E-book
7.35
drukowana A5
18.09
Król żebraków

Bezpłatny fragment - Król żebraków


Objętość:
52 str.
ISBN:
978-83-8369-642-3
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 18.09

Ekonkwista

Czarnoskrzydła jaskółka krążyła nad zielonym oliwkowym gajem, kreśląc swym lotem zawiłe linie układające się w tajemnicze znaki, których sens na zawsze miał pozostać tajemnicą. Tak naprawdę to nie była ani jaskółka, ani oliwki, ale Medb tak je nazwała. Podobnie jak wszystkie lokalne gatunki flory i fauny. Było jeszcze wcześnie, a już robiło się gorąco. W białym T-shircie bez rękawów i bojówkach z nanocamu, który dostosowywał ich kolor do otoczenia, siedziała przed mieszkalnym unikontenerem, pod rzucającą cień markizą. Odstawiła kubek z miejscową kawą, zwiększyła filtr i zoom w goglach i obserwowała pękate zraszacze unoszące się nad polami pszenicy. Co do pszenicy nie miała wątpliwości. Magicy od GMO wyhodowali wysokoplenne odmiany terrańskich gatunków roślin uprawnych, dostosowane do tutejszych warunków. Zielona egzorewolucja. Medb stała na czele ekspedycji, której zadaniem było przygotowanie planety do przyjęcia pierwszej grupy osadników. Najważniejszą kwestią było zwiększenie produkcji rolnej.

Sawanna miała być ich ziemią obiecaną. Nie było tu oceanów. Z orbity widać było żółtoszarą powierzchnię planety z niebieskozielonymi plamami słonych jezior. Nieliczne pasy zieleni rozciągały się wzdłuż dolin rzek widocznych jako srebrzące się odblaskami słońca nitki. Zasoby wody na planecie były nieduże. Wokół równika ciągnął się pas gorących pustyń. W obszarach podbiegunowych dominowały pokrywy lawowe — tam stwierdzono niedawną aktywność wulkaniczną. Wokół samych biegunów występowały niewielkie powierzchnie pokryte śniegiem, zbyt małe, by nazwać je lądolodami. Do zasiedlenia nadawały się szerokości położone mniej więcej pomiędzy trzydziestym a pięćdziesiątym równoleżnikiem. Obszary te przypominały trochę terrańską sawannę w porze suchej. Stąd wzięła się potoczna nazwa planety, której dzisiaj używali wszyscy. Ponieważ oś Sawanny ustawiona była niemal prostopadle do płaszczyzny orbity, na planecie nie występowały pory roku. Spece od egzoplanet zdecydowali, że najlepiej do kolonizacji nadaje się obszar na południowej półkuli w delcie sporej, jak na lokalne warunki, rzeki. Bliskość dużego jeziora sprawiała, że klimat był tu łagodniejszy niż na większości obszarów na tej szerokości geograficznej. Powiększanie terenów przeznaczonych pod uprawy miało być możliwe dzięki odsalaniu wód jeziornych oraz odkrytym tu dużym zasobom głębinowych wód reliktowych.

Aha, i jeszcze jedno — Sawanna nie była bezludna.


Cormac — pierwszy oficer, muskularny facet o czarnej bujnej brodzie, która nadawała mu wygląd wikinga — patrolował teren lekkim wiatrakowcem. Przeleciał nisko nad trawiastą równiną, płosząc niewielkie stadko rogatych zmierzających do wodopoju. Zwierzęta wyglądały jak krzyżówka krowy z kozą. Medb nie podobały się ani krowoza, ani kozowa i nazywała je po prostu rogatymi. I ta nazwa się przyjęła. Miejscowi przyrządzali napój ze sfermentowanego mleka rogatych i jakichś wyciągów roślinnych. Nie jedli ich mięsa. Prawdopodobnie w ogóle nie jedli mięsa. Prawdopodobnie, bo niewiele wiedziano o mieszkańcach Sawanny. Terranie, kiedy zjawili się na planecie, próbowali nawiązać z nimi kontakt. Jednak bezskutecznie. Tubylcy unikali przybyszy, a ci, widząc ich reakcje, nie starali się za wszelką cenę inicjować międzyplanetarnych stosunków. Stwierdziwszy, że miejscowi nie wykazują wrogich reakcji, postawili na, mniej lub bardziej, dyskretną obserwację. Perspektywa poznania obcej cywilizacji była fascynująca, ale można było to odłożyć na później. Na wszystko przyjdzie czas — pomyślał Cormac. — Teraz mamy na głowie ważniejsze sprawy. W stronę Sawanny zmierzała już flotylla statków z dziesiątkami tysięcy zahibernowanych kolonizatorów. Cormac przypomniał sobie te dni, kiedy odkrycie zelektryzowało Terrę. Niezwykła wiadomość, a właściwie dwie wiadomości. Ta dobra: Po latach bezowocnych poszukiwań odkryliśmy planetę idealnie nadającą się do zasiedlenia! To nasza szansa. I ta mniej dobra: Planeta jest zamieszkana. Decyzja zapadła szybko. Nie było czasu do długiego namysłu. Ludzie mogli już przekonać się, że planet typu terrańskiego można ze świecą szukać w kosmosie. A przynajmniej w tej dostępnej im części. Nie ma innego wyjścia — autochtoni muszą podzielić się swoją ziemią z nami. Ich jest niewielu, pomieścimy się. Prawdopodobnie w globalnej debacie argumenty formułowano w bardziej dyplomatyczny sposób, ale w pamięci Cormaca brzmiały one właśnie tak.

Mieszkańcy Sawanny prowadzili półkoczowniczy tryb życia. W zielonych dolinach rzek można było natrafić na ich osady, złożone z płóciennych namiotów, wokół których pasły się niewielkie stada. Na pierwszy rzut oka nie różnili się od ludzi. Wysocy i szczupli o miedzianym odcieniu skóry. Ubiór, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, stanowiły zazwyczaj dwa duże, sięgające ziemi prostokąty płótna związane na biodrach. Wokół osad uprawiali niewielkie poletka, ale w pewnym momencie, bez wyraźnej przyczyny, potrafili zwinąć namioty i przenieść się ze stadami w inne miejsce. Fergus wysyłał drony nad obszary zamieszkane przez autochtonów, aby filmowały ich codzienne życie, ale póki co nie mieli ani czasu, ani specjalistów potrzebnych do analizy tych zapisów. Przybędą naukowcy — pomyślał Cormac — będą mieli się nad czym głowić. Zatoczył łuk wiatrakowcem i zawrócił w kierunku bazy.


Zawsze sprzyjało jej szczęście. Później miało okazać się, że tylko do czasu. Miała bystry, przenikliwy umysł, uczyła się łatwo. Dlatego udało jej się dostać do wymarzonej Akademii, pomimo olbrzymiej konkurencji. Tam poznała Roberta. Wszyscy powtarzali im, jak bardzo do siebie pasują. Ona — zjawiskowa, przyciągająca wzrok wszystkich, z burzą rudych włosów, on — blondyn o urodzie modela. Byli nierozłączni, wkrótce zamieszkali razem. Medb często wieczorami siadała na balkonie i patrząc w gwiazdy, myślała o ich wspólnej przyszłości. Jej poczucie szczęścia mącił nieco fakt, że z czasem Robert okazał się być bardzo zazdrosny. Próbował kontrolować jej każdy krok. Tak bardzo mnie kocha — tłumaczyła sobie z uśmiechem.

Podczas selekcji na drugi etap szkolenia awansowała do Dalekiego Zasięgu — elity wśród przyszłych pilotów. Roberta skierowano do Bliskiego i Średniego Zasięgu. Wspólnie z koleżankami i kolegami za Akademii świętowali sukces w ulubionym miejscu kadetów — w Syrenach z Tytana. Roberta nie było z nią.

— Przed chwilą dzwoniła moja siostra. Muszę się z nią pilnie spotkać — powiedział, ale miał przy tym niewyraźną minę. — Jutro ci wszystko opowiem. Muszę lecieć. — Cmoknął ją w policzek i wsiadł do auta. A Medb świętowała jak na Daleki Zasięg przystało. Robert dzwonił kilka razy, nie odbierała. Później wyłączyła telefon. Nie pamiętała jak wróciła do ich wspólnego mieszkania. Błyskawicznie powróciła do świadomości w momencie, kiedy ją uderzył. Przepraszał, tłumaczył się, że go poniosło, próbował ją objąć. Odtrąciła jego ręce i w chwilę później pakowała swoje rzeczy.

W momencie rozpoczęcia szkolenia zgłosiła akces do projektu PromiseLand. To miała być podróż w jedną stronę, a Medb nic już tu nie trzymało. Jej plany na przyszłość właśnie stały się nieaktualne.


Fergus oderwał wzrok od wyświetlanych nad jego stanowiskiem planów, kiedy drzwi do unikontenera otworzyły się szeroko i do zacienionego chłodnego wnętrza wpadł snop słonecznego światła i fala ciepłego powietrza.

— Cześć pracy! — zawołał Cormac. — Jak idzie?

— Powoli. Zamknij drzwi.

Fergus, szef pionu technicznego, pracował nad stworzeniem osiedla dla kolonistów.

— Spójrz. Tu będzie część mieszkalna, tu kompleks sportowo-rekreacyjny. Park technologiczno-naukowy rozbudujemy tutaj, w miejscu, gdzie znajduje się nasza baza.

— Tak, tak, widziałem plany. Ale coś zaproponuję. Walnij tu, w samym centrum, okazały ratusz dla burmistrz Medb, a naprzeciwko, po drugiej stronie Main Street, biuro szeryfa dla mnie. This is a new frontier…

Fergus skrzywił się, co miało prawdopodobnie oznaczać uśmiech.

— Coś nowego? — Zmienił temat Cormac, wskazując na ułożone w stelażu w rogu pomieszczenia drony.

— Popatrz. — Fergus otworzył nowy ekran wirtualnego monitora. Cormac zobaczył jedną z osad tubylców filmowaną z wysokości kilkudziesięciu metrów. Fergus dał zbliżenie.

— Zwróć uwagę na to. — Pokazał ciemne plamy na dachach namiotów.

— Aha, co to?

— Solary. Robią je z tych świecących słonorośli. Nocą mają źródło światła. — Odtworzył kolejny film. Kilkanaście pojazdów przypominających bojery na dużych kołach wyposażone w łacińskie ożaglowanie mknęło przez rozległą równinę.

— Tak, to już widziałem. — Pokiwał głową Cormac. — Sailmobile.

Fergus wrócił do filmu z osady. Dał zoom na jedną z kobiet.

— Widzisz?

— Tak, większość z nich ma te tatuaże.

— Przyjrzyj się. — Zwiększył zoom.

— Aaa, to niezłe…

Prawe ramię, bark i pierś kobiety pokrywał zawiły wzór z kolorowych, wężowo splatających się linii. Kiedy Cormac przyjrzał mu się dokładniej, zauważył, że linie poruszają się, falują, przeplatają.

— Jak to zrobili? — spytał.

— Nie wiem. Wydaje mi się, że używają do tatuowania jakiegoś algopodobnego gatunku, ale mam za mało danych z obserwacji.

— Hmm, mistrzowie biotechnologii. No dobra, eksperci z Terry będą mieli co badać. Muszę lecieć. A ty pamiętaj o biurze dla szeryfa. — Błysnął białymi zębami i ruszył do wyjścia.

— Aye, aye, sir! — rzucił Fergus w stronę niedomkniętych drzwi.


Medb skierowała wiatrakowiec na północ. Zostawiła za sobą skrzącą się odblaskami taflę jeziora. Z dnia na dzień oswajała się z myślą, że Sawanna to jej nowy dom. Zaprzyjaźniała się z planetą. Zwiększyła wysokość. Wypatrywała na trawiastej, lekko pofalowanej równinie dobrego miejsca do rozpoczęcia badań geologicznych. Na zdjęciach satelitarnych na tym obszarze widać było wyraźne pagórki. Geolodzy sądzili, że mogą skrywać lakolity, i że warto powiercić w ich obrębie w poszukiwaniu rud metali. Zatoczyła łuk. Przez moment oślepiło ją słońce, zanim gogle dostosowały filtr do nagłego skoku natężenia światła. Wtedy silnik zakasłał, raz, drugi… i zamilkł. Łopaty wirnika obracały się jeszcze przez chwilę i zamarły w bezruchu. Przez chwilę nic się nie działo. Trwała zawieszona między niebem a ziemią, słyszała cichy szmer wiatru. A potem wiatrakowiec runął w dół jak kamień.


— Medb zniknęła. — Fergus był wyraźnie zaniepokojony.

— Co takiego? — Cormac oderwał wzrok od jakiegoś złożonego schematu, który wolno obracał się nad projektorem 3D.

— Esus ma dyżur. Zameldował, że kapitan dwie godziny temu wyleciała na północ. — Spojrzał na zegarek. — Jakiś kwadrans temu zanikł sygnał jej lokalizatora. Radio też głuche.

— Spokojnie. Może to awaria jej sprzętu. Nie panikujmy, działamy według procedury. — Cormac podszedł do konsoli. — Alert pomarańczowy — powiedział do mikrofonu. — Zaginął człowiek. Dowódcy sekcji, zbiórka u mnie, natychmiast!

Sprawdzono, w którym miejscu urwał się sygnał z lokalizatora Medb. Wysłana ekipa nie znalazła tam nic. Systematycznie rozszerzano obszar poszukiwań, począwszy od tego punktu. Wszystkie wiatrakowce i drony były w powietrzu. W bazie pozostał tylko niezbędny personel. Pozostali wyruszyli w teren. Mijały godziny. Zapadał zmierzch. Postanowili przerwać poszukiwania. W akcji pozostały jedynie drony, wyposażone w kamery na podczerwień. Czas płynął, a noc stawała się coraz ciemniejsza.


Wiatr rozwiewał jej włosy, czuła na twarzy ciepło słonecznych promieni. Powoli otworzyła oczy. Światło oślepiło ją, nie miała gogli. Jeszcze raz, powoli — pomyślała. Błękitne niebo, kilka cumulusów, słońce. Coś zatrzepotało jej nad głową i cień zasłonił słońce. Leżała na wznak i czuła ruch, jakby lekko płynęła nad ziemią. O, Boże, jak boli! — Dopiero teraz palący ból dotarł do jej świadomości. Zamknęła oczy.

Kiedy znów się ocknęła, wokół panowała ciemność. Leżała na miękkim posłaniu. Kiedy próbowała wstać, ból przeszył lewy bok. Delikatne obmacała bolące miejsce. Klatkę piersiową miała dość ściśle owiniętą bandażami, czy pasami płótna. Lekko nacisnęła, syknęła z bólu. Złamane żebro — pomyślała — albo dwa. Co się… I wtedy w nagłym błysku olśnienia wróciło ostatnie wspomnienie. Awaria wiatrakowca. Nie pamiętała upadku, może to i lepiej. Piekące kolce bólu czuła w lewej nodze, ale nie miała sił, do niej sięgnąć. Opadła na posłanie. Chciała zawołać, chciała by ktoś ją usłyszał, ale zabrakło jej sił i znów zapadła w ciemność.

Pochylała się nad nią twarz o ładnych regularnych rysach i lekko miedzianym odcieniu skóry. Kiedy Medb spróbowała unieść się, kobieta położyła jej rękę na ramieniu, powstrzymując ją. Nie zważając na to Medb usiadła ze zduszonym jękiem i powoli rozejrzała się wokół. Znajdowała się w namiocie tubylców. Słońce przeświecało przez płócienne ściany, poruszane lekkim powiewem. Kobieta podała jej naczynie wyglądające jak tykwa. Medb zbliżyła je do ust i łapczywie piła chłodną wodę. Kobieta powiedziała coś, jej usta poruszały się, ale twarz pozostała nieruchoma niczym maska. Medb nie była w stanie wyczytać z niej żadnych emocji: zainteresowania, troski, czy obawy. Uważnie przyjrzała się autochtonce. Naszyjnik z kawałków drewna, kości i piór zakrywał drobne piersi. Czarne lśniące włosy, wygolone po bokach głowy, splecione miała w warkocz. Wyglądała młodo, ale Medb wiedziała, że wszyscy mieszkańcy Sawanny wyglądają podobnie. Nie widywali dotychczas osób wyraźnie naznaczonych piętnem starości. Być może ciała tubylców ulegały z czasem przemianom niezauważalnym dla Terran. A może w osadach położonych blisko bazy mieszkali tylko młodsi? Nie wiedziała. Nie wiedzieli prawie nic o gospodarzach tej planety. Teraz uświadomiła sobie, że w grupach tubylców, które widzieli do tej pory, było również bardzo niewiele dzieci. To wyraźnie kłóciło się z wizją społeczeństw pierwotnych wyniesioną z Terry.

Medb obejrzała swoją lewą nogę. Łubki, wygląda na to, że założone fachowo. Cholera — pomyślała — pewnie złamana.

— Gdzie wiatrakowiec, radio? Muszę skontaktować się ze swoimi ludźmi. — Wiedziała, że to beznadziejne, że kobieta jej nie zrozumie. Nie wiedziała gdzie jest, ile czasu minęło od wypadku… Opadła na posłanie. Czarne oczy patrzyły na nią z nieodgadnionym wyrazem.


— Jakieś nowe wieści? — spytała z zatroskaną miną blondynka z sekcji agro. Nie mógł przypomnieć sobie jej imienia.

— Niestety. — Jak kamień w wodę — chciał dodać, ale w porę ugryzł się w język. Fergus pomyślał, że jeżeli Medb z jakiejś przyczyny znalazła się nad jeziorem i wiatrakowiec spadł do wody, to mogą nigdy nie znaleźć najmniejszego śladu. Nie mieli sprzętu do nurkowania czy poszukiwań podwodnych. Upomniał się w myślach, ale niestety taką miał naturę, zawsze rozważał najczarniejsze scenariusze. Korzystając z tego, że słońce stoi jeszcze nisko nad horyzontem, siedział na zewnątrz, przed kontenerem. Projektor postawił na niskim stoliku obok kubka z herbatą. Słońce wzeszło, stoi jeszcze nisko, niedługo zacznie mocno palić swoimi promieniami — pomyślał, że niezależnie od tego jaką nazwą, czy numerem obdarzymy lokalną gwiazdę, to i tak patrząc na nią z perspektywy planety, nazywamy ją słońcem. Wrócił myślami do Medb. Poznał ją w Akademii. Uśmiechnął się na to wspomnienie. Była zwariowaną fanką teorii głoszących, że od najdawniejszych czasów naszą planetę odwiedzali obcy. Nie traktowała ich serio, były dla niej swoistą formą rozrywki. Wielbiciele fantasy też nie wierzą w magię i jednorożce — mówiła, pytana o to. Przynajmniej nie wszyscy — dodawała. Miałą olbrzymią kolekcję książek i filmów na ten temat. Potrafiła godzinami opowiadać o tym, w jaki to niby sposób kosmici wpływali na rozwój ludzkiej cywilizacji. A co my robimy tutaj? — pomyślał. Mieszkańcy Sawanny raczej nie widzą w nas bogów przybyłych z gwiazd. Chyba nie. Unikają nas, odsuwają się, może traktują nas jak zarazę, czy inny dopust boży. A my? Będziemy, oszukując się, że wszystko jest w porządku, stopniowo spychać ich w coraz mniej nadające się do życia części planety. Z kolejnymi przybywającymi falami kolonistów będziemy poszerzać obszary upraw. Jesteśmy rasą ekspansywną. Niestety, uświadomił sobie ze smutkiem, prawdopodobnie nasze przybycie spowodowało to, że tubylcy pozostaną na etapie półkoczowniczego trybu życia. Być może już niedługo zamkniemy ich w rezerwatach. A jak mogłaby rozwinąć się ich cywilizacja, gdybyśmy nie zakłócili tego procesu swoim pojawieniem się? Może zbudowaliby ją w harmonii z naturą…

— Znajdziemy ją, na pewno. — Dziewczyna przerwała jego rozmyślania.

— Na sto procent — potwierdził.

Zagapił się na nią, gdy odchodziła. Zielone ogrodniczki z krótkimi nogawkami, szczupłe opalone nogi. Riannon — przypomniał sobie.


Czuła się, jakby wynurzała się z gęstej mgły. Powoli, z trudem uniosła powieki. Nie mogła uzmysłowić sobie, gdzie jest. Wokół panował półmrok. Powoli, bardzo powoli zaczęła rozpoznawać kształty. Wracała pamięć. Namiot tubylców… Przez częściowo odsłonięte wejście do namiotu widziała ognisko na środku placu, wokół którego rozłożona była osada. I niebo. Niezwykłe, usiane milionami gwiazd, takie, które można zobaczyć tylko w tej części galaktyki. Wokół ogniska stała grupka mężczyzn. Słyszała cichy szmer rozmowy, który stopniowo narastał. Otworzyła szerzej oczy, starając się dojrzeć ich twarze. Były zupełnie nieruchome. Ona w każdym razie nie mogła dostrzec w nich żadnych emocji. Za to rozmowa stawała się wyraźnie coraz głośniejsza. Jeden z tubylców coraz żywiej gestykulował. Pozostali próbowali go przekrzyczeć. Przez ścianę namiotu przesunął się cień i ktoś opuścił do tej pory częściowo uniesioną zasłonę, odcinając jej widok na zewnątrz i pogrążając wnętrze w półmroku.

Ocknęła się kiedy poczuła, że jej posłanie unosi się. Kilku mężczyzn niosło ją w kierunku ogniska. Obserwowała i słyszała wszystko, co działo się wokół niej, ale czuła się całkowicie bezwładna. Nie znajdowała w sobie dość siły, by chociażby poruszyć ciężką jak z ołowiu ręką. Pomyślała, że jakiś odurzający środek mógł być w wodzie. Tubylcy okrążyli ognisko i ponieśli ją w stronę dużego płaskiego głazu, na którym ułożyli ją z zadziwiającą delikatnością. Olbrzymim wysiłkiem lekko pochyliła głowę i zobaczyła milczących ludzi zgromadzonych wokół ogniska i głazu. Wszyscy, cała wioska — pomyślała. Stali w całkowitej ciszy. Słyszała trzask ogniska, widziała iskry unoszące się ku niebu. Czuła ciepło nagromadzone w ciągu dnia i oddawane teraz przez głaz, na którym leżała. Iskry pędziły ku górze i znikały w rozgwieżdżonym, jak na obrazach tego szalonego impresjonisty, niebie. Poczuła zawroty głowy, ciężkie powieki opadły.


Natrętny dźwięk wwiercał się w umysł pogrążony w odmętach snu. Cromac z trudem otwierał oczy. Czerwony alert?! Spróbował zogniskować wzrok na wyświetlaczu zegara. Położył się dwie godziny temu. Nie, nie położył, padł po osiemnastu godzinach na nogach… Czerwony alert. Wybiegł przed unikontener, wciągając czarny T-shirt. Dwa wiatrakowce były już w powietrzu. Tuż przed nim przemknął pełnym pędem łazik, wyrzucając spod kół pióropusze żwiru. Cromac rzucił się w kierunku ostatniego stojącego na lądowisku wiatrakowca, wyprzedając, wyraźnie zmierzającego w tym samym kierunku, wysokiego blondyna.

— Esus — rzucił — zostajesz!

— Ale… — Tamten próbował zaprotestować.

— To rozkaz! — uciął Cromac.

Podniósł wiatrakowiec w tak dużym przechyle, że czerwonym światłem zamigotały wszystkie kontrolki bezpieczeństwa. Zignorował je. Włożył gogle i uruchomił kanał łączności.

— Co się dzieje? — Cisza. — Co jest, do cholery?!

Po dłuższej chwili w słuchawkach odezwał się głos.

— Jeden z dronów coś znalazł.

— Co??

— Musimy to sprawdzić. Kurs 117. Bez odbioru.

— Szlag… — Cromac zdusił przekleństwo.

Lądował z równą gracją, jak startował. Amortyzatory zaprotestowały jęknięciem. Wyskoczył z wiatrakowca i pognał w kierunku grupki osób. Roztrącał milczących, niereagujących na jego poszturchiwania ludzi. Nagle zatrzymał się, jakby trafił na niewidoczną szklaną ścianę. Stał zupełnie nieruchomy, jak wszyscy wokół. Ciepły wiatr zwiewał włosy z jego pokrytego potem czoła. Leżała ze spokojną, jakby uśpioną twarzą, w aureoli rudych włosów. Leżała na płaskim jak ołtarz głazie, zimna jak głaz, w kałuży zakrzepłej krwi.

Słońce wspinało się coraz wyżej na błękitnym bezchmurnym niebie, ogrzewając niestrudzenie trawiastą równinę, dolinę niewielkiej rzeki, ślady po opuszczonym obozowisku i grupkę skupionych wokół wielkiego głazu obcych istot.

2024

Ślepe wiry

1

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 18.09