E-book
18.9
drukowana A5
69.57
Kroniki Chaosu: Kamienna Twierdza

Bezpłatny fragment - Kroniki Chaosu: Kamienna Twierdza

Objętość:
432 str.
ISBN:
978-83-8414-300-1
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 69.57

KRONIKI CHAOSU: Kamienna Twierdza

Jarosław Toll Kowalski

Ilustracja na okładce: Monika Sochacka

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora.

Niniejsza książka jest fikcją literacką. Wszystkie postacie i zdarzenia opisane w powieści są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do realnie istniejących osób lub zdarzeń jest przypadkowe.

ROZDZIAŁ I ⟁⩚⟁

Słońce z wahaniem wspinało się powoli na bezchmurne niebo. Jego złote światło lśniło, rozlewając się po okolicznych wzgórzach. Zielone wysepki trawy, ledwie przebijające się przez rozmokłą ziemię, wyglądały jak niedbale rzucone skrawki nadziei. Cały krajobraz zdradzał koniec roztopów, choć chłód wciąż wisiał w powietrzu, a zapach wilgoci i zbutwiałego drewna niósł się z lasu.

Dolina między dwoma wzgórzami była błotnistym bajorem, które wyglądało jakby prędzej pochłonęło człowieka niż pozwoliło mu bezpiecznie przejść.

Na jednym ze wzgórz stały krasnoludy. Zwarta, niemal monumentalna formacja, przypominająca ruchomy fragment górskiego masywu. Każda grupa była jak starannie dobrany element tej kamiennej układanki. Młotowładni weterani w ciężkich zbrojach zajmowali swoje pozycje. Ich hełmy i naramienniki błyszczały w słońcu, jednak w oczach odbijał się cień niepokoju, który nie pasował do kamiennej powagi na ich twarzach.

Kusznicy stojący niedaleko, pracowicie przygotowywali bełty do kusz. Ich ruchy były rutynowe, niemal automatyczne. Wojownicy klanowi, lżej opancerzeni, ściskali topory, rozglądając się nerwowo.

Na czele grupy stał Grzmotsen, młody than, którego broda była starannie zapleciona, ale wciąż brakowało jej długości, by budzić szacunek wśród weteranów. Dwuręczny młot, który ściskał w dłoniach, wyglądał na broń stworzoną do wielkich czynów.

— Niech przodkowie nas chronią. Ten gówniarz jeszcze sprowadzi na nas wstyd — mruknął Urgim, nie odrywając wzroku od thana.

— Zamknij się — odparł cicho inny wojownik, ale w jego głosie brakowało przekonania. — Młody jest, to prawda, ale z młodością przychodzi zapał.

— Zapał — syknął Urgim. — To on nas w ten bagienny śmietnik wciągnął, a teraz każe nam czekać, jakbyśmy mieli czas na takie luksusy. Powinniśmy byli zostać za murami i tam odpierać ataki, a nie w pole wychodzić, jak chędożone elfy.

Zwiadowca, zziajany i pokryty błotem, wyskoczył zza drzew i podbiegł do Grzmotsena, aby złożyć meldunek.

— Barbarzyńcy już stoją w dolinie. To ani chybi Synowie Czarnej Piramidy. Po ich prawej stronie są cholerne ogry. Już ryczą z głodu, aż ciarki przechodzą po plecach. Berserkerzy… — zawahał się, spluwając na ziemię. — Ich zapach czuć zanim ich widać. Śmierdzą jak…

— Nie kończ — przerwał mu wódz, machając ręką. — Wiemy, co chcesz powiedzieć. A ich herszt?

Zwiadowca splunął ponownie i zniżył głos, choć nie było potrzeby.

— Mroczny Dzień. Wygląda, jak opowiadali — wielka góra mięśni, z wilczym ogonem przy pasie. Ponoć to zmiennokształtny. Jak wpadnie w szał, nawet jego pobratymcy go unikają.

— Słyszeliście to? — Urgim rozejrzał się po swoich towarzyszach i kontynuował ściszając głos. — Mówią, że jego siostra, Jasna Pomroczność, wyrżnęła pół Doliny Księżycowej. On zapewne nie jest gorszy. Cholerny pomiot entropii.

Krasnolud wbił wzrok w ziemię, przeklinając cicho.

Ktoś z tyłu krzyknął, próbując przywołać klanowych wojowników do porządku. W tle słychać było ryki ogrów. Nawet z tej odległości ich głosy przypominały burzę toczącą się gdzieś w oddali. Wprawdzie nie było ich jeszcze widać, ale każdy mógł sobie wyobrazić głodne spojrzenia, którymi mierzyły pole bitwy, oceniając, ile mięsa znajdzie się pod ich maczugami.

Zwiadowca spojrzał w kierunku pozycji barbarzyńców, zanim odwrócił się do wodza.

— Nie mam pojęcia, co się tam dzieje, ale jestem pewien jednego. Oni czekają, aż popełnimy błąd.

— Na swoje miejsca! — zakomenderował Grzmotsen podchodząc do kuszników. — Przyłóżcie się, bo inaczej ten dzień może być ostatnim, który widzicie!

Than uniósł młot i obrócił się do swoich ludzi.

— Pamiętajcie, bracia! Tu nie chodzi o mnie, ani o was. Chodzi o nasze klany! O ziemię, którą nasi przodkowie wyrwali spod skał i którą my musimy obronić!

Jego głos miał w sobie moc, ale spojrzenia wojowników zdradzały, że nie każdy był przekonany.

— Mam złe przeczucia — mruknął jeden z kuszników.

— Każdy je ma, gdy walczy z Chaosem — odparł inny. — Tylko pamiętaj… śmierć na polu bitwy to najlepsza śmierć, jaką krasnolud może sobie wyobrazić.

W odpowiedzi kusznik strzyknął śliną przez zęby.

— Wiesz, co ja sobie wyobrażam? Kufel piwa w karczmie i urodziwą gamratkę na kolanach. A nie tego młokosa prowadzącego nas na rzeź.

▴▴▴

Na drugim wzgórzu barbarzyńcy stali w mniej formalnym szyku przypominając watahę wilków obserwującą stado owiec. Ich zbroje były posklecane z tego, co udało im się zrabować, ale pewność siebie wyzierała z każdego ruchu i gestu.

Synowie Czarnej Piramidy wykrzykiwali obelgi w stronę krasnoludów, wymachując bronią i śmiejąc się, jakby bitwa była już wygrana.

Półnadzy wojownicy o skórze pokrytej bluźnierczymi znakami, krzyczeli, klepiąc się po torsach i rzucając błotem.

Mroczny Dzień i jego sześciu przybocznych ustawiali się w cieniu drzew, na szczycie małego pagórka. Wódz berserkerów był spokojny, jakby cała sytuacja go nie dotyczyła.

Czekał. Patrzył na rozwój sytuacji, jak wilk obserwujący zranionego jelenia.

Jego strategia była prosta — uderzyć tam, gdzie krasnoludy będą się najmniej spodziewać.

Wydał ostatnie polecenie dowódcy głównego oddziału, odwrócił się i ruszył wraz ze swoją grupą, zapadając w gęstwinę między drzewa i znikając wszystkim z pola widzenia.

Las, który rozciągał się po lewej stronie barbarzyńców, wyglądał na ciche miejsce. Drzewa, wysokie i obsypane zielonymi liśćmi po długim roztopie, strzegły swoich tajemnic, nie zdradzając, że w ich cieniu kryje się grupa krasnoludzkich zwiadowców.

Nie byli to zwykli wojownicy. Ci mężczyźni, choć mali i przysadziści, zdawali się być częścią puszczy. Ich płaszcze zlewały się z mchem i listowiem, a ich ciche szepty brzmiały jak szum wiatru. Każdy z nich wyposażony był w toporki do rzucania i broń do walki wręcz. Jednak ich zachowanie było dziwne.

Than Grzmotsen wiedział, że to zagranie niesie za sobą ryzyko. Wysłanie zwiadowców do lasu oznaczało osłabienie głównych sił, jednak element zaskoczenia mógł dać im przewagę. Szykowali się do tego od świtu, rozstawiając swoich ludzi w cieniu drzew i korygując plan, który wydawał się bardziej życzeniem niż strategią.

— Utrzymamy pozycję, aż barbarzyńcy nas miną i wejdą w zasięg rzutu toporem — tłumaczył dowódca zwiadowców, szeptem, jakby obawiał się, że sam las go podsłuchuje. — Potem zasypiemy ich nawałnicą toporów i wycofamy się tak, żeby odciągnąć ich od głównych sił. Niech ganiają za nami po lesie.

Plan krasnoludów opierał się na ich tradycyjnej filozofii wojennej: dyscyplinie i precyzji. Wiedzieli, że barbarzyńcy, dzicy i niezdyscyplinowani, rzucą się na nich jak fala. Krasnoludy zamierzały przyjąć ten cios, rozbić go o swoje linie i przetrwać. Jednak bystry obserwator zauważyłby, że ruchy krasnoludzkiej grupy zwiadowczej są nieco niezborne, a głos dowódcy chwieje się jak trzcina na wietrze.

Gdyby tenże obserwator podszedł bliżej, niechybnie poczułby woń alkoholu, którym raczyła się cała grupa od samego rana. Krasnoludy, próbując dodać sobie animuszu, przesadziły z gorzałką, co odbijało się teraz na ich działaniach. Rozbiegany wzrok i głupkowate uśmiechy potwierdzały te przypuszczenia.

Dowódca, starszy krasnolud z długą, siwą brodą, która opadała na jego tors, spojrzał na swoich ludzi. Wiedział, że w obecnym stanie ich szanse są mniejsze, ale nie zamierzał się poddawać. Jego oczy, choć zamglone alkoholem, błyszczały determinacją.

— Pamiętajcie, chłopy — mruknął, patrząc po twarzach swoich wojowników. — Barbarzyńcy są sprytni, ale nie inteligentni i to my znamy ten las, a nie oni. Wykorzystajcie każde drzewo i każdy cień. Ich liczebność nie ma znaczenia, jeśli będą błąkać się jak ślepe kocięta.

▴▴▴

Tymczasem Mroczny Dzień kreślił swoje własne plany, choć czynił to w sposób bardziej nieformalny. Szedł otoczony swymi przybocznymi trzymającymi się blisko. Drużyna powoli poruszała się przez gęsty las, gdzie cienie drzew tańczyły wokół nich w migoczących promieniach słońca. Dzień był chłodny, a powiew wiatru przynosił zapach mokrej ziemi i wilgotnego mchu.

Każdy z tych wysokich, masywnych mężczyzn, uzbrojonych w młoty oraz topory, wyglądał, bez wątpienia, na zrodzonego z chaosu. Ich umięśnione, zdawałoby się, wykute w walce ramiona i szerokie, pokryte bliznami przeszłych bitew torsy, świadczyły o ich brutalnej przeszłości. Surowe, nieprzystępne twarze dopełniały obrazu tych twardych wojowników.

— Krasnoludy są jak skały — powiedział Dzień, z kpiącym uśmiechem. Jego głęboki głos niósł się jak pomruk nadciągającej burzy. — Twarde, nieugięte, ale nieruchawe. A co robi skała, kiedy uderzy się ją z dwóch stron?

— Kruszy się — odparł jeden z wojowników, uśmiechając się drapieżnie. Był to Korin, potężnie zbudowany mężczyzna z ognistą brodą i rękami jakby całe życie pracował w kuźni.

— Właśnie — zgodził się Mroczny Dzień, wskazując na swoich ludzi. — Wy, Synowie Piramidy, zrobicie swoje. Wywołamy zamęt, skupiając ich uwagę. Ogry będą naszym młotem, a my będziemy kowadłem.

Ruch drużyny był płynny, niemalże niezauważalny wśród cieni lasu. Ubrani w lekkie, skórzane zbroje, które tłumiły dźwięki ich kroków, przemykali przez cienie jak duchy. Mroczny Dzień, w przeciwieństwie do swoich towarzyszy, miał na sobie dodatkowo płaszcz, który falował przy każdym kroku, dodając mu majestatyczności i grozy.

— Byle by głupie ogry nie zdradziły naszej pozycji — szepnął jeden z berserkerów, Mikar, którego twarz nosiła ślady licznych starć, a oczy błyszczały żądzą walki.

— Gotowi na wszystko — dodał Tolvik, trzymając w rękach masywne topory, których ostrza lśniły w blasku słońca. Jego muskularne ramiona były pokryte tatuażami przedstawiającymi bluźniercze runy bojowe.

Mroczny Dzień spojrzał na swoją drużynę, widząc w nich nie tylko wojowników, ale także braci w broni, z którymi mógł przejść przez otchłań i wrócić. Wiedział, że ta bitwa będzie brutalna, ale miał pewność, że są gotowi na wyzwania, które na nich czekają.

— Wszyscy za mną — rzucił. — Pokażmy im, że w nas nie ma miejsca na litość.

Plan barbarzyńców był równie prosty, co brutalny: frontalny atak, by skupić uwagę krasnoludów, podczas gdy Dzień i jego przyboczni zajdą ich od tyłu.

Mroczny Dzień nie potrzebował precyzji. Ufał chaosowi, dzikości swoich ludzi i własnej sile.

W innej części pola walki, czempion głównego oddziału barbarzyńców, Thorgar Zwierz, stał wśród swoich ludzi, szykując się do szarży. Jego wzrok nagle przykuło coś niepokojącego w lesie nieopodal — ruch, którego nie powinno tam być. Był pewien, że kryje się tam coś więcej niż tylko drzewa.

Krasnoludzcy zwiadowcy, których zuchwałość przeważała nad ostrożnością, przesuwali się między drzewami. Pewni swojej nieomylności, myśleli, że są niewidzialni.

Thorgar przystanął, wbijając wzrok w linię lasu.

— Wrogowie — mruknął do siebie, jego głos był ledwie słyszalny. — Myślą, że są cisi. Myślą, że ich nie widzę.

Jeden z jego ludzi, Ragnor, spojrzał na niego pytająco. Thorgar odpowiedział mu tylko krzywym uśmiechem, jak wilk, który wyczuł krew.

— Zasadzka — dodał, z nutą drwiny w głosie. — Niech myślą, że nas przechytrzyli.

Jego towarzysze, rośli jak dęby, uzbrojeni w topory i młoty, przysunęli się bliżej. Mięśnie rysowały się pod twardą skórą, a ich twarze, poznaczone bliznami, były wyrazem nieustępliwości i brutalnej siły.

— Co robimy, Thorgar? — spytał Ragnor, trzymając swoje masywne młoty.

— Czekamy, aż się zbliżą — odpowiedział Thorgar, jego oczy błyszczały jak dwa ostre sztylety. — A potem uderzymy. Mocno i bez litości.

Krasnoludzcy zwiadowcy, nieświadomi, że są obserwowani, przesuwali się powoli w stronę flanki barbarzyńców.

Czempion i jego ludzie czekali, ich oddechy powoli przyspieszały, a napięcie rosło. Thorgar ścisnął topór, czując jego rękojeść pod palcami. Wiedział, że w tej bitwie upuści galony krasnoludzkiej krwi.

— Gotowi? — jego szept był jak grzmot w ciszy. Oczy jego ludzi błyszczały gotowością do krwi.

— Zawsze — odpowiedział Ragnor, uśmiechając się dziko.

I wtedy Thorgar wystąpił przed szereg, wskazując swoim toporem w kierunku pozycji, gdzie jak mu się wydawało, dostrzegał krasnoludzkiego thana.

Mężczyzna mierzący niemal dwie długości krasnoludzkiego topora dwuręcznego, odziany w skóry niedźwiedzia i ozdobiony łańcuchem z wilczych kłów, wyglądał bardziej jak wcielenie prastarego ducha lasu niż jak człowiek z krwi i kości. Jego twarz pokrywały smugi wojennej farby, kontrastujące z głęboko osadzonymi oczami. W dłoniach dzierżył masywne topory, których ostrza były czarne, jakby osmalił je nad ogniem.

Thorgar wyszedł naprzód z pewnością siebie, która zdawała się równie groźna jak jego broń. Każdy jego krok dudnił w błotnistym polu, jakby sama ziemia ustępowała przed jego ciężarem. Zatrzymał się kilkanaście kroków od reszty grupy, unosząc topór nad głowę w geście, który mógł być zarówno zaproszeniem do walki, jak i triumfem nad jeszcze nie pokonanym wrogiem.

— Słudzy kamienia i żelaza! — ryknął głosem, który wydawał się jednocześnie nieludzki i przeszywający. Każde słowo brzmiało jak uderzenie w bęben wojenny. — Czy wśród waszych szeregów jest ktoś, kto odważy się stanąć naprzeciw mnie?

Barbarzyńcy za jego plecami zawyli, uderzając broniami. Był to rytm prosty, prymitywny, ale pełen siły, która mogła przyprawić o dreszcze. Krasnoludy, mimo swojej natury, zacisnęły szczęki. Z lasu wyleciał samotny ptak, jakby nawet natura obawiała się pozostać na miejscu w obliczu tego wyzwania.

Krasnoludy milczały. W ich szeregach nie było słychać wiwatów ani krzyków. Cisza była ciężka, jakby każdy z nich liczył na to, że ktoś inny wyjdzie przed szereg.

— Zbyt przestraszeni, by stawić czoła prawdziwej sile? — Przywódca opuścił topór i rozłożył ręce, odwracając się lekko do swoich ludzi, jakby celowo ignorował przeciwników. — Tchórze! Będę się wstydził, jeśli przyjdzie mi zgasić tak żałosny płomień.

— Zamknij się, chłystku! — krzyknął piskliwie jeden z klanowych wojowników, ale jego głos był jedynie wyrazem frustracji, a nie chęci do walki.

Czempion uśmiechnął się, obnażając zęby, z których kilka zdawało się być zbyt długich i ostrych, jakby należały do drapieżnika, nie człowieka.

— Widzę, że macie głosy, ale gdzie są wasze jaja? — zakpił, stukając toporem w ziemię.

W tej chwili powietrze przecięło niskie brzęczenie — bełt z kuszy. Trzasnął o ziemię nieopodal nóg championa, wbijając się głęboko w błoto.

Barbarzyńcy ryknęli gniewnie, niektórzy ruszyli naprzód, ale dowódca uniósł dłoń, powstrzymując ich.

— Ha! — zarechotał, podnosząc bełt i oglądając go z udawaną ciekawością. — Więc krasnoludy jednak mają odwagę. Szkoda, że jedynie na odległość.

Odrzucił go i spojrzał na wzgórze, gdzie stali kusznicy.

— Strzelajcie dalej, mali ludzie! — ryknął. — A ja przyjdę po was, zanim zdążycie naciągnąć drugi raz.

Krasnoludy z wyczekiwaniem patrzyły na swojego thana. Ich twarze, zwykle nieprzeniknione, zdawały się bardziej zmęczone, jakby ciężar wyzwania championa spoczywał na ich barkach.

Strzelcy ustawieni na zboczu wzgórza nie mieli zamiaru odpowiadać na wyzwanie. Krasnoludzka tradycja, choć pełna honoru i dumy, ustąpiła tym razem miejsca chłodnej kalkulacji, zwłaszcza w obliczu wroga, którego przewaga fizyczna i brutalność były niepodważalne.

Milczeli, gdy wojownik z Północy szydził, a barbarzyńcy uderzali broniami, wyjąc jak wygłodniałe wilki.

Dowódca kuszników, stary Grimdar z blizną ciągnącą się przez całe czoło, popatrzył kręcąc głową na młodego thana i uniósł rękę, przerywając napiętą ciszę.

— Celujcie w tych brudasów! — rzucił suchym i szorstkim głosem, jakby całe życie spędził na wdychaniu pyłu z kopalni.

Krasnoludy nie potrzebowały dodatkowych komend ani motywacyjnych okrzyków. Ich skupione twarze zdradzały tylko jedno — chcieli przeżyć kolejny dzień.

Grimdar opuścił rękę.

Powietrze wypełniło się świstem bełtów, które przecięły przestrzeń niczym stado czarnych ptaków. Pierwsze ostrzeżenie spadło przed barbarzyńcami, zadając kłam opinii mistrzów strzelectwa, jaką chełpiły się krasnoludy. Bełty wbiły się tuż przed jednostką. Jednak jeden z wojowników, wyjątkowo rosły, zachwiał się, gdy pocisk utkwił mu w udzie. Niewiele myśląc, wyszarpnął go i odrzucił w kierunku strzelców.

— Podli tchórze! — ryknął czempion, wskazując na wzgórze. — W nich bij!

Barbarzyńcy nie potrzebowali większej zachęty. Synowie Piramidy przy asyście najemnych ogrów ruszyli naprzód w niezdyscyplinowanym, ale niepowstrzymanym pędzie. Ziemia zadrżała pod ich stopami, a krzyki wypełniały dolinę, mieszając się z głuchym brzękiem kolejnych, wystrzeliwanych bełtów.

Grimdar odwrócił się do swoich ludzi wydając kolejne rozkazy głosem zimnym i nieznoszącym sprzeciwu.

— Celujcie w te wielkie bestie! Połóżcie je, zanim dotrą do wzgórza!

Kusznicy odpowiedzieli działaniem. Kolejna salwa przecięła powietrze, a ogrza szarża spowolniła pod gradem pocisków. Jeden z olbrzymów, zachwiał się, wyjąc z bólu, gdy dwa bełty wbiły się w jego ciało. Barbarzyńcy nie przestawali nacierać, ich impet zdawał się rosnąć z każdą chwilą, jak fala, która musi roztrzaskać się na skałach. Krasnoludy jednak nie ustępowały, ich formacje były nieruchome jak fundamenty twierdzy.

Na wzgórzu młody than Grzmotsen obserwował szarżę wroga, jego knykcie bielały, gdy mocniej ściskał młot.

— Jeszcze nie czas na strach — mruknął pod nosem, choć ledwo powstrzymywał drżenie głosu.

Grimdar, stojący obok niego, splunął na ziemię i zerknął na dowódcę.

— Trzymaj ich na dystans, chłopcze. My, wojownicy się tym zajmiemy.

Huk ogrzych kroków i ryk barbarzyńców zaczynały docierać coraz wyraźniej. Linie krasnoludów nie mogły pozostawać bierne długo. Decyzja o walce wręcz zbliżała się szybciej, niż by sobie życzyli.


▴▴▴


Zwiadowcy, kryjący się w cieniu drzew, wyglądali bardziej na przypadkowo zebraną bandę niż zorganizowaną jednostkę. Z mocnym trunkiem w bukłakach radzili sobie lepiej niż z wrogiem. Kiedy przyszła pora na działanie, ich kroki były chwiejne, a spojrzenia zamglone. Dowódca, stary Borgrim „Dwa Kły”, uchodzący za doświadczonego łowcę i niezrównanego wojownika, wyglądał bardziej na kogoś, kto z trudem utrzymuje równowagę, niż jak lider drużyny.

Borgrim uniósł rękę, dając znak do ataku, ale jego ruch bardziej przypominał powolne machnięcie niż zryw do bitwy.

— No, chłopcy — wymamrotał, starając się nadać swojemu głosowi ton przywódcy — czas pokazać tym wilkołakom, kto tu rządzi!

Zanim skończył mówić, kilku jego ludzi już rzuciło swoimi toporkami. Ostrza poleciały w powietrze, ale większość trafiła w drzewa, ziemię, a nawet w czubek krasnoludzkiej tarczy towarzysza, który wysforował się przed resztę kamratów. Jeden z toporków, obracając się w dziwnym łuku, niemal ugodził samego Borgrima, który uchylił się w ostatniej chwili, tracąc równowagę.

— Na mych przodków! — zaklął Borgrim, chwytając się pobliskiego pnia. Gdy zebrał się w sobie, podniósł swój własny topór, zamierzył się, rzucił… i w tym momencie jego noga zahaczyła o korzeń. Krasnolud runął na ziemię z głośnym hukiem, a jego hełm zadzwonił o wystający kamień.

— Dwa Kły leży! — krzyknął ktoś z tyłu głosem przesiąkniętym jednocześnie zdziwieniem i strachem.

Barbarzyńcy, którzy byli uprzedzeni o krasnoludzkiej pułapce, obserwowali tę farsę, wymieniając spojrzenia pełne szyderczego zadowolenia. Berserkerzy nie mieli zamiaru się wycofać ani tym bardziej okazać litości. Ragnor, któremu dowódca powierzył zadanie odparcia tego ataku, obserwując całe zajście, roześmiał się gardłowym, drapieżnym śmiechem.

— Wilki na pijanych owcach ucztować będą! — rzucił chrapliwym głosem.

Mimo chaosu w swoich szeregach, krasnoludzcy zwiadowcy postanowili przypuścić szarżę. Ich okrzyki bitewne były jednak bardziej bełkotem niż bojowym rykiem. Zamiast skoordynowanego uderzenia, ich atak przypominał rozbieganie się grupy zdezorientowanych myszy. Berserkerzy byli na to przygotowani, ich muskularne sylwetki zdawały się gotowe na każde wyzwanie.

Pierwszy krasnolud, który rzucił się na linię berserkerów, ledwie uniósł topór, gdy rosły wojownik o torsie pokrytym runicznymi bliznami zamachnął się z brutalną precyzją. Jedno cięcie wystarczyło, by ciało runęło na ziemię, a broń upadła w błoto. Krew trysnęła szerokim łukiem, malując pobliskie drzewa na ciemny szkarłat.

Kolejny zwiadowca, widząc śmierć towarzysza, wpadł w szał. Z krzykiem rzucił się na barbarzyńcę, celując w głowę, lecz cios okazał się zbyt powolny. Berserker sparował uderzenie, a następnie ciosem młota zmiażdżył pierś napastnika. Trzask łamanych żeber odbił się echem od pobliskich drzew, a bezwładne ciało osunęło się w grząski grunt.

Kolejni krasnoludzcy zwiadowcy rzucili się do walki, jednak ich ataki były chaotyczne i nieskoordynowane. Przyzwyczajeni do brutalnych starć berserkerzy mieli zdecydowaną przewagę. Jeden z krasnoludów zdołał zranić barbarzyńcę w ramię, lecz zamiast zatrzymać przeciwnika, jedynie rozwścieczył go. Wojownik ryknął, chwycił krasnoluda za brodę wbijając mu topór w twarz i rozłupując czaszkę.

Walka zmieniła się w jednostronną masakrę. Zwiadowcy, mimo odwagi, zaczęli ulegać panice. Jeden z nich próbował uciekać w głąb lasu, lecz pogoń była błyskawiczna. Rzucony topór wbił się w plecy uciekającego, posyłając go na ziemię z głośnym jękiem. Kolejny wojownik, widząc beznadziejność sytuacji, porzucił broń i błagał o litość. Odpowiedzią był szyderczy śmiech i cięcie topora, które zdjęło mu głowę z ramion.

Las, jeszcze przed chwilą wypełniony odgłosami walki, zamienił się w miejsce kaźni. Błoto pod stopami nasiąkło krwią, a zwiadowcy, kluczowy element taktyki krasnoludów, zostali zredukowani do krwawych ochłapów. Ciała leżały porozrzucane niczym mokre szmaty, a powietrze gęstniało od zapachu krwi i śmierci.

Ostatni ocalały, Borgrim „Dwa Kły”, z trudem podniósł się z ziemi. Widząc rzeź swoich ludzi, postanowił przypuścić desperacki atak. Ryknął, unosząc topór, i rzucił się na najbliższego berserkera. Cios, choć pełen furii, chybił celu. Przeciwnik uchylił się, wykręcił ramię krasnoluda z bolesnym trzaskiem i powalił go na kolana.

— Twoi bogowie cię opuścili — powiedział barbarzyńca zimno, zanim ostrze wbiło się w pierś krasnoluda. Oczy Borgrima rozszerzyły się w zaskoczeniu, a po chwili zgasły.

Berserkerzy stanęli pośród krwawych szczątków cali we krwi i błocie, rycząc triumfalnie.

Las, który miał stać się przewagą krasnoludów, zmienił się w ich grób.

▴▴▴

Berserkerzy ruszyli na oddział brodatych wojowników. Półnadzy barbarzyńcy, pokryci krasnoludzką krwią, ryczeli jak dzikie bestie. Szeregi obrońców, choć zwarte, zadrżały w obliczu tej niepowstrzymanej furii. Młotowładni, stojąc na tyłach, wpatrywali się w zbliżający się chaos. Jeden z nich, stary Grorg z blizną na policzku, warknął:

— Co robią nasi? Dlaczego się nie cofają?

— A gdzie mają się cofnąć? Na nas? — odpowiedział drugi, nie kryjąc sarkazmu.

Pierwsze starcie było brutalne. Berserkerzy wbili się w krasnoludzkie szeregi jak wygłodniałe wilki w stado baranów. Topory cięły z niewyobrażalną siłą, rozłupując tarcze, zbroje i ciała z równą łatwością. Jeden z wojowników krasnoludzkich, próbując parować cios bojowego młota, został odrzucony na kilka metrów przez brutalne uderzenie. Jego tarcza pękła, a bezwładne ciało osunęło się na ziemię.

— Trzymć linię, do kurwy nędzy! — krzyknął dowódca, ale jego głos tonął wśród krzyków konających i bitewnego tumultu.

Na wzgórzu kusznicy desperacko strzelali w nadciągające ogry. Strzały wbijały się w ich cielska, ale wydawało się, że jedynie rozdrażniają te olbrzymy. Jeden z ogrzych najemników, z obnażonym brzuchem, ryczał z furii, zmierzając wprost na krasnoludy.

— Na bogów! Te bestie nie umierają! — zawołał młody kusznik, cofając się o krok.

— Nie ma tu bogów, chłopcze, tylko stal i krew. — Starszy krasnolud zacisnął zęby, ładując bełt, ale jego ręka drżała.

Na tyłach, linia młotowładnych weteranów stała nieruchomo. Pojedyncze okrzyki przerywały narastającą panikę.

— Może lepiej zawrócić do warowni? — rzucił jeden z weteranów, głosem drżącym jak liść na wietrze.

— Do warowni? A co potem? Siedzieć za murami i czekać, aż spopielą nas ogniem? — Grorg splunął na ziemię. — To pole jest nasze! Jeśli ktoś chce uciekać, niech spierdala teraz, ale jego imię zniknie z kronik!

Jednak słowa Grorga, choć miały dodać otuchy, tylko uwypukliły dramatyzm sytuacji. Z przodu kolejny krasnoludzki wojownik padł, z trzewiami rozwleczonymi po błotnistej ziemi. Linia zaczęła się łamać. Jedna z grup berserkerów przerwała szyki, a krasnoludy zaczęły cofać się w chaosie, krzycząc do siebie niezrozumiałe rozkazy.

— Gdzie dowódca?! — ktoś wrzasnął z tyłów, ale odpowiedzią było milczenie. Than Grzmotsen, widząc, jak jego armia zamienia się w bezładne skupisko uciekających postaci, zamarł. W dłoniach trzymał młot, ale nie ruszył na pomoc. Jego twarz zdradzała bezradność, która przenikała do serc wojowników.

Barbarzyńcy tymczasem nie ustawali w natarciu. Jeden z berserkerów, pokryty krwią od stóp do głów, roześmiał się, widząc, jak krasnoludy uciekają z pola bitwy.

— To wszystko, co macie?! — zawołał, podnosząc w triumfie odciętą, brodatą głowę.

Ci, którzy nie uciekli, ginęli z mieczem w ręku, ale nie sposób było tego nazwać heroizmem. W oczach weteranów, którzy nadal stali na wzgórzu, odbijała się świadomość, że bitwa była stracona, zanim naprawdę się zaczęła.

▴▴▴

Mroczny Dzień i jego przyboczni wychynęli w gąszczu bitewnego chaosu jak cienie z mroku. Krasnoludzkie linie, zajęte walką z berserkerami i ostrzałem ogrów, nie zauważyły, że coś dzieje się na tyłach. Mroczny Dzień pomimo tego, że był wyższy i cięższy od swoich ludzi, poruszał się z zadziwiającą gracją nie pasującą do jego sylwetki. Jego oczy lśniły dzikim ogniem, a na ustach błąkał się uśmiech triumfu.

Na wzgórzu kusznicy ładowali bełty, starając się nie patrzeć w stronę nadciągających ogrów. Ich than, Grzmotsen, stał nieopodal, również szyjąc ze swojej kuszy. Na twarzy malowała mu się mieszanka strachu i rosnącej frustracji, choć starał się przybrać maskę opanowania. Oczami szukał wyjścia z sytuacji, nadziei na cud, której nie mógł dostrzec.

Kusze kolejny raz wystrzeliły z brzękiem metalowych cięciw, a pociski wbiły się w szeregi ogrów. Kilka bestii zatoczyło się, ale większość napierała dalej. Krasnoludy zbliżały się do punktu, w którym każda decyzja mogła okazać się błędna. I właśnie wtedy zza drzew wyskoczyła grupa Mrocznego Dnia, likwidując straż tylną krasnoludów. Ich ciosy były szybkie i precyzyjne, a moment zaskoczenia zrobił swoje.

Than odwrócił się, słysząc krzyki dobiegające z tyłu i dostrzegł, jak Mroczny Dzień prowadzi szarżę na jego pozycję. Przez krótką chwilę myśli Grzmotsena ugrzęzły w strachu. Zimny pot spłynął mu po skroni, a ręka zacisnęła się na trzonku młota, jakby była to ostatnia rzecz, która łączyła go z życiem. Ruszył krok do przodu, potem dwa, jakby chciał stanąć twarzą w twarz z nieuchronnym. Lecz gdy rycząca sylwetka barbarzyńskiego wodza zbliżyła się na odległość rzutu toporem, panika wybuchła w jego umyśle jak niekontrolowany pożar. Rzucił się do biegu, nieświadomie wybierając najgorszy możliwy kierunek w stronę nacierających ogrów.

Krasnoludy, które zauważyły ten ruch, odczytały go jako desperacki akt odwagi. Jedna z postaci w tłumie krzyknęła:

— Than prowadzi! Za nim, bracia!

Zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, cała grupa rzuciła się naprzód, wykrzykując bojowe okrzyki. Kusznicy, porzucając stanowiska, chwytali topory, by dołączyć do ataku.

Mroczny Dzień zatrzymał się na chwilę, patrząc na to z uniesioną brwią.

— Co do… — zaczął, a potem zaśmiał się krótko i drwiąco. — Krasnoludy. Głupie, uparte krasnoludy.

Machnął ręką, a jego przyboczni ruszyli w pościg za oddziałem, który nieświadomie rzucał się wprost w objęcia śmierci.

Grzmotsen, biegnąc, poczuł, jak powietrze staje się ciężkie od krzyków i zgiełku. Wszystko w nim krzyczało, żeby się zatrzymać, ale nogi niosły go dalej, jakby nie należały do niego. W głowie wciąż słyszał ten odgłos — ryk Mrocznego Dnia, przypominający drapieżnika. Próbował się odwrócić, ale nie miał odwagi. Poślizgnął się na błotnistej ziemi, czując jak gorący oddech bitwy spala każdą racjonalną myśl.

Za jego plecami barbarzyńcy wymachujący mieczami i toporami byli coraz bliżej.

Grzmotsen biegł jak w amoku. Oddech palił płuca, a serce dudniło w piersi jak wojenny bęben. Oczy zamglone paniką widziały błotniste pole przed nim niczym jedną, wielką plamę chaosu. Gdy dotarł do pierwszego z ogrów, nie zastanawiał się ani chwili. Gdy potężna bestia, nachylała się z zamiarem pochwycenia drobniejszego przeciwnika, on wyprowadził potworny cios zaczynający się tuż przy ziemi. Młot trafił wroga prosto w szczękę wyłupując z niej pożółkłe zębiska. Kontynuując ruch wahadłowy, zdruzgotał czaszkę ogra, który zatrzymała się w pół kroku. Potężny dźwięk miażdżonych kości przebił się przez bitewny zgiełk. Stwór zwalił się na ziemię, a z jego pękniętego czerepu wytrysnęła fontanna krwi.

Krasnoludy, widząc sukces swojego thana, zaryczały jak jeden mąż i rzuciły się naprzód. Topory wzniosły się wysoko, odbijając w słońcu nikły blask nadziei. Zderzenie z potężnymi ciałami ogrów było jak uderzenie o ścianę. Krasnoludy biły, cięły, wrzeszczały.

Ogry odpowiadały z przerażającą brutalnością. Jeden z nich machnięciem wielkiej maczugi, zgniótł dwóch wojowników jednym ciosem. Krew i fragmenty zbroi rozprysnęły się w powietrzu.

Grzmotsen, mimo wciąż trzęsących się rąk, raz za razem unosił młot i uderzał. Zręczność zastępowała mu czysta siła. Dwóch krasnoludów stanęło u jego boku, próbując osłaniać swojego wodza, ale byli zbyt powolni. Jeden został pochwycony przez ogra i rozszarpany na strzępy, drugi padł pod ciosem, który zmiażdżył mu pierś.

Than, wraz z garstką swoich ludzi, z trudem utrzymywał pozycję. I wtedy, jakby los postanowił przypieczętować ich zgubę, na plecy spadła im szarża drużyny Mrocznego Dnia. Barbarzyńcy wbili się w szeregi krasnoludów jak miecz w miękkie ciało. Topory, młoty i miecze rozbłysły w słońcu, tnąc, siekąc i miażdżąc. Powietrze wypełniło się wrzaskami i dźwiękiem pękającej stali.

Mroczny Dzień wyłonił się zza linii swoich ludzi jak drapieżnik, który znalazł doskonałą okazję do finalnego ciosu. Jego wilczy płaszcz falował na wietrze, a oczy lśniły dzikim blaskiem, gdy unosił wielki topór nad głowę. Grzmotsen, zmęczony i otępiały, przez moment zamarł, a potem coś w nim pękło. Nie myślał. Nie planował. To była czysta, pierwotna reakcja.

Uniósł młot i zaryczał:

— Tchórzu z Północy! Zmierz się z thanem krasnoludów, jeśli masz odwagę!

Mocny i stanowczy głos niósł się nad polem bitwy mimo panującego chaosu. Mroczny Dzień zatrzymał się i uśmiechnął drapieżnie. Słyszał to wyzwanie, a w jego oczach błysnęła iskra podekscytowania.

— Niech tak będzie — powiedział, wchodząc między walczących. — Jeśli chcesz umrzeć z honorem, krasnoludzie, spełnię twoje życzenie.

Grzmotsen, choć zmęczony, stanął z młotem w gotowości. Zbroja, pokryta błotem i krwią, lśniła w świetle dnia, jakby była ostatnią twierdzą honoru krasnoludów. Naprzeciw niego wyszedł Mroczny Dzień — gigant w skórach, uzbrojony w dwa topory, których ostrza zdawały się pulsować w takt jego oddechu. Powietrze między nimi było ciężkie od napięcia, jakby sama ziemia wstrzymywała oddech przed ich starciem.

— Pokaż mi, na co stać twój lud, mały brodaczu — rzucił barbarzyńca, rozciągając wargi w okrutnym uśmiechu.

— Za góry i klan! — krzyknął Grzmotsen, wyrzucając młot w przód i rzucając się na przeciwnika.

Cios przeciął powietrze, kierując się w stronę piersi barbarzyńcy, lecz Mroczny Dzień odbił go jednym z toporów, a drugim wyprowadził uderzenie w bok. Grzmotsen odskoczył, ale ostrze rozcięło fragment pancerza na ramieniu, pozostawiając szramę na pancerzu. Krasnolud odpowiedział szybkim, niskim zamachem, zmuszając barbarzyńcę do cofnięcia się o krok.

Walka trwała jak brutalny taniec. Każdy cios młota był potężny, zmuszając barbarzyńcę do wysiłku w unikach i parowaniach. Grzmotsen uderzał z dołu, potem z boku, raz za razem. Jego ruchy były coraz bardziej szarpane, jakby wykradał siły z rezerw, których już dawno nie powinien mieć. Z kolei Mroczny Dzień był jak drapieżnik, nieustannie nacierający, jego topory działały jak dwie bestie, kąsające z każdej strony.

W pewnym momencie młot trafił w jedno z ostrzy, roztrzaskując je na kawałki. Barbarzyńca zaklął i cofnął się, spoglądając na ułomek broni, który został mu w ręku. Krasnolud, widząc szansę, skupił całą energię w jednym potężnym ciosie. Stal zderzyła się z ramieniem barbarzyńcy, łamiąc kość z przerażającym trzaskiem. Mroczny Dzień ryknął. Jego głos przypominał wycie wilka uwięzionego w potrzasku.

— Tak kończą bestie! — wrzasnął Grzmotsen, przygotowując kolejny zamach.

Ale barbarzyńca, pomimo bólu, rzucił się naprzód. Drugi z toporów opadł z góry, przecinając ramię krasnoluda i zmuszając go do wypuszczenia młota. Grzmotsen opadł na kolano, chwytając się za krwawiącą ranę, lecz nie cofnął wzroku od przeciwnika.

— Kończ waść, wstydu oszczędź — wychrypiał.

Mroczny Dzień spojrzał na niego z mieszanką podziwu i dzikiego triumfu. Topór uniósł się wysoko, a potem opadł z całą siłą na hełm krasnoluda. Metal pękł, a wraz z nim czaszka. Grzmotsen upadł ciężko, jak złamany filar, a jego ciało osunęło się na ziemię.

Cisza na moment spowiła pole walki, zanim barbarzyńcy wybuchli dzikim rykiem zwycięstwa. Mroczny Dzień, zakrwawiony i poturbowany, uniósł w górę topór i zawył ku niebu, ogłaszając triumf nad przeciwnikiem, który okazał się godnym wyzwaniem.

▴▴▴

Ogry, zatopiły kły w ciałach poległych krasnoludów. Świeża krew lśniła na ich potężnych łapach, a nieprzyzwoicie wielkie i brudne zęby przegryzały się przez zbroje, przecinając ścięgna i mięśnie. Ciała były jeszcze gorące, jeszcze drgały, jakby próbowały uciekać od tego straszliwego losu, ale były już całkowicie bezbronne. Ogry smakowały je z żarłoczną pewnością. Ich morderczy, niezaspokojony głód nie znał litości.

▴▴▴

Berserkerzy nie ścigali nielicznych, ocalałych wojowników, zamiast tego obrali sobie nowy cel — ostatni regiment młotowładnych. Żywiołowi, krwiożerczy i niestrudzeni, ruszyli na nich jak fala śmierci. Ich topory błyszczały w promieniach słońca, skóra na ich twarzach była mokra od krwi, a ślina kapała im z kącików ust.

Mroczny Dzień, mimo złamanej ręki, nie zamierzał spocząć. Jego spojrzenie nie znało lęku, tylko żądzę ostatecznego triumfu. Zwołał swoich ludzi i ruszył naprzód. Jego szarża była dzikim błyskiem śmierci, pełnym furii. Mimo bólu, mimo słabości, ruszył naprzód, gotowy zaszokować młotowładnych swoją nieustępliwością.

Krasnoludzkie szeregi falowały. Śmierć thana Grzmotsena wbiła się głęboko w krasnoludzkie serca, jak złośliwy nóż w miękką tkankę brzucha. Morale było niskie, jakby każdy wojownik na polu bitwy czuł ciężar klęski. Nie było już grupy, która mogłaby przeciwstawić się kolejnej szarży. Widok Mrocznego Dnia zbliżającego się z oddziałem swoich ludzi wywołał panikę, nawet w najbardziej odpornych sercach. Niektórzy zaczęli uciekać, rzucając młoty i resztki odwagi.

— Trzymajcie się! Stójcie! — krzyknął dowódca weteranów, ale jego głos brzmiał pusto i głucho jak dźwięk pękniętej trąby na wietrze.

Już teraz ponad połowa młotodzierżców uciekła, rozbiegając się w różnych kierunkach. Każdy chciał żyć, nawet za cenę wstydu. Żaden młot, żadna zbroja, żadna święta przysięga nie mogły już ich powstrzymać. Ogień walki w ich oczach przygasł, a zamiast odwagi pojawił się tylko instynkt. Instynkt przetrwania.

Berserkerzy wpadli na nich z brutalną mocą, pochłaniając ich linie jak ogień suchą słomę. Krasnoludy padały, rozrywane i przebijane. Mroczny Dzień kroczył przez to wszystko jak postać z koszmaru. Zasady, lojalność, resztki taktyki zniknęły w szaleńczej pogoni za śmiercią i zwycięstwem.

Młotowładni walczyli do ostatnich chwil, ale ich szanse były znikome. Kiedy Mroczny Dzień i jego ludzie ruszyli na ich pozycje, wszelkie nadzieje upadły jak domek z kart pod ciężarem kolejnych szarżujących wojowników. Ziemia, już przesiąknięta krwią, zdawała się dusić w swojej wilgotnej, ciemnej pierzynie.

Upadek krasnoludów był szybki, brutalny i całkowity. Nie było heroizmu, nie było ostatnich desperackich ataków. Nie było pojedynków. Tylko bestialska siła, barbarzyńska furia i śmierć.

▴▴▴

Choć zwycięstwo było krwawe, to jednak bez większych strat. Chaos przemówił swoją niezłomną siłą, bez gestów miłosierdzia, bez pięknych słów czy obietnic.

Mroczny Dzień stał pośrodku tego krwawego spektaklu. Oczy miał szeroko otwarte, pełne niepokojącego entuzjazmu, który przypominał prastary szał. Wystarczyło spojrzenie na martwe ciała krasnoludzkich wojowników, którzy teraz leżeli na ziemi jak stosy bezużytecznych zabawek.

Przed nim rozciągało się pole pełne krwawych dowodów zwycięstwa. Ostre topory berserkerów pozostawiły za sobą drogę brutalnych śladów w postaci zniszczonych zbroi, okaleczonych ciał i błyszczących kałuż krwi na błotnistej ziemi.

Ogry przeszły przez pole, powoli, w swym żarłocznym porywie, zbierając swoje łupy. Nie było tu miejsca na pochwały, na trąbienie o dokonaniach bitwnych, czy na honorowe pożegnania. Wszystko było po prostu martwe, po prostu złamane, po prostu zdobyte i zjedzone.

Kiedy oddziały Mrocznego Dnia zaczęły się zbierać do odejścia, widać było, że zwycięstwo było łatwe, a wręcz oczywiste. Grupy berserkerów śpiewały, choć był to śpiew ponury, brutalny, pełen krwi i triumfu. Ich głosy odbijały się echem między drzewami, mieszając się z cichym szelestem wiatrów. Nie było tu miejsca na rozmyślania. Zwycięstwo było zbyt świeże, zbyt wyraźne, aby cokolwiek innego mogło się pojawić.

Krasnoludy leżały w błocie, ich ostatnie chwile życia zostały zakończone w błyskawicznym, brutalnym starciu. Śmierć nadeszła bez ceremonii, bez uprzedzenia, jak zawsze, kiedy chaos wkraczał na ziemię.

Mroczny Dzień spojrzał na swoje oddziały, które stąpały po pobojowisku i uśmiechnął się do siebie. Zwycięstwo było ich. Bez wielkich strat, bez większego wysiłku, za to pełne Chaosu.

Jego chaosu.

Na polu bitwy powietrze nadal było gęste od zapachu krwi. Berserkerzy zaczęli metodyczne plądrowanie ciał poległych krasnoludów.

Wojownicy przesuwali się powoli między trupami, przeszukując krasnoludzkie zwłoki. Świeże błoto przywierało do ich butów, a wciąż niezastygła krew skapywała z broni. Dłoń jednego z berserkerów zanurzyła się w kaftanie zmarłego, wyciągając haftowaną sakiewkę. Gdy odkrył, że zawiera tylko kilka miedzianych monet, splunął z pogardą i cisnął ją na ziemię.

— Bogactwa krasnoludzkie, psia ich mać — warknął, odcinając trupowi srebrny pierścień razem z palcem. — Legendy kłamią. Same miedziaki.

Inny z wojowników docenił wartość wyrzuconego woreczka, podniósł go i wcisnął za pazuchę.

— Będzie dla kobiety.

Kolejny szabrownik, potężny jak niedźwiedź, klęczał obok ciała klanowego krasnoluda. Podniósł medalion w kształcie runy, który jeszcze przed chwilą tkwił na krasnoludzkiej szyi. Podrzucił go w górę i złapał z zadowoleniem.

— Patrzcie, co znalazłem! Może ich bogowie są teraz po naszej stronie, co? — zapytał, zanosząc się tubalnym śmiechem. Medalion zniknął w jego brudnej torbie.

Gdzieś dalej kilku berserkerów zgromadziło się wokół ciała dowódcy młotowładnych. Jego martwe oczy wciąż były szeroko otwarte, a wyraz twarzy sugerował coś pomiędzy strachem, a wściekłością. Jeden z wojowników przyklęknął obok, patrząc na zbroję.

— Niezła sztuka. Szkoda, że za mała na mnie. — Zmrużył oczy, przypatrując się dziurze w napierśniku, tam, gdzie krasnolud otrzymał śmiertelny cios. — Cholerne kurduple.

— Patrz tutaj — wtrącił inny, kopiąc ciało, by przewrócić je na plecy. — Trza zerkać pod brody.

— Myślisz, że trzymają coś pod brodą?

— Kto ich tam wie. Może klejnoty, albo amulety? Pokurcze zawsze mają jakieś sekrety.

— Taa, ich sekrety to miedź i żałosne insygnia klanowe. Ale wiesz co? — Berserker sięgnął do sakwy i wyciągnął kawałek wysłużonego sznurka. — Zrobię sobie nowy naszyjnik.

Zaczął obcinać palce martwego krasnoluda.

— Ładnie będą wyglądały. Chociaż… palców mam już dużo. Może brody zacznę zbierać?

Śmiech barbarzyńców poniósł się po polu bitwy, złowieszczy i pełen okrucieństwa.

Jednemu z berserkerów rzucił się w oczy szczególnie groteskowy wyraz twarzy martwego krasnoluda, wygięty w absurdalnym grymasie gniewu i bólu. Wojownik nachylił się, szczerząc zęby, co przypominało parodię krasnoludzkiej miny.

— Patrzcie na tego — krzyknął, zwracając się do innych. — Jakby do końca próbował straszyć. A wyszło, jakby go baba kijem w łeb zdzieliła.

Ryk śmiechu znów wypełnił przestrzeń, przerywany chrupnięciami tam, gdzie ogry ucztowały na rannych, wciąż żywych jeszcze krasnoludach.

Trupy i okaleczeni leżeli wszędzie. W powietrzu czuć było ciężki zapach śmierci, wilgoci i błota. Wojownicy Chaosu przeszukiwali ciała w milczeniu lub rzucając brutalnymi żartami. Ignorowali potworny los tych, którzy dokonali tutaj żywota.

Nikt jednak nie wchodził w drogę ogrom. Te potężne bestie kręciły się po pobojowisku, węsząc jak głodne psy. Znajdowały tych, którzy jeszcze oddychali i z ochotą szarpały ich na strzępy. Żywe mięso było ogrzym przysmakiem. Przerażające odgłosy rozdzierania ciał były wystarczającym ostrzeżeniem, by nawet najodważniejszy berserker trzymał dystans.

Na wzgórzu, tam, gdzie leżały szczątki thana Grzmotsena, stał Mroczny Dzień. Jego sylwetka, wydawała się jeszcze bardziej ponura, jeszcze bardziej złowroga. W jednej ręce trzymał topór bojowy, druga była unieruchomiona w prowizorycznym temblaku.

Zatknął broń za pas i sięgnął po krasnoludzki młot, który wciąż leżał tam, gdzie padł jego właściciel.

— Dobra broń — mruknął do siebie, obracając go w dłoni — i lżejszy niż się wydaje.

Metal był solidny, rękojeść mocna, ale zbyt długa, by pasować do stylu walki barbarzyńcy. To narzędzie śmierci, które służyło krasnoludzkiemu bohaterowi, teraz miało stać się symbolem triumfu Chaosu. Młot, mimo swej masy, pasował mu do dłoni lepiej niż jego utracony topór. Przyboczni Mrocznego Dnia zbliżyli się, unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Szacunek mieszał się z lękiem. Jeden z nich zebrał się na odwagę i odezwał.

— To potężna, runiczna broń wodzu. Ten pokurcz wiedział, jak nim władać.

Mroczny Dzień spojrzał na niego z chłodnym uśmiechem, który nie sięgał oczu.

— Wiedział, ale to nie wystarczyło.

Jeden z wojowników podszedł bliżej, wskazując na broń. — Zamierzasz go zatrzymać?

— A co? Myślisz, że lepiej by zgnił tu razem z nim? — odpowiedział Mroczny Dzień, rzucając przelotne spojrzenie na rozmówcę. — Skrócę trzonek i będzie jak ulał.

Czując, że rozmowa jest zakończona, wojownik cofnął się bez słowa. Wódz podniósł młot Grzmotsena wysoko, jakby oceniając go pod światło. Wzrok miał zamyślony, niemal melancholijny.

Broń zrodzona w kuźniach, które od wieków słynęły z niezrównanego kunsztu, była równie majestatyczna, co przerażająca. Masywna głowica była zdobiona rzeźbieniami wyglądając tak, jakby mogła rozbić skałę jednym uderzeniem. Każda jej płaska powierzchnia była inkrustowana misternymi runami, które zdawały się pulsować delikatnym blaskiem, jakby skrywały pradawną magię. Niektóre znaki przedstawiały symbole honoru, inne z kolei były ostrzeżeniem, złowrogim przypomnieniem o niszczycielskiej mocy broni.

Trzonek był ciemny jak noc, a jego powierzchnia zdradzała lata użytkowania. Pokrywały go liczne rysy i otarcia. Krasnoludzcy rzemieślnicy nie ograniczyli się jednak do surowości formy. Na długości całego trzonu biegły delikatne wzory przypominające wijące się płomienie kuźni. Te ornamenty wzmocniono metalowymi okuciami, każda nakładka była precyzyjnie osadzona, a jej brzegi zostały wykończone spiralnymi żłobieniami.

Rękojeść owinięta była grubą, brązową skórą. Przy końcu trzonu znajdowała się głowica, także zdobiona runami.

Mroczny Dzień zadowolony ze zdobyczy, zdecydowanym ruchem zarzucił broń na ramię i ruszył w stronę swoich ludzi.

W tle słychać było krzyki rannych krasnoludów, których ogry wyciągały z pobojowiska. Ich agonia była przerażającą symfonią zwycięstwa.

Z młotem thana w ręku, spojrzał raz jeszcze na pobojowisko. Chaos zatriumfował. Krasnoludy przegrały nie tylko bitwę, ale i swoją godność odzieraną przez chciwych wojowników i pożeraną kawałek po kawałku przez wygłodniałe ogry. Ten dzień miał być zapamiętany jako początek końca krasnoludzkiej warowni. Zbliżała się era dominacji entropii.

▴▴▴

Mroczny Dzień przemierzał pole bitwy, czując ciężar minionej walki i pulsujący ból złamanej ręki. Krasnoludzkie ciała, jeszcze ciepłe, zalegały na wydeptanej ziemi, a berserkerzy z Czarnej Piramidy, jak drapieżne ptaki, kończyli swe łowy. Zwycięstwo, choć całkowite, miało w sobie coś gorzkiego, co nie dawało mu spokoju. Czubki jego butów zanurzyły się w zakrzepłej kałuży krwi, kiedy przystanął i zerknął na odległy szczyt, gdzie majaczyła sylwetka krasnoludzkiej twierdzy. Nie pierwszy raz zastanawiał się, czy eksterminacja była najlepszą strategią.

Krasnoludy to nie kolejny klan na pustkowiach” myślał, gdy jego wzrok padł na zdobyczny młot. „Ich ręce, choć krótkie, są zręczne. Ich kuźnie rodzą stal, jakiej nasi ludzie nie widzieli. Zamiast zabijać, może warto zmusić ich do pracy? Zająć twierdzę, położyć łapę na ich bogactwach. Mieć ich na usługach, a nie w grobach.”

Ta myśl wciąż powracała, ale z każdym krokiem otaczający go berserkerzy przypominali, dlaczego ta idea była utopią. Nie po to klan Północnych Świtów sięgał po chaos, aby teraz zaczynać polityczną grę. Zresztą, czy krasnoludy poddałby się bez walki? Czy mogłyby zaakceptować los pod jarzmem? Mroczny Dzień prychnął cicho, choć w głębi duszy wiedział, że pytania te zostaną z nim jeszcze długo.

▴▴▴

Jego myśli zostały przerwane przez odgłos zbliżających się do niego ciężkich kroków. Odwrócił wzrok od twierdzy, spoglądając na zmierzającą w jego stronę grupę ogrów. Największy z nich miał w sobie postawę kogoś, kto wie, że jego wartość została doceniona.

— Ty dobry. Ty dać mięso, my jeść. Dobra walka, dobry dzień — powiedział ogr z zadowoleniem oblizując zakrwawione wargi. Jego słowa były proste, ale bystre oczy zdradzały, że słabość w języku nie oznaczała braku inteligencji.

Mroczny Dzień skinął głową.

— Umowa została dotrzymana. Jedliście do syta, a to co znaleźliście, należy do was. Wracajcie do siebie. Jeśli będę potrzebował waszych usług, znajdę was.

Ogr zaśmiał się niskim, dudniącym głosem, odsłaniając rząd potężnych zębów, między którymi nadal tkwiły strzępy mięsa.

— My wracać. Ty wołać, jak chcieć. My silni, ty wiedzieć. Ty mądry. Ty dawać, my walczyć — powtórzył, klepiąc swój brzuch, który wyglądał jak beczka po winie.

Kilka chwil później ogry ruszyły na wschód, znikając między wzgórzami, zostawiając za sobą pobojowisko.

▴▴▴

Droga powrotna do obozu klanu była długa i pełna cichych rozmów. Berserkerzy biegli truchtem pokonując kolejne kilometry, przekomarzając się i chwaląc łupami.

Mroczny Dzień, będąc w środku kolumny, nadal kalkulował. Twierdza krasnoludów była blisko, a wraz z nią nie tylko bogactwo, ale także ogromny potencjał.

Nie muszą być martwi”, myślał znowu. „Mogą budować, kuć, wzmacniać siłę klanu. Potrzebna jest tylko odpowiednia równowaga między strachem a nadzieją.

Krasnoludy, choć martwe, pozostawiały za sobą więcej pytań niż odpowiedzi.

Zająć twierdzę, przejąć ich kuźnie… to ma więcej sensu, niż wybijanie ich wszystkich”, myślał. „Ale ilu z moich ludzi potrafiłoby pracować z kimś, kogo nienawidzą? Ilu krasnoludów poddałoby się bez walki?

Berserkerzy nie zważali na jego milczenie. Oni swoją bitwę zakończyli i mieli powody do świętowania.

Gdy dotarli na szczyt wzgórza, z którego widać było namioty klanu, Mroczny Dzień zerknął raz jeszcze za siebie w kierunku twierdzy krasnoludów.

Może następnym razem”, pomyślał ściskając w dłoni młot, który odebrał Grzmotsenowi.

Może następnym razem coś więcej niż rzeź.”

Ręka złamana podczas walki przestawała doskwierać. Regeneracja zaklęta w wilkołaczej krwi robiła swoje.

△ △ △

Jasna nachylała się przy balii, z dłońmi zanurzonymi w zimnej wodzie. Jej smukłe i silne ciało, świadczyło o życiu pełnym wyzwań. Zarysy mięśni były wyraźne pod delikatnie napiętą skórą. Blizny rozsiane po całej jej postaci, niemal jak rytualne znaki, opowiadały historie bitew, które przetrwała. Uniosła głowę, odgarniając mokre pasma blond włosów z karku. Woda lśniła w świetle zachodzącego słońca, spływając po jej plecach, a krople zatrzymywały się na zagłębieniach bioder, tworząc obraz surowego piękna niepozbawionego skaz, ale przez to jeszcze bardziej fascynującego. Była niczym żywa rzeźba, pełna siły i gracji, a jednocześnie dziko zmysłowa.

Mroczny Dzień pojawił się za nią, cicho, jakby sama ziemia pod jego stopami zdecydowała, że nie wyda dźwięku. Przez chwilę stał w milczeniu, przyglądając się jej sylwetce i zgrabnym biodrom, delikatnie kołyszącym się przy każdym ruchu. Patrzył na nie z fascynacją, jakby były jedynym punktem odniesienia w całym wszechświecie.

Wytrenowane ciało Jasnej od razu wyczuło jego obecność. Kiedy stanął za nią, delikatny dreszcz przeszył jej plecy, zanim jeszcze poczuła jego dłonie.

Podszedł bliżej, ręce zawisły przez chwilę w powietrzu, zanim ostrożnie, niemal ceremonialnie, dotknął jej ramion. Woda na jej skórze była zimna, ale ciepło, które od niego biło, przenikało ją aż do kości.

Mocne, szorstkie palce owinęły się wokół jej piersi, które uniosły się pod ich naciskiem. Był w tym geście jednocześnie głód i coś głębszego. Nie potrzeba dominacji, lecz afirmacja bliskości. Jasna westchnęła, odchylając się w jego stronę, pozwalając sobie na słabość, która nie miała zbyt często miejsca w ich codziennym, brutalnym świecie.

To nie była chwila pożądania, raczej coś bardziej pierwotnego, mieszanka szacunku i podziwu, coś, co trudno było wyrazić słowami. W ich kulturze więzy krwi i lojalność były fundamentem, a w relacji tej dwójki odbijało się całe ich dziedzictwo.

— Tęskniłem — wyszeptał nisko, z ustami tuż przy jej uchu. Jego oddech był gorący, a głos miał w sobie coś dzikiego, co sprawiło, że napięcie w niej wzrosło.

Odwróciła się opierając mokre dłonie na jego torsie. Było w tym coś więcej niż zmysłowość, to była chwila, w której oboje odrzucili maski wojowników, pozwalając sobie na bycie po prostu sobą.

— Wracasz jako bohater, a wyglądasz jak zwykły zbój — powiedziała, ale jej głos miał w sobie cień uśmiechu.

Złapał ją mocniej, a ona wyprostowała się, odrzucając głowę lekko w tył. Ich spojrzenia spotkały się.

— Patrz, co przyniosłem — powiedział, niemal dziecięco zadowolony, pokazując ruchem głowy krasnoludzki młot, który wcześniej postawił niedaleko.

Roześmiała się, odgarniając mokre włosy z czoła. — Ty i twoje trofea. Mężczyźni nigdy nie dorastają.

Nie było w tym kpiny, raczej nuta ulgi, że wrócił cały. Że był tutaj, żywy. Patrzyła w jego zimne, szare oczy, gdy on przyciągnął ją bliżej. Ciała spotkały się w bezlitosnym uścisku. Ich usta zderzyły się namiętnie, jakby każda chwila rozłąki była teraz wymazywana żarem pocałunku. Dłonie Mrocznego Dnia błądziły po jej plecach, zatrzymując się na biodrach, jakby chciały zapamiętać każdy centymetr jej ciała.. Było w tym geście coś osobistego, coś, co inni mogliby źle odczytać. Ale dla nich to był sposób komunikacji.

W ich kulturze nie było tabu, które ograniczało wybory. Ludy północy, rządzące się własnymi prawami, patrzyły na świat z innej perspektywy, a ich brutalna codzienność narzucała inne priorytety. Miłość, lojalność, przetrwanie — to się liczyło, a nie opinie ludzi z południa, którzy nigdy nie zrozumieliby życia na pustkowiach.

Ich relacja była odbiciem kultury. W ludziach z północy brakowało południowej pruderii, ale nie brakowało pasji. W ich świecie liczyła się siła i przetrwanie, a więzy krwi tylko wzmacniały te wartości. Ludzie z klanów dorastali szybko. Już w wieku dziesięciu lat wyglądali jak w pełni rozwinięci dorośli, często przewyższając wzrostem i siłą mężczyzn z południa. Szybkość ich dojrzewania była odpowiedzią na surowość warunków życia, w których przeżycie wymagało dojrzałości i umiejętności, a nie liczby przeżytych lat.

Dla południowców taki sposób życia był niepojęty, a związki takie jak ich budziły niesmak. Ludzie z północy nie mieli czasu na moralne rozważania tych, którzy nie znali ich realiów. Byli ulepieni z innej gliny. Brutalnej, szczerej, a przez to pięknej na swój sposób.

Mroczny Dzień uniósł wzrok, zerkając na zasłaniające horyzont namioty i rozpalone wokół ogniska, gdzie berserkerzy, wojownicy i najemnicy przekomarzali się lub pochłaniali jedzenie. W tym zgiełku Jasna wydawała się oazą spokoju, okiem chaosu, które mimo to pulsowało niewzruszoną siłą. Jej spojrzenie nabrało ciepła, kiedy odsunęła się nieco, rozluźniając ramiona z objęć brata.

— Idź. Weź młot i pokaż, jaki to z ciebie wielki wojownik — rzuciła z uśmiechem, wskazując na broń spoczywającą przy wejściu do namiotu. W jej głosie brzmiała nuta wyzwania, jakby chciała przypomnieć, że nawet wśród czułości nie zapomina o swoich obowiązkach.

— Wielki wojownik, tak? A ty? Pół obozu wodzi za tobą wzrokiem. — Mroczny Dzień odchrząknął, udając lekką obojętność, choć jego oczy zdradzały, że słowa nie były przypadkowe.

Jasna westchnęła teatralnie, podnosząc koszulę z kija. Przez chwilę materiał unosił się lekko na wietrze, zanim opadł na jej ramiona, osłaniając opalone i umięśnione ciało, ledwo zakrywając uda. Opinał jej zgrabne, wyraźnie wyrzeźbione kształty, podkreślając mięśnie wyrobione codziennym wysiłkiem. Gdy zawiązywała pasek na biodrach, Mroczny Dzień nie mógł oderwać wzroku od jej piersi, które wciąż zdawały się wyzywająco kształtne mimo prostego stroju. Jasna posłała mu figlarne spojrzenie, jakby doskonale wiedziała, gdzie wędrują jego oczy.

— Lepiej się nie zagapiaj, bracie, bo jeszcze pomyślą, że nie masz innego zajęcia. — Uśmiech, choć złośliwy, nie ukrywał ciepła.

Obciągneła koszulę i poprawiła włosy, które opadły jej na twarz. Po chwili wciągnęła głęboko powietrze, patrząc na obóz. Oboje wiedzieli, że chwile takie jak ta są luksusem, na który nie zawsze będą mogli sobie pozwolić.

— Cóż bracie, czas wracać do rzeczywistości — rzuciła, sięgając po swoją wekierę. — Nie możesz patrzeć na mnie tak w nieskończoność.

Mroczny Dzień odchrząknął, jakby wracał z dalekiej podróży, i skinął głową.

— Masz rację. A młot… — spojrzał na zdobycz trzymaną w dłoni. — Muszę go przerobić. To narzędzie jeszcze mi posłuży.

▴▴▴

Mroczny Dzień opuścił Jasną i ruszył przez obóz, który tętnił życiem jak żywa tkanka. Obozowisko przypominało rozległe miasto złożone z namiotów i jurt, rozrzuconych w chaotycznym porządku, typowym dla wojowników Północnych Pustkowi.

Namioty, wykonane z grubego płótna, były wzmacniane skórzanymi paskami i ozdobione symbolami plemion oraz totemami. Każdy namiot miał solidną, drewnianą ramę i był pokryty zwierzęcymi skórami, które zapewniały ochronę przed warunkami atmosferycznymi. Jurty, bardziej okrągłe i przestronne, miały drewniane drzwi i filcowe ściany, malowane mistycznymi symbolami, które miały chronić ich mieszkańców przed złymi duchami.

Po drodze minął grupę wojowników, którzy siedzieli na prowizorycznych siedziskach, jedząc i rozmawiając w wesołej atmosferze. Ich broń leżała obok, gotowa do użycia w każdej chwili. Kilku z nich starannie czyściło swoje ostrza, szlifując je, by były gotowe na kolejną bitwę.

Wojownicy byli różnej postury, od potężnie zbudowanych mężczyzn z brodami, po młodszych, bardziej żylastych i mniej doświadczonych. Ich skórzane zbroje, zdobione metalowymi elementami, naznaczone były śladami wielu bitew.

Nieopodal pasły się konie i woły pociągowe, które były niezbędne do transportu ciężkiego sprzętu wojennego. Świnie i kozy biegały swobodnie między jurtami, a dzieci ganiały je, śmiejąc się głośno.

Wóz pełen zapasów stał przy drodze, gotowy do wyruszenia w podróż. Koła były masywne, wykonane z drewna i żelaza, a burty zdobione były runami ochronnymi. Wokół wozu krzątali się ludzie, pakując worki i sprawdzając, czy wszystko jest w należytym porządku.

W specjalnie przygotowanej arenie, otoczonej drewnianymi barierkami, trenowali wojownicy. Jeden z nich, masywnie zbudowany mężczyzna, ćwiczył walkę wręcz z przeciwnikiem, wymieniając brutalne ciosy. Ich nagie torsy lśniły od potu, a muskularne ramiona poruszały się z precyzją i siłą. Na klepisku obok nich, dwie kobiety ścierały się w pozorowanej walce na miecze. Ich klingi szczękały, a iskry sypały się na wszystkie strony.

Grupa łuczników, stojąca w cieniu drzew, trenowała strzelanie do tarcz umieszczonych w oddali. Ich krótkie łuki, wykonane z mocnego drewna, były mistrzowskimi narzędziami, które w rękach wprawnych strzelców stawały się śmiertelnie precyzyjne. Bez problemu można było ich używać również podczas konnej jazdy.

Niedaleko nich, kilku mężczyzn ćwiczyło rzucanie toporkami. Mniejsze wersje toporów bojowych wbijały się w pnie drzew z brutalną siłą. Toporki do rzucania przyjęły się od kiedy Synowie Czarnej Piramidy dołączyli do zjednoczonych plemion, stając się symbolem ich taktycznej przewagi. Były idealnymi narzędziami śmierci na krótki zasięg.

Mroczny Dzień kontynuował swoją drogę zdecydowanym i pewnym krokiem. Przed nim rozpościerał się widok na rozległe obozowisko, które było świadectwem potęgi i organizacji jego ludzi. Wszystko to tętniło życiem, przygotowując się na kolejną kampanię wojenną.

Przeszedł obok grupy wojowników jedzących przy ognisku i wyminął młodego chłopca, który niósł wodę dla zwierząt.

Kiedy dotarł do kuźni Burbara, dźwięki młota uderzającego o kowadło wypełniły powietrze, jakby przypominając, że wojna nigdy się nie zmienia.

Jurta kowala wyróżniała się na tle innych. Była większa i solidniej zbudowana, pokryta grubymi skórami i wzmacniana drewnianymi palami. Konstrukcja opierała się na solidnym drewnianym szkielecie, na którym rozciągnięto bydlęce skóry, dokładnie zszywane i zabezpieczane żywicą, aby zapewnić większą ochronę. Skóry były dodatkowo wzmocnione metalowymi klamrami i okuciami, co dodawało całości ciężkiego, nieco surowego wyglądu, typowego dla wojskowego obozu.

Z zewnątrz jurta była zdobiona runami i amuletami, które miały chronić kowala i jego pracę. Te magiczne symbole, wyryte na metalowych i kamiennych tabliczkach, błyszczały delikatnym, nieziemskim blaskiem, świadcząc o ich pradawnej mocy. Wejście blokowała ciężka, skórzana zasłona, ozdobiona symbolami przedstawiającymi ogień i młot — znaki rzemiosła Burbara.

W obozie mówiło się, że kowal ani chybi miał krasnoludzkich przodków.

Gdy Mroczny Dzień wszedł do środka, powitała go mieszanka zapachów rozgrzanej stali, palonego drewna i to, co zawsze go dziwiło — ziół. Wnętrze jurty było przestronne, choć pełne narzędzi i materiałów. Na ścianach wisiały różne rodzaje narzędzi kowalskich, a w skrzyniach widać było różnoraką broń poukładaną w uporządkowane stosy.

Na środku znajdowało się palenisko, wokół którego krzątał się Burbar. Jego potężna sylwetka zdawała się wypełniać przestrzeń, a blask ognia podkreślał każdy jego ruch.

Właściwa kuźnia znajdowała się poza jurtą, pod zadaszeniem. Tam też przy kowadłach pracowali jego pomocnicy waląc młotami jakby walczyli o lepszą sprawę.

Pod jedną ze ścian stała niewielka figurka czterorękiego Pana Żelaza. Z każdej z rąk bóstwa zwisały tajemnicze amulety, które ponoć pomagały w nadawaniu dziełom kowala niezwykłych właściwości. W rogu stała wielka beczka z wodą, a obok niej rząd glinianych dzbanków i misek na różne substancje używane w procesach kowalskich.

— Pokój temu domowi — powiedział Mroczny Dzień kładąc młot na stole.

Broń, mimo prostoty, emanowała pewnym surowym majestatem. Runy na głowicy zdawały się delikatnie połyskiwać, jakby wciąż przechowywały echa mocy. Stal była zimna, a jednak miała w sobie coś, co przyciągało wzrok i budziło respekt.

— Muszę to przerobić — powiedział, patrząc na starszego, blisko czterdziestoletniego mężczyznę o ramionach szerokich jak kłoda drzewa i dłoniach pokrytych siatką blizn.

Kowal, znany jako Burbar Żelazna Pięść, był legendą wśród klanowych rzemieślników i pomimo nikczemnego wzrostu budził respekt wśród społeczności. Jego ogorzała twarz, poorana zmarszczkami, zdradzała lata spędzone w kuźni.

— Pokaż mi, co to za cacko — mruknął kowal, podnosząc młot jedną ręką i badając go uważnie. — Krasnoludzka robota, widzę. Mocna, dobra stal i wygląda na to, że drzemie w nim magia run. Ale jeśli chcesz nim machać jak toporem, trzonek trzeba skrócić i wyważyć inaczej.

Mroczny Dzień skinął głową, a w jego oczach pojawiła się iskra fascynacji.

— Masz wolną rękę. Zrób z tego coś, co będzie pasowało do mnie — rzucił, a jego głos zabrzmiał twardo, jakby wykuwał rozkaz.

Żelazna Pięść uniósł brew, jakby chciał coś dodać, ale powstrzymał się i skinął głową.

— Dam radę. Muszę użyć czegoś więcej niż zwykłego kowadła. Przyda się tu nieco szamańskiego urum purum.

Mroczny Dzień przytaknął. Wiedział, że mistrz korzystał z magii, choć sam nigdy nie używał tego słowa. Były to raczej rytuały, które pieściły stal, wpływały na jej elastyczność i trwałość, nadając jej duszę. Kowal miał w sobie coś z szamana, a jego warsztat pełen był tajemniczych narzędzi i amuletów.

— Gdy będzie gotowe, przyniosę to cudeńko bezpośrednio do ciebie, wodzu.

Mroczny Dzień uśmiechnął się, wiedząc, że w rękach Burbara młot stanie się czymś więcej niż tylko bronią. Stanie się przedłużeniem jego woli, narzędziem, które będzie niosło ze sobą nie tylko siłę, ale i moc.

Wyszedł z jurty, zostawiając za sobą dźwięk młota uderzającego o kowadło, który wypełniał powietrze jak rytmiczne bicie serca.

△ △ △

Namiot dowódczy przypominał bardziej mobilną fortecę niż tymczasowe schronienie. Jego poszarpane, ciemne płachty wydawały się pochłaniać światło księżyca, a mocne liny napinające materiał wyglądały jak żylaste ramiona trzymające się ziemi z całych sił. Dach namiotu, spięty masywnymi pierścieniami z kutego żelaza, wspierał się na dębowych palach, z których każdy był wyszlifowany do perfekcji, ozdobiony rytami i żłobieniami przypominającymi blizny po starych bitwach.

Wejście do namiotu było osłonięte ciężką zasłoną ze skóry, zdobioną wyszywanymi runami — symbolem władzy Jasnej. Każdy, kto wchodził, musiał niemal się pochylić, jakby oddawał hołd, co zresztą było niepisaną tradycją. Gdy zasłona odchylała się, do wnętrza wpadały podmuchy zimnego, północnego wiatru, niosąc zapach dymu, wilgoci i mroźnej ziemi.

Wewnątrz namiotu panowała duszna, niemal przytłaczająca atmosfera. Powietrze było ciężkie od woni palących się żywicznych szczap w dużym palenisku, którego ogień rzucał tańczące cienie na twarze zgromadzonych. Sufit namiotu, choć wysoki na miarę wojskowych standardów, wydawał się opresyjnie niski. Po bokach rozwieszono skóry wilków i niedźwiedzi — trofea przypominające o brutalności północnych krain oraz zapewniające izolację od zimna.

Na środku namiotu znajdował się prosty, lecz masywny drewniany stół, wyglądający, jakby pamiętał czasy, gdy ziemia pod nim była jeszcze nienaruszoną puszczą. Na jego blacie leżały mapy, częściowo zrolowane, częściowo otwarte z zakreślonymi liniami możliwych tras i symbolami twierdz. Obok dokumentów stały naczynia z wodą, skórzane bukłaki wypełnione miodem pitnym oraz kościane pionki, które służyły do symulacji taktyk.

Siedzenia rozmieszczono według nieformalnej hierarchii. Jasna zajmowała siedzisko wyściełane futrem, ustawione na niewielkim podwyższeniu, by zaznaczyć jej pozycję. Mroczny Dzień usiadł naprzeciwko niej, na surowej, drewnianej ławie, z twarzą oświetloną połowicznie przez migotanie ognia. Niosący Ciemność zajął miejsce na masywnym, drewnianym siedzisku, które skrzypiało pod jego ciężarem. Cienie wokół niego zdawały się zbierać w mroczne plamy. Reszta przybyłych wodzów zajęła miejsca na prostych ławach ustawionych wzdłuż ścian namiotu, co chwilę spoglądając na siebie ukradkiem.

Każdy walczył o uwagę Jasnej, choć wszyscy wiedzieli, że jej decyzje będą ostateczne.

Podłoga namiotu została przykryta grubymi skórami, ale mimo to nie udało się całkowicie ukryć nierówności ziemi. Co jakiś czas dało się słyszeć skrzypienie materiału namiotu i trzask drewnianych słupów pod naporem wiatru, co nadawało naradzie aurę napięcia, jakby cały świat na zewnątrz czekał na wynik tej rozmowy.

W namiocie Jasnej, gdzie cisza była niemal namacalna, zgromadzili się wodzowie klanów, które niedawno dołączyły do Północnych Świtów. Ich obecność była niczym kolorowe fragmenty mozaiki na tle surowych, północnych krajobrazów. Każdy z nich przynosił odmienną energię, choć ich lojalność wobec Jasnej była niepodważalna.

Pierwszym z nich był przedstawiciel Klanu Ptaszników, szczupły, lecz żylasty mężczyzna, którego postać zdawała się stapiać z cieniami rzucanymi przez migoczący ogień. Jego zbroja, lekka i błękitna jak niebo przed burzą, niemal bezgłośnie przesuwała się przy każdym ruchu. Największą uwagę przyciągała jednak maska, którą nosił na twarzy. Przypominała dziób ptaka, była chłodna, metalowa i miała ostre linie, co nadawało mu wygląd posłańca z zaświatów. Oczy, głęboko osadzone w mroku maski, wędrowały po zgromadzonych z podejrzliwością drapieżnika wypatrującego najmniejszego błędu ofiary.

Obok niego, jakby dla kontrastu, zasiadł przedstawiciel Klanu Legionistów. Był jak żywy postawny, ciężki i nieruchomy pomnik. Jego spiżową zbroję pokrywały liczne ślady stoczonych walk. Wyrzeźbione na naramiennikach smoki zdawały się ożywać w świetle ognia, jakby były gotowe do ataku. Hełm, pozostawiając odsłonięte tylko oczy, dodawał mu aury niedostępności. Jego spojrzenie było lodowate, nie zdradzające ani cienia emocji.

Trzecim z wodzów był wojownik z Klanu Czerwonych Łbów, który, w przeciwieństwie do dwóch poprzedników, emanował czystą, nieskrępowaną siłą. Jego nagi tors, poznaczony dziesiątkami blizn, był świadectwem wielu bitew, które stoczył. Czerwień hełmu, masywnego i groźnego, zdawała się niemal płonąć w tańczącym świetle ognia, przypominając zarówno rozpalone żelazo, jak i krople świeżej krwi. W jego dłoniach spoczywał ogromny młot, którego stalowy obuch nosił ślady wielu uderzeń.

Każdy z nich — tajemniczy Ptasznik, niezłomny Legionista i brutalny Czerwony Łeb — wprowadzał do namiotu coś unikalnego. Ich obecność przypominała niespokojną równowagę pomiędzy różnymi żywiołami, które tylko Jasna, zasiadająca na swoim miejscu dowódczym, była w stanie okiełznać.

Przywódczyni uniosła spojrzenie znad mapy rozłożonej na stole. Jej wzrok, spokojny, choć przeszywający, przemknął po zgromadzonych.

— Witajcie, wodzowie. — Jej głos, niski i wyważony, wypełnił przestrzeń namiotu niczym daleki grzmot zwiastujący burzę. — Dzisiejszego wieczoru musimy podjąć decyzję, która wpłynie na przyszłość naszych, zjednoczonych klanów. Pomysł, który za chwilę przedstawię, przyszedł do mnie z ust Mrocznego Dnia. Jest odważny jak on sam, ale nie pozbawiony ryzyka.

Jej dłoń naznaczona bliznami powędrowała na środek mapy, gdzie niewielka, krasnoludzka twierdza była oznaczona ciemnoczerwoną runą. Jasna mówiła z ostrożnością, niemal ważąc każde słowo, by ani jedno nie zostało odebrane jako słabość.

— Zgromadziłam was tutaj, by omówić trzy kwestie — kontynuowała, a jej spojrzenie zatrzymało się na chwilę na każdym z wodzów. — Po pierwsze, przejęcie krasnoludzkiej twierdzy, ich bastionu, który może przynieść nam siłę i bogactwo. Po drugie, musimy rozważyć, jak uniknąć rozłamu wśród naszych ludzi. Walka zawsze kusi, ale pamiętajcie, że Północne Świty stały się potęgą dzięki jedności w chaosie. I po trzecie, strategia. Mroczny Dzień zaproponował rozwiązanie, by nasi ludzie nie musieli ginąć pod murami twierdzy. Jednak wiem, że część z was żyje walką i pragnie jej.

Jej głos, początkowo równy, nabrał tonu ostrożnej perswazji. W powietrzu unosiło się napięcie, gdy wodziła wzrokiem po twarzach zgromadzonych.

— Wybór jest prosty w teorii, lecz skomplikowany w praktyce — dodała, opierając dłonie o stół. — Możemy przekonać krasnoludy, by otworzyły przed nami bramy, oferując im sojusz lub odcinając ich granice i trakty z zaopatrzeniem. Możemy też wziąć to co chcemy siłą. Wszystkie rozwiązania niosą za sobą ryzyko. Waszym zadaniem, wodzowie, jest pomóc mi dostrzec, które z tych ryzyk jest warte podjęcia.

Słowa Jasnej, choć wyważone, unosiły się w namiocie jak ciężki dym, przypominając, że decyzje, które tu zapadną, wykraczają poza to miejsce, sięgając ku przyszłości klanów.

Mroczny Dzień wstał, przeciągając dłońmi po krawędzi stołu, jakby sprawdzał, czy drewno wytrzyma ciężar jego słów. Wilcze, niemal drapieżne rysy jego twarzy rozjaśnił cień uśmiechu, ledwie zauważalny w tańczącym świetle ognia. Jego głos był chropawy, niski, a każdy wyraz brzmiał jak szczeknięcie rozkazu.

— Krasnoludy są osłabione — zaczął, nie bawiąc się w wstępy. — Wiemy to po ostatniej bitwie. Stracili swoich dowódców, a morale sięgnęło ziemi. Teraz jest czas, by uderzyć… ale nie mieczem.

Oparł się o stół, nachylając się nieco nad mapą, jakby chciał zagarnąć ją tylko dla siebie. W oczach błyszczała wilcza natura, instynkt łowcy, dzięki któremu dostrzegał więcej niż inni.

— Po co rozlewać naszą krew? Twierdza może należeć do nas bez jednego trupa. Wystarczy pokazać siłę. Wystarczy… zasiać chaos. — Przerwał na moment, pozwalając, by jego słowa zapadły w umysły zebranych.

Wyprostował się i wskazał na miejsce, gdzie krasnoludzka twierdza dominowała nad okolicą.

— Pod ich mury wyślemy posła. Niech widzą naszą potęgę, nasze sztandary. Niech poczują nasz oddech na karku. Zaproponujemy im wybór. Albo otworzą bramy, albo znajdą się w potrzasku. A kiedy wprowadzą nas do środka, zmienimy zasady gry. Wprowadzimy nasze prawo. Prawo chaosu. Ich tradycje? Ich hierarchie? Rozpadną się w proch pod waszymi stopami.

Usta wygięły się w drapieżnym uśmiechu odsłaniając ostre zęby.

— Nie będziemy działać siłą, a przez dominację. Przejmiemy nie tylko ich mury, lecz także umysły. Krasnoludy będą nam służyć. Nie wiedząc nawet, kiedy to się stanie, znajdą się pod sztandarami Jasnej.

Spojrzał na Jasną, a potem na zgromadzonych wodzów.

— To nasze najlepsze wyjście. Siła i potęga bez strat. A jeśli odrzucą propozycję? Cóż… wtedy wasze młoty i miecze zrobią swoje. Ale najpierw pokażmy, że jesteśmy czymś więcej niż tylko wojownikami. Jesteśmy przyszłością.

Usiadł z powrotem, cicho jak cień. Wilk w ludzkiej skórze, który właśnie wskazał reszcie watahy nowe tropy.

Niosący Ciemność podniósł się z miejsca powoli, jakby pod ciężarem własnych myśli. Jego czarna zbroja połyskiwała w świetle ognia, a cień, który rzucał, zdawał się ciemniejszy niż mrok w kątach namiotu. Gdy odezwał się, głos miał głęboki, lecz nie krzykliwy — przypominał głuchy dźwięk zamykających się żelaznych wrót.

— Krasnoludy. — To jedno słowo wypluł jak przekleństwo. — Myślicie, że poddadzą się bez walki? Są uparci, zawzięci. Zamkną się w swojej twierdzy i będą czekać, aż zgłodniejemy pod murami. To ich sposób. Ale my mamy swój.

Zrobił krok w stronę mapy, a jego zbroja lekko zabrzęczała.

— Nie prosimy o otwarte bramy. My je wyważamy. Przez setki lat krasnoludy uważały się za panów podziemi. Czas pokazać im, że nad ziemią nie ma miejsca na ich rządy. Wchodzimy tam z ogniem i stalą. Ich bogactwa staną się naszymi, a ich twierdza naszym symbolem.

Jego spojrzenie omiotło zgromadzonych. W oczach płonęła determinacja podszyta czymś głębszym — może dumą, może gniewem, którego nie sposób ugasić.

— Moi czarni rycerze mogą to zrobić. Są gotowi. Zajmiemy twierdzę, obsadzimy ją i utrzymamy. Nie będziemy ich przekonywać. Ich śmierć przekona resztę świata, że Północne Świty nie pytają o pozwolenie czy zgodę.

Przerwał, jakby chcąc dać słowom czas, by uderzyły we wszystkich. Opuścił lekko głowę, patrząc na zgromadzonych spode łba. W spojrzeniu pojawił się cień nostalgii.

— Światłomrok zrobiłby to samo — powiedział nagle, ciszej. — On wiedział, co znaczy siła. Pamiętajcie, że to jego imię wzbudzało strach, nim upadł. Walka to nasza natura. Nie uciekajmy od niej.

Wrócił na miejsce, odrzucając spojrzenia, które mogły szukać w nim słabości. W jego postawie było coś nieustępliwego, coś mrocznego, jakby w sercu nosił cały ciężar przeszłości.

Po twarzy Jasnej przebiegł grymas. Pamięć upadku lorda i odejście Nocnej Zorzy nadal było żywe w jej pamięci.

Wielokrotnie zastanawiała się, czy wygnanie siostry było dobrym posunięciem.

Odpędziła jednak te myśli i zwracając wzrok na pozostałych, trzech wodzów, odezwała się w ich kierunku.

— A co wy myślicie? Jak byście działali? Co zrobili?

Knut, szczupły i cichy jak cień, poruszył się na swoim miejscu, metalowa maska w kształcie ptasiego dzioba połyskiwała w świetle. Gdy przemówił, jego głos był stłumiony i przypominał syk węża. Niezbyt głośny, ale niosący się po namiocie jak szept ostrza.

— Wojna to krzyk. Zgiełk. Chaos. A w chaosie zyskują ci, którzy umieją słuchać ciszy. — Nachylił się do przodu, jakby dzielił się tajemnicą. — Krasnoludy to proste stworzenia, honorowe i uparte. Wystarczy ich oszukać, zwabić, dać poczuć przewagę. Niech sami otworzą bramy. A potem? — Jego głos stał się jeszcze cichszy. — Potem zrobimy swoje, zanim się zorientują co ich spotkało.

Spojrzał na Niosącego Ciemność unosząc lekko brodę, jakby go wyzywał.

— Ogień i miecz to sprawa zbyt prosta. Ja wolę ostrze wbite po cichu w plecy.

Garruk zaśmiał się głośno, aż płomień w palenisku zadrżał, jakby chciał uciec. Jego szeroka pierś unosiła się i opadała, gdy mówił, a czerwona farba na jego hełmie zdawała się lśnić bardziej.

— Gadasz jak stara baba, Knut. Ostrze w plecy? Śmiechu warte. Krasnoludy nie zrozumieją, że są pokonane, dopóki nie zobaczą swoich trupów leżących we krwi. — Uderzył pięścią w stół, aż jeden z bukłaków się przewrócił. — Chcesz ich oszukać? Powodzenia. Ja wolę po prostu ich pozabijać. To szybkie, proste i skuteczne.

Obrócił się do Niosącego Ciemność i z uznaniem skinął głową.

— Zgadzam się z wodzem Niosącym. Wejdźmy tam, wyrżnijmy co się rusza, i weźmy co się da. Po co marnować czas na czczą gadaninę?

Dargus, siedzący z wyprostowaną postawą, jakby ciągle był na paradzie, tylko westchnął. Jego spiżowa zbroja zachrobotała lekko.

— Zgoda, Garruk, krew ma swój urok, ale bogactwa? One mają smak, który lepszy jest na chłodno. — Przesunął wzrokiem po mapie, a jego palec zatrzymał się na twierdzy. — Wejście siłą to szybki zysk, ale co dalej? Twierdza zniszczona, a krasnoludy rozbite. Czy z nich coś wtedy wyciągniemy? Co zyskamy?

Zastukał palcami o blat stołu, jakby mierzył tempo rozmowy.

— Knucie ma swoje plusy, ale czy krasnoludy w ogóle dadzą się przekonać? To twardogłowe skurczybyki z tysiącami lat tradycji. Powiedzcie mi tylko jedno, czy zostajemy za murem? Mnie to jedno. Ale pamiętajcie, że chcę mieć swój kawałek łupu. Bez znaczenia, w jaki sposób go zdobędziemy.

Garruk zaśmiał się głośno:

— Jasne, że chcesz swój kawałek, Dargus. Tylko pamiętaj, że jak wbijesz się w układy Knuta, to dostaniesz raczej ochłapy, a nie łupy!

Knut zmrużył oczy pod maską:

— Czasami ochłapy wystarczą, Garruk. Zwłaszcza, gdy zyskujesz władzę nad tym, co zostanie.

Jasna spojrzała na każdego z nich, jej twarz była nieruchoma jak posąg, ale w oczach palił się ogień decyzji, która jeszcze nie zapadła. Napięcie w namiocie rosło, niczym powietrze przed burzą. Pytanie Dargusa o pozostanie za murami miało sens.

Zmiana stylu życia z koczowniczego na osiadły mogła dramatycznie wpłynąć na niektórych członków klanu.

Atmosfera w namiocie zgęstniała, jakby oddechy zgromadzonych wypełniły przestrzeń ciężarem słów, które źle wypowiedziane, mogłyby być fatalne w skutkach.

Jasna wstała, unosząc rękę w geście nakazu ciszy. Jej głos, choć spokojny, miał w sobie siłę, która mogła uspokajać burze.

— Wystarczy! — Spojrzała na zebranych, a jej oczy były jak rozżarzone węgle. — Myślicie, że to proste? Że można to rozwiązać jednym ciosem miecza lub jednym, wyszeptanym kłamstwem?

Jej spojrzenie przesunęło się na Knuta, potem na Garruka, wreszcie na Dargusa.

— Każdy z was ma swoje racje, ale to ja muszę spojrzeć dalej. Co stanie się z naszymi ludźmi? Co z naszymi klanami, jeśli wybierzemy źle? Jak ludzie przyjmą życie za murami? Ilu będzie chciało zostać na Pustkowiach?

Zatrzymała wzrok na Niosącym Ciemność.

— A ty, bracie, czy zdajesz sobie sprawę, co znaczy władza nad twierdzą? Czy chcesz ją utrzymać dla klanów, czy dla siebie?

Jej głos zadrżał, ale nie ze strachu, lecz z gniewu i frustracji.

Mroczny Dzień, dotychczas milczący, podniósł się z miejsca. Przesunął dłonią po swej brodzie, jego wilcze oczy spoglądały na zgromadzonych z dziwną mieszaniną spokoju i dzikiej energii.

— Historia uczy nas, że władza to miecz obosieczny — powiedział cicho, a jego słowa wydawały się pomrukiem, który jednak przeniknął wszystkich. — Krasnoludy nie są jak my. Są cierpliwe i głębokie jak ich kopalnie. Możemy ich pokonać, ale pytanie brzmi: co wtedy? Czy nasz klan zyska, czy straci, biegnąc za bogactwem, które szybko może stać się przekleństwem?

Zerknął na Jasną.

— Jest pewna stara opowieść — zaczął, a jego głos przybrał głębszy ton. — O wilku, który polował na jelenia. Gonił go przez dni, przez noce, aż w końcu dopadł zdobyczy. Ale gdy zatopił kły, okazało się, że jeleń był chory, a uciekał dlatego, żeby odciągnąć go od stada. Wilk umarł kilka dni później.

Spojrzał na Niosącego Ciemność.

— Czasem to, co wygląda na bogactwo, jest pułapką. Czy tego właśnie chcemy dla naszych ludzi?

Niosący Ciemność wstał gwałtownie, aż zydel zaskrzypiał, a jego czarna zbroja zadudniła jak grzmot.

— Twoje opowieści, bracie, mogą iść w demony! — warknął, a w jego głosie była złość, która maskowała coś głębszego. — Ty i Jasna możecie siedzieć tutaj i rozprawiać o mądrości, ale ja wiem, co to znaczy patrzeć na krasnoludzkie szeregi, które rosną z każdą chwilą, jakby same kamienie rodziły kolejnych wojowników! Wiem, jak brzmią nasze miecze łamane pod ich młotami i jak ziemia nasiąka krwią — naszą krwią!

Spojrzał na Jasną, w jego oczach błysnął cień.

— Władza nad twierdzą to nie luksus. To konieczność. Jeśli jej nie weźmiemy, stracimy szacunek klanów. Czy tego chcesz, Jasna? Żeby wszyscy myśleli, że Północne Świty stały się miękkie?

Zniżył głos, nachylając się nad stołem.

— Jeśli wy nie macie odwagi, ja ją mam. Ja i moi rycerze zajmiemy twierdzę. Dla klanu. Ale pamiętaj, Jasna, że jeśli mnie powstrzymasz, każdy kto zginie, obciąży twoje sumienie.

Jasna zacisnęła dłonie na krawędzi stołu, pochylając się naprzód.

— Zdaje się, że zapomniałeś, kto tu dowodzi — powiedziała głosem zimnym niczym stal. — Twój gniew nie robi na mnie wrażenia. Pamiętaj, że wszyscy jak tu jesteśmy, walczyliśmy z pokuraczami nie raz. Jeśli postanowię, że idziemy na układ, to ty i twoi, czarni rycerze będziecie mi bezwarunkowo posłuszni. Wspomnij co spotkało Nocną Zorzę.

Mroczny Dzień zacisnął zęby i zmełł w ustach przekleństwo.

— Sojusze to krucha i delikatna sprawa bracie. Weź pod uwagę, że nie chcemy z krasnoludami równorzędnego układu. Nie weźmiemy ich w nasze szeregi jako podległego klanu. My chcemy wykorzystać zasoby znajdujące się w twierdzy, a krasnoludy są jednym z takich właśnie zasobów.

Napięcie w namiocie wzrosło jeszcze bardziej, osiadając na barkach uczestników narady niczym ołowiany płaszcz. Wodzowie milczeli, obserwując wymianę zdań, jakby sami nie wiedzieli, na kogo spojrzeć — czy na władczynię, czy na jej brata.

Jasna siedziała na swoim miejscu, wzrok miała skupiony na mapach. Niosący Ciemność patrzył na nią twardo, jeszcze nie gotowy do oddania pola.

W tej chwili Mroczny Dzień uniósł się, choć jego ruch był powolny, wręcz ospały.

— Krasnoludy nie są łatwe do złamania siłą — powiedział cicho, ale słowa jego miały swój ciężar. — Nie bez powodu ich twierdze tak długo przetrwały. Są cierpliwe, dobrze uzbrojone i mają swoje maszyny, o których opowieści krążą po całym świecie.

Spojrzał po obecnych, jego oczy były zimne jak księżycowe światło.

— Ale mają też słabe punkty. Jak każdy mur, potrzebują fundamentów, które można naruszyć, aby zawalić całość. Nie musimy uderzać mieczem. Możemy znaleźć inną drogę. Kilku ich przywódców zginęło z naszej ręki w niedalekiej przeszłości. To na pewno źle wpłynęło na ich morale.

Jego słowa zawisły w powietrzu. Nikt nie wiedział, czy to tylko słowa czy konkretna strategia.

— Rozważmy dwie opcje — ciągnął dalej, spoglądając na Jasną, ale też na wszystkich zgromadzonych. — Albo przekonujemy ich do otwarcia bram, oferując im coś, czego potrzebują. Myślę, że najlepsza będzie obietnica bezpieczeństwa. Musimy im pokazać, że współpraca jest dla nich bardziej opłacalna niż obrona przed nami.

Przerwał na chwilę, dając każdemu czas na zrozumienie tego, co powiedział.

— Albo… — kontynuował, tym razem jego głos nabrał ciemniejszego tonu — decydujemy się na zdobycie twierdzy siłą. Ale tu nie ma miejsca na błędy. Twierdza nie jest zwykłym bastionem. To skarbnica broni, machin i oporu. Legendy mówią, że niewiele krasnoludzkich twierdz padło, a jeśli już, to były wkrótce odbijane przez ich pobratymców.

Zamilkł na chwilę, patrząc na zebranych, jakby sam był zaniepokojony.

— Jeśli wybieramy walkę, musimy być gotowi na poświęcenie. Na stratę. Ale jeśli zdecydujemy się na rozmowy, musimy działać szybko, zanim ich morale się odbuduje. Wojna jest zawsze grą na czas i na argumenty.

Napięcie w namiocie osiągnęło szczyt.

Jasna przygryzła wargę, zastanawiając się nad jego słowami. Zauważyła, że Mroczny Dzień przedstawia jej wybór, ale bez jednoznacznej presji.

Niosący Ciemność był wyraźnie niespokojny.

— Argumenty? Jakie argumenty możemy zaproponować krasnoludom? — wtrącił się, jego głos był twardy i pełen niedowierzania. — Żadne słowa nie zatrzymają ich młotów! Jeśli jesteśmy słabi, to nas zmiażdżą!

— Spokojnie, bracie — odparł Mroczny Dzień, patrząc na niego. — Krasnoludy to nie tylko młoty. To istoty z tradycją, z historią, z własnymi słabościami. Wystarczy im pokazać, że współpraca przyniesie im więcej niż opór.

Jasna uniosła rękę, chcąc przejąć kontrolę nad rosnącym napięciem.

— Więc jakie są nasze konkretne szanse? — zapytała, jej głos zabrzmiał ostrzej. — Co proponujemy im jako zachętę? Jak sprawimy, żeby otworzyli nam bramy bez konieczności bitwy?

Mroczny Dzień skinął głową.

— To jest droga, którą warto zbadać. Musimy znaleźć ich słabe punkty, ich potrzeby. Może to złoto, może ziemia, może strach przed czymś większym od nas. Ale jedno jest pewne, czas działa na naszą niekorzyść. Musimy działać szybko i skutecznie.

Głos Mrocznego Dnia opadł, a w namiocie zapadła cisza. Rozmówcy spoglądali po sobie, zdając sobie sprawę, że zbliżają się do momentu, w którym decyzje muszą zostać podjęte.

Emocje były na wyciągnięcie ręki. Jasna poczuła, że wybór stanie się jej ciężarem, ale była pewna jednego, czas ucieka, a każda, podjęta decyzja będzie miała swoją cenę.

Słowa Mrocznego Dnia, Niosącego Ciemność i innych wodzów unosiły się jak dym nad ogniskiem. Zgromadzeni czuli ciężar decyzji, choć każda próba sformułowania ostatecznego planu przypominała próbę przeprawy przez błotniste, pełne niebezpieczeństw mokradła.

Jasna ponownie podniosła rękę, wyciszając szelest płomieni i napięte szepty obecnych.

— Nie będziemy marnować czasu na niepewne manewry — powiedziała spokojnym, twardym głosem. — Atak siłowy byłby zbyt kosztowny i zbyt ryzykowny. Twierdza krasnoludów jest dobrze ufortyfikowana, a ich machiny obronne nie należą do słabych. Wartość ich obrony jest zbyt wysoka, byśmy mogli sobie na to pozwolić.

Przerwała na chwilę, aby wszyscy mogli przemyśleć jej słowa.

— Przejmiemy twierdzę metodą podstępu i negocjacji. Krasnoludy mają swoje słabości, a my je wykorzystamy. Musimy skupić się na wywarciu presji, zbudowaniu sojuszy i zasianiu w ich umysłach wątpliwości co do własnej sytuacji. Niech uwierzą, że współpraca z nami jest dla nich korzystniejsza niż opór.

Mówiła powoli, rzeczowo, a każdy wyraz przebijał się przez napięcie, które panowało w namiocie.

— Otworzymy bramy bez krwi — kontynuowała. — Nie będziemy bawić się w wojenny młyn, gdzie wojownicy giną na polu bitwy. Zamiast tego zasiejemy ziarno niepewności i rozłamu w ich szeregach. Przekonamy ich, że przystąpienie do naszego sojuszu jest ich najlepszą szansą na przetrwanie.

Popatrzyła na zebranych wodzów, próbując odczytać ich reakcje. Niektórzy spoglądali z nieufnością, inni wyglądali na zadowolonych, choć wszyscy wiedzieli, że to rozwiązanie wymaga zarówno cierpliwości, jak i precyzyjnej gry politycznej.

— Mroczny Dzień, twoje sugestie i doświadczenie będą teraz naszym fundamentem. Musimy działać szybko, by uzyskać przewagę i przygotować odpowiednie argumenty. Niosący Ciemność, twoja siła i gotowość do działania będą kluczowe w przypadku, gdyby nasze wysiłki na poziomie przekonywania nie przyniosły efektu.

Oddech Jasnej był ciężki, a jej głos jeszcze bardziej stanowczy, jakby zamykała wszelkie dalsze dyskusje.

— Nie będziemy przelewać naszej krwi, jeśli można tego uniknąć. Ale jeśli krasnoludy będą zbyt uparte, to zburzymy ich bramy. Decyzja została podjęta. Wybieram strategię przejęcia twierdzy przez podstęp. Niech każdy wraca do swoich ludzi z tym planem.

Przerwała na chwilę. Po jej słowach zapadła cisza, taka ciężka, że aż wydawała się przytłaczająca.

— Narada zakończona. Przygotujcie się na to, co nadchodzi — dodała jeszcze, prostując się.

Strategia podstępu, manipulacji i cierpliwości miała swoje ryzyko, ale teraz była jedynym sensownym wyborem.

Jasna patrzyła w płomienie ogniska, czując ciężar decyzji spoczywający na jej barkach.

— Szkoda Nocna Zorzo, że cię tu nie ma — szepnęła.

ROZDZIAŁ II ⟁⩚⟁

Wysoko wśród szczytów drzew, skrzydła czarnego kruka przecinały lodowaty wiatr. Ptasi lot był pewny, kierowany instynktem lub czymś więcej, a jego sylwetka rysowała się ostro na tle bladego nieba, gdzie słońce ledwie przebijało się przez warstwę ołowianych chmur. Z wysokości widoczne były rozległe doliny, poprzecinane łańcuchami skalnych grzbietów, które stopniowo przechodziły w jałowe, poszarpane pustkowia.

Złowrogie i nieprzystępne góry, wyznaczały granicę cywilizacji. To tutaj, na ich krawędzi, stała warownia, ostatni bastion krasnoludzkiego oporu przed bezkresem Północnych Pustkowi. Z oddali zdawała się niemal częścią krajobrazu, gdzie ciemnoszare mury i baszty zlewały się z otaczającymi skałami. Twierdza z zewnątrz wyglądała na niewielką, ale jej prawdziwa siła kryła się pod skałami góry. Jej konstrukcja świadczyła o nieugiętej woli i kunszcie budowniczych. Każdy kamień zdawał się opowiadać historię uporu, walki i przetrwania.

Mimo swojego osamotnienia, bastion nie sprawiał wrażenia zaniedbanego. Blanki były strzeżone, szczeliny strzelnicze gotowe na przyjęcie kuszników, a kamienna brama, wzmocniona metalowymi okuciami, wydawała się nie do sforsowania. Mury jednak skrzętnie ukrywały to, co działo się w środku. Chorągwie zdobiące baszty wisiały zbyt spokojnie, wiatr ich nie szarpał, jakby nawet on czuł zmiany zachodzące w umysłach mieszkańców. Zbroje kilku krasnoludzkich wojowników patrolujących blanki były naznaczone śladami bitew. Niektóre ledwie prowizorycznie naprawione, inne wciąż nosiły ślady krwi, a być może rdzy, której nie udało się do końca usunąć. Twarze wojowników były markotne.

Kruk zniżył lot, szybując nad blankami. Krasnoludzcy strażnicy śledzili go czujnym wzrokiem, jakby pojedynczy ptak niósł jakieś przeczucie złego omenu, ale nie reagowali. Skrzydła kruka przecięły powietrze raz jeszcze, a on przemknął przez otwartą bramę wewnętrznego dziedzińca. Panował tutaj porządek, krasnoludy poruszały się wzdłuż magazynów i warsztatów, gdzie przygotowywano zapasy i naprawiano wojskowy sprzęt. Na środku placu ustawiono stojaki z bronią, a strażnicy, zmieniając warty, wymieniali między sobą ciche uwagi.

Ptak wzniósł się jeszcze raz i zbliżył do jednego z okien wyższej wieży. Jego płynny ruch wprowadził kontrast do powagi otoczenia, gdy skrzydła zamigotały w ostatnim promieniu słońca. Wślizgnął się przez szczelinę okna, typową dla krasnoludzkich budowli, przynosząc ze sobą lodowaty powiew. Tu zatrzepotał skrzydłami chwytając się pazurami wystającej u powały belki. Przekrzywił głowę czujnie obserwując.

Wewnątrz przestronnej komnaty, której wysokie sklepienie wspierały masywne, rzeźbione kolumny, czuć było majestat i ciężar tysiącleci. Ściany, wykute w litej skale, pokrywały reliefy przedstawiające najważniejsze wydarzenia z historii krasnoludzkich klanów. Głębokie, żłobione runy, wyciosane rękami mistrzów kamieniarskich, lśniły blaskiem niebieskawego luminatu w świetle zawieszonych wysoko lamp olejnych w kształcie mosiężnych smoków.

W sercu tej monumentalnej przestrzeni znajdował się prostokątny stół zgromadzenia, wyrzeźbiony z jednego kawałka czarnego bazaltu. Jego krawędzie zdobiły inskrypcje w pradawnej krasnoludzkiej mowie, a na środku leżała ciężka mapa, pokryta wyraźnymi, runicznymi znakami, wyznaczającymi nie tylko granice z Północnymi Pustkowiami, ale i strategiczne punkty, których utrzymanie było kluczowe dla obrony twierdzy. Były na niej widoczne również miejsca, gdzie krasnoludzkie wojska stoczyły bitwy z wojownikami pustkowi.

Wokół stołu stali i siedzieli krasnoludzcy dostojnicy, ich ciemne, szorstkie szaty wyszywane były dyskretnymi złotymi nićmi, a splecione w warkocze brody opadały na misternie zdobione napierśniki. W powietrzu unosiła się woń oleju z lamp, mieszająca się z ledwie wyczuwalnym aromatem kadzidła dodającym, zdawać by się mogło, powagi obradom.

Ciężkie, rzeźbione krzesła, każde inne, odzwierciedlały status i rodowe dziedzictwo ich właścicieli. Siedzieli na nich najstarsi i najbardziej szanowani z brodami tak długimi, że spoczywały na ich kolanach. W ich oczach czaiła się męcząca świadomość wyzwań, które piętrzyły się przed mieszkańcami twierdzy.

U stóp jednej z kolumn ustawiono solidny pulpit z uchwytem na zwój pergaminu, na którym krasnoludzki skryba notował każde słowo debaty. Pióro jego stalówki, maczane w atramencie o odcieniu głębokiego błękitu, skrzypiało miarowo, wyznaczając rytm tego zgromadzenia.

Dyskusja, choć jeszcze się nie zaczęła, wisiała w powietrzu niczym ostrze, gotowe przeciąć ciszę.

Wokół stołu zajęło miejsca ośmioro krasnoludów, zajmując zgodnie z tradycją miejsca odpowiadające ich funkcjom i klanowemu etosowi.

Każde z nich położyło dłonie na blacie stołu dając sygnał gotowości na rozpoczęcie dyskusji.

Troskar Rynar zasiadł dokładnie naprzeciw wejścia, na najbardziej eksponowanym miejscu zachodniej części stołu, które przynależało przewodniczącemu rady. Jego krzesło, masywne i bogato rzeźbione, zdobione było srebrnymi detalami symbolizującymi władzę i odpowiedzialność. Troskar siedział wyprostowany, z brodą skrupulatnie splecioną w dwa grube warkocze, których końce spoczywały na jego piersi. W jednej ręce obracał pierścień zdobiony onyksowym kamieniem, a jego wzrok, skupiony na mapie, zdradzał pewną teatralność. Lubił takie chwile, pełne ciszy przed jego własnym przemówieniem.

Po jego prawej stronie znajdował się Tuskr Twardogród, wyraźnie zrelaksowany, choć jego oczy, bystre jak u sokoła, uważnie omiatały zgromadzonych. Krzesło Tuskra było mniej zdobne niż przewodniczącego, ale jego proste i solidne linie zdawały się odzwierciedlać pewność siebie swojego właściciela. Jego dłonie, złożone na stole, były niemal nienaturalnie spokojne, jakby celowo starał się nie zdradzić nerwowości.

Po lewej stronie Troskara siedziała Zielisza Jodłogród, jedyna z obecnych, której twarz nie była przesłonięta brodą. Jej krzesło było delikatniejsze, wykonane z ciemnego orzecha, z wplecionymi w oparcie motywami liści i ziół, które były hołdem dla jej zielarskiej wiedzy. Zielisza miała na sobie prostą, zieloną szatę, na której złote nici układały się w subtelne runy ochronne. Siedziała wyprostowana, z dłońmi złożonymi przed sobą, a jej spokojne spojrzenie wydawało się omiatać nie tyle twarze, co nastroje współklanowców.

Na prawo od Tuskra Twardogróda miejsce zajmował Klosk Baldorgór, opierając się niedbale na oparciu swojego krzesła. Jego siedzisko, choć solidne, nosiło ślady wielokrotnych napraw, podobnie jak jego tunika, poplamiona sadzą i tłuszczem. Klosk był krasnoludem, który zdawał się wiecznie rozkojarzony, jakby nawet teraz jego myśli dryfowały ku jakiejś kolejnej wynalazczej idei. Jedną ręką bębnił o blat stołu, drugą co chwilę sięgał do kieszeni, gdzie ukryty mechanizm cicho stukał w rytm jego palców.

Po przeciwległej stronie zasiadł Mentorg Żelazny, na ciężkim, surowym krześle pozbawionym zdobień. Sam Mentorg, z prostym miedzianym pierścieniem spinającym jego brodę, zdawał się równie surowy i nieprzejednany co jego siedzisko. Siedział wyprostowany, z rękami splecionymi na piersi, a jego spojrzenie, jak ostrze topora, przecinało ciszę w komnacie.

Po prawej stronie Mentorga, blisko rogu stołu, miejsce zajmował Bosrak Kamienisty, który choć drobniejszy od pozostałych krasnoludów, zdawał się być istną skarbnicą prastarej wiedzy. Jego krzesło, bogato zdobione runami, symbolizowało jego funkcję jako strażnika prawa i tradycji. Bosrak siedział z lekko pochyloną głową, jakby wsłuchiwał się w echo przeszłości odbijające się od ścian komnaty.

Po lewej stronie Mentorga znajdował się Braunig Mrocznołom. Jego krzesło, podobnie jak on sam, emanowało mroczną powagą. Ciemne drewno połyskiwało w świetle lamp, a runy na jego oparciu zdawały się układać w tajemne symbole. Braunig, z twarzą schowaną w cieniu rzucanym przez jego ogromną, czarną brodę, siedział nieruchomo. Wydawało się, że milcząco waży każdą myśl, zanim przekształci ją w słowa.

Na honorowym miejscu przy krótszym boku stołu siedział Hołomir Długobrody, najstarszy z obecnych. Jego krzesło, pokryte złotymi nitami, odznaczało się prostotą, ale i solidnością.

Hołomir, z brodą splecioną w dziesiątki cienkich warkoczy, wyglądał jak żywa kronika, symbol stabilności wśród burzliwych krasnoludzkich narad. Jego dłonie spoczywały na stole, a wzrok wędrował od jednego do drugiego rozmówcy, jakby starał się wyczytać, co kryją ich serca.

Każde miejsce, każda sylwetka i każdy detal opowiadały historię. Krasnoludy, choć spajała ich wspólna tradycja i klanowa lojalność, nie były jednomyślne. Cisza wokół stołu trwała, wkrótce miały paść słowa, które rozgrzeją tę kamienną salę jak żar kuźni.

Wysoka sala narad wypełniła się odgłosem chrząknięć i ciężkich oddechów, gdy Troskar Rynar wstał ze swojego miejsca. Oparł dłonie na krawędzi stołu, jakby chciał poczuć solidność kamienia pod palcami i wciągnął powietrze głęboko w płuca. Gdy przemówił, jego głos był mocny, choć przesiąknięty patosem, jak gdyby każde słowo ważyło więcej, niż mogło unieść.

— Bracia i siostry! Nasze mury, chwała im, stoją dumnie od pokoleń. Nie skruszył ich czas, nie złamał najazd wroga, nie tknęło ich szaleństwo. Ale dziś stajemy przed decyzją, która nie jest łatwa, lecz konieczna. Chaos stoi u bram, bezlitosny, okrutny, ale oferujący nam wybór. Wojna lub pokój. Życie lub śmierć.

Jego słowa zawisły w powietrzu jak gęsty dym z pochodni. Kilku krasnoludów wymieniło szybkie spojrzenia. Mentorg Żelazny, który dotąd siedział w ciszy, opierając łokcie na blacie, odchylił się w swoim krześle i uśmiechnął się krzywo. Jego napięte mięśnie zdradzały gniew, który w nim buzował.

— Krasnoludy od gadania nie wzniosły jeszcze żadnego muru — rzucił sucho, przeczesując palcami wąsy, jakby odgarniał ich nadmiar z drogi kolejnej riposty. — Zresztą, Rynar, twoje mowy przypominają tę mapę na stole. Pełno na niej pięknych znaków, ale wciąż musisz przejść przez góry, jeśli chcesz coś osiągnąć.

Kilka niskich, gardłowych śmiechów rozbrzmiało wokół stołu.

— Pokój? — warknął, ledwo hamując złość. — To nie jest pokój, Rynarze. To kapitulacja. Oni wycierają nasze nazwiska z runicznych tablic, wymazują nasze rody z pamięci. Młody Grzmotsen czy Spodgórny nie zginęli po to, byśmy teraz klękali przed tym plugastwem!

Troskar zmarszczył brwi, wyprostował się i uniósł dłoń w uspokajającym geście.

— Twoja szczerość, Mentorgu, jest jak zawsze… niezawodna. Ale ja nie mówię o murach, które budujemy z kamienia. Mówię o murach w naszych sercach, które mogą nas zaślepić przed tym, co jest naprawdę ważne. Grzmotsen zginął — wtrącił Tuskr Twardogród, pochylając się do przodu i opierając dłonie na stole — właśnie dlatego, że nasz upór i twoje idee honoru były ważniejsze od życia. Ile jeszcze młodych krasnoludów ma zginąć w imię twojej dumy, Mentorgu?

Wspomniany krasnolud wstał, jakby ten komentarz był wyzwaniem. Uderzył dłonią w stół z siłą, która odzwierciedlała jego charakter. Echo rozeszło się po sali.

— Kamień, a nie serce, trzyma chaos za murami. Chaos nie ma miejsca wśród nas. Ani w naszych murach, ani w naszych głowach! Wpuszczenie ich tu to jak zaproszenie wilków na ucztę i proszenie, by się powstrzymały. Dzielni wojowie zginęli, by nasze nazwiska nie stały się synonimem tchórzostwa!

Tym razem cisza w sali była bardziej napięta. Bosrak Kamienisty pokiwał głową w milczącym poparciu, podczas gdy Zielisza Jodłogród uniosła dłoń, jakby chciała wtrącić coś uspokajającego. Jej twarz, mimo braku brody, zdradzała charakter typowy dla krasnoludów, czyli upór i doświadczenie.

— Proszę was, panowie — powiedziała stanowczym, lecz łagodnym tonem. — Czy możemy choć raz odłożyć emocje na bok? Chaos nie przychodzi z pustymi rękami. Jeśli ich wpuścimy, możemy zyskać czas na odbudowę naszych sił, na przygotowanie się na prawdziwe starcie. Kim są naprawdę, sprawdzimy z czasem.

Tuskr Twardogród nachylił się w stronę stołu, jego spojrzenie błyszczało mieszanką wyrachowania i fascynacji konfliktem, który się rodził.

— Zyskać czas? — przerwał jej Bosrak Kamienisty, siedzący po drugiej stronie stołu. — A co stracimy? Godność? Tożsamość? A może wszystko, co pozostawili nam nasi przodkowie? Wpuszczenie ich to nie pokój, Zieliszo, to tylko inny sposób na przegraną.

— Nie przesadzaj, Bosraku. Chaos nie zaleje nas w jeden dzień. Wpuścimy ich, zyskamy czas. A potem, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, pozbędziemy się ich podstępem.

— Podstępem?! — wykrzyknął Braunig Mrocznołom, który dotąd milczał, przypatrując się rozmowie z cieniem nieodgadnionego uśmiechu. — Podstęp to broń słabych. Krasnoludy walczą w otwartym polu, z toporem w rękach i pieśnią na ustach. Jeśli zapomnicie o tym, czym jest nasza siła, już jesteście zgubieni. Jeżeli się boicie, już jesteście niewolnikami.

Hołomir Długobrody, który dotąd słuchał w ciszy, uniósł wzrok znad mapy. Jego głos był spokojny, niemal ojcowski.

— Wojna zawsze niesie ofiary. Ale pamiętajcie, że nie tylko o życie tu chodzi. Jeśli zginą ci, którzy nas bronią, kto zadba o przyszłość naszej twierdzy? Czy naprawdę musimy wybierać między honorem a przetrwaniem?

— Tak, musimy! — warknął Mentorg, wskazując Hołomira palcem. — Bo bez honoru przetrwanie nie ma sensu!

— A co z rodzinami? — dodała Zielisza, patrząc po zgromadzonych. — Co z dziećmi, które będą płacić cenę za nasze decyzje?

— Lepiej, żeby płaciły cenę za nasze decyzje, niż za nasz brak decyzji — podsumował Bosrak, uderzając dłonią w stół.

Rozmowa zaczęła zamieniać się w chaos. Głosy zlewały się w jedno, aż w końcu Braunig ponownie uniósł rękę, nakazując ciszę.

— Wojna nie pyta o honor ani o strach. Przyjdzie do nas, czy tego chcemy, czy nie — powiedział cicho, ale z mocą. — Pytanie brzmi, czy będziemy gotowi, kiedy nadejdzie.

Na te słowa wszyscy spojrzeli na mapę, gdzie granice twierdzy stykały się z pustkowiami, oznaczone runami chaosu. Decyzja wciąż wisiała w powietrzu.

— Cóż — odezwał się Tuskr z udawaną niedbałością — muszę przyznać, że to wielki dar, widzieć świat w tak prostych barwach. Czarny albo biały, chaos albo porządek, wróg albo przyjaciel. Ale, niestety, świat nie jest tak wygodnie podzielony. Jeśli mamy przetrwać, może powinniśmy zacząć myśleć mniej jak kowale, a bardziej jak kupcy.

— Kupcy? — przerwał mu Bosrak, marszcząc czoło. — Krasnoludy to nie handlarki z bazaru, Tuskrze. Jeśli zaczniesz traktować chaos jak towar, skończysz z ceną, której nie będziesz w stanie zapłacić.

— Każda cena ma swój limit, Kamienisty — odparł Tuskr, uśmiechając się szeroko. — Pytanie brzmi, czy potrafisz go wynegocjować?

Zielisza w końcu wstała, jej spokojny, lecz stanowczy głos wprowadził chwilowy porządek w chaosie dyskusji.

— Moi drodzy, zamiast rzucać słowami jak toporami, może spróbujmy zastanowić się, co naprawdę możemy zyskać lub stracić. Pamiętajmy, że każdy z tych ludzi — nawet, jeśli skażony chaosem — ma w sobie cień dawnego życia.

— Cień — warknął Mentorg — to dobre słowo. Bo z tego cienia zawsze wyłazi ciemność.

Gdy wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, Braunig uniósł dłoń, dając znak do ciszy.

— Chaos… — zaczął cicho, ledwo słyszalnie, ale jego głos przebił się przez gwar. — Nie zawsze przychodzi przez bramy. Czasem wystarczy, że zostanie wprowadzony do serc tych, którzy je otwierają.

Słowa Brauniga wywołały niepokój. Nawet Tuskr zamilkł na chwilę, choć na jego ustach pojawił się cień tajemniczego uśmiechu. W tej ciszy odezwał się Hołomir, powoli i wyważenie.

— Nie jesteśmy tu, by dowieść, kto ma rację. Jesteśmy tu, by rozmawiać, by znaleźć rozwiązanie. Ale najpierw, nim podejmiemy decyzję, musimy odpowiedzieć na jedno pytanie, czym właściwie jest to, czego się boimy? Chaos za murami czy chaos w nas samych?

To pytanie zawisło w powietrzu, ciężkie jak niewypowiedziany wyrok. Wszyscy zgromadzeni ponownie spojrzeli na mapę leżącą na stole, jakby szukali na niej odpowiedzi.

Tuskr Twardogród wygładził dłońmi przód zdobionego kaftana. Jego spojrzenie powędrowało po zebranych, zatrzymując się na chwilę na Mentorgu, który nadal siedział napięty jak struna. Tuskr odchrząknął, przeciągnął dłonią po brodzie i rozpoczął przemowę tonem, który łączył pewność siebie z teatralnym zacięciem.

— Mówicie o honorze, o tradycji, o nieugiętym karku, który niby to ma nas uratować — zaczął, unosząc dłoń, jakby chciał uciszyć niewidzialny tłum. — Ale czy honor i tradycja karmiły wasze dzieci, gdy ostatnia wojna wyczyściła nasze magazyny? Czy nieugięty kark zbuduje nam nowe mury, gdy stare runą? Mówicie o wojnie, jakbyśmy mieli w niej wybór. Ja mówię, niech chaos wejdzie. Nie jako nasz pan, ale jako narzędzie.

Kilku krasnoludów spojrzało na siebie z niepewnością, ale Mentorg tylko cicho parsknął. Tuskr, niewzruszony, kontynuował.

— Wojownicy chaosu mogą być równie użyteczni w walce, jak każda inna siła. Wyobraźcie sobie ich berserkerską furię skierowaną przeciwko naszym wrogom. A gdy się zużyją, gdy przestaną być nam potrzebni, cóż… W historii zawsze znajdzie się miejsce dla przypadków, które kończą się niefortunnie.

Zielisza Jodłogród podniosła wzrok z miejsca, gdzie delikatnie muskała palcami srebrną runę zawieszoną na szyi. Jej ton, gdy zabierała głos, był ciepły, niemal matczyny, jakby chciała ukołysać zgromadzonych do snu.

— Mój drogi Tuskrze, być może zbyt lekko traktujesz życie — zaczęła, rzucając mu pełne dezaprobaty spojrzenie. — Ale nie mogę zaprzeczyć, że chaos, jakkolwiek straszny, nosi w sobie także oznaki zagubienia. Czy nie jest naszym obowiązkiem jako starszyzny ludu pomagać tym, którzy mogą się jeszcze nawrócić? Krasnoludy od wieków znane były z gościnności, z tego, że nie zamykały swoich bram przed potrzebującymi.

— Potrzebującymi? — przerwał jej Bosrak Kamienisty, jego głos brzmiał jak grzmot. — To nie głodni wieśniacy pukają do naszych drzwi, ale krwiożercze bestie!

Zielisza odwróciła się ku niemu, jej twarz pozostała spokojna, choć iskra nerwowości błyszczała w oczach.

— Każde stworzenie, Bosraku, może odnaleźć nową drogę. Może nie wszyscy wojownicy chaosu są straceni? Może w ich sercach tli się jeszcze iskra, którą możemy rozdmuchać, zamiast gasić w mroku.

Zanim Bosrak zdążył odpowiedzieć, głos zabrał Klosk Baldorgór. Jego wyraz twarzy, pozornie obojętny, miał w sobie coś chłodnego, co wzbudzało niepokój. Przesunął palcem po krawędzi stołu, jakby omawiany temat był bardziej eksperymentem niż kwestią życia i śmierci.

— Logika, moi drodzy, logika — powiedział tonem, który mógłby pasować do nauczyciela tłumaczącego coś wyjątkowo opornym uczniom. — Chaos to siła. Nie moralność, nie etyka, a czysta, nieokiełznana energia. Możemy tę energię wchłonąć, pokierować nią, zamiast się jej bać. Tak jak kanały kierują wodą rzeki, jak wiatraki łapią wiatr, tak i my możemy nadać chaosowi formę, która będzie nam służyć.

— Czyli mamy ich „zasymilować”? — zapytał Mentorg z kpiną, kładąc nacisk na ostatnie słowo. — Jak ty to sobie wyobrażasz? Przyjęcie chaosu do twierdzy to jak zaproszenie wilka do owczarni.

Klosk wzruszył ramionami, jakby słowa Mentorga zupełnie go nie obeszły.

— Wilk w owczarni? Być może. Ale to my jesteśmy kowalami tej owczarni. Jeśli znamy wilka, możemy go ujarzmić.

Cisza zapadła na moment, a spojrzenia znów wróciły do Troskara, który jakby czekał na właściwy moment, by wtrącić swoje „mądrości”.

Mentorg Żelazny wstał z miejsca z hukiem, a ciężkie krzesło skrzypnęło, przesuwając się po kamiennej posadzce. Jego twarda, spracowana dłoń opadła na blat stołu, a spojrzenie, ostre jak ostrze topora, przeszyło każdego, kto miał czelność podnieść głos za wpuszczeniem wojowników chaosu.

— Krasnolud to nie pies, by chaosowi rękę podawać! — ryknął, a jego słowa odbiły się echem od ścian sali. — Mówicie o pragmatyzmie, o elastyczności, jakbyśmy byli kupcami handlującymi garnkami, a nie strażnikami naszych przodków! Chaos to chaos. Nie ma w nim sojuszników, nie ma w nim przyjaciół. To żmija, co kąsa, nawet gdy ją karmisz.

Na te słowa z miejsca obok dobiegł głośny, aprobujący pomruk Bosraka Kamienistego. Wstał powoli, jakby ważył każde słowo, a potem, w geście aprobaty, uderzył pięścią w stół.

— Prawisz mądrze, Mentorgu — powiedział głosem jak grzmot. — Bo widzicie, co oni proponują? Zgubę naszej twierdzy, nas samych, naszych rodzin! Już dawno nasi przodkowie spisali prawa, które jasno mówią: murów nie otwieramy przed plugawymi. A kto wpuści truciznę do studni, ten sam niech z niej wodę pije.

— Może prawo wymaga rewizji? — wtrącił Tuskr z przekąsem, ale Bosrak zignorował go, kontynuując.

— Mówicie, że chaos można ujarzmić. Ale kto go ujarzmi? Wy? — Spojrzał na Kloska z wyraźnym politowaniem. — Już widzę, jak chaos przysiada się do waszych stołów, dzieląc się piwem i chlebem. Tyle, że oni nie przyniosą chleba, tylko ogień. I zburzą wszystko, co znamy.

Z miejsca, w którym siedział Braunig Mrocznołom, dobiegł cichy, głęboki głos. Nie podniósł się z miejsca, ale gdy mówił, wszyscy w sali zamilkli.

— Chaos nie dzieli się ogniem — zaczął, a jego słowa brzmiały jak echo dawno zapomnianych pieśni żałobnych. — On jest ogniem. Wpuścicie ich, a nie zauważycie, kiedy płomień rozprzestrzeni się na całą twierdzę. Widziałem już, jak to się kończy.

— Braunig, z całym szacunkiem — rzuciła Zielisza, próbując złagodzić jego ponure słowa. — Ale czy nie wszyscy…

— Nie wszyscy — przerwał jej bez emocji. — Ale wystarczy jeden, który sięgnie po nasze tajemnice, po nasze skarby, po naszą siłę. Chaos nie przychodzi, by dawać. Przybywa, by brać.

Słowa te sprawiły, że sala na chwilę zamarła, jakby ciężar jego tonu położył się na wszystkich obecnych. Nawet Troskar, zawsze gotowy do patetycznego kazania, wydawał się szukać argumentów, które mogłyby przełamać ciszę.

Mentorg znów zabrał głos, jakby zamierzając przypieczętować decyzję.

— Zabili młodego thana Grzmotsena — przypomniał. Jego głos brzmiał teraz bardziej gardłowo. — I zrobiliby to samo z każdym z nas, gdybyśmy tylko stanęli im na drodze. A teraz mamy się kłaniać przed tymi, co depczą nasze tradycje? Nie, powiadam! My, krasnoludy, stoimy twardo jak góry. Nie uginamy kolan przed nikim, a już na pewno nie przed chaosem.

Bosrak znów huknął pięścią w stół, a Braunig powoli pokiwał głową, jakby Mentorg wypowiedział nie tylko jego myśli, ale i to, co od dawna krążyło w sercach starszyzny.

Hołomir Długobrody podniósł się z miejsca powoli, niemal ceremonialnie, a jego długa broda, spleciona w skomplikowane warkocze, spływała mu na pierś niczym szary wodospad. Kiedy mówił, jego głos był spokojny, wyważony, lecz nie pozbawiony autorytetu.

— Bracia i siostry — zaczął, unosząc obie dłonie, jakby chciał uspokoić napiętą atmosferę. — Wysłuchałem obu stron z należnym szacunkiem. Wasze argumenty, choć różne, są nacechowane troską o naszą twierdzę. Nikt z nas nie chce krwi naszych rodaków na tych kamieniach, ale też nikt nie pragnie widzieć chaosu, który zjada nas od środka.

Zamilkł na moment, pozwalając swoim słowom wybrzmieć. Troskar Rynar skinął mu głową z aprobatą, a Tuskr Twardogród rzucił krótkie, nieomal niezauważalne spojrzenie, które zdawało się sygnalizować niewypowiedzianą zgodę.

— Musimy zrozumieć, że każda decyzja niesie ryzyko — kontynuował Hołomir, chodząc wolnym krokiem wokół stołu. — Jeśli zamkniemy bramy, chaos może zebrać siły i zaatakować nas ponownie. Straciliśmy nie tylko młodego thana Grzmotsena. Ilu więcej możemy stracić, jeśli nadejdzie kolejna bitwa? Czy nasze mury wytrzymają? Czy nasi ludzie wytrzymają?

Gdy mówił, na twarzach części rady pojawiły się zamyślone miny. Nawet Bosrak Kamienisty przestał chrząkać gniewnie, jakby próbował przewidzieć rozwój wydarzeń.

— A jeśli otworzymy bramy? — Hołomir zmienił ton, jakby rzucając wyzwanie samemu sobie. — Ryzykujemy zdradę. Ryzykujemy, że chaos zasieje niezgodę w naszych szeregach. Ale czy nie powinniśmy też rozważyć, czy nie jesteśmy w stanie przechytrzyć ich zamiarów? W końcu to my jesteśmy mistrzami taktyki i fortelu. To my jesteśmy mistrzami inżynierii. To u nas są najtęższe głowy.

Mentorg Żelazny parsknął cicho, niemal niezauważalnie, ale Hołomir zdawał się tego nie zauważać.

— Decyzja, którą podejmiemy, musi być chłodna, przemyślana — podkreślił Hołomir, zatrzymując się przy swoim miejscu. — Nie możemy pozwolić, by kierowały nami gniew czy strach. Jesteśmy krasnoludami, strażnikami tradycji, ale też strategami. Musimy rozważyć ryzyko i wybrać ścieżkę, która pozwoli nam przetrwać.

Zielisza skinęła głową, jakby doceniając jego próby załagodzenia konfliktu, ale Mentorg nie mógł dłużej milczeć.

— Zważyć ryzyko, mówisz? — jego głos przeciął ciszę jak topór. — W twoich słowach słyszę piękne frazesy, Hołomirze, ale gdzie konkret? Zdecyduj, a nie lawiruj między młotem a kowadłem.

Tuskr Twardogród wtrącił się szybko, zanim Hołomir zdążył odpowiedzieć.

— Mentorgu, Hołomir ma rację, a ty tylko krzyczysz. Chcesz wojny, ale nie widzisz kosztów. Krasnoludzka krew jest droga, a on przypomina nam, że powinniśmy walczyć głową, a nie tylko mięśniami.

Hołomir, grając swoją rolę neutralnego, skinął głową z wdzięcznością.

— To jest narada, nie pole bitewne — powiedział spokojnie. — I musimy działać jak rada, nie jak rozwścieczone stado kozłów.

Bosrak prychnął z irytacją, a Braunig pokręcił głową, jakby w ciszy krytykował marnowanie czasu. Atmosfera w sali stawała się coraz gęstsza, a napięcie rosło jak piana w kopniętej beczce piwa.

W sali zapadła napięta cisza, gdy Hołomir opadł na swoje miejsce, kończąc swoją wyważoną przemowę. Chwila spokoju jednak nie mogła trwać długo. Tuskr Twardogród odchylił się w krześle, skrzyżował ręce na piersi i rzucił z ironicznym uśmieszkiem.

— No proszę, Mentorgu, skoro myślisz, że masz monopol na prawdę to teraz jest okazja. Chociaż czasem mam wrażenie, że twój młot uderza szybciej, niż twoja głowa zdąży pomyśleć.

Mentorg Żelazny od razu wyprostował się, a jego dłoń zacisnęła się na rękojeści broni, którą miał przy boku.

— A ty, Tuskrze, zawsze znajdziesz sposób, by gadać pięknie, ale niewiele zdziałać. Twoje słowa są jak tępe ostrze. Dużo się namachasz, ale nic nie utniesz.

Głos Mentorga był jak grzmot w górach, ciężki i głęboki. Przy stole kilku krasnoludów parsknęło cicho, doceniając celność riposty. Ale Tuskr nie dał się wyprowadzić z równowagi.

— Lepiej gadać, niż rzucać się z głową naprzód w każdą burzę, jakbyś chciał udowodnić, że jesteś twardszy od skały — odparł, rozkładając ręce. — Zresztą, patrząc na twoje metody, może po prostu boisz się, że chaosu nie da się pokonać młotem i stąd ten twój gniew.

— Gniew krasnoluda to nie wstyd, Tuskrze — warknął Bosrak Kamienisty, wchodząc w dyskusję. — Ale twoje piękne słówka to już powód do wstydu. Jak zawsze znajdziesz sposób, by najpierw zadbać o własną kiesę, a potem, ewentualnie, o dobro twierdzy.

Tuskr odwrócił się do Bosraka z wyrazem nieskrywanej pogardy.

— Ty naprawdę myślisz, że twoje zacofane tradycje uchronią nas przed zagładą? Śnij dalej, Bosraku. Może jak chaos przyjdzie po twoją rodzinę, zrozumiesz, że sama wiara w dawne prawa nie wystarczy.

Zielisza Jodłogród podniosła ręce w uspokajającym geście, próbując przerwać rosnącą eskalację.

— Bracia, opanujcie się — powiedziała łagodnym, lecz stanowczym tonem. — Kłótnie między nami tylko osłabiają twierdzę. Musimy pamiętać, że chaos nie wybiera. Gdy przyjdzie, nie będzie patrzył na to, kto z nas ma rację. Powinniśmy…

Nie zdążyła dokończyć, bo Mentorg Żelazny spojrzał na nią zimnym wzrokiem i rzucił.

— Litość to słabość, a słabość sprowadza śmierć. Jeśli chaos przyjdzie, zniszczy wszystko, co jest słabe. Dlatego nie będę słuchał bajek o współczuciu. Krasnoludy nie okazują litości wrogom.

Zielisza odetchnęła głęboko, jakby liczyła do dziesięciu.

— To nie jest kwestia litości, Mentorgu — powiedziała, próbując zachować spokój. — To kwestia znalezienia rozwiązania, które pozwoli nam przetrwać. Nawet w najciemniejszych czasach warto spojrzeć na świat z innej perspektywy.

Braunig Mrocznołom, dotychczas milczący, odezwał się niespodziewanie cichym, grobowym głosem.

— Chaos nie zna innej perspektywy. Oni przyjdą po nasze dusze, czy bramy będą otwarte, czy zamknięte. Różnica polega tylko na tym, czy wpuścimy ich do kuźni, czy pozwolimy im stać przed nią, krzycząc.

Słowa Brauniga sprawiły, że sala ucichła na moment, a ciężar jego mrocznej uwagi zawisł w powietrzu niczym ostry miecz. Nawet Tuskr zdawał się na chwilę zapomnieć języka w gębie.

Hołomir Długobrody odchrząknął, próbując zapanować nad sytuacją.

— Może wszyscy potrzebujemy chwili, by ochłonąć. Dyskusja ostateczna wymaga trzeźwych umysłów, a my zaczynamy uderzać w siebie, zamiast w problem. Proszę, wróćmy do sedna.

— Wróćmy? — Mentorg spojrzał na niego z wściekłością. — Sednem jest to, że my walczymy, a oni kradną nam oddech. Ty, Hołomirze, mówisz, że potrzebujemy więcej czasu. Ale chaos nie czeka. Ani na ciebie, ani na twoje dyplomatyczne sztuczki.

Głosy zaczęły się nakładać, sala rozbrzmiewała słowami pełnymi gniewu, ironii i frustracji. Krasnoludy niechętnie, lecz nieuchronnie, zaczęły dzielić się na dwa obozy, a napięcie w powietrzu sięgnęło zenitu.

Troskar Rynar wstał, starając się wyglądać na osobę ponad podziałami, choć w oczach przeciwników chaosu dostrzec można było jedynie irytację. Jego dłonie spoczęły na stole, a głos nabrzmiały patosem wypełnił salę.

— Bracia i siostry! — zaczął, omiatając spojrzeniem twarze zebranych. — Podjęliśmy ciężką, acz niezbędną debatę. Wysłuchaliśmy argumentów za i przeciw, choć wiem, że serca wielu z was wciąż są przepełnione wątpliwościami. Czas jednak wyciągnąć wnioski i stanąć naprzeciw nieuchronnemu zjednoczeni…

— Dość! — przerwał mu Mentorg Żelazny, wstając z takim impetem, że jego krzesło prawie się przewróciło. — Dość twojej mowy-trawy, Troskarze! My, którzy walczyliśmy, nie musimy słuchać, jak ktoś, kto miecza nie trzymał w ręku, bredzi o jedności z mordercami naszych braci!

Bosrak Kamienisty uniósł dłoń, by uspokoić Mentorga, ale sam dodał.

— Czyli co? Po prostu wpuścimy ich za bramy? Pozwolimy chaosowi rozsiąść się w naszych salach, tak jakby robili nam łaskę?

Tuskr Twardogród wyprostował się, pozwalając sobie na spokojny, acz jadowity uśmiech.

— Jeśli nie spodoba się wam decyzja rady, Bosraku, zawsze możecie odwiedzić kazamaty. Znajdzie się tam miejsce dla tych, którzy chcą podważać władzę twierdzy.

Słowa te wywołały kolejną falę gniewnych pomruków.

Braunig Mrocznołom, dotąd cichy, wstał nagle, a jego głos zabrzmiał jak ryk ognia w kuźni.

— Nikt z nas nie pójdzie do kazamatów! — Wyciągnął dłoń w kierunku Tuskra, a jego oczy iskrzyły dzikim gniewem. — Na pewno nie wtrąceni tam przez tchórzy i zdrajców! Ja na to nie pozwolę. Jeśli będziecie chcieli, byśmy tam trafili, to będziecie musieli przepchnąć nas na mieczach!

Bosrak, choć mniej żywiołowy, skinął głową.

— Braunig ma rację. Krasnolud nie kłania się chaosowi. Ani tym bardziej… — spojrzał na Tuskra z widoczną niechęcią — groźbom.

Hołomir Długobrody uniósł ręce w uspokajającym geście.

— Bracia, proszę. Nie pozwólmy, by nasze emocje nas zaślepiły. Mamy teraz decyzję do podjęcia. Nie ma czasu na wewnętrzne waśnie. Proponuję, byśmy wysłali strażników za mury, by dokładniej zbadali…

Mentorg wybuchnął gromkim śmiechem.

— Strażników? Po co? By liczyli kości naszych braci? Chaos jest chaosem, Hołomirze! Wiesz to równie dobrze jak ja! Nie ma tu co badać, bo ich intencje już widzieliśmy w krwi rozlanej na polach bitwy.

Zielisza Jodłogród, próbując złagodzić napięcie, pochyliła się do Hołomira.

— Hołomirze, twoja propozycja może i jest rozsądna, ale nie widzisz, że nikt tutaj nie chce czekać? Oni już podjęli decyzję.

Troskar, ignorując pełzające wzdłuż stołu napięcie, podjął próbę przywrócenia powagi.

— Proszę o głosowanie! Kto jest za wpuszczeniem wojowników pustkowi za nasze mury, by uniknąć dalszych strat i zyskać czas na odbudowę?

Krasnoludy po zachodniej stronie stołu podniosły ręce. Wynik był niemal remisowy, jednak głos Hołomira, neutralnego i wstrzemięźliwego, przechylił szalę.

Tuskr, widząc triumf swojej frakcji, rozłożył ręce z wyraźną satysfakcją.

— No i wszystko jasne. Decyzja zapadła. Wszyscy, którym zależy na przyszłości klanu, powinni teraz skupić się na wdrożeniu planu.

— To jeszcze nie koniec — rzucił groźnie Mentorg. Jego oczy płonęły ogniem gniewu. — Jeśli my, prawdziwe krasnoludy, nie mamy tu miejsca, to znajdziemy inne. Ale pamiętajcie moje słowa, chaos nie będzie wam wdzięczny za gościnę.

Braunig skinął głową, a jego głos niósł grobową obietnicę.

— Myślicie, że to zwycięstwo. Ale ono przyniesie wam jedynie zgubę.

Troskar próbował coś powiedzieć, ale jego słowa tonęły w hałasie narastających kłótni i trzasku odsuwanych krzeseł. Krasnoludy opuszczały salę w gniewie, a atmosfera w twierdzy była napięta jak cięciwa, gotowa pęknąć przy najmniejszym drgnieniu.

△ △ △

Wąskie korytarze twierdzy tłumiły dźwięk kroków, jakby kamienne ściany wchłaniały każde echo. Troskar Rynar szedł powoli, ciężko opadając na pięty, zgarbiony od ciężaru myśli. Ostatnie słowa Hołomira łagodnie, lecz stanowczo przesądzające o losach narady, dźwięczały mu w głowie jak młot w kuźni. Nie patrzył na strażników mijanych po drodze ani na żłobienia runiczne, którymi zdobiono ściany; wzrok wbijał w ziemię, jakby próbował odnaleźć tam odpowiedzi, których zabrakło mu przy stole.

Dotarł do swoich przestronnych i wygodnych komnat, jak przystało na starszego w radzie. Drzwi otworzyły się z cichym jękiem zawiasów, a Troskar zatrzymał się w progu. W powietrzu unosiła się woń czegoś nowego, delikatnego, co zupełnie nie pasowało do chłodu kamiennego wnętrza. Zamknął za sobą drzwi, czując, jak jego serce przyspiesza.

Ona siedziała na niskim krześle przy kominku, którego żar rzucał drżące cienie na jej postać. Nie była krasnoludką, nie miała ciężkiego spojrzenia, ani zawiłych warkoczy. Właściwie nie przypominała żadnej kobiety, z którą kiedykolwiek obcował. Jasne włosy, miękkie jak światło księżyca, opadały na smukłe ramiona. Jej skóra miała dziwny blask, jakby była zbyt gładka, zbyt doskonała. Coś w niej było niepokojącego, ale jednocześnie przyciągającego jak ogień, od którego nie sposób oderwać wzroku.

— Spóźniłeś się, mój drogi — powiedziała, a jej głos brzmiał miękko, niemal melodyjnie.

Troskar nie odpowiedział od razu. Odstawił młot na podłogę, a potem podszedł do stołu, nalał sobie do kubka mocnego, krasnoludzkiego ale i wypił duszkiem. Dopiero wtedy podniósł wzrok na kobietę.

— Twierdza drży w posadach, a ty pytasz, czemu się spóźniłem — burknął. — Nie mamy czasu na twoje gierki, Zorzo.

— Ach, a jednak czas na decyzje, które mogą zniszczyć twierdzę, już masz? — Jej uśmiech był spokojny, wyważony, ale w jej oczach błysnęło coś drapieżnego. Wstała, powoli, jak kot przeciągający się przed skokiem, i zbliżyła się do niego. — Troskarze, czy na pewno wiesz, co robisz? Czy też tylko tańczysz do melodii, którą ci podpowiadają twoje lęki?

Zatrzymała się tak blisko, że czuł jej zapach — dziwnie słodki, a jednocześnie metaliczny, jak woń świeżej krwi. Spojrzała na niego spod ciemnych rzęs, a jej wargi wygięły się w ledwie widoczny uśmiech. Powoli, z niemal przesadnym namysłem, ugięła kolana, rozchylając je szeroko. Ruch ten odsłonił więcej niż chciałby widzieć, a jednak nie potrafił oderwać wzroku. Suknia, choć skromna w kroju, teraz układała się tak, że każdy fałd wydawał się zaplanowany, prowokacyjny.

Zorza nachyliła się lekko do przodu, opierając ręce na udach, a jej ruchy były celowe, niemal rytualne. Czarny róg po lewej stronie jej głowy, układający się wzdłuż czaszki, zalśnił w świetle płomieni, dodając jej wyglądowi niepokojącej egzotyki. Jej cień igrał na kamiennej ścianie za nią, jakby to nie ona, a jakaś inna, mroczna siła zbliżała się do Troskara.

Opadła niżej, jej ciało płynęło w dół z kocim wdziękiem. Teraz klęczała przed nim, z kolanami szeroko rozstawionymi na chłodnej posadzce. Uniosła wzrok, a jej oczy, pełne niejasnego wyzwania, spotkały się z jego. Gdy jej głowa znalazła się na wysokości jego brody, po raz pierwszy poczuł dziwną, odurzającą przewagę — spojrzenie z góry.

Zorza uniosła jedną dłoń, muskając opuszkiem palca krawędź jego pasa.

— Troskarze… — zaczęła cicho, jej głos był jedwabiście miękki, niemal jak szmer. — Czy to ty dziś zasiądziesz na tronie odwagi? Czy pozwolisz, byś rósł w oczach tych, którzy w ciebie zwątpili?

Jej słowa i ruchy miały w sobie coś nienaturalnie uwodzicielskiego, jakby nawet teraz kusiła nie tylko jego zmysły, ale i duszę. Każdy jej gest zdawał się pytać, ile jest gotów poświęcić, by znaleźć się bliżej jej tajemnicy.

Zorza uniosła wzrok, spoglądając na niego z mieszaniną ciekawości i wyzwania, jakby czekała, aż złamie milczenie. Gdy mówiła, jej głos był jeszcze cichszy, bardziej miękki, niemal hipnotyzujący. — I co teraz, Troskarze? — zapytała, a jej usta wygięły się w subtelny, niepokojący uśmiech.

— Nie tańczę do niczyjej melodii — odburknął, lecz jego głos zabrzmiał mniej pewnie, niż zamierzał.

— Oczywiście, że nie — odpowiedziała, przesuwając smukłym palcem po jego ramieniu. — Ale czy nie uważasz, że chaos w twoich progach jest lepszy niż chaos za murami? Jeśli wpuszczenie ich oznacza uniknięcie wojny, to czyż nie jest to zwycięstwo?

Troskar zmrużył oczy, próbując dostrzec w jej słowach pułapkę, ale była jak nieuchwytna i ulotna mgła. Nie umiał jej rozgryźć, choć wiedział, że nie powinien ufać. A jednak… coś w niej kusiło, jakby każdy dźwięk jej głosu wlewał się w jego myśli jak miód.

— Powiedz mi prawdę — rzucił, szorstko. — Kim jesteś? Czego chcesz?

— Prawdę? — Uniosła brew, a jej usta wygięły się w uśmiechu, który mógłby należeć do boginii lub demona. — Jestem jedynie posłańcem, Troskarze. Posłańcem nowego porządku, który nadchodzi. A czego chcę? Tego samego, co ty. Przetrwania.

Słowo uderzyło go jak cios w pierś. Zacisnął pięści, czując, że jej słowa rozplątują w nim coś, czego sam nie rozumiał.

— Daj mi spokój — mruknął, odwracając się od niej. — Mam dość twoich zagadek.

— Spokój? — Z jej gardła wyrwał się miękki śmiech, który odbił się od kamiennych ścian. — Spokój to luksus, na który krasnoludy nigdy nie mogły sobie pozwolić.

Gdy spojrzał przez ramię, zobaczył, że znów siedzi w fotelu, jakby nigdy się z niego nie ruszała. Jej oczy błyszczały w mroku, jakby patrzyła na coś więcej niż tylko na niego. Zrozumiał, że marzył o zbliżeniu.

— Wybór należy do ciebie — powiedziała cicho. — Ale pamiętaj, Troskarze… każda decyzja ma swoją cenę.

ROZDZIAŁ III ⟁⩚⟁

Wiele miesięcy temu Nocna Zorza szła wolnym krokiem w stronę horyzontu, Za plecami mając gasnące światła obozowiska jej klanu. Każdy krok wznosił suchy pył, jakby sama ziemia wypluwała ją z krainy, która kiedyś była jej domem. Wiatr niósł echo krzyków i płaczu, wspomnienia płonących jurt i rozdzieranych ciał, które teraz wydawały się odległe, jak z innego życia. Jednak blizny, które pozostały w jej sercu, były wciąż świeże.

Nie obejrzała się ani razu. Nie chciała widzieć spojrzeń tych, którzy jeszcze niedawno nazywali ją siostrą. Nie chciała zderzyć się z ich oskarżycielskimi oczami ani przyjąć na siebie ciężaru ich nienawiści. Rozumiała ich gniew. Światłomrok zabił wielu, Zorza jednak wiedziała, że gdyby nie jej manipulacje, ich klan już dawno przestałby istnieć.

— Mieliśmy przeżyć — wyszeptała do siebie, bardziej dla upewnienia się, niż z potrzeby wyjaśnienia. — Mieliśmy wyjść z tego silniejsi.

Jej rodzeństwo niemal cudem przeżyło starcie z lordem chaosu. Jasna była na skraju śmierci ze zgruchotanymi żebrami. Niosący Ciemność nosił na ciele blizny przypominające mu o porażce. Mroczny Dzień, przemieniony przez wilkołaczy dar, niemal stracił kontrolę nad sobą w ogniu bitwy.

Zorza nie odniosła żadnych, fizycznych obrażeń i to właśnie ona odegrała kluczową rolę w zniszczeniu Światłomroka i odesłania jego demonicznego rumaka.

Mimo to, Jasna i reszta nie widzieli w niej bohaterki, choć to właśnie jej moc ocaliła ich przed zagładą.

Zatrzymała się na szczycie niewielkiego wzgórza, skąd mogła jeszcze raz spojrzeć na rozciągające się poniżej doliny. Nawet teraz czuła więź z klanem, jakby krew i magia, które kiedyś dzielili, wciąż pulsowały w jej żyłach. Jasna, Niosący Ciemność, Mroczny Dzień byli jej rodziną, nawet jeśli teraz odwrócili się od niej.

Kiedy opuściła obóz, poczuła ciężar samotności jak nigdy wcześniej. Przez pierwsze dni marszu myśli kotłowały się w niej jak rwący strumień złości, żalu i poczucia porażki. Ale pod tym wszystkim kryło się coś jeszcze. Cel.

— Nie rozumiecie — mruknęła, zaciskając pięści. — Nie teraz. Ale kiedyś zrozumiecie.

Nie mogła pozwolić, by wygnanie oznaczało koniec jej misji. Klan musiał przetrwać, nawet jeśli to oznaczało, że ona sama musiała odejść. Czuła ból w sercu, myśląc o tym, jak niewiele wiedzieli o jej prawdziwych intencjach. Nigdy nie chciała władzy dla siebie. Chciała jedynie zapewnić klanowi bezpieczeństwo, nawet jeśli musiała balansować na granicy tego, co akceptowalne.

Zorza zrozumiała, że wygnanie było końcem tylko jednej drogi. Teraz mogła stać się tym, czego klan potrzebował, nawet jeśli jeszcze tego nie wiedział.

Po wielu dniach samotnej wędrówki znalazła schronienie w opuszczonym górskim domostwie, które wyglądało, jakby opuścił je właściciel o wiele większy od zwykłego człowieka. Domek stał w cieniu skalnej ściany, jakby chciał ukryć się przed wścibskimi spojrzeniami. Miał masywne, ale elegancko wykonane drzwi, zdobione wzorami przypominającymi splecione gałęzie. Dookoła nich widniały runy, które Zorza ledwo rozpoznawała. Nie były one krasnoludzkie ani ludzkie, ale nosiły w sobie jakąś pradawną harmonię.

Wewnątrz czuć było zapach wilgoci i starości, jednakże porządek, prócz wszędobylskich pajęczyn, panował zaskakujący, jakby właściciel planował powrót. Meble, choć toporne, miały w sobie rzemieślniczą finezję: stół z jednego kawałka drewna o szerokości, która z łatwością pomieściłaby ucztujące ogry, krzesła z wysokimi oparciami zdobione rzeźbami przedstawiającymi łapy jakiegoś pradawnego stworzenia. Kominek był ogromny, z płytkimi reliefami, przedstawiającymi sceny polowań na ogromne stwory z ogonami z przodu i z tyłu. Garnki, które znajdowała w kuchni, wydawały się większe od jakichkolwiek, jakie widziała w ludzkich gospodarstwach. Nawet drewniana miska przy drzwiach, na której osiadły wiekowe pajęczyny, wyglądała bardziej jak balia.

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to miejsce należało do ogrów, jednak brakowało typowej dla nich prymitywności i brutalności w wykonaniu przedmiotów. Zamiast tego dominowała subtelna precyzja, zdradzająca artystyczne zacięcie. Mogło to być domostwo brolga z rasy mitycznych postaci, które dawno temu miały słynąć z szacunku dla przyrody i życia w harmonii z górami. Ich obecność w świecie była niemal zapomniana, wspominana tylko w bajaniach o istotach, które uczyły krasnoludy obróbki kamienia, a elfy śpiewu.

Przez pierwsze dni Zorza badała zakamarki domostwa, odnajdując w szafach zbyt duże ubrania z materiałów, przypominających wełnę, choć znacznie cięższych. Na półkach znalazła kilka zwojów. Ich język był dla niej nieczytelny, a w ilustracjach widziała rośliny i dziwne stworzenia, o których nigdy nie słyszała. Najbardziej zaintrygowało ją lustro w głównej izbie — srebrna tafla tak czysta, jakby czas jej nie dotknął. Ramę zdobiły drobne wyrycia, które na pierwszy rzut oka zdawały się chaotyczne, ale po dłuższym wpatrywaniu układały się w coś przypominającego drzewo z liśćmi, które poruszały się, gdy zmieniała kąt patrzenia.

Dni spędzone w tym miejscu dały jej czas na przemyślenia. Nocami zdarzało się, że słyszała dziwne odgłosy, jakby ktoś przesuwał się pod ścianami domostwa. Zamiast bać się, zaczęła wierzyć, że to przesiąknięte starożytną magią miejsce nie jest do końca opuszczone, a jej obecność została zaakceptowana przez ducha dawnego gospodarza.

Pewnego dnia, kiedy jej myśli w końcu odnalazły spokój w zimnym świetle księżyca wyjęła z sakwy swoją kulę jasnowidzenia, relikt, który podczas jednej z łupieżczych wypraw klanu uratowała przed zniszczeniem. Delikatny, zielonkawy blask rozświetlił mrok, otulając ją ciepłem, które przypominało jej o domu. Kula była narzędziem chaosu, dzięki któremu mogła zobaczyć przyszłość, wybrać moment, w którym klan potrzebował jej najbardziej. To dzięki niej wiedziała, kiedy Światłomrok uderzy, i mogła zmanipulować sytuację tak, by dać klanowi szansę na przetrwanie i zwycięstwo.

Teraz kula była jej jedynym towarzyszem.

Jej powierzchnia ożyła, gdy Zorza skupiła myśli, szukając odpowiedzi.

— Pokaż mi — wyszeptała, skupiając się na jej powierzchni. — Gdzie mam iść? Jak mogę pomóc, nie będąc u boku mojego klanu?

Obrazy zaczęły się formować w migotliwej tafli kuli, która lśniła mlecznym blaskiem. Z początku rozmyte, niczym wspomnienie snu, z czasem nabierały wyrazistości. Kupieckie karawany, ciężkie od towarów, stały unieruchomione na wąskich, górskich szlakach. Porzucone i powywracane na bok wozy przypominały ciała rannych zwierząt. Połamane osie, roztrzaskane beczki i skrzynie porozrzucane na kamienistej drodze świadczyły o nagłym i brutalnym ataku. Koła wozów skrzypiały na wietrze, ich dźwięk przypominał jęki umierających.

Goblińskie hordy przesuwały się przez przełęcze. Nędzne, zielonoskóre sylwetki w szmatach, zbrojne w zardzewiałe ostrza, krążyły niczym trupojady, gotowe do ataku na każdego, kto zaryzykowałby podróż. Zdziczałe twarze, wykrzywione w groteskowych uśmiechach, odbijały dziką radość z grabieży. W ich oczach czaiła się bezmyślna, pierwotna żądza niszczenia. Drogi, które niegdyś służyły krasnoludzkim wędrowcom i handlarzom, teraz stały się miejscem śmierci i chaosu.

Krasnoludzkie ziemie, niegdyś dobrze strzeżone, wyglądały teraz jak opustoszałe cmentarzysko. Gobliny zuchwale rozstawiały obozy na skrajach gościńców, używając krasnoludzkich narzędzi do własnych, prymitywnych celów. Wycie dzikich wilków, które zwerbowały do swych hord, niosło się przez góry, budząc echa wśród wąwozów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 69.57