drukowana A5
68.84
Królowa Żebraków

Bezpłatny fragment - Królowa Żebraków


4.4
Objętość:
398 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8324-360-3

Zanim zaczniesz czytać…

Czyli przedmowa od autorki

„Królowa żebraków” to romans historyczny osadzony w latach międzywojnia, to jest około 1920 roku. Celowo nie podaję dokładnej daty wydarzeń, nie poruszam też zagadnień związanych z polityką czy wydarzeniami historycznymi. Podczas pisania skupiłam się na realiach życiowych, w których żyli biedniejsi obywatele miast — nawiązałam jednak do życia wyższych sfer, aby ukazać kontrast poziomu egzystencji poszczególnych jednostek. Przedstawione w powieści miejsca, ulice i miasto są całkowicie fikcyjne. Opisywane w nich warunki życia obywateli są moją interpretacją — podczas pisania bazowałam na poniższych źródłach:

Bibliografia

1. Maja i Jan Łozińscy, „W przedwojennej Polsce — Życie codzienne i niecodzienne”, wydanie 2 zmienione, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2020

2. Praca zbiorowa, „Dwudziestolecie międzywojenne — Miejsca, ludzie, wydarzenia”, wydanie 1, Grupa Wydawnicza PWN, Warszawa 2009

3. Internet

Archiwa Państwowe, Narodowe Archiwum Cyfrowe, www.nac.gov.pl


Celem fabuły jest opisanie wątku miłosnego, budzącej się do życia miłości między ludźmi z różnych warstw społecznych. Ukazana tutaj rola kobiety w życiu codziennym Polaków i Polek dwudziestolecia nie jest przesadzona. Kobiety miały w tych czasach bardzo trudne zadanie: dom, praca i opieka nad dziećmi oraz mężem często przewyższała jednak siły słabszych jednostek. Podobnie zresztą jest dziś.

Powieść zawiera realistyczne opisy, posiada wątek duchowy i zawiera ugładzone opisy drastycznych scen. Kierując się gatunkiem powieści, postawiłam na opisy wewnętrznych rozterek miłosnych głównych bohaterów. Romanse historyczne mają to do siebie, że tło historyczne jest w nich jedynie delikatnie nakreślone, cała akcja toczy się wokół miłości głównych bohaterów.

Droga Czytelniczko/Czytelniku! Pamiętaj, że powieść jest moją interpretacją realiów epoki, w której poziom życia w różnych sferach społecznych mógł znacznie się od siebie różnić. Przykładem może być choćby różnica w sposobie oświetlania mieszkań. O ile w jednej części miasta była dostępna elektryczność, a mieszkańcy kamienic posiadali nawet swoje radia (ci bogatsi), o tyle w innych miejscach ludzie nadal korzystali z lamp naftowych, nie mieli w domach kranów i prywatnych ubikacji. Wszelkie różnice wynikające z odniesienia powieści do realiów historycznych uzasadniam skierowaniem myśli ku romantycznej warstwie tej książki.

Niniejsza powieść służy rozrywce, nie jest polem do naukowych rozpraw czy domysłów myślicieli. Życzę dobrej zabawy podczas poznawania świata głównych bohaterów  Osoby zainteresowane historią 20-lecia odsyłam do stosownych publikacji.

Ewelina C.Lisowska

Rozdział 1. Szmaciana lalka

Stała na surowym bruku, osłabiona swoją wynędzniałą chudością i mdlejącą delikatnością. Swoją nikłą posturą nie zwracała na siebie uwagi. Stara sukienczyna i wątpliwej jakości płaszcz, podniszczone buty skórzane i szara chusta wełniana — wszystko to wtapiało ją w gwar tłumu mknącego po zimowej ulicy. Trzęsła się z zimna, łowiła spojrzenia gniewne, zadumane i smutne. Nieśmiało wyciągała przed siebie własnoręcznie wykonane lalki szmaciane i wciąż łudziła się, że ostatnie promyki nadziei, wypływające z jej serca, sprawią, że ktoś w końcu kupi choć jedną z nich.

Obok niej przemknął powóz czterokonny — przyciągnął na dłuższy moment uwagę zabieganych przechodniów, po czym pomknął dalej i pozostawił za sobą lodowato-śnieżny podmuch wiatru. W powietrzu unosił się smród dymu wypływającego z kominów kamienic. Stukot końskich kopyt, nieliczne samochody, pojedyncze, zasłyszane słowa rozmów — nikt nie był przesadnie rozmowny gdyż pogoda nie sprzyjała temu. Paskudna aura, która przyciągała skutecznie uwagę osób skulonych pod naciskiem chłodu, czyniła wysiłki dziewczyny bezowocnymi. Pomyślała: „Choćbym stała tutaj wieki, to i tak nic nie sprzedam.”

Bała się, była wprost przerażona obojętnością świata, który nie zwracał uwagi na jej cierpienie. Ale jeszcze bardziej obawiała się głodu i potępienia z ust członków rodziny. W najgorszych momentach swojego życia czuła, że nigdy nie powinna się była urodzić. „Boże, żebym miała męża…” — pomyślała, a jej oczy złowiły w tłumie eleganckiego gentelmana. Był ubrany w modny, zimowy płaszcz i kapelusz. „Taki to nigdy nie zwróciłby na mnie uwagi.” Mężczyzna był przystojny, ciemnooki i sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego. Chwilę później jej oczy złowiły drugiego z panów. Kroczył długimi susami obok prędko przebierającego nogami eleganta. Wysoki lecz przygarbiony, jakby go coś bolało, miał na sobie poszarzały płaszcz i przykurzony, czarny kapelusz. Nie zdążyła dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Gdy ją mijał, skulił się jeszcze bardziej pod wpływem lodowatego podmuchu wiatru. Dziwnie dobrani przechodnie pomknęli dalej, zupełnie jak wszyscy inni, których widziała dziś w przelocie.

Pogrążona w swoich wewnętrznych rozważaniach, straciła poczucie czasu. Ulica powoli zaczęła się wyludniać. Każdy poszedł w swoją stronę. W końcu musiała się poddać. Są takie rzeczy, na które nie można nic poradzić, więc po co z nimi walczyć? Zrezygnowała z dalszego oczekiwania na nabywcę jej skromnego towaru i ruszyła przed siebie. Odrzuciła na bok wszelkie nadzieje na to, że zdarzy się cud, który sprawi, że pewnego dnia będzie mogła żyć godnie, pod opiekuńczymi skrzydłami kochającego ją męża. Przyszedł czas, aby znów zmierzyć się z rzeczywistością, która miała pochłonąć resztki jej nadziei. Musiała wrócić do domu…

Rozdział 2. Właściciel chaosu

Bezlitośnie zmęczony, wrócił do swojego skromnego lokum. Jak zwykle zastał w nim jedynie bałagan i bród, których nigdy nie miał czasu posprzątać. „Bo po co to ruszać?” — za każdym razem pytał samego siebie, gdy coś wylało się na podłogę. — „Przecież samo wyschnie.”

Ściągnął z siebie płaszcz. Odkrył brak kolejnego guzika i stwierdził fakt pogłębienia się rozdarcia na rękawie. To musiało się stać, gdy zahaczył o klamkę w biurze.

— Znowu te wydry będą się ze mnie śmiały — burknął pod nosem. Chwilę później zajął się rozpalaniem ognia w piecu kaflowym, aby ocieplić tą „zimną norę” — jak ją z odrazą nazywał.

Przypomniał sobie uwagi, które posłyszał dziś niechcący z korytarza redakcji:

— Wiktor to stary kawaler. Jak facet nie ma kobiety, to wygląda właśnie tak, jak on — powiedziała sekretarka szefa do koleżanki z rubryki kulinarnej.

— Ha, ha, ha! Może ugotuję mu jakiś obiadek, żeby się biedulek trochę odchował, bo taki jakiś kościsty! — zażartowała gruba Jola.

— Lepiej zmień dietę, bo wyglądasz jak baleron! — fuknął pod nosem, odpowiadając dopiero teraz na ten komentarz. Nigdy nie odważyłby się twarzą w twarz wypowiedzieć do kobiety takich słów. Był na to zbyt wrażliwy, choć chował tę cechę jak najgorsze znamię, widniejące na jego męskiej naturze.

Zbliżył się do okna. Obserwacja ulicy z drugiego piętra kamienicy zawsze przynosiła mu ukojenie. Miał wrażenie, że nie jest sam, lecz uczestniczy w życiu każdej z codziennie przechodzących tamtędy osób.

— A ta znowu tam stoi.

Ujrzał drobną postać z chustą na ramionach i odsłoniętą głową. Trzymała w ręce coś małego i nieśmiało wyciągała to ku przechodniom. W koszyku na ramieniu miała tego czegoś kolorowego jeszcze więcej. Silniejszy podmuch wiatru zmusił ją do zakrycia chustą matowych, czarnych włosów, które upięte miała w zgrabny koczek. Widywał ją codziennie od paru miesięcy i zawsze zastanawiał się, czy ktoś w końcu coś od niej kupi.

— Chyba będę musiał się ulitować nad tym dzieckiem. — Westchnął współczująco, po czym sięgnął do kieszeni marynarki, aby przeliczyć znajdujące się w niej monety. Niestety, gdy tylko wyciągnął sakiewkę z kieszeni, stało się coś niezwykle irytującego. — A niech to! Znowu dziura! — Po podłodze potoczyło się kilka monet, które prędko pozbierał, wściekły na złośliwość rzeczy martwych. — A! Jutro tamtędy będę przechodził, to jej dam. — Machnął ręką i odstawił sakiewkę na parapet okna. Zaczął zastanawiać się nad tym, jak ogarnąć ten cały bałagan, który swoją drogą zaczął go już przerastać.

— Trzeba by chyba kogoś zatrudnić do sprzątania. — Ponownie wyjrzał przez okno. Przez szarą kurtynę chmur przebiło się kilka promyków zachodzącego słońca, które oświetliły miejsce, gdzie stała dziewczyna z koszykiem. Później nagle stało się coś niesamowitego! Do biedaczki podeszła mała dziewczynka z chustką na głowie, wyglądająca na równie biedną co tamta. Wyciągnęła dłonie do sprzedawczyni. Dziewczyna przykucnęła i zaczęła rozmawiać z dzieckiem. Po chwili ujrzał, jak mała, może siedmioletnia dziewczynka, sięga do koszyka i wyjmuje z niego jedno kolorowe coś.

— Ciekawe czym jej zapłaci.

Dziecko przytuliło to coś do siebie i wtedy domyślił się, że musi to być lalka.

— Dziewczyna sprzedaje lalki.

Dziecko odeszło, a Wiktor zdziwił się.

— Nie zapłaciła jej!

Zrozumiał, że to był podarunek. Uliczna sprzedawczyni nie miała wiele, ale mimo to podarowała dziecku lalkę. Poczuł, jak coś ściska go za serce.

— Następnym razem kupię od niej kilka — postanowił, a jego wzruszenie przerwało pukanie do drzwi. — Wejdź Antek!!!

Nie musiał długo czekać na wejście gościa. Dobrze wiedział, że jedyną osobą, która może go o tej porze odwiedzać, był jego bardziej udany młodszy brat. „Ten, co to mu wszystko wychodzi, a panienki same latają dookoła niego jak sikorki dookoła tłuściuchnej słoninki.” — komentował go w myślach za każdym razem, gdy go widział.

Pan Słoninka był brunetem o brązowych oczach, idealnych proporcjach ciała i malowanych rysach twarzy, upodabniających go do cudownego Adonisa.

— Cześć Wiktor! — przywitał się Antoni — O rany… Jest gorzej niż tydzień temu! — W porę zrezygnował z położenia na brudnym stole swojego idealnie czarnego płaszcza. — Potrzeba tutaj kobiecej ręki. Nie zastanawiałeś się nad tym? Tak przypadkiem?

Wiktor wewnętrznie uległ skrajnej irytacji, jednak zacisnął zęby i rzekł tylko:

— Właśnie przed chwilą o tym myślałem.

— Bogu niech będą dzięki! — Młodszy brat postawił kilka kroków do przodu i stanął obok rozgrzewającego się pieca kaflowego. W mieszkaniu Wiktora było niemal tak samo zimno, jak na ulicy. — Czasem zastanawiam się, jakim cudem jeszcze nie pożarł cię ten cały chaos! Człowieku! — Skierował ku niemu perswazyjne spojrzenie. — Weronika to przeszłość! Znajdź sobie inny obiekt westchnień i ogarnij się!

— Odczep się, panie idealny! — warknął i zamknął się w bólu wspomnień.

— Wik, przecież jest tyle kobiet na świecie — zabrzmiał łagodniej. W gruncie rzeczy współczuł bratu. Zachęcony jego tonem Wiktor odpowiedział:

— Znasz jakąś, co mogłaby od czasu do czasu wpaść posprzątać mój chaos?

— Masz na myśli swoją głowę? — zażartował, żeby rozweselić smutasa.

— Bardzo śmieszne. — Wbił w niego sztylety swoich zielonych oczu. Uwaga brata zabolała jego niskie poczucie własnej wartości.

— Pracujesz w gazecie. — Westchnął. — Przecież możesz wstawić tam jakieś krótkie ogłoszenie. Zygi na pewno ci pozwoli! Gdyby nie twoja praca i poświęcenie, to ta gazeta nie miałaby szansy bytu! — Dodał uśmiech, żeby być bardziej przekonującym.

Przychylna opinia brata skłoniła Wiktora do zbliżenia się w jego kierunku. Przeszły mu smutek i niechęć do tego idealnego kawalera, rzekł więc niemal optymistycznie:

— Wprost nie mogę uwierzyć, że znalazłeś we mnie coś pozytywnego.

— Bracie, gdybyś ty znalazł w sobie coś pozytywnego, to żadne krytyczne uwagi na twój temat nie dotknęłyby cię do tego stopnia, żeby zaczęły ci drżeć ręce.

Wiktor spojrzał na swoje duże dłonie, po czym schował je do kieszeni spodni. Był wrażliwy i zakompleksiony, a brat wciąż dawał mu do zrozumienia, że powinien coś ze sobą zrobić. „Później, może za tydzień, za rok…”

— Napiszę ogłoszenie w gazecie — zmienił prędko temat.

Antoni jedynie skinął głową.

Rozdział 3. Modlitwa skazanej

Ból gardła, dreszcze, gorączka… Znów poległa w boju, znów jej ciało nie potrafiło znaleźć w sobie siły, aby pokonać strach i zmęczenie, które rozbiły ją na czynniki pierwsze. Rozchorowała się, bo przemarzła, gdy przez sześć godzin przemierzała ulice miasta, aby zarobić na swoje utrzymanie.

— A ta znowu leży! — fuknęła na nią starsza siostra, która zaglądnęła jedynie na kilka sekund do jej ciasnego, pustawego pokoiku z niewielkim oknem. Niegdyś dzieliły go razem. Teraz Marta była mężatką cieszącą się poważaniem w rodzinie.

Chora chciała poprosić ją o odrobinę zupy, którą dziś własnoręcznie ugotowała, zanim dolegliwości przygwoździły ją do łóżka. Lecz zamiast obiadu przełknęła jedynie słone łzy i zrezygnowała z wypowiedzenia tej prośby. A później przez zamknięte drzwi do jej uszu dotarły kolejne oskarżenia.

— Nie będę jej utrzymywał! Niech ona idzie do normalnej roboty! — usłyszała donośny głos brata.

— Ja też wiecznie nie będę na nią dawał! — warczał ojciec. — Jest starą panną! Trzeba ją będzie wydać za mąż, bo tylko jak kula u nogi jest!

— Kto ją taką chorą weźmie!? — zajęczała matka. Jako jedyna miała dla niej odrobinkę współczucia, niestety przykrytego grubą warstwą zarzutów, że jej młodsza córka nic w domu nie robi.

— Ty też, mamo, chora jesteś, a jakoś nie leżysz w łóżku cały dzień — powiedziała jej starsza siostra. Marta prowadziła udane życie u boku męża, w dobrze umeblowanym mieszkaniu. Zawsze miała o Ewelinie jak najniższe mniemanie. Przecież zawsze była tym najmniej udanym dzieckiem. Jednak tym razem uwaga Marty zabolała ją znacznie bardziej niż zwykle.

Nakryła głowę kołdrą, aby już więcej nie słyszeć tego biadolenia, które przyprawiało ją o szaleństwo w niemocy. Zaczęła się po cichutku modlić:

— Boże, zabierz mnie stąd, bo już dłużej tego nie zniosę. Nie mam już siły. Moje ciało jest takie słabe i chore. Nie mam siły, aby pracować. Nie wiem, czy zasłużyłam na niebo czy na piekło, ale proszę, weź mnie do siebie.

Po tych wyszeptanych słowach targnęła nią fala bezkresnej rozpaczy. Serce biło jej tak mocno, jakby chciało wydostać się na zewnątrz niczym ptak chcący uwolnić się z klatki. „Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego to ja musiałam urodzić się taka słaba i chorowita?! Nie chcę mieć starego męża, który w zamian za moją pracę rzuci mi kawałek chleba i zażąda ode mnie mojego ciała. Żebym choć miała siłę, aby samodzielnie żyć…” Wiedziała, że to nierealne, dlatego doszła do głosu jej autodestrukcyjna natura.

— Chcę umrzeć! — jęknęła przez łzy, lecz na tyle cicho, żeby nikt je nie usłyszał. Ostatkami sił wykrzesała ze swojej smutnej duszy okruchy nadziei i wyszeptała jeszcze kilka słów, prośbę mającą uratować jej nędzny byt. — Lecz jeśli chcesz, abym żyła, Boże, to ześlij mi mężczyznę, takiego co naprawdę mnie pokocha i zaakceptuje. Takiego który się mną zaopiekuje, i któremu będę mogła dać siebie w zamian. Przecież wiesz, że nie mam nic ponad te pokłute igłą do szycia ręce i schorowane ciało.

Rozdział 4. Redaktor „nieszczelny”

Kartka wypadła mu z rąk, więc pochylił się, aby ją podnieść. Dźwięk rozrywanych w kroku spodni przeszył lękiem jego serce na wskroś. Później nastąpiła salwa śmiechu, która dobyła się z ust pięknej blondynki. Koleżanka z redakcji wyszła na zewnątrz, nie potrafiła ukryć przed nim rozbawienia. Spojrzał w dół i ocenił straty… Długa na pięć centymetrów dziura była niczym, w porównaniu z kraterem widniejącym na jego męskim honorze, powstałym na skutek bombardowania go szyderczym jazgotem, który nadal dochodził do jego uszu z korytarza redakcji.

— Szlag — burknął pod nosem. Cały trząsł się ze złości, wyzwolonej w nim przez to niemiłe zdarzenie. Poczuł się poniżony do granic możliwości.

Wyprostował się, a chwilę później do gabinetu wszedł jego szef — pan w średnim wieku, uśmiechający się niczym teatralny amant, niepozbawiony jednak okrągłego balonika usytuowanego z przodu jego niskiego ciałka. „Następny Pan Słoninka.” — pomyślał Wiktor, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Teraz nazwałby go raczej „leniem salonowym”.

— Słyszałem, że pan redaktor nieszczelny… — Zygmunt Chodzikiewicz przerwał i przyłożył palce do ust, jakby ta kpiarska uwaga wymsknęła się mu jedynie przez przypadek. — To znaczy: naczelny, miał awarię. — Dodał ironiczny uśmieszek, po czym poprawił bieluśkie mankieciki swojej koszuli.

Wiktor zacisnął zęby. Ten kiepski żart dolał oliwy do ognia. Trzydziestopięciolatek rzucił na biurko plik zadrukowanych maszynowo notatek, sięgnął w przelocie po swój sfatygowany płaszcz i wyparzył na korytarz.

— Stój! Wik! Na litość boską!!! Zatrzymaj się!!!

Na dźwięk tego biadolenia przystanął na środku korytarza i obejrzał się przez ramię. Widok paniki, rysującej się na idealnej twarzy szefa, sprawił mu nieziemską przyjemność.

— Mamy numer do skończenia — zabrzmiał niezwykle potulnie. Zbliżył się do niego ze złożonymi dłońmi, które miały wyrażać mniej więcej tyle, co akt skruchy i litości w jednym.

— Numer musi zaczekać — odpowiedział, jakby zupełnie go to nie obchodziło, a praca nie była dla niego jedynym sensem życia. Ale po co szef miał wiedzieć, że jest inaczej? — Mam dwie ważne sprawy do załatwienia.

— A-ale Marcin p-powiedział… — Przetarł dłonią kropelki potu, które zaczęły spływać po jego czole. Chodzikiewicz wystraszył się. — Powiedział, że jest dużo poprawek.

— Poprawek jest jak zwykle dużo — odparła obojętnie. –A teraz proszę wybaczyć, ale spieszę się, aby uporządkować moje chaotyczne życie. — Założył kapelusz na głowę. Jego mimika nie drgnęła ani na milimetr, choć miał świetny ubaw.

— Wik! Bądź za godzinę! — brzmiał ni to rozkaz, ni prośba.

— Dobrze, panie Chodzik… to znaczy Chodzikiewicz! — Ukłonił się nieprzesadnie nisko, po czym opuścił redakcję. — Podłe świnie, beze mnie byście nawet palcem nie ruszyli — burknął pod nosem i pomaszerował prosto do domu. Miał nadzieję spotkać po drodze dziewczynę, która sprzedawała szmaciane lalki.

Kilka razy przeszedł ulicę wzdłuż i wszerz, lecz nie spotkał jej. Zupełnie jakby zapadła się pod ziemię. „A ja chciałem jej to dać…” — pomyślał, gdy spoglądał na monety spoczywające na jego dłoni. Tak długo trzymał je w swoich rękach, że zrobiły się gorące. Zawiedziony, wrzucił je do kieszeni spodni, sprawdziwszy uprzednio, czy nie znajdzie tam swojej starej przyjaciółki — dziury. Z ulgą odkrył, że jest posiadaczem spodni bez dziur w kieszeniach, lecz przypomniał sobie wtedy o rozdarciu między nogami. Zniesmaczony udał się do swojego mieszkania.

Jak zwykle zastał bałagan, chłód i kurz. Ominął plamę rozlanej dzień wcześniej wody i ruszył w stronę biurka ulokowanego w sąsiednim pokoiku. Nigdy nie przeszkadzała mu ciasnota kawalerki, którą wynajmował od kilku lat, lecz dziś odczuł ją boleśnie na swojej ręce, gdy zahaczył łokciem o klamkę drzwi.

— Kurde! — Kopnął drzwi z impetem, aby pomścić swój ból. — Zawsze coś! Zawsze coś… — marudził, gdy zasiadał do pisania. Wyciągnął arkusz papieru z szuflady i umoczywszy pióro w atramencie, zaczął notować starannym, kaligraficznym pismem:


„Poszukiwana pilnie! Władczyni ładu i składu, zdolna ujarzmić chaos w domu kawalera mieszkającego na ul. Żebraków 22/4. Zapraszam po godzinie 16:00. Właściciel chaosu.”


— Jeśli znajdę damę, która będzie na tyle inteligentna i dowcipna, aby potraktować mnie poważnie, przyjmę ją niezwłocznie — powiedział do siebie zadowolony. — A teraz utnę sobie drzemkę, żeby nastraszyć trochę pana Chodzika, to znaczy Chodzikiewicza, he, he! Numer skończony, ale nie musi o tym wiedzieć. — Przypomniał sobie o dziurawych spodniach. Pospieszył do szafy, gdzie na wieszaku wisiały ostatnie spodnie bez dziur, jakie mu pozostały. Podrapał się po głowie. — Trzeba będzie kupić nowe.

Usiadł na fotelu ulokowanym tuż obok pieca kaflowego, który niemal ziębił go swoim brakiem palącego się w nim ognia. Nakrył się ciepłym kocem i westchnął smętnie.

„Nikogo nie obchodzę. Istnieję dla nich tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie potrzebują. Matka obraziła się na mnie śmiertelnie za tą przygodę z Weroniką… Och! Wera, żebyś wiedziała, jak bardzo zniszczyłaś mi życie. A mimo to nadal za tobą tęsknię, ty podła szmato. Zdradziłaś mnie, wyśmiałaś, opuściłaś w dzień przed ślubem dla jakiegoś taniego amanta… A teraz jestem sam. Skazany jestem na samotność i śmierć z braku miłości. Nikogo nigdy już nie pokocham, ani nikt nie pokocha mnie. Podłe życie!”

Zamknął oczy. Westchnął tęsknie do ciepłych rąk, słodkich ust i pięknych oczu tej, która nie istnieje. Pod powiekami oczu ożywił na nowo jej uwodzicielski uśmiech, dotknął jej nagiej, gładkiej skóry. Gdy zaczął wyobrażać sobie jej piękne krągłości, poczuł podniecenie, i przesłoniło mu ono cały świat. Jego ciało było niczyje, niczym opuszczona ruina, do której już nikt nie zaglądał. Przepełniony żalem i upokorzeniem, zsunął spodnie i dotknął miejsca, które od wielu lat nie dawało mu spokoju i powodowało uciążliwą tęsknotę za dotykiem rąk wyśnionej nieznajomej. Wyobraził sobie, że to ona go dotyka — ta piękna, idealna, wymarzona… Pragnął jej, lecz mógł ją mieć tylko w snach. „Gdybyś istniała, nie byłbym teraz sam.”

Rozdział 5. Zgubiony guzik

Zmusiła się do wstania z łóżka, aby wyjść na ulicę. Dzień wcześniej było z nią bardzo źle więc przyszedł do niej lekarz. Jego wizyta kosztowała jej rodzinę kolejne niepotrzebnie wydane pieniądze. Przecież dobrze wiedziała, co jej jest. Medyk stwierdził to, co zwykle — że osłabienie panny Szulik związane jest ze stresem i ciężkimi krwawieniami miesięcznymi, które powodowały anemię i obniżały odporność organizmu. Proponował jej szpital, ale ona zebrała w sobie resztkę sił i zaprotestowała stanowczo. Nie chciała być dla nikogo ciężarem. Musiała pracować.

„Boże Miłosierny, spraw, żeby dziś ktoś kupił choć jedną lalkę” — modliła się nieustannie Ewelina. Stała znów w tym samym, ruchliwym jak zwykle, miejscu. Zaniosła się bolesnym kaszlem, a później nagle poczuła uderzenie, które zwaliło ją z nóg. Upadła na kolana i ręce. Jej szmaciane lalki wysypały się na mokrą, brudną ulicę… Popatrzyła na swoje dłonie — zaczęły krwawić. Ktoś przewrócił ją i pobiegł dalej, dostrzegła tylko, że był to nastolatek.

— Pomogę pani! — usłyszała tuż nad głową. Chwilę później poczuła, że ktoś pomaga jej wstać. Nie rozpoznała jego twarzy, to był jakiś nieznajomy. Surowy głos, mimo że jego właściciel przyszedł jej z pomocą, wydał jej się nieprzyjemny. — Podły łotrzyk! Nawet się nie zatrzymał! — warknął pod nosem mężczyzna i ukucnął przy wiklinowym koszu, aby pozbierać do niego porozrzucane lalki.

— Dziękuję szanownemu panu za pomoc. — Przykucnęła, aby zebrać resztę laleczek.

— Pani krwawi. — Wyciągnął z kieszeni dziurawą, szarawą chusteczkę do nosa, po czym podał ją dziewczynie, aby otarła dłonie.

Przyjrzał się jej bladej twarzy, podpuchniętym oczom i zapadniętym policzkom. Jakaś litość wzięła go za serce. Zawsze myślał, że to dziewczynka, ale ujrzał jak na dłoni schorowaną, młodą kobietę, potrzebującą pomocy. Była ładna, choć zniszczona chorobą lub strasznym smutkiem, który wyzierał z jej ciemnych oczu.

— Kupię kilka — odezwał się niespodziewanie.

Lecz nie sprzedaż była jej teraz w głowie.

— A co z chusteczką, proszę pana? — Popatrzyła na chusteczkę nieznajomego i zobaczyła że jest splamiona krwią. Czerwony płyn nadal sączył się z ranek, które wyryły w jej dłoniach ostre kamyczki. — Jest cała zniszczona. Proszę zabrać lalkę w zamian za zniszczoną chusteczkę.

Obcy machnął ręką.

— I tak nadaje się tylko do wyrzucenia. — Wyciągnął z koszyka dziesięć lalek, czyli połowę z tego, co miała przy sobie dziewczyna. Powkładał je sobie do kieszeni płaszcza. Ewelinie rzuciło się w oczy, że płaszcz ten miał dużą dziurę na rękawie i pozbawiony był kilku guzików.

— Ile się należy? — zapytał Wiktor. Początkowo chciał jej zapłacić monetami, lecz po chwili zdecydował się na papierowe. Miał je schowane w podszewce od wewnętrznej strony płaszcza.

— Och, tyle co łaska — odpowiedziała nieśmiało. Bała się podać zbyt wysoką sumę, aby nie oburzyć tego wysokiego, barczystego mężczyzny, który wydał jej się groźnym olbrzymem.

— Może być… — Wyciągnął jeden banknot. — tyle?

Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż z jej ust zaczął nagle wydobywać się uporczywy kaszel. Rwący ból na moment odebrał jej dech w piersiach. Gdy Wiktor dostrzegł, że jest chora, wyciągnął z kieszeni drugi papierowy banknot.

— Tamto za lalki, a to na lekarza. — Podał jej papier i dodał jeszcze: — Proszę tam iść natychmiast, ten kaszel może być niebezpieczny. — Chłodny wydźwięk jego głosu nie pasował to troski, jaka zdawała się wypływać z jego serca.

— Dziękuję, lecz… nie mogę tego przyjąć, łaskawy panie… — Zakaszlała ponownie. Rwący ból oskrzeli napełnił jej oczy łzami.

— Jeśli ci życie miłe, dziewczyno, idź do lekarza.

Ukłonił jej się, lekko unosząc przykurzony, szarawy kapelusz, po czym odszedł pospiesznie. Z kieszeni jego płaszcza wystawały zakupione lalki, które dziwacznie wyglądały swoimi jasnowłosymi główkami na ulicę.

Spojrzała na pieniądze, wręczone jej przez tego potężnego człowieka, i pomyślała, że Bóg wysłuchał w końcu jej modlitw i błagań. W jej sercu przyczaiła się nawet nadzieja, że może kiedyś również spełnią się jej inne marzenia.

A później spojrzała na wybrukowaną, mokrą ulicę i dostrzegła leżący w śnieżnej brei guzik w kolorze czarnym. Musiał go zgubić nieznajomy dobrodziej. Podniosła guzik i schowała go do koszyka. „Oddam mu, gdy spotkam go następnym razem.” Uśmiechnęła się i poczuła ulgę. „A teraz oddam rodzicom za lekarza i kupię coś do jedzenia.”

Rozdział 6. Piekło domowego ogniska

Oddała ojcu pieniądze przy wszystkich członkach rodziny, gdy zebrali się na podwieczornym posiłku. Od razu schował je do kieszeni. Zapachy musu jabłkowego oraz kaszy manny gotowanej na wodzie mieszały się z tytoniowym dymem. Ojciec musiał przed chwilą wypalić papierosa, choć wiedział, że jego młodsza córka reaguje nań dusznościami. Jej siostra — ubrana jak zwykle bardzo elegancko — spracowana matka i wiecznie gniewny brat patrzyli na nią wielkimi oczyma, jakby nie wierzyli w to, co widzą.

— Komu ukradłaś te pieniądze!? — fuknął braciszek z szyderczym uśmieszkiem.

— Zarobiłam — przyznała się jak do zbrodni.

— Ciekawe na czym?! — zaśmiała się ironicznie Marta.

— Robię lalki i sprzedaję je na ulicy — wytłumaczyła cierpliwie.

— Też mi praca! — parsknął Karol. Dwudziestopięciolatek uważał, że zawód kowala jest najważniejszym zawodem na świecie. I nie wierzył w to, że tradycyjne powozy mogą zostać wyparte przez nowoczesne wynalazki inżynierów. Nie wierzył w to, że samochód — puszka z czterema kółkami i charczącym silnikiem — może być lepszy od żywego, myślącego zwierzęcia i niezawodnego powozu na resorach. Samochód był dla niego wynalazkiem dla elit, niepotrzebnym zbytkiem, światowym widzimisię.

— Lepiej weź się do uczciwej roboty! Matka u obcych tyra, a ty po ulicach wystajesz, albo w łóżku leżysz i chorą udajesz — dodała siostra. Bardziej udana z córek wpadała codziennie, aby odwiedzić mamę. Bez rad rodzicielki młoda mężatka nie potrafiła samodzielnie funkcjonować, choć w mieszkaniu czekała na nią prywatna gosposia. Bowiem dobrze wydana za mąż panna nie mogła narzekać na luksusy.

Ewelina zagryzła zęby. „Cokolwiek bym nie zrobiła i tak zawsze będzie im mało.” Postanowiła nie zważać na docinki rodzeństwa i marudzenie rodziców. Po skończonym posiłku podkasała rękawy, aby umyć naczynia w przygotowanym wcześniej, drewnianym cebrzyku. Wszyscy rozeszli się, więc mogła delektować się ciszą. I choć odczuwała duszność i boleśnie kaszlała, po myciu zabrała się za zamiatanie mieszkania.

Dwadzieścia minut później z ulgą ukończyła tę czynność w kuchni. Zasapana usiadła na krześle, aby odpocząć. Do pomieszczenia zamaszystym krokiem wszedł Karol. Wyciągnął z półki chleb, położył go na stole i ukroił sobie grubą pajdę. Okruchy starł na dopiero co pozamiataną podłogę. Dziewczyna zagryzła zęby, aby nie wybuchnąć gniewem, który wzbierał w niej na przemian z płaczem. Gdyby rzekła choć słowo protestu, zostałaby zgaszona agresywnym słownictwem osiłka. Z kamienną twarzą wysłuchała siarczystego bekania Karola — spojrzał na nią, jak gdyby nigdy nic. Nie wytrzymała. Opuściła kuchnię, otworzyła drzwi i wyszła na klatkę schodową. Tam, w ciemnościach i chłodzie, jakie panowały w kamienicy, ze świstem wypuściła z ust powietrze, czego następstwem był kolejny atak kaszlu. Nagle drzwi od sąsiedniego mieszkania otworzyły się i w blasku lampy naftowej ujrzała znajomą postać.

— O! To ty, Ewelinko! — usłyszała głos starszej sąsiadki, Sary. Ujrzała ją w nikłym świetle dobywającym się z jej mieszkania. — Zaczekaj, mam coś dla ciebie! — Czterdziestoletnia kobieta zniknęła na chwilę, po czym wróciła i zbliżyła się do dziewczyny z tajemniczym pakunkiem w dłoni. — Wiesz, mam tutaj takie skraweczki materiału… Może mogłabyś uszyć z nich kilka laleczek? — uśmiechnęła się tajemniczo. — Moja córeczka Anika przyniosła jedną i powiedziała, że dałaś jej jedną na urodziny, tydzień temu. Tak sobie pomyślałam, że to będzie taka mała zapłata. Wiesz jak to jest, nie mam zbyt wiele pieniędzy, ale mogę odwdzięczyć się tym… — Rozwinęła pakunek i pokazała jego zawartość.

Na korytarzu panował półmrok, lecz w świetle lampy, z którą przyszła Sara, Ewelina dostrzegła jasny błękit, malinową czerwień i czystą biel bawełnianych skrawków tkanin, które zachwyciły dziewczynę swoją intensywnością.

— Piękne kolory! Dziękuję pani bardzo! — Przyjęła podarunek z radością. — A laleczka to przecież był prezent. Uszyję dla Aniki jeszcze jedną, żeby miała koleżankę.

— Nie, biedulko, nie trzeba. — Uśmiechnęła się serdecznie i uścisnęła jej dłoń. — A! I jutro syn przywiezie ze wsi od gospodarza jabłka. Przydadzą się, prawda?

— Pani Saro, bardzo się przydadzą! Ile trzeba przygotować pieniędzy?

Ciemnowłosa piękność o brązowych oczach spojrzała na nią z lekkim oburzeniem.

— Nie, to za darmo! Ja dostaję za darmo to i dla ciebie, Ewelinko, za darmo będzie.

— Och, dziękuję. — Wzruszyła się i ledwie powstrzymała napływające do oczu łzy.

— Trzeba sobie pomagać. — Uścisnęła serdecznie jej dłonie. Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co dzieje się w życiu starej panienki, tuż za zamkniętymi drzwiami sąsiedniego mieszkania. Czy Sara słyszała, jak źle odnosi się na co dzień do niej ojciec, matka i rodzeństwo? A może po mieście krążyły na ich temat plotki? Kogo by jednak obchodził los, takiej jak ona, biedulki z kiepską perspektywą na życie, chorej panny bez szans na małżeństwo?

A jednak zdarzały się dni takie jak ten, gdy działy się małe cuda. Ktoś podarował jej bułkę; to dostała kwiatuszek od chłopca na ulicy; to dostawała jabłka, których nikt nie potrzebował. Wyraźnie widziała, że ktoś się nią opiekuje. „Boże, wiem, że to ty. Chcesz, abym żyła, więc zsyłasz mi prezenty, abym mogła jakoś przetrwać. Dziękuję za tych wszystkich dobrych ludzi, którzy mi pomogli i za to, że w swojej łasce obdarzasz mnie tak hojnie swoją dobrocią.”

Sara pożegnała się, a podniesiona na duchu Ewelina Szulik, podjęła decyzję o powrocie do domu.

Ledwie postawiła pierwszy krok na domowym korytarzu, gdy posłyszała słowa matki:

— Ona nic nie robi, tylko na ulicy stoi jak jakaś… Jest mi tak ciężko! Piorę, zamiatam, gotuję… I do tego robię dodatkową pracę za pieniądze. A ona tylko słaba i słaba, poleguje, to zaś kaszel, to zaś inne choroby ma…

Dziewczyna poczuła żal. Robiła, co mogła, aby ulżyć mamie w pracy, choć sama potrzebowała pomocy. Z żalem pomyślała: „Lecz cokolwiek bym nie uczyniła i tak będzie za mało. Bo nie jestem dla nich niczym ponad niechciany, zepsuty przedmiot, co to już tylko do wyrzucenia się nadaje.” Poczuła chęć ucieczki, lecz mimo to pozostała, aby znosić znów niechęć najbliższych jej osób.

Rozdział 7. Władczyni ładu i składu

Była siódma rano, gdy zbudziło go walenie pięściami o drzwi. Poderwał się z łóżka i ze zdziwieniem odkrył, że zasnął na fotelu, w dodatku kompletnie ubrany. Wygładził swoją pomiętą, rozchełstaną koszulę, po czym popędził w kierunku rumoru, który ktoś urządzał sobie kosztem jego nerwów. Otworzył drzwi i już miał obrzucić gościa stekiem obelg, gdy jego oczom ukazała się średniego wzrostu, dobrze zbudowana baba. W ręce dzierżyła wiaderko i szczotkę do zamiatania, a pod pachą trzymała zwitek najnowszej, poniedziałkowej prasy, pachnącej jeszcze świeżym drukiem.

— Kim pani jest?

— Helena Rapacka. Władczyni ładu i składu — przedstawiła się. — Przyszłam do pracy!

— Ale jest siódma! Ale, że… to pani? Ale jak… — Nie wiedział, dlaczego wyobrażał sobie sprzątaczkę, która ogarnie jego domowy chaos, nieco inaczej. „Marzenia ściętej głowy” — pomyślał, gdy wpuszczał do środka nieznajomą kobietę. Niepiękna pięćdziesięciolatka o pokaźnej posturze zupełnie nie pasowała mu do miana „kobiety”, więc w myślach już zaczął nazywać ją „babą”.

— No, toś to pan zapuścił tą klitkę! — skrytykowała go bez ogródek. Rozejrzała się po mieszkaniu, ściągnęła płaszcz i chustkę, po czym podkasała rękawy i rzekła pocieszająco: — Ale nic się kawaler nie martw! Zajmij się sobą, a ja się zajmę tym chaosem, co to pan o nim pisałeś.


Szedł dziś do pracy powoli, jakby ktoś przyczepił do jego stóp odważniki dziesięciokilogramowe i dodatkowo położył dwadzieścia kilo na jego ociężałej głowie. Był psychicznie zmęczony całym tym sprzątaniem, z którym baba Helena uwinęła się w ciągu dwóch godzin. Zapowiedziała się, że po południu wpadnie, aby ugotować mu obiad. Jego marzenie właśnie się spełniało, a on czuł się nieszczęśliwy. „A ja jak ten idiota wyobrażałem sobie, że zjawi się piękna nimfa, z gracją zapanuje nad chaosem — nie tylko w moim mieszkaniu, ale także w życiu — później poda mi pyszny obiad, a na deser zaserwuje samą siebie. Niepoprawny marzyciel.” Wzdrygnął się na samą myśl, że Helena miałaby podać mu siebie na talerzu…

I faktycznie, gdy powrócił do domu, okazało się, że baba już czekała na niego z obiadem, lecz o całej reszcie nie mogło być mowy — ku uldze młodego mężczyzny.

— Wzięłam klucze od właścicielki. Muszę zdążyć obskoczyć jeszcze dwa domy! — powiedział jej grubaśny, prawie męski głos. Podała mu talerz z zupą fasolową, rzuciła słowo na dowiedzenia i opuściła mieszkanie.

Przyjrzał się dokładnie daniu, lecz kolor i konsystencja potrawy nie zachęciły go do spożycia. Zapach też nie sprawił, że zgłodniał, a wręcz zniechęcił się do jedzenia. Nabrał łyżką odrobinę zupy i powoli uniósł ją do ust. Skosztował i pożałował, że to uczynił.

— Rany, koniec świata! — Odstawił talerz na bok.

Rozejrzał się po mieszkaniu. Wszystko było pięknie poukładane, czyste, a szyba w oknie wpuszczała do wnętrza więcej grudniowego słońca niż wczoraj. Zmienił się nawet zapach mieszkania.

Podszedł do swojego ulubionego punktu widokowego i przypomniał sobie dziewczynę, od której przedwczoraj kupił szmaciane laleczki. Wciąż miał je schowane w szufladzie biurka. Spojrzał przez okno i ujrzał ją. Stała tam, gdzie zwykle i nieśmiało wyciągała dłonie ku przechodniom. Trzymała w nich swoje wyroby. Musiał przyznać, że laleczki były pierwszej klasy! Starannie wykonane, pięknie ubrane w miniaturowe stroje, a ich buzie malowane haftem były bardzo sympatyczne. „Gdybym miał córkę, to dałbym jej wszystkie… Lecz ja nigdy nie będę miał dzieci.” Posmutniał. Podszedł do swojego biurka i usiadł na skrzypiącym, rozklekotanym krześle, które nadawało się już tylko do wyrzucenia. Wiktor kilka razy miał zamiar sklecić je na nowo, ale wciąż nie miał do tego motywacji, odciągał więc nieprzyjemną pracę na później. W końcu mieszkał sam i to on był jedyną osobą w tym lokum, której mogłoby to przeszkadzać. Wziął do ręki pióro, westchnął i zaczął pisać kolejny rozdział swojej pierwszej w życiu książki…

Rozdział 8. Koniec świata

Zawsze zastanawiała się, co będzie, jeśli któregoś dnia ktoś wyrzuci ją z domu na ulicę. Przecież była w tym domu niczym stary grat na wylocie. Mimo marnych szans wciąż miała nadzieję, że opuści ten dom u boku męża, lecz to, co nastąpiło tego feralnego dnia, przeszło jej wszelkie oczekiwania. Właśnie podgrzewała obiad, gdy do kuchni wszedł spracowany ojciec. Spocona, szara koszula bawełniana, skórzana kamizela, której używał przy pracy — zawsze zostawiał ją w domu, na wieszaku, żeby nikt nie ukradł mu narzędzi, które w niej przechowywał. Lubił je trzymać w bezpiecznym miejscu. Potargana, posiwiała fryzura, długie wąsy i brudne dłonie, noszące ślady ciężkiej pracy… Ewelina od zawsze pamiętała ojca w takim stroju, rzadko ubierał się odświętnie. Wciąż żył tylko pracą i obowiązkami. Ostatnio nieco się przygarbił, sprawiał wrażenie strapionego. Czuła wyrzuty sumienia, gdy myślała, że to z jej powodu — była ciężarem, którego ojciec nie chciał dłużej nieść na swoich ramionach.

— Posprzątaj dom i ugotuj co dobrego — rzekł, gdy tylko przekroczył próg kuchni. — Na wieczór będziemy mieli gościa, a mama wróci bardzo późno, bo ma sprzątanie dodatkowe. — Oznajmił, po czym zatarł swoje silne, kowalskie dłonie, jakby spodziewał się znacznych zysków. Usiadł przy stole, gdzie czekały już na niego miska, talerz i sztućce. W oczach ojca dostrzegła nietypowe ożywienie. Musiało zajść coś niezwykle korzystnego. Skojarzyła to początkowo z interesami taty. Po chwili ojciec dodał: — Zjawi się mój dobry znajomy, który ma dla ciebie świetną propozycję.

— Jaką? — zapytał w jej imieniu brat. Karol wszedł z brudnymi butami do kuchni i powoli okrążył stół. Zrobił tym samym błotnistą ścieżkę, która niemal wyryła ostre cięcia w sercu jego siostry. Zupełnie nie obchodziło go to, że dziewczyna umyła dziś podłogę. Ewelina, która dopiero co nalała zupę do misek, odstawiła na bok fartuch i zaniosła się kaszlem. Z bólem w klatce piersiowej podeszła do pieca, aby zagrzać się na chwilę. Nagle bowiem zrobiło jej się nieprzyjemnie zimno.

— Najlepszą propozycję jaka może być — ekscytował się. — Matrymonialną! Krzysztof jest samotny, niedawno owdowiał. Zgodził się zastanowić nad małżeństwem z twoją siostrą, jednak pod pewnymi warunkami…

Dziewczyna omal nie zemdlała. „Małżeństwo z wdowcem?! Na litość boską, jeszcze tego mi brakowało!”

— Kim jest ten Krzysztof? — dopytywał Karol. Z satysfakcją obserwował, jak twarz nielubianej przez niego siostry najpierw robi się blada, a później czerwona.

— To szewc. Rok temu zmarła mu żona, a że jest jeszcze facet jurny… — Uśmiechnął się dwuznacznie. — W końcu ma dopiero 55 lat! Jeszcze sobie chce chłop życia poużywać! I dobry fach ma w ręku!

„Boże!” — krzyknęła w duchu. Nie chciała dłużej słuchać dalszego zachwalania kandydata na męża. Bez zastanowienia wyszła na klatkę schodową kamienicy. W półmroku skierowała swoje kroki ku strychowi, gdzie czasem zaszywała się, żeby pobyć w samotności. „I co ja teraz zrobię!?” Przykucnęła obok małego, przybrudzonego okienka, skąd miała widok na kościelną wieżę. Przez witraże gotyckich okien dobywał się niewyraźny, tlący się blask, co oznaczało, że właśnie w tej chwili, w środku odprawiane jest nabożeństwo.

— Boże, nie zniosę tego dłużej! Nie zniosę! — wściekała się cicho na swój ciężki los. Wyobraziła sobie, jak ucieka z domu… lecz chwilę później przestraszyła się, bo odkryła smutną prawdę: nie wiedziałaby, jak ma sobie poradzić na ulicy. „Może mogłabym pójść do sióstr zakonnych, tych które przyjmują pod swój dach bezdomnych?” Przez chwilę żywiła się tą nadzieją, lecz niestety, strach zwyciężył wszelkie jej protesty. Nie była na tyle odważna, aby samodzielnie rzucić się w nurt życia — mimo iż miała dwadzieścia pięć lat.

Pokornie powróciła do mieszkania, aby posprzątać i przygotować kolację dla rodziny i gościa. W międzyczasie musiała się położyć, bo poczuła się słabo, ale to już nikogo nie obchodziło. Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że Ewelina od czasu do czasu słabnie, poleguje i ciężko oddycha. Taka już była, dlatego zamiast jej współczuć, nosili w sobie znieczulicę, którą raczyli ją każdego dnia.

Wielokrotnie ulegała pod naciskiem silniejszych od niej osób, które chciały rządzić jej życiem. Nigdy jednak nie była tak zbuntowana w sercu, jak w tej chwili, gdy zasiadła do stołu z obcym, łysiejącym facetem. Łypał na nią bezwstydnie i oblizywał swoje usta, nakryte grubą warstwą czarnych wąsów.

— I jak ci się podoba moja córka, Krzychu? — Ojciec chciał przyspieszyć sprawę, więc nalał koledze kolejny kieliszek wódki. Mężczyzna był już nieźle wstawiony, natomiast Ewelina była coraz bardziej zniesmaczona. Ten obrzydły jej od pierwszego wejrzenia opijus, pod osłoną blatu stołu bezczelnie kilka razy kładł swoją dłoń na jej kolanie. Wstawała za każdym razem i udawała, że bolą ją plecy.

— Powiem ci, jak zostawisz nas sam na sam — zamruczał pijany natręt.

„O nie, tylko nie to!” — pomyślała przerażona. Zdążyła jedynie na moment złowić wzrok ojca i spojrzeć na niego błagalnie, aby chwilę później znaleźć się sam na sam z obleśnym mężczyzną. Obcy ślinił się na jej widok, jakby była kawałkiem tłuściutkiej słoniny.

— Chodź do tatuśka na kolano! — Poklepał swoją nogę brudną ręką. Czekał aż dwudziestopięciolatka zajmie łaskawie przygotowane dla niej miejsce.

— Jest mi dobrze tu, gdzie jestem — oznajmiła chłodno. Stała po drugiej stronie stołu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.

— O, zadziorna jesteś! Ale lubię takie! — Podniósł się z krzesła i ruszył ku niej. Na próżno jednak spróbował pochwycić ja w ramiona, gdyż ta w porę zdołała uciec.

— Niech się pan do mnie nie zbliża! — warknęła ostrzegawczo. Przez myśl przeszło jej nagle, żeby pochwycić nóż, który leżał na blacie stołu kuchennego. Ale nie po to, aby się bronić. Wolała zginąć, niż dać się mu dotknąć.

— Chcesz, żebym cię biedulko wziął na utrzymanie, to musisz być grzeczna, inaczej…

— Nie chcę! Wolę być sama całe życie, niż żyć z kimś takim jak pan! — krzyknęła, słysząc swoje słowa, jakby z innych ust.

Twarz mężczyzny przybrała nagle gniewny grymas i nabrała barw purpury. Miał ochotę przyłożyć tej upartej dziewusze bez grosza przy duszy, aby utemperować jej niepokorną naturę.

— To twoje ostatnie słowo!? — zapytał gniewnie.

— Tak.

Później wszystko działo się tak szybko, że nawet nie pamiętała, co dokładnie powiedziała, że spotkał ją taki los. Ojciec wszedł do środka, tamten zacytował mu jej słowa, a ojciec pochwycił ją za rękę; wyciągnął na korytarz; poprowadził po schodach w dół i wystawił za drzwi kamienicy. Na końcu rzekł gniewnym tonem:

— Wynocha! Dosyć tego! Nie będziesz już mi więcej wstydu przynosiła!

Trzask zamykanych drzwi potoczył się po pustej ulicy. Światło miejskiej latarni padło na smutną scenę, którą wykreowało życie. Na zamarzniętej ulicy stała dziewczyna ubrana jedynie w cienką suknię, chustę i pantofle domowe. Podmuch lodowatego wiatru przyprószył jej ciemne włosy płatkami śniegu. Podeszła do drzwi, lecz ze smutkiem odkryła, że zostały zatrzaśnięte na zasuwę.

— Boże, dokąd mam teraz pójść?

Rozdział 9. Koszmarna baba

Kompletnie zapanowała nad jego życiem; zdominowała jego przestrzeń osobistą i do tego stopnia chciała zawładnąć jego prywatnym chaosem, że sięgnęła do szuflady jego biurka i wyciągnęła z niej dziesięć laleczek, które kupił kilka dni temu. Pani ładu i składu miała właśnie opuścić jego lokum po podaniu mu kolejnej porcji grochówki, po której go mdliło. Wcisnął to w siebie tylko dlatego, że był głodny.

Dał jej zapłatę za dzień dzisiejszy. Przyjęła ją i wskazała na laleczki — dopiero teraz zwrócił na nie uwagę.

— A to — pokazała palcem — to trzeba wyrzucić, albo dzieciom z sierocińca dać!

Tego było już zbyt wiele. Wystarczyło, że wyprasowała jego koszule, zacerowała spodnie i uporządkowała dom.

— Te lalki tu zostaną! — oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym pozbierał wszystkie zabawki z biurka i powtykał je sobie do kieszeni marynarki.

— Stary kawaler — bąknęła pod nosem. Nabrała pewności, że facet kompletnie zdziwaczał, bo w jego życiu nie było kobiety, która zaspakajałaby jego męskie zachcianki. Machnęła na to ręką, to w końcu nie była jej sprawa.

Odetchnął z ulgą, gdy tylko opuściła jego mieszkanie. Wyciągnął lalki z kieszeni i rzucił je na łóżko. Zasiadł na fotelu, aby pomarzyć o nieistniejącej pięknej rudowłosej, dotykającej go w intymnych miejscach… Prędko zorientował się, że dziwnie w jego myślach rysy tej damy upodobniły się do twarzy dziewczyny handlującej lalkami na ulicy.

— Właściwie po co mi te lalki? — zapytał samego siebie i spojrzał na zabawki. Leżały teraz, bezpańsko rzucone, na stojącym nieopodal łóżku.

Z zaskoczeniem odkrył, że poczuł sentyment do tych małych szmacianek — zupełnie tak, jakby stały się częścią jego życia. Odłożył na później wyobrażenia o nagim ciele nieznajomej, aby zanieść lalki do swojego gabinetu. Jedna po drugiej posadził je na parapecie okna, buziami zwróconymi ku ulicy.

— Tutaj będzie wam dobrze. Popatrzcie sobie na miasto.

Nagle przypomniał sobie, że jutrzejszego wieczora ma stawić się u ciotki na imieninach. „Zapewne spotkam tam mamę.” Ostatnim razem, gdy się widzieli — czyli jakieś trzy lata temu — powiedział jej, żeby nie wtrącała się więcej do jego życia. Zniszczyła jego związek z niejaką Weroniką. Dziewczyna odeszła przed ślubem, aby związać się z innym mężczyzną. Matka śmiertelnie się obraziła, a ukochana powiedziała, że Wiktor nie jest mężczyzną ale „babą bez ikry”.

Zajrzał do szafy, aby wyciągnąć odświętny garnitur, w którym miał zamiar ewentualnie pojawić się na imieninach. Wiedział, z czym się to wiąże. Przypomniał sobie twarze tych bardziej udanych mężczyzn w rodzinie Walickich, czyli brata Antoniego oraz kuzynów: Waldka i Henryka.

— Pewnie będzie też wujcio Krzychu — zaczął mówić do siebie. W końcu stanowił dla siebie jedyne i najlepsze towarzystwo do dyskusji. — Biedak niedawno stracił żonę, to pewnie mu smutno. Może choć z nim sobie pogadam? A przy okazji sprawdzę, co z mamą.

Westchnął i usiadł do pisania.


Minął kolejny dzień zdominowany przez babę Helenę. I choć nie chciał, musiał stwierdzić, że mieszkanie w dobrze uporządkowanym domu było całkiem przyjemne. „Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie grzebała w moich prywatnych rzeczach.” Sięgnął na dno szafy, tam gdzie spodziewał się odnaleźć damską bieliznę, którą kiedyś kupił ukochanej. Niestety nie zdążył jej podarować tego prezentu, zanim to wszystko się stało. W tej chwili odkrył z przestrachem, że bielizny nie ma! Zaczął sprawdzać każdy zakamarek szafy, półki oraz biurko.

— No nie ma! Nie ma! Kurde! — wściekał się coraz bardziej. — Ja tą babę zatłukę! Nie, dosyć tego! Wystarczy tego władania, pani ładu i składu! Jesteś babo zwolniona!

Wściekł się nie na żarty, lecz chwilę później zastanowił się nad tym, dlaczego jak dotąd jeszcze nie zdobył się na odwagę, aby wyrzucić te damskie fatałaszki… Odpowiedź była prosta: czuł sentyment do tych rzeczy. Za każdym razem, gdy brał je w dłonie, opowiadały mu one o dawnych czasach, gdy czuł się kochany, atrakcyjny i męski. Mimo wszystko postanowił pozbyć się tej koszmarnej baby, bo zbyt mocno zaczęła ingerować w jego życiowy chaos. Był do niego tak mocno przywiązany, jak do oddychania. Było zbyt idealnie, jakoś tak… pedantycznie i niemęsko.

— Nie jestem mięczakiem! Dam sobie radę bez baby! — jego niski głos potoczył się po mieszkaniu.

Ochłonął kilka minut później, gdy dokładał do pieca kaflowego. Doszedł do wniosku, że jednak nie ma czasu na sprzątanie i gotowanie.

— W końcu jakoś to żarcie przeze mnie przechodzi — machnął ręką na kiepskie jedzenie, serwowane mu przez babę Helenę. — Po co mi wykwintne dania? Takie to sobie mogę w restauracji zamówić.

I postanowił pozostawić „Panią ładu i składu” na jej stanowisku pracy.

Rozdział 10. Królowa żebraków

Marzły jej stopy, a lodowate powiewy zimowego wiatru przeszywały ją na wskroś. Szczękając zębami, zaszła pod kościół, aby sprawdzić, czy jest otwarty. „Och, błagam, niech któreś drzwi będą otwarte!” Okrążyła budynek dookoła i w końcu znalazła jedne, jedyne drzwi, które otworzyły się przed nią ze skrzypieniem. Wślizgnęła się do środka. Wiedziała, że nawet jeśli zastanie tam jakiegoś księdza czy siostrę zakonną, to ci nie wyrzucą jej na bruk w środku grudniowej nocy.

Co prawda było tam bardzo ciemno, lecz nie tak chłodno jak na zewnątrz. W powietrzu unosił się zapach palonych kadzideł oraz świec. Po omacku znalazła szaty, w których kapłan odprawiał nabożeństwo, i okryła się nimi. Pod stopami wyczuła coś w rodzaju dywanu, więc ukucnęła na nim w kątku, aby trochę się ogrzać.

To stało się tak szybko. Nagle spełniły się jej najgorsze koszmary. Od tak wyrzucono ją z domu, jakby była nic niewartym śmieciem, zbędnym balastem. Od zawsze się tak czuła, lecz nigdy nie spodziewała się, że jej pomoc w domu okaże się do tego stopnia niewidoczna. Zaczęła analizować różne przypadki, jakie spotykały ją w domu… To ktoś naśmiecił na świeżo pozamiataną podłogę; to ktoś zarzucił jej lenistwo, podczas gdy chora leżała w łóżku; to zaś matka chwaliła się przed znajomymi jedynie starszą siostrą, Martą, wręcz pomijała istnienie drugiej córki. Przypomniała sobie, jak sąsiadka podarowała jej torbę pełną używanych ubrań, z których najpierw siostra i matka wybrały sobie najlepsze sukienki i bluzki. Pamiętała, jak za pomoc w siostrzanym domu miała obiecaną zapłatę, a jak przyszło co do czego zapłata ta została przemilczana. Dawała z siebie tyle, ile mogła. Chciała zarabiać tak, jak jej brat, ale była zbyt słaba, żeby tyrać ciężko fizycznie. Wciąż dręczona chorobami, co miesiąc nawiedzana przez miesiączkowe krwotoki, była kompletnie wyzuta z energii i sił. A do tego wszystkiego wciąż myślała o śmierci.

„Jestem bezużyteczna, jestem do niczego, nie jestem nic warta…” — z tymi myślami zasnęła. Obudził ją jakiś krzyk i szarpnięcie ku górze.

— Jak śmiesz przywdziewać święte szaty kapłańskie i spać w domu Pana?! — krzyknął na nią młody ksiądz. Chwilę później dołączyła do niego święcie oburzona starsza zakonnica, która złożyła ręce jak do modlitwy.

— Toż to nie ma już żadnych świętości na tym świecie! — jęknęła, jakby stało się jakieś wielkie nieszczęście.

— Było mi zimno — usprawiedliwiła się, wciąż oszołomiona atakiem duchownych na jej osobę.

— To nie przytułek czy noclegownia! — Kapłan przyjrzał się dokładniej biedaczce i odpuścił sobie dalsze łajanie. Wyglądała na ciężko chorą i opuszczoną. — Idź, dziecko, na Kalinowskiego, tam dostaniesz odzież i jedzenie — powiedział już spokojniej.

Ukłoniła się nisko, po czym skulona wyszła na zewnątrz. Pod stopami wyczuła grubą warstwę śniegu. Jej pantofle kompletnie przemokły, lecz mimo to musiała w nich zajść na Kalinowskiego.

— Poczekaj! — Zatrzymała ją siostra zakonna. Ewelina odwróciła się i zobaczyła, jak kobieta ściąga ze swoich ramion ciepłą chustę i podaje jej. — To niewiele, ale przynajmniej tak bardzo nie zmarzniesz.

— Bóg zapłać — wychrypiała, czując ból w oskrzelach i gardle. Chłód, w którym spała, spowodował powrót objawów przeziębienia.

Zakonnica poczuła, że spełniła należycie swoją rolę siostry miłosierdzia. Uśmiechnęła się do swoich myśli z wiarą, że Bóg poczyta jej to za plus w Niebie. Tak naprawdę nie obchodziło jej to, co dalej stanie się z tą dziewczyną. Bezdomna odeszła i pozostawiła za sobą drobne ślady stóp.


Trafiła we wskazane miejsce jakieś dwadzieścia minut później. Rozpoznała je tylko ze względu na kolejkę obdartusów, która ustawiła się przy jednej z furt wychodzących na ulicę. U wejścia stały dwie służebnice Pana, które rozdawały biedakom porcje jedzenia oraz ubrania. Stanęła w kolejce za jednym z tych bezdomnych. Poczuła smród, jaki wydzielał ten wysoki czterdziestolatek. Łypnął na nią okiem przez ramię. Nagle odwrócił się i fuknął:

— Czego tu?! Idź sobie gdzie indziej!

— Ja też jestem bezdomna, jestem głodna…

— Nic mnie to nie obchodzi! Poszła won! I nie kręć mi się w tej okolicy! Bo zabiję! — Spojrzał na nią tak nienawistnie, że strwożona cofnęła się o krok. Jeszcze przez chwilę miała nadzieję, że stojące kilka metrów od niej siostry zakonne dostrzegą ją i obronią, lecz ze smutkiem stwierdziła, że zdają się jej nie widzieć, skupione na swojej pracy.

— Potrzebuję butów. — Pokazała agresorowi swoje stopy.

— To też mnie nic nie obchodzi! Wynocha! — Popchnął ją, aż zatoczyła się do tyłu.

Wtedy jedna ze służebnic Pana dostrzegła ją i zbliżyła się. Dziewczyna znała tę zakonnicę, więc odczuła wyraźną ulgę na myśl, że w końcu spotkała przyjazną duszę.

— Ewelino, co ty tutaj taka robisz? — Czterdziestolatka z przerażeniem przyjrzała się jej strojowi. Miała na sobie domową sukienkę, pantofle i chustę wełnianą.

— Tata mnie wyrzucił z domu — wyznała ze wstydem.

— Och, Boże… — Zamyśliła się na chwilę. — Wracaj do domu, dziecko, tutaj nic po tobie. Nie mamy miejsca. Możesz spróbować w sąsiednim mieście, ale lepiej przeproś ojca za to, co uczyniłaś i wracaj do domu. Ulica to nie miejsce dla takich chorowitych dziewczyn jak ty.

— Nie mogę tam wrócić. — Zakaszlała boleśnie, po czym z nadzieją poprosiła: — Czy mogłaby siostra znaleźć dla mnie jakieś buty?

I dostała buty, ale o trzy rozmiary za duże, a do tego dwie kromki chleba i garnuszek ciepłej zupy. Później niestety musiała odejść. Przez wiele godzin przemierzała ulice, krążyła niczym zjawa, co to nie ma już swojego miejsca na ziemi. Wciąż trzęsła się z zimna. Nie ustawała w swoim marszu nawet na chwilę, aby nie zamarznąć. Czym bliżej było wieczora, tym mocniej odczuwała na swoim ramieniu chłodną dłoń czającej się dookoła niej śmierci. Zaszła na ulicę, gdzie zazwyczaj sprzedawała lalki. Głód targał jej żołądkiem, a ból zmarzniętych stawów przypominał kłucie ostrych szpilek, wbijających się w jej osłabione ciało. Charczący kaszel wezbrał na mocy.

Długo wałęsała się bez celu po ulicach w poszukiwaniu jakiejkolwiek deski ratunku. Aż nastał wieczór i opuściła ją cała nadzieja. „Umrę tej nocy.” Zatrzymała się na sekundę przed jedną z kamienic, w jakiejś nieznanej jej części miasta. Ktoś, jakiś mężczyzna wyjrzał na nią przez okno, lecz zniknął po chwili. Łudziła się, że może ten ktoś zobaczył ją z okna i być może ją przygarnie. Ale czas mijał i nic się działo. W końcu pozostało jej tylko modlić się. „Boże, ja królowa żebraków, najbiedniejsza z najbiedniejszych, błagam, pomóż mi.” Niestety i tutaj nie znalazła litościwej duszy, która mogłaby ją do siebie przygarnąć. Nie śmiała już o nic prosić.

Wróciła do kościoła, w którym spędziła poprzednią noc, lecz tym razem wszystkie drzwi były zamknięte na cztery spusty. Resztkami sił doczłapała się na ulicę Żebraków. Poślizgnęła się i boleśnie upadła na skuty lodem bruk. Leżała na boku i nie miała siły wstać. „To już koniec, nie podniosę się.” Zaniosła się kaszlem, aż zaparło jej dech w piersiach. „To już koniec.”

Rozdział 11. Uczynny błazen

Nieprzyjemny zapach mieszaniny nietanich perfum, plątanina głosów, które doskonale znał, i strach że znów okaże się tym najgorszym — wszystko to towarzyszyło Wiktorowi w tej chwili. Salon w mieszkaniu ciotki Mileny wypełniony był członkami jego dużej rodziny. Kuzyni pojawili się tutaj ze swoimi narzeczonymi — ślicznymi, kulturalnymi i młodymi damami. Jego brat, choć wystąpił solo, znalazł się nagle w centrum uwagi swojej chrzestnej. Właśnie podarował jej na imieniny złotą broszkę. Antoni miał szczęście obracać się wśród dobrze urodzonych członków społeczeństwa, przy czym zawsze zarobił trochę pieniędzy — załatwiał potrzebne sprawunki zakupowe i nie tylko.

— Antosiu, jakie to piękne! Och! Jestem taka poruszona! — Ciotka otarła łezkę wzruszenia. Otoczona wianuszkiem rodzinnym, w którym tym razem zabrakło jej siostry, a matki Wiktora i Antoniego, zdawała się nie zauważać obecności starszego z siostrzeńców.

Wiktor zaczaił się za sofą, tuż pod oknem. Nudził się niepomiernie, więc uchylił kremową kotarę i wyjrzał na oświetloną lampami ulicę. Później spojrzał na swoje skórzane buty garniturowe, które od bardzo dawna nie były nacierane tłuszczem i polerowane. Z żalem odkrył na nich paskudne pęknięcia. Przy okazji jego wzrok padł na koszulę — brakowało jej jednego guzika. „Ciekawe, czy już wszyscy zauważyli?”

— Wik, podejdź no do cioci! — Pięćdziesięciopięciolatka odkryła w końcu obecność swojego siostrzeńca. Powoli zbliżył się do sofy i stanął naprzeciwko rodzinnego zgromadzenia. Młode narzeczone kuzynów zachichotały pod nosem i wymieniły się spojrzeniami. — Zbliż się tutaj — poprosiła ciotka.

Wiedział, że szykuje się coś niemiłego, więc ostrożnie postawił kilka kroków w jej stronę. Dama, ubrana w modną kreację, sięgnęła do jego kieszeni i wyciągnęła z niej jedną ze szmacianych lalek, które zakupił u ulicznej sprzedawczyni. Zupełnie nie wiedział, skąd wzięła się w jego kieszeni ta lalka — musiał zapomnieć ją wyciągnąć, gdy się ubierał…

— Czy my o czymś nie wiemy, Wik? — Szyderczy uśmiech kuzyna ugodził go do głębi.

— Bo to chyba nie prezent dla mnie? — Milena wbiła w niego pytające spojrzenie.

— Nie — rzekł ostrożnie i zgodnie z prawdą wytłumaczył: — Po prostu lubię lalki.

Jego słowom zawtórowała salwa śmiechu, którą wybuchła cała rodzina.

„Rodzinny błazen, jak zwykle” — pomyślał ugodzony w sam środek jego męskiej dumy.

Ciotka postanowiła uratować resztki honoru siostrzeńca. Lubiła go. Był dziwny, ale wiedziała, że jest najbardziej szczery z całego towarzystwa, i ceniła sobie jego zdanie.

— Mogę ją zatrzymać? Jest całkiem ładna — poprosiła z szczerym uśmiechem.

— Proszę, ciociu. Kupiłem ją od dziewczyny, która sprzedawała lalki na ulicy. Zrobione od serca… Bardzo piękna robota, prawda? — Podjął temat, próbując wyjść z sytuacji z twarzą. Lecz dwudziestosiedmioletni kuzyn Henryk postanowił jeszcze trochę go podręczyć.

— Nie wiedziałem, że gustujesz w lalkach. Hmm… To tłumaczyłoby brak partnerki u twojego boku. Bo chyba nie gustujesz w dziewczynkach?

— Dosyć! — Milena stanowczo powstrzymała śmiechy towarzyszące wywodom jej złośliwego syna. — Otwieramy następny prezent. — Mrugnęła porozumiewawczo do Wiktora, a następnie zajęła się rozwijaniem paczki.

Zraniony, oddalił się na tyły „wroga” i zatrzymał się przy oknie. Odetchnął, a żeby odwrócić uwagę od swojej zranionej dumy, wyjrzał na ulicę. Wciąż padał śnieg, a lodowate podmuchy wiatru podrywały białe płatki do nieskładnego tańca, aby wirowały w takt prawie niedosłyszalnej melodii. Jęki krążących po mieście podmuchów sprawiły, że poczuł się samotny. Wszyscy byli tacy weseli, a on… jak zwykle poważny, pełnił rolę rodzinnego pośmiewiska.

Ujrzał, że ulicą idzie skulona, pochylona postać dziewczęca. Była chudziutka i sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała złamać się wpół, niczym ździebełko trawy. To szła, to znów przystawała i spoglądała do okien. Złowił jej spojrzenie i odkrył, że skądś ją zna. „Nie, to chyba niemożliwe.” Odgonił to dziwne przeczucie i oddalił się w kierunku towarzystwa. Kilka minut później pod wpływem chwili podjął decyzję.

— Wybaczcie, ale mam ważną sprawę do załatwienia. — W przelocie cmoknął ciocię w policzek i opuścił salon. Tym razem nikt nie skomentował jego zachowania, tak jakby wszyscy tylko czekali na to, aż opuści przyjęcie, żeby dogodzić towarzystwu swoim brakiem obecności.


Z ulgą opuszczał wielkie mieszkanie ciotki Mileny, wypełnione po brzegi śmiechem i radością. Wolał chłód ulicy i trzeźwość myśli, które zastał na zewnątrz. Rozejrzał się na lewo i prawo, lecz nie dostrzegł dziewczyny, która jeszcze pięć minut temu stała na środku ulicy, naprzeciwko kamienicy.

Rozejrzał się po świeżej warstewce śniegu, po czym ruszył śladami tajemniczej postaci. Jej twarz wydała się mu dziwnie znajoma. „To dziewczyna od lalek. Tak, to musiała być ona!” Szedł powoli i rozglądał się na boki, żeby przypadkiem jej nie przeoczyć. „Co skłoniło ją do wyjścia o tej porze na ulicę?! Przecież jest już po dwudziestej drugiej! A mróz taki, jakby nie z tego świata!” Czuł, że sytuacja jest podejrzana.

Nabrał pewności, gdy dotarł śladem nieznajomej prosto na ulicę Żebraków. Ujrzał tam klęczącą na ulicy, zanoszącą się kaszlem, szczupłą postać. Podbiegł do niej i ująwszy za ramiona, uniósł ku górze. Ledwie trzymała się na nogach… Jej palce był sine, a usta z trudem łapały oddech. Wziął ją na ręce i pospieszył do swojego mieszkania.

— Zaraz będziemy na miejscu, zaraz się rozgrzejesz — mówił, gdy niósł trzęsącą się z zimna, półprzytomną istotkę. — Dlaczego włóczysz się o tej porze?! Taka… nieubrana!? — łajał ją za nieostrożność

Z jej bladych ust nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Zaniósł ją prosto do swojego niewielkiego mieszkania. Tam położył ją na łóżku i natychmiast okrył kołdrą i kocem, po czym pospieszył do sofy, z której ściągnął kapę, aby jeszcze szczelnej opatulić nią zmarzniętą biedulkę. W mieszkaniu panował chłód.

— Zaraz rozpalę w piecu! Musiało wygasnąć, gdy mnie nie było. — Popędził do kaflowego pieca i pospiesznie zaczął wzniecać ogień. Przerwał czynność, poderwał się i zbliżył do niej. Była taka blada, że gdy dotknął jej zimnego czoła, przestraszył się, że to już prawie koniec. Przysiadł u jej boku i zaczął pocierać jej dłonie — sprawiały wrażenie martwych. Tylko jej świszczący oddech świadczył o tym, że dziewczyna jeszcze żyje.

— Muszę wezwać medyka! — Zadecydował i dwie sekundy później prędko opuścił mieszkanie.

Rozdział 12. W objęciach śmierci

Lekarz osłuchał jej płuca, obejrzał gardło i zmierzył puls.

— Tutaj już tylko się modlić. Płuca kiepskie — mówił mężczyzna.

Wiktor był wstrząśnięty.

— Mógłbym zabrać ją do szpitala, choć nie wiem, czy to ma sens. Przepiszę leki…

Na dźwięk znajomego słowa Ewelina usiadła na łóżku, złapała lekarza za rękę i wydyszała:

— Nie… do… szpitala…

— Dziecko, połóż się, połóż — poprosił starszy mężczyzna. Wielokrotnie widział śmierć, dokładnie taką, jaka czekała tę biedaczkę. Współczuł jej, lecz nic nie mógł na to poradzić.

— W szpitalu ci pomogą — zapewnił ją Wiktor i ukucnął przy niej.

— Nie mam… czym zapłacić… — ledwie mówiła.

— Jak to, przecież mąż powinien za panią zapłacić. — Obcy zmierzył ją dziwnym spojrzeniem, a później utkwił wzrok w Wiktorze. — Bo to chyba pańska żona?

— Nie, zabrałem ją z ulicy — przyznał się.

Medyk zdumiał się, przez chwilę zastanowił i rzekł:

— W takim razie zaraz załatwię transport i zabierzemy panią do przytułku, tam siostry się panią zajmą.

Konająca pomyślała, że to bardzo dobre rozwiązanie. Czuła się ciężarem dla tego dobrego człowieka, który okazał jej litość. Nie chciała narażać go na straty. Nawet przez moment nie pomyślała o tym, że umiera. Wciąż tylko czuła wyrzuty sumienia, że komuś stała się problemem.

— Nie! — zaprotestował Wiktor. Powstał i utkwił stanowczy wzrok w lekarzu, który już postawił krzyżyk nad dziewczyną. — Znalazłem ją, to się nią zaopiekuję. Tam nie wiadomo w jakich będzie warunkach. Różnych rzeczy się nasłuchałem o tych przytułkach.

— Jak pan woli. — Wzruszył ramionami. To już nie był jego problem. — Ale w takim razie to pan musi zapłacić mi za wizytę i leki, które zaraz dam. O tej porze na próżno iść do apteki… Choć nie wiem, czy to coś da — dodał ciszej i spojrzał porozumiewawczo na Walickiego. On jednak nie dał za wygraną.

— Przyjmę te leki — upierał się przy swoim, jakby dawał do zrozumienia lekarzowi, że nie odpuści sobie walki o tę biedaczkę do samego końca. „Skoro ma umrzeć, to niech chociaż odbędzie się to w godnych warunkach.”

Nie miała już siły po raz kolejny zaprotestować. Ten dobry człowiek zapłacił za nią lekarzowi i podał jej medykamenty, po których zaczęło jej się lepiej oddychać. Później przyrządził dla niej ciepły posiłek. Podawał jej do ust kolejne kęsy jajecznicy oraz kawałki chleba, a ona tylko siedziała wsparta na poduszkach i próbowała walczyć o życie. Powoli napoił ją gorącym naparem z lipy i korzenia imbiru. Jej ciało zaczęło powoli wracać do sprawności. Czuła, jak z każdym łykiem i kęsem w jej żyłach zaczyna coraz lepiej krążyć krew.

W końcu przestała jej ciążyć głowa, odzyskała częściową sprawność w palcach i nogach. Lecz palce jej stóp pulsowały ostrym bólem.

— Leż, nie możesz jeszcze wstawać. — Zaprotestował, gdy zobaczył, że dziewczyna chce się podnieść. Właśnie zmywał naczynia po późnej kolacji. — Zostaniesz u mnie na noc. — Zbliżył się ku niej. Był już trochę o nią spokojniejszy. Wyglądało na to, że dziewczyna jednak wyjdzie z tego cało. — Jutro pomyślimy co dalej. Ale póki nie będziesz zdrowa, nie wypuszczę cię stąd.

Dopiero teraz miała okazję dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Był średniej urody, ale nie brzydki. Zielone oczy, rudawy zarost i duże, kształtne dłonie — wszystko to składało się na spójną całość. W jego głosie wyczuwała nutkę troski, lecz mimika jego twarzy była nieprzenikniona. Nie wiedziała, czy mężczyzna ten jest zły na nią, że musiał się nią zająć i został narażony na straty pieniężne, czy też cieszył się, bo mógł okazać miłosierdzie biedaczce bez grosza przy duszy.

— Ja oddam panu te pieniądze — przemówiła w końcu słabym głosem.

— Na razie, to niech pani się położy i prześpi.

Powoli zsunęła się na posłanie, a on nakrył ją szczelniej swoją kołdrą. Leżała teraz w ciepłej pościeli, a nie na ulicy, i oboje czuli z tego powodu ulgę.

— A… gdzie pan będzie spał? — zapytała cichutko, ledwie poruszając ustami.

— Ja prześpię się na sofie, a jutro zrobię tutaj jakąś kotarę, żeby miała pani intymniej.

Zdziwiły ją jego słowa. Przecież nie miała zamiaru sprawiać mu kłopotu, ale odejść, żeby znów tułać się bez sensu po mieście, póki nie zamarznie. Nie sądziła, żeby ten obcy człowiek, choć tak szlachetny, chciał ofiarować jej więcej niż to, co już dla niej zrobił. Bo dlaczego miałby się nią tak bardzo przejmować? Dlatego powiedziała:

— Nie trzeba. I tak będę musiała odejść.

Tym razem to on się zdziwił. Uznał, że dziewczyna bredzi, lub nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji.

— Na razie nie ma o tym mowy, pani…

Dopraszał się o jej imię. Od razu pomyślała sobie, że na drugi dzień zgłosi jej dane na posterunku, żeby policjant znalazł jej miejsce zamieszkania. A przecież ona nie mogła wrócić do domu. Przecież ją wyrzucono! Nie chciała także, żeby ojciec zmuszał ją do ślubu ze starym szewcem. Odpowiedziała więc grzecznie, specjalnie pomijając swoje nazwisko:

— Mam na imię Ewelina, proszę pana.

— Jestem Wiktor Walicki. — Uścisnął jej dłoń, która spoczywała na kołdrze, taka słabiutka i licha. Złowił jej przestraszone spojrzenie. — Nie musisz się mnie tak bać. Nie jestem mordercą czy inną gadziną, która mogłaby cię wykorzystać.

Na szczęście nie wiedział, o czym myślała. Powiedziała tylko:

— Dziękuję, panie Wiktorze. Ja wszystko odpracuję…

— Już śpij. Jutro będziesz w lepszej formie, to porozmawiamy. — A później zapytał: — Umiesz piec ciasto? Kruche albo drożdżowe?

— Tak.

— Marzę o dobrym cieście, więc jeśli chcesz mi się odwdzięczyć, to…

Skinęła głową z niedowierzaniem. Czyż za tak wielką przysługę chciał w zamian jedynie, aby upiekła mu ciasto? I to takie, którego zrobienie nie sprawiało jej wiele trudności?

— Ale dopiero jak wyzdrowiejesz! — podkreślił, a jego jasne brwi nachmurzyły się z powagą.

Wiktor oddalił się w kierunku pieca, gdzie na żeliwnej płycie grzała się woda.

Chora pomyślała z niedowierzaniem: „Czym zasłużyłam sobie na taką łaskę? I to z rąk obcego mężczyzny, który przecież mógł od tak przejść obok mnie i pozwolić mi umrzeć na mrozie? To nie może być człowiek, to anioł w ludzkiej skórze.” Z wdzięcznością zwróciła się w sercu do Boga. Jeszcze przez chwilę obserwowała tego wielkoluda o anielskim sercu, po czym mimowolnie zamknęła oczy…

Rozdział 13. Pod opieką gazeciarza

Obudził się na sofie kompletnie pokręcony. Intensywny ból pleców sprawił, że jęknął. Odwrócił głowę w prawą stronę, tam gdzie dwa metry od niego stało łóżko. Wciąż spała w nim biedaczka, którą wczorajszej nocy uratował przed zamarznięciem. Wstał powoli i rozprężył obolałe kości, po czym zbliżył się do niej, aby sprawdzić, czy oddycha. Jej buzia nabrała kolorów, a jej oddech uspokoił się. Niespodzianie przebudziła się i powoli otworzyła oczy. Najpierw ujrzał w nich zdziwienie, a później strach, który w nich zagościł, gdy ujrzała go stojącego tuż obok. Usiadła powoli.

— Która godzina? Chyba już czas na mnie — powiedziała słabiutkim głosem.

— Czas, żeby zjeść śniadanie, ale… Poczekaj! — zaprotestował, gdy zobaczył, że chora próbuje wstać. — Ty leż! Ja zajdę po świeże pieczywo i gazetę.

Z ulgą posłusznie oparła się plecami o poduszki. Wciąż miała na sobie tę samą sfatygowaną odzież co wczoraj, gdy zabrał ją z ulicy. „Będę musiał kupić jej coś do ubrania.” — pomyślał Wiktor.

— Panie Wiktorze… — Chciała jakoś się wytłumaczyć, coś wyjaśnić, ale właściwie nie wiedziała, co ma mu powiedzieć.

— Nic się nie martw. Będzie dobrze… — Spojrzał na zegarek, który miał na ręce. — Wyjdę teraz dosłownie na pół godziny, żeby załatwić kilka spraw. Będę musiał poprosić o urlop, żeby zająć się tobą, bo jesteś jeszcze bardzo słaba.

— Nie chcę robić panu żadnych kłopotów, już i tak jestem kłopotem dla tego świata.

— Co ty mówisz?! — oburzył się. — Daj już spokój!

Oddalił się i zniknął na kilka chwil w małym pokoiku, którego drzwi znajdowały się zaraz za nogami jedynego w tym pomieszczeniu łóżka. Wyszedł stamtąd ubrany w nienowy już płaszcz i szarawy kapelusz. Baba Helena zarządziła, że odzież wizytową Wiktor ma wieszać na specjalnych wieszakach w szafie, aby nie zdeformowała się i nie zakurzyła. Zastosował się do jej poleceń, jakby była jego matką. Pomyślał, że to był doskonały pomysł — płaszcz prezentował się całkiem dobrze. Odetchnął z ulgą, że nie ukazał się swojej podopiecznej w złym świetle. Gotowa pomyśleć, że był niechlujnym nędzarzem i uprzedzić się do niego.

— Postaram się to wszystko szybko załatwić — mówił i zapinał guziki płaszcza. — Po południu przyjdzie gosposia, żeby ugotować nam obiad. — „Ale się zdziwi, gdy zobaczy w moim mieszkaniu kobietę! He, he!” Dopiero teraz zdał sobie sprawę z plusów tej sytuacji. Uciszy biadolenie całego świata i utnie wszelkie plotki na temat jego orientacji seksualnej, które zapewne powstały na wczorajszym przyjęciu u ciotki. „Bynajmniej nie jestem pedofilem!” Zagryzł zęby na wspomnienie insynuacji kuzyna, po czym zaczął wkładać buty.

Pozostawił nieznajomą w swoim mieszkaniu z nadzieją, że gdy tylko wyjdzie, chora nie zacznie sprzątać bałaganu, co to go znowu narobił. Udał się wprost do pracy, lecz nie wskórał niczego. Szef nie zgodził się na urlop. Wściekły Wiktor oznajmił, że wróci do redakcji za godzinę, bo ma bardzo ważną sprawę do załatwienia. Udał się po bułki do piekarenki nieopodal kamienicy na ul. Żebraków, a później zajrzał do sklepu z odzieżą damską.

„Co mógłbym jej kupić do ubrania? I jaki rozmiar wybrać?” Oglądał suknie, bluzki i buty, aż dotarł do miejsca, gdzie odkrył pokaźną kolekcję damskiej bielizny. Przypomniał się mu gorset, który kiedyś zamówił dla Weroniki…

— W czym mogę panu pomóc? Szuka pan czegoś dla żony? — miła ekspedientka, ubrana wedle najmodniejszych trendów, wyrwała go z zamyślenia.

— Szukam sukni, bluzek i wszystkich tych innych… fatałaszków. Ale nie znam rozmiaru… — Zaczerwienił się jak młodzik. Ta chora biedulka co prawda nie była jego żoną, lecz jak miałby siebie wytłumaczyć w tej sytuacji? Postanowił udawać, że jest prawdziwym szczęściarzem, mężczyzną mającym w swoim domu kobietę zdolną nie tylko być panią domu, ale i kochać go bez względu na wszystko.

— Może mi pan opisać figurę żony? Postaram się coś doradzić. — Uśmiech blondynki zachęcił go do działania.

Dokładnie opisał wymiary panienki. Miał tylko nadzieję, że dziewczyna przyjmie od niego ten skromny podarunek. Była taka dumna i honorowa, nie chciała narażać go na koszty. Widział, że bardzo przeżywała fakt, że obcy mężczyzna zaopiekował się nią w tak poniżających dla niej okolicznościach.

„Kto mógł ją pozostawić w takim stanie?” — zastanawiał się, gdy wracał do domu z pakunkami. Wszedł do mieszkania z nietęgą miną, w chwili gdy właśnie przypominał sobie to, co powiedział mu dziś Chodzikiewicz. Dlatego gdy tylko przekroczył próg swojego lokum, zaczął biadolić:

— Niestety, szef stwierdził, że po trzech latach nieustannej pracy w redakcji, nie należy mi się żaden urlop. Jestem redaktorem naczelnym, a traktuje się mnie jak zwyczajnego gazeciarza, który poprawnie nie potrafi sklecić zdania!

Położył zakupy na stole i odkrył, że dziewczyna posprzątała bałagan, którego miała nie tknąć nawet palcem. Siedziała teraz na łóżku z gazetą w ręku i spoglądała na niego jak gdyby nigdy nic.

— Miałaś nie ruszać tego bajzlu! — powiedział poirytowany. — Jeszcze stać mnie na gosposię! Jak wyzdrowiejesz i będziesz chciała zostać moją nową gosposią, to wtedy nie będę się wściekał, ale teraz…

W porę poskromił złość i zatrzymał się wpół zdania. „Przecież chciała dobrze.” Przestraszone, kasztanowe oczy spoczęły na jego twarzy, a ich urocza właścicielka przestała nagle oddychać.

— Wybacz, po prostu… — złagodniał. — Jesteś chora i masz tego nie ruszać. Płacę za sprzątanie babie… to znaczy kobiecie, co zjawia się tutaj popołudniami.

— Czy naprawdę mogłabym… — „Czy wspomniał coś o pracy gosposi, czy mi się zdawało?”

Podszedł ku niej i zapytał:

— Mogłabyś: co?

— Zostać tutaj gosposią? — odpowiedziała nieśmiało. W jej mimice wyraźnie dało się wyczytać nadzieję.

— Myślę, że to całkiem dobry pomysł. — Wyobraził sobie idealną gosposię, którą przecież mogłaby zostać ta biedna dziewczyna. Koncept bardzo się mu spodobał. — Ale póki co, jesteś pod opieką gazeciarza, który zaraz musi wrócić do swojej podłej fuchy!

— Przepraszam, wyciągnęłam spod łóżka gazetę… — W tej chwili Wiktor znikł na chwilę w drugim pomieszczeniu. — Ma ich pan tam dużo — dodała głośniej.

— Nie ma problemu! — posłyszała dochodzący z pokoju głos. — Przechowuję pod łóżkiem całe półroczne wydanie naszej gazety, to takie moje małe archiwum. Możesz czytać wszystko, co zechcesz!… Aha, zapomniałbym! — Wyjrzał na nią zza framugi drzwi. Jego przydługie włosy w kolorze złocistorudym nastroszyły się dziwacznie, po tym jak Wiktor ściągnął kapelusz. — Mówmy sobie po imieniu. To „paniowanie” jest niezwykle uciążliwe!

— Dobrze. — Skinęła potulnie główką.

Rozdział 14. Gorset pod łóżkiem

Mimo osłabienia dziś czuła się znacznie lepiej. Dlatego gdy tylko Wiktor znikł za drzwiami frontowymi, powoli wstała i rozejrzała się po wnętrzu. Wymagało zamiatania, więc podkasała rękawy i wzięła się do pracy. Przez cały czas, co prawda, dokuczały jej kaszel i osłabienie, lecz ona przywykła już do złego samopoczucia, więc nie sprawiało jej to różnicy. Pozamiatała podłogę z popiołu rozsypanego pod kaflowym piecem, stojącym we wnęce obok drzwi wejściowych; założyła kapę na sofę; poukładała porozrzucane po podłodze, zapisane starannym pismem arkusze papieru; włożyła do wiaderka pomięte kartki, a na końcu wytarła szmatą podłogę przy drzwiach, gdzie powinna znaleźć się wycieraczka. Wiktor pozostawił tam kupkę śniegu, który teraz rozmiękł i zamienił się w kałużę.

Mieszkanko było małe, trochę starawe i wymagało kobiecej ręki. Domyśliła się, że mężczyzna mieszkał tutaj od dawna sam. Gdy kładła się z powrotem do łóżka, kopnęła niechcący w coś, co znajdowało się pod nim. Uklękła, aby zobaczyć czy przypadkiem nie zniszczyła tego czegoś swoim kopniakiem. Ze zdziwieniem i ulgą odkryła, że to tylko sterty starych gazet. Ale znalazła jeszcze coś…

— Gorset?! — Wyciągnęła spod łóżka stary, szarawy element damskiej bielizny. Był cały zakurzony. Ona nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką ekstrawagancję. Teraz wszystkie kobiety nosiły luźną odzież, niezbyt opinającą ich ciała. Dokładnie obejrzała misterne koronki i hafty tego małego dzieła ekskluzywnej mody kobiecej i położyła go na swoje miejsce. „Więc jednak kręciły się tutaj jakieś kobiety.” Popatrzyła na swoją starawą, domową sukienkę, którą kilka lat temu wykonała ręcznie, i poczuła wstyd. Na swoich stopach dostrzegła dziurawe pończochy. „Wyglądam naprawdę źle.”

Wzięła do ręki jedną z gazet, po czym wróciła do łóżka. W mieszkaniu było zimno, więc okryła się szczelniej kołdrą.

— Wiktor Walicki redaktor naczelny — przeczytała na pierwszej stronie gazety. — To chyba on.

Chwilę później wrócił Wiktor i zrobił jej awanturę, że posprzątała. Przestraszyła się jego marsowej miny. Po krótkiej rozmowie podał jej pakunek, który z sobą przyniósł. Powoli rozpakowała rzeczy i poczuła się zakłopotana.

— Tego chyba nie będę w stanie odpracować. To zbyt drogie. — Odsunęła od nowych ubrań swoje dłonie i zwiesiła głowę. Utknęła teraz w podwójnej pułapce: wstydziła się tego, co miała na sobie, pod kołdrą; z drugiej zaś strony było jej niezręcznie przyjmować drogie prezenty od nieznajomego. Na szczęście z opresji wybawił ją stanowczy, męski głos:

— Daj spokój, dziewczyno! Tylko idź się przebrać, a tamte ciuchy wyrzuć. Są całe zniszczone.

Użyczył jej swojego gabinetu, aby mogła dokonać zamiany garderoby. Ściągnęła z siebie stare ubrania i delikatnie zaczęła wkładać nową bieliznę, suknię i buciki. Pomyślał nawet o grzebieniu do włosów! Uczesana i przebrana, spojrzała przelotnie na parapet, gdzie odkryła siedzących rzędem dziesięć lalek. To były te same, które ktoś kupił od niej jakiś tydzień temu. To był on! Ten człowiek, który jej wtedy pomógł! Ucieszyło ją to odkrycie. Uśmiechnęła się rozczulona dobrze znanym jej widokiem, a później pomyślała, że Wiktor jest sentymentalnym wariatem. I nagle przypomniała sobie o istnieniu rodziny. Nikt nie zadał sobie trudu, aby jej poszukać, dlatego ze smutkiem pomyślała: „Wyparli się mnie.”

Otarła łzy i wyszła z gabinetu. Wiktor przyjrzał się jej bacznym okiem i pomyślał, że ubrał ją dokładnie tak, jak tajemniczą nieznajomą w swojej książce… Zaczerwienił się na myśl, co robił z nią w myślach. Ale Ewelina była kobietą z krwi i kości, nie tak jak tamta. Powstrzymał wodze fantazji i zaczął ubierać na nowo swój zimowy płaszcz.

— Zjedz śniadanie. Ja coś zjem w redakcji — oznajmił i wyszedł pospiesznie. Po chwili została sama. Pozostało jej tylko zaczekać, aż mężczyzna wróci do domu z pracy. „Tylko co będzie później?”

Czas mijał jej powoli. Przejrzała jedną czwartą całego półrocznego nakładu Gazety Codziennej. W połowie kolejnego numeru usłyszała, że ktoś wchodzi do mieszkania, więc poderwała się na równe nogi. Jej oczom ukazała się wielka, gruba blondyna, która wlepiła w nią oczy i zamarła na dobre kilka chwil. Miała na sobie luźno narzucony płaszcz, a pod spodem sukienkę i fartuch do sprzątania. Spod szarej chustki zakrywającej jej głowę, wyzierały pasma nieskładnie ufryzowanych włosów. Na jej widok zatrzymała się jak wryta.

— Dzień dobry — nieśmiało powiedziała Ewelina.

— Dzień dobry pani, a gdzie Wiktor? Przyszłam posprzątać. — Weszła do środka i rozejrzała się po mieszkaniu.

— Pan Wiktor poszedł do pracy, a ja… — odebrało jej mowę. Nie wiedziała, jak ma się wytłumaczyć w tym dziwnym jej położeniu.

Obca podeszła do łóżka i obrzuciła Ewelinę nieufnym spojrzeniem.

— Jest pani jego kochanką? — Słowa nieznajomej zabrzmiały prawie jak zarzut.

— Nie, mnie nic nie łączy z panem Wiktorem. Ja tylko…

— A może ty jakaś złodziejka jesteś, co?! — warknęła nieprzyjemnie.

— Nie, po prostu znalazł mnie na ulicy, gdy… — Zaniosła się kaszlem i po dłuższej chwili dokończyła cicho: — Gdy zamarzałam. Teraz się mną opiekuje.

— Bezdomna — powiedziała łagodniej i ze zrozumieniem. W końcu spojrzała na nią łaskawszym okiem. Zrezygnowała z wyrzucenia nieznajomej na ulicę, po czym zajęła się sprzątaniem. Skupiona na swojej pracy, nie odzywała się do dziewczyny, bo nie miała czasu na próżną gadaninę. W końcu to nie była jej sprawa, co pracodawca robił ze swoim życiem. A jednak baba Helena posiadała pewną ważną cechę, a właściwie talent, który skłonił ją do intensywnego myślenia. Zaczęła kojarzyć fakty i planować działanie. „Dlaczego by tych dwoje ze sobą nie zeswatać?”

— Umiesz, dziecko, gotować? — zapytała pół godziny później. Ewelina, która wygrzewała swoje chore ciało pod kołdrą Wiktora, leżąc w jego łóżku, odstawiła gazetę i skinęła głową.

— Wiktor nie cierpi mojej kuchni… — Podeszła ku niej i popatrzyła w prawą stronę, ku oknu. — I zaś spalcował tą szybę! Co on tam tyle widzi, że tak maca tą szybę brudnymi łapskami?! — W mig znalazła się przy oknie i zaczęła pocierać brudną szybę szmatką, a w międzyczasie kontynuowała przerwany wątek:

— Za to lubi ciasto i placki na blasze, których ja nie mam czasu piec.

Panienka Szulik uznała, że to dla niej szansa, aby się wykazać. Sprzątaczka, która podejrzewała ją o najgorsze, doskonale radziła sobie z ciężkimi pracami w domu. Ewelina widząc to, szybko straciła nadzieję na zostanie gosposią Wiktora. To, że kobieta nie umiała smacznie gotować, dawało jej możliwość walki o stanowisko pracy.

— Bardzo chętnie je dla niego zrobię! — odpowiedziała ochoczo.

— Tak, ale ty chora jesteś.

— Dam radę! Tylko składniki… — Nie wiedziała, co Walicki trzyma w swoich półkach i spiżarce, więc nie wiedziała też, czy znajdzie w nich potrzebne produkty.

Kobieta zatarła ręce, jakby właśnie ubiła świetny interes.

— Zaraz polecę do sklepu i na targowisko. — Do słów dodała tajemniczy uśmiech, w sercu pomyślała: „Stary kawaler na pewno ucieszy się, gdy zobaczy w swoim domu piękną gosposię, która poda mu na obiad jego ulubione danie oraz ciasto. Na pewno podbije tym jego serce i chłop będzie miał żonę!” Z radości ponownie zatarła dłonie, po czym poszła na zakupy.

Rozdział 15. Pani smaku i aromatu

Nie potrafił się skupić na pracy ze świadomością, że w jego mieszkaniu czeka teraz na niego chora, bezdomna niewiasta potrzebująca jego pomocy. Już kilka razy miał ochotę rzucić wszystkim i pobiec, aby sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku, albo czy przypadkiem nie uciekła. „No chyba nie jest na tyle głupia, żeby w jej stanie rezygnować ze schronienia!?”

Gdy wracał do domu, niemal biegł przez zamarznięte ulice, byle jak najprędzej znaleźć się tam, gdzie chora biedaczka. „Swoją drogą, ładna jest!” Uśmiechnął się do swoich myśli. Gdy tylko wszedł do kamienicy, poczuł przecudowny zapach ciasta i czegoś jeszcze, co sprawiło, że wstąpił w niego wilczy głód. W miarę zbliżania się do miejsca docelowego, zapach stawał się coraz bardziej intensywny. W końcu przystanął przed drzwiami swojego lokum i przez chwilę zastanawiał się, czy wybrał właściwe piętro i drzwi. Zapachy wypływały bowiem z jego własnego mieszkania. Wkroczył do środka, ciekaw tego, kto jest sprawcą tego zmysłowego zamieszania, powodującego u niego ślinotok. Zastał tam drobną osóbkę, przepasaną w biały fartuch, kręcącą się przy piecu służącym do gotowania. Na jej ciemnych włosach spoczywała biała chustka. Wyjaśniła się zagadka słodkiej woni, a chwilę później poczuł także pieczone na blasze ziemniaki.

Blada i markotna kuchareczka odwróciła się w jego stronę. Gdy tylko go dostrzegła, dygnęła na powitanie, jakby była jego służącą. Uderzył go widok chorej przy pracy, lecz tym razem zwyciężył w nim wilczy głód.

— Dobrze, że pan jest, właśnie kończę piec placki. — Odwróciła się w stronę pieca. — Muszę je tylko wyłożyć na talerz i są gotowe do spożycia.

Oszołomiony zapachem oraz widokiem zgrabnej kobietki w jego kuchni, ściągnął płaszcz i zajął miejsce przy stole, gdzie chwilę później dziewczyna położyła przed nim obiad. Bez najmniejszego słówka wchłonął danie i zapił je kwaśnym mlekiem.

— Dziękuję — odzyskał w końcu mowę. Był aż nadto syty. Nagle przypomniał sobie, skąd wzięła się tutaj ta panienka, która raczyła go tymi spojrzeniami, i poczuł wyrzuty sumienia. Nasrożył swoje czoło i rzekł niemal gniewnie: — Ale czy ty przypadkiem nie miałaś leżeć?

Zerknęła na niego nieśmiało. Stała nieopodal i patrzyła, jak Wiktor je. Kilka razy ostro zakaszlała, przecież nie była jeszcze zdrowa.

— Zaraz się położę, tylko dopiecze się ciasto drożdżowe z kruszonką i jabłkami. — Przykucnęła przy niewielkim piekarniku i uchyliła jego metalowe drzwiczki, aby ocenić kolor ciasta.

— Gotowe, trzeba je teraz wyciągnąć.

Zręcznie wyłożyła blachę na stół, gdzie uprzednio przygotowała deseczkę chroniącą blat przed parzącą formą.

— Czy już można je jeść? — zapytał łakomczuch, który siedział w Wiktorze.

— Trzeba poczekać, aż ostygnie.

Wzruszył się ze szczęścia, które spotkało go tego popołudnia. Nie dość, że zjadł wykwintne danie, które uwielbiał, to jeszcze ta biedulka upiekła dla niego ciasto, które śniło się mu po nocach. Wstał, zbliżył się do niej, po czym ujął w swoje dłonie jej drobne rączki i ucałował jedną po drugiej.

— Jesteś wspaniałą kucharką. Dawno nie jadłem czegoś równie pysznego. — Utkwił w niej wzrok. Chciał, aby spojrzała mu w oczy, lecz komplement ten spowodował jedynie, że dziewczyna zaczerwieniła się po same uszy i spuściła głowę. Była nieśmiała, czego szybko się domyślił. — A teraz, Ewelino, czas do łóżka! Jesteś przemęczona — zabrzmiał nieco zbyt ostro, ale nie żałował tego. Panienka nadal była chora i nie stosowała się do jego próśb, aby odpoczywać. Cudem było już to, że przeżyła, lecz jeszcze większym, że mimo złego samopoczucia potrafiła poświęcić się dla jego kaprysów. Gotowanie musiało jej zająć najmniej dwie godziny, co musiało ją osłabić, dlatego postanowił wyręczyć ją ze sprzątania i zmywania po obiedzie. W tym czasie ona położyła się i zaczęła drzemać. Mimo jej kiepskiego stanu zdrowia oraz lichej postury, miała w sobie dużo siły. Domyślał się, że od dłuższego czasu musiała się źle odżywiać, bo jej ciało było wychudzone a cera –ziemista.

„Jest wykończona, a mimo to dała z siebie wszystko, aby mi dogodzić. Co cię biedactwo spotkało i kto był na tyle głupi, żeby wyrzucać cię na ulicę, na pewną śmierć? Taki skarb.” Na odpowiedź tymczasem przyszło mu jeszcze poczekać.

Skorzystał z okazji, że dziewczyna zasnęła, i poszedł do gabinetu, aby poszukać w szafie czegoś, co nadałoby się na kotarę. „Muszę zapewnić jej trochę intymności, a i mnie przyda się trochę samotności nocną porą.” Przykucnął i poczuł, jakby cofnął się do przeszłości. Znany mu już bardzo dobrze jazgot rozrywanych w kroku spodni dotarł do jego uszu. Obejrzał się prędko w stronę drzwi, lecz z ulgą stwierdził, że tym razem nie ma się kto z niego śmiać. Jego podopieczna wciąż smacznie spała. „Kolejne gacie do pieca! Tym razem już naprawdę muszę iść do krawcowej!” Nienawidził tego — przymierzanie, krawcowa ściągająca z niego miarę… Zagryzł zęby, po czym zaczął kopać po dnie szafy.

— To się nada. — Wyciągnął dwa białe prześcieradła, które miał zamiar rozwiesić między łóżkiem a kuchnią.

Prędko uporał się z tą sprawą. W końcu zadowolony z siebie przystanął nad śpiącą dziewczyną. Tak zmysłowo rozchyliła swoje wargi. Wyobraził sobie, że kładzie się obok niej, a ona przytula go do siebie, całuje i… „Co ci głupku chodzi po tej głowie?!” Zły na swoją bujającą w obłokach głowę, podszedł do stołu, gdzie wciąż nietknięte leżało ciasto. „Wyciągnę, pokroję i dam jej na talerzyk.” O ile wieszanie kurtyny poszło mu jak nóż po maśle, to wyciąganie ciasta z blaszki okazało się misją iście niewykonalną. Spód ciasta przywarł do blaszki.

— Kurde — fuknął i zrezygnował z wysiłku. Wbił nóż w jednym końcu ciasta, aby wykroić piętkę. — Inaczej nie da rady. — Wykroił solidną pajdę drożdżowego i położył ją na czystym talerzu. „Będę musiał kupić więcej naczyń. Ale przydałoby się jeszcze coś do picia…”

Przypomniał sobie, że miał w spiżarni schowany kompot, podarunek od sąsiadki. Dokładnie pamiętał, co mu wtedy powiedziała: „Słodziutki kompocik dla ciebie sąsiedzie, żebyś miał Wiktorku na osłodę samotnego życia.” Wszyscy wypominali mu starokawalerstwo i dosadnie przypominali, że jest sam.

— Mam to gdzieś! — fuknął pod nosem.

Zadowolony z siebie — po trudnej walce z krojeniem ciasta i jeszcze trudniejszych poszukiwaniach w spiżarni, gdzie dawno nie zaglądał — postawił posiłek na krześle obok śpiącej kuchareczki. „Smacznego, pani smaku i aromatu.”

Rozdział 16. Kurtyna w dół

Obudziła się godzinę później. Ze zdziwieniem odkryła, że na krześle znajdującym się obok łóżka leży talerz z ciastem, a obok niego stoi szklanka kompotu wiśniowego. W pierwszej chwili nie mogła uwierzyć, że ktoś w końcu o niej pomyślał, a później uśmiechnęła się i poczuła ciepło w sercu. Uniosła głowę w stronę stołu kuchennego, aby odnaleźć swojego dobroczyńcę. Ze zdziwieniem odkryła, że człowiek ten zawiesił w mieszkaniu coś w rodzaju kotary, którą przedzielił wnętrze prawie na pół.

— Panie Wiktorze?

Odpowiedziało jej jedynie milczenie. Była sama. Zjadła posiłek i ogarnął ją błogostan, który rozpłynął się w jej żołądku. Wstała, aby umyć talerz. Niestety, okazało się, że w balii do mycia naczyń nie ma wody. „Skąd nabrać wody? Chyba z podwórka albo…”

Nagle drzwi mieszkania otworzyły się. W świetle gasnącego, zimowego dnia Ewelina ujrzała wchodzącą na wysokich nogach, ciemnobrązową szafkę! Tuż nad nią zobaczyła znajomą twarz jasnowłosego mężczyzny.

— Widzę, że wstałaś. — Wiktor postawił mebel na podłodze. — Znalazłem na strychu taką szafkę i pomyślałem, że może przyda ci się na rzeczy i na małą toaletę. — Zakłopotany mężczyzna podrapał się po głowie, po czym prędko ściągnął płaszcz. — To gdzie ją postawić? — Uniósł małą szafeczkę do góry i podszedł z nią w jej kierunku. Okrążyła stół i zbliżyła się ku niemu.

— Panie Wiktorze… — Chciała zaprotestować, lecz poczekała, aż podekscytowany właściciel mieszkania postawi mebel we właściwym, wedle jego zdania, miejscu. Był z siebie taki zadowolony i dumny. Mebel usytuował pod ścianą, za nogami łóżka, w kącie który teraz wydał się mu zbyt ciemny. „Mogłem pomyśleć o tym, żeby uwzględnić też w przestrzeni dostęp do okna. Ale to się da naprawić!” Zaczął kombinować, jakby tu podzielić mieszkanie w taki sposób, żeby panna Ewelina miała do dyspozycji choćby połowę okna. Odwrócił się ku niej i zapytał:

— Tutaj będzie dobrze, co? — miał na myśli miejsce na szafkę.

Dziewczyna wyjrzała na niego zza kotary.

— Panie Wiktorze, czy to nie jest przesada? Przecież i tak będę musiała stąd odejść — posmutniała. Gdy dostrzegła, że jego pogodna twarz zmieniła się nie do poznania po wygłoszonych przez nią słowach, spuściła głowę w dół i popatrzyła na swoje dłonie.

— Źle ci tutaj? — zapytał niemal smutno.

— Nie o to chodzi… — Zakaszlała boleśnie i chwyciła się za klatkę piersiową. W jej oskrzelach zarzęziło. Po dłużej chwili kontynuowała swoją myśl, lecz głosem znacznie cichszym: — Jestem dla pana obca, to nie wypada tak mieszkać jak małżeństwo.

— Chyba nie chcesz odejść w tym stanie? — zapytał zatroskany. Ale w tej chwili, bardziej od opinii sąsiadów, liczył się dla niego stan jej zdrowia.

— Nie. Tylko że…

Nie chciał tego dłużej słuchać.

— W takim razie, póki ze mną mieszkasz, to chyba mogę jakoś ułatwić ci funkcjonowanie tutaj?

— To bardzo miło z pana strony, ale…

— Miałaś mówić do mnie po imieniu. — Znów zbagatelizował jej wątpliwości.

— To także nie wypada, proszę pana.

Sposępniał jeszcze bardziej, wręcz spochmurniał, co napełniło ją strachem. Wyminął ją bez słowa i skierował kroki ku piecowi kaflowemu. Z marsową miną zajął się dokładaniem szczapek drewna do ognia.

„Chyba go zdenerwowałam! Och, jak mogłabym załagodzić tę sytuację?” Po chwili namysłu zbliżyła się do swojego dobroczyńcy, z lekka drżąc ze strachu, i rzekła cichutko:

— Bardzo dziękuję, że mi pomagasz… — W słowo wszedł jej kaszel. — Wiktorze. Jest to dla mnie, bardzo miłe. Ale wiem, że będę musiała odejść i jakoś nauczyć się żyć sama.

Wstał i przyjrzał się bacznie jej bladej buźce — wyglądała na przestraszoną.

Wyraz jego twarzy trochę złagodniał, wydał się jej teraz bardziej zatroskany. Myślała, że się na nią wściekł, ale teraz widziała, że nie. Odetchnęła. Wtem poruszył inny, trudny dla niej temat.

— Dlaczego ktoś pozbawił cię dachu nad głową? I kto to zrobił? — zapytał z lekką nutką niechęci. Zacisnął pięści, jakby szykował się do wymierzenia ciosu jej oprawcy. Widać to pytanie nie dawało mu spokoju, więc postanowiła mu na nie odpowiedzieć. Najpierw jednak, aby zyskać czas, zbliżyła się do kuchennego stołu i zajęła przy nim miejsce. „Czy powinnam opowiadać o tym obcemu mężczyźnie?” Zajął miejsce naprzeciwko i zapatrzył się na nią. Jego wyraz twarzy i postawa żądały odpowiedzi. „Uratował mnie, więc należy się mu jakieś wyjaśnienie.”


— Pochodzę z rodziny kowalskiej, mam na nazwisko Szulik. Od dwudziestu pięciu lat stanowię ciężar dla swojego ojca, brata i matki. Choruję, jestem słabowita, przez co narażam rodziców na wydatki.

— Nie jesteś w stanie pracować?

— Po paru dniach ciężkiej pracy choruję. Nie nadaję się zatem na służącą do wszystkiego czy do innych ciężkich robót. Od kilku lat zajmuję się szyciem lalek i próbuję na nich dorobić parę groszy. Niestety nie stać mnie na własny stragan, więc sprzedaję lalki przechodniom. W domu staram się pomagać mamie… — Odetchnęła głębiej i znów zakaszlała. Męczyła ją ta długa wypowiedź. Wiktor dostrzegł to i dopowiedział za nią:

— Ale nie jesteś w stanie zrobić zbyt wiele, bo jesteś słaba.

Pokiwała głową bezsłownie, potwierdzając jego domysły.

— Tego wieczora, gdy ojciec wyrzucił mnie z domu, przedstawił mi mężczyznę, który chciał pojąć mnie za żonę. — Skinął głową na znak, że jej słucha. — Miał 55 lat i był taki… — Zagryzła wargi, żeby zapanować nad płaczem cisnącym się jej do oczu. — Zaczął mnie gonić, żeby się do mnie dobrać, a ja powiedziałam, że nie chcę… A tata wyrzucił mnie z domu. Coś krzyczałam, szarpałam się… — Zakryła twarz drżącymi dłońmi i zapłakała gorzko. W końcu znalazła chwilę, aby móc się należycie wypłakać. Lecz zrobiło się jej wstyd, że jest taka słaba, więc stłumiła w sobie żal. — Schroniłam się w kościele, ale mnie wyrzucili. Byłam u sióstr, ale nie było miejsca. Znalazłeś mnie w ostatniej chwili.

Nie rzekł ani słowa, tylko podał jej chusteczkę, równie potarganą jak ta, którą podarował jej na ulicy, gdy się przewróciła. Przyjęła ją i otarła nią mokrą twarz i dłonie. Wtedy z głębi najczarniejszych myśli i jej skrzywdzonego serca wyznała:

— Jestem ciężarem dla tego świata. Chciałabym umrzeć. — Zaniosła się bolesnym kaszlem, który zakończył jej wyjaśnienia.

Wiktor podniósł się z krzesła i ukucnął przy piecu. Prędko otworzył drzwiczki i pogrzebał w palenisku pogrzebaczem. Jego zachowanie wydało się jej dziwne — przecież kilka minut temu robił to samo. Ogień raźno płonął, trawiąc szczapki drewna. Mężczyzna zamknął palenisko, a później zwrócony ku niej plecami, zapytał:

— Masz dokąd pójść?

— Nie.

— Zostaniesz więc tutaj i będziesz moją gosposią, jak tylko długo będziesz chciała.

Wzruszyła się jego ofiarnością, i choć nie widziała wyrazu jego twarzy, to czuła, że Wiktor jest wstrząśnięty jej słowami, i co najważniejsze: był gotów do tego, aby nadal jej pomagać.

— Dziękuję — wydusiła przez ściśnięte wzruszeniem gardło.

— Yhmmm — mruknął pod nosem, co miało oznaczać przyjęcie jej podziękowań. Po chwili przemierzył pomieszczenie i zniknął w swoim gabinecie. Pozostawił ją sam na sam ze swoimi myślami.

„Wyznałam mu całą prawdę. Zrozumiał mnie. Co to za dobry człowiek! Boże, dziękuję, że postawiłeś go na mojej drodze. Tylko czym ja mam się mu teraz odwdzięczyć?”

Rozdział 17. Potargane gacie

Wyszedł tylko dlatego, żeby nie przeklinać przy damie. Miał ochotę natychmiast dowiedzieć się, gdzie mieszka ten podły człowiek, który wyrzucił schorowaną, bezradną córkę na ulicę i to w zimową noc, gdy istnieje ryzyko zamarznięcia, i uświadomić mu własnoręcznie, jaką zbrodnię popełnił. „Chyba opatrzność jakaś sprawiła, że przeżyła i że trafiłem na nią w chwili, gdy była gotowa się poddać.” Zagryzł zęby, zacisnął powieki i pięści, aby opanować nagle wzbudzone w nim wzruszenie i bezradną wściekłość. Nie dało się już zawrócić czasu. Na szczęście panienka Szulik została uratowana.

Aby odwrócić uwagę od emocji, które zaczęły go przerastać do tego stopnia, że uronił kilka łez, zaczął grzebać po szafie w poszukiwaniu spodni, które mógłby ubrać jutrzejszego rana. Czynność ta zajęła mu sporą chwilę, lecz…

— A niech to! Nie mam już żadnych spodni bez dziur! — zaklął cicho. Wyobraził sobie uśmieszki i niemal usłyszał chichot kolegów i koleżanek z redakcji. „Redaktor nieszczelny…” — przypomniał sobie słowa szefa.

„A gdyby tak…” Wziął jedną z par spodni, jego zdaniem nadających się jeszcze do odratowania, po czym wyszedł z gabinetu. Miał nadzieję, że tym razem to on zostanie uratowany przez Ewelinę, a przynajmniej jego męski honor.

Pochylona i smutna dziewczyna siedziała przy stole kuchennym i wspierała głowę na dłoni. Jej brązowe, długie włosy były upięte w zgrabny koczek, a z ciemnobrązowych oczu wciąż płynęły łzy, które ocierała chusteczką oznaczoną jego inicjałami. W tej chwili nie wydała się mu zbyt atrakcyjna. Szybko przypomniał sobie, że jest chora i zganił siebie za ten osąd. A później nagle przeszło mu przez myśl, że mogłaby zostać tutaj na zawsze i stanowić nieodłączną część jego świata. „Muszę tylko zarzucić ją pracą, pokazać, że jest mi potrzebna. Wtedy będzie musiała zostać.” Plan zatem był bardzo prosty.

Zbliżył się ku niej z nadzieją, że zaraz zostanie uratowany przed kolejnym upokorzeniem.

— Wiem, że nie masz nastroju i że jeszcze jesteś chora… — zaczął nieśmiało — ale mam problem. — Podniosła smutne, podpuchnięte oczy ku jego twarzy, a on poczuł, jak coś ściska go za serce. — Tak sobie pomyślałem, że umiesz szyć lalki, to może… mogłabyś zacerować moje… — Nagle zawstydził się tego, że prosi obcą kobietę o cerowanie jego spodni w kroku. „Bo co innego, jakby to były kieszenie!”

— Tak? — ponagliła go. Spojrzała na jego zakłopotaną twarz, a następnie na coś czarnego, co trzymał w dłoniach.

— Potargane gacie — bąknął speszony i położył je na stole.

Rozłożyła czarną tkaninę i prędko znalazła rozdarcie szwu w kroku.

— Nie ma problemu, potrzebowałabym tylko igłę i nitkę.

Ruszył w stronę szafki kuchennej, w której baba Helena ostatnio robiła porządki.

— Mam tutaj… gdzieś tutaj… — mówił i przeglądał szafkę w kuchni, gdzie zazwyczaj trzymał suchy prowiant. — Gdzie ta ba… Helena mi to dała?! — Przejrzał każdą półkę z osobna, aby na końcu odkryć, że zestaw do cerowania znajduje się na samym dole szafki, w wiklinowym koszyczku. — No, znalazłem!

Przejęła od niego narzędzia pracy i poprosiwszy jeszcze o zapalenie dodatkowej lampy lub świecy, niezwłocznie zajęła się cerowaniem spodni. Ulżyło mu, że się z niego nie śmiała, co więcej, jej usta nawet nie drgnęły w rozbawieniu, gdy pochylona nad pracą skupiała wzrok na ciemnej tkaninie i wykonywała zgrabne pociągnięcia igłą. Po piętnastu minutach dziura zniknęła. Dziewczyna przejrzała dół nogawek i odkryła przetarcia, które zgrabnie podwinęła, a na końcu zacerowała także dziury w kieszeniach.

Wiktor był ukontentowany. Chciał wygłosić na jej cześć jakiś pean, poemat lub fraszkę, lecz zabrakło mu języka w gębie. Rzekł tylko:

— Dziękuję, Ewelino… — a w myślach dokończył: „że uratowałaś mój honor.”


Gdy w nocy leżał na sofie — ułożony w dziwnej pozycji, pozwalającej mu na jako taką drzemkę — przypomniał sobie smak ciasta, zapach pieczonych placków i to jak dziewczyna zacerowała jego spodnie bez najmniejszego protestu. „Chciałbym mieć taką żonę.” Zerknął w stronę kotary, za którą spała to biedulka. „Tylko czy ona byłaby w stanie mnie pokochać?” Pomyślał, że to zbyt wygórowane marzenie. „Żeby choć chciała mnie z rozsądku, byłbym ukontentowany.”

Rozdział 18. Delikatna sprawa

Przyjrzała się dokładnie mizernej buźce dziewczyniny, która mimo złego samopoczucia nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Wciąż kaszlała, jakby miała wypluć płuca, pociągała nosem i była tak osłabiona, że każdy ruch sprawiał jej trudność. Może robiła to, bo bała się, że jej dobroczyńca wyrzuci ją, jeśli nie okaże się choć odrobinę przydatna? A może odkryła już szansę na lepsze życie, które mógł dać jej Walicki, jeśli bardzo się postara? Dziś gotowała dla swojego dobrodzieja rosół z kury. Zdawała się być zadowolona z tego, że ktoś dał jej zajęcie. „Robotne dziecko, ale chorowite” — pomyślała Helena, gdy usiadła na rozchybotanym stołku.

— Panienko, jak ci na imię? — zagadnęła.

Kuchareczka odwróciła się w stronę pięćdziesięciolatki, złożyła ręce z przodu, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało, i odpowiedziała:

— Ewelina Szulik, proszę pani.

— Dlaczego zostałaś bez dachu nad głową?

— Byłam bezużyteczna dla mojej rodziny. W dodatku nie chciałam wyjść za mąż z przymusu, więc ojciec wyrzucił mnie na ulicę.

— Acha, acha…

Mizerota wróciła do warzenia zupy. Po raz kolejny zaczęła analizować tę tragiczną sytuację, w jakiej się znalazła. Nie wiedziała, jak długo będzie jej dane tutaj pozostać.

— To gdzie ty dziecko pójdziesz, jak wyzdrowiejesz? — Pytanie Heleny przypomniało Ewelinie, że jest tutaj tylko gościem. Helena Rapacka ujrzała, jak to biedactwo spogląda na nią z przerażonymi oczyma przez ramię i od razu zrozumiała, że panna Szulik nie ma dokąd pójść. Podsunęła jej więc gotowy pomysł: — A gdybyś tak zakręciła się koło Wiktora? Rozumiesz? To może mogłabyś tutaj zostać, co?

Tak, zrozumiała, lecz wizja małżeństwa z przymusu, w dodatku bez miłości, wydała się jej okrutniejsza niż śmierć z wyziębienia. A jednak odkryła w słowach tej dojrzałej kobiety prawdę, obok której nie mogła przejść obojętnie. Helena wyglądała na taką, która chciała jej pomóc.

— Uciekłam przed małżeństwem z rozsądku i miałabym teraz świadomie uczynić to, od czego uciekłam? — zapytała ją i siebie. „Czyż jedyną moją szansą na godne życie jest małżeństwo z rozsądku?” Z wrażenia usiadła przy stole, naprzeciwko starszej, bardziej doświadczonej osoby.

— Wiktor nie jest znów taki brzydki — zaczęła go zachwalać Helena. Wiadomo, jak to facet: potrzebuje dobrze zjeść, a ty umiesz gotować, potrzebuje żeby mu co poprać, pozszywać… — Wzruszyła ramionami. — No jak to w domu.

— Tak wiem, tylko, że ja choruję i często leżę przez to w łóżku. Żaden mężczyzna nie będzie chciał mnie za żonę.

Helena nasrożyła swoje czoło i z powagą rzekła:

— Ty nie masz innego wyjścia! Tylko to cię ratuje. Chcesz skończyć w schronisku dla bezdomnych albo co gorsza na ulicy? Pomyśl! Tutaj masz ciepło, a facet też niebrzydki. Wiadomo, ma swoje potrzeby, ale to taka przyjemna robota jest, że… — Uśmiechnęła się tajemniczo i machnęła ręką, jakby chodziło o robienie bułki z masłem.

— Praca w domu często bywała dla mnie zbyt ciężka.

— Mnie nie o to chodzi! — W oczach Heleny Ewelina zobaczyła niezrozumiałe dla niej ogniki. — Ty chyba jeszcze nigdy nie byłaś z żadnym mężczyzną… No tak, inaczej byłabyś na tyle sprytna, żeby użyć swoich wdzięków do tego, żeby jakiego faceta złapać na dziecko. Dobra, uczciwa… Taką to tylko doceni taki, jak Wiktor. Ale wiesz co? Wcale nie musiałabyś nic robić, bo jakby zobaczył, że chorujesz, ale był dobrze omotany, to tylko byś go zadowalała, a on by się już resztą zajął. Myślisz, że jak inne panny robią, hę?

Ta dobra kobieta właśnie przedstawiła jej świetny plan na życie, z tym że nie dla niej. Mogła być panią domu, ale o co chodziło jej z tym „zadowalaniem”?

— Nie rozumiem, o czym pani mówi — odpowiedziała nieśmiało i zwróciła oczy ku swoim dłoniom.

— Oj! Aleś ty nieświadoma! Ale zaraz ci wszystko opowiem, żebyś wiedziała, jak się za tego starego kawalera wziąć. — Nachyliła się ku niej i zaczęła mówić ciszej, jakby ściany miały uszy: — To jest bardzo delikatna sprawa…

Rozdział 19. W tej, która nie istnieje

Ewelina S. została uświadomiona w wieku dwudziestu pięciu lat. Nigdy nie miała koleżanek, które mogłyby jej się zwierzyć ze swoich doświadczeń z mężczyznami, a siostra traktowała ją jak zło konieczne, więc nigdy nie rozmawiały o przyjemnościach płynących z obcowania cielesnego z drugim człowiekiem. Odcięta zmysłowo od pasa w dół, uformowana niczym mniszka, która swoim ciałem nie ma prawa doświadczać miłości cielesnej, żyła z dnia na dzień i walczyła z chorobami i złym samopoczuciem. Czy kiedykolwiek była zakochana? Tak i to wiele razy, lecz nigdy z wzajemnością. Miłość była zarezerwowana tylko dla tych lepszych, bogatszych i piękniejszych panien, a nie dla takiej jak ona.

„Zbliż się do niego, gotuj dobre jedzenie, dotykaj go… Bądź dla niego piękna, żeby nie mógł oderwać od ciebie oka i pokaż się mu kilka razy w negliżu. Jeśli jest sprawny, to będzie chciał się do ciebie zbliżyć. A jak to już nastąpi, to nie patrz na to, żeś nie jego żoną, ale oddaj się mu i czekaj, aż on zaproponuje ci ślub. Jak nie zaproponuje, to… nie masz innego wyjścia, musisz zostać jego kochanką.”

To wszystko brzmiało jak jeden wielki grzech. Nie chciała grzeszyć, aby nie być w oczach Pana obrzydliwą. Bóg zawsze jej pomagał. Bez względu na to, jak bardzo było jej ciężko, zawsze znajdywała się dla niej pomoc. „Wiktor też był niczym pomoc z Nieba. Czy oznacza to, że powinnam z nim zostać?” Dumała nad tym długie godziny.


Wrócił do mieszkania bardzo zmęczony i zdenerwowany. Dziś skończył godzinę później niż zwykle, bo jeden z redaktorów zawalił termin i trzeba było całą czołówkę układać od nowa. „Partacze! Tylko się spóźniać, błędy robić i liczyć na cud, że redaktor naczelny poprawi!”

Usiadł do stołu wściekły, lecz gdy tylko poczuł zapach rosołu z makaronem, który podała mu panna Szulik, prędko zapomniał o pracy i zajął się pochłanianiem obiadu. Wytrawne, pikantne nuty, lekka doza słodyczy, wyśmienity makaron. „Jak ona to robi, że gdy jem, czuję się jak w Raju?” Podczas jedzenia zerknął na nią kilka razy. Grzecznie stała przy piecu do gotowania, z rękami złożonymi z przodu, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało i czekała, aż Wiktor skończy jeść.

Nasycony i zadowolony, podniósł się z krzesła i podszedł ku niej.

— Pyszne, tak jak wczoraj! Dziękuję! — Ujął jej dłonie i ucałował obydwie. Ewelina spłonęła rumieńcem, co uznał za zwyczajny przejaw jej skromności i nieśmiałości, nie mógł jednak wiedzieć, co było tego powodem. Dziewczyna bowiem przypomniała sobie to, o czym opowiadała jej Helena zaledwie kilka godzin temu.

Pokrzepiony na duchu i ciele udał się do gabinetu, aby uciąć sobie krótką drzemkę na fotelu, stojącym w kącie niewielkiego pomieszczenia. Przeniósł go tutaj wczoraj, aby mieć go tylko do swojej dyspozycji. Najpierw jednak wyjrzał przez okno i zapatrzył się przez chwilę na spadające z nieba płateczki śniegu. „Już niedługo Boże Narodzenie. Jak ten czas leci.”

Przypomniał sobie o tym, jak przedwczoraj znalazł na ulicy przemarzniętą dziewczynę i od razu poczuł podniecenie na myśl, że ona śpi w jego mieszkaniu, w jego łóżku… Seksualny głód ciała od razu sprawił, że odechciało się mu spać. Odpędził te myśli, które nawiedzały go systematycznie co kilka dni, po czym zasiadł do biurka, aby napisać kolejny rozdział książki. Powieść tę pisał już od ponad pół roku, lecz jakoś nie potrafił jej zakończyć. Nie żeby nie miał weny, po prostu nie chciał rozstawać się z główną bohaterką jego powieści — śliczną, młodą dziewczyną o jasnej karnacji, z burzą rudych loków na głowie.

Opowiadania o przygodach głównego bohatera, żyjącego w miejskiej dżungli, dziwnie zaczęły przypominać mu jego własne życie. Ta, która nie istnieje, znalazła się nagle sam na sam ze swoim ukochanym, a on zapragnął jej ciała tak bardzo, że nie potrafił się opanować. Zaczął opisywać pikantną scenę erotyczną, która wyzwoliła w nim chęć natychmiastowego zaspokojenia jego męskich potrzeb.

Spojrzał na drzwi i zasłuchał się na kilka chwil, aby upewnić się, że Ewelina na pewno nie wejdzie w nieodpowiednim momencie. Słyszał, że myła garnki. Później usiadła przy stole, zapewne żeby zacerować kolejną parę jego spodni. Pozostawił jej na krześle z nadzieją, że Ewelina domyśli się, że trzeba coś z nimi zrobić. Zbliżył się do drzwi, aby przekręcić klucz. Bariera zamkniętych drzwi miała skutecznie zapewnić mu intymność…

To było kilka chwil tylko dla niego i tej, która nie istniała. Tym razem wyobraził sobie, że naga leży na jego biurku, a on wchodzi w nią tak głęboko, że… Oparł się udami o biurko i wyobraził sobie, że jego ręce to właśnie jej wnętrze. Z całej siły próbował się skupić, lecz tym razem nie potrafił. Twarz nieznajomej zaczęła przypominać twarz Eweliny i w pewnym momencie poczuł, że powinien przestać. Usiadł na swoim krześle i westchnął ciężko. „Mam za drzwiami kobietę, która śpi w moim łóżku, ale nie mogę jej tknąć. Zresztą, czy to biedactwo w ogóle wie, do czego służy to, co teraz trzymam w dłoniach?”

Ubrał spodnie i zrezygnował z udawania, że jest szczęśliwym posiadaczem kobiety zdolnej do tego, aby spełnić wszystkie jego zachcianki. „Może jeśli się postaram, to ona będzie mnie chciała? Nie to absurd. Jest zbyt ładna, a ja jestem starym kawalerem, a poza tym żadna nigdy nie będzie chciała faceta z dziurawymi gaciami.” Wtem zorientował się, że panienka Szulik przecież właśnie ceruje jego spodnie, a może już nawet skończyła to robić. „Czy to jest właśnie szansa na to, żebym mógł naprawić moje samotne życie?” W jego sercu nieśmiało zatliła się nadzieja.

Rozdział 20. Podejrzany w nocy

Tej nocy nie potrafiła zasnąć. Wciąż wyobrażała sobie swoje życie z tym obcym mężczyzną, który był równie dziwny co szlachetny. „Spędzić z nim resztę życia, zupełnie tak, jakbym go kochała. Udawać uczucia, których w sobie nie mam. Zmusić się do obcowania z nim i pozwolić mu dotknąć swojego ciała, i to w miejscach tak intymnych, że sama wstydzę się o nich myśleć.”

Po raz pierwszy pomyślała o swoim ciele jak o czymś, co może dać jej przyjemność. Ta połowa ciała od pasa w dół, która była zawsze tak grzeszna i nieczysta w jej oczach, miała być złożona w ofierze mężczyźnie w zamian za jego opiekę.

Było już bardzo późno. Nagle poczuła takie pragnienie, że postanowiła wstać, aby je ugasić. Wsunęła na nogi nowe pantofle i w samej koszuli zbliżyła się do przepierzenia. Zamarła wpół ruchu… Schowała się za zasłoną tak, aby widzieć wszystko.

Wiktor leżał na sofie, nakryty kołdrą i coś pod nią robił. Zaciekawiona przyjrzała się dokładnie jego twarzy. Scenę oświetlał blask księżyca. Mimika mężczyzny wyrażała ni to cierpienie, ni przyjemność… Stękał dziwnie, jakby coś go bolało. Jednak dopiero po chwili zorientowała się, że to westchnienia przyjemności. Nagle jego ciało wyprężyło się i jęknął cicho… po czym znieruchomiał. Przestraszyła się w pierwszej chwili, że coś mu się stało. Wygładzone rysy twarzy, malujący się na niej spokój, ukojenie i ulga. Po chwili otworzył oczy i odsłonił kołdrę. Niezauważona, pospiesznie wróciła na palcach do łóżka i zamknęła oczy.

Kojarzyła fakty przez dobre pół godziny. Helena opowiedziała jej co nieco na temat męskich wdzięków, lecz nie powiedziała, jak to się dzieje, że mężczyzna może zrobić „to” sam ze sobą. „Jak to działa? Dlaczego sprawiał wrażenie cierpiącego, a później nagle było mu dobrze?” Nie rozumiała nic a nic, więc postanowiła porozmawiać o tym z Heleną. „Ona wszystko wie, przecież ma męża i dzieci.”

Podejrzany w nocy, Wiktor, stał się nagle w jej oczach nie tylko dobrodziejem, ale także mężczyzną mającym swoje tajemnicze potrzeby. „Czy potrafiłabym je zaspokoić?” Zasnęła o trzeciej w nocy z płonącymi, czerwonymi policzkami, podekscytowana tym nowym odkryciem.

Rozdział 21. Razem, lecz osobno

Nadeszła niedziela, więc Wiktor, jako przykładny obywatel, któremu nieobce były rytuały religii katolickiej, udał się do kościoła. Po raz pierwszy wychodził z tego mieszkania nie sam, lecz z tą, która gotowała mu pyszne obiady. Kupił jej płaszcz i buty skórzane, a do tego piękny toczek futrzany i skórkowe rękawiczki. Prezentowała się tak elegancko, że aż coś połaskotało go w sercu na jej widok. „Żebym miał taką żonę…”

Przyjrzał się jej dokładniej, gdy klęczała w ławce. Modliła się tak wysoce uduchowiona, że zdawała się nie widzieć reszty świata poza Bogiem. „Piękna, do tego zdolna, pracowita i wierząca. Idealna żona. Z tym, że nie dla ciebie — ty stary dziadzie!” — zganił siebie w myślach. Miał mocno ponad trzydzieści lat, a ona w jego oczach wyglądała na bardzo młodą kobietkę, choć utrzymywała, że ma dwadzieścia pięć wiosen.

Chciał jakoś inaczej spędzić ten dzień, inaczej niż zwykle. Postanowił zabrać ją na spacer i do kawiarni na coś słodkiego, aby nie musiała w tak uroczystym dniu piec ciasta. Wyszedł z nią, z kościoła i podał jej ramię. Dumny niczym paw, ruszył ośnieżoną ulicą z damą u boku. Po raz pierwszy to on ściągał na siebie zazdrosne spojrzenia samotnie mijających go kawalerów. Poczuł się doceniony i dumny z tego, że ma taką piękną… „Ona nawet w myślach nie może być moja.” Zerknął dyskretnie na jej delikatną buźkę i odkrył, że jest smutna.

— Wszystko w porządku? — zapytał zaniepokojony.

— Tak, tylko… — Westchnęła ciężko. — Widziałam w kościele rodziców, nie poznali mnie w tym stroju.

— Szkoda, że mi ich nie pokazałaś, bo bym im nagadał do słuchu! — odparł gniewnie i zaperzył się, jakby szykował się do walki w jej obronie.

— Nie! — Przestraszyła się. — Nie życzę im źle, wybaczyłam im.

— Fajnie, czyli pozwolisz od tak się im skrzywdzić?! Powinni chociaż oddać ci twoje rzeczy!

— Nie chcę ich i nie chcę tam wracać. Już nigdy tam nie wrócę — zabrzmiała tak żałośnie, że coś ścisnęło go za serce. Ukradkiem otarła łzę.

— Masz rację — mówił już spokojniej — do takiej rodziny, to nie ma co wracać. Ja też widzę się z moją tylko od święta, a matki nie widziałem od trzech lat… — zapędził się w swoich zwierzeniach. „Pokazuję się jej z jak najgorszej strony. To źle!” Zmienił prędko temat: — Masz ochotę na ciasto?

— Gdy wrócimy, upiekę kruche z…

— Nie, dziś ja stawiam, a ty, moja zdolna kuchareczko, masz wolne od jakichkolwiek prac. — Jej buzia poweselała, a kąciki jej czerwonych usteczek uniosły się ku górze. Radosne iskierki, które ujrzał w jej oczach przez zaledwie kilka sekund, zakryte zostały ciemnymi rzęsami. Wydała się mu w tej chwili tak piękna, że aż zwolnił kroku. — Kupię ci szarlotkę i wezmę trochę do domu, żeby było na po obiedzie.

— Na obiad zrobię dla ciebie roladę z mięsa i warzyw.

— Ale ty jesteś obrotna dziewczyna! A ja nie potrafię sobie odmówić zjedzenia pysznego obiadu zrobionego przez ciebie. Może choć obiorę ziemniaki?

— Skoro chcesz… — Wzruszyła ramionami. Wciąż nie mogła przywyknąć, do tego, że jest na „ty” z obcym jej mężczyzną. Znali się zaledwie od kilku dni, a żyli razem, jakby robili to od zawsze. Razem lecz osobno.

To było dziwne, lecz bardzo przyjemne doznanie. Miał u swojego boku piękną kobietę, którą uratował z objęć śmierci, a ona w zamian gotowała dla niego pyszne jedzenie. Utrzymywał ją, ubierał… lecz ona nadal była mu obca. Zapragnął poznać ją jeszcze bliżej, aby móc poznać tajemnice jej duszy i serca. Świadomość — że ma ją w swoim mieszkaniu tylko do swojej dyspozycji, i to że tylko on ją ogląda — cieszyła go bardziej, niż ukończenie kolejnego numeru Gazety Codziennej. Wtedy pomyślał, że należy się jej coś o wiele więcej niż tych kilka groszy, które przeznaczył na ubrania i jedzenie dla niej. Zasługiwała na poważne deklaracje typu mariaż. A później znów zganił siebie za swoje śmiałe myśli: „Przecież taka kobieta mnie nigdy nie zechce.”

Rozdział 22. Baba swatka

Wstała skoro świt, tuż przed Wiktorem i przygotowała dla niego śniadanie. Od wczorajszego powrotu ze spaceru wydawał się jej jakiś dziwny. Przypomniała sobie, jak w kawiarni zamówił dla niej ciastko i herbatę. Był zamyślony, zerkał na nią ukradkiem, jakby chciał o coś zapytać, lecz mówił bardzo niewiele. Jego nastrój diametralnie się popsuł, gdy spotkał znajomego. Pamiętała, że kolega Walickiego był dla niej bardzo miły. Przysiadł się do ich stolika, aby porozmawiać z Wiktorem, a nawet zamienił z nią kilka zdań.

— Do twarzy pani w czerwonym. Ma pani wyjątkową i niepowtarzalną urodę.

— Dziękuję — odpowiedziała.

Wiktor spojrzał na nią tak wrogo, jakby miał jej za złe, że odpowiedziała na tę uprzejmość. Czuła się doceniona, że ktoś zwrócił na nią uwagę. Mężczyzna nawet był tak uprzejmy, że życzył jej miłego dnia. Nie rozumiała gniewnego wyrazu twarzy Walickiego. Przecież jego kolega był grzeczny, a ona nie robiła niczego złego, tylko odpowiadała.

Dzisiejszego ranka Wiktor zjadł śniadanie w milczeniu, pochylony nad starym, piątkowym numerem Gazety Codziennej. Natomiast na nią nie spojrzał ani raz. Opuścił mieszkanie w złym nastroju, a nawet zaklął pod nosem, jakby coś bardzo go zdenerwowało. Wtedy przypomniała sobie to wczorajsze spotkanie w kawiarni. „Musiałam zrobić coś nie tak.” I pogrążyła się w poczuciu winy.


***


Zaledwie wyszedł na korytarz, a już natknął się na babę Helenę. Na jego widok przystanęła i podparła sobie boki. Zmierzyła go wzrokiem i od razu przeszła do sedna.

— Panie kawaler, mamy do pogadania!

— Spieszę się do pracy pani Helenko. — Skierował kroki ku schodom, lecz ona zatrzymała go, zastępując mu drogę.

— To tylko kilka zdań, więc się pan zatrzyma na chwilę.

— Słucham — rzekł poirytowany. Od wczoraj czuł się nieswojo po tym, jak zobaczył swojego kolegę z redakcji podrywającego jego podopieczną.

— Długo masz pan zamiar tak mieszkać z tą panienką bez ślubu? Hę?

— Ja?

— A kto? Święty Antoni?! Jak masz pan zamiar ją zwodzić, to lepiej załatw jej jakieś mieszkanie, bo to nie wypada tak na kocią łapę! A dziewczyna ładna, zgrabna, zadbana… Trochę choruje, ale to odchować można! A i dobrze gotuje i uceruje…

— Tak, nie narzekam.

— No, to na co pan czekasz?!

— Ona nie dla mnie jest. — Spuścił wzrok i zagryzł wargi.

— Aaa! To taki pies malowany! — Odkryła tajemnicę, którą starał się skryć przed całym światem. Miał niskie poczucie własnej wartości.

— Lepiej niech pani Helena poszuka dla niej kogo innego — gdy to mówił, poczuł, jak na jego serce spadają kolejne kamienie zazdrości. Wczoraj omal nie wylał z siebie gorzkich słów, które w nim wezbrały podczas wizyty w kawiarni. Czajkowski był po prostu bezczelny, wprost wprosił się do nich i omal nie zamówił czegoś na jego koszt.

— Oj, panie kawaler! Przecież z pana chłop jak dąb! Postawny, przystojny, robotny! Żonę potrafiłby utrzymać, a i ubrać też! Jej tam wiele nie trzeba, to dziewczyna z biednego domu, a pewnie teraz więcej ma niż tam, skąd ją jak psa wyrzucili! Weź, że się pan zakręć koło niej! Będzie z niej dobra żoneczka — zachwalała i obserwowała, jak mężczyzna powoli mięknie.

— Ona mnie nigdy nie pokocha.

— Pokocha, pokocha! Tylko troszkę wystraszona ptaszyna jest i nie wie, na czym stoi. Jak już się oswoi i dojdzie do siebie, to będziesz miał pan z niej wielki pożytek! A i ona doceni opiekę i dobre słowo! Może nawet coś więcej zrobi… — Mrugnęła do niego porozumiewawczo. Od razu domyślił się, o co jej chodziło, i do razu wyobraził sobie nagą panienkę Szulik, leżącą na jego biurku… Ta kusząca wizja targnęła jego sercem i ciałem.

— Nie będę jej do niczego zmuszał. Niech sama postanowi.

— No, to do dzieła! — Przyklasnęła w dłonie. — Trzeba kuć żelazo póki gorące, póki dziewczyna jeszcze jest i chce co po domu robić. — Przysunęła się do niego i ciszej dodała: — Bo jak ona ujrzy innego, to wyfrunie i koniec.

Stanął przed wyborem: kuć żelazo lub je ostudzić raz na zawsze. Z tym wielkim dylematem udał się do pracy, gdzie doszedł jedynie do jednego wniosku: „Trzeba wybadać sytuację tak, żeby ona się niczego nie domyśliła.”

Rozdział 23. Dylematy starego kawalera

„Mieć żonę, w końcu mieć u swojego boku tę, którą się kocha. Ale przecież ja nawet nie wiem, czy ja coś do niej czuję! Ładna jest, dobrze gotuje… tylko taka słabowita jest. Można by babę Helenę od czasu do czasu poprosić, żeby jej przyszła pomóc. I wcale nie obchodziłoby mnie sprzątanie, gotowanie, dbanie o mieszkanie, a może nawet z czasem znalazłoby się jakieś nowe lokum?”

— A co to? Widzę, że kolega chyba zainwestował w pomoc domową! Czy to dzieło tej małej?

Słowa kolegi redaktora wytrąciły go z zamyślenia. Czajkowski, który wczoraj napraszał się ze swoimi grzecznościami Ewelinie, zaczął robić mu dwuznaczne uwagi. „Przystojny brunecik z bujnym wąsem i równymi ząbkami — Pan Słoninka w wydaniu ekstra!”

— Tak, zainwestowałem w pomoc domową — odparł spokojnie. — A co takiego kolega Jacek zauważył? — Spodziewał się kolejnego steku nieprzyjemnych aluzji i nie pomylił się.

Młodszy od niego koleżka rozłożył teatralnie dłonie i zaczął prawić:

— Po prostu: ubranie czyste, pocerowane, nawet kapelusz wyczyszczony i płaszcz odzyskał guziki! Chyba się koledze Wiktorowi dobrze powodzi, albo…

— Albo? — „No tak, wszyscy patrzą na mnie przez pryzmat mojego stroju. Jak cię widzą, tak cię piszą.”

— Znalazła się jakaś dobra duszyczka, która zlitowała się nad starym kawalerem. — Nie ugryzł się w język i nie miał takiego zamiaru. Kąśliwa uwaga zabolała Wiktora. Czajkowski koniecznie chciał dowiedzieć się, kim była dla niego Ewelina. Spodobała się mu ta piękna o kasztanowych oczach.

— A no, znalazła się! Kobieta piękna, młoda i zdolna — zachwalał panienkę jak najlepszą partię. Był dumny z tego, że ją miał w swoim domu. Chciał zaszpanować przed kolegą i przed sekretarką dyrektora, która właśnie weszła do gabinetu. Nie obyło się bez słodkich słówek Katarzyny, uroczej blondynki, oczywiście podszytych ironią:

— Czyżby redaktor naczelny wystawił matrymonialny anons do gazety? Poszukiwana piękna, młoda i zdolna…? — Zamrugała swoimi długimi rzęsami i dodała do tego krzywy uśmiech.

— Nie, koleżanko, zatrudniłem… — „Nie zatrudniłem, ale zatrudnię lub poślubię…” — młodą, zdolną dziewczynę. Ewelina potrafi piec pyszne ciasta i gotować niebiańskie obiady.

— Ha, ha! Byleby kolega Wiktor nie odleciał zbyt wysoko ku niebiosom na tych obiadkach, bo dyrektor na pewno nie przyjmie pana z powrotem do pracy — brzmiała złośliwa odpowiedź sekretarki.

— Myślę, że co najmniej mogę zalecieć z nią przed ołtarz, więc niech się koleżanka nie martwi.

Zatkało ich oboje. Tym razem nie wiedzieli, jak dalej szydzić sobie z biedaka, którym od zawsze pomiatali. Mimo wysokiej pozycji jaką zajmował w wydawnictwie, gardzili nim. Stary kawaler trzydziestopięcioletni, niechlujny, ciągle nadąsany…

Zadowolony z siebie Walicki pomyślał: „A właściwie, dlaczego nie? Obiad to podstawa człowieczej egzystencji! A Ewelina przecież ładną kobietą jest. Tylko jak się koło niej zakręcić, żeby urobić ją na mariaż?”


***


Od progu przywitał go pyszny zapach pieczonego mięsa, ziemniaków z masłem oraz surówki z marchwi. Rozejrzał się po mieszkaniu — wszystko było idealnie poukładane, podłoga zamieciona, parapet w kuchni przetarty z kurzu. Koło pieca kręciła się piękna kuchareczka, która na jego widok popędziła z talerzem do stołu, aby podać mu posiłek. Zadowolony z obrotu sprawy, powiesił na wieszaku swój płaszcz oraz kapelusz, po czym z błogostanem zasiadł do posiłku. Stanęła dwa metry od niego, złożyła ręce z przodu i zaczęła zerkać nad niego spod czoła. Wygląda mu na niepewną siebie.

— A ty? Jadłaś już? — Ujął w dłonie sztućce.

— Nie. — Spuściła wzrok.

— Usiądź ze mną… — zachęcił, a w myślach dodał: „żebym mógł sprawdzić, jak to będzie mieć żonę u boku.”

Zajęła miejsce przy dłuższym boku prostokątnego stołu. Uprzednio jednak nałożyła sobie posiłek na talerz. Zdziwił go widok trzech ziemniaków i kawałeczka mięsa w otoczeniu odrobiny siekanej marchwi, które sobie nałożyła.

— Tak mało? — zdziwił się.

— Nie jadam zbyt wiele. Zawsze w domu tyle jadłam. — Nagle posmutniała, co nie umknęło jego uwadze. Nawet odłożyła widelec i nóż na stół, jakby kompletnie straciła apetyt. Wiktor uczynił to samo.

— Musisz więcej jeść, inaczej nigdy nie wrócisz do zdrowia — przykazał jej.

Dziewczyna tylko skinęła głową. Wciąż jeszcze kaszlała i widać było, że miewa chwile gorszego samopoczucia. Oboje zajęli się jedzeniem. Po kilku minutach, dręczące Wiktora wątpliwości przerwały im posiłek. Walicki odetchnął i zapytał:

— Powiedz mi, ale tak czysto teoretycznie… — „Pytać ją o to czy nie?”

Ewelina przestała jeść i zwróciła ku niemu swoje spojrzenie.

— Tak?

— Czy wzięłabyś ślub z mężczyzną, który zechciałby się tobą zaopiekować? Ale tak czysto teoretycznie! Bo wiesz, jest wielu takich starych kawalerów jak ja, którzy daliby wiele, żeby mieć żonę, która nie dość, że upierze i ugotuje, to jeszcze będzie… — Ugryzł się w język.

Dziewczyna odłożyła widelec na stół i spuściła wzrok.

— Proszę dokończyć.

— Chciałem powiedzieć, że będzie go kochała, ale… to raczej mało prawdopodobne. — Tym razem to on zawstydził się własnej śmiałości. „No i poległem jak jakiś błazen! Co ona mi teraz odpowie?!” Zerknął na nią spode łba. Wyglądała, jakby mocno główkowała nad odpowiedzią.

Rozdział 24. Czysto teoretycznie

Straciła apetyt, gdy tylko usłyszała słowo ślub. Uciekła przed przymusowym małżeństwem, więc dlaczego po raz kolejny ktoś proponował jej to samo? Odstawiła widelec na stół. Ukradkiem zerknęła na zakłopotaną twarz mężczyzny, któremu zawdzięczała życie.

— Odpowiem „czysto teoretycznie” — zacytowała jego słowa, a ten uniósł ku niej nieśmiało swoje zielone oczy. „W końcu, nie jest aż tak brzydki” — pomyślała.

— Tylko o teorii dyskutujemy — zapewnił ją, po czym zamienił się w słuch. Porzucił uprzednio rozpoczęty obiad, co świadczyło o napięciu w jakim czekał na jej odpowiedź.

— Załóżmy, że nie kochałabym tego mężczyzny, i załóżmy, że on nie kochałby mnie… To wydaje mi się, że byłby to układ służący jedynie temu, żeby ona miała obrońcę i opiekuna, a on gosposię spełniającą jego męskie zachcianki. Coś za coś. Z tym, że ja nie należę do tego typu kobiet. Już raz udało mi się uciec przed takim małżeństwem z przymusu i wylądowałam na bruku, więc jeśli chce mnie pan wyrzucić, to… — Wstała, jakby właśnie szykowała się do opuszczenia tego mieszkania raz na zawsze.

— Nie! — Pochwycił jej dłoń. — Usiądź, proszę. To miała być czysta teoria.

Posłusznie zajęła miejsce, choć była gotowa w każdej chwili uciec.

— Wyraziłem się raczej mało precyzyjnie. Nie ma co zmuszać kogoś do uczuć… — Zakaszlał nerwowo. — A jeśli byłbym w takiej sytuacji, czysto teoretycznie, zaproponowałbym związek czysto konsumpcyjny. Opieka męża w zamian za gotowanie, pranie i tym podobne rzeczy. Żadnego obcowania cielesnego wbrew kobiecemu sercu. Nigdy nie posunąłbym się do czegoś tak podłego! — zakończył niemal gniewnie.

Uniósł się honorem, więc miała okazję ujrzeć kawałek jego męskiego, szlachetnego serca.

— Gdybym była tą kobietą, to poprosiłabym o kilka dni namysłu.

— Gdybym mógł odpowiedzieć w imieniu tego mężczyzny, to zgodziłbym się bez mrugnięcia okiem.

Po tej skomplikowanej wymianie poglądów wrócili do jedzenia. W zupełnym milczeniu skończyli posiłek i każde z nich udało się do swojego zajęcia. On zaszył się w swoim niewielkim gabinecie, a ona tuż po zmyciu naczyń na chwilę położyła się na łóżku. Przyszło im teraz obojgu czekać. On musiał zaczekać na jej odpowiedź, ona zaś musiała wsłuchać się w głos swojego serca. Tylko tak potrafiła mierzyć rzeczywistość, bowiem chłodna logika była jej słabą stroną. Zaczęła analizować wszystko to, co jej powiedział. Miała przed sobą twardy orzech do zgryzienia…

Rozdział 25. Kobiece sprawy

Minęło kilka dni od czasu ich „czysto teoretycznej rozmowy” na temat ślubu z rozsądku. Ona, mimo złego samopoczucia, całkowicie oddała się życiu gosposi domowej. Liczyła na to, że uda jej się zatrzymać u Walickiego na dłużej. Nawet jeśli mu odmówi. Z kolei Wiktor wciąż oczekiwał jej odpowiedzi. I nagle zdał sobie sprawę z jednego: „Skoro płacę Helenie za pracę to i Ewelinie powinienem. Mimo że przecież ją utrzymuję, należy jej się jakieś kieszonkowe za jej wysiłek.”

Wracał do domu o zwykłej porze i jak zwykle, od ponad tygodnia, spodziewał się tam zastać piękną kuchareczkę, która poda mu niebiański obiadek. Jakież było jego zdziwienie, gdy tym razem zatrzymał się przed drzwiami do swojego mieszkania i nie poczuł cudownych, pobudzających zmysły zapachów. W pierwszej chwili pomyślał, że to nie jego mieszkanie… Dokładnie przyjrzał się wyrytej w drewnie cyfrze.

— Cztery! Jest cztery — odetchnął.

Zgadzał się kolor drzwi i numer, ale coś jednak było nie tak. Przestraszony wszedł do środka i rozejrzał się. Nie ujrzał jej przy stole, czy nawet przy piecu. Pomyślał, że odeszła, bo zbyt mocno ją naciskał ze ślubem. Nie zdjąwszy płaszcza, wszedł głębiej. Zajrzał za parawan i ujrzał leżącą w łóżku, bladą, znajomą mu osóbkę.

— Co ci jest? — Przykucnął przy niej i od razu dotknął jej czoła. — Zimne! Strułaś się czymś? Czy masz jeszcze te leki od doktora? A może przepracowałaś się! Mówiłem ci, żebyś tak dużo nie pracowała, ale ty…

— Nie — przerwała jego domysły. — To tylko te sprawy… — Wstydziła się przed obcym jej człowiekiem opowiadać o trudnym stanie w jakim znajdowała się co miesiąc, a dokładnie: co dwadzieścia dziewięć dni.

— Kobiece sprawy? — zapytał dla pewności.

— Tak, i wybacz mi, że nie zrobiłam obiadu i nie posprzątałam i… — Ostry ból przerwał jej zdanie. Skrzywiła się i cicho jęknęła.

— Potrzebujesz czegoś przeciwbólowego. Zaraz pójdę do aptekarza… A obiad przecież mogę zrobić sam! Zawsze jakieś jajko się ugotuje, zrobi się jakiś placek… — mówił i gonił po mieszkaniu w poszukiwaniu sakiewki z oszczędnościami na czarną godzinę. W końcu do wypłaty pozostało jeszcze kilka dni. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że pieniądze schował w biurku. Był spanikowany i kompletnie nie wiedział, jak się ma zachować. „Może aptekarz wytłumaczy mi, co mam robić i co kupić, aby jej pomóc?”

Już po chwili pędził po ulicy, aby dopomóc swojej podopiecznej.

Rozdział 26. Królowa bólu i cierpienia

Jak zwykle bolało ją bardzo. Skórcze, których doświadczała, sprawiały, że miała ochotę krzyczeć z bólu i bezsilności. Mdłości, zawroty głowy, utrata krwi… „Dlaczego to tak boli? Czy to kara za moje grzechy? Boże, pomóż, żeby to już tak nie bolało.” Uroniła kilka łez. Bała się, że zaraz umrze. Jęknęła tak cicho, żeby on nie usłyszał. „Błagam, już dosyć.”

Po tych lekach, które podał jej Wiktor, ból na chwilę zelżał, lecz dopadł ją nagle w środku nocy ze zdwojoną siłą. Krew wciąż lała się z niej obficie. „Och, żeby tutaj była pani Helena! Może ona mogłaby mi pomóc?” Jęknęła po raz drugi, ale tym razem obudziła swojego opiekuna. Usłyszała, że wstaje i podchodzi ku niej. Dostrzegła w mroku jego ciemną sylwetkę. Po chwili zapalił lampę naftową i zaspany zapytał:

— Czy mam pójść po lekarza?

Przyjrzała się jego przejętej współczuciem twarzy. Martwił się jej stanem tak, jak nikt nigdy z jej rodziny. Oni po prostu przywykli do tego, że co miesiąc przeżywała to samo. Z nim było inaczej. Mimo jego współczucia odpowiedziała:

— Nie… — ledwie usłyszała swój głos. — Idź, proszę, po Helenę. Ona będzie wiedziała…

— Lekarz będzie wiedział lepiej! — upierał się przy swoim. Naprawdę chciał jej pomóc, a ona to doceniała.

— Nie. Ona mi pomoże. Jest kobietą — wyjaśniła. Poza tym nie chciała narażać Wiktora na kolejne koszty. Wczorajszego dnia podarował jej trochę pieniędzy na jej wydatki, lecz postanowiła je zatrzymać, aby w razie wyprowadzki mieć coś na nowy początek.

— Dobrze, pójdę po Helenę! Tylko, że może to potrwać dłużej, bo ona mieszka dalej, a przecież teraz wszyscy śpią.

Została sama… Sam na sam z bólem. Zaczęła się modlić, bo to zawsze przynosiło jej ukojenie. „Jestem bezradna, bezsilna i zdana na łaskę innych. Och! Jak to boli. Żebym tak mogła mieć ukochanego męża, który by się mną zaopiekował. Niestety, jestem skazana na łaskę obcego człowieka. A teraz, gdy Wiktor zobaczy, że znów bezczynnie leżę w łóżku, na pewno zrozumie, że jestem do niczego.”

Zjawiła się Helena i kazała poczekać Wiktorowi w gabinecie. Musiały odbyć poważną rozmowę, lecz najpierw kobieta zaparzyła dla niej zioła na uśmierzenie bólu i obfitych krwawień. Wzięła taboret z kuchni i postawiła go przy łóżku chorej, po czym usiadła na nim.

— Zawsze cię tak boli?

— Tak.

— A te krwawienia, zawsze takie ostre?

— Tak, pani Helenko.

— Ile to trwa?

— Czasem nawet do tygodnia. Nie mogę przez to pójść do normalnej pracy.

— Zaraz ci przejdzie, tylko wypij te zioła… — Podała chorej napar. — A ty, dziecko, dziewicą dalej jesteś?

— Tak.

— Nie poszłaś za moją radą. — Pokręciła głową, jakby Ewelina sama sobie szkodziła swoją powściągliwością cielesną. — A widzisz, bo to pomogłoby też na bóle. Tam w środku masz taką błonkę, którą mężczyzna powinien przebić. A tak to krew się przedostać nie może i bardziej boli.

Zupełnie nie rozumiała, o co jej chodziło, ale nawet nie miała siły na to, żeby ją o to zapytać.

— Powiedz, Wiktor rozmawiał z tobą o ślubie? — zmieniła temat.

— Tak, ale ja nie wiem, co mu mam odpowiedzieć.

Rapacka zdziwiła się. Ewelina wydała się jej w tej chwili zadufana w sobie, widocznie uważała się za kogoś lepszego niż Wiktor, skoro gardziła jego oświadczynami.

— Panienka wybredna, co? Woli żreć śnieg z ulicy niż za porządnego człowieka wyjść! A myślisz, że kim ty jesteś?! Z biednej rodziny, bez pozycji, bez niczego! — Helena zezłościła się na wybredną dziewczynę, która wolała śmierć od małżeństwa z rozsądku. Po chwili jednak ochłonęła i przypomniała sobie swój ślub. „Mnie także zmuszono. Ale później było mi dobrze i niczego nie żałuję.”


„Tak, jestem nikim, nie mam nic, jestem znikąd. Donikąd zmierzam, nie mam domu, nie mam nawet swojego ubrania, a ten dobry człowiek kupił wszystko, czego potrzebowałam. Jestem niewdzięczna i podła.”

— Ma pani rację, jestem nikim. Ale życie bez miłości… — Zachciało jej się płakać.

— Miłość przyjdzie później.

— A jeśli nie przyjdzie? — wycisnęła przez zaciśnięte emocjami gardło. Już zaczęła wyobrażać sobie, jakim piekłem będzie jej życie, gdy zostanie żoną niekochanego przez nią mężczyzny i stanie się od niego tak zależna, że nawet mrugnąć bez jego zgody nie będzie mogła. Wierzyła, że tylko miłość mężczyzny może jej zapewnić wolność i godne życie, ale chciała czegoś więcej niż dom i utrzymanie — pragnęła kochać i być kochaną.

Helena domyślała się, co chodzi pannie Szulik po głowie. Odpowiedziała jej tak:

— Przyjdzie. A jak nie miłość to szacunek, opieka i przywiązanie, a to jest ważniejsze niż jakieś tam miłostki. Samą miłością i dumą się nie najesz. Pomyśl dobrze, bo przegapisz szansę. Zdejmij koronę z głowy i zostań jego żoną.

Rozdział 27. Gwiazda betlejemska

Był niewyspany, a mimo to musiał iść do pracy. Baba Helena obiecała, że zajrzy przez dzień do Eweliny, aby jej niczego nie zabrakło. Wciąż się o nią bał. Nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, że kobiety tak bardzo cierpią podczas tych dni. Tej nocy zrozumiał, że jest im znacznie ciężej pracować. Dlaczego więc dostawały wypłaty niższe niż mężczyźni?! Docenił wysiłek wszystkich kobiet, które swoim działaniem sprawiały, że domy jakoś funkcjonowały, że dzieci były zadbane, a mąż zawsze czysty i nakarmiony. „Jakże wielki spoczywa ciężar na kobiecych barkach. I kto tutaj jest płcią słabą? Kobieta to tytan czystości i ładu.” Postanowił napisać artykuł do Gazety Codziennej, aby przybliżyć wszystkim mężczyznom wysiłki, z jakimi codziennie muszą się zmagać kobiety. Postanowił nawet nadmienić, że kobiety powinny mieć swoje prawa w pracy i dostawać za swój wysiłek stawki, które wynagradzałyby im ten nadzwyczajny trud.

„A przecież kobiety chore, które w pewnym sensie nie są w stanie funkcjonować, są traktowane gorzej, jako niepełnowartościowy towar, co to można już tylko wyrzucić na ulicę.” Przypomniał sobie Ewelinę i znów ścierpła mu skóra na wspomnienie bólu, z jakim musiała się zmagać co miesiąc. Do tego pewnie doświadczała wielu upokorzeń ze strony rodziny, aby na końcu zostać wyrzuconą.

Właśnie wracał do domu, gdzie spodziewał się zastać chorą leżącą w łóżku. Gdy mijał kwiaciarnię, ujrzał kwitnącą gwiazdę betlejemską. „Dlaczego nie? Przecież za tydzień święta! Będzie ładnie wyglądała na oknie. I może jakoś ją pocieszy?”

Bez wahania wkroczył do kwiaciarni i ustawił się w kolejce. Przed nim stało kilka osób. Niespodziewanie ujrzał odchodzącego od kasy brata. Antek serdecznie się z nim przywitał.

— Ty tutaj?! Wik! Cześć stary! Jak się masz?

Uścisnęli sobie dłonie.

— Dobrze. A ty? Co tam u ciebie? — zręcznie wywinął się z odpowiedzi. Antek nie wiedział, że Wiktor żyje teraz w jednym mieszkaniu z kobietą. I nie chciał, żeby wścibski braciszek to wiedział. Nie chciał robić zamieszania.

— A wszystko dobrze — mówił Antek. — Mam zamówienie na wystrój domu. Klientka chce, aby jej dom wypełnił się na święta ozdobami i gwiazdami betlejemskimi, w dodatku nie chce choinki! Wariatka jakaś — szepnął mu do ucha. Następnie zadał mu na głos niewygodne pytanie i to tak bezpośrednie, że tym razem Walicki już nie mógł się wykręcić: — A ty? Kupujesz kwiaty dla kobiety? Pochwal się!

— Antoni… — Oczy stojących w kolejce kilku kobiet w różnym przedziale wiekowym, skierowały się w ich, a dokładnie w jego stronę. — Kwiatki kupuję dla koleżanek z redakcji. — Dodał wymuszony uśmiech dla niepoznaki. Lecz brat wyglądał, jakby mu nie wierzył.

— Aaa… — Antek skrzywił się. — Przecież ich nie lubisz!

— Przyszedł czas, aby nasze stosunki zmieniły się. Nie da się pracować w redakcji, gdy atmosfera jest napięta. — „Wybrnąłem z sytuacji.” Brat odpuścił sobie dalsze dociekania. Antoni już dawno doszedł do wniosku, że człowiek taki jak Wiktor nie potrafiłby się zakochać, a już tym bardziej rozkochać w sobie kobiety.

Jakieś piętnaście minut później wracał do domu, trzymając w rękach zapakowaną w papier gwiazdę betlejemską. Na szczęście brat nie wykupił wszystkich. I nagle zaczął sobie przypominać, co robi się tradycyjnie z okazji świąt Bożego Narodzenia. „Będę musiał pomyśleć o choince. I prezencie dla Eweliny!” Już zaczął sobie wyobrażać, jak wręcza jej kolejny prezent i jak ona się z tego cieszy. Na samą myśl uśmiechnął się i poczuł, jak jego serce wypełnia radość. „I do tego wszystkiego wspólna kolacja wigilijna. Nie jadłem wigilii od trzech lat!” Przed oczyma pamięci stanęła mu scena, w której sam brał udział. Sztywniacka atmosfera, drogie, wymuskane prezenty, idealni krewni i jak wisienka na torcie: zasiadająca u szczytu stołu królowa matka. Otrząsnął się z tych wspomnień. „Tym razem będzie inaczej.”

Nie zdziwił go widok leżącej w łóżku dziewczyny oraz baby Heleny uwijającej się dookoła pieca. „Zapach obiadu stracił dla mnie smak” — pomyślał poetycko, gdy tylko wszedł do środka. W powietrzu unosił się zapach spalonej fasoli.

— Dzień dobry!

— A no, dobry! — przywitała się Rapacka i zaczęła kłaść grochówkę na talerz.

Rozpakował kwiat, po czym zbliżył się do dziewczyny, która smętnie wpatrywała się w sufit. Zatrzymał się tuż obok niej i wyciągnął roślinę w jej stronę.

— Tak sobie pomyślałem, że będzie ci milej znosić chorobę jeśli… kupię dla ciebie coś ładnego. I wpadła mi w oko ta roślina. To gwiazda betlejemska.

Wlepiła w niego oczy i przez chwilę nie potrafiła powiedzieć nawet słowa.

— Nie podoba ci się? — Nie wyglądała mu na zachwyconą.

— To bardzo piękny kwiat — wydobyła z siebie cichy głosik. — Dziękuję. Jeszcze nikt, nigdy nie podarował mi żadnego kwiatu.

Zrozumiał jej wzruszenie.

— W takim razie, bardzo mnie to cieszy, że to zrobiłem! — Odetchnął z ulgą. — Postawię ją na parapecie, bo rośliny potrzebują światła. Będziesz mogła na nią spoglądać, gdy już wstaniesz z łóżka. A tymczasem zjem obiad, a ty sobie odpoczywaj tyle, ile będziesz chciała i potrzebowała.

Rozdział 28. Znak z nieba

Gdy otworzyła oczy, jego już nie było. Przez rozchyloną na środku pomieszczenia kotarę ujrzała dobrze znaną jej twarz pięćdziesięcioletniej kobiety, która krzątała się koło pieca. Helena zobaczyła, że chora się obudziła, więc uśmiechnęła się do niej i rzekła:

— Dzień dobry panience! Zaraz śniadanie podam!

Jej uwagę przykuł znajomy zapach. Poczuła wilczy głód. To było takie miłe, że ktoś o nią dbał. Wzruszyła się do głębi swojego poharatanego serca. „Obcy lepiej o mnie dbają niż swoi.”

— Gdy mieszkałam w domu, nikt o mnie tak nie dbał, jak pani i Wiktor — wyznała po skończonym posiłku.

— To będzie bardzo dobry mąż! — zapewniła ją gorąco, po czym zmieniła ton na nieco mniej emocjonalny. — Ale zrobisz, jak będziesz chciała. Gdybyś była moją córką, to zmusiłabym cię do tego mariażu, jednak jesteś tylko znajomą. — Wzruszyła ramionami i odeszła w kierunku balii z wodą, aby umyć miskę po owsiance. — Ta owsianka pomaga często kobietom po połogu odzyskać siły. Doktory nawet mówią, że to pomaga — zmieniła temat, co oznaczało, że pozostawia dziewczynie wolny wybór. Ewelina była jej za do wdzięczna.


„Boże drogi, daj mi jakiś znak, jakiś niesamowicie jasny znak, żebym wiedziała, czy powinnam za niego wychodzić. Jeśli dasz mi taki znak, wyjdę za niego wedle Twojej woli.”

Około godziny siedemnastej pojawił się Wiktor. Stanął przy jej łóżku z czerwonym, dużym kwiatem, zwanym potocznie gwiazdą betlejemską. Dokładnie przyjrzała się roślinie i mężczyźnie, który podarował jej ten piękny prezent. Jej myśli rozjaśniły się i w mig pojęła, że to jest to, na co czekała.

„Boże, chyba nie mógłbyś mi dać bardziej jasnej odpowiedzi i znaku. Jeśli mnie poprosi o rękę, to zgodzę się bez namysłu.”

Rozdział 29. Hipotetyczne zaręczyny

Helena poprosiła go o chwilę rozmowy na osobności, więc poprowadził ją do „tej klitki”, pełniącej rolę jego gabinetu. Przyzwyczaił się już do ciasnoty tego pomieszczenia, lecz gdy stanęła w nim baba, gabinet nagle wydał się mu stanowczo za ciasny. Zrezygnowała z siedzenia na niskim stołku, który jej podstawił, za to podparła sobie boki i stanęła przed jego biurkiem. Wsparł się plecami o parapet okna. Nie śmiał usiąść w jej obecności, aby nie wydać się jej niekulturalnym. Helena była od niego starsza o jakieś piętnaście lat, w dodatku była kobietą! więc w jej obecności nie wypadało mu siedzieć, gdy ona stała.

— I jak tam zaloty, panie kawaler? — zapytała. Spoglądała na niego z uniesioną głową, jakby chciała przymusić go do natychmiastowego podjęcia decyzji.

— Padła z mojej strony propozycja, jednak panna jeszcze nie zdecydowała się.

— A poprosiłeś ją o to?

— Rozmawialiśmy o tym czysto hipotetycznie…

— Ty mi tu o hipotece kawaler nie gadaj, bo ja wiem, co to jest. Tylko mów coś jej nagadał, że ona taka przestraszona mariażu jest?!

— Hipoteka a hipoteza, to dwie różne sprawy pani Helenko — uciekał od odpowiedzi.

— Nie znam się na słowach, ale na swatach tak, więc… — Machnęła ręką, aby ponaglić go do odpowiedzi.

— Zaproponowałem jej to, ale nie wprost, tylko okrężną drogą — wyjaśnił pobieżnie.

Rapacka pokiwała głową z dezaprobatą.

— I ty się, kawaler, dziwisz, że ona się nie zdecydowała?! — Wsparła się ręką o biurko, które zaskrzypiało pod wpływem naporu jej ciężkiej, stalowej pięści, i nachyliwszy się w jego stronę, rzekła: — Ja cię nauczę, kawaler, jak się prosi o rękę panny, bo to potrwa latami, zanim ty coś zrobisz, a ona albo na ulicę wróci, albo ci jaki inny facet ją sprzed nosa sprzątnie… — Zakaszlała siarczyście. — Ja ci coś powiem kawaler. Ja cię bardzo lubię, dlatego ci tę panienkę proponuję, a ona też jest dobra dziewczynina. Będziesz z niej zadowolony. Tylko pamiętaj, że ona najlepszej kondycji nie jest i też potrzebuje pomocy.

— Tak wiem, chętnie się nią zaopiekuję.

— Ona może potrzebować pomocy w domu, dlatego musisz się z tym liczyć, że będziesz musiał zatrudniać dla niej pomoc. Ale wartość tej dziewczyny jest większa niż to, co wydasz na gosposię. To złote serce jest! Trochę zagubione, ale złote.

— Wiem. — Skinął głową.

— A teraz ci powiem, jak poprosić ją tak, żeby ci nie odmówiła, ale od razu się zgodziła.

Wiktor zamienił się w słuch, bo faktycznie podjął właśnie decyzję, że spróbuje to uczynić: poprosić Ewelinę, aby została jego żoną.

Rapacka nabrała w płuca sporo powietrza i zaczęła na palcach wymieniać:

— Kwiatki kup, róże czerwone — liczbę nieparzystą, może być… piętnaście, a najlepiej dwadzieścia pięć. Kup garnitur, taki żebyś jak elegant się prezentował i najważniejsze: kup jej pierścionek z oczkiem. Jak ona ten pierścionek założy, to już będzie twoja. Coś co ma wartość, będzie poważnie potraktowane. To się zawsze sprawdza. A teraz jak ją o to poprosisz…

Helena usiadła w końcu na przygotowanym dla niej, kuchennym taborecie. O mały włos a przewróciłaby się na tym rozchybotanym siedzeniu.

— Psia krew! To też trzeba będzie naprawić! — oburzyła się. Po chwili jak gdyby nigdy nic kontynuowała: — Siadaj pan! — Na ten rozkaz Wiktor usiadł za biurkiem i nachylił się, aby lepiej słyszeć swoją dobrodziejkę. — Najpierw zapowiedz na wieczór kolację, ale taką, żeby ona nie musiała tego gotować. Najlepiej jak zrobię to ja. W restauracji, to się będziesz bał! W domu to trzeba zrobić, tak. Zapowiedz, żeby się ładnie ubrała i czekała na ciebie wieczorem, tylko się nie spóźnij co do minuty. — Przykazała mu palcem, po czym znów zaczęła wymieniać: — Jak wejdziesz, to: podaj jej kwiaty, później zjedzcie, a po deserze i winie zaprowadź ją do okna. Klęknij i powiedz tak — tutaj Rapacka zniżyła głos, jakby była mężczyzną i zaczęła intonować, wczuwając się w rolę: — „Zostań moją żoną, będę się tobą opiekował i nic w zamian nie będę wymagał, tylko żebyś mi była bliska.”

— Czy to dobrze zabrzmi? — miał poważne wątpliwości.

— Bliska? Przecież to nic złego!

— No, dobrze. — „Być może ma rację.”

— Jak się zgodzi, to załóż jej pierścionek na palec. Ten dokładnie. — Wskazała mu na swojej dłoni właściwy palec.

— Yyy… a jak się nie zgodzi?

— Tak ją musisz oczarować, żeby się zgodziła! — rzekła stanowczo. — A jak to już się stanie, to ucałuj ją w policzek, nie w usta! Ona jeszcze miłości w sercu nie ma, więc może się poczuć trochę jakbyś wymagał od niej czegoś więcej niż tylko mariażu. — Ściszyła głos i szepnęła: — Ona dziewicą jest. Niejedna by już na manowce na jej miejscu zeszła i gdzie do jakiego burdelu trafiła. A ona się ostała czyściutka! To tylko się chwali dziewczynie!

— Tak wiem. — Spuścił wzrok i zaczerwienił się na samą myśl, że być może to on sięgnie po jej dziewiczą koronę.

— No, a później już tylko ślub! Ale nie zwlekaj za długo, bo ci ptaszek z klatki wyleci! — zakończyła zadowolona z siebie. Właśnie spełniła swoją życiową misję. Kawaler wyglądał w końcu na zdecydowanego. „Facetom to czasem trzeba podać instrukcję, bo wyobraźni nie mają za grosz. A jak się im to zarysuje tak, jak trzeba, to zaraz się do pracy biorą.” Ukontentowana Helena zatarła dłonie — teraz wszystko miało już pójść gładko.

Rozdział 30. Niema zgoda

Od rana wiedziała, że na wieczór szykuje się coś niezwykłego. Wiktor poprzedniego dnia podarował jej nową ładną suknię i poprosił, aby oczekiwała na niego o dziewiętnastej. Miała dziś nie gotować, tylko być przygotowana na wieczór. Przez myśl przeszło jej, że Walicki ma zamiar poprosić ją o rękę, lecz nabrała pewności dopiero wtedy, gdy w mieszkaniu pojawiła się Helena.

— No, panienko! Dziś panienki wielki dzień! — powiedziała już od progu.

— Skąd to pani wie? Powiedział pani? — Jeszcze przez chwilę łudziła się, że chodzi o coś innego niż o zaręczyny.

— Tak, kilka dni temu odbyliśmy ważną rozmowę i najwidoczniej zdecydował, że to dziś. — Ściągnęła odzież wierzchnią i dodała jeszcze: — Ale będzie miała panienka dobrego męża. — Zaczęła krzątać się koło pieca i radośnie podśpiewywać

— Możliwe… — rzekła posępnie. Była już piętnasta, więc czekało ją teraz czterogodzinne uciążliwe oczekiwanie na to, czego nie chciała.

— Powinna się panienka cieszyć!

— Ach, tak… — „Na szczęście, do cieszenia się nikt nie może mnie zmusić. To najgorszy dzień mojego życia, a będzie jeszcze gorzej, gdy w końcu stanę się jego żoną.” Poczuła w sercu bunt, który starała się trzymać na wodzy. Przecież doskonale wiedziała, że musi to zrobić: sprzedać się bez grama miłości w sercu.

Ubrana w nową, kremową sukienkę oraz zgrabne pantofelki, upięła swoje ciemne włosy w koczek. Gdy przyjrzała się sobie w starym, pękniętym lustrze obramowanym metalową ramą, ujrzała dziewczynę smutną, lecz jakże inną od tej, którą była jeszcze kilkanaście dni temu. Gdyby nie Wiktor, umarłaby na ulicy i nikt by po niej nie zapłakał.

Dawał jej jeść, ubierał ją, dawał na lekarza i potrzebne lekarstwa, a do tego nie zmuszał jej do pracy ponad jej siły. „Dlaczego nie potrafię go pokochać? Może moje serce już nie potrafi czuć miłości?” Wciąż jeszcze była w szoku, nadal jeszcze była zdana na czyjąś dobrą wolę, ciągle jeszcze groziło jej wylądowanie na ulicy.


Punktualnie o dziewiętnastej wkroczył do mieszkania z naręczem czerwonych róż. Ubrany w nowy, czarny garnitur i koszulę, prezentował się bardzo dystyngowanie. Nawet zrobił coś z włosami, a do tego ogolił twarz — musiał być u fryzjera. Zasiedli wspólnie do kolacji — ona u jednego szczytu stołu, on naprzeciwko niej. Zjedli w milczeniu podany przez Helenę posiłek. Panienka była zdenerwowana i czekała tylko na koniec, aż już będzie po wszystkim. Kawaler zaś wciąż powtarzał sobie w głowie słowa Heleny. Wymieniali się jedynie ukradkowymi spojrzeniami, które potęgowały między nimi napięcie.

Zdenerwowana Ewelina nie mogła już dłużej wytrzymać tych emocji i w chwili, gdy Rapacka podawała im deser, rzekła zniecierpliwiona:

— Proszę Wiktor, przejdźmy już do sedna, dłużej nie zniosę tego napięcia — zabrzmiała surowiej niż zamierzała, ale było już za późno. — Przepraszam, ja…

Stremowany mężczyzna odłożył na bok łyżeczkę, którą miał zamiar wbić w sam środek szarlotki. Wiktor w głębi serca cieszył się z tych wspólnie spędzanych z nią chwil. Jej ton pozbawił go jednak złudzeń — tylko on cieszył się tymi chwilami. Ewelina natomiast nie potrafiła wytrzymać do końca bez nieustannego zastanawiania się: „Kiedy to w końcu nastąpi?!” Nie czuła nawet smaku potraw, tak bardzo była skoncentrowana na swoim strachu i niecierpliwości. Miała ochotę uciec zaraz po kolacji, aby chwilę pobyć w samotności na poddaszu kamienicy.

Odsunął swoje krzesło, powoli obszedł stół i podał jej dłoń. Pozwoliła się zaprowadzić pod okno. Klęknął i zapomniał języka w gębie… Próbował coś powiedzieć, motał się… w końcu bez zbędnych ceregieli wsunął jej pierścionek na zły palec.

— Zgadzam się — rzekła po niemym pytaniu Wiktora. Ściągnęła pierścionek i przełożyła go na właściwy palec.

Walicki powstał — był skompromitowany. Minę miał nietęgą, zaczerwienił się po same uszy i marsowo zmarszczył czoło.

— Dokończysz chociaż ze mną deser? — zapytał i zerknął na nią spode łba. Helena zdążyła w tym samym czasie chyłkiem wyjść z mieszkania. Obok talerzyków z ciastem pozostawiła dla nich jeszcze po lampce czerwonego wina.

— Tak — odpowiedziała głosem drżącym z emocji. Właśnie wydała na siebie wyrok.

Wspólnie wypili toast, choć każde z nich patrzyło w inną stronę. A później oboje udali się do siebie: narzeczony do gabinetu, a narzeczona na poddasze, gdzie dała upust łzom.

Rozdział 31. Zakochany głupiec

Przyglądał się jej, gdy w milczeniu jadła kolację. Nie patrzyła w jego stronę, jakby zupełnie nie zauważała jego obecności. Kilka razy przyłapał ją na oczekującym jego działania spojrzeniu. „Zostań moją żoną, będę się tobą opiekował i nic w zamian nie będę wymagał, tylko żebyś mi była bliska” — to właśnie miał jej powiedzieć już po deserze, gdy uklęknie przed nią z pierścionkiem.

„Co właściwie skłoniło mnie do tego wszystkiego? Siedzę tutaj teraz, ona jest o krok ode mnie… A ja coraz bardziej chcę, żeby stała się częścią mojego świata.”

Później nagle przyspieszyła sprawę sama! A on ze strachu zapomniał, co miał jej powiedzieć. Poczuł wstyd z powodu własnej nieudolności. Jednocześnie zdał sobie sprawę z tego, że poczuł coś do tej cichej istotki, przed którą klęczał. Była dziś wyjątkowo ładna. Wsunął jej pierścionek na zły palec, ona zgodziła się i przełożyła go na właściwy, co było kolejnym potwierdzeniem jej słów. Odpowiedziała głosem na jego nieme pytanie.

A teraz został sam i w samotności popijał wino przy swoim biurku, zamknięty w czterech ścianach. Tym razem nawet nie próbował sobie wyobrażać kolejnej sceny z tajemniczą nieznajomą w roli głównej. Tym razem jego marzenia skrystalizowały się i przybrały kształt jej imienia…

— Ewelino — rzekł cicho, po czym wypił czerwone wino do dna. Nawet nie poczuł jego smaku. — Upiłem się na umór, bo wiem, że ty rozpaczasz z powodu tego ślubu. A ja jestem szczęśliwy, jak zakochany głupiec, jak żebrak miłości.

Przypomniał sobie, jak ją znalazł na ulicy, jak się nią zajął, i to jak nagle stała się mu bliska i droga, kiedy zachorowała.

— Zakochany głupiec — warknął pod nosem.

A przecież gdzieś to już oglądał, kiedyś przeżył podobną sytuację, lecz wtedy zdawało się mu, że kocha z wzajemnością. „Łatwiej będzie mi ją kochać ze świadomością, że nie jestem oszukiwany, niż w wypadku, gdyby ona udawała, że mnie kocha. Związek dla czystej konsumpcji, bez współżycia cielesnego. Czy jestem na to gotowy?”

— Miłość platoniczna Wiktorku. Platon w czystej postaci! — żartował gorzko.

„Ale bez niej to ja już nie chcę! Niech ona zostanie, bo ja już nie chcę być sam… bez niej.”

Rozdział 32. Niespodziewany gość

Dzień wigilijny miał nastać dokładnie za dwa dni. Mimo osłabienia starała się, jak tylko mogła, aby mieszkanie było uprzątnięte na święta. Helena miała tyle sprzątania po domach, że nie była w stanie jej tym razem pomóc. Ściągnęła firanki, wytrzepała dywan na podwórku, dokładnie przetarła kurze, uporządkowała szafki… „Przecież po to tutaj jestem, aby: sprzątać, gotować i siedzieć cicho.” I tak właśnie się zachowywała: była cicha, cichsza niż najgłębsza cisza przed burzą. Chodziła jak zegarek pod Jego dyktando, i była gotowa na każde Jego skinie. „Przecież tego właśnie chciał: żebym mu służyła.”

Wkroczyła do gabinetu narzeczonego, aby i tam zrobić porządki. Już od progu uderzył ją zapach alkoholu i starych, zakurzonych książek pomieszany z dymem przedzierającym się przez nieszczelne szyby wprost z ulicy. Podeszła do okna i odkryła, że na parapecie wciąż leżą laleczki, które kiedyś od niej kupił. Wzruszyła się mimowolnie — po pierwsze ze względu na to, że w tym roku nie zje wigilii z rodziną, a po drugie: Wiktor — mimo iż wcale ich nie potrzebował — trzymał je w stanie nienaruszonym na swoim parapecie, w swoim prywatnym, poważnym, redaktorskim gabinecie. Pomyślała, że Walicki jest mądrym literatem, że wywodzi się z inteligenckiej elity. Dlatego tak bardzo prostackie wydały się jej tutaj zrobione przez nią lalki — wykonane ręcznie przez zwyczajne dłonie córki kowala.

Przełożyła laleczki na biurko i już miała zabrać się za przecieranie parapetu wilgotną szmatką, gdy ktoś zapukał do drzwi.

— A któż to może być? Przecież Helena miała dziś nie przychodzić! Hmmm…

Podeszła do drzwi i otworzyła je. Jej oczom ukazał się średniego wzrostu brunet o jasnych oczach, ubrany w szykowny płaszcz. Na jej widok ściągnął kapelusz i ze zdziwieniem zapytał:

— Dzień dobry szanownej pani! Czy ja przypadkiem nie pomyliłem mieszkań? Szukam mojego brata Wiktora.

— Nie, szanowny panie. Nie pomylił się pan, to jego mieszkanie. Ale nie ma go w domu.

Mężczyzna zmarszczył brwi w zakłopotaniu. Nie potrafił wytłumaczyć sobie, kim mogła być ta osóbka.

— Pani jest zapewne jego gosposią? — zgadywał.

— N-nie, szanowny panie. Ja jestem jego… narzeczoną — wyznała cicho prawdę. Nie wiedziała, czy może się już tym oficjalnie chwalić.

— To… to znaczy… jest pani narzeczoną mojego brata? — Zdziwił się i zapytał dla pewności: — Wiktora Walickiego?

— Tak, szanowny panie. Nazywam się Ewelina Szulik. — Podała mu rękę, a ten zaskoczony uścisnął ją niemrawo.

— Antoni Walicki.

— Czy mam coś pańskiemu bratu przekazać?

— Yyy… właściwie to, czy mogę zamienić z panią kilka zdań?

— Proszę.

Zaprosiła go do mieszkania, zrobiła dla niego herbatę i podała ciasto. Usiedli naprzeciwko siebie, przy kuchennym stole. Ewelina zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że Wiktor miał jakąkolwiek rodzinę. Wspomniał coś o matce, z którą nie widział się wiele lat, ale nic nie mówił o bracie. Był od niego o wiele przystojniejszy, dystyngowany i bardzo dobrze ubrany. Wprost nie mogła dopatrzyć się w nim podobieństwa do Wiktora, który był dla niej zawsze symbolem niechlujstwa.

— Gdzie się poznaliście? — Zadał jej kłopotliwe pytanie, na które ona miała zamiar odpowiedzieć szczerze.

— Na ulicy, szanowny panie. — Spuściła wzrok na swoje dłonie. Trzymała je na filiżance herbaty, która swoim ciepłem przyjemnie koiła jej spracowane dłonie.

— Jakoś nie kojarzę żadnych Szulików — miał na myśli wszystkich zamożnych, którzy kupowali towar w jego sklepach. — Kim są z zawodu pani rodzice?

— Moja mama sprząta, a tata jest kowalem. — Poczuła wstyd przed tym wymuskanym kawalerem. Przecież nie mogła wyrzec się swoich korzeni, mimo iż „korzenie” wyparły się swojej „latorośli”.

— Od dawna jesteście ze sobą? Wik nigdy się nie chwalił. — Wbił w nią przenikliwe, błękitne spojrzenie.

Ewelinie brat narzeczonego wydał się bardzo przystojny, do tego stopnia, że czuła się onieśmielona jego obecnością.

— Od dwu tygodni — wyjaśniła cicho, spoglądając na swoje dłonie.

— Tak szybko przeszedł do sedna? I to bez rady brata!? Czyżby to była jakaś… wpadka?

Młody mężczyzna zaczął podejrzewać ją o niecne intencje. Poczuła się urażona, lecz mimo to grzecznie odparła:

— Nie, szanowny panie. Nie jestem w ciąży i nigdy nie naciągnęłabym żadnego mężczyzny na brzuch. — Z ledwością zapanowała nad gniewnym tonem swojego głosu.

— Wie pani co? Ja tutaj jeszcze przyjdę… albo nie, pójdę do redakcji i tam porozmawiam z bratem. Dziwna sytuacja. Wik nic mi nie mówił — paplał nieustannie, nawet gdy wstawał i podchodził do wieszaka, który wydał się mu czysty jak nigdy. „Ani śladu kurzu!”

— Dobrze, szanowny panie.

— Do widzenia panno Szulik. — Ukłonił się i czym prędzej opuścił mieszkanie.

Ewelina usiadła przy stole i zamyśliła się…

Rozdział 33. Braterska rada

Antoni wprost nie mógł wyjść z podziwu nad naiwnością swojego starszego brata. „Czyżby był, aż tak nieświadom tego, że może sobie ściągnąć na głowę problemy?” Wiktor opowiedział mu dokładnie historię jego zaledwie dwutygodniowego związku z Eweliną. Zdenerwowany młody Walicki siedział za jego biurkiem, w redakcyjnym gabinecie, na jego redaktorskim fotelu i usiłował mu wytłumaczyć, że…

— Życie z przybłędą pod jednym dachem, to zagrożenie dla twojej reputacji! Jesteś redaktorem naczelnym poważnej gazety! Szukasz skandalu?! Dziś o niego bardzo łatwo, zresztą jak również o utratę pracy!

Ze spokojem przyglądał się zdenerwowanemu Antosiowi i zupełnie nie wiedział, o co mu chodziło. Uważał, że zrobił coś bardzo szlachetnego: przygarnął chorą, bezdomną kobietę pod swój dach. Czyż może być większy przejaw miłosierdzia niż właśnie tak bohaterski czyn?

— Drogi Antoni, zauważ, że zaczynasz zbytnio ingerować w moje życie osobiste.

Spokojny głos i równie spokojna mimika twarzy Wiktora jeszcze bardziej rozjuszyły Antoniego. Brat stał przed biurkiem z otwartą teczką w ręce i zdawał się być kompletnie pochłonięty pracą.

— Czy ty nie rozumiesz, że na zawsze możesz stracić kontakt z matką?! Nie wystarczy ci, że od trzech lat się do ciebie nie odzywa?! Teraz zaprasza cię na wigilię do siebie, do naszego rodzinnego domu. Wiktor! Mówię do ciebie! — Uderzył pięścią o blat biurka.

Wiktor zerknął na niego z uniesioną wysoko lewą brwią i odparł:

— Skoro matka chce mnie zaprosić na wigilię, to niech zrobi to samodzielnie. A teraz posłuchaj… — Odłożył teczkę do półki, dokładnie na miejsce skąd ją wyciągnął, po czym zawrócił do biurka. — Mam trzydzieści pięć lat, jestem poważnym człowiekiem, który wie, na czym polega jego praca i jest w pełni poczytalny… do tego stopnia, wyobraź sobie, że potrafi podejmować logiczne i spójne decyzje. Skoro wybrałem Ewelinę na moją przyszłą żonę, to znaczy, że podjąłem tę decyzję samodzielnie i nikt mnie w tej kwestii nie zmuszał do robienia czegokolwiek… — Przypomniał sobie namowy Heleny oraz jej postawę nieznoszącą sprzeciwu i poczuł, że okłamuje brata. Jednak chwilę później przypomniał sobie, jak wyglądało jego życie przed pojawieniem się panny Szulik. Był samotny, smutny i zupełnie nie potrafił znaleźć celu w życiu. — Teraz mam dla kogo żyć, dla kogo się starać. Ewelina to wyjątkowa kobieta i nie chcę nawet myśleć o tym, że mogłaby nagle zniknąć z mojego życia. Jest mi z nią dobrze!

Stanowczy ton Wiktora przekonał Antoniego, że mężczyzna wie, co robi, jednak nadal uważał, że popełnia on życiowy błąd.

— A co ci ta przybłęda może dać w zamian? — zapytał bezczelnie Antoś.

— Zważ na to, że mówisz o mojej narzeczonej. — Wbił go wzrokiem w krzesło, na którym siedział. — Odpowiadając na twoje pytanie: szacunek, swoją pomoc, obecność i dobre słowo.

— Stać cię na coś o wiele lepszego! Możesz znaleźć kobietę majętną, z pozycją! Bracie! — Wstał i zbliżył się do wielkoluda na tyle blisko, aby wywrzeć na nim pewien nacisk i wzbudzić nutkę sentymentalnego braterstwa. — Mogę w każdej chwili zapoznać cię z dobrze sytuowaną panną z dobrego domu. Masz szansę zrobić karierę o wiele lepszą niż teraz. Mogę nawet wcisnąć cię do polityki! A to już są znacznie lepsze pieniądze niż to, co zarabiasz na swoim redakcyjnym stołku… W końcu! Czy nie pragniesz ślubu z miłości?! Pomoc i dobre słowo możesz mieć od każdej gosposi w tym mieście, ale miłość to luksus, na który niewielu może sobie pozwolić!

— Jak się domyślam, zaraz powiesz mi, że matka ma dla mnie świetną, dobrze sytuowaną pannę na wydaniu i ma zamiar mi ją przedstawić na wigilijnej kolacji. — Zakończył ironicznym uśmieszkiem.

Tak, zgadł w pełni, więc jedyne co pozostało Antoniemu, to skinąć głową i poczekać na odpowiedź tego desperata.

— Powiedz szanownej pani matce, że jeśli chce mnie zaprosić na wigilię, to niech pofatyguje się osobiście — przemawiał chłodno i stanowczo. — Wie doskonale, gdzie mieszkam, wie, gdzie pracuję… A co do panny, możesz jej od razu powiedzieć, że znalazłem już wymarzoną kobietę. Jej osoba w pełni mi odpowiada pod każdym względem. Poza tym kocham ją. Żadne zabiegi czy namowy nie sprawią, że cofnę się przed tym małżeństwem. — Poczuł, że wezbrała w nim złość. Postanowił nie ukrywać jej w żaden sposób, dlatego rzekł ostro: — Matka nie odzywała się do mnie przez trzy lata! Pierwszy rok po wyprowadzce… wyrzuceniu mnie z domu, był dla mnie tragiczny. Byłem głodny, ubrany jak łachmyta i potrzebowałem pomocy. Nie uzyskałem jej. Nikt nie ma prawa układać mi życia!

Tym razem Wiktor zdenerwował się nie na żarty. Antoni dobrze pamiętał dzień, kiedy Wiktor został wyrzucony z domu.

— Zasługujesz na coś o wiele lepszego. Matka w końcu przekazałaby ci spadek po ojcu i miałbyś z czym pójść do świata! — „Jeśli ten argument nie pomoże, to już nie wiem.”

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.