E-book
9.45
drukowana A5
55.01
Królewski szpieg: Najazd Borgów

Bezpłatny fragment - Królewski szpieg: Najazd Borgów


Objętość:
279 str.
ISBN:
978-83-8369-083-4
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 55.01

Seria książek z przygodami Henryka Korby:

„Cena pokoju cz.1 — Ludzie tarczy i miecza”

„Cena pokoju cz.2 — „Demony”

„Cena pokoju cz.3 — Pole Karola”

„Królewski szpieg — Turnieje”

Prolog

Po wydarzeniach, które miały miejsce podczas turniejów rycerskich w królestwie Masów, król Norwid postanowił nie lekceważyć niebezpieczeństwa nadchodzącego ze wschodu. Wszystko bowiem wskazywało na to, że królestwo Borgów, które do tej pory było tylko nazwą odległych ziem na mapie świata, teraz zapragnęło powiększyć swoje terytorium. Po ich próbach zasiania buntu wśród ludności królestw zachodnich oraz nieudanej próbie zamachu na królu Norwidzie wszystko było jasne. Pragnęli nie tylko zniszczyć całe królestwo Masów, ale i wszystkie sąsiadujące z nim ziemie.

Władca Masów, licząc na pomoc sąsiednich królestw, rozesłał do ich królów swoich posłańców z zaproszeniem na spotkanie. Swoim oficerom natomiast rozkazał zmobilizować wszystkich żołnierzy, a Henryka Korbę — zaufanego szpiega wraz z królewskim magiem i grupą wojowników wysłał na ziemie Borgów, by uwolnić czarodziejkę Cecylię i kilku innych magów z rąk wroga.

Nikt jednak nie wiedział dokładnie, ile mają czasu ani z jaką armią przyjdzie im stoczyć walkę. Królestwo Borgów bowiem od wieków było wielką niewiadomą, a jedyne co do tej pory udało się ustalić to, to że liczba magów w szeregach ich armii może sięgać kilku setek.

1. Misja

Drużyna prowadzona przez królewskiego maga — mistrza Sylwestra, przemierzała rozległe, żyzne pola królestwa Krasów, na których żyły przez nikogo niepokojone przeróżne gatunki zwierząt i ptaków. Grupa składała się z pięciu członków, której skład, prócz maga, stanowili towarzyszący mu wojownicy. Najstarszym był Karol, który w ciszy przemierzał wraz z nimi całą drogę. Prócz niego znajdowali się także Michał, olbrzymi wojownik władający doskonale długim mieczem, Mateusz — mistrz łucznictwa, ale i nie gorszy szermierz oraz Henryk Korba, młody wojownik, który miał swój własny cel w tej misji. Ich zadaniem było uwolnienie grupy magów, przetrzymywanych na ziemiach Borgów. Miejsce docelowe znał tylko mistrz Sylwester, przez to żaden z wojowników nie śmiał kwestionować jego rozkazów. Prowadził ich bowiem przez nikomu nieznane i rzadko uczęszczane ścieżki, omijając przy tym wszelkie miasta i wioski. Do celu mieli spory kawałek drogi do przemierzenia, przez to rzadko się zatrzymywali. Musieli przejść ziemie Krasów, by dojść do Szarych Gór, które stanowiły granicę tegoż królestwa z Borgami. Nikt do tej pory, prócz mistrza Sylwestra, nie postawił nogi na ich ziemiach. Nikt nawet o tym nie myślał. Do niedawna jeszcze ziemie na wschód od Gór Szarych były dla wszystkich nieciekawym i nieistotnym miejscem na mapie. Wszystko się jednak zmieniło, gdy Borgowie zaczęli ingerować w sprawy zachodnich królestw.

— Już trzeci dzień nie widziałem żywej duszy — odezwał się Mateusz. — Ci Krasi w ogóle gdzieś są?

— Im ich mniej zobaczymy, tym lepiej — odpowiedział mu Henryk, jadący obok maga.

— Ja rozumiem, że omijamy ich miasta, ale jedziemy już kilka dni i nie napotkaliśmy żadnych, nawet najmniejszych wiosek. Chyba sami przyznacie, że to trochę dziwne?

— Może Krasi wolą życie w miastach. Nie pasuje im życie przy naturze — odezwał się Michał.

— Jak dla mnie to ci Krasi są dziwni — odparł Mateusz. — Mają piękne ziemie. Zamiast je dobrze wykorzystać, to…

— Cisza — przerwał mu nagle mag, zatrzymując swojego konia.

Mistrz Sylwester stał przez chwilę w pełnym skupieniu, wpatrując się w punkt w oddali, aż w końcu skinął głową i ruszył do przodu, rzekł:

— Jedziemy dalej, tylko zachowajcie ciszę.

— A co to było? — zapytał Mateusz.

— Przed nami była niedźwiedzica ze swoim młodym — odpowiedział mu mag, choć uczynił to z wyraźną niechęcią.

Mateusz zerknął na Michała z lekkim uśmieszkiem i odparł:

— Poradzilibyśmy sobie z nią, co nie?

— Jasne.

— Nie o was się martwiłem — odpowiedział im mag i pospieszył swojego konia, narzucając szybsze tempo podróży.

Przebyli kolejne rozległe, wolne od ludzi przestrzenie, aż w końcu, gdy zaczęło się ściemniać, natrafili na drogę brukowaną, prowadzącą w kierunku najbliższego wzgórza.

— W końcu cywilizacja — odezwał się Mateusz, widząc, że mag zwolnił wjeżdżając na drogę.

— Zatrzymamy się w pobliskim lesie — rzekł mistrz Sylwester.

— Kolejna noc pod gołym niebem? — zaprotestował Mateusz. — Nie lepiej zjeść w końcu coś ciepłego i wyspać się w łóżku?

Prowadzący ich mag tylko spojrzał na niego bez słowa, a Michał widząc to, od razy podjechał bliżej do przyjaciela i rzekł z nieskrywanym uśmieszkiem:

— Chyba już cię nie lubi.

— A on kogokolwiek lubi? — odpowiedział mu niewzruszony jego słowami Mateusz.

Cała grupa zjechała z drogi i kierując się w głąb lasu, dopiero po kilku chwilach zatrzymała się tuż przy złamanym w połowie, olbrzymim dębie.

— Dajcie koniom odpocząć i nazbierajcie drewno na opał. Rozpalcie w dołach dwa małe ogniska — polecił swoim kompanom mag, a sam odszedł od nich, znikając w oddali.

— A on jak zwykle gdzieś idzie — podsumował go Mateusz poirytowany ich przewodnikiem. — Może wypadałoby za nim chociaż raz pójść. Ciekawe, co robi?

— Zajmijcie się opałem, dobra? — odezwał się do nich Henryk. — Ja napoje nasze konie.

Michał przytaknął głową i już mieli wraz z Mateuszem wykonać polecenie, gdy obaj równocześnie spojrzeli na Karola, swojego najstarszego przyjaciela, który przez całą drogę nie odezwał się do nikogo ani słowem. Teraz też nie wydawał się chętny do rozmowy. Zsiadł z konia i zdejmując z niego siodło, poklepał go czule, popatrzył mu prosto w oczy i usiadł za obalonym drzewem, sięgając do swojego bukłaka.

— Myślisz, że on jeszcze odezwie się kiedyś? — zapytał Mateusz Michała, gdy tylko odeszli od całej grupy.

— Daj mu trochę czasu. Po śmierci Gotfryda, nic dla niego już nie ma znaczenia.

— Mi też brakuje naszego przyjaciela, ale żyć trzeba dalej.

— Dopadniemy zabójców Gotfryda, wtedy odzyskamy Karola. Na razie daj mu spokój.

— A co myślisz o naszej akcji ratowniczej? Nie wydaje ci się ona trochę podejrzana?

— Co masz na myśli?

— Z tego co wiem, to wszyscy w naszym królestwie przygotowują się na najazd Borgów, a my tymczasem jedziemy sobie na ich ziemie, by uratować kilku czarodziejów.

— Nie pamiętasz jak wielką przewagę oni dają na polu bitwy?

— Ale pomyśl, jakim cudem król zgodził się wysłać po nich swojego jedynego maga? Może wcale mu nie zależy na powrocie z nimi do królestwa? Oni są śliscy w swoim poczynaniach. Zawsze dla nich jest najważniejszy ich własny interes. A gdyby tego było mało, sam widziałeś, co postój, to mag znika. Idzie gdzieś, niby na zwiady.

— Nie jesteś za bardzo podejrzliwy? Wiesz dobrze, że magowie mają o wiele lepszą zdolność widzenia niż każdy z nas. Oni potrafią podobno zauważyć przeciwnika z kilku kilometrów. Lepiej żeby on prowadził zwiad, niż my.

— Ja tam myślę, że coś za tym się więcej kryje. Wspomnisz jeszcze moje słowa. Jeszcze się zdziwisz.

— Jesteście w końcu — powitał ich zniecierpliwionym głosem Henryk, czekając na nich z krzesiwem w ręce.


***


Następnego dnia, tuż o świcie, wyruszyli w dalszą drogę. Nabrali sił na kolejny długi dzień jazdy przez ziemie Krasów, lecz szybko zorientowali się, że tym razem będzie to zupełnie inny dzień od poprzednich. Już w połowie dnia wyjechali z zalesionego terenu, by znaleźć się na drodze prowadzącej do rozległych pól uprawnych. Były one tak olbrzymie, że zajmowały całą okolicę w zasięgu wzroku ludzkiego. Pracowało na nich mnóstwo ludzi, którzy w ogóle nie zwracali uwagi na przejeżdżających obok wojowników. Mistrz Sylwester wraz z całą grupą, nie zwolnił tempa, by nie wzbudzić większych podejrzeń. Przejeżdżali tylko, obserwując ich, skupionych całkowicie na swojej pracy w polu.

— Mając takie pola, to moja wioska szybko stałaby się miastem — podziwiał cały teren Mateusz.

— Właśnie! Ciekawe do ilu miast należą te pola? — zapytał Michał.

— Myślę, że do tego — odparł i wskazał w oddali skupisko budynków, zdradzające położenie najbliższego miasta.

— Omijamy je? — zapytał maga, Henryk.

— Nie, to jest nasz ostatni przystanek, przed przekroczeniem granicy.

— Jedziemy do miasta? — zapytał z niedowierzaniem Mateusz i ciesząc się jak dziecko, od razu dodał do swojego przyjaciela: — Michał, słyszałeś? W końcu zjemy coś ciepłego. Wyśpimy się w pościeli… a może zabierzemy do niej kogoś jeszcze.

— Tylko bez wygłupów. Nie zwracamy na siebie uwagi — od razu zgasił jego entuzjazm ostrzejszym tonem mistrz Sylwester.

— Wiadomo — odparł mu Mateusz, ale mrugnął okiem do swojego wielkiego przyjaciela, już nie mogąc doczekać się wjazdu do miasta.

Cała grupa przyspieszyła, by tuż przed miastem o nazwie Ada znów zwolnić i wjechać w otwarte bramy miasta. Nikt nie pilnował bramy, nikogo też nie było na murach, by wypatrywać przyjezdnych. Wyglądało tak, jakby każdy interesował się tylko samym sobą. Mistrz Sylwester prowadząc grupę zsiadł z konia na wielkim dziedzińcu i ruszył jedną z dwóch głównych uliczek w głąb miasta. Henryk spodziewał się ciekawskich oczu mieszkającej tu ludności, żołnierzy albo jakichkolwiek obrońców miasta z mieczami u pasa. Jednak nic takiego tu nie miało miejsca. Miejscowi zajęci byli wyłącznie swoimi obowiązkami. Nawet dzieci nie miały czasu na zabawę, pomagając im przenosić różne dzbany i lżejsze worki na taczkach. Nigdzie nie było widać nikogo z jakąkolwiek bronią przy sobie. Dziwny to był widok dla niego i reszty wojowników. Dopiero, gdy doszli do wielkiego placu, na którym mieli miejsce kupcy ze swoimi straganami, za nimi ujrzeli wysoki budynek zarządcy wioski. Na tarasie przed nim stał mężczyzna w czarnym płaszczu, bardzo podobnym do płaszcza mistrza Sylwestra. Obok niego stało dwóch młodych, bardzo chudych mężczyzn i razem spoglądali na nowo przybyłych.

— Idźcie do gospody — rzekł mag, wskazując im budynek po prawej, a sam ruszył w kierunku czekających na nich ludzi.

— Przyda ci się pomoc? — zapytał go jeszcze Henryk, ale spojrzenie maga, wyraźnie dało mu do zrozumienia, że ma odejść wraz z przyjaciółmi.

— Zjedzmy coś dobrego — od razu ożywił się Michał, skręcając do drzwi gospody.

Jako pierwszy wszedł do środka i od razu przystanął w miejscu, zaskoczony wnętrzem lokalu. Środek wyglądał, jakby ktoś ustawił na środku dwa stoły z dostawionymi krzesłami i nic poza tym. Surowe ściany były pozbawione jakiejkolwiek dekoracji, a na suficie nie wisiał żaden żyrandol, czy najprostsza lampa ze świeczkami. Nie było nawet lady, zza której gospodarz obsługiwał zazwyczaj gości. Sala była rozświetlona wyłącznie świecznikami stojącymi na stołach i ogniem z kominka, a gospodarz siedział za wąską ławą, na której stało zaledwie kilka kubków i talerzy.

— Zapraszam, zapraszam — odezwał się nagle stary, brodaty mężczyzna, wstający zza ławy.

— Mówisz w naszym języku? — zapytał go zaskoczony Henryk.

— Urodziłem się na ziemiach Masów.

— A skąd wiedziałeś, kim jesteśmy? — zapytał go Michał.

— Rzadko mamy tu gości, ale jak już są, to tylko Masi.

— Zjemy tu coś? — zapytał go Mateusz niepewnym głosem.

— Oczywiście, proszę usiądźcie.

— A z innych królestw ktoś tu bywa? — wypytywał go dalej Henryk.

— Bardzo rzadko. Może raz na kilka miesięcy mam tu wędrowców, którzy przemierzyli kilka królestw.

— A zza wschodniej granicy nikt tu nie bywa?

Gospodarz wyraźnie zaskoczony, spojrzał na Henryka i zaraz odparł:

— Zza wielkich gór miałby ktoś tu przybyć? Nigdy.

— Czemu?

— Bo, po co miałby to robić? Oni mają własny świat. Innym się nie interesują… i może to lepiej dla nas.

— Usiądźmy i zjedzmy coś w końcu — przerwał ich rozmowę zniecierpliwiony Mateusz.

— Tak, tak siadajcie, proszę.

Skorzystali z zaproszenia i zajęli miejsce przy stoliku na środku sali, a gospodarz od razu zawrócił do małego pokoju. Mateusz z Michałem popatrzyli na siebie nie bardzo wiedząc, czego mają teraz oczekiwać, gdy gospodarz wyszedł znów do nich. Tym razem trzymał w rękach dzban pełen wina. Zabrał z ławy cztery kubki i podszedł do nich zadowolony.

— Proszę bardzo, napijcie się i odpocznijcie. Powiedzcie mi, co zjecie? Może mięso z naszymi najlepszymi ziemniakami? Nie pożałujecie.

— Nie pogardzimy dobrym mięsem — od razu ożywił się Michał.

— Bardzo dobrze, dajcie mi mili panowie trochę czasu. Już się za nie biorę. — Już odszedł na kilka metrów, gdy zatrzymał się i odwrócił, mówiąc: — Gdyby zabrakło wina, to proszę wołać. Przyniosę kolejny dzban.

— Z pewnością tak zrobimy — odpowiedział mu Mateusz i zadowolony z siebie gospodarz zniknął znów w swoim małym pokoju.

— Musimy znaleźć jeszcze pokoje na noc — odezwał się Henryk, nie bardzo zadowolony z faktu, że gospoda nie miał żadnego piętra, na którym mogliby je znaleźć.

— Ja się tym zajmę — odpowiedział mu Karol i wstał.

— Pójdę z tobą.

— Nie — szybko i stanowczo odpowiedział Henrykowi i ruszył do wyjścia.

Michał z Mateuszem tylko spojrzeli na swojego najstarszego przyjaciela i dopiero, gdy ten wyszedł z gospody, zabrali głos:

— Odezwał się, to już coś.

— Może lepiej było, gdy milczał — dodał Michał.

— Pójdę za nim — nie wytrzymał Henryk i wstał od stołu.

— A co z jedzeniem?

— Myślę, że do tego czasu wrócimy — odpowiedział Mateuszowi, domyślając się, że gospodarz nie ma zbyt wielu klientów w swoim lokalu i dopiero zaczął przygotowywać dla nich posiłek.

— To my się zajmiemy w tym czasie tym dzbanem — rzekł Michał, z zadowoleniem rozlewając jego zawartość do dwóch kubków.

Henryk Korba tymczasem wyszedł na zewnątrz i nie bardzo wiedząc, w którą stronę poszedł ich przyjaciel, ruszył w głąb wioski, przyglądając się zupełnie obcej wiosce. Szedł osamotniony wzdłuż budynków i tylko spoglądał na kobiety stojące przy studni, napełniające wiadra wodą. Rozmawiały ze sobą w swoim języku, ale gdy dostrzegły Henryka z mieczem zawieszonym u pasa, na chwilę umilkły i odwróciły od niego wzrok, skupiając się na napełnianiu wiader.

Po chwili Henryk wszedł na mury miasta i wyjrzał na pola, na których z pewnością pracowali prawie wszyscy mieszkańcy tego miasta. Każdy miał swoje zadanie i doskonale je wykonywał, w ogóle nie interesując się obcymi, pojawiającymi się w mieście.

— Piękny widok, nieprawdaż? — nagle usłyszał głos kobiecy za plecami.

Odwrócił się w stronę wysokiej, długowłosej brunetki. Jej szary płaszcz, przepasany złotym pasem wyraźnie pokazywał, że nie należy do zwykłych mieszkańców tego miasta. Włosy miała spięte również złotą spinką, a na lewej piersi miała przypięty emblemat słońca.

— Piękny — odpowiedział jej Henryk.

— Kolejny Mas — powiedziała, stając obok niego i opierając łokcie na murze miasta, dołączyła do niego, by wspólnie obserwować pracę w polu. — Ostatnio was sporo na naszych ziemiach.

— To znaczy?

— To znaczy, dokładnie to, co powiedziałam. Wszyscy podążają dalej na wschód, ale wy idziecie w innym kierunku. Dlaczego?

— Też idziemy na wschód, jak inni — skłamał, wiedząc już, że od samego początku byli obserwowani.

Uśmiechnęła się nieznajoma, ale nie odwróciła się w jego stronę.

— Na waszym miejscu, wróciłabym na swoje ziemie i zajęła się swoimi sprawami. Nie zatrzymacie ich. Nikt ich nie zatrzyma.

— Skąd ta pewność?

— Widzę przyszłość — odwróciła się w jego stronę. — Nasz los jest już przesądzony. Tak samo ich, jak i wasza — powróciła wzrokiem na ludzi pracujących w polu i dodała: — Czasami zazdroszczę im beztroski. Mają swoje pole i tylko nim żyją. Nie mają pojęcia o tym, co nieuchronnie zbliża się do nas.

— Przyszłość zależy głównie od nas samych. Bierne czekanie na to, co ma się wydarzyć, nic nigdy dobrego nie przyniosło.

— Nie w tym przypadku, Henryku Korbo — odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — Moje wizje zawsze się spełniają. Widziałam tylko śmierć i przerażenie, które nadejdzie ze wschodu. Ich moc nie ma sobie równych, a walka, czy ucieczka nie ma w ogóle sensu. Możemy tylko poddać się i czekać, na to, co ma się wydarzyć.

— Żal mi ciebie i twoich ludzi. Wolicie stać bezczynnie niż zrobić cokolwiek, by zmienić swoje wizje. Ci ludzie — dodał, pokazując na rolników — wierzą w ciebie i tylko dzięki temu, mogą całkowicie poświęcić się swojej pracy. Ufają, że to ty i tobie podobni, stoicie za ich bezpieczeństwem. Wy natomiast pozwolicie im umrzeć w mękach, bo boicie się cokolwiek zrobić. Moglibyście im chociaż powiedzieć, co ma się wydarzyć. Ostrzec ich. Dać im wybór. Może część z nich, a może nawet i większość, wolałaby zawalczyć o swoje życie albo chociaż uciec stąd.

Kobieta zaśmiała się głośno, by po chwili uspokoić się i odpowiedzieć:

— A niby dokąd mieliby uciec? Nie wiesz, z kim przyjdzie ci walczyć, wojowniku. Ich królestwo nie ma granic. Podobno na wschód od nas nie ma już żadnego innego królestwa. Podbili wszystkie, jakie tylko napotkały na swojej drodze, a teraz wszystko wskazuje na to, że postanowili zrobić to samo na zachodzie.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Myślisz, że mając tak wielkiego sąsiada nie interesowaliśmy się nim przez te wszystkie lata? Ich moc jest jednak tak potężna, że nawet nasi najwięksi czarodzieje, nie są w stanie przebić się przez ich bariery ochronne. Wiemy tylko tyle, na ile nam pozwalają.

— Nie wysyłaliście na ich ziemie swoich szpiegów?

— Woleliśmy nie drażnić niedźwiedzia.

— A kim ty właściwie jesteś?

Kobieta uśmiechnęła się i odpowiedziała:

— Nazywam się Emilia Darwa, jestem córką króla Krasów — Ludwika.

— Co tu robisz?

— Wiedziałam, że tu się zatrzymacie. Chciałam cię bliżej poznać.

— Mnie? A niby co jest we mnie takiego ciekawego?

— Właśnie to — znów uśmiechnęła się do niego. — Jesteś postrachem zarówno dla wojowników, jak i samych magów, a zachowujesz się, jakbyś tego w ogóle nie wiedział. Chociaż wiem, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.

Na te słowa Henryk nie miał odpowiedzi. Nie chciał okłamywać jasnowidzki, więc wybrał ciszę i oczekiwanie na jej kolejne słowa.

— Powiedz mi, co ci daje siłę? — zapytała całkowicie poważnie. Jej uśmiech i bezczelna pewność siebie momentalnie znikła. — Co powoduje, że ciągle chcesz walczyć za innych ludzi? Byłbyś w stanie walczyć nawet za moich ludzi.

— Sam nie wiem.

— Zastanów się, proszę — dodała i niecierpliwie wpatrywała się w niego swoimi dużymi, niebieskimi oczami, jakby od tej odpowiedzi zależał los całego świata.

— Może lubię po prostu walczyć? Nie mam pojęcia. Może zło tak na mnie działa?

— Zło było i będzie. Tak samo i dobro. One się same wyrównują. Ty jesteś dla nich anomalią. Czymś, czego ani jedna, ani druga strona nie potrafi przyciągnąć do siebie. Dziś mógłbyś uratować setki ludzi, by jutro zabić kolejną setkę.

— Tego nie wiem. Ja się nie uważam, za żadnego wyjątkowego człowieka. Jem, piję i śpię, jak każdy inny.

— To zdumiewające.

— Co zaś?

— Jest was tak mało na tym świecie i żadne z was nie ma pojęcia, skąd czerpie swą moc.

— Nas? Czyli kogo? Kim według ciebie jesteśmy?

Księżniczka znów uśmiechnęła się do niego i zamilkła, odwracając wzrok na swoich ludzi pracujących w polu. Henryk dobrze wiedział, że waży swoje słowa i nie chcąc ją ponaglać, podążył za jej wzrokiem, cierpliwie oczekując odpowiedzi.

— Księżniczko — usłyszeli nagle delikatny głos kobiecy za swoimi plecami. — Już czas.

Ta skinęła głową swej służce i odwracając się do Henryka, powiedziała:

— Dam ci dobrą radę. Proszę, przyjmij ją i zapamiętaj dobrze. Moc, która cię chroni, przyciąga również śmierć do ciebie. Wcześniej czy później i ona cię dopadnie. Niestety prawie całkowicie uniemożliwia mi ona zobaczenie twojej przyszłości, ale uważaj na magów. Nawet najpotężniejszy z nich, boi się ciebie najbardziej.

— Ty też się mnie boisz?

— Proszę — podała mu mały woreczek z sypką zawartością i uśmiechnęła się, unikając odpowiedzi na pytanie. — Schowaj go dobrze.

— Co to jest?

— Wiem tylko tyle, że śmierć upomni się po ciebie niebawem. To pozwoli ci odepchnąć ją na jakiś czas — odpowiedziała, po czym ukłoniła się i odeszła.

— Dziękuję. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy — odparł Henryk.

— Też mam taką nadzieję.


***


Późnym wieczorem, Henryk siedział wraz z Karolem w jednym z dwóch wynajętych pokoi. Ich przyjaciele, przepełnieni nadmiarem wina, spali na jednym łóżku, w pokoju obok. Karol siedział w fotelu pod oknem, pochłonięty swoimi myślami, a młody wojownik spoglądał na niego trzymając w ręce opróżniony kubek po winie. Nikt nie odzywał się ani słowem. Henryk już wcześniej zaprzestał prób nawiązania rozmowy ze swoim starszym przyjacielem. Był on tak pochłonięty wściekłością, że nawet na najmniejsze próby kontaktu, reagował wybuchem złości. Na szczęście wszedł do środka prowadzący ich mag i Henryk natychmiast ożywił się, wstając z krzesła:

— Wiesz coś nowego?

Czarodziej popatrzył na niego zmęczonym, ale i lekceważącym wzrokiem, po czym zapytał, wskazując na jedyne wolne łóżko:

— To moje łóżko?

— Tak.

— Wyruszamy z samego rana.

— Nie było cię pół dnia. Może podzieliłbyś się z kompanami czymkolwiek? — zapytał lekko oburzony wojownik.

Spojrzał na Karola, żądając od niego poparcia, ale ten wciąż wpatrywał się w jeden punkt, jakby sytuacja wokół niego, zupełnie go nie interesowała.

— Jutro wam wszystko powiem — odparł mag, kładąc się na łóżku. — Teraz potrzebuję snu.

Henryk wściekły na niego, z trudem powstrzymał swoje emocje. Wyszedł bez słowa, by przejść do pokoju obok. Miał dość towarzystwa dwóch zapatrzonych wyłącznie w siebie kompanów. Widok zalanych w trupa dwóch wojowników, chrapiących głośno, był teraz o wiele przyjemniejszy. Liczył bowiem, że jutro będą oni w lepszej kondycji i razem przycisną maga, wyciągając z niego wiadomości. Położył się więc na drugim łóżku i przykrywając się kocem, zamknął oczy, ze zniecierpliwieniem oczekując poranka.


***


Następnego dnia zgodnie ze słowami mistrza Sylwestra, cała grupa wyruszyła już o świcie na wschód, do granicy królestwa Borgów. Michał wraz z Mateuszem jeszcze dobrze nie doszli do siebie, ale nikt nie miał dla nich litości. Musieli zebrać się szybko i razem z pozostałymi członkami grupy rozpocząć kolejną, długą i nieprzerwaną jazdę na ziemie ich wrogów. Henryk nie przejmował się ich kondycją, tylko niecierpliwie czekał na informacje, którymi miał się z nimi podzielić prowadzący ich czarodziej.

Początkowo jechał w milczeniu, tuż za Karolem i magiem, jednak jego cierpliwość miała też swoje granice i w południe, nie mogąc dłużej wytrzymać, zapytał:

— Masz w końcu zamiar nam coś powiedzieć?

Ton jego głosu był tak ostry, że aż jego półprzytomni przyjaciele zareagowali i popatrzyli na niego ze zdziwieniem.

— Czego ode mnie oczekujesz, Henryku? — zapytał mag.

— Czegokolwiek. Pół dnia cię nie było. Rozmawiałeś z tutejszymi magami. Musieli ci coś powiedzieć na temat Borgów.

— Owszem, ale żadna z tych informacji wam się nie przyda.

— A może jednak?

— Gusyw, to mój stary znajomy. Zarządza miastem Ada od dobrych kilku lat. Niegrzecznie byłoby nie skorzystać z jego zaproszenia, a co do naszej rozmowy, to powspominaliśmy tylko stare dzieje i tyle.

— A co mówił na temat Borgów i ich zbliżającej się armii?

— Ich król zakazał im jakichkolwiek ruchów. Skupili się tylko na obserwacji przełęczy dzielącej ich królestwa.

— Nie będą walczyć? — zapytał go zaskoczony jego słowami Henryk.

— Wiedziałem, że Krasi to tchórze — odezwał się Mateusz.

— To przez ich jasnowidzów? — zapytał Henryk. — Myślą, że nie walcząc, przetrwają ich najazd.

— Można tak powiedzieć.

— Idioci, a naszą przyszłość też widzieli? — zapytał Mateusz.

— To ich nie interesuje — odpowiedział mu mistrz Sylwester.

— Może jednak coś powiedział?

Czarodziej nie odwracając się w ich stronę, zamilkł i wyraźnie dał znać, że nie miał zamiaru kontynuować tej rozmowy.

— Coś jednak powiedział — odgadywał Henryk i naciskał, próbując wymóc od niego odpowiedź. — Dobrze by było, gdybyś się tym podzielił.

— A od kiedy to wojownicy przejmują się przepowiedniami magów? — zapytał mistrz Sylwester i zaraz dodał: — Za tymi górami są już ziemie Borgów. Teraz pozwólcie mi się w pełni skoncentrować. Nic nie mówcie i trzymajcie się blisko.

Dojechali właśnie do podnóży Gór Szarych, które stanowiły naturalną granicę między królestwami. Skaliste, zimne i w większości niedostępne, niezbyt zachęcały do dalszej drogi. Teren szybko zaczął się podnosić, a przejścia kurczyć, co wymusiło zwolnienie tempa podróży. Nie było tu żadnej ścieżki, jednak mag prowadzący grupę wiedział doskonale, którędy mają jechać, by przedzierać się w stronę obcego królestwa. Wspinali się wciąż pod górę, pokonując kolejne wzniesienia, aż w końcu musieli zejść z koni i prowadzić je wąskimi przejściami.

Przez długie godziny przemierzali rozległe tereny, aż w końcu, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, zatrzymali się na noc, tuż pod jednym z niższych szczytów Gór Szarych. Henryk przez całą drogę, poruszając się na końcu całej grupy, czuł się wyjątkowo nieswojo. Nie wiedział, czy to może bliskość obcych ziem na niego tak wpływały, czy może ciągle towarzyszące mu przeczucie, że zaraz ma się coś wydarzyć. Od kiedy tylko zaczęli zbliżać się do ziemi Borgów, to uczucie wzmagało się w nim coraz bardziej. Nie powiedział o tym nikomu, ale poruszał się ze zdwojoną czujnością rozglądając się we wszystkie strony.

Zgodnie z prośbą prowadzącego ich maga, nie toczyli ze sobą rozmów ani za dnia, ani w nocy. Podzielili tylko między siebie straże i zmęczeni nieustanną drogą, szybko zasnęli.

Następnego dnia wyruszyli jeszcze przed świtem, by w południe dotrzeć na szczyt największej góry, dzielącej oba królestwa w tym miejscu. Henryk mimo że był już wysoko w górach, to nigdy nie był w takim miejscu, jak to. Widok rozpościerał się na całą okolicę. Po stronie Krasów dostrzegł w oddali zarys miasta, w którym jeszcze tak niedawno nocowali. Pola uprawne, rzekę przepływającą tuż obok nich i drogi prowadzące do mieszczących się na granicy horyzontu kolejnych miast. Z kolei, gdy spojrzał w przeciwną stronę, na królestwo Borgów, widział tylko rozległe pustkowia czekające na nich ze zniecierpliwieniem. Nie było tu żadnych śladów zamieszkania, czy jakiegokolwiek użytkowania tych ziem. Jakby tereny przed nimi nie należały do nikogo. Henryk próbował dostrzec choćby zarys zabudowań na horyzoncie, ale nic takiego nie miało tu miejsca.

— Jak daleko musimy wejść na ich ziemie? — zapytał zaniepokojony widokiem.

— Nie widać żadnego miasta, więc na pewno co najmniej kilka dni wędrówki przed nami — odpowiedział mu Mateusz.

— Jak nie dłużej — dodał Michał.

Mistrz Sylwester, na którego odpowiedź najbardziej liczyli, nie odezwał się ani słowem. Niewzruszony ich rozmową, prowadził ich dalej wzdłuż szczytów, nie zatrzymując się ani na moment i gdy wszystkim wydawało się, że przed nimi kolejne długie godziny wędrówki, czarodziej nagle przystanął. Uniósł rękę, by zatrzymać swoich kompanów, po czym zaczął nerwowo spoglądać w górę. Michał z Mateuszem zaskoczeni jego zachowaniem, spoglądali na niego w milczeniu, oczekując jakichś słów wytłumaczenia. Henryk próbował wypatrzyć w powietrzu cokolwiek, co mogło wzbudzić niepokój ich przewodnika, ale nic prócz błękitnego nieba, nie istniało nad ich głowami.

— Zbliżcie się do mnie — odezwał się mistrz Sylwester. — Szybko.

Wszyscy uczynili natychmiast o co ich poprosił, a wtedy czarodziej wypowiedział słowa, których żaden z nich nie był w stanie zrozumieć i nagle wokół nich powstała dziwna, ledwie widoczna powłoka zlewająca się z całym otoczeniem. Trudno ją było dostrzec i z pewnością nie wiedzieliby nawet o jej istnieniu, gdyby nie moment, w której powstała wokół nich i zamknęła ich w sobie.

— Co to? — zapytał Mateusz.

— Od teraz poruszamy się w zbitej grupie. Nikt nie oddala się od drugiego na wyciągnięcie ręki.

— Jesteśmy obserwowani? — zapytał Henryk.

— Zaraz wkroczymy na tereny sondowane przez ich magów.

— To muszą wyjątkowo wytężać swój wzrok? — zażartował Mateusz.

— Albo bardzo dobrze chować się na tym pustkowiu — dodał Michał w tym samym tonie.

— Wypatrujcie orłów nad swoimi głowami — odparł im mag, natychmiast rujnując ich wyśmienite humory.

Od tego momentu już żaden z nich się nie odezwał. W milczeniu pokonywali kolejne kilometry skalistego terenu i choć zaczynał on nieznacznie opadać, to do wieczora nie opuścili szczytów.

Noc spędzili w towarzystwie trzech ogromnych głazów, które stanowiły dla nich idealną osłonę. Mistrz Sylwester dzięki temu mógł odpocząć i odzyskać swoją moc, a jego kompani pozbawieni możliwości rozpalenia nawet najmniejszego ogniska, szybko zasnęli, wymieniając się między sobą strażą.

Następnego dnia, gdy zeszli już ze szczytów górskich, mogli w końcu przyspieszyć. Poruszając się w zbitej grupie, podróżując jednym tempem, pokonywali kolejne odcinki drogi, kierując się ku horyzontowi, za którym wydawało się, że nic nie istnieje. Nie niepokojeni przez nikogo, zagłębiali się w ziemie Borgów, czując się jak na zapomnianym pustkowiu.

— Nie rozumiem tu czegoś — odezwał się Mateusz, burząc kilkugodzinną ciszę. — Po co Borgom tyle ziemi, skoro ją w ogóle nie wykorzystują? Może ich królestwo jest ogromne pod względem ziemi, ale jeśli większość wygląda tak, jak to, to żadne z nich mocarstwo.

— Nie zapominaj, że mają magów — odezwał się Michał.

— Sami magowie nie wygrają żadnej wojny.

— Nie byłbym tego taki pewny.

— Mój drogi przyjacielu, nawet gdyby mieli stu magów, to nie powstrzymają oni kilku tysięcy wojowników. W końcu ich moce się wyczerpią, a nasze miecze i strzały ich dosięgną. Czarodzieje nie są nieśmiertelni.

Mistrz Sylwester tylko popatrzył na nich ukradkiem, ale nie skomentował żadnego ich słowa. Henryk widział na jego twarzy poirytowanie. Świadczyło ono o wiedzy jaką posiadał ich przewodnik na temat ich przeciwników. Kusiło go, by wtrącić się do tematu i zadać mu kilka pytań, ale mag nie należał do wymownych ludzi. Odzywał się tylko, gdy musiał i niechętnie dzielił się informacjami, a w szczególności na temat innych czarodziei.

— Mistrzu Sylwestrze — zaskoczył wszystkich Mateusz, zwracając się do ich przewodnika bezpośrednio. — Mogę zadać ci jedno pytanie?

Ten tylko spojrzał na niego, co wojownik odczytał za zgodę i natychmiast, kontynuował:

— Jak daleko jest to miejsce, w którym trzymają naszych czarodziejów?

— Za niedługo dotrzemy na miejsce.

— Jeśli trzymają ich w pierwszym mieście od granicy… — odezwał się Michał. — … to znaczy, że nie są zbyt inteligentni.

— Może czują się zbyt pewni siebie. Podobno nikt nigdy nie ośmielił się ich zaatakować — odpowiedział mu Mateusz.

— Bo nikt nie wiedział o ich istnieniu — wtrącił Michał. — Ciekawe, co sprawiło, że nagle zaczęli interesować się zachodem?

— Musimy przyspieszyć, by dotrzeć do naszej kryjówki przed zmrokiem — przerwał im nagle mistrz Sylwester. — Jedziemy.

Przyspieszył znacznie, co natychmiast i pozostali uczynili. Przemierzali pustkowie, nie bardzo wiedząc, jak ma ich kryjówka wyglądać. Przez długie godziny nieustannie zmierzali na wschód, by dopiero przed zmierzchem dostrzec w oddali pierwsze drzewa. Najpierw wydawało im się, że jest ich zaledwie kilka i tworzą oazę na tym pustkowiu, ale im bardziej zbliżali się do celu, tym ich wzrok ogarniał coraz to większą połać zalesioną przez wysokie i gęsto porośnięte drzewa. Ogromny, ciemny las, zupełnie nie pasował do otoczenia, które dotychczas napotkali na swej drodze.

Gdy ostatnie promienie słoneczne znikły i jedyne światło stanowił księżyc w pełni, cała grupa stanęła u progu wysokiego i nienaturalnie ciemnego lasu. Stojąc tuż u jego granic, byli w stanie wejrzeć zaledwie kilka metrów w jego głąb. Resztę bowiem pokrywała całkowita ciemność, tak, jakby ktoś zasłonił ją czarną mgłą przed ich wzrokiem.

— To jest ta twoja kryjówka? — zapytał Mateusz, niezbyt zadowolony z wyboru ich przewodnika.

— Boisz się? — zażartował Michał, choć tak naprawdę też miał obawy co do wejścia między stojące przed nimi smukłe drzewa.

— To jest Las Szkieletów — odpowiedział im mistrz Sylwester i ruszył do przodu. — Wygląda wyjątkowo ponuro i kryje w sobie wiele tajemnic, ale uważając na siebie, nie powinniśmy mieć z nim problemów.

— Z nim problemów? — powtórzył jego słowa Mateusz. — A może coś więcej nam o nim opowiesz?

— Tutaj na szczęście wzrok ich magów nie sięga, ale pozostańmy lepiej w zbitej grupie. Las Szkieletów jest równie wielki, jak pustkowia, które przebyliśmy. Zatrzymamy się tu na noc i rano ruszyli w jego głąb. Mamy jeszcze sporo do przejścia.

Gdy tylko weszli między drzewa, natychmiast powitał ich złowrogi szelest liści. Trudno było wyglądać za jakąkolwiek ścieżką, przez to kroczyli drogą wyznaczoną przez ich przewodnika. Henryk, jak i cała reszta rozglądali się wokół siebie, nie bardzo wiedząc, czego oczekiwać. Drzewa miały kilkanaście metrów wysokości, a ich korony pochylały się w różne strony, jakby kołysały się do snu. Ziemia pod nimi natomiast była miękka i wyjątkowo zielona. Przypominała najdroższy dywan niż podłoże pozbawione słońca i wody.

— Tutaj rozbijemy obóz. Tylko nie rozpalajcie ogniska.

— Czemu? — od razu zapytał Mateusz.

— Drzewa tego nie lubią.

— A co z dziką zwierzyną? — wtrącił Michał. — Nie ma tu wilków czy niedźwiedzi?

— Michał, boisz się? — od razu zareagował Mateusz, by podrażnić swojego przyjaciela.

— Nie o to chodzi, ale…

— W tym lesie nie ma żadnej zwierzyny — przerwał mu mistrz Sylwester.

— Czyli my też nie jesteśmy tu mile widziani? — zapytał Henryk.

— Nie będziemy tu długo.

— Prześpijcie się, tym razem ja wezmę straż nocną — odezwał się Karol.

Powiedział to tak twardym i zdecydowanym tonem, że nikt nie odważył się z nim kłócić. Każdy tylko przytaknął głową i znając upór najstarszego kompana, po prostu położyli się, spoglądając na wysokie korony drzew.


***


Choć każdy był zmęczony ciągłą podróżą, to tej nocy prócz maga, żaden z nich nie zdołał odpocząć. Przeświadczenie o dziwnym, złowrogim lesie, na ziemiach magów nie było dla nikogo komfortowym miejscem dla odpoczynku. Tym bardziej każdy z radością przystąpił do dalszej wędrówki.

Mimo że drzew było mnóstwo i wydawało się, że rosną wyjątkowo blisko siebie, to słońce potrafiło przedrzeć się przez ich gęste, zielone korony. Mała grupa poruszająca się pod nimi, spoglądała co jakiś czas na prześwity, ciesząc się z widoku promieni słonecznych. Las bowiem, jak powiedział ich przewodnik, był ogromny i co gorsza wyglądał prawie identycznie.

— Nie przechodziliśmy już tędy? — zapytał Mateusz, spoglądając na omijany dół, w którym rosło małe, iglaste drzewko.

Nikt mu jednak nie raczył odpowiedzieć. Każdy szedł za magiem, tęskniąc już za pustkowiem. Henryk spojrzał na prawo, na trzy idealnie ułożone koło siebie małe brzózki. Już za pierwszym razem zwróciły jego uwagę. Były identycznej wysokości i grubości oraz miały wszystkie swoje gałązki skierowane do siebie, co sprawiało wrażenie, jakby się wzajemnie obejmowały. Za pierwszym razem tylko zwrócił na nie uwagę, ale kolejny raz widząc je, zaniepokoił się. Wiedział bowiem, że mistrz Sylwester tylko raz pokonał tę drogę i z pewnością nie przyznałby się nikomu, gdyby zgubił się w tym gąszczu.

Nagle, po kilku godzinach nieustannej wędrówki, ich przewodnik zatrzymał się i rzekł, zaskakując swoją grupę:

— Tutaj się rozdzielimy.

— Co? — od razu zareagował Mateusz.

— Potrzebuję tylko Henryka. Wy zostaniecie tutaj i zaczekacie na nas — odparł, dochodząc do ukrytego za gęstymi zaroślami jeziora.

Zupełnie nie pasowało ono do tego otoczenia, a jego poziom wody był tak wysoki, że prawie równał się z linią brzegową.

— Rozbijcie obóz i nabierzcie sił do drogi powrotnej. Dbajcie też o konie. Będą nam potrzebne.

— Nie po to tu przybyliśmy, by ukrywać się w lesie — odezwał się Karol.

— Przyjechaliście tu z rozkazu króla, by bezpiecznie nas doprowadzić do celu i sprowadzić z powrotem. Ruszymy we dwóch, by łatwiej nam było wtopić się w tłum.

— Tłum? — zaśmiał się Mateusz. — Gdzieś ty widział tłum, magu?

— Tuż za lasem jest miasto Borgów. Wejdziemy tam i uwolnimy czarodziejów. Wy tymczasem napełnijcie swoje bukłaki i zmyjcie z siebie trud wędrówki. Możliwe, że będziemy musieli wracać bez żadnego przystanku.

— Coś z tą wodą jest nie tak? — zapytał od razu Michał, podejrzliwie patrząc na sporej wielkości zbiornik wody.

— Nie.

— Mówiłeś, że las nie lubi zbytnio gości — dodał Mateusz, dołączając do obaw swojego przyjaciela. — Ta woda nie kryje dla nas jakiejś niespodzianki?

— Las żyje swoim życiem i dopóki nikt mu nie zagraża, dopóty jest wobec was neutralny.

— Ile wam to zajmie? — zapytał Karol.

— Jeśli do dwóch dni nie wrócimy, to zawróćcie.

Mateusz zaskoczony jego słowami, tylko spojrzał porozumiewawczo na Michała, a ten tylko wzruszył ramionami i patrząc na jezioro, od razu zaczął się rozbierać, mówiąc:

— No, to nic nam nie pozostaje, jak dobrze wykorzystać te dwa dni.

Odłożył broń i rozebrał się do naga, by wskoczyć do wody i zmyć brud, który przyległ do nich, przez tych kilka dni ciągłej wędrówki.

— A ty, na co czekasz? Wyskakuj z brudnych szmat! — zawołał do swojego przyjaciela Michał, wyłaniając się połowicznie z wody.

Ten jednak skrzywił się i nie bardzo zadowolony z pośpiechu przyjaciela, rzekł:

— Miałem zamiar najpierw napełnić bukłak.


***


Mistrz Sylwester wraz z Henrykiem po oddzieleniu się od grupy, pieszo pokonali kolejne zalesione gęsto kilometry, aż w końcu jeszcze przed zachodem słońca dotarli do prześwitów między drzewami. Korba odetchnął zadowolony z widoku, o którym przez ostatnie godziny tylko marzył.

— Trzymaj się mnie blisko. Moja aura będzie pochłaniała twoją — odezwał się mag zwalniając tempo ich podróży. — Nie odzywaj się i przede wszystkim nie patrz nikomu w oczy. Tu tego nie lubią.

Henryk tylko skinął głową i wyszli zza drzew, by w oddali ujrzeć ogromne miasto, otoczone grubym, zaokrąglonym murem. Różnił się on od murów, które widział do tej pory. Już z tej odległości widział, że był on wyższy o kilka metrów i co najdziwniejsze, przechylony był na zewnątrz. Tuż obok miasta przepływała szeroka na kilkanaście metrów rzeka, która otaczała je prawie z każdej strony. Główna brama, do której zmierzali, była jedną z trzech wybudowanych z tej strony muru. Nad każdą znajdowały się szerokie wieże strażnicze, które były w stanie pomieścić kilkunastu obrońców. Samo centrum miasta stopniowo podnosiło się, tak że nawet z tak wielkiej odległości byli w stanie zobaczyć szereg budynków unoszących się ponad mury.

— To jest ich stolica? — zapytał Henryk będąc pod wrażeniem widoku.

— Nie, ich stolica jest o wiele większa.

Mag przyspieszył, by dotrzeć do bramy miasta jeszcze przed zachodem słońca. Henryk podążał za nim i im bliżej był murów, tym więcej widział ich umocnień i wartowników spoglądających na nich z wysokości.

Gdy dotarli już do otwartych wrót, mistrz Sylwester zatrzymał się i poczekał na jednego ze strażników. Reszta zbliżyła się do bramy i obserwowała w skupieniu nowo przybyłych. Wartownik, który podszedł do nich nie był wielkiej postury, co zaskoczyło Henryka. Wyglądał bardziej na młodzieńca niż na doświadczonego żołnierza. Miał zawieszony u pasa wygięty miecz, charakterystyczne dla Borgów zielone, wysokie ponad kostkę buty, szare spodnie i fioletową, skórzaną kamizelkę. Nie wyglądał zbytnio przejęty ich pojawieniem się, co też jego ton głosu od razu pozwolił wyczuć. Rzekł coś do nich, czego Korba nie był w stanie zrozumieć, ale na szczęście jego przewodnik od razu odpowiedział i po krótkiej wymianie zdań, odsunął się im z drogi. Wartownik ukłonił im się i ruchem ręki zaprosił ich do środka.

Wewnątrz, jak Henryk przewidział, ludzi nie brakowało. Wszyscy poruszali się zatłoczonymi uliczkami. Zdecydowana większość ludzi była bardzo podobnie ubrana, jak mijany przez nich wartownik i strażnicy na murach. Byli jednak i przyjezdni kupcy oraz wędrowcy, którzy wyróżniali się spośród tubylców. Pochodzili z innych regionów królestwa i choć urodę mieli podobną, to zdradzał ich nie tylko wzrost, o kilka centymetrów większy od innych, ale i szersza, muskularna sylwetka.

Mag prowadził ich prosto do tawerny znajdującej się pod zachodnim murem. Zdążyli już ich kilka minąć, aż w końcu doszli do wydawałoby się najmniejszej z nich. Była położona wśród zwykłych chat i wyglądała prawie identycznie jak one. Tylko szyld z namalowanym łbem dzika na talerzu zdradzał jej wyjątkowość. Weszli do środka, gdzie od razu powitał ich wzrok trzech tutejszych ochlapusów. Przerwali swoją rozmowę i widząc gości, nie kryli swojego zaciekawienia. Mistrz Sylwester jednak niewzruszony ich nietypowym powitaniem, podszedł do właściciela tawerny i po krótkiej rozmowie, skinął głową na Henryka, zabierając go na piętro, do jednego z wynajętych pokoi. Henryk już chciał się odezwać, ale jego kompan doskonale wyczuł jego intencję i uprzedził go, przybliżając palec do swoich ust, nakazując tym samym ciszę. Sam zaś podszedł do otwartego okna na oścież i zamknął je, zasłaniając szczelnie zasłoną, po czym rzekł:

— Mów tylko na osobności i zawsze szeptem.

— To jaki masz plan? — zapytał przyciszonym głosem.

— Idziemy teraz zobaczyć się z naszymi czarodziejami.

— Jak to, zobaczyć się?

— Zanim jednak wyjdziemy, obiecaj mi, że nic głupiego nie zrobisz. Słuchasz się mnie i robisz tylko to, co ja mówię. Inaczej nie wyjdziemy z tego miasta ani my ani oni.

Otwarł drzwi z ich pokoju i gdy tylko Henryk przytaknął głową, zgadzając się na jego warunki, wyszedł, nie czekając na niego.

Na zewnątrz szybko zaczęło się ściemniać. Na ulicach pojawiły się płonące na ścianach pochodnie oraz ogniska na kilku większych placach. Ludzi już było znacznie mniej, przez co łatwiej było im przemieszczać się w głąb miasta. Teren wznosił się coraz bardziej, a alejki stawały się z każdą chwilą węższe. Przeszli przez ogromny dziedziniec, na którym kupcy już zamykali swoje kramy. Później minęli miejsce, w którym stała szubienica oraz dwie ogromne klatki metalowe, zawieszone wysoko na murach miasta. W obu znajdowały się martwe ciała mężczyzn, wychudzonych i wydziobanych przez ptaki. Henryk nie wiedział ile ci nieszczęśnicy tam wisieli, ale teraz już wiedział, w jaki sposób może zakończyć się ich akcja ratunkowa.

W końcu, po przejściu kolejnych kilku ulic, doszli do skromnego ogrodu, za którym stał jeden z większych budynków na tym poziomie miasta. Nie było tu żadnego płotu ani strażnika. Ogród wyglądał na bardzo zadbany i zupełnie nie pasował do ograniczających go betonowych murów miasta. Mistrz Sylwester zatrzymał Henryka i ruchem ręki, wskazał mu miejsce, do którego nie dochodził blask żadnej z płonących pochodni. Ukryci w ciemności stali przez chwilę, aż w końcu zobaczyli wychodzącego z domu mężczyznę w średnim wieku. Miał krótkie, czarne włosy, o ułożenie których nie bardzo dbał. Ubrany w jasno-zielony płaszcz i sandały, usiadł na małym murku, tuż przed budynkiem. Nie wyglądał ani na więźnia, ani tym bardziej na strażnika. Po chwili wyszło do niego jeszcze trzech innych ludzi. Jednym z nich był starzec, z długą, siwą brodą, noszący na sobie szary płaszcz. Miał w ręce laskę, o którą się opierał, ale jak na swój wiek, poruszał się dosyć płynnie. Obok niego znajdowały się dwie kobiety. Obie w tym samym mniej więcej wieku, ale całkowicie od siebie się różniące. Jedna miała czerwone jak ogień włosy opadające na ramiona. Była wyższa o głowę od drugiej, oraz posiadała o wiele większą budowę ciała. Ubrana w czerwony płaszcz, przepasany złotym pasem, usiadła na murku, tuż obok mężczyzn. Druga kobieta była dla Henryka jednak najważniejsza. To na niej skupił swój wzrok, ponieważ to ona była głównym powodem jego przybycia. Cecylia, o której tak wiele ostatnio rozmyślał, zmieniła się przez te kilka miesięcy. Włosy nadal miała czarne i długie, ale jej twarz spoważniała. Skupiona na rozmowie jej towarzyszy, stała przed nimi w ciemno-zielonym płaszczu i nieświadoma jego obecności, przysłuchiwała się rozmowie pozostałej trójki. Henryk zaczął się rozglądać, szukając jakichkolwiek strażników, którzy mogliby mu przeszkodzić w przedostaniu się do nich, ale nikogo nie widział. Już chciał ruszyć do niej, gdy mistrz Sylwester chwycił go za rękę i pokiwał przecząco głową. Korba czuł jak go siła roznosi od środka. Nie mógł tak stać i nic nie zrobić. Dziwił się, że czarodziej nie chce wykorzystać okazji. W końcu po to tu przybyli. Spojrzał na niego nerwowo i wskazując na nich, chciał wymusić jego działanie, ale ten niewzruszony na jego prośby, trzymał go za rękę i wskazał na drogę powrotną, odwracając się od grupy magów. Henryk wściekły na niego, nie miał zamiaru ruszać. Zaczął szukać wzrokiem po okolicy ukrytych strażników lub innych oczu, pilnujących więźniów, ale nic takiego nie mógł dojrzeć. Wyglądało na to, że przetrzymywani w mieście magowie, nie byli w ogóle pilnowani i jedynym problemem może być wyciągnięcie ich z miasta. Walczył sam ze sobą, chcą dowiedzieć się, czemu teraz nie spróbują ich uwolnić, ale obiecał magowi się nie odzywać i stłumił swoją złość. Nie rozumiejąc jego zachowanie, spojrzał raz jeszcze na Cecylię stojącą w małej grupce czarodziejów i zawiedziony zawrócił za przewodnikiem.


***


Kiedy wrócili do pokoju i zamknęli za sobą drzwi, Henryk w końcu mógł wypuścić z siebie nagromadzone emocje i zalał czarodzieja pytaniami. Miał ich tak dużo, że nie czekał na odpowiedź, zadając kolejne, aż w końcu mistrz Sylwester podniósł rękę i uspokoił go, mówiąc:

— Spokojnie. Dziś przekonaliśmy się tylko, że wciąż są przetrzymywani w tym samym miejscu.

— Ale jak to przetrzymywani? Tam nie było żadnych strażników. Mogliśmy już ich stamtąd wyciągnąć.

— Jutro wszystko zobaczysz, teraz idź spać.

— Co? Przybyliśmy tu, by ich uwolnić, a nie odpoczywać. Teraz jest idealny moment, by działać.

— Nie — odpowiedział mu zdecydowanym tonem czarodziej. — Twoje oczy są ślepe wojowniku. Widzisz tylko to, co oni chcą byś zobaczył. Musimy zaczekać na odpowiedni moment.

— A kiedy on będzie?

— Kiedy ja powiem — odparł i położył się na swoim łóżku, dając mu znać, że ich rozmowa została już zakończona.

Rozzłoszczony Henryk jeszcze przez chwilę wpatrywał się w niego, rozładowując swoją złość, aż w końcu nie mogąc zmusić go do upragnionych odpowiedzi, położył się na łóżku i zaczął rozmyślać o Cecylii, której tak dawno nie widział, a ma na wyciągnięcie ręki.


***


Tymczasem w lesie pozostała grupa wojowników czekała na nich przy jeziorze. Korzystając z ciepłej nocy i czystej wody, odświeżyli swoje ubrania i teraz schły one na gałęziach ponad ich głowami. Mając na sobie tylko bieliznę czekali na swoich kompanów. Karol w pozycji siedzącej z mieczem na kolanach, próbował zasnąć na osobności, oparty o gruby pień drzewa. Mateusz z Michałem natomiast kilka metrów dalej, leżeli na kocach tuż przy jeziorze. Mistrz Sylwester zakazał im palić ogniska, przez to jedyne światło, które padało na całą okolicę, pochodziło od księżyca, który był tej nocy w pełni. Wśród drzew i licznych krzewów panowała zupełna cisza. Nawet wiatr nie ośmielił się poruszyć najmniejszą gałązką.

— Stój! — krzyknął nagle Karol, burząc ciszę wściekłym krzykiem.

Zerwał się na równe nogi i trzymając w ręce swój miecz, aż czuł ból w dłoni, mocno zaciskając jego rękojeść. Jego dwaj przyjaciele wybudzeni ze snu, spojrzeli na niego, nie bardzo mając ochotę na jakąkolwiek reakcję. Wiedzieli bowiem, co było przyczyną jego niespokojnego snu. Nie pierwszy raz budził się on wściekły na morderców ich przyjaciela Gotfryda. Żył on teraz tylko pragnieniem zemsty, przez to prześladowali go prawie każdej nocy.

Karol wbił miecz w ziemię i nie mogąc zapomnieć o swoim śnie, podszedł do jeziora zamyślony. Michał z Mateuszem wiedząc, że nie są w stanie mu pomóc, położyli się z powrotem i zamknęli oczy, mając nadzieję, że uda im się zasnąć jeszcze tej nocy. Nie było im dane jednak już zaznać spokoju. Najpierw liście wysoko w koronach drzew zaczęły szaleć na wietrze. Było to o tyle dziwne, że oni w ogóle nie czuli na sobie nawet najmniejszego powiewu wiatru. Chwilę później ich konie przywiązane kilka metrów dalej, zaczęły nerwowo przebierać kopytami i parskać, wyczuwając niebezpieczeństwo. Otworzyli oczy i podnieśli się do pozycji siedzącej. Wtedy to usłyszeli trzask złamanej gałęzi po ich prawej stronie. Zerknęli na swoją broń, oceniając odległość dzielącą ich od niej. Karol stał wciąż niewzruszony przed jeziorem i czujnie wyczekiwał dalszego rozwoju sytuacji. Wtedy to wiatr nad ich głowami ustał i znów zapanowała zupełna cisza. Michał z Mateuszem spojrzeli na siebie, nie bardzo wiedząc, co mają zrobić, ale Karol dobrze wiedział, co ich czeka. Szybko odwrócił się i wyciągnął miecz z ziemi, gdy po ich dwóch stronach wyskoczyły zza krzaków cztery wilki. Na pierwszy rzut oka wyglądały normalnie, ale w ich oczach było coś magicznego. Karol patrząc na swojego napastnika, widział płonący ogień w pustych oczodołach. Wściekłe rzuciły się na nich, chcąc rozszarpać nieproszonych gości lasu. Karol rozpłatał jednego na pół, przed drugim zdołał się uchylić, ale wtedy kolejne trzy wyskoczyły zza drzew. Michał rzucił się po swój miecz i ledwo zdążył go podnieść, gdy doskoczył do niego jeden z dzikich napastników. Mateusz już zdołał wypuścić pierwszą strzałę i zdjął go z przyjaciela. Michał zraniony w nogę, podniósł swój dwuręczny miecz i przygotował się do ich kolejnego ataku. Przed Karolem warczały dwa wilki, gotowe w każdej chwili do skoku na swoją ofiarę.

— Osłaniajcie konie! — krzyknął Karol.

Mateusz nie zdążył odwrócić się w ich stronę, gdy zaczęły biec w jego kierunku trzy kolejne. Szybko wystrzelił kolejną strzałę i trafił drugiego z nich. Inne dwa zbliżały się z niebywałą prędkością. Michał chciał podążyć do ich wierzchowców, ale nie mógł pozwolić im dotrzeć do swojego przyjaciela. Zastąpił im drogę i swoim długim mieczem zamachnął się, przecinając tułów jednego z nich, a drugiego przewracając na ziemię. Karol również został zmuszony do obrony. Mateusz dwoił się i troił, wypuszczając kolejne strzały, ale napastników wciąż przybywało. Michał rozpłatał kolejnego, Karol nabił na swój miecz innego, ale atakujący go równocześnie czworonożni przeciwnicy, zdołali w końcu dopaść starego wojownika. Przewróciły go na ziemię i zaczęły szarpać. Mateusz wystrzelił w ich kierunku kolejne strzały, aż w końcu zabrakło mu strzał. Wyciągnął miecz i doskoczył do swojego starszego przyjaciela, ratując go z opresji. Michał bronił ich tyłów, aż w końcu ich demonicznych przeciwników zostało tylko trzech. Spoglądając na ilość zabitych kompanów jakby zaczęły się wycofywać. Wciąż wściekłe i szczerzące zęby do swoich ofiar, nabrały jednak respektu i spoglądając na siebie, jakby komunikowały się i w jednej chwili odwróciły się, by uciec w głąb lasu.

— Zobacz, co z końmi — rzekł do Michała Mateusz, a sam podszedł do ich najstarszego kompana. — Żyjesz?

Karol pogryziony i poszarpany tylko spojrzał na swoje okaleczone ręce oraz nogi i odpychając od siebie jego dłonie, odpowiedział:

— Nic mi nie jest.

Podniósł się o własnych siłach i patrząc na martwe ciała ich napastników, zapytał:

— A konie?

Obaj popatrzyli na Michała, który wyszedł zza zarośli, za którymi stały wcześniej ich wierzchowce i tylko pokiwał głową.

— Przeklęte wilki.

— To nie były zwykłe wilki — od razu powiedział Michał.

— Ich oczy były pełne ognia. Jakby wyszły z piekieł — potwierdził jego słowa Mateusz.

— Nasłał je z pewnością jakiś mag… albo ten las? — odpowiedział mu Michał rozglądając się wokoło.

— Ja pierwszy wezmę straż tej nocy — odezwał się Karol, przyglądający się swoim ranom. Na szczęście były one powierzchowne, przez co podszedł do jeziora by przemyć rany, dodając: — Spróbujcie odpocząć.

— Nie będzie to łatwe — odpowiedział mu Mateusz, wyciągając swoją strzałę z jednego z martwych ciał ich napastników. — Mogłem wziąć więcej strzał.

— Może jednak zapalimy ognisko? — zaproponował Michał.

— Nie — od razu odpowiedział mu zdecydowanym tonem Karol. — Śpijcie.


***


Rankiem Henryka zbudziło głośne dzwonienie za oknem. Chciał podejść do okna, zaciekawiony dźwiękiem, ale mistrz Sylwester pokiwał głową, zatrzymując jego zapędy i zaraz dodał przyciszonym głosem:

— To tylko kupcy wracając na swoje miejsca. Zostań tutaj, przyniosę coś do jedzenia.

Wyszedł z pokoju, a młody wojownik nie bardzo wiedząc, co ma ze sobą zrobić, spoglądał na drewniany sufit, na którym ku jego zaskoczeniu nie było żadnej pajęczyny, która była nieodzownym elementem wystroju każdej gospody. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że prócz koni nie widział tu żadnego innego zwierzęcia. Nawet ptaków nie było słychać. Zaciekawiony nie wytrzymał i musiał wyjrzeć na zewnątrz. Podszedł więc do okna i już chciał odsłonić zasłonę z okna, gdy do środka wszedł gospodarz. Zaskoczony Henryk spojrzał na nieoczekiwanego gościa, ale ten tylko ukłonił się i nic nie mówiąc, położył tacę z gorącą zupą i pieczywem na stoliku, po czym znów ukłonił się nisko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Korba jeszcze przez chwilę stał w miejscu obserwując drzwi, aż w końcu usiadł do stołu i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma drugiej miski dla jego kompana. Nie wiedział, czy mistrz Sylwester go tu przysłał, czy może zaraz i on nie wejdzie ze swoim śniadaniem. Wtedy to usłyszał znów ten sam dźwięk za oknem, który zbudził go z rana. Ty razem już przez nikogo nie zatrzymany, podszedł do okna i uchylił delikatnie zasłonę. Na zewnątrz ujrzał przejeżdżający wóz kupców pełen towarów, ale za nim dostrzegł mistrza Sylwestra idącego w towarzystwie trzech innych czarodziei. Dwaj ubrani na niebiesko szli tuż obok niego, a najwyższy z nich, w czarnym płaszczu poruszał się tuż przed nimi. Szli bardzo szybko i nie wyglądało to na przyjacielski spacer. Skręcili w małą uliczkę i zniknęli mu z oczu. Henryk nie czekając długo, przypiął miecz do pasa i wyszedł z pokoju. Zszedł na dół, gdzie znów siedziała ta sama grupka ludzi, która ich powitała. Tak samo jak wtedy, tak i teraz wbili w niego swój wzrok, śledząc każdy jego ruch, aż do wyjścia na zewnątrz. Na ulicy Henryk od razu pobiegł do wąskiej uliczki i szybkim tempem ruszył w jej głąb, poruszając się między budynkami. Im dalej szedł, tym wydawały się one wyższe, a przerwa między nimi węższa. Doszedł w końcu do rozwidlenia i zatrzymał się, próbując zgadnąć w którą stronę mogli zabrać jego kompana. Nie było żadnego śladu, który mógłby mu pomóc w wyborze, tak więc zdał się na instynkt i skręcił w lewo, by już po kilku chwilach zatrzymać się w ślepym zaułku. Chciał zawrócić zdenerwowany, ale nagle przykuła jego uwagę jedna ze ścian. Wszystkie bowiem do tej pory miały kolor żółty lub beżowy, a ta, stojąca tuż przed nim, mieniła się odcieniem szarości. Poza tym była trochę niższa od pozostałych i co najważniejsze o wiele gładsza. Podszedł więc do niej i zaczął szukać wzrokiem wychodzącej cegły lub czegokolwiek niepasującego do jej solidnej budowy. Nie widząc jednak niczego, odwrócił wzrok na boczne ściany, mając nadzieję, że tam znajdzie wajchę lub coś w tym rodzaju. Niestety bez rezultatu. Wtedy to usłyszał za plecami głos młodego czarodzieja w pomarańczowym płaszczu. Stał on zwrócony w jego stronę i mówił do niego w swoim języku. Henryk jednak nie był w stanie zrozumieć ani jednego słowa. Mag denerwował się coraz bardziej i wyrzucał w jego stronę kolejne słowa, aż w końcu Korba wskazał na swoje uszy i wyraźnie pokazał mu, że należy do osób niedosłyszących i nie jest w stanie go zrozumieć. To na chwilę uspokoiło młodego czarodzieja i ruchem ręki zachęcił go do odwrotu i opuszczenia tego miejsca. Henryk chciał pokazać mu, że zrobi to za chwilę, ale mag nie odpuszczał. Nalegał na odejście razem z nim i podenerwowany chciał chwycić go za rękę, ale Korba uprzedził go i odsunął się od niego. Czarodziej chciał mu pogrozić i stworzył na swej dłoni mały płomień, a drugą ręką zdecydowanym ruchem ręki wskazał wyjście z zaułka. To już przekonało Henryka, że jego intuicja znów go nie zawiodła. Coś było w tym miejscu i ten człowiek dobrze wiedział o tym. Zdecydował się więc na jeszcze jeden krok, by zobaczyć do czego zdolny był młody czarodziej, by powstrzymać go przed odkryciem tajemnicy tego miejsca. Skinął głową i ruszył powoli do wyjścia, pokazując że zgadza się, a gdy jego płomień zgasł, szybko zawrócił, nie spuszczając z niego oka. Młody mag widząc jego niesubordynację, krzyknął i wściekły natychmiast stworzył z powrotem płomień, by rzucić małą kulą ognia mu pod nogi. Uderzyła ona w ziemię tuż za Henrykiem i wzburzyła piach i kurz w górę tuż przy szarej ścianie. Wtedy to Korba zobaczył, że nie zatrzymują się one ani nie odbijają od ściany stojącej przed nim, tylko przenikają przez nią jak przez powietrze. Zaskoczony takim obrotem sprawy, sam spróbował dotknąć ściany i jego palec, a później dłoń przeniknęła przez nią, w ogóle nie napotykając oporu. Odwrócił się w stronę młodego maga i w ostatniej chwili rzucił się w ścianę, unikając pocisku ognia wypuszczonego w jego kierunku. Ściana okazała się iluzją, a za nią biegła wciąż ta sama uliczka. Podniósł się z ziemi i zaczął biec ile miał sił w nogach. Młody czarodziej rzucił się za nim w pościg wołając coś w swoim języku, ale Henryk nie miał zamiaru go słuchać. Biegł wciąż przed siebie, aż w końcu znalazł się na małym, okrągłym placu, na którym trzech czarodziei stało wokół mistrza Sylwestra. Jego pojawienie się zaskoczyło ich na tyle, że jego kompan postanowił to wykorzystać. Od razu jeden z magów został odepchnięty na ścianę siłą wiatru. Uderzenie było tak mocne, że czarodziej stracił przytomność. Drugi z nich też nie zdążył zareagować, gdy z ziemi pył wleciał mu do oczu i oślepił go na tyle, że nie mógł nic zrobić. Gdy trzeci już formował ręce do ataku na niego, Henryk wyciągnął miecz i rzucił w jego stronę, ale w ostatniej chwili mistrz Sylwester siłą wiatru wytrącił jego lot i sprawił, że miecz uderzył w ścianę za czarodziejem. Korba zaskoczony jego zachowaniem, odwrócił się w stronę wbiegającego na plac młodego czarodzieja. Mistrz Sylwester wywołał w tym czasie tak ogromny wir powietrza, że wszystko wokół niego zaczęło unosić się w górę. Henryk przywarł do ściany i z trudem walczył o utrzymanie się na ziemi. Wir rósł w siłę tak szybko, że już po chwili wessał trzech magów. Młody czarodziej nie wiedział jak się bronić i szybko został również połknięty do środka wiru. Mistrz Sylwester kierował go na środek wąskiej alejki, tak by ich ciała uderzały o ścianę. Chciał by stracili przytomność i umożliwili im ucieczkę. Henryk widział tylko jak kręcą się bezwładnie i już tylko jeden z nich próbował się z niego wyrwać, gdy nagle jego miecz został wciągnięty do środka i wbił się w jego ciało. Mistrz Sylwester od razu porzucił swoją magię. Wiatr w momencie rozszedł się po placu i alejce, a ciała magów opadły na ziemię. Trzech z nich było nieprzytomnych, ale ten, który ścigał Henryka umierał na ich oczach, patrząc z przerażeniem na miecz wbity w brzuch. Mistrz Sylwester stał bez wyrazu, aż ich przeciwnik wyzionął ducha.

— Miałeś siedzieć w pokoju — rzekł ostrym tonem i ruszył z powrotem wąską alejką.

— Nie ma za co — odparł Henryk podenerwowany jego brakiem wdzięczności za pomoc.

Wyciągnął z ciała czarodzieja swój miecz i ruszył za nim.

— Miałem wszystko pod kontrolą, dopóki się nie pojawiłeś.

— Właśnie widziałem — rzekł Henryk.

— Dzięki tobie zaraz zlecą się tutaj ich wojownicy. Idziemy.

— Trochę to potrwa, zanim ich znajdą — odpowiedział mu spokojnym tonem Henryk.

— Zabiłeś maga, wojowniku. Borgowie już wyczuli jego śmierć. Z pewnością są już w połowie drogi do nas.

— To ile mamy czasu?

— Mało.

Oboje szybko przemierzali wąską alejkę, by skręcić później w stronę miejsca przetrzymywania ich czarodziei. Wyszli na zatłoczoną ulicę i nie niepokojeni przez nikogo szybko dotarli do celu. Tam jednak mistrz Sylwester zatrzymał się i wyjął małą buteleczkę z niebieskim napojem. Podał ją Henrykowi i rzekł:

— Wypij to.

Korba spojrzał na niego podejrzliwie, ale wiedział, że nie ma czasu na tłumaczenie. Wypełnił jego polecenie i czekał na ruch maga. Ten jednak ani myślał się spieszyć. Wpatrywał się w drzwi domu, za którymi mieli znajdować się ich czarodzieje i ani myślał się ruszyć. Henryk coraz bardziej zniecierpliwiony wypatrywał wokół ogrodu kogokolwiek, kto mógłby im przeszkodzić, ale wciąż nic nie widział. Nosiło go i już chciał zapytać go o brak pośpiechu, o którym tak niedawno mówił, aż w końcu zaczął działać na niego eliksir. Wokół ogrodu zaczął dostrzegać magiczną barierę, która otaczała go z każdej strony. Wyglądała jak kopuła zakrywająca cały ten obszar, a jej poświata co chwilę zmieniała kolor i wystrzelała w różnych miejscach małymi błyskawicami. Nie wiedział, co mogłoby się z nimi stać, gdyby w nią wszedł, przez to przytaknął tylko głową, dając swojemu kompanowi znać, że już wszystko widzi. Wtedy mistrz Sylwester poprowadził go wzdłuż muru, aż doszli do małej wieżyczki, za którą znajdowały się schody prowadzące w dół. Było ich tak wiele, że Henryk nie był w stanie zobaczyć ich końca, ale dzięki magicznemu napojowi wyczuwał tam kolejne działanie mocy. Schodzili ostrożnie, zagłębiając się w ciemności, aż w końcu mistrz Sylwester, zatrzymał go zdecydowanym ruchem ręki i przybliżył się do niego, szepcząc:

— Przygotuj się. Gdy tylko otworzę drzwi, rzuć mieczem w sam środek pokoju.

Henryk skinął głową i od razu wyciągnął swój miecz. Zeszli jeszcze kawałek i stojąc w zupełnej ciemności, mag wypowiedział ledwo słyszalne słowa, których wojownik nie był w stanie zrozumieć. Wtedy to drzwi przed nimi, których Henryk wcześniej nie widział, eksplodowały, a z ukrytego za nimi pokoju uderzyło w nich bardzo jasne światło. Oślepiło ono wojownika i musiał przymrużyć oczy, ale i tak nie mógł nic zobaczyć.

Korba rzucił mieczem w sam środek pokoju jak mu wcześniej poradził czarodziej. Nic nie widział i tylko domyślał się, w kogo celuje, ale nawet po wykonaniu zadania, nie był w stanie dowiedzieć się, czy mu podołał. Osłaniał rękami oczy, próbując jak najszybciej coś zobaczyć, ale jedyne co widział, to rozbłyski wokół źródła światła. Zmniejszały się one z każdą chwilą, aż w końcu zgasły całkowicie i nastała w małym pokoju zupełna ciemność.

Mistrz Sylwester rozświetlił wnętrze małym, świecącym woreczkiem trzymanym w ręce i ich oczom ukazało się wnętrze pokoju, w którym na krześle siedział martwy kilkunastoletni młodzieniec. Miecz Henryka został rzucony tak mocno, że wbił mu się prosto w klatkę piersiową i przebił ją, przybijając go do oparcia. Sam pokój wyglądał bardzo ubogo. Składał się tylko z jednego krzesła i małego stolika, na którym stał dzban z wodą i opróżniony talerz po posiłku.

— Musimy się spieszyć — rzekł do niego mistrz Sylwester i od razu ruszył z powrotem na schody.

Henryk po raz kolejny musiał wyciągać z czyjegoś ciała swój miecz i wycierając go o jego szaty, schował go do pochwy, by zaraz pobiec za magiem. Gdy wybiegli na zewnątrz już widzieli wychodzących z domu więźniów. Pierwsza wyłoniła się czerwonowłosa kobieta i stanęła na tarasie od razu zerkając w ich stronę. Za nią pojawili się dwaj mężczyźni i dopiero na końcu wyszła z chaty Cecylia. Ich spojrzenia się zetknęły i choć wojownik uśmiechnął się, to na jej twarzy pojawiło się nie tylko zaskoczenie, ale i przerażenie. Nie rozumiała jego obecności w takim miejscu. Wiedziała, że nie powinien tu przybywać i sama go przed tym kiedyś ostrzegała. Przerzuciła swoje złowrogie spojrzenie na jego przewodnika, ale ten niewzruszony krzyknął coś do nich, w języku magów. Henryk nie zrozumiał ani słowa, ale czarodzieje natychmiast posłuchali go i ruszyli w ich kierunku.

— Biegnij za mną — powiedział do Henryka i ruszył w górę miasta.

Uwolnieni magowie podążając za nimi, mijali zaskoczonych ich zachowaniem mieszkańców miasta. Korba nie rozumiał dlaczego kierują się w głąb miasta, zamiast do wyjścia, ale jego przewodnik rzadko dzielił się szczegółami planu, więc musiał mu i tym razem zaufać.

Kiedy wbiegli na kolejny plac, z którego wychodziły cztery uliczki, mistrz Sylwester zatrzymał się i czekał na biegnącego na samym końcu najstarszego maga. Towarzyszyła mu Cecylia, która nie chciała go zostawić samego. Kiedy dobiegli do reszty grupy, mistrz Sylwester skręcił w najbardziej wysuniętą na lewo uliczkę. Ludzie poruszający się po ulicach miasta przyglądali im się uważnie, ale nikt nie reagował na ich poczynania. Pospiesznym krokiem przechodzili wzdłuż szeregu budynków, gdy na ich drodze pojawiło się dwóch młodych wojowników z zakrzywionymi mieczami w rękach. Wykrzyczeli do nich polecenie zatrzymania się, ale mistrz Sylwester odepchnął ich silnym powiewem wiatru z ich drogi. Ich ciała wzniosły się na wysokość dwóch metrów i z impetem uderzyły w mur budynku, po czym opadły na ziemię. Mag w jasno-zielonym płaszczu również użył na nich swojej mocy i z ziemi natychmiast wyrosły małe chwasty chwytające ich ręce i nogi. Wojownicy próbowali zaciekle zerwać się z uwięzi, ale wtedy z ziemi z ogromną prędkością i siłą wyrosły mały brzózki, rozdzierające ich tułowia. Henryk przerażony mocą i bezwzględnością maga, tylko spoglądał na wąskie drzewka wyrastające z ich martwych ciałach. Mistrz Sylwester nie pozwolił mu jednak długo się zastanawiać. Grupa przyspieszyła jeszcze bardziej, by zniknąć w następnej uliczce. Przebiegła kolejne wzniesienie i gdy znaleźli się przy murze oddzielającym jedną część miasta, od drugiej, przed samą bramą skręcili w lewo i biegli wzdłuż muru, przewracając przechodzących tamtędy kupców i ich pomocników. Ci krzyczeli na nich wściekli, ale grupa nie miała czasu na przeprosiny. Biegli wciąż pod górę, aż w pewnym momencie Henryk zatrzymał się i zorientował się, że nie było przy nich najwolniejszych członków grupy. Czekał na nich chwilę, licząc że zaraz się pojawią, ale czas mijał, a ich wciąż nie widział. Mistrz Sylwester i pozostał dwójka oddaliła się już od niego i znikła z oczu. On zaś postanowił zawrócić, by zająć się najważniejszym dla niego więźniem, czyli Cecylią, dla której tu właśnie przybył. Już chciał zejść niżej i ich poszukać, gdy przed nim pojawiło się kolejnych dwóch wojowników. Bez ostrzeżenia ruszyli do ataku, zmuszając Henryka do obrony. Byli niezwykle szybcy. Najpierw nacierał jeden z nich, później drugi. Widzieli, że natrafili na trudnego do pokonania przeciwnika, przez co postanowili go zmęczyć, wyprowadzanymi na przemian atakami. Korba chciał skontrować, chciał przerwać ich nękanie, ale nie był w stanie znaleźć ich słabego punktu. Czuł jak traci siły. Ręka, w której trzymał broń, odbijała wciąż kolejne ciosy, aż w końcu przybyła pomoc. Jeden z napastników stanął jak posąg, w pozycji, w której się znajdował, a jego kompan widząc nadchodzących dwóch magów, od razu odwrócił się i ruszył do ataku. Cecylia nie pozwoliła mu jednak się zbliżyć. Przewróciła na niego wóz z sianem, stojący tuż obok niego, a wtedy dopadł do niego Henryk i przeszył go swoim mieczem. Następnie spojrzał na wciąż uwięzionego w swoim ciele drugiego przeciwnika. Stał on, nie mogąc się ruszyć i czekał tylko na wyrok. Korba jednak nie miał zamiaru zabijać go w takim stanie. Schował miecz, na co od razu zareagowała Cecylia, pytając:

— Nie zabijesz go?

— Nie mogę.

— Jak go uwolnimy, to on rzuci się na nas.

— To go uwolnijcie. Nie zabiję go w takim stanie.

Cecylia zaskoczona jego słowami, tylko spojrzała na starszego czarodzieja, a ten doskonale rozumiejąc młodego wojownika, przytaknął głową.

— Dobra, choć nie rozumiem twojego postępowania — rzekła Cecylia i Henryk wyciągnął ponownie miecz.

Borgijski wojownik odzyskał władzę nad swoim ciałem i nie czekając ani chwili, od razu ruszył do ataku na Henryka. Ten odpierał jego szybkie ataki, uważnie przyglądając się jego technice. Rzadko miał za przeciwnika tak wszechstronnego szermierza, ale i on w końcu się zmęczył. Gdy tylko spowolnił swoje ataki, Henryk natychmiast to wykorzystał i skontrował, zmuszając go do obrony. Ta jednak nie była już tak doskonała. Popełniał błędy i otrzymywał cięcia nie tylko na nodze, ale i rękach, aż w końcu Korba wbił mu miecz prosto w serce.

— Dobra, popisałeś się już, teraz czas na nas — skwitowała jego wyczyn wyraźnie niezadowolona Cecylia i wraz ze swoim starszym towarzyszem ruszyła w głąb uliczki.

— Nie o popis chodziło — szybko zaczął się tłumaczyć Henryk.

— Przez ciebie straciliśmy tylko czas.

— Ale… ja nie mógłbym go tak zabić.

— I tak go zabiłeś, co za różnica?

— Dla mnie jest.

— Nigdy was nie zrozumiem. Dokąd teraz? — zapytała, gdy dobiegli do kolejnego rozwidlenia się uliczek.

Henryk zatrzymał się i spoglądał to w lewo, to w prawo, zastanawiając się nad wyborem, co natychmiast poirytowało Cecylię.

— Nie mów, że nie wiesz.

— Wróciłem się po was — od razu zaczął się tłumaczyć Henryk, co jeszcze bardziej podenerwowało czarodziejkę.

Nie zdążyła jednak zareagować, gdy dzięki mocy starego maga, zaczęły pojawiać się na ziemi magiczne ślady pozostawione przez mistrza Sylwestra, wskazujące drogę w prawo.

— Tędy — powiedział do nich stary mag i cała trójka ruszyła we wskazaną uliczkę.

Henryk zaskoczony ich umiejętnościami, postanowił podążyć teraz za ich plecami, ubezpieczając tyły skromnej grupy.

W ciasnej uliczce wyjątkowo nikogo nie napotkali na swojej drodze. Pokonali ją szybko i już mieli wyjść na kolejny plac, na środku którego stał olbrzymi pomnik przedstawiający sylwetkę tutejszego maga, gdy otworzyły się drzwi po ich prawej stronie i wyszedł z nich jeden z uwolnionych czarodziei. Ruchem dłoni zaprosił ich do siebie i zamknął za nimi drzwi. Henryk rozejrzał się po pokoju i zdumiony patrzył na puste wnętrze. Zupełnie nic tu nie stało. Tak jakby ktoś postawił tylko ściany i dach, zapominając o jego wnętrzu.

— Zarygluj drzwi — rzekł mistrz Sylwester do Henryka, a sam wyciągnął spod płaszcza flakonik z granatowym napojem.

Następnie powiedział coś do magów w ich języku i gdy ci przytaknęli, znów wzrok skoncentrował na Korbie, mówiąc:

— Gdy wrócimy do lasu, będziemy zdani na waszą łaskę, wojowniku.

— Co to znaczy?

— To, że nie będziecie mogli liczyć na naszą moc. Wyczerpiemy ją na przeniesienie się do twoich przyjaciół — odpowiedział mu drugi z magów.

— Przeniesiemy się? Jak?

Nikt już mu jednak nie odpowiedział. Czarodzieje po kolei upijali zawartość buteleczki z magicznym napojem. Następnie stanęli tuż obok siebie i zaczęli wypowiadać słowa zaklęcia. Henryk z początku obserwował ich poczynania, ale w pewnym momencie usłyszał czyjś głos na zewnątrz budynku. Od razu wyjrzał przez okno i dostrzegł zbierających się tam wojowników. Przybywali z dwóch stron, szybko zapełniając plac. Było widać, że nie wiedzieli dokładnie, gdzie ich szukać, aż do momentu przybycia tutejszego maga, tego samego, którego pomnik znajdował się na placu. Wskazał on budynek, w którym się ukrywali i wojownicy natychmiast ruszyli w ich kierunku.

— Lepiej się pospieszcie — powiedział Henryk, widząc, że w rogu pokoju tworzy się magiczne przejście.

Z początku była to zaledwie chmura wisząca w powietrzu, na poziomie ich rąk, ale rozrastała się ona coraz bardziej, tworząc portal, przez który już było widać stojące za nim drzewa.

Pierwsi wojownicy dobijali się już do drzwi, Henryk wyciągnął miecz i spoglądał na rygiel, który z trudem wytrzymywał ich napór. Portal rozrósł się, zajmując prawie połowę pokoju i wtedy mistrz Sylwester zachęcił ich najstarszego członka grupy do przejścia przez niego. Szybko zniknął on w jego wnętrzu, a za nim podążyły kobiety. Cecylia jeszcze spojrzała na Henryka, upewniając się, że nic mu nie grozi i znikła w magicznym przejściu. Tuż za nimi podążył mag w jasno-zielonym płaszczu, aż w końcu został już tylko mistrz Sylwester i Henryk.

— Teraz ty — rzekł do niego czarodziej.

Henryk ruszył w jego kierunku, gdy drzwi roztrzaskały się na strzępy i do wnętrza zaczęli wbiegać napastnicy. Korba chciał zawrócić, ale czarodziej ponaglił go natychmiast i młody wojownik przeszedł przez portal, szybko znajdując się w lesie, tuż obok jeziora. Przed nim stali już pozostali uwolnieni czarodzieje i zaskoczeni ich obecnością masowscy wojownicy. Korba szybko odwrócił się, oczekując na ich przewodnika. Przeszedł on tuż za nim, lecz zanim portal się zamknął, przedostał się do nich jeden z napastników. Miał już miecz w górze i właśnie opuszczał go na plecy czarodzieja, gdy tuż obok głowy Henryka przeleciała strzała i wbiła się w głowę wojownika. Padł on na ziemię martwy, a Korba z draśniętym przez grot strzały policzkiem, natychmiast spojrzał na strzelca.

— Na drugi raz padnij — powiedział do niego Mateusz, czytając z jego twarzy wypisane pretensje.

— Co tu się stało? — zapytał ich mag w jasno-zielonym płaszczu, patrząc na ciała wilków, leżące po całym polu.

— Mieliśmy nieproszonych gości — odparł Michał.

— A konie? — od razu zapytał mistrz Sylwester.

— Nie było szans ich uratować — odpowiedział mu Mateusz.

— Idziemy, zaraz tu będą — rzekł mistrz Sylwester i od razu ruszył w głąb lasu.

Nikt nie potrzebował więcej słów tłumaczenia. Wszyscy natychmiast podążyli za nim, przemierzając po raz kolejny te same odcinki zalesionego terenu. Tym razem jednak nie zwracali na nie uwagi. Wiedzieli, że znajdują się w miejscu, w którym nic nie jest normalne i największym ich pragnieniem teraz było opuszczenie tego przeklętego lasu.

Czas mijał, a drzewa i rosnące w nimi zarośla wciąż wyglądały tak samo jak na początku ich wędrówki. Jedynym wyznacznikiem mijającego czasu było słońce, które zmieniało swoje miejsce i z trudem przedzierało się przez bujne korony drzew.

— Oni też tak potrafią się przenosić? — zapytał Mateusz, kierując do wszystkich to pytanie.

Żaden mag jednak nie miał ochoty mu odpowiadać, przez to po chwili ciszy Henryk raczył mu odpowiedzieć:

— Raczej tak.

— A ilu może liczyć ich grupa pościgowa?

— Nie mam pojęcia, ale z pewnością będą wśród nich czarodzieje.

— My też mamy kilku.

— W tym sęk, że nie możemy teraz na nich liczyć.

— A niby czemu?

— Bo wykorzystali swoją moc na stworzenie przejścia, którym uciekliśmy.

— A ich czarodzieje nie będą wykończeni?

Ta odpowiedź wyraźnie nie spodobała się wszystkim uwolnionym czarodziejom. Zerknęli spod byka na wojownika i unieśli wysoko swoje urażone głowy. Jedynie mistrz Sylwester i Cecylia wyglądali na nieprzejętych. Tak skoncentrowali się na ucieczce, że było bardzo prawdopodobnie, że w ogóle go nie słuchali.

— Czyli teraz zdani są tylko na nas — ciągnął dalej temat Mateusz, specjalnie ich drażniąc, widząc ich zadufane miny. — Fajnie.

Michał z Mateuszem wymienili się jednoznacznymi spojrzeniami, zadowoleni z tego faktu, na co od razu zareagowała czerwonowłosa czarodziejka:

— Mamy jej jeszcze na tyle, by poradzić sobie z zakutymi łbami.

— O, nasza ognista dziewczyna potrafi mówić w naszym języku — zareagował na jej słowa Mateusz.

— W przeciwieństwie do takich jak ty, przykładałam wagę do mojego wykształcenia.

— Wybacz nam, wasza miłość. Jakże my prości ludzie moglibyśmy się z tobą równać. Pozwól, że przedstawię waszej miłości mojego prymitywnego kolegę — Michała. Ja natomiast noszę miano Mateusz i z radością poznalibyśmy twoje imię o wszechwiedząca istoto.

Czarodziejka widząc jego drwiący ton, znów uniosła głowę wysoko i odwróciła się w stronę Cecylii, na co Mateusz od razu zareagował, mówiąc do Michała:

— Widzisz mój prymitywny przyjacielu. Może nie mamy wykształcenia takiego jak ci wielmożni czarodzieje, ale my przynajmniej mamy wdzięk i kulturę osobistą.

— Bolemira — odezwała się po chwili czerwonowłosa czarodziejka. — I nie brakuje mi kultury, tylko szkoda mi strzępić języka na prymitywów.

— O jak miło i widzisz, nie bolało.

— Mateuszu, daj już spokój — wtrącił się Henryk.

— Chciałem tylko poznać imię chociaż jednej osoby, którą uratowaliśmy. Żaden z nich się nawet nie przedstawił, a co dopiero mówić o podziękowaniu za uratowanie życia.

— Chciałam ci przypomnieć, że wciąż jesteśmy na ich ziemiach. Do granicy jeszcze daleko, a ich żołnierze z pewnością wyruszyli naszym śladem.

— Póki co, widziałem tylko jednego z nich i zakosztował mojej strzały. Kolejnych poczęstuję tak samo.

— Henryku, byłeś w ich mieście — wtrącił się Michał. — Ilu ich tam było?

— Trudno powiedzieć. Z początku prawie nikogo nie spotkaliśmy na naszej drodze, ale później pojawiali się znikąd i wciąż ich przybywało.

— A ilu ich może przejść przez takie magiczne przejście?

Henryk tylko wzruszył ramionami i spojrzeli razem na magów, którzy jako jedyni byli w stanie odpowiedzieć im na to pytanie. Urażeni magowie nie mieli zamiaru tego jednak robić, ale wtedy odezwała się Cecylia:

— To zależy od tego, ile mocy poświęci się na utworzenie przejścia.

— Was było pięciu — odpowiedział jej Henryk. — Będzie ich tylu w mieście?

— Borgowie są mistrzami magii. Dwóch wprawionych w magii, potrafi je utworzyć.

— Nawet jeden — wtrącił mag w jasno-zielonym płaszczu. — Widziałem na własne oczy.

— To ilu mamy się ich spodziewać? — zapytał zniecierpliwiony Michał.

— Wielu — odpowiedział mu krótko mag.

— Tą noc spędzimy na obrzeżach lasu — odezwał się nagle mistrz Sylwester. — Lepiej będzie jak pozostaniemy w ukryciu.

— Kolejna noc w tym przeklętym lesie? — od razu zareagował niezbyt zadowolonym tonem Mateusz. — To lepiej przygotujcie się na niespodzianki.

— Czyżbyś się bał wojowniku? — zadrwiła z niego Bolemira.

— Nie o siebie się martwię… czarodziejko bez mocy.

— Ustalcie między sobą kolejność straży — rzekł do wojowników mistrz Sylwester. — My musimy odpocząć.

— Pfff — parsknął Mateusz, ale natychmiast odezwał się Karol, ogłaszając chęć przejęcia pierwszej warty.

— Ja mogę być drugi — dodał Henryk.

— To ja po tobie — oznajmił Michał.

Mateusz popatrzył na nich poirytowany i machnął ręką zrezygnowany, mówiąc:

— I tak nie pośpimy.


***


W nocy nie zapalili żadnego ogniska. Ukryci w ciemności, pośród zarośli i wysokich drzew, tylko czarodzieje i Henryk spali twardo. Karol właśnie kończył swoją wartę i miał zamiar obudzić młodego wojownika, gdy Mateusz uprzedził go, wstając i unosząc dłoń.

— Teraz ja. I tak nie śpię — rzekł przyciszonym głosem.

Karol tylko przytaknął i znalazł sobie miejsce kilka metrów dalej od reszty grupy. Mateusz spojrzał jeszcze na Michała, który wiercił się co chwilę i szukał sposobu na zaśnięcie.

— Myślę przyjacielu, że tej nocy obaj nie zaśniemy — rzekł do niego, sprawiając, że jego ogromny przyjaciel otworzył jedno oko i spojrzał na niego.

Westchnął tylko ciężko i wstał, zabierając ze sobą swój długi miecz.

— Myślisz, że się przyda? — zapytał go Mateusz z uśmiechem na ustach.

Michał tylko przekręcił głowę i spojrzał na niego wymownie, bowiem Mateusz miał już na plecach przewieszony łuk, a w rękach kołczan ze strzałami.

Odeszli od grupy, zajmując miejsce na pobliskim podniesieniu, usiedli tuż przy jednym z drzew, plecami do siebie i spoglądali w otaczającą ich ciemność.

— Myślisz, że te wilki gdzieś tu są? — zapytał go Mateusz.

— Kto ich tam wie. Niech się pojawią, tym razem jesteśmy na nie gotowi.

— A co myślisz o rudej? — zapytał przyciszonym głosem, spoglądając na śpiącą czarodziejkę. — Budową ciała pasowałaby do ciebie.

— Nie powiem, przykuwa oko.

— Może jutro zagadasz do niej? Pasowalibyście do siebie.

— Ona jest czarodziejką — odparł oburzony jego pomysłem.

— I co z tego? Widziałeś jak Henryk patrzy na Cecylię i jak ona na niego? Skoro oni mogą, to czemu ty nie?

— Bo ja nie jestem Henrykiem. Mogę tolerować magów, ale nic ponadto.

— Ale popatrz na nią. Nie mów, że ci się nie podoba. Widziałeś jej krągłości? A jak się denerwuje, to te dołeczki w policzkach? Nie mów, że to na ciebie nie podziałało?

— Tego nie powiedziałem — odpowiedział lekko zawstydzony. — Ale…

— No to jutro uderzaj do niej — przerwał mu natychmiast Mateusz. — Chyba, że się boisz? To mogę ci pomóc.

— Nie! — powiedział za głośno i natychmiast obaj zerknęli na śpiących kompanów. Na szczęście żaden z nich się nie obudził, więc mogli kontynuować swoją rozmowę przyciszonym głosem. — Ani mi się waż. Jeśli zechcę, to sam z nią porozmawiam.

— Jesteś pewny?

— Tak. Koniec tematu. Skup się na lesie.

— Na czym niby? Na tamtym krzaku, a może na tamtym wysokim drzewie? Nic tu nie ma.

Gdy tylko to powiedział, obaj nagle usłyszeli szelest liści wysoko nad ich głowami. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, gdyż dokładnie tak samo rozpoczął się atak wilków zeszłej nocy. Michał powstał i podniósł miecz w obu rękach. Mateusz naciągnął jedną ze strzał na cięciwę i obaj wypatrywali wokół siebie zbliżających się czworonożnych napastników. Konary drzew szalały coraz bardziej, kołysząc się to w lewo, to w prawo, ale żaden, nawet najmniejszy powiew wiatru do nich nie dochodził. Czekali w pełnym skupieniu, gotowi do ataku rozglądając się nerwowo. Nagle jedyne źródło światła spadające na nich z nieba zaczęło zanikać. Obaj momentalnie popatrzyli w górę i zobaczyli jak konary drzew zaczęły łączyć się w taki sposób, że całą okolice opanowała zupełna ciemność.

— Gówno widzę — rzekł podenerwowany Michał.

— Hej! Pobudka! — zaczął krzyczeć Mateusz i obaj natychmiast ruszyli w kierunku grupy.

— Wstawać! Potrzebujemy światła!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 55.01