie wyższy, a jego stalowa postać zdawała się przesłaniać całe otoczenie.
— Mówisz o chwale i zasobach, ale co z klanem? Jeśli wyruszymy na południe, kto ich ochroni? — zapytał, mierząc ją wzrokiem.
Nocna Zorza wiedziała, że to pytanie padnie, i miała gotową odpowiedź.
— Klan przetrwa. Twoi wojownicy chaosu są niezwyciężeni, ale ich siła powinna być skierowana na wrogów. Tutaj nie mają nic do roboty, a twoja obecność jest zbyt potężna, by ktoś ośmielił się zaatakować. Zresztą, jeśli pozostaniesz w klanie, nie będziesz mógł w pełni wykorzystać swojego potencjału. Świat musi dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś, Światłomroku. Nie jesteś tylko wodzem plemienia. Jesteś lordem chaosu, zdobywcą, który podporządkuje sobie całe ziemie.
Światłomrok wpatrywał się w nią, a jego oczy płonęły, jakby w jego głowie toczyła się walka. Była to walka między pragnieniem chwały a podejrzliwością.
— Zastanów się nad sławą, która czeka na ciebie na południu. Nad ziemiami, które możesz podbić. Nad bogactwami, które mogą się stać twoje. A klan… klan zyska na twojej wyprawie. Twoje zwycięstwa będą naszymi zwycięstwami — dodała, schylając lekko głowę, wiedząc, że ten gest może wywołać w nim poczucie, że to on decyduje.
Światłomrok skinął głową powoli, jakby ważył jej słowa. W jego sercu płonęła żądza podboju, a Zorza doskonale wiedziała, jak ją podsycić.
— Dobrze — odpowiedział w końcu. — Wyruszymy na południe. Ale pamiętaj, Zorzo, że jeśli próbujesz coś ukryć, dowiem się o tym. Oczywiście będziesz mi towarzyszyć.
Nocna Zorza skłoniła się głębiej, jej twarz nie zdradzała ani śladu niepokoju, mimo że jej serce biło szybciej. Wiedziała, że wygrała, przynajmniej na razie. Światłomrok i jego wojownicy chaosu ruszą na południe, a klan… póki co pozostawi pod władzą swej młodszej siostry — Jasnej.
— — – — – — – — – — – — – — – — – — —
Południowe Rubieże były przesycone dusznym, nieprzeniknionym cieniem. Wydawało się, że rozpościerające się jak okiem sięgnąć zielone pola stanowią oazę spokoju, jednak ich zieleń była tylko zasłoną dla rzeczywistego niebezpieczeństwa. Ciężkie, ołowiane chmury unosiły się nisko nad krajobrazem, niemal przygniatając wszystko swoim ciężarem. Księżycowy blask, ledwie przebijający się przez gęstą zasłonę ciemności, rzucał blade światło na poszarpane krajobrazy, tworząc atmosferę pełną niepokoju i przytłaczającej ciszy. Każdy krok po tej ziemi niósł ze sobą echo niewidocznych zagrożeń, które czaiły się w głębokich cieniach. Światłomrok, dumny i niepokonany, prowadził swoich ciężkozbrojnych, niezmordowanych wojowników chaosu, których zbroje skrzypiały przy każdym kroku.
Ich hełmy kryły twarze, a nad ich posturami unosiła się niemal fizyczna aura grozy — byli niczym wcielenia samej ciemności, kroczące przez spopielone ziemie. Wioska, na którą natknęli się podczas marszu, wyglądała jak pole bitwy, choć nie było widać ani żywego ducha, ani wojowników. Ziemia była pokryta zgliszczami, popiołami, a tu i ówdzie spoczywały porozrzucane, zakrwawione ciała. Chaty, które niegdyś stały dumnie, teraz były jedynie smutnym wspomnieniem tego, czym mogły być — szkieletami zniszczonymi przez ogień, z których pozostały tylko dymiące zarysy. Smród spalenizny, śmierci i zniszczenia wypełniał powietrze, drażniąc nozdrza. Nocna Zorza, jadąc po prawej stronie Światłomroka, kolebała się w siodle. Jej ciało sztywno trzymało się konia, choć z wyraźną niechęcią. Jazda konna nie była jej ulubionym zajęciem — bardziej wolała stać na twardej ziemi, gdzie czuła, że może kontrolować sytuację. Tutaj, na siodle, czuła się niepewnie, jakby pod nią nie było gruntu. Każde nerwowe poruszenie konia sprawiało, że zaciskała wargi, a dłonie mocniej wczepiały się w wodze. Jednak jej umysł nie zaprzątała niewygoda jazdy, lecz to, co widziała wokół siebie. Spalona ziemia, pozbawiona życia, a mimo to pełna historii niedawnej rzezi.
— To nie wygląda na dzieło zwykłych rabusiów — odezwała się Zorza, jej głos był cichy, lecz pełen uwagi. — Ktoś potężny i nieokiełznany odważył się zaatakować te ziemie. Zabijał dla samej radości zabijania.
Światłomrok spojrzał na nią przelotnie, ale nie odpowiedział. Jego oczy, ukryte pod cieniem hełmu, wpatrywały się w ruiny przed nimi. Zmysły wojownika były wyczulone, wyczuwał w powietrzu niepokojącą obecność, coś, co mogło być zarówno przestrogą, jak i zaproszeniem do dalszej walki.
— Nieważne, kto to zrobił — mruknął w końcu, jego głos był nisko i ciężki, jak stal przecinająca powietrze. — Znajdziemy ich, a potem zgniotę ich jak robaki pod moimi butami.
Zorza z ledwie zauważalnym uśmiechem pokiwała głową, ale w jej oczach nie było radości.
Wiedziała, że ten najazd, ta rzeź, była jedynie początkiem. Coś czaiło się na horyzoncie, coś większego od samego Światłomroka, i choć on mógł nie być tego świadomy, ona czuła to całym swoim ciałem. Rubieże nie były miejscem, gdzie można było przetrwać tylko dzięki sile. Potrzebna była sprytna strategia, a ona miała zamiar poprowadzić Światłomroka ku temu, co jeszcze nie zostało przez niego odkryte.
Dookoła wojownicy chaosu, mimo że byli w stalowych zbrojach, zachowywali się dziwnie cicho, jakby w milczeniu odbierali rozkazy od swego lorda. Ich twarze, pokryte mutacjami i zniekształcone przez dawne rytuały, były w większości ukryte za metalowymi maskami, ale czasem pod elementami zbroi można było dostrzec dziwaczne zmiany, jakie w nich zaszły. Jedni mieli dodatkowe ręce, wychodzące spod pancerza jak groteskowe odnóża, inni posiadali łuskowatą skórę, twardą jak skała. Ciężar ich osłon był nie tylko symbolem mocy, ale i ich przekleństwem — to, co skrywało się pod stalą, nie nadawało się do oglądania w świetle dnia.
Kawalkada zatrzymała się.
Oczy Światłomroka i Nocnej Zorzy jak na komendę zwróciły się w jednym kierunku. Czarownica i wojownik wyczuli zawirowanie mocy. Lord sięgną po przytroczoną do siodła halabardę, a Zorza zaczęła splatać czar ochronny. Reszta wojowników stała nieporuszona niczym obeliski w kręgu mocy. Wśród tańczących cieni rzucanych przez dogasające płomienie, pojawiła się postać tak niepokojąca, jakby sama ciemność zdecydowała się przybrać ludzką formę. Wysoka i smukła, jej peleryna poruszała się za nią jak falująca mgła, mroczna i nieprzenikniona, opływając ją niczym czarny dym. Każdy jej krok był bezszelestny, jakby stąpała nie po ziemi, lecz po cienkiej warstwie powietrza, a powiewy nocy zdawały się być częścią jej esencji. Była jak zjawa, która wślizgnęła się z zaświatów, aby wprowadzić w ten świat zawirowania i dysonans. Jej twarz, blada, ostra i niemal upiorna w swoim pięknie, nie zdradzała emocji, lecz oczy… Te czerwone, jarzące się oczy, wypełnione były czymś więcej niż samą żądzą mordu. W ich głębi tańczył nieustanny głód i blask, jak gdyby czerpała z najgłębszych otchłani zła. Kiedy jej spojrzenie spoczęło na wojownikach Światłomroka, zdawało się, że prześwietla ich dusze, badając, gdzie ich wola może się złamać. Usta, cienkie i blado wysuszone, wykrzywiły się w delikatnym, tajemniczym uśmiechu, który zdawał się być zapowiedzią ukrytej gry, nieznanej nikomu poza nią samą. Jej obecność była jak dźwięk rozkładu, choć żadne słowa nie padły. Nawet wiatr, który do tej pory wył nad ruinami, wydawał się uciszyć w jej obecności, jakby sam bał się zakłócić jej ciszę. Postać poruszała się między zgliszczami wioski z dziwną gracją, sprawiając wrażenie, że unosi się wśród spopielonych pozostałości, nie dotykając ani jednego zniszczonego ciała, jakby ich muśnięcie mogło ją zbrukać. Cokolwiek robiła, miała nad wszystkim kontrolę.
Światłomrok spojrzał na tajemniczą postać. Podświadomie czuł, że nie jest ona zwykłym człowiekiem, którego mógłby przestraszyć samą swoją obecnością. Zdawało się, że w powietrzu zawirowała dziwna, nieuchwytna siła, kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały. To nie było przypadkowe spotkanie — coś głębszego, coś starszego, łączyło ich obu.
— Kim jesteś? — zapytał Światłomrok, a jego głos brzmiał jak grzmot w oddali, niski i ciężki, lecz pozbawiony lęku.
Postać zatrzymała się, a jej tajemniczy uśmiech pogłębił się nieznacznie, zdradzając nutę wyższości i czegoś, co przypominało niepokój. Wydawało się, jakby znała odpowiedzi na pytania, które jeszcze nie padły.
Światłomrok poczuł, jakby cień dotknął jego kręgosłupa. To nie było zwyczajne uczucie lęku — coś głębszego, pierwotnego, poruszyło się w nim, budząc niepokój w sercu, które nie znało strachu. Głos postaci był jak echo głębokiej, bezdennej wręcz studni, wydobywający się z miejsc, gdzie światło nigdy nie zagościło. Brzmiał powoli, z ociężałą, mroczną siłą, jakby każde słowo prowadziło wprost do śmierci.
— Nazywam się Thalor Von Darkvein — rzekła postać, a jej głos niósł ze sobą ciężar wieków i tajemnic. Jego imię było jak pęknięcie w czasoprzestrzeni, zdradzające, że jego właściciel widział rzeczy, których zwykli śmiertelnicy nigdy nie mogliby pojąć. W jego czerwonych oczach odbijał się ogień dogasających płomieni, a tajemniczy uśmiech nadal igrał na cienkich wargach.
Światłomrok siedział w siodle nieruchomo, wpatrując się w Thalora. Jego ręce, opancerzone w ciemną stal, były spokojne, a mimo to czuł napięcie, jakby instynktownie wyczuwał zagrożenie, choć nie wiedział, skąd ono dokładnie pochodziło.
— Światłomroku — kontynuował Thalor, nachylając się lekko do przodu, jakby zdradzał sekret, którego znaczenie w pełni rozumiał tylko on — twoje najazdy, twoja siła, to wszystko jest imponujące, ale… — Jego oczy zwęziły się, a głos, choć nadal spokojny, nabrał niebezpiecznego tonu. — Są niczym w porównaniu z mocą, którą mogę ci ofiarować.
Światłomrok, choć miał nieprzenikniony wyraz twarzy, czuł, jak te słowa rezonują w jego wnętrzu. Nie był człowiekiem, którego łatwo można było omamić pochlebstwami, ale coś w sposobie, w jaki Thalor wypowiadał te słowa, sprawiło, że Światłomrok poczuł wzrost swej własnej wartości. Przybysz był jak lustro, które odbijało jego potęgę, ale jednocześnie ukazywało mu, że mógłby być jeszcze większy, że jego ambicje były ograniczone tylko przez to, co sam postanowił.
Thalor wciąż się uśmiechał, pozwalając ciszy na moment zapanować, zanim kontynuował, jakby grał na emocjach wojownika.
— Orkowie — wypluł to słowo z odrazą — te zielone śmiecie opanowały okoliczne ziemie, rozmnażają się jak szczury w norach. Ich hordy rosną z każdą chwilą. — Thalor uniósł wzrok ku wojownikowi, a jego oczy rozbłysły czerwienią. — Możesz ich zmiażdżyć, Światłomroku,
ale po co to robić samemu, skoro mogę ci dać armię, która nie zna zmęczenia, która nie zna śmierci?
Wojownik chaosu patrzył na Thalora z nieco zmrużonymi oczami, wciąż analizując jego słowa, oceniając, ile w nich jest prawdy, a ile manipulacji. Jego pierś wznosiła się i opadała powoli, w miarę jak w głowie rodził się plan.
Thalor, widząc to, wiedział, że nasiona, które zasiał, zaczynały kiełkować.
— Armia, której nie powstrzymają ani mury, ani strach — dodał Thalor, krok po kroku budując Światłomrokowi wizję, której żaden władca chaosu nie mógłby zignorować. — Tylko pomyśl, co moglibyśmy razem zdziałać.
Światłomrok zmarszczył brwi, a twarz pod hełmem wypełniła się gniewem i podejrzliwością. Oczy rozbłysły niepewną, złowrogą energią, kiedy uniósł swoją masywną halabardę, kierując ją w stronę osobnika. Wstrzymał oddech na moment, wpatrując się w wysoką, smukłą postać Thalora Von Darkveina.
— Dlaczego miałbym cię nie zabić na miejscu? — zapytał lodowatym tonem, w którym brzmiał cień wyzwania. Stal jego halabardy drżała lekko, jakby sama pragnęła zatopić się w ciele tajemniczego przybysza.
Von Darkvein roześmiał się cicho Jego śmiech był jak szept wiatru przebiegającego przez starożytne grobowce, pusty, a zarazem pełen skrywanych tajemnic. Jego wargi wygięły się w cienki, złowrogi uśmiech, a blady palec wskazał na zgliszcza wioski, jakby wskazywał na miejsce, gdzie przeszłość i przyszłość miały się spotkać.
— Pozwól mi pokazać, co mogę zaoferować — odparł, a w jego głosie brzmiała mieszanka arogancji i obietnicy mrocznej wiedzy. — Wiele wieków chodzę już po tej ziemi, Światłomroku. Moje stopy depczą ten świat od czasów, kiedy imiona niektórych krajów były jeszcze młode. Miałem czas… Czas na zgłębianie tajemnic, które pozostają zakazane dla śmiertelnych. Czas na poznanie prawdziwej natury mroku, na opanowanie sztuki, której siła nie zna granic.
Zakapturzony mężczyzna uniósł ręce, a światło księżyca, które ledwo przebijało się przez chmury, zbladło jeszcze bardziej. Ciemność wokół Thalora zgęstniała, jakby noc postanowiła spleść się z jego ciałem. Nagle jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, odsłaniając parę długich, ostrych kłów, lśniących niczym ostrza sztyletów. Te kły mówiły więcej, niż słowa — Morgath nie był tylko adeptem sztuk zakazanych, był wampirem, starożytną istotą, która przez stulecia pożywiała się duszami i krwią śmiertelnych.
Nocna Zorza rozwarła usta wpatrując się z fascynacją w dokonującą się emanację mocy, której nawet ona nie była w stanie posiąść.
— Nekromancja — rzekł cicho, niemal szeptem, jakby to słowo miało samo w sobie moc.
— Wstańcie moje dzieci! Słowa te przesiąknięte były energią tak zimną, że powietrze zdawało się zastygać.
Światłomrok, choć miał serce z żelaza, poczuł dreszcz, kiedy wokół nich ziemia zaczęła drżeć. Zgliszcza wioski ożyły. Martwe ciała mieszkańców, które spoczywały w popiele, zaczęły poruszać się nienaturalnie, porwane przez niewidzialną siłę. Ich wyschnięte kończyny łamały się i trzaskały, jakby wskrzeszane przez coś złego i bezlitosnego. Na twarzach nie było śladu dawnego życia, jedynie puste, białe oczy zapłonęły zielonym światłem.
Zmartwychwstałe ciała, ledwo trzymające się w całości, powstały, czekając na rozkazy.
Ich poranione ręce zaciskały się w pięści, a twarze, które kiedyś wyrażały emocje, teraz były martwe, wypaczone groteskową wizją życia po śmierci. Ich ruchy były szarpane, niepewne, lecz posłuszne.
Światłomrok wpatrywał się nieruchomo w widowisko, które rozgrywało się przed jego oczyma. Nawet on, wojownik chaosu, który widział rzeczy, od których śmiertelnicy tracili rozum, poczuł ukłucie niepokoju. Jego ludzie, zamiast przerażenia, reagowali instynktem bojowym. Kilku z nich odruchowo sięgnęło po broń. Z szeregów wyrwał się pomruk zdziwienia. Nocna Zorza złożyła dłonie jak do modlitwy, podnosząc je do ust i zastygając w bezruchu ciężko oddychała.
— To tylko przedsmak — rzekł wampir, a jego oczy rozbłysły jeszcze intensywniejszą czerwienią, kiedy spojrzał prosto na Światłomroka.
— Orkowie, których liczba rośnie z każdym dniem, też mogą paść przed tobą na kolana, jeśli będziesz miał tę moc. Moc, którą niewielu jest w stanie okiełznać. Razem, Światłomroku, możemy zniszczyć ich wszystkich. Te kreatury panoszą się bez żadnej kontroli, liczebnie przewyższając nas kilkukrotnie — powiedział Thalor Von Darkvein. Słowa wampira wypełniały powietrze mroczną magią, rezonując echem wśród zgliszczy.
— Z moją armią umarłych możemy ich zmiażdżyć. — Przerwał tyradę na chwilę, wyuczonym gestem nabierając tchu. — Ich szamani są w posiadaniu artefaktu, którego moc przekracza wszystko, co dotąd znałeś. Aby go zdobyć, potrzebuję siły twojej i twoich wojowników. Razem możemy zaprowadzić tu nowy porządek. Wampir spojrzał na Światłomroka, a jego czerwone oczy błysnęły nikłym blaskiem, jakby przelotny cień na powierzchni jeziora. Jego blada twarz nie zdradzała emocji, ale głęboki głos miał w sobie nieodpartą pokusę. Każde słowo wplatało się w umysł niczym trucizna, która powoli rozlewa się po ciele, czyniąc go bezwładnym wobec słodkiej wizji potęgi. Światłomrok, zaintrygowany tym, co zobaczył i usłyszał, wpatrywał się
w Thalora przez chwilę, mierząc jego moc spojrzeniem. Aura ciemności otaczała nekromantę, jakby mrok wokół nich nabrał nowego życia. Wokół ożywione trupy stały nieruchomo, czekając na rozkazy.
— Zgoda, powiedział Światłomrok, — jego głos głęboki i pewny, a w oczach zabłysła stalowa determinacja. — Poprowadzimy tę bitwę razem. Pokażmy orkom, czym jest prawdziwa siła.
Wampir uśmiechnął się kącikiem ust, odsłaniając delikatnie swoje kły, po czym skłonił się nisko. W powietrzu zawirowała magia nekromancji, a umarli, z oczami płonącymi zielonym blaskiem, odpowiedzieli na jego niewypowiedziane rozkazy gromadząc się za jego plecami, gotowi ruszyć do walki.
Wojownicy Światłomroka czuli ekscytację przed nadchodzącym starciem. Dłonie sięgnęły do rękojeści broni. Byli gotowi w każdej chwili rzucić się w wir krwawej bitwy. Była to chwila,
w której siła żywych i martwych miała połączyć się w niszczycielską falę chaosu.
Rozdział 3
Na opustoszałej równinie, gdzie cienie wydawały się być jeszcze ciemniejsze w falującym świetle Zielonego Księżyca, rozegrała się krwawa symfonia chaosu. Ziemia, przesiąknięta krwią minionych bitew, przypominała rozpływającą się plamę atramentu. Gnilny zapach rozkładających się ciał mieszał się z ostrym aromatem spalenizny, tworząc duszną, ciężką atmosferę. Szary, pochmurny dzień dodawał krajobrazowi ponurego uroku, a zimny wiatr, niosący ze sobą szepty zmarłych, wywoływał ciarki na skórze. Rozbite wozy, porozrzucane kości i zniszczone zbroje tworzyły makabryczny krajobraz, który zdawał się rozciągać w nieskończoność. Światłomrok, czempion chaosu, stał na wzgórzu, a jego postać rysowała się wyraźnie na tle szarego nieba. Zbroja, pokryta dziwnymi symbolami, błyszczała w świetle księżyca. W dłoni ściskał swoją, ogromną halabardę, której ostrze zdawało się świecić własnym światłem. Jego oczy, głębokie i czarne jak bezdenne studnie, przeszywały mrok. Wojownik uśmiechnął się, ukazując białe zęby. To był dzień, w którym chaos miał ponownie zatriumfować. Pierwszy raz walczył wspierany przez obce zastępy kierowane wolą wampira. To było coś ciekawego, fascynującego i irytującego równocześnie. Z jednej strony dobrze, że miał sojusznika. Dzięki temu mógł pokonać więcej wrogów, zdobyć więcej trofeów i zaskarbić sobie przychylność bogów. Z drugiej strony musiał polegać na kimś, komu nie do końca ufał. Nie można opierać się na kimś, kto od wielu lat powinien gnić w ziemi.
Zimne oczy Światłomroka spoczęły na polu bitwy. Demoniczny wierzchowiec, którego dosiadał, rozwarł paszczę i wydał przeciągły, ścinający krew w żyłach wizg. Czempion ujął mocniej wodze i potoczył wzrokiem, analizując hordę Orków. Z drugiej strony równiny widział ich połączone siły, z jak zwykle towarzyszącymi im dzikimi okrzykami i szorstkimi rytmami bitewnych bębnów. Zieloni dawali znać, że wkrótce ruszą do ataku. Na jego lewej flance stały zastępy trupów prowadzone przez wampira, którego spotkał kilka dni temu. Blady władca wprawnie ustawił swych nieumarłych na polu bitwy. Jednostki trupów zajęły już strategiczne pozycje. Tuż obok nich do boju szykowali się jego brutalni wojownicy chaosu, gotowi na krwawą rozrywkę ku uciesze Mrocznych Bogów. Udało mu się niedawno okiełznać potężną, krwawą bestię, którą zaprzągł do ciężko opancerzonego rydwanu. Teraz potwór ryczał i wyrywał się do walki. Widok cieszył oczy.
Pierwsze chwile bitwy rozpoczęły się chaotycznym tańcem śmierci. Psy chaosu i ogary wampira, wysłane do przodu, były jak cienie biegnące ku wrogom, podczas gdy nieumarła bestia o poszarpanych skrzydłach wyglądająca niczym przerośnięte połączenie człowieka i nietoperza, niczym duch płynnie podążała za sforami. Gdy walka rozgorzała, pierwsze straty tylko podsyciły żar bitwy. Wiatr, przesycony zapachem siarki i gnijącego mięsa, wył jak ranny wilk. Na niebie, zasłoniętym ciężkimi, ołowianymi chmurami, zaczęły tańczyć błyskawice, a grzmoty rozdzierały powietrze niczym szpony rozwścieczonego demona. Właśnie w tym momencie, gdy natura zdawała się odzwierciedlać chaos panujący na polu bitwy, orkowy szaman, postać zniekształcona przez lata obcowania z mrocznymi mocami, podniósł ręce ku niebu. Jego ciało drżało z wściekłości, a oczy, pozbawione źrenic, świeciły nienaturalnym, blaskiem. Wargi szamana poruszały się bezgłośnie odsłaniając pożółkłe i połamane kły.
Gdy wypowiadał zaklęcie, dźwięki wydobywające się z jego ust brzmiały niczym szum wiatru i łopot skrzydeł nietoperzy. Z jego dłoni wystrzeliły smugi czarnej energii, które połączyły się w powietrzu, tworząc dziwny, wirujący portal. Z portalu wyłoniła się gigantyczna, szponiasta ręka, która sięgnęła w kierunku nieba. W tym samym momencie, nieboskłon rozdarł się, a z rozpękniętej chmury wytrysnęła potężna wiązka energii, która uderzyła w ziemię wprost w regiment szarżujących wojowników Chaosu, pozostawiając na ziemi ślad niczym ogromna, zakończona pazurami stopa. Noga Boga — tak orkowie nazywali to zaklęcie — najpotężniejszy z czarów w ich arsenale. Uderzenie wiązki było tak silne, że ziemia zadrżała, a powietrze stało się tak ciężkie, jakby zamieniło się w kamień, gniotąc zbroje i tarcze wojowników. Ci, którzy znaleźli się w zasięgu uderzenia, zostali dosłownie zmiażdżeni jakby przywaliły ich potężne głazy. Energia, która uderzyła w ziemię, pozostawiła po sobie głęboki krater, wypełniony parującą krwią i zamienionymi w bezkształtną masę szczątkami. Szaman, zadowolony
z efektu swojego zaklęcia, wybuchnął głośnym śmiechem.
— Noga Boga! — ryknął podnosząc ręce ku niebu. — Zniszczymy ich wszystkich!
Jednak nie docenił determinacji i sił napędzających wojowników. Poniesione straty wzmogły jedynie ich wściekłość, a ranni wojownicy rwali się do walki z jeszcze większą zaciekłością.
Szarża wojowników chaosu runęła na Orki z taką gwałtownością, że ziemia pod stopami wojowników zdawała się drżeć. Choć trafieni potężnym zaklęciem, wojownicy Chaosu parli naprzód, jakby każdy cios, każda rana tylko potęgowały ich furię. Ostrza mieczy błyszczały
w nikłym świetle, a klingi odbijały się w oczach oszalałych z zaskoczenia orków. Powietrze wypełnił metaliczny szczęk, kiedy miecze wojowników Chaosu spotykały się z toporami i maczugami zielonoskórych. Walka była brutalna, bezlitosna, bez cienia litości po obu stronach. Jeden z wojowników Chaosu, gigantyczny mężczyzna o szkarłatnej skórze, wymachiwał swoim długim, zakrzywionym mieczem. Jego ostrze przecięło ciało orka, rozdzielając tors na dwoje, a krew trysnęła na ziemię, pozostawiając po sobie krwawy ślad. Kolejny ork rzucił się na niego z toporem o podwójnym ostrzu, zamachując się z dzikim okrzykiem. Wojownik Chaosu zręcznie uniósł swój miecz, blokując cios, po czym z wściekłością wbił klingę w pierś przeciwnika. Ork osunął się na kolana, jego oczy wywróciły się w oczodołach, zanim padł martwy na zimną ziemię. Nieopodal inny wojownik Chaosu, uzbrojony w masywny młot bojowy, roztrzaskiwał czaszki orków z taką siłą, że ich hełmy wyginały się pod naporem uderzeń jak cienka blacha. Każdy cios młota niósł ze sobą dźwięk miażdżonych kości. Ork, który próbował go powstrzymać, rzucił się naprzód z maczugą zbroczoną krwią, ale wojownik Chaosu z łatwością odbił atak, łamiąc jego żebra kolejnym potężnym uderzeniem. Zielonoskóry krzyknął przeraźliwie, zanim padł na ziemię. Jego ciało zostało przygniecione ciężarem okutego w stal buciora. Kolejny cios młota zamienił jego czaszkę w krwawą miazgę. Jednak orkowie walczyli z dziką zawziętością. Jeden z nich, uzbrojony w ogromny topór z kościanym ostrzem, zaszarżował, a jego ciosy były jak grzmoty — szybkie i niszczące. Orczy topór zdołał przebić zbroję jednego z wojowników, rozcinając jego pierś i zostawiając ziejącą ranę. Wojownik Chaosu zachwiał się, krew tryskała z rany, ale zamiast paść, uderzył z taką furią, że jego miecz rozłupał czaszkę orka na pół, kładąc go trupem u jego stóp. Szaman, widząc, że jego orkowe zastępy zaczynają słabnąć, podniósł ręce ku niebu, przywołując mroczne moce. Jego usta poruszały się w milczącym zaklęciu, a wokół niego zaczęły tańczyć zielone błyski energii. Wydawało się, że za chwilę rozpęta kolejny potężny czar, mający zmieść wojowników Chaosu z powierzchni ziemi. Jednak było już za późno. Kilku dotkniętych mutacjami rycerzy rzuciło się na niego, ignorując magię, która zaczynała wibrować w powietrzu. Szaman, widząc zbliżające się sylwetki, zawahał się gubiąc zbierający się wiatr magii. Poczuł jak lodowaty strach przeszywa go na wskroś. To on rzucił zaklęcie, które miało sprowadzić zagładę na wrogów, ale teraz to oni, napędzani czystą entropią, szli na niego, niczym demony przywołane przez jego własną magię.
— Nie.… Nie! — wykrzyknął, cofając się o krok. Jego palce drżały, gdy próbował złożyć kolejne zaklęcie. Jeden z wojowników Chaosu doskoczył do niego, trzymając w rękach wielki miecz. Zamachnął się klingą, a ostrze przeszło przez ciało szamana jak przez masło, rozcinając
go od ramienia aż po biodro. Ork wydał przeraźliwy krzyk, kiedy jego ciało rozpadało się na pół, a potężna eksplozja magicznej energii wyrwała się z jego wnętrza. Czar, który miał zmieść wojowników Chaosu, zwrócił się przeciwko niemu. Niebieskozielone błyskawice przetoczyły się przez jego rozszarpane ciało, niszcząc je w spektakularny sposób. Powietrze wypełnił ostry zapach ozonu, a ziemia zadrżała od mocy uwolnionej w wyniku jego śmierci. Resztki ciała zniknęły w wirze magicznej energii, a nad polem bitwy rozległ się grzmot, jakby niebiosa same zadrżały od potęgi, która została uwolniona. Orkowie, widząc śmierć swojego szamana, zaczęli tracić ducha walki. Ich krzyki bojowe zaczęły ustępować miejsca nawoływaniu do ucieczki, kiedy zdali sobie sprawę, że nie mają już kogoś, kto mógłby ich poprowadzić. Wojownicy Chaosu, widząc panikę w szeregach wrogów, rzucili się do ostatniego ataku, tnąc ciała orków bez żadnego pardonu. Złowieszczy triumf odbijał się echem po polu bitwy, a ziemia zabarwiła się na czarno od krwi poległych. W innej części pola bitwy, gdzie dym bitewny mieszał się z cuchnącym powietrzem pełnym potu, krwi i żelaza, rozegrała się scena, która mogłaby przerazić najtwardszych wojowników. Na czoło mrocznych zastępów wampira wysforowały się jego wierne sługi — psy zrodzone z mroku, bestie o czerwonych ślepiach, których cienie zdawały się wydłużać wraz z każdym krokiem. Ich ciała poruszały się jak płynna ciemność, nie wydając żadnego dźwięku poza cichym skowytem, który budził grozę. Obok nich, z furią i wściekłością biegły ogary chaosu — masywne, pokraczne potwory o ciałach czerwonych i umięśnionych ponad miarę, szczerzyły zęby, gotowe do rozszarpania każdego, kto odważyłby się stanąć na ich drodze.
Światłomrok obserwował to wszystko z dystansu, siedząc na swym wierzchowcu. Jego stalowe oczy, zimne i bezlitośnie patrzyły na przebieg walki. Choć był dumny ze swych bestii, które walczyły pod jego sztandarem, czuł, że ta bitwa była czymś więcej. Czymś głębszym. Orkowie byli wściekli, ich zielona skóra błyszczała od potu, a ich zębiska zgrzytały w bojowym szale, jak gdyby każdy skowyt ogarów Chaosu jedynie podsycał ich furię.
— Nie mają pojęcia, co ich czeka — mruknął pod nosem Lord Chaosu, gdy jego ogary ruszyły do ataku. Z gardła wydobył mu się cichy, złowrogi śmiech, gdy obserwował, jak ich wielkie łapy rozszarpują pierwsze szeregi zielonoskórych. Zęby potworów wbijały się w masywne torsy orków, a ich ogniste ślepia płonęły nienawiścią. Wampirze psy, bardziej subtelne, sunęły po ziemi niczym cienie, przemykając między walczącymi z gracją upiornych drapieżników, atakując tam, gdzie obrona była najsłabsza. Kły błyskały, a krew orków barwiła czarną ziemię.
Jednak to, co początkowo wydawało się triumfem chaosu i mroku, szybko zmieniło się w walkę na wyniszczenie. Zielonoskórzy, w swej prostocie, praktycznie nie znali strachu. Przeciwnie — im bardziej krwawa stawała się bitwa, tym większa była ich dzikość. Dla nich każda rana, każdy rozszarpany towarzysz, był wezwaniem do zemsty. Potężni orkowie, uzbrojeni w prymitywne, lecz niszczycielskie bronie, zaczęli przeważać.
Jeden z orków, olbrzymi wojownik o imieniu Krugnar, wzniósł swój topór wysoko w powietrze i potężnym cięciem odciął głowę jednemu z wampirzych psów. Martwe ciało bestii upadło na ziemię, a krew wylała się niczym potok. Ork zarechotał, jakby to była jedynie zabawa. Inne ogary chaosu rzucały się na Krugnara, ale on, napędzany czystym szałem, uderzał z siłą kowalskiego młota, rozczłonkowując ich ciała. Każdy jego cios wbijał się w nich jak topór drwala w pień.
Ogary Chaosu walczyły zaciekle, lecz siła orków była nieokiełznana. Nawet magia, którą te bestie emanowały, zdawała się nie mieć wpływu na ich zdeterminowanych przeciwników. Jeden po drugim, psy wampira i ogary chaosu padały pod naporem brutalnych ciosów. Krzyki zielonoskórych wznosiły się ku niebu, a ich oczy płonęły dziką żądzą walki.
Światłomrok, widząc, jak jego bestie padają, warknął cicho pod nosem. „Te plugastwa nie znają strachu… musimy zmienić strategię” — pomyślał, zerkając w kierunku wampira, który stał na wzgórzu, spokojny, jak gdyby cała walka była dla niego jedynie przedstawieniem. Wódz Chaosu uniósł dłoń, sygnalizując odwrót, lecz jego bestie nie miały szans. Było już dla nich za późno. Orkowie byli zbyt dzicy, zbyt napędzani szałem i nienawiścią.
Klęska bestii Chaosu i wampirzych psów, wzmocniła orkową determinację. W ich oczach odbijała się radość z pokonania groźnego wroga. Ich śmiechy, głuche i ochrypłe, przetoczyły się przez pole bitwy. Zielonoskórzy podnieśli swe topory wysoko, wyjąc do nieba jak dzikie zwierzęta, pobudzeni zapachem krwi i rzezią.
Lord odwrócił się, chowając twarz w cieniu swego hełmu. Wiedział, że to była jedynie potyczka w większej bitwie, która wciąż się toczyła. Orkowie mogli triumfować, ale Chaos nie poddawał się tak łatwo. Na horyzoncie widać było nadciągające posiłki, a gdy wampir zbliżył się do Wojownika Chaosu, jego usta wykrzywiły się w krzywym, złośliwym uśmiechu.
— Jeszcze nie koniec — powiedział lodowatym tonem wampir. — Orkowie nie wiedzą, co nadchodzi. To była tylko zabawa.
Światłomrok odpowiedział mu milczeniem, ale w jego oczach zapłonęło coś, co mogło równie dobrze być zapowiedzią kolejnej rzezi.
Nocna Zorza, wiedźma Chaosu, stała nieruchomo pośrodku bitewnego zamętu, otulona mrocznymi wiatrami magii. Jej oczy, zwykle białe jak śnieg na szczytach gór, lśniły teraz oszałamiającą, jadowitą zielenią, przypominającą błysk ognia w szmaragdzie. Wokół niej wirowała moc, jakby była przedłużeniem jej woli — nieobliczalna, dzika i niepowstrzymana.
Jej długie, czarne włosy nienaturalnie łopotały na wietrze, tworząc niepokojącą aurę, jak gdyby ciemność sama dotykała powietrza wokół.
Wydłużone palce Nocnej Zorzy, zakończone czarnymi szponami, uniosły się powoli ku niebu, a z jej ust wydobył się cichy, hipnotyczny szept. Dźwięki, które formowała, brzmiały nieludzko — jak język świata przedwiecznych potęg Chaosu. Tatuaże na jej twarzy rozbłysły delikatnym, pulsującym światłem, gdy zgromadzona moc zaczęła się wokół niej formować. Powietrze drżało. Cień zdawał się zagęszczać, a przestrzeń wokół niej falowała, jakby sama rzeczywistość próbowała wyrwać się spod jej kontroli.
— Fantasmagoria… — syknęła, a jej głos przeszył przestrzeń niczym ostrze zimnego, bezlitosnego miecza.
Z jej rąk wytrysnęły smugi mrocznej energii, wijąc się jak dym, po czym popędziły niczym złośliwe duchy w kierunku szeregów Orków. Zielonoskórzy, w ferworze walki, początkowo nie dostrzegli nadciągającego zagrożenia. Ale wtedy… nastała cisza. To, co było gniewnym rykiem bitwy, nagle zamieniło się w przerażające, pełne zgrozy milczenie. Pierwsze szeregi wojowników zatrzymały się, a ich oczy, teraz szeroko otwarte, zaczęły wypełniać się niewysłowionym strachem i szaleństwem. Fantasmagoria było nie tylko zaklęciem — było koszmarem. Zorza wlała w umysły Orków najgłębsze lęki, zmieniając rzeczywistość w złowrogą iluzję. Byli przekonani, że ziemia pod nimi otwierała się, pochłaniając ich w wirze czarnych płomieni. Na niebie rozświetliły się mroczne znaki Chaosu, a chmury przybrały formy potężnych bestii, które ryczały nad nimi z groźbą nadciągającej zagłady.
Każdy Ork widział coś innego — dla jednych byli to martwi towarzysze powracający zza grobu, żądni zemsty, dla innych upiorne widziadła, które wyłaniały się z gęstej mgły, sięgając po nich swoimi długimi, kościstymi dłońmi. Najpotężniejsi wojownicy, którzy dotąd nie znali strachu, padali na kolana, oszołomieni wizją własnej śmierci — rozszarpani przez niewidzialne potwory, których kły zdawały się wbijać w ich ciała. Z ich gardeł wydobywały się żałosne wrzaski, a w oczach pojawiała się panika, jakiej dotąd nie doświadczyli.
Nocna Zorza stała spokojnie, jej blade usta wykrzywił subtelny, niemal niewidoczny uśmiech.
Czerpała satysfakcję z chaosu, który wywołała. Patrzyła, jak morale Orków kruszy się niczym gnijąca skała. Ich potężne, umięśnione ciała drżały, jakby nagle zniknęła z nich cała siła. Złość, która była największą bronią zielonoskórych, została zamieniona w nieposkromiony lęk.
Jeden z przywódców, potężny wojownik o imieniu Gron’Kruk, próbował zapanować nad swoimi pobratymcami, wrzeszcząc rozkazy. Jego głos jednak został zdławiony, gdy przed oczami pojawiła mu się przerażająca wizja — widział siebie samego, powalonego na kolana przez potężną postać, która z jego własnych trzewi czerpała krew do zaklętego kotła. Z jego ust wydobył się skowyt grozy, a wielki topór, który trzymał w rękach, wypadł mu z dłoni i wbił się w ziemię. Strach złamał nawet jego, a jego ludzie, widząc słabość wodza, rzucili się do panicznej ucieczki.
Klan Chaosu wykorzystał zamieszanie w szeregach wroga i ruszył do kontrataku. Wojownicy, napędzani furią i szaleństwem, rzucili się na przerażonych Orków, przerzedzając ich zdezorientowane szeregi. Krew tryskała na wszystkie strony, a wrzaski wypełniły powietrze. Chaos karmił się strachem — i to właśnie był moment triumfu Nocnej Zorzy.
Jej oczy na moment wróciły do swej pierwotnej bieli, a kiedy wszystko wokół ucichło, odwróciła się, pozwalając swoim towarzyszom dokończyć dzieło zniszczenia. Wiedziała, że to ona była odpowiedzialna za zwycięstwo. Magia, którą wykorzystała, nie była tylko bronią — była potęgą, którą potrafiła ujarzmić tylko ona.
Magia entropii spowiła pole bitwy, jak czarny całun zakrywający nadzieję na życie. Groza stała się niemal namacalna, gęsta i przesiąknięta śmiercią, gdy upiorna kawaleria ruszyła do szarży. Duchy na szkieletowych koniach sunęły przez pole nie wydając żadnego dźwięku. Zjawy zdawały się być jedynie mrocznymi cieniami, nienaturalnymi bytami wyjętymi z dawno zapomnianych grobów. Ich postacie przemieszczały się bezszelestnie, przenikając przez pozostałości murów, zrujnowane bariery, jakby były zaledwie cieniami rzeczywistości. A jednak ich ciosy były jak najbardziej rzeczywiste, nieuchronne i śmiertelne. Szkarłatne ślepia upiorów błyszczały w nikłym świetle bitwy, a zimne ostrza ich mieczy i lanc przecinały powietrze z przerażającą precyzją. Szkieletowe konie, z czaszkami bielejącymi w mroku, przebijały się przez tłumy orków, niczym gniewni bogowie śmierci. Każdy ich krok był pozbawiony dźwięku, ale siła, z jaką ich kopyta tratowały ciała orków, była niewyobrażalna. Szarża ciężkiej jazdy upiornych szkieletów spadła na wrogów jak burza nie z tego świata, cios za ciosem zmiatając szeregi zielonoskórych wojowników. Orkowie, niegdyś pełni dzikiej odwagi, zaczęli się cofać, widząc, że ich broń przechodzi przez ciała tych straszliwych jeźdźców, jakby walczyli z powietrzem. A jednak każdy ruch upiorów kończył się prawdziwym ciosem, miażdżąc kości i rozrywając mięśnie.
Thalor von Darkvein prowadził swoją nieumarłą kawalerię z nieludzką precyzją. W pełni świadomy swojej potęgi, wpatrywał się w pole bitwy z chłodnym opanowaniem. Jego czerwone oczy, pozbawione emocji, śledziły ruchy wrogów, a on sam raz po raz wznosił swój miecz, który błyskawicznie opadał, ścinając głowy, przepoławiając ciała. Każdy ruch wydawał się niemalże tańcem śmierci, skomponowanym z zimną precyzją. Orkowie ginęli w dziesiątkach, a wampirza szarża wydawała się nie do zatrzymania. Nagle, pośród chaosu walki, w polu widzenia wampira pojawił się olbrzymi ork, niemal dwukrotnie większy od swoich braci. Jego ciało było masywne, pokryte wojennymi tatuażami. W rękach dzierżył olbrzymi topór, który błyszczał nienaturalnie. To był Thrug — orkowy wódz, wojownik, którego siła była znana na całych pustkowiach. Jego kroki były ciężkie, a każdy z nich przybliżał go do generała umarłych. Thrug wydał z siebie ryk, który przerwał upiorną ciszę szarży. Jego przekrwione oczy zwróciły się ku von Darkveinowi, a gniew wymalował się na jego twarzy. Bez wahania rzucił się na wampira, podnosząc swój potężny topór w geście wyzwania. Thalor, widząc zbliżającego się giganta, zatrzymał swojego wierzchowca, stając naprzeciw niepowstrzymanej furii zielonoskórego olbrzyma. Pojedynek rozpoczął się błyskawicznie. Thrug, z dziką furią, uniósł swój topór i z całej mocy uderzył w Thalora. Wampir, z nadludzką prędkością, uchylił się w ostatniej chwili, a topór orka trafił w czaszkę wierzchowca, rozłupując ją niczym orzech. Thalor z gracją godną górskiej pumy, zeskoczył z upadającego rumaka i w kontrataku wymierzył precyzyjny cios mieczem w bok Thruga, jednak o dziwo, ostrze odbiło się od skóry orka, jakby uderzyło w skałę. Obaj wojownicy zawirowali w wirze śmiertelnej walki. Thalor był szybki, jego ciosy precyzyjne i śmiertelne, ale Thrug był jak bestia z legend — jego siła zdawała się nie mieć granic, a każdy jego atak mógł zmiażdżyć rosłego wojownika. Ork nie znał zmęczenia, a z każdym ciosem wydawał się coraz bardziej dziki i niepowstrzymany.
W pewnym momencie, Thalor celując w oko szalonego Orka, wyskoczył w powietrze, zamierzając zadać ostateczny cios, gdy Thrugar ryknął z wściekłością i wymierzył potężny cios z dołu. Topór przebił pancerz wampira, wbijając się głęboko w jego bok. Krzyk bólu Thalora przebił powietrze, a jego ciało upadło z hukiem na ziemię. Wampir, chociaż nieumarły, poczuł, jak siły, które utrzymywały go przy egzystencji, powoli opuszczają jego ciało. Szybko poderwał się na nogi, ale mimo że walczył dalej, każdy jego ruch stawał się coraz bardziej chaotyczny, coraz bardziej desperacki. Thrug, widząc słabość swojego przeciwnika, zaatakował jeszcze mocniej. Potężny cios toporem przebił się przez gardę wampira i przepołowił jego ciało na pół. Czarna krew rozlała się po ziemi, jak cień wpełzający w każdą szczelinę. Ork doskoczył do odczołgującego się Thalora i zdecydowanym ciosem odrąbał mu głowę. Głowa krwiopijcy wydała z siebie ostatni, przeraźliwy krzyk, po czym zastygła w bezruchu. Ciało wampira zaczęło się nagle starzeć i w mgnieniu oka rozpadło się w proch. Śmierć Thalora von Draina była ciosem śmierci dla jego armii. Upiory, które dotąd walczyły
z niepowstrzymaną furią, zaczęły zwalniać, jakby nagle pozbawiono ich siły. Szkieletowe konie przewracały się, jeźdźcy rozpadali na kawałki, szkielety zamieniały się w sterty kości. Pozbawiona woli swojego właściciela armia nieumarłych w kilka chwil przestała istnieć zostawiając po sobie jedynie pustkę i wspomnienie śmierci.
Dowódca armii ciemności, obserwował to z nieprzeniknioną twarzą. Jego postać, wysoka i groźna, była otoczona aurą mrocznej magii. Widział, jak orkowie znów zaczynają się organizować, a ich szamani wznoszą ręce ku niebu, modląc się o kolejny cud.
— To się nie stanie — rzucił Światłomrok i podniósł swoją halabardę. Runy wyryte na ostrzu zajaśniały złowieszczo. Przyboczna kompania zakutych w stal konnych wojowników ruszyła do szarży w kierunku wzgórza, gdzie widać było szare postacie orkowych szamanów, ostatnich przywódców, którzy desperacko wznosili modły do swych bogów. Jeden z nich, stary i zgarbiony, uniósł kostur ku niebu, wykrzykując starożytne imiona, których echo zdawało się drżeć w powietrzu. Jednak jego głos, pełen nadziei, zgasł, gdy ujrzał nadciągającego Światłomroka. Magia entropii otaczała ciemnego władcę jak wirujący burzowy wiatr, a jego ostrze zdawało się pochłaniać światło. Czarne pancerze elitarnej grupy lśniły jak posępne lustra, odbijając blask księżyca. Każdy z rycerzy nosił hełm o straszliwym obliczu, zdobiony rogami, a ich konie, o czarnych grzywach, wydawały się potworami wyciągniętymi z piekielnych odmętów. Szarża ruszyła jak burza, gromadząc moc i gniew, którymi przesiąknięci byli ci wojownicy chaosu. Wzgórze, na którym szamani orków próbowali ostatkiem sił odwrócić losy bitwy. Światłomrok, czując w kościach, że to decydujący moment, wzniósł swoją halabardę — mroczny artefakt, który pulsował złowrogą energią. Jego rycerze, wierni i gotowi do walki, podążyli za nim opuszczając w galopie długie lance. Ziemia zadrżała pod ciężkimi kopytami ich bestii. Powietrze wypełniły mroczne inkantacje szamanów, próbujących desperacko przywołać pomoc od swych bogów. Jednak ich modlitwy ginęły wśród bitewnego wrzasku. Rycerze chaosu wpadli na wzgórze niczym huragan. Ich miecze i lance przebiły pierwszych obrońców bez litości. Szamani, zajęci rytuałami, nie zdołali się obronić przed nadciągającym gniewem. Pierwszy z nich, uderzony długim, zębato zakończonym ostrzem, został przebity na wylot. Jego ciało przez chwilę zwisało z miecza zanim bez ducha opadło na ziemię. Strumienie czarnej krwi wsiąkały w popękaną, jałową ziemię. Kolejny, wykrzykując starożytne zawołania w ostatniej próbie wezwania potęgi duchów, został zmieciony przez ciężki buzdygan jednego z rycerzy Światłomroka. Roztrzaskane ciało szamana upadło niczym szmaciana kukła. Światłomrok wbił wzrok w ostatniego z szamanów, który stał na szczycie wzgórza, z uniesionymi ramionami, próbując formować zaklęcie. Zanim jednak czar został dokończony, mroczny rycerz rozpłatał szamana w locie. Ostrze halabardy przeszło przez jego tors, rozrywając go na pół, a magia, którą próbował przywołać, zgasła w jego martwych oczach. Wszystko to trwało ledwie chwilę. Gdy szamani padli, wokół wzgórza rozciągnęła się cisza, przerywana jedynie oddechami i westchnieniami umierających. Jednak wtedy z mroku wyłonił się czempion orków, Skaar, potężny wojownik o ogromnych gabarytach i reputacji siepacza, który nie znał porażki. Jego ciało było pokryte bliznami i tatuażami, a w rękach dzierżył wykutą z czarnego żelaza ogromną maczugę. Jego spojrzenie było skupione na Światłomroku, a gniew w jego oczach płonął jak ogień otchłani. Podszedł blisko. Przyboczni wojownicy nie reagowali. Światłomrok zeskoczył ze swojego demonicznego rumaka. Czując narastające napięcie, wydał rozkaz swoim ludziom, by się wycofali.
Jego czerwone oczy spoczęły na Skaarze. Zamiast słów, było tylko milczenie. Obaj wiedzieli, że to starcie zdecyduje o wyniku walki na wzgórzu. Skaar, nie tracąc czasu, pierwszy ruszył do ataku. Uniósł maczugę nad głowę i zaryczał wściekle, rzucając się na Światłomroka z siłą lawiny. Mroczny rycerz zasłonił się halabardą, blokując potężne uderzenie, ale siła ciosu orka była miażdżąca. Obuch maczugi uderzył w broń wojownika, a fala siły wstrząsnęła całym ciałem Światłomroka, zmuszając go do cofnięcia się o krok. Ledwie zdołał unieść broń, gdy ork zamachnął się po raz drugi, tym razem celując w jego bok. Cios ominął zastawę trafiając lorda chaosu, wgniatając zbroję i uszkadzając żebra. Ciemna krew pociekła spod pancerza. Jednak Światłomrok nie ustąpił. Z krwawym uśmiechem na ustach, całą mocą zamachnął się na Skara. Ostrze, wzmocnione przez mroczne energie, przecięło skórę orka i wbiło się w jego ramię. Skaar zaryczał z bólu, ale nie opuścił maczugi. Wręcz przeciwnie — zamachnął się ponownie, celując w głowę Światłomroka, lecz tym razem mroczny wojownik przewidział jego ruch. W ostatnim momencie uchylił się, a cios przeszedł nad jego głową. Światłomrok, z prędkością i precyzją, jakiej nie można było oczekiwać od rannego, wyprowadził ostateczne uderzenie. Jego ostrze, prowadzone mroczną mocą, wbiło się głęboko w pierś orka. Skaar zachwiał się, jego broń wypadła mu z dłoni. Spojrzał na swojego oprawcę z niedowierzaniem, a potem, powoli, zaczął nabijać się bardziej na broń, sięgając swoimi, wielkimi łapami w kierunku twarzy Światłomroka. Wtedy wojownik wyszarpnął zawieszoną przy pasku mizerykordię i z impetem wbił ją w oko swojego adwersarza. Ork padł jak powalony przez piorun dąb. Jego pozostałe oko zgasło, a potężne ciało przewróciło się bez życia na ziemię. Światłomrok, ciężko oddychając, spojrzał na martwego orka. Jego własna krew wciąż sączyła się spod pancerza, ale wiedział, że zwyciężył. Pozostałe siły chaosu, wyczuwając triumf swojego dowódcy, uderzyły z nową siłą na pozostałych orków. Wzgórze, tak kluczowe dla losów bitwy, zostało ostatecznie zdobyte. Na polu bitwy, gdzie krew mieszała się z błotem, a krzyki umierających nikły w dźwiękach nocy, Światłomrok czuł się żywy jak nigdy dotąd.
Jego oczy płonęły niczym żar otchłani, gdy patrzył na upadek wrogów i triumf chaosu.