Wstęp do II tomu.
Oddaję do rąk czytelników II tom powieści Król Myśli. Rozpocząłem go pisać 4 listopada 2019 roku, czyli na miesiąc przed premierą tomu pierwszego, która to premiera miała miejsce trzeciego grudnia 2019 roku w Kaplicy Świętego Ducha w Pyrzycach przy ulicy Zabytkowej. Drugi tom powieści to kontynuacja przygód bohaterów tomu pierwszego, którzy pod nieobecność demiurga zmuszeni są bronić swoją Planetę przed obcymi bóstwami i cywilizacjami. Ludzie wyposażeni w magię i wyjątkowe, jednostkowe zdolności zmuszeni są stawić czoła zakusom obcych bogów. Stwórca opuszczając Planetę nie pozostawił ich jednakże samych sobie. Obok ludzi w książce pojawiają się zapożyczeni z wierzeń słowiańskich boginowie i boginki, których osobowości zaadaptowałem do celów powieści, znacznie odmieniając cechy, przypisywane im przez prasłowian. Świat duchowy, jak go nazywam, uzupełniają wymyślone przeze mnie grendule i andały — astrale, które wykorzystywane były w procesie stwórczym. Na kartach powieści pojawiają się także znane z różnych mitologii i wierzeń smoki, lewiatany i gryfy. Oprócz nich świat zwierzęcy planety, na której dzieje się akcja tej dwutomowej powieści, wzbogacają ponadto mamutumy i polujące na drapieżniki sczygły, których bardzo ogólny opis znajduje się w pierwszym tomie. Miejscem akcji powieści jest wymyślona planeta, nieposiadająca swojej nazwy własnej, którą dla potrzeb książki nazywam właśnie Planetą, pisząc ją z dużej litery. Akcja powieści dzieje się także w szeroko rozumianym kosmosie, który otoczony jest w książce “pustką”, za którą to pustką znajduje się jeszcze coś, o czym w tym momencie napisać nie mogę, bo zdradziłbym zbyt wiele. Planeta, a wraz z nią ludzkość mają swoją historię, z którą czytelnik zapoznaje się bardzo pobieżnie. Geografia Planety znana jest czytelnikom pierwszego tomu powieści z map autorstwa Pani Grażyny Jeznach z Kurzętnika. Jeśli już mowa o geografii, to warto w tym miejscu wspomnieć, że kilka wątków powieści dzieje się w twierdzy Pirissa. Pirissa, to średniowieczna nazwa miasta Pyrzyce leżącego w Polsce, w województwie zachodniopomorskim. Pomysł przeniesienia akcji powieści do Pyrzyc jest pomysłem Pani Marzeny Podzińskiej — Burmistrz Miasta Pyrzyce. Za ten pomysł Pani Burmistrz bardzo dziękuję. Przenosząc akcję powieści do Pirissy postarałem się w miarę dokładnie, na podstawie ogólnodostępnych informacji opisać obwarowania obronne tej średniowiecznej twierdzy. Rysunki bram i baszt, a także Kaplicy Świętego Ducha dla potrzeb powieści wykonała Pani Grażyna Jeznach. Za te cudowne rysunki Pani Grażynie bardzo dziękuję. Oprócz istniejących po dziś dzień obwarowań obronnych Pirissy, w powieści znalazły się także faktycznie istniejące w pobliżu Pyrzyc miejsca, takie jak jezioro Miedwie, Jezioro i rzeka Płoń, Jezioro Chłop, Jezioro i miejscowość Rokity, wały morenowe leżące obok Starego Przylepu, rzeka Czarna Struga (Sicina, Kanał Młyński). Nie pominąłem w swojej powieści jednego z wielu leżących nieopodal Pyrzyc megalitycznych kurhanów, który jako jeden z niewielu zapewne Pyrzyczan miałem okazję zobaczyć na własne oczy, a który wywarł na mnie ogromne wrażenie.
Przenosząc akcję powieści fantasy do rzeczywistego miasta długo zastanawiałem się nad tym, czy umieścić w swojej książce prawdziwych mieszkańców Pyrzyc. Kiedy zapadła decyzja na tak, musiałem się zastanowić nad wyborem osób. Nie było to łatwe. W historii miasta Pyrzyce zapisało się pozytywnie wielu jego mieszkańców. Wybór był bardzo trudny. Niektóre osoby ostatecznie pojawiające się na kartach powieści niestety już nie żyją. Dlatego nie mogłem zapytać ich o zgodę. Tymi osobami są: Pani Kazimiera Nowakowska — pyrzycka Królowa Kwiatów oraz Pan Artur Marcinkiewicz, nasz niezapomniany muzyk. W powieści pojawiają się też inne osoby żyjące rzeczywiście. Taką osobą jest mieszkający w USA Pan Arkadiusz Wolosko, który użyczył swojego imienia i nazwiska jednemu z bohaterów książki, wygrywając konkurs, organizowany w związku z wydaniem pierwszego tomu powieści. W książce znalazła się także Pani Beata Statkiewicz, korektorka tekstu, ukryta w postaci jednej z dalszoplanowych bohaterek. Jeśli któryś z moich znajomych wśród bohaterów powieści znajdzie osobę, która jest do niego podobna, to nie jest to błędnym skojarzeniem. Jestem ciekawy, który z moich znajomych rozpozna siebie?
Po tych słowach wstępu czytelnik ma prawo podejrzewać, że trzyma w rękach nie tylko bajkę. Jako autor nie przeczę temu podejrzeniu. Tak dwutomowa powieść Król Myśli, to nie tylko powieść fantasy, to także książka pokazująca moje spojrzenie na świat.
W tym miejscu muszę także z całego serca podziękować mojemu sponsorowi, który z własnej woli pozostaje anonimowy, a dzięki któremu mogłem pokryć koszty wydania tej powieści.
Bardzo dziękuję też za owocną współpracę Pyrzyckiej Bibliotece Publicznej pod dyrekcją Pani Magdaleny Brzozowskiej Wróblewskiej, oraz Pyrzyckiemu Domowi Kultury pod dyrekcją Pana Rafała Roguszki.
Marek Malman
Rozdział 1
Świadomość wracała do niego powoli, stopniowo, skokami. Odzyskiwał ją na jedną małą chwilkę trwającą nie dłużej niż mgnienie powiek, by stracić ją ponownie na bliżej nieokreślony czas. Przytomniał wielokrotnie i wielokrotnie zanurzał się w otchłań niebytu. Nie potrafił nad tym zapanować. Jedyne co do niego docierało to fakt, iż w trakcie tych krótkich powrotów świadomości, odczuwał coraz bardziej wzmagającą się potrzebę oprzytomnienia. Uczepił się tej potrzeby i za każdym razem, kiedy wracała mu świadomość, próbował ją coraz bardziej wydłużać. Za którymś razem to się udało i wtedy poczuł ból. Ksin Puk w swoim życiu ból odczuwał wiele razy, zarówno ten fizyczny, jak i psychiczny, spowodowany odrzuceniem go przez ludzi z jego otoczenia. Do bólu przyzwyczaił się, ale go nie lubił. Ból to dyskomfort, który przeszkadza w życiu. Tym razem ból oznaczał powrót do życia. Ksin chwycił się tego bólu jak tonący brzytwy, wczuwał się w niego, pozwalał mu, aby panował nad jego ciałem. Dzięki temu, że czuł ból, mógł wydłużać coraz bardziej czas pozostawania w świadomości. Zaczął celebrować chwile odczuwania bólu i szukać na swoim ciele miejsca jego pochodzenia. W końcu udało mu się je zlokalizować. Bolały go nadgarstki, ciasno związane silnym rzemieniem. Takim samym rzemieniem związane były jego nogi w kostkach, o czym przekonywał się w chwilach coraz dłuższej świadomości. Wraz z powrotem świadomości zaczęły wracać wspomnienia. Pierwszym z nich był ból, bo cóż by innego, jaki wiele lat temu zadał mu książę Dahul Kambeldon. Ksin nie widział na własne oczy, jaką karę wymierzył księciu za pobicie małego, nic nieznaczącego chłopca brat księcia Arion. Dowiedział się o tym wiele lat później od nauczyciela fechtunku. Ksin nie znał pobudek, jakimi kierował się Król Wojny, wymierzając swemu bratu tak srogą karę. Dopiero szczera rozmowa z Arionem rzuciła światło na sprawę.
— W mojej obecności żaden niewinny nie zostanie niesprawiedliwie ukarany — odpowiedział król, którego władzy ludzie byli nieświadomi. Od tej chwili Arionowi Kambeldonowi przybył kolejny poddany, nie pierwszy, ale z tego niewiele osób zdawało sobie sprawę.
Rozmyślając Ksin uświadomił sobie, że ból, którego się uczepił jako kierunkowskazu do świadomości, był nie do zniesienia. Nie to było najgorsze! Bardziej martwiło go to, że otwierając oczy widział ciemność. Nieprzeniknioną, niosącą niepokój ciemność, która przeraziła go tak mocno, że aż zakłuło go w mostku. Nie przejął się tym ukłuciem, bardziej zmartwiło go to, co go otaczało. Ponieważ nic nie mógł z tym zrobić, postanowił uwolnić się z więzów. Szczęściem ten, który go krępował pozostawił mu ręce z przodu. Dla więźnia taki sposób skrępowania rąk był prawdę mówiąc, obraźliwy. Świadczył o tym, że więzień uznawany jest za osobę niegroźną, bądź też co gorsze, mało ważną. Ksin nie przejął się tym faktem. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla nieśmiertelnych cenny był nie on, lecz król Arion Kambeldon. Spokojnie chwycił rzemień w swoje zęby i zaczął go powoli gryźć. Jak się okazało przecięcie starej wysuszonej skóry nie było wcale łatwe. Ksin nie rezygnował, powoli rozmiękczał rzemień swoją śliną i gryzł. Przez cały czas zastanawiał się co stało się z królem. Ostatni raz widział go wtedy, gdy nieśmiertelni kazali mu go nakarmić. Król wyglądał marnie, był blady i osłabiony. Mimo fatalnej sytuacji, w jakiej się znajdował monarcha, z jego oczu dało się wyczytać, że nie jest pozbawiony nadziei. Zaraz po tym, jak Ksin nakarmił związanego króla, nieśmiertelni chwycili go, postawili przed nim jedzenie, a kiedy skończył jeść, związali go. Wtedy zemdlał, a może nie zemdlał tylko zasnął? Jeśli tak, to do jedzenia albo do napoju dodany był jakiś silny środek usypiający. Żując rzemień, rozmyślał o tym wszystkim, co go ostatnio spotkało. W końcu trawiona śliną i miażdżona zębami stara skóra pękła. Rozprostował dłonie i poczuł jak krew pulsując zaczęła wpływać do jego palców. Było to bolesne, ale jednocześnie radosne doświadczenie. Kiedy ból w rękach minął, zaczął je masować, pocierając dłoń o dłoń, aby przywrócić im dawną sprawność. Niedokrwione dłonie długo jeszcze go bolały. Pogodził się z tym i zaczął dotykać podłogi wokół siebie w nadziei, że znajdzie coś, czym łatwo przetnie rzemień krępujący mu nogi. Niczego takiego nie było. Przesunął się po podłodze, szukając dalej. Zbadał całe pomieszczenie od ściany do ściany, nie było ono wielkie. Na podłodze nie stał żaden mebel. W jednym z rogów udało mu się namacać schody. Ucieszył się. Pomyślał, że ogarniająca go ciemność może być spowodowana tym, że znajdował się w piwnicy. Schody wykonane były z cegieł, co rozpoznał dotykiem. Położył się obok nich i zaczął trzeć rzemieniem krępującym jego nogi o kant jednego ze schodków. Prostował i zginał swoje obolałe nogi tak długo, aż w końcu krępujący je rzemień pękł, po czym padł na posadzkę piwnicy wykończony. Leżał długo w bezruchu odzyskując normalny oddech, zanim zebrał w sobie wystarczająco dużo siły, by się podnieść. Krew pulsowała mu w skroniach, słyszał w uszach swoje tętnice, które pulsując w rytm uderzeń serca pompowały krew do jego komórek. Powoli zaczął wchodzić po schodach. Spodziewał się, że piwnica nie leży bardzo głęboko i nie mylił się. Już po kilkunastu schodach poczuł nad sobą sufit. Zbadał go dokładnie, obmacując rękami. To, co było nad nim z pewnością zrobione zostało z surowych desek. Nietrudno było się domyślić, że dotyka drewnianej pokrywy włazu. Pchnął ją do góry. Ku jego zdziwieniu ustąpiła bez większego oporu. Zupełnie nieoczekiwanie w jego oczy przyzwyczajone do ciemności, uderzyło światło słonecznego dnia. Ksin poczuł ból w oczach, zakręciło mu się w głowie, stracił równowagę i runął po ceglanych schodach w dół ciemnej piwnicy. Miał dużo szczęścia spadając, nie uderzył głową ani o ścianę, ani o schody. Radość z tego, że nie stracił wzroku, była tak wielka, że nie miało dla niego znaczenia to, jak bardzo się poturbował przy upadku. Drugą próbę otwarcia pokrywy wykonał już z zamkniętymi oczami. Wyszedł z piwnicy, usiadł na podłodze i powoli zaczął otwierać powieki. Minęło trochę czasu zanim jego wzrok przyzwyczaił się do światła. Rozejrzał się wokół. Izba w której się znalazł była kuchnią. W kącie stał wymurowany z cegieł piec kuchenny, którego górny otwór pokrywała żelazna płyta z okrągłymi żeliwnymi fajerkami. Na ten widok zaburczało mu w brzuchu, a żołądek skurczył się boleśnie. Na piecu nie stało żadne naczynie, obok pieca nie było niczego do jedzenia, stół kuchenny był pusty.
Dziwna ta kuchnia — powiedział sam do siebie, rozglądając się wokoło. W pomieszczeniu było dwoje drzwi, jedno z nich zapewne prowadziło do pokoju, drugie do sieni. Otwierając drzwi, które znajdowały się przy zewnętrznej ścianie kuchni zorientował się, że coś jest nie tak. Początkowo nie potrafił określić tego czegoś, co wzbudzało w nim niepokój. Za drzwiami rzeczywiście była sień, z drzwiami prowadzącymi na zewnątrz, a także z tymi drugimi drzwiami, za którymi jak się spodziewał była spiżarnia. Otworzył drzwi i ku swojemu zadowoleniu, z uśmiechem na ustach przyznał, że miał rację. Znalazł się w dość dużym pomieszczeniu, przy którego ścianach ustawiono regały, na których znajdowały się gliniane dzbany, słoje i naczynia, na podłodze stały dwie dębowe beczki. W pomieszczeniu czuć było zapach kiszonej kapusty. Ksin podniósł wieko beczki i nie widząc powodu, aby miał kogokolwiek pytać o zgodę, skosztował kiszonki, składającej się z drobno posiekanej kapusty i marchewki. Szybko zrozumiał swój błąd. Pusty żołądek potraktowany kwaśną strawą zaburczał głośno i zaszczypał. Ksin nic sobie z tego nie robiąc, zajrzał do dzbanów i słojów. Spiżarnię opuścił dopiero wtedy, gdy zaspokoił swój głód. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się i zrozumiał, co wcześniej wzbudzało w nim niepokój. Tym czymś była cisza, niezakłócona ludzkimi głosami ani żadnymi dźwiękami świadczącymi o czyjejś obecności. Wioska nieśmiertelnych była pusta. Nie było w niej nawet zwierząt hodowlanych czy domowych, choć ich świeże jeszcze ślady były widoczne w piaszczystym gruncie na którym znajdowała się wioska. Analizując ślady racic i kopyt można było przypuścić twierdzenie, że bydło i konie zostały wyprowadzone z zagród i wypuszczone do puszczy. Podobnie postąpiono z owcami i kozami. Ksin nie znalazł w piasku śladów trzody, nie było też żadnego budynku, który nazwać by można chlewnią. Najwyraźniej nieśmiertelni nie hodowali świń. Byli natomiast zapalonymi ogrodnikami. Przy każdym domu znajdował się zadbany ogródek warzywny, w którym oprócz warzyw rosły krzewy i drzewa owocowe. Wioska wyglądała na efektywnie zaprojektowaną, a myśl jaka przyświecała jej projektantowi, godziła ze sobą zarówno potrzebę estetyki, funkcjonalności, jak i dobrego zorganizowania. Pośrodku wioski znajdowała się mała altanka, pozornie niepasująca do otaczających ją gospodarstw. Zbudowana była z inkrustowanego w roślinne motywy drewna. Ksin obejrzał ją dokładnie, po czym przekroczył jej próg. To, czego w tej chwili doświadczył, nie mieściło mu się w głowie. Wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić czy wzrok nie wprowadził go w błąd. Altanka z zewnątrz była altanką, niczym innym. Zdziwiony wszedł jeszcze raz do środka i znalazł się w pięknej i tajemniczej zarazem bibliotece. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Książnica zbudowana na planie prostokąta miała szklany, kopulasty sufit, pod którym podwieszone były, tworząc dość osobliwy plafon małe, wielkości paznokcia lusterka rozpraszające światło. Jeśli przyjrzeć się uważniej można było zauważyć, że światło z lusterek wędrowało do równie małych pryzmacików, rozmieszczonych w wielu miejscach biblioteki, nie tylko na ścianach, lecz także na filarach, półkach i regałach. Dzięki zastosowaniu pryzmatów światło wpadające do wnętrza padało nie tylko prostopadle z góry na dół, ale także ukośnie z boku. Takie rozproszenie światła powodowało, że biblioteka była pomieszczeniem bezcieniowym. Co ciekawe, największe natężenie światła skupione było na wysokości ludzkich łokci i poniżej, nie oślepiając stojących lub chodzących po bibliotece. Ksin zauważył to zmyślne oświetlenie dopiero podchodząc do jednego z obrotowych regałów na książki, które stały pośrodku boksów, jakie tworzyły stałe regały z książkami leżące po prawej stronie od wejścia. Dzięki temu rozwiązaniu powierzchnia biblioteki wykorzystana została optymalnie, zapełniając puste przestrzenie, a jednocześnie umożliwiając wielu ludziom swobodne przemieszczanie się między regałami, co z pewnością ułatwiało i przyspieszało znajdowanie poszukiwanej księgi czy zwoju. Po lewej stronie nad boksami na ścianie znajdowała się eliptycznego kształtu płaskorzeźbiona mapa Planety wykonana z materiału, który przypominał na pierwszy rzut oka zabarwione na niebiesko szkło. Ksin początkowo sądził, że do wykonania mapy wykorzystano szkło barwione tym samym sposobem, jakim barwiono szyby witrażowe. Szybko jednak porzucił tę myśl. Przyglądając się dokładniej mapie, ze zdziwieniem rozpoznał, że materiałem, którego użyto do zobrazowania mórz i oceanów był szafir. To odkrycie zdziwiło go i uruchomiło w podświadomości szereg pytań, na które obecnie nie znał odpowiedzi. Z czego wykonano lądy i wyspy, nie wiedział. Mapa poza wyjątkowością materiałów, z jakich została wykonana, nie była niczym szczególnym. Z podobną mapą Ksin zapoznał się kilka lat temu w szkole, do której uczęszczał w Królewskim Porcie, którą to szkołę opłacił jego ojciec Yns. Ksin dawno nie widział ojca, który trudniąc się kupiectwem wyjechał wiele lat temu na wschód obiecując, że wróci po syna, kiedy ten skończy naukę. Wspomnienie o ojcu przywołało uczucie tęsknoty i zamglone sceny z dzieciństwa. Ksin nie mógł sobie przypomnieć mimo częstych starań żadnej sceny z życia, w której uczestniczyłaby jego matka. Pamiętał dobrze swego ojca, pamiętał górską podkowę zwaną Tronem Północy, ale matki nie pamiętał. Porzucił wspomnienia i skierował wzrok w prawą stronę. Nad boksami tej części biblioteki unosił się na całej długości balkon, wsparty o filary boksów, spełniające funkcję elementów nośnych. Balkon boczny łączył się z balkonem głównym, zawieszonym nad końcowymi regałami po przeciwnej stronie wejścia. O ile na balkonie bocznym widać było z dołu regały z księgami, to balkon główny wydawał się czymś w rodzaju czytelni lub też pracowni skrybów. Ksin postanowił to sprawdzić. Schody znalazł dopiero na końcu biblioteki, po prawej stronie za ostatnim regałem. Chcąc zaspokoić swoją ciekawość, postanowił wejść na górę. Niestety, jakaś niewidzialna siła nie pozwalała mu wkroczyć na schody. Próbował wiele razy postawić nogę na pierwszym stopniu, lecz za każdym razem coś niewidzialnego blokowało tę czynność. Rozejrzał się, by rozwikłać zagadkę i dopiero teraz dostrzegł napis, jaki wyświetlał się dzięki grze świateł na ścianie półpiętra. Ksin rozpoznał ogniste pismo. Zdziwił się. Przypomniała mu się scena, która rozegrała się w Bibliotece Zachodu po tym, jak wrócił do zdrowia pobity wcześniej przez Dahula.
Nauczyciel heraldyki i historii omawiał tego dnia ostatni okres Wojny Rodów, w którym przez zniszczone królestwa przetaczały się bandy rzezimieszków rabując, gwałcąc i mordując wszystkich, którym udało się przeżyć. Tamten okres bezprawia na szczęście zakończył się opamiętaniem. Na Diamlandii powstały wtedy cztery królestwa, zarządzane przez Dziedziców Rodów pierwszych ludzi. Wschód i Południe wzięli we władanie królowie z Rodu Szmaragdu, w Królewskim Porcie, najmniej zniszczonym przez wojnę, władzę dzierżył podobnie jak przed wojną dziedzic Rodu Rubinu, natomiast na Tronie Północy zasiadł potomek Rodu Jantaru. To w tamtym czasie na terenie Wilczej Puszczy powstała zakryta silną magią wioska nieśmiertelnych z Rodu Szmaragdu, w której nie zdając sobie z tego sprawy, przebywał obecnie Ksin.
— Zostań na chwilę po lekcji — oschle nakazał mu nauczyciel. Ksin czuł lęk przed tym człowiekiem. Orlo, bo tak na imię miał bibliotekarz i nauczyciel jednocześnie, był osobą, która poinformowała króla o nic nieznaczącym zdaniem chłopca incydencie, który to incydent doprowadził zarówno jego, jak i księcia Dahula na łoża boleści. Ksin od tamtego zajścia nie ufał swojemu nauczycielowi, wręcz go nie znosił. Kiedy ostatni z uczniów zamknął za sobą drzwi salki, Orlo wolnym ruchem rąk otoczył siebie i swojego ucznia magią blokującą dźwięk. Ksin widząc to, przeraził się, nie podejrzewał swego nauczyciela o umiejętność posługiwania się mocą.
— Nie bój się chłopcze, nic złego ci nie grozi, przeciwnie. He, he. Widzę, że mnie nie lubisz, myślę, że to się niebawem zmieni. He, he.
Ksin nie wierząc w słowa nauczyciela, bezwiednie oddzielił się od niego, ściskając w rękach grubą księgę, którą przytulił do swoich piersi.
— Usiądź chłopcze i uważnie mnie wysłuchaj. He, he — nauczyciel z powagą patrzył w oczy Ksina. — Pamiętaj, że to, czego się za chwilę dowiesz, musi pozostać tajemnicą na zawsze. He, he. Nie możesz z nikim, nigdy, w żadnych okolicznościach podzielić się tą wiedzą. He, he. Nie może się o tym dowiedzieć nawet Arion Kambeldon. He, he. To, co odkryjesz w przyszłości, po tym, jak twoim oczom ukaże się płonący napis, przeznaczone jest tylko dla niej, dla Dziecka Przepowiedni. He, he. Jej i tylko jej przekażesz zdobytą wiedzę. He, he.
Orlo w tajemnicy wyjawił przed Ksinem kim w rzeczywistości jest. Opowiedział mu o bożych mieczach i zapoznał z przepowiednią o Królu Wojny.
Ksin widząc i słysząc to wszystko, otworzył oczy i usta ze zdziwienia, zamarł w bezruchu, a jego umysł nastawił się wyłącznie na rejestrowanie i zapamiętywanie wszystkiego o czym mówił nauczyciel.
— Domyśliłeś się już, kim jest osoba z przepowiedni o Królu Wojny, o której mówi się, iż jest posłańcem? He, he.
— Tak, to chodzi o mnie — przyznał z niepokojem.
— Nie wolno mi cię uczyć ognistego pisma. He, he. Nie należysz do osób, które z racji urodzenia mają prawo znać ten język i to pismo. He, he. Gdybyś przez przypadek wyjawił umiejętność posługiwania się ognistym pismem, ściągnąłbyś na siebie kłopoty. He, he. Niemniej informacje, które zdobędziesz, które masz zdobyć, zapisane będą właśnie tym pismem i w tym języku. He, he. Kiedy ujrzysz płonący napis, dostosuj się do tego, co będzie napisane. He, he. Od tej chwili nie zwracaj uwagi na zwykłe pismo i zwykły język. Szukaj tylko ognistych liter, bo tylko one niosą w sobie prawdę. He, he.
— Nie znając ognistego pisma, nie będę rozumiał tekstu. W jaki sposób mam zapamiętać to, o czym mam opowiedzieć Dziecku Przepowiedni?
Nauczyciel uśmiechnął się.
— Nie wolno mi cię uczyć ognistego pisma, ale muszę dopilnować, aby przesłanie, które ma trafić do Dziecka Przepowiedni za twoim pośrednictwem, trafiło do niej. He, he. Jestem boginem, chłopcze i choć na to nie wyglądam, dysponuję bardzo dużą mocą i wielkimi umiejętnościami. He, he. Nawet nie zauważyłeś, kiedy rzuciłem na ciebie szarm. He, he. Dzięki niemu w momencie, kiedy twoim oczom ukaże się ten właściwy ognisty napis, twój umysł posiądzie umiejętność czytania i rozumienia ognistych słów. He, he. Do tego czasu wszystko, co ujrzysz zapisane ognistymi literami, będzie dla ciebie zwyczajnie niezrozumiałe.
Ognisty napis jarzący się na ścianie w bibliotece brzmiał: „Zakrytą jest wiedza górnego piętra dla tego, kto nie posiadł całej wiedzy leżącej na jego poziomie”.
Ksin zerknął na regały biblioteki, jego twarz wykrzywiła się w uśmiechu, który nie był uśmiechem szczęściarza, a raczej niedowiarka. Podszedł do pierwszego boksu i przyjrzał się tytułom na grzbietach książek. Wszystkie traktowały o florze. Dopiero teraz zauważył wyrzeźbiony na krawędziach półek napis potwierdzający jego odkrycie, że w boksie, w którym się znalazł, ułożono księgi i zwoje o tematyce przyrodniczej, roślinnej. Księgi trzech kolejnych boksów traktowały o tym samym.
— Mam się uczyć o roślinkach? — pomyślał zrezygnowany.
Regały następnego boksu miały wyrzeźbiony napis „fauna”. Wziął do ręki jedną z książek, otworzył, przekartkował. Książka opisywała wilki. Były w niej informacje o pochodzeniu tych zwierząt, budowie ich ciała, sposobie odżywiania i rozmnażania. Jeden bardzo długi rozdział opisywał organizację i stosunki wilczej watahy. Ksina zaciekawiło to zagadnienie. Wczytał się w tekst zapamiętale. Niespotykana wśród ludzi doskonała i przejrzysta hierarchia wilczego stada zachwyciła go do tego stopnia, że nie zauważył upływającego czasu. Dopiero brak dziennego światła uświadomił mu, że nadciągała noc. Nie miał ze sobą żadnej świecy czy pochodni. W bibliotece nie znalazł niczego, co mogłoby posłużyć za źródło światła. Zapewne w obawie przed zaprószeniem ognia nie korzystano tu ze świec. Księgozbiór był cenny, co z pewnością skłoniło właścicieli do takiej ostrożności. Ksin nie mógł wiedzieć, że system luster i pryzmatów, o którego zaletach mógł się przekonać, wykorzystywany był do oświetlenia wnętrza także nocą. Pokaźnych rozmiarów zewnętrzny kandelabr z lustrzaną konstrukcją odkrył dopiero po dłuższym pobycie w wiosce. Wyszedł na zewnątrz. Wokół wioski rosły gęste drzewa zasłaniające horyzont z każdej strony. Lekko zaróżowiony nad szczytami drzew nieboskłon świadczył o tym, że słońce właśnie zachodzi. Księżyc, jeśli w ogóle miał się tej nocy pojawić, zanim dotrze do wioski, będzie zmuszony wspiąć się po wcale niemałych drzewach Wilczej Puszczy. Upewnił się jeszcze raz, że nikogo nie ma, po czym wszedł do jednego z domów. Korzystając z ostatniego, słabnącego z każdą chwilą światła, znalazł świecę i krzesiwo. Zapalił światło i rozejrzał się po pomieszczeniach. Jednym z nich była pokaźnych rozmiarów sypialnia. Odniósł wrażenie, że sypialnia ma większą powierzchnię od budynku, do którego wszedł. Mając w pamięci altankę, która okazała się wielką książnicą, wprawdzie zdziwił się tym spostrzeżeniem, ale nie był już zaskoczony. Poszukał spiżarni, zjadł trochę chleba, który tam znalazł, popił zsiadłym już mlekiem i poszedł spać.
Następnego dnia po śniadaniu zrobił obchód wioski. Zajrzał do kilku domów, by zobaczyć, jakie kryją w sobie niespodzianki, przy czym nie odmówił sobie przeprowadzenia dokładnej inspekcji znajdujących się w nich spiżarni. Skosztował wielu przetworów, serów i wędzonek. Ku jego zaskoczeniu w każdej ze spiżarni znajdował się na osobnej półce zielnik z ususzonymi roślinami. Każda z roślin była przechowywana oddzielnie na osobnej półeczce, którą krawędź zdobił napis wykonany ognistym pismem. Ksin ku swojemu zaskoczeniu potrafił odczytać nazwy roślin. Fakt ten zmusił go do głębszego zastanowienia. Ogniste pismo jak słusznie sądził, było kluczem w zagadce, jaką odkrył wczoraj na schodach biblioteki. Nie zwlekając dłużej udał się w stronę altanki. Wszedł do środka i natychmiast zaczął przyglądać się napisom na półkach boksów, które wczoraj pominął. Znalazł książki o geografii Planety, medycynie, matematyce, historii, odkrył poezję, a także podręczniki rzemieślnicze. Zrezygnowany wszedł do ostatniego boksu. O dziwo, tu książki i zwoje nie były podpisane. Sięgnął po jedną z nich, otworzył. Jego oczom ukazał się tytuł napisany ognistym pismem: HISTORIA BOGÓW. TOM PIERWSZY. Przepełniło go uczucie euforii.
— To może być interesujące! — pomyślał — albo nudne — dodał po chwili. — Sprawdzę.
Odłożył książkę na miejsce i sprawdził co zawierały pozostałe. Ich tytuły niewiele mu mówiły, ale kolorowe ryciny szokowały bogactwem barw i starannością wykonania. Poczuł, jak wzrasta w nim ogromny głód wiedzy, który zapragnął zaspokoić. Wrócił do pierwszej księgi, zdjął ją z półki i szybkim krokiem udał się w stronę bujanego fotela stojącego pod mapą Planety. Studiowanie ognistego księgozbioru i zrozumienie zawartej w nim wiedzy, zajęło Ksinowi około pół roku. W tym czasie robiąc sobie przerwy w czytaniu, aby dać odpocząć oczom i pozwolić umysłowi na przeanalizowanie zdobytych informacji, poznał wioskę nieśmiertelnych bardzo dokładnie. Znalazł w niej kuźnię, garncarnię, szwalnię, pralnię, łaźnię, warsztat szewski, i kilka innych pomieszczeń, których przeznaczenia nie był w stanie określić.
Podczas przerw w studiowaniu ognistego księgozbioru, sięgał po książki o roślinach. Szczególnie interesowały go te rośliny, które znajdował ususzone w spiżarniach domostw. Nietrudno było się domyślić, że są to zioła o bardzo różnych właściwościach leczniczych i nie tylko leczniczych. Ksin z zaciekawieniem poznawał te właściwości, czytając kolejne księgi.
W końcu nadszedł dzień, w którym zakończył studiowanie ksiąg pisanych ognistym alfabetem. Nie zastanawiając się nawet nad tym, od razu udał się w kierunku schodów, prowadzących na balkon książnicy. Był pewien, że żadna siła, żadna magiczna moc nie zabroni mu teraz wstępu na piętro. Tak też się stało. Na piętrze nie było boksów podobnych do tych, które spotkał na parterze. Tu księgi ustawione były na regałach stojących wzdłuż balkonu. Balkon podzielony był na dwie części. Jedna z nich zawieszona była wzdłuż dłuższej ściany budynku mającego podstawę prostokąta. Druga część balkonu z metalową barierą zwisała nad krótszym bokiem prostokąta. Tu znajdowały się stoły, sztalugi, krzesła, kałamarze, pióra i farby. Jak się domyślił, to właśnie tutaj pisano bądź też kopiowano księgi. Nad całością unosiło się duże okno, którego górna część zwężała się zaokrąglonym stożkiem.
Spojrzał przez metalową kratę na dół. Stąd widoczne były wyraźnie smugi światła przecinające przestrzeń na niższym poziomie. Tu, gdzie się teraz znajdował, światła było mniej i bardziej skupione było ono w pobliżu wąskiego, sięgającego sufitu okna. Sztalugi ustawione były tak, by dzienne światło oświetlało położone na nich manuskrypty. Mimo, iż w bibliotece nie było nikogo poza nim, Ksin wyraźnie odczuwał wiszącą w powietrzu atmosferę powagi, skupienia i wiedzy. Zanim podszedł do regałów, rozejrzał się dookoła. Nie zauważył wprawdzie niczego szczególnego, ale odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje. Uczucie to towarzyszyło mu za każdym razem, kiedy wchodził na górny poziom biblioteki, czyli przez sześć kolejnych miesięcy. Księgi, które tu znalazł, początkowo wydały mu się niejasne. Wiele informacji w nich zawartych było sprzecznych ze sobą. Dotyczyło to głównie ksiąg zawierających boże przepowiednie. Ciekawe z wizualnego punktu widzenia były księgi z raportami o skarbach przekazanych Bractwu Światła. Każdy klejnot, kamień szlachetny, każdy kielich, taca, lichtarzyk, łańcuszek, broszka, kolczyk, pierścień, kandelabr czy jakikolwiek inny przedmiot wykonany ze złota, srebra czy platyny był szczegółowo opisany i namalowany. Ilość tych rzeczy była przeogromna. Trudno nawet było sobie wyobrazić skarbiec, który to wszystko mógł pomieścić. Przy każdym przedmiocie dopisany został tajemniczy znak, niby to numer, niby symbol. Podobne znaki znajdował wcześniej obok tych przepowiedni, które kłóciły się z pozostałymi albo z ich logiką. Ksin dopiero wiele lat później dowiedział się prawdy o tym, że Ród Szafiru płacił andałowi Żelaznego Ronda za pomoc w podrobieniu bożych przepowiedni. Po zapoznaniu się ze spisem kosztowności wrócił do studiowania przepowiedni. Dwie z nich zostawił sobie na koniec. Były to przepowiednie o Królu Wojny i Dziecku Przepowiedni. Obie te osoby miały odegrać kluczową rolę w wojnie z obcym bóstwem, ale w każdej z przepowiedni była jakaś tajemnicza niewyjaśniona zagadka. W przepowiedni o Królu Wojny dużo uwagi poświęcono na opis mchu pokrywającego jakąś wyspę. Natomiast w przypadku Dziecka Przepowiedni mówiło się o osobowości wielorakiej, mnogiej formie życia. Obie przepowiednie były niejasne, obie prowadziły do pytań, które pozostawały bez odpowiedzi. Ksin zapamiętał dokładnie treść obu, po czym sięgnął po ostatnią księgę. Na jej pierwszej stronie wyraźnie podkreślono, że wszystkie zawarte w niej informacje należy w niezmienionej formie przekazać Dziecku Przepowiedni. Czytający księgę posłaniec miał nauczyć się jej na pamięć, następnie zabrać instrument i niezwłocznie udać się do Dziecka Przepowiedni. Rolą posłańca było zacytowanie księgi Dziecku i wręczenie instrumentu. Księga nie precyzowała o jaki instrument chodzi. Ksin w całej wiosce nie natknął się wcześniej na żaden instrument. Nie rozumiał polecenia, ale też nie przejmował się tym. Nauczony doświadczeniem o magicznej zaporze, podejrzewał, że zagadka wyjaśni się sama po tym, jak nauczy się tekstu. Książka opisywała nieznane mu zwierzę, zamieszkujące szczyty pasma gór Skalistych na Plenhedryce. Zwierzę było połączeniem lwa i orła. Gryfy były silne, drapieżne, potrafiły latać i nie lubiły towarzystwa ani zwierząt, ani tym bardziej ludzi. Ciekawą okazała się informacja, że w swych lotach wokół Planety potrafiły wzbić się nawet poza atmosferę i latać w stratosferze na wysokości pięćdziesięciu kariali i wyżej. Gryfy, według cytowanych w księdze podań, były równie inteligentne jak ludzie. Potrafiły posługiwać się magią, którą przeważnie wykorzystywały do stawania się niewidocznymi. Ich umiejętności magiczne były w rzeczywistości dużo większe. Księga zwracała uwagę na dużą przydatność tych stworzeń w bitwach. Początkowo Ksin nie dał wiary tej informacji. Jako mieszkaniec Diamlandii miał prawo nie widzieć na oczy zwierząt zamieszkujących wysokie góry na odległej Plenhedryce, ale gdyby kiedykolwiek stworzenia te wzięły udział w wojnie, czy nawet pojedynczej bitwie, wiedziałby o tym na pewno. Jeszcze mieszkając w Królewskim Porcie, pasjonował się taktyką wojenną. Dzięki temu, że był uczniem królewskiej szkoły, miał dostęp do tamtejszej bogatej biblioteki. Po tym, jak popadł w niełaskę, jego zamiłowanie do książek było na rękę wszystkim, począwszy od króla Jarlo Kambeldona na mędrcu, nauczycielu Orlo kończąc. Ksin na lata skrył się w cieniu ksiąg i prawie nie wychodził na zewnątrz, pochłaniając coraz więcej wiedzy o historii Planety, o wielkich bitwach, Wojnie Rodów i wielkich wodzach, których sława przetrwała dłużej od ich grobów. Był więc pewny, że gryfy nie zostały nigdy wykorzystane w żadnej bitwie na żadnym kontynencie. Biblioteki kontynentalne miały bowiem umowę między sobą, polegającą na wymianie kopii ksiąg zaliczanych do kanonu wiedzy. Umowy tej nie dotrzymywała jedynie Plenhedryka, trzymająca swoją historię w tajemnicy, ale i z niej docierały nieliczne księgi do wspólnego zbioru. Znając ich treść, Ksin był pewny swego. Konfrontując ze sobą te dwa fakty, z których jeden świadczył o przydatności gryfów w walce, a drugi zaprzeczał wykorzystaniu ich kiedykolwiek w bitwach, Ksin zadawał sobie pytanie, dlaczego żaden wódz, żaden król nie sięgnął nigdy po gryfy, które zważywszy na ich przymioty, mogłyby odmienić przebieg każdej bitwy? Odpowiedź na to pytanie znajdowała się w księdze, którą studiował. Jej oczywistość nie docierała jednak do przemęczonego umysłu Ksina. Sam Ksin natomiast to przemęczenie poczuł i postanowił zrobić sobie przerwę. Zdawał sobie sprawę z tego, że wkrótce będzie musiał odbyć długą drogę przez Wilczą Puszczę. Postanowił przygotować się do podróży. Przygotowania zajęły mu cały tydzień. Nie spieszył się. Zrobił listę rzeczy, które jak uważał powinien ze sobą zabrać. Przeszukał domy i pomieszczenia gospodarcze znajdujące się w wiosce i poznosił wszystkie niezbędne przedmioty w jedno miejsce, po czym zaczął się z siebie samego śmiać.
— Potrzebuję jeszcze do tego wozu i konia, a najlepiej dwóch, żeby to wszystko ze sobą zabrać — uśmiechnął się sam do siebie, po czym wybrał z zebranych szpargałów długi nóż, nowe buty, nową bieliznę i eleganckie ubranie, które wyglądało na własność jakiegoś dostojnika. Były to spodnie i okrycie wierzchnie Stena Maklama. Odzież owinął tkanym pledem i przymocował do grubego kija. Przerzucił sobie tobołek przez ramię i przeszedł między domami.
— Dam radę — przyznał z dumą, a następnego dnia po śniadaniu poszedł do biblioteki i zaczął utrwalać sobie w pamięci tekst, który miał zanieść Dziecku Przepowiedni. Myśląc o owianym legendami Dziecku Przepowiedni, nie mógł się doczekać spotkania. Nie chciał zawieść, dlatego dokładnie na głos recytował i odpytywał samego siebie, sprawdzając, czy nauczył się dobrze długiego tekstu wiadomości. Dla pewności napisał go kilkakrotnie przy użyciu dostępnych w bibliotece przyborów do pisania, po czym porównał swój tekst z oryginałem. Następnego dnia powtórzył próbę i kiedy uznał, że nie popełnił błędu, wszystkie kopie spalił, a oryginał odłożył na miejsce. Kwestią nierozstrzygniętą pozostał instrument, który miał dostarczyć wraz z tekstem.
W tym momencie podłoga biblioteki zadrżała. Z zewnątrz dobiegał hałas. W wiosce coś się wydarzyło, słychać było tupot ciężkich nóg. W pierwszej chwili Ksin pomyślał, że do wioski wjechał jakiś oddział zbrojnych, ale dochodzące dźwięki nie świadczyły o obecności ludzi. Dreszcz niepewności przeleciał mu po plecach, wywołując uczucie strachu. Mimo to zszedł na dół i wyszedł na zewnątrz. Za plecami miał altankę, przed sobą stado dzikich, monstrualnych mamutumów, zwierząt podobnych do słoni, ale o wiele od nich większych, pokrytych gęstą brunatną sierścią, której włosy grubsze były od igliwia drzew. Głowa mamutuma mająca średnicę około dwóch ariali zawieszona była na wysokości mniej więcej sięgającej dwóch postawionych na sobie koni. Z głowy wyrastała potężna owłosiona trąba. Po obu jej stronach wyrastały dwa długie i grube kły o długości od trzech do nawet pięciu ariali, w zależności od wielkości osobnika. Stado liczyło na pierwszy rzut oka około pięćdziesięciu mamutumów. Zwierzęta na widok człowieka otoczyły go ze wszystkich stron. Nie wiedzieć dlaczego, Ksin zwrócił uwagę na jeden bardzo ważny, aczkolwiek chyba nieistotny szczegół. Mamutumy były czyste, nie unosił się od nich żaden nieprzyjemny odór. Po ich ruchach Ksin zorientował się, że są do niego przyjaźnie nastawione. W pewnym momencie członkowie stada nieoczekiwanie unieśli głowy do góry i wydały z siebie przerażający ryk, który był tak donośny, tak głośny i tak świdrujący w uszach, że Ksin omal nie przewrócił się z wrażenia. Po tym wszystkim zwierzęta rozstąpiły się, a w środek okręgu wkroczył potężny, stary, co było widać po siwej sierści mamutum. Jeden z jego kłów złamany był mniej więcej na środku, drugi rozmiarami przekraczający wszystkie inne kły imponował wielkością, a ponadto wyróżniał się wyraźnie swym kolorem, był złoty. Stary mamutum miał opuszczoną głową, poruszał się z trudem i z trudem oddychał, a właściwie sapał ociężale. Stojąc przed Ksinem, zgiął swoje nogi i przewrócił się. Patrząc na to niecodzienne przedstawienie, Ksin zrozumiał, że nie tylko życie, ale i misja starego mamutuma dobiega końca. Widząc złoty kieł starego mamutuma, Ksin zrozumiał, czym jest tajemniczy instrument z księgi o gryfach. Kiedy monstrualny zwierz dokonał swego żywota i jego głowa bezwładnie opadła na ziemię, mamutum, który od tej chwili stał się przywódcą stada, podszedł do niego i naciskając przednią nogą odłamał kieł od głowy swojego nieżyjącego już przywódcy. Zwierz chwycił kieł trąbą i podał Ksinowi. Ksin, choć obawiał się, że nie udźwignie olbrzymiego kła, wyciągnął ręce i nie wierząc samemu sobie, przyjął ten niebywały dar. Jak się okazało, kieł w środku był pusty, dzięki czemu Ksin dał radę go unieść. Nie mógł go jednak utrzymać zbyt długo. Położył go przed sobą, a wtedy nowy przywódca stada chwycił kieł trąbą i ułożył go w poprzek na swoich kłach. Przywódca stada następnie przyklęknął i schylił się tak, by Ksin mógł się na niego wdrapać. Posłaniec domyślił się, że uczestniczy w czymś, co dawno zostało zaplanowane i wyreżyserowane. Przypomniał sobie o swoim tobołku podróżnym i wykonał ręką gest, że musi coś zabrać. Nie był pewny, czy dziki zwierz zrozumie jego przekaz. Tobołek był dla niego na tyle ważny, że spróbował po niego pójść. Leżał on poza okręgiem wyznaczonym przez stado mamutumów. Zwierzęta ku jego zdziwieniu, rozstąpiły się. Na ten widok, nie ociągając się poszedł szybkim krokiem po swój skarb, a następnie wrócił i z trudem, bo z trudem wszedł na grzbiet olbrzyma. Wyjeżdżając z wioski, zobaczył kątem oka czyjąś twarz w oknie jednej z chat, kiedy się odwrócił, by przyjrzeć się dokładniej nikogo nie zauważył. Podróż do Terrandii przez Wielką Puszczę trwała niecałe dwa tygodnie. Stado mamutumów poruszało się po lesie z wyjątkową sprawnością i dużą prędkością. Wyszli z puszczy na wysokości wsi, która jak się później dowiedział, nosiła nazwę Gordunje Małe. To tam z ust lorda Truckera dowiedział się, że Dziecko Przepowiedni nie żyje.
Rozdział 2
Arkus Promest, król Południa z Rodu Szmaragdu, kilka dni po śmierci Greghalla wszedł do pustej sali tronowej Derylaka. Podszedł do tronów, na których w przeszłości zasiadało dwoje ludzi, których bardzo sobie cenił. Wspomnienie Kastela Jewaunta wywołało w jego głowie serię pytań na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Myśląc o Królu Myśli, Arkus wyczuwał gdzieś z tyłu głowy podsyconą logicznym myśleniem nadzieję. Coś wewnątrz mówiło mu, że to jeszcze nie koniec zawiłej, niezrozumiałej historii. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Wtedy przypomniał sobie stos płonący na Wieży Gryfa. Wspomnienie nagłej niespodziewanej śmierci, która była udziałem królowej Bibiany i króla Herdona Margona sprawiło, że ledwie widoczny uśmiech na twarzy króla zniknął, nie pozostawiając po sobie śladu. Król stał przed pustymi tronami i zastanawiał się nad propozycją, jaką złożyła mu boginka Rudchorta, która przybyła do Derylaka na drugi dzień po zabiciu Greaghalla. Była rozpromieniona szczęściem na wieść o tym, że Greaghall nie żyje. Wiadomość o śmierci królowej Bibiany wprawdzie wywarła na bogince wrażenie, ale ku zaskoczeniu wszystkich nie zmartwiła się tym w sposób, jakiego się spodziewano. Dopiero, kiedy królowa Armina poinformowała ją o śmierci Herdona Margona, Rudchortę spowił smutek. Zamknęła się w swojej komnacie i wyszła z niej dopiero następnego dnia. Nikt nie mógł się domyślić, co przeżyła boginka na wieść o śmierci swojego ukochanego. Nikt też nie miał wątpliwości, że dla boginki strata była ogromna. Urocza, szastająca swoim seksapilem, zarażająca uśmiechem, tryskająca radością piękność poszarzała, posmutniała i skurczyła się w sobie, przez co wydawała się drobniejszą niż była w rzeczywistości. Zmianie uległ także sposób, w jaki się ubierała. Kolorowe sukienki, podkreślające jej urodę zniknęły, a w ich miejsce pojawiła się ciemnogranatowa, matowa suknia, podobna do habitu za sprawą dużego kaptura, pod którym boginka skryła skutecznie swoje złote włosy.
Król Arkus przeżywał coś więcej niż rozterkę. Spodziewał się, że po wojnie wróci do swojej ukochanej Twierdzy Południa i zajmie się odbudową zniszczonego królestwa. Tymczasem wróg został pokonany prawie bez strat własnych, a co najważniejsze praktycznie bez zniszczeń. Król podzielił się tym spostrzeżeniem z boginką.
— Przemyślałeś moją propozycję? — spytała, nie zwracając uwagi na jego słowa.
— Przemyślałem. Nie podoba mi się to. Dlaczego Aeskar Marantyn nie może objąć władzy w Szarmudzie?
— Jeszcze nie nadszedł jego czas.
— Nie rozumiem, przecież Greaghall nie żyje, wojna skończona.
— Greaghall owszem nie żyje, ale czy jesteś pewien, że wojna dobiegła końca?
— Nie rozumiem?
— Nie rozumiesz? Ja myślałam, że to tylko ja nie rozumiem tego, co się dzieje. Jak widzę jest nas więcej — odpowiedziała zgryźliwie, co Arkus zignorował mając świadomość jej bólu po stracie Herdona.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Rudchorto?
— Przede wszystkim to, że wojna dopiero się zaczyna, a w związku z tym nadal muszę dbać o Króla Miłości, którego jestem zobowiązana chronić i którego muszę wywieźć z Diamlandii.
Król słysząc te słowa, nie krył zdziwienia.
— Jak to, wojna się zaczyna?
— Do dzisiaj nie wypełniła się jeszcze przepowiednia o Królu Wojny. To on, zgodnie z przepowiednią stwórcy, ma poprowadzić ludzkość do zwycięstwa z obcym bóstwem. Wojnę z Greaghallem wygraliśmy tak łatwo dzięki temu, że Król Myśli poprzysiągł zabić tego intruza. Wszystko, co się później wydarzyło, było przez niego zaplanowane, a następnie mniej lub bardziej świadomie, perfekcyjnie wykonane przez królową Bibianę, Mizeraka, Brendala i Ildonkę, nie wspominając o innych, którzy brali w tym udział, a których rola wcale nie jest mniejsza. Mam tu na myśli zarówno Armię Cienia, jak i ofiarę, którą ponieśli Herdon Margon, Maciej Dorling, Derdus Kredus i część andałów.
— I sama królowa.
— O królową to akurat bym się nie martwiła.
— Królowa nie żyje. Mówiliśmy ci o tym.
— Wiem, co mówiliście, wiem też, że czas Dziecka Przepowiedni i Króla Wojny dopiero nadejdzie.
— Chcesz powiedzieć, że…
— Co chciałam, co wiedziałam to ci powiedziałam królu, a ty nadal nie odpowiedziałeś mi na moje pytanie.
— Bo odpowiedź wcale nie jest taka prosta. Każdy chciałby być królem, ale tylko król wie, jak ciężkie jest jego brzemię. Królowa Bibiana dołożyła mi tego ciężaru, obarczając mnie odpowiedzialnością za królestwo Zachodu, ty chcesz dołożyć jeszcze jeden ciężar — Wschód. Chcesz mi powierzyć władzę nad całym kontynentem! To nie jest łatwa decyzja! Rządzenie nie jest rzeczą łatwą. Nie wiem, czy temu podołam.
— Nie całym kontynentem, Arkusie. Północ i Derylak nie będą podlegały twojej władzy.
— To niewielkie pocieszenie. Północ jest tak oddalona i oddzielona od wszystkiego, że nawet za największe skarby bym się nie zgodził, a królestwo Derylaka jest niewielkie. Królowa Bibiana swoją władzę rozpościerała praktycznie nad całą Planetą, ale miała do dyspozycji gryfa, smoki i istoty duchowe. Czym ja będę dysponował?
— Pomoże ci Armina i Gewora, z czasem dołączymy też my, boginowie i Mizerak.
— A Strażnicy Planety?
— Oni zostaną przy Dziecku Przepowiedni i jej owocu. Wykonają rozkaz, jaki im wydał Król Myśli w Szmaragdowej Komnacie.
— Wytłumacz mi jedno, Rudchorto. Z twoich słów wnioskuję, wybacz, że zadaję to pytanie, ale czegoś tu nie rozumiem, królowa żyje?
— Czego nie rozumiesz?
— Widziałem na własne oczy jej zbezczeszczone zwłoki, byłem świadkiem ich spalenia. Mylisz się, jeśli sądzisz, że ona żyje.
— Byłam świadkiem jak lord Herdon Margon, przeciął mieczem szyję Zwiastuna. Sama chciałam go przed tym powstrzymać. I wiesz co? Okazało się, że Zwiastun nie tylko przeżył, ale nawet podobno umarł po raz drugi, by pojawić się jako stado smoków. Dla mnie, królu to jest większą zagadką od losów królowej Bibiany. À propos smoków, co zamierzasz z nimi zarobić?
Do komnaty wpadł jeden ze strażników.
— Przepraszam za nagłe najście — ukłonił się.
— Mów z czym przychodzisz.
— Przyleciał gołąb z wiadomością od lorda Truckera, że w Gordunje Małe pojawił się człowiek, który ma informacje dla Dziecka Przepowiedni.
Król spojrzał na boginkę, ta wydawała się zainteresowana tą wiadomością. Arkus widząc błysk w oczach Rudchorty i czując w podświadomości, że dzieje się coś niebywałego postanowił dowiedzieć się, o co chodzi.
— Wyślij wiadomość do lorda, aby wpuścił tego człowieka na zamek- rozkazał.
— Nie! — Sprzeciwiła się boginka. — Polecę tam zaraz i dowiem się w czym rzecz.
Król spojrzał na nią niezadowolony. Chciał na własne uszy usłyszeć, co ma do powiedzenia przybysz.
— Zabierz mnie ze sobą.
Rudchorta zrozumiała obawy króla. Zrezygnowała z pomysłu.
— Nawet nie myśl, Wasza Wysokość, że będę cię nosić. Mam przykaz wykonywać polecenia królewskie, ale ty nie należysz do tych, którym jestem winna bezwzględne posłuszeństwo. Prawdę mówiąc, ostatnio bardzo pozytywnie mnie zaskakujesz — dodała na pocieszenie i ku zdziwieniu króla.
— Wstrzymaj się ze swoimi uwagami, Rudchorto! — Król zwrócił się do strażnika. — Wyślij wiadomość, tak jak rozkazałem, a sam wyjdź na spotkanie tego człowieka i dopilnuj, aby jak najszybciej zjawił się w zamku. Weź kilku ludzi z pochodniami, w tunelu jest ciemno. Spieszcie się.
Kiedy strażnik wyszedł, król spojrzał na boginkę zaciekawiony.
— Mów.
— Zauważyłam w tobie pewne zmiany, królu.
— Jaśniej proszę.
— Obserwowałam cię już wcześniej, zanim pojawił się Król Myśli.
— Podglądałaś mnie?
— Obserwowałam, nie podglądałam.
— I?
— Król Myśli nie znał cię wcześniej, ale on dobrze ocenił, że pod maską człowieka bojaźliwego kryje się człowiek niezwykłej odwagi. Na podstawie tej oceny zrobił z ciebie tarczę swojego miecza. On wiedział, że nie zawiedziesz mimo pozorów. Ja, Arkusie zauważyłam, że ta pozorna bojaźń pojawiła się w tobie z chwilą, kiedy na Planecie pojawił się Greaghall. Mówiąc dokładniej z chwilą, kiedy zamordowano twoją siostrę. Jej śmierć zaburzyła strukturę mocy Rodu Szmaragdu, z którego się wywodzicie. Kiedy zabito Greaghalla, stało się coś, co można by było nazwać odkupieniem win. Mało to precyzyjne określenie, ale tak to zostawmy. Już nawet tuż przed samą śmiercią Greaghalla cechy Rodu Szmaragdu na nowo ujawniły się w tobie, dzięki czemu stanąłeś na drodze mocy, którą Greaghall chciał zabić twoją żonę. Stałeś się tarczą Króla Myśli. Kiedy do mnie dotarło, jakie przemiany w tobie zaszły, pomyślałam, że będziesz odpowiednią osobą, aby zarządzać trzema królestwami w czasie wojny.
— Chcesz powiedzieć, że byłem tchórzem? — Król nie krył niezadowolenia.
— Dokładnie tak.
— Twoim zdaniem tchórz wyruszyłby sam armadą okrętów na Plenhedrykę? Chcesz to nazwać tchórzostwem?
— To akurat była zwykła głupota.
— Dzisiaj też tak uważam, ale w tamtym czasie ważniejsze było dla mnie, aby pomścić śmierć mojej siostry. Nieważne jakim kosztem.
Król podszedł do stołu, nalał wina do dwóch pucharów. Jeden z nich wręczył Rudchorcie.
— Z twoich słów wynika, że dziś nadaję się do objęcia władzy nad całym kontynentem. Wnioskuję z tego, że stałem się dziedzicem cech Rodu Szmaragdu?
— Zawsze nim byłeś, ale te cechy w tobie zostały stłumione z chwilą śmierci twojej siostry. Jeśli już o niej mówimy, to jak miała na imię?
— Pio.
— Ładnie.
— Była bardzo ładna. Ciekawa świata, wszystko ją interesowało, zadawała mnóstwo pytań. Była można tak powiedzieć głodna wiedzy. Bardzo mi brakuje rozmów z nią, była bardzo inteligentna i elokwentna. Wszędzie było jej pełno — król uśmiechnął się na to wspomnienie.
— Chciałbyś ją jeszcze kiedyś zobaczyć?
— Bardzo.
— To bierz Wschód pod swoją koronę.
— Rudchorto, moja siostra nie żyje, nic tego nie zmieni, a już na pewno nie to czy przyjmę, czy nie przyjmę twojej propozycji.
— Owszem nie żyje, ale jest ktoś, kto może ją przywrócić do życia.
— Królowa mówiła, że on też nie żyje.
— Ty natomiast twierdzisz, że i ona nie żyje.
— Bo tak jest. Śmierć to jedyna pewna rzecz na świecie.
— Nie byłabym tego taka pewna. Póki co tylko połowa ludzkości, jaka pojawiła się na Planecie umarła, druga połowa nadal żyje.
Ten argument, choć logiczny wydał się królowi mało przekonujący, groteskowy wręcz.
— Skończmy te deliberację, Rudchorto. Wróćmy do naszej wcześniejszej rozmowy — król uciął rozważania na temat śmierci. — Jeśli nie znajdziemy innego rozwiązania, to stanie się wedle twojego życzenia. Przyjmę ten ciężar. Tymczasem mam do ciebie prośbę. Chcę, abyś mi wyjaśniła pewną rzecz, która nurtuje mnie od czasu, kiedy Greaghall uderzył mnie swoją mocą. Dlaczego mnie to nie zabiło? Czy to jest jedna z cech Rodu Szmaragdu, odporność na duchowe moce?
— Znasz odpowiedź na to pytanie. Wystarczy, że przypomnisz sobie, kim wtedy byłeś. Tarczą Króla Myśli, to jego moc cię wtedy chroniła, to on użył mocy stwórcy, aby uchronić cię przed śmiercią.
— To, co zrobiłem było instynktowne, nie panowałem nad tym. Skąd Kastel Jewaunt mógł przewidzieć, jak się wtedy zachowam? Skąd mógł wiedzieć, jak rozegra się tamta scena? Jak to się stało, że przewidział, iż Greaghall w geście zdziwienia odchyli się tak, by stanąć dokładnie w miejscu, w którym mogła go sięgnąć Ildonka wraz z Brendalem.
— Sam sobie odpowiedz na te pytania. Odpowiedź znasz.
— Przewidział wszystko?
— Nie! On to skonstruował!
— Sterował nami wszystkimi, łącznie z Greaghallem?
Boginka uśmiechnęła się do niego i skinęła głową na znak potwierdzenia jego słów. Król, widząc to, zamyślił się i wychylił puchar z winem.
— Szkoda, że nie zadbał o wszystkie narzędzia, których użył w celu dotrzymania swojej przysięgi, jaką złożył Greaghallowi.
Boginka spojrzała na niego z politowaniem.
— Jesteś pewny, że nie zadbał?
— Tego akurat jestem pewny. Brendal leży cały posiniaczony. Jemu na szczęście nic nie będzie, wyjdzie z tego, ale księżniczka Ildonka ma złamany kręgosłup i jest nieprzytomna.
— Coś ci opowiem, królu. Na początku swojej znajomości z Królem Myśli zestrzeliłam go strzałą, kiedy latał nad Diamlandią przemieniony w gryfa. Spadł wtedy z bardzo dużej wysokości, połamał się cały i stracił przytomność. Byłby umarł, gdybym go nie uleczyła. Kastel Jewaunt dobrze wiedział, że po w wypadku jakiemu uległa Ildonka pojawię się na zamku. Nie można więc oskarżyć go o to, że nie zadbał o swoje, jak to powiedziałeś narzędzia.
— Skoro jak twierdzisz, możesz ją uzdrowić, to dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś?
— Uraz Ildonki jest bardzo skomplikowany. Bardziej niż ci się wydaje, królu. Zanim podejmę się uzdrowienia księżniczki, muszę zasięgnąć opinii kogoś, kto na uzdrawianiu zna się jak nikt inny.
— O kim mówisz?
— O Birchorcie.
— Nie mam pojęcia, gdzie on teraz jest. Podobno królowa Bibiana wysłała go do Wilczej Puszczy po to, aby przyprowadził tu nieśmiertelnych z Rodu Szafiru. Nieśmiertelni są już w zamku i twierdzą, że Birchort szedł z nimi, ale gdzieś zniknął zanim dotarł do zamku.
— Wiem, gdzie on jest.
— Dlaczego nie lecisz do niego?
— Właśnie miałam ci powiedzieć, że zabieram Aeskara Marantyna i opuszczam na jakiś czas zamek, ale przybył strażnik z wiadomością, że ktoś przyniósł informację dla Dziecka Przepowiedni. Ta sprawa może być niebywale ważna, dlatego jeszcze się powstrzymuję. Poza tym król Aeskar prosił, by dać mu troszkę czasu, aby mógł się pożegnać z księżniczką. Jest teraz w jej komnacie. Nie wiem, czy wiesz, ale on jest w niej zakochany.
— Podobnie jak książę Brendal. Ciekawe, którego z nich wybierze księżniczka.
Boginka spojrzała na króla i uśmiechnęła się.
— Ta sprawa jest już dawno przesądzona.
— Jesteś pewna?
— Oczywiście.
— Kogo?
— Wybacz, że odpowiem pytaniem na pytanie. Kto ściągnął księżniczkę Ildonkę do Derylaka?
Król spojrzał zdziwiony na boginkę.
— Kastel Jewaunt wybrał sobie synową?
— Nie inaczej.
— Zakończmy ten temat. Wyjaśnij mi, proszę sprawę królowej Bibiany.
— O tym nie mogę powiedzieć komuś, kto nie będzie uczestniczył w dalszej wojnie, a ty odmawiasz uczestnictwa odrzucając Wschód.
— Już mówiłem, to nie jest łatwa decyzja, muszę się nad tym zastanowić.
— Nie masz zbyt wiele czasu. Wkrótce opuszczę zamek i nie wiem, jak szybko znowu się w nim pojawię.
— Czyli nadal będziesz się zajmowała Aeskarem Marantynem i nie weźmiesz udziału w wojnie, którą zapowiadasz?
— Tego nie powiedziałam.
— Cieszy mnie to. Co to za wojna, z kim i o co tym razem?
— O to samo, o Planetę i życie. Pytasz z kim? Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć.
— Jeśli mam mieć tak wielką władzę, jaką chcesz mi dać, muszę wiedzieć.
— Sądzę, że naszym przeciwnikiem będzie Bellahonna i stwory, które postawi przeciwko nam. Przypuszczam, ale są to tylko moje przypuszczenia, że Bellahonna zmobilizuje przeciwko Planecie także innych bogów. To, co nam zaserwował Greaghall, będzie można przyrównać do ukąszenia komara w porównaniu z tym, jakie siły teraz zaatakują Planetę Zaziantego.
Do pomieszczenia weszła królowa Armina.
— Przepraszam, że przerywam waszą dyskusję, ale musimy w końcu podjąć jakąś decyzję w sprawie smoków. Te bestie wkrótce będą głodne i zaczną wyżerać zwierzynę. Ludzie nie będą mieli co jeść, obawiam się, że zapanuje głód, a tego nam nie potrzeba.
— Rozmawiałaś może z Dargschortem na ten temat?
— Owszem, rozmawiałam. Bogin twierdzi, że smoki wkrótce będą nam potrzebne i powinniśmy je zatrzymać na Diamlandii. Twierdzi, że nie powinniśmy ich odsyłać.
Boginka spojrzała na króla Arkusa. Była ciekawa jego reakcji. Król dostrzegł jej wzrok, zrozumiał, że podejmując jakąkolwiek decyzję w sprawie smoków, zgadza się na objęcie władzy nad Diamlandią, natomiast uchylając się od decyzji odrzuca propozycje Rudchorty, a tym samym stwarza problem większy niż mogłoby mu się wydawać. Król zadzwonił po służbę. Po chwili do komnaty wszedł jeden z rycerzy pereł.
— Czego życzy sobie Wasza Wysokość?
— Ustaliliście już, co się stało z dowódcą straży przybocznej królowej Bibiany?
— Nasze śledztwo utknęło w martwym punkcie, nikt go nie widział, nikt o nim niczego nie słyszał. Ślad po królu Biksbitu zaginął.
— Zintensyfikujcie śledztwo, jestem ciekawy, co się z nim stało.
— Czy mogę się jeszcze w czymś przydać Waszej Wysokości?
— Zwołaj dwór do sali tronowej, ale zanim to zrobisz, przyprowadź tu Dargschorta.
Boginka dygnęła z gracją i schyliła głowę w hołdzie królowi Diamlandii, to samo uczyniła w stronę królowej Arminy, która nie zdając sobie sprawy z tego, co oznacza gest Rudchorty, uśmiechnęła się. Strażnik wrócił po długim czasie z informacją, że Dargschorta nie ma w zamku.
— Dopilnuj, aby zgłosił się do mnie, jak tylko się pojawi w Derylaku.
— Będzie, jak sobie życzysz, Wasza Wysokość.
— Chyba wiem, gdzie on jest. Jeśli pozwolisz królu, to przyprowadzę go tu natychmiast — zaproponowała Rudchorta.
— Będę ci wdzięczny. Tak przy okazji przydałby się też Mizerak.
— Mizerak jest za szybki dla mnie, nie potrafię go doścignąć. Przebywa w dwóch miejscach jednocześnie. Jeśli przebywa w zamku, to najczęściej można go spotkać przy łóżku Ildonki.
— Spróbuj Rudchorto, będą wdzięczny podwójnie.
— Postaram się, ale nie obiecuję.
Zanim Rudchorta wróciła z Dargschortem, król Arkus wyjaśnił swojej żonie, co się wydarzyło i wyznał jej, że przyjął propozycję boginki.
Rudchorta otworzyła szeroko drzwi.
— Wchodźcie śmiało, gołąbeczki. Poproście królewską parę o błogosławieństwo na nową drogę życia — zachichotała. Dargschort spojrzał na nią spode łba. Przepuścił Geworę w drzwiach, ale kiedy Rudchorta chciała skorzystać z jego uprzejmości, stanął jej na drodze.
— Pamiętasz naszą umowę?
— Jaką umowę? — zadrwiła, złoszcząc się, że zastąpił jej drogę.
— Dobrze wiesz, jaką umowę, przeklęta prawiczko!
— Nie jestem już prawiczką. Umowa to umowa. Po ślubie odzyskasz swój dawny wygląd.
— Pamiętaj, że ja też dysponuję mocą. Jeśli mnie wykiwasz, pożałujesz.
— Patrzcie go, jaki hardy!
— Co tam się dzieje? — dobiegł z komnaty głos króla. Dargschort zrobił krok w bok i przepuścił Rudchortę. Złośliwie nadepnęła mu na palce u stopy. Syknął, ale skwitował to milczeniem. Wszedł do środka i skłonił się królowi Południa.
— Geworo, Dargschorcie — odezwała się boginka — pozwólcie, że przedstawię wam króla Diamlandii Arkusa Promesta i jego żonę królową Arminę, sprawującą obecnie władzę w Derylaku. Dargschort i Gewora nie kryli zdziwienia, ale nie zamierzali protestować, ani nawet domagać się wyjaśnień. Znaczenia natomiast nabrała sugestia dotycząca błogosławieństwa. Dargschort zrozumiawszy, że nadarzyła się okazja, chwycił Geworę za rękę i pociągnął w stronę królewskiej pary, następnie padł na kolana i przymusił do tego samego swoją narzeczoną.
— Królowo Armino, królu Arkusie w imieniu swoim i mojej narzeczonej Gewory, proszę o błogosławieństwo naszego związku — powiedział z dumą, następnie schylił głowę, to samo uczyniła andalica.
— Udzielam wam błogosławieństwa — rzekł z powagą król, kładąc swoje ręce na głowach narzeczonych. — Jednocześnie wyrażam nieukrywaną wdzięczność za to, że osoby duchowe zwróciły się z prośbą o błogosławieństwo do śmiertelnego króla. Rzecz to niebywała i dla mnie niepojęta, tym bardziej doceniam wasz gest.
Królowa Armina również położyła ręce na głowach narzeczonych i udzieliła im swojego błogosławieństwa.
— Jestem nie mniej wzruszona od swojego męża. Teraz wstańcie, jest ważna sprawa do omówienia.
— Siadajcie — król Arkus poczuł się jak gospodarz, wskazując im miejsca. Zadzwonił na służbę. — Macie ochotę na małą przekąskę? O wino nie pytam, narzeczeństwo trzeba oblać.
Kiedy służący przyjął zamówienia i wyszedł, król nie zwlekając, przystąpił do omawiania sprawy smoków.
— Dargschorcie, smoki sprawiają nam bardzo dużo kłopotu. To bardzo żarłoczne stworzenia nie mamy już czym ich nakarmić Czy masz jakiś pomysł?
— Wasza Wysokość, smoki już wkrótce będą nam potrzebne. Wręcz niezbędne, abyśmy mogli odeprzeć atak niezwykle silnego wroga, którego nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. My, to znaczy nasza czwórka boginów, a także Strażnicy Planety wiedzieliśmy już od dawna, że wojna, ta prawdziwa wojna rozpocznie się w momencie, kiedy zabijemy Greaghalla. Zostaliśmy o tym uprzedzeni przez samego Zaziantego, z zakazem nierozgłaszania tej informacji. Jeśli zapędzę smoki do Smoczej Jamy i uśpię je teraz, to uśpię je już na zawsze. Nigdy już nie staną w naszej obronie.
— Musimy w takim razie znaleźć jakiś sposób, aby je wyżywić.
— Planeta jest duża, zwierzyny na niej w bród, ja sobie poradzę ze smokami, królu. Zdziesiątkuję wprawdzie stada antylop, łosi i bizonów, trudno, będzie mniej zwierzyny łownej, ale coś za coś. Nie uśpię smoków. Wiem, jak bardzo są cenne. Wiem, jak bardzo przydadzą się nam w nadchodzącym, niebywałe trudnym okresie.
— Skoro twierdzisz, że sobie poradzisz z karmieniem smoków, to dlaczego do tej pory był z tym tak wielki problem, że aż ludzie zaczęli psioczyć.
— Wybacz mi, Wasza Wysokość. Przepraszam was wszystkich, jestem słabym człowiekiem właściwie słabym boginem, mam swoje wady, zebrało mi się na amory, to jest silniejsze ode mnie.
Król uśmiechnął się pobłażliwie.
— Jeszcze jedna rzecz, Dargschorcie, co się dzieje z królem Maciejem Dorlingiem? Nie widziałem go ostatnio, a wiadomo przecież, że pojawił się w stadzie smoków podczas bitwy nad Kartyniką. Widziano go także później w starciu z armią Plenhedrykan, dowodzoną przez króla Bildinga Reya. Uratował wtedy razem z Gadułą Armię Cienia przed unicestwieniem ich przez monstra.
— Maciej Dorling nie żyje, Wasza Wysokość, musiał umrzeć, aby obudzić smoki.
— Jak w takim razie wytłumaczysz to, że pomimo iż, jak twierdzisz, nie żyje — to jednak był widziany, dowodził smokami i razem z nimi walczył? Czyż nie tak było?
Dargschort nie odpowiedział od razu. Widać było, że zastanawia się nad tym, jakiej odpowiedzi udzielić. Najwyraźniej sprawiało mu to kłopot. W końcu podjął decyzję, nabrał powietrza w płuca.
— Król Heliodoru, Maciej Dorling musiał umrzeć, aby obudzić smoki, on nie żyje. Smok, którego widzieliście na Kartynice i w akcji z Gadułą, był wytworem mojej magii. Musiałem tam, nad Kartynikami sprawić, aby ludzie uwierzyli, że ktoś ma władzę nad tymi dzikimi bestiami. Wymyśliłem więc smoka Macieja Dorlinga. Oszukałem was wprawdzie, ale przynajmniej uwierzyliście w to, w co mieliście uwierzyć — w siebie — i dzięki temu wygraliśmy wspólnie tę bitwę.
— Kto w takim razie sprawował władzę nad smokami, kto nimi kierował?
Dargschort wydawał się zakłopotany i jakby nieco zawstydzony. Rudchorta widząc to, zrozumiała w czym rzecz i sama zawstydziła się tego, co wiele tysięcy lat temu uczyniła Strażnikowi Smoków.
— Źle cię oceniłam, bracie. Wybacz mi. Opinia o tobie jakobyś był lekkoduchem, którego życie polega na chędożeniu dziewek, jest opinią mało trafną, wręcz krzywdzącą. Twoje zasługi są większe niż byśmy się mogli spodziewać, a twoja skromność niebywała. — Rudchorta wyprostowała się, patrząc w stronę Dargschorta, po czym skłoniła się przed nim. Gewora objęła czule głowę karła i przytuliła go do swoich piersi.
— Jeszcze jedno — bogin uwolnił się z objęcia swojej narzeczonej. — Zazianty powierzył mi opiekę nad smokami. To był jego pomysł, aby te potwory mógł obudzić tylko król Heliodoru, który zdecyduje się umrzeć. Maciej Dorling podjął tę decyzję, wiedząc jak cenne dla Planety, są smoki. Kiedy Zazianty zniknął, miałem bardzo dużo czasu na to, aby popracować i zmienić nieco smoczą zależność od Macieja Dorlinga narzuconą przez naszego stwórcę. Nie było to wcale łatwe i muszę przyznać, napracowałem się ciężko, by osiągnąć w końcu sukces — Dargschort popatrzył po zebranych. — Sukces jest wprawdzie połowiczny, ale myślę, że ucieszycie się z tego, iż jestem w stanie przywrócić do życia waszego króla Macieja Dorlinga. Wprowadziłem pewną modyfikację, naprzemienność bytu, zależność polegającą na tym, że skoro już Maciej Darling musi umrzeć aby obudzić smoki, to też można przywrócić Macieja Dorlinga do życia zabijając wszystkie smoki. Sądzę jednak, że one będą przydatne jeszcze w wojnie. Wiem, to samolubne i tak dalej, ale tak zdecydowałem, sugerując się tym, iż to właśnie Zazianty kazał obudzić smoki przed wojną.
— Moim zdaniem postąpiłeś słusznie — ocenił król, kładąc mu dłoń na ramieniu. Boginka Rudchorta przypomniała sobie w tym momencie rozmowę z Królem Myśli, w której Kastel Jewaunt twierdził, iż Maciej Dorling jest najpotężniejszą poza nim samym istotą na Planecie. Nie zdążyła się tą myślą podzielić z pozostałymi, ponieważ otworzyły się drzwi, a w nich stanął strażnik wraz z przybyszem przenoszącym wiadomość dla Dziecka Przepowiedni.
Rozdział 3
Bellandia wynurzała się z wód Oceanu Błękitnego powoli. Najpierw wśród fal pojawiły się wierzchołki Gór Synapsowych. Tworzyły na oceanie łańcuch skalnych wysp, które rosły nieustannie nad powierzchnią wód, powiększając swoją wysokość i poszerzając granice swojej podstawy. W końcu pokazały się całe, imponując swoją wielkością. Woda, która wypełniała przestrzenie między wierzchołkami gór, początkowo zalegała górskie hale. Następnie wyciekając z nich, tworzyła na powierzchni oceanu fale i zawirowania, które dotarły do brzegów Diamlandii i Heliodoru już mocno osłabione i niezauważone przez mieszkańców nadoceanicznych miejscowości. Bellahonna przyglądała się temu procesowi, targana skrajnymi odczuciami. Z jednej strony była dumna ze swojego dzieła, z drugiej gardziła nim, gdyż było ono materią, która dla niej nie przedstawiała żadnej wartości. Proces wynurzania się Bellandii dla Bellahonny ostatecznie okazał się nudnym widowiskiem. Nie chciało jej się patrzeć na wypływanie spod fal wyżyn, nizin, na kształtowanie się rzek jezior i stworzonych przez nią krain, porośniętych gęstymi lasami oraz stepów, sawann, pustyń i brzegów oceanów. Wszystko, co się wynurzało z wody, było przez nią zaprojektowane już dawno temu, wszystko to znała, nic nie było więc dla niej zaskoczeniem. Obserwując proces powstawania nowego kontynentu uświadomiła sobie, że przebywając w pobliżu Planety, skazana będzie na podporządkowanie się regułom czasowym na niej obowiązującym. Mogła wprawdzie przemieszczać się w czasie jako osoba, ale taka podróż niczego nie wnosiła. Mogła wyprzedzać czas tylko w stosunku do samej siebie, co nie miało wpływu na procesy i wydarzenia odbywające się na Planecie. Nie podobała jej się ta dependencja od Planety Zaziantego. Zrozumiała, że będzie zmuszona się temu poddać, będzie musiała czekać na to, aż obiekt, który wyruszył z punktu A, dotrze do punktu B. Będzie tym samym zmuszona uczestniczyć w wydarzeniach w czasie, w jakim będą się one rozgrywały. Owszem mogła wpływać na wydarzenia, mogła popychać ludzi do pewnych zachowań, ale zmuszona była uczestniczyć w wydarzeniach, co nie odpowiadało jej zupełnie. Wprawdzie wiedziała o tym już wcześniej, planując swój atak na Planetę, ale czym innym było zdawanie sobie z tego sprawy, a czym innym osobiste w tym uczestnictwo. W świecie materialnym nie było możliwe sterowanie przyszłością bez spełnienia się przeszłości. Bellahonna uświadomiła sobie, że podróżując w czasie, nie będzie na przykład mogła wpływać z wyprzedzeniem na losy bitew. Będzie zmuszona czekać, aż armie przetoczą się po kontynentach i spotkają ze sobą. Mogło się bowiem wydarzyć w międzyczasie coś, czego nie będzie w stanie zmienić, podróżując w czasie. Tym czymś mogło być inne ułożenie wojska w szeregu, inaczej trzymana broń przez rycerzy, inna odległość między nimi, inna synchronizacja i koordynacja ruchów poszczególnych ludzi. Bellahonna dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Ze wstrętem uświadomiła sobie, jak bardzo jej to nie odpowiada. Narastała w niej w związku z tym coraz większa złość, coraz większe obrzydzenie i niechęć.
— Pierdolona materia — zaklęła i odleciała w przestrzeń. Zdawała sobie sprawę z tego, że Zazianty stwarzając swoją Planetę, stworzył także otaczającą ją tarczę, chroniącą przed niszczącą mocą bożą. W świecie bogów były różne indywidua mające często dość pokrętne zachcianki. Bogowie stwórcy zmuszeni więc byli chronić swe dzieła przed ich zniszczeniem przez innych bogów. Tarcze chroniące poszczególne wszechświaty i ciała niebieskie były tworzone przez wszystkich stwórców. To, jak skuteczna jest tarcza, zależało od indywidualnej mocy i umiejętności każdego ze stwórców. Bellahonna, choć nienawidziła Zaziantego, musiała przyznać, że nie był to pierwszy lepszy bożek, któremu zamarzyło się stworzyć swój własny świat i który stwarzał go na opak. Zazianty był najdoskonalszym stwórcą, świadczyła o tym jego Planeta, ciesząca się uznaniem wśród wszystkich bogów bez wyjątku. Tarcza, którą otoczył swoją Planetę, musiała w związku z tym być równie doskonała. Mimo to, zważywszy na dyskomfort, jaki czekał tu Bellahonnę, bogini postanowiła spróbować. Nie uśmiechało jej się oglądanie materialnych stworzeń poruszających się po Planecie, było to dla niej nużące. Była zła na to, że zniszczenie Planety musiało zostać poprzedzone zniszczeniem życia. Nie zależało jej na ludziach, ale ich zabijanie nie było dla niej niczym atrakcyjnym.
Próba zniszczenia Planety Zaziantego za pomocą mocy bożej, była skazana na niepowodzenie. Bellahonna o tym wiedziała, ale wiedziała też, że każdy, nawet Zazianty mógł popełnić błąd. Postanowiła to sprawdzić, nic ją to nie kosztowało. Przymierzyła i skierowała w stronę Planety Zaziantego całą serię pocisków swoich mocy. Potężne niszczycielskie wiązki mocy poleciały w ilości nieskończonej.
Bellahonna była bogiem doskonałym, posiadającym kompletną wiedzę ze wszystkich dziedzin. Znała właściwości wszystkich atomów i cząstek. Znała prawa fizyki, które nimi rządziły, o jednym wszakże zapomniała — o tym, że Zazianty jako jedyny z bogów stwórców nie przyleciał do niej skonsultować projektu budowy i zasad, na jakich opierał się jego Wszechświat. On jeden jedyny tego nie zrobił. Nie miało to wtedy dla niej znaczenia. Nie interesowały jej światy stwarzane przez bogów stwórców. Każdego zbywała i poniżała, ale wcześniej wykradła z ich umysłów wszystkie projekty, które przeglądała z czystej ciekawości z potrzeby pogłębiania i łaknienia wiedzy. Gdyby posiadała wiedzę o świecie Zaziantego i prawach fizyki w nim panujących, z pewnością powstrzymałaby się przed tym, co uczyniła. Gdyby zamiast wiedzy teoretycznej, czysto naukowej posiadała wiedzę praktyczną, popartą doświadczeniami i bezpośrednim kontaktem z materią, powstrzymałaby się przed tym, co uczyniła. Gdyby zamiast teorii o odbiciu fal w lustrze zobaczyłaby własnymi oczami odbite w lustrze słońce, powstrzymałaby się przed tym, co uczyniła. Gdyby Greaghall, którego doświadczyła upokarzającym bólem, widział teraz Bellahonnę, mógłby doświadczyć czegoś w rodzaju satysfakcjonującego poczucia sprawiedliwości. Gdyby ona sama nie włożyła w to uderzenie tak wielkiej siły, tak dużego zaangażowania i doskonałej precyzji, skutki odbicia fali nie byłyby tak uciążliwe i nie spowodowałyby tak niemożebnego, wszechobecnego bólu, jaki stał się jej udziałem. Bellahonna cierpiała katusze, po których musiała przejść przez kierat doprowadzenia swojego doskonałego duchowego ciała do stanu poprzedniego.
— Pierdolony Zazianty — mruknęła do siebie, po czym okrążyła Planetę i odleciała. Przed odlotem natrafiła na portal łączący Wszechświat Zaziantego z miejscem alternatywnego wymiaru, w którym więziony był Greaghall. Oglądając to miejsce jedynym uczuciem, jakie mogło się pojawić w umyśle zwiedzającego, było politowanie. Bellahonna nie okazała współczucia, ale przyznać musiała, że nawet dla niej jako widza, który to miejsce tylko oglądał, widok sprawiał dyskomfort. Odlatując ze świata Zaziantego, wiedziała co ma robić dalej. Pogarda dla materii jaką miała w sobie i ostatnie doświadczenie z tarczą Planety, pomogły jej podjąć decyzję, którą już wcześniej brała pod uwagę.
— Niepotrzebnie brałam się za to sama — powiedziała, tłumacząc się przed samą sobą z podjętej decyzji. Prawda wyglądała nieco inaczej, Bellahonna była samolubna i zazdrosna. Z pewnością nie można było o niej powiedzieć, że byłaby gotowa poświęcić się dla innych, a już tym bardziej bezinteresownie sprawić komuś przyjemność. Takie gesty nie leżały w jej naturze. I tym razem nie miała zamiaru organizować komuś rozrywki, ale zważywszy na to, że prawdę mówiąc, nie widziała żadnej dla siebie przyjemności w toczeniu wojny z ludźmi Zaziantego, ba uważała to wręcz za poniżające dla siebie zajęcie, postanowiła namówić innych bogów, by zrobili to za nią. Wiedziała komu zlecić to zadanie, by nie tylko nie ponieść kosztów, ale wręcz zyskać.
Antelon, bóg stwórca ze skłonnościami sadystycznymi po stworzeniu swojego świata nie potrafił powstrzymać swoich sadystycznych zachcianek. Swoje stworzenia zarówno te wysoce inteligentne, jak i nieposiadające inteligencji, żyjące instynktownie, poddał wyjątkowo okrutnym torturom, zsyłając na nie najpierw wojny i głód, później choroby i zarazy, w końcu tak namieszał swoim stworzeniom w głowach, że te znajdowały przyjemność w wyrządzaniu bólu i okropności innym, a także samym sobie. Antelon przyglądał się z rozkoszą cierpieniom swoich stworzeń, znajdował w tym rozkosz. Kiedy Bellahonna dotarła do niego, zastała go próbującego bezskutecznie przywrócić życie na swojej planecie.
— Po co się trudzisz? Istnieje Wszechświat, w którym żyją stworzenia pozostawione na pastwę losu przez swojego boga. Zostaw tę martwą planetę i chodź ze mną, a zaznasz prawdziwego szczęścia.
— Nie wierzę w takie bajki, żaden stwórca nie zostawiłby swojego świata, nawet ja. Żaden świat nie może funkcjonować bez swojego stwórcy. Poza tym, nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
Bellahonna nie miała zamiaru tracić czasu na przekonywanie Antelona. Pokazała mu więc Planetę Zaziantego, pokazała mu ludzi na niej mieszkających, zwierzęta na niej żyjące i oznajmiła, że pozwoli mu wszystkie te stworzenia zabić, pod jednym tylko warunkiem, że na Planecie nie pozostanie ani jedna żywa komórka. Antelon w swych sadystycznych zapędach rozkoszując się cierpieniem wymordował w okrutny sposób wszystkie swoje stworzenia. Zapomniał w morderczym szale o tym, aby zostawić przy życiu kilka osobników, które mogłyby ponownie zaludnić jego planetę i stać się kolejnym źródłem istnień, dostarczającym mu przyjemności z zabijania. Propozycja Bellahonny była dla niego atrakcyjna. Do samej Bellahonny nie żywił jednak sympatii, podobnie jak inni bogowie.
— Co ty właściwie tutaj robisz? W jakim celu się tutaj pojawiłaś? Dlaczego nie siedzisz tam daleko u siebie, z dala od innych i nie napawasz się swoją doskonałością?
— Nie twój interes. Przyjmujesz moją propozycję, czy mam poszukać kogoś innego? Takich zwyrodnialców jak ty jest jeszcze wielu.
— Wielu powiadasz? To leć do nich, ja ci nie wierzę. Nie mam zamiaru wchodzić w żadne układy z tobą, samolubna suko.
Antelon mówiąc te słowa, obserwował zachowanie Bellahonny, przyglądał się jej rozczarowaniu, jej smutkowi i czerpał z tego niewyobrażalnie niebotyczną przyjemność. Nikt dotąd nie miał okazji znęcać się nad boginią. Jego dotychczasowe ofiary były materialne, ta ofiara była wyjątkowa, z jej cierpienia Antelon miał podwójną satysfakcję, nie tylko jako sadysta, ale także jako ten, którego kiedyś znieważyła.
— Pożałujesz, śmieciu!
— O nie! Nie będę żałował tego, co widziałem. Nigdy! Będę się tym rozkoszował po wsze czasy! Wynoś się stąd i nie wracaj tu, dopóki nie będziesz miała dla mnie o wiele atrakcyjniejszej oferty — te słowa zabolały Bellahonnę jeszcze bardziej, Antelon nie posiadał się ze szczęścia. Bellahonna szybko zrozumiała grę boga sadysty, nie miała ochoty być jego ofiarą. Odleciała bez pożegnania. Znała dobrze wszystkich bogów stwórców. Wiedziała, który z nich miał skłonności podobne do Antelona. Odwiedziła wielu z nich po to tylko, by przekonać się, że żyjąc długi czas w odosobnieniu, nie potrafiła nawiązywać kontaktu z innymi. Nie potrafiła z nimi rozmawiać w taki sposób, aby namówić ich do współpracy. Jej wiedza z różnych dziedzin na nic się zdała w kontaktach z innymi osobami. Poczuła się upokorzona i przypomniała sobie, jak sama w praczasach upokarzała innych. Bogowie sadyści oddali jej z nawiązką to, czym kiedyś ich poczęstowała. Porażka, jakiej doświadczyła, była bolesna. Bellahonna zaczęła żałować, że pozwoliła zabić Greaghalla, jedynego z bogów gotowych na współpracę z nią. Lekcja, jaką otrzymała, nauczyła ją pokory. Nie przerażało jej już teraz to, że będzie musiała osobiście pokierować wydarzeniami na Planecie Zaziantego. Nauczona doświadczeniem, jakie dostarczył jej Greaghall, postanowiła pod żadnym pozorem nie pojawiać się na Planecie Zaziantego osobiście, a już tym bardziej nie przybierać ciała materialnego. To postanowienie przyszło jej z łatwością, nienawidziła materii. Okrążyła Planetę kilkakrotnie, dokładnie jej się przyglądając. Na Kartynice Południowej, w masywie Gór Snu Słońca wyczuła obecność istoty duchowej, innej od tych, które widziała na całej Planecie. Bez trudu domyśliła się, że jest to jeden z grenduli, astral stworzony jako pomocnik w dziele stwórczym. Zmusiła go swoją mocą do wyjścia z ukrycia. Grendul znajdował się w opłakanym stanie. Bellahonna ucieszyła się na jego widok, ale nie dała tego po sobie poznać Koszmarowi — grendulowi, który w bitwie z siłami królowej Bibiany stchórzył i dał dyla, ratując swoją skórę.
Grendul, którego znalazła, był dla Bellahonny niezwykle cenny. Zdawała sobie sprawę z tego, że Zazianty starannie zabezpieczył Planetę przed zniszczeniem i to zarówno przez przypadek, jak i na skutek świadomego działania. Historia Greaghalla potwierdzała ten fakt jako żywo. Bóg, taki jak Greaghall powinien poradzić sobie z Planetą bez większego wysiłku. Tymczasem nie dość, że poniósł klęskę jako dowódca trzech armii: ludzi, grenduli i monstrów, to jeszcze na koniec sam stracił życie z ręki młodziutkiej dziewczynki. Greaghall przegrywał na każdym froncie, w każdej bitwie, mimo iż dysponował naprawdę dużą siłą i determinacją. Wbrew wielu staraniom nie potrafił zdobyć przewagi nad ludźmi. Nawet wielotysięczna armia grenduli, która dzięki swym mocom była w stanie pokonać każdego wroga, poniosła podwójną klęskę — raz nad Kartynikami, a drugi raz nad Diamlandią. Bellahonna dziwiła się Greaghallowi, że na żadnym etapie wojny nie potrafił dostrzec tego, że dzieją się rzeczy dziwne i z punktu widzenia logiki wojennej niewytłumaczalne. Los Greaghalla dowodził tego, że Planeta była zabezpieczona w przemyślny, doskonały, perfekcyjny, precyzyjny sposób, uniemożliwiający odniesienie sukcesu przez osobę chcącą ją zniszczyć. Bellahonna podejrzewała, że gdyby nawet ludzie nie podjęli walki i nie wykazali się w niej wiedzą i sprytem, lecz poddaliby się woli Greaghalla, to ten i tak skazany był na porażkę. Zazianty musiał zabezpieczyć Planetę mechanizmami obronnymi, które uruchomiły się samoistnie i działały bez jego udziału. Atak na Planetę bez poznania i zneutralizowania tych mechanizmów był zwyczajnym samobójstwem. Planeta Zaziantego była doskonała pod każdym względem. Dlatego jej stwórca mógł ją bez obawy opuścić i pozostawić samej sobie. Poznając historię wojny z Greaghallem Bellahonna uświadomiła sobie, że zniszczenie Planety wcale nie będzie takie proste. Kiedy doszła do tego wniosku, początkowo ucieszyła się z tego, że bogowie sadyści odmówili jej pomocy. Byli za słabi, za głupi, by wygrać z Planetą. Tylko ona dysponująca swoim doskonałym rozumem, wiedzą, mocą i umiejętnościami mogła tego dokonać. Ten tok rozumowania sprawił jej radość. Samouwielbiająca się bogini poczuła się dumna z siebie, a myśl, że tylko ona była godna tego wyzwania, napawała ją coraz większą rozkoszą i przeświadczeniem o swojej wyjątkowości i doskonałości, co jeszcze bardziej utwierdzało ją w przekonaniu, że inni bogowie są od niej gorsi, nie są jej godni. Po głębszym zastanowieniu, mając na uwadze fakt, że przebywanie na Planecie wiąże się ze zbyt wielkim ryzykiem, postanowiła mimo wszystko posłużyć się innymi bogami, co wydawało się bezpieczniejsze i skuteczniejsze. Pomysł ten był na tyle kuszący, że powodował iż Bellahonna będzie mogła już teraz, a nie dopiero w odległej przyszłości sprawować władzę nad innymi bogami. Wprawdzie zaledwie małą ich liczbą, ale jednak. Mały przedsmak tego, o czym marzyła od dawna. Fakt, że bogowie, których odwiedziła odmówili współpracy, nie zniechęcił jej. Wiedziała, jak ich zmusić do posłuszeństwa, skoro odrzucili propozycję współpracy.
Przeanalizowała historię wojny z Greaghallem jeszcze raz, przyjrzała się jej głównym bohaterom i opracowała scenariusz, w którym dla Koszmara przewidziała dość nietypową rolę. Grendul starał się jak mógł, by odwieść boginię od pomysłu. Rola, jaką Bellahonna mu wyznaczyła była rolą, która pozbawiała godności grendula, który godności nie posiadał za grosz. Jego starania spełzły na niczym.
Tymczasem na Bellandii powstawało nowe „życie”, zaczęły pojawiać się na niej istoty podobne z wyglądu do ludzi. Tylko z wyglądu. Podstawową różnicą w porównaniu z ludźmi było to, że nie miały własnej woli i świadomości istnienia. Derdus Kredus nazwałby je cyborgami.
Bellahonna bogatsza o doświadczenia z lustrem, Antelonem, a przede wszystkim mająca na względzie los Greaghalla, postanowiła opóźnić inwazję do czasu, kiedy nie zidentyfikuje i zdefiniuje wszystkich zagrożeń i pułapek, jakie zastawił Zazianty na kogoś, kto miał zamiar odebrać mu albo zniszczyć Planetę. Ponowiła obserwacje zarówno ludzi, jak i sił natury utrzymujących Planetę w przestrzeni. Przyjrzała się grawitacji układu gwiezdnego, polom magnetycznym, przeanalizowała zależności Planety od Księżyca i innych ciał niebieskich, zbadała orbity po jakich poruszają się ciała niebieskie. Przeanalizowała wszystkie wartości i przyporządkowała je prawom fizyki, jakie obowiązywały w świecie Zaziantego. Dokonała obliczeń przy wykorzystaniu swojej matematycznej wiedzy i analitycznego umysłu. Sprawdziła wszystko, co było do sprawdzenia, znalazła wszystkie niemierzalne wartości sił oddziałujących na Planetę, układ gwiezdny, galaktykę i cały Wszechświat będący dziełem Zaziantego i ze zdumieniem doszła do wniosku, że wszystko to nie miało prawa istnieć! Nie wierzyła w swoją pomyłkę, ale dla pewności odłożyła i odcięła się od swoich pierwszych obliczeń i ich wyników i zaczęła wszystko od nowa. Wynik był taki sam. Planeta Zaziantego nie mogła istnieć, nie miała prawa unosić się w przestrzeni kosmicznej, nie miała prawa krążyć po zajmowanej orbicie. To wszystko powinno już dawno temu ulec kosmicznej katastrofie i zmienić się w pył. Tymczasem Planeta Zaziantego istniała, tętniła życiem, a na dodatek była uważana przez bogów za najdoskonalsze dzieło spośród wszystkich dzieł bogów stwórców. Umysł Bellahonny był umysłem doskonałym i choć sama bogini była przesiąknięta pychą i samouwielbieniem, nie była pozbawiona uczuć. Przy czym uczucia przykre, godzące w jej godność odczuwała tak, jakby nie dotyczyły jej bezpośrednio. Potrafiła i czyniła to automatycznie, izolować się od negatywnych doznań dotykających ją osobiście. To uczucie, które jej nie dotyczyło, które było gdzieś obok niej, a które spadło na nią w związku z odkryciem, jakie poczyniła względem Planety Zaziantego, było uczuciem poniżenia. Nie potrafiła odkryć sekretu znienawidzonego stwórcy, dzięki któremu jego dzieło wbrew wszelkim panującym prawom istniało, niepodtrzymywane nawet obecnością samego boga.
— Pierdolony geniusz — syknęła ze złością i skupiła swoją uwagę na Planecie, próbując rozwiązać zagadkę. Robiła to z pasją i zadowoleniem, rozkoszując się pracą swojego umysłu. Była nawet wdzięczna Zaziantemu za przywilej, dzięki któremu mogła zaangażować swój umysł i cieszyć się jego pracą w znalezieniu rozwiązania. Analizowała kilkakrotnie budowę Planety, obserwowała wszystkie ciała niebieskie, wokół których Planeta krążyła i te, które krążyły wokół niej. Przyglądała się ludziom, andałom, boginom, zwierzętom, roślinom. Analizowała rozmieszczenie kontynentów, oceanów, wysp, pasm górskich, zajrzała do jądra Planety, jądra Słońca i innych ciał niebieskich w świecie Zaziantego, szukając siły, dzięki której to wszystko istniało. Był to daremny trud, a raczej daremna rozkosz nie prowadząca do żadnego rozwiązania. Zbadała wszystko, rozważyła każdą możliwość i musiała ze złością i oburzeniem przyznać, że zadanie przerosło jej możliwości. Próbowała spojrzeć na to wyzwanie chłodnym okiem, co w jej doskonałości nie było rzeczą niewykonalną, ale i takie spojrzenie nie przybliżyło jej do rozwiązania. Bellahonna znała uczucie miłości, znała potęgę miłości, darzyła czystą bezwarunkową miłością samą siebie, nigdy jednak nie przyszłoby jej do głowy, że Zazianty wykorzystał moc miłości do budowy podwalin swojego świata. Bellahonna miłość zarezerwowała dla samej siebie, nigdy nie pomyślałaby, by tak pięknym uczuciem obdarzyć coś takiego jak Wszechświat, jak galaktyki w nim się znajdujące, układy planetarne, Planetę z jej kontynentami, oceanami, czy w końcu żyjące na niej istoty, takie jak duchy, ludzie, zwierzęta czy rośliny.
Rudchorta spojrzała na Aeskara Marantyna, stojącego na najwyższym pierścieniu Bibiany, zadumanego, patrzącego gdzieś w dal. Zamyśliła się i doszła do wniosku, że nie Kastel Jewaunt, nie Arion Kambeldon, a właśnie on jest tu najważniejszy. Wiedziała, że zanim nastanie czas Króla Miłości, władzę nad Planetą obejmie Król Wojny. Nie miała nic przeciwko temu. Przez głowę przeleciała jej myśl, której może by nie zauważyła, gdyby nie miała przyjemności poznać wcześniej Króla Myśli. Zastanawiała się, co on teraz robi. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Jednego była pewna, że Kastel Jewaunt nie marnuje czasu. Nie mogła więc i ona pozwolić sobie na jego marnowanie.
Rozdział 4
W komnacie, w której leżała nieprzytomna Ildonka, zbierało się często wiele osób. Dużo czasu spędzał w niej zarówno Aeskar Marantyn, jak i Mizerak. Zaglądali tu także Strażnicy Planety. Rudchorta postanowiła zaprowadzić tam Ksina Puka, którego wzięła pod swoje skrzydła zaraz po tym, jak opowiedział swoją historię królowi Diamlandii. Ksin pełen szacunku pochylił się nad księżniczką i bezceremonialnie pocałował nieprzytomną Ildonkę, wywołując tym gestem zdziwienie Króla Miłości.
— Moja najserdeczniejsza przyjaciółka — powiedział młodzieniec ze łzami w oczach. — Zawsze stawała w mojej obronie. Czy ona wyzdrowieje?
— Jest w bardzo poważnym stanie — odpowiedziała mu Rudchorta. — Jej kręgosłup jest złamany, ma przerwany rdzeń kręgowy.
— Co to znaczy?
— Mówiąc w dużym uproszczeniu, jej mózg nie ma władzy nad ciałem.
— Da się to wyleczyć?
— Wyleczyć to nieodpowiednie słowo.
Aeskar podszedł do boginki.
— Wiem, że Ildonka nie jest mi przeznaczona, ale bardzo ją kocham. Obiecaj mi, że postarasz się przywrócić jej zdrowie.
Rudchorta spojrzała na niego jakby zagniewana.
— Ja jej wrócę zdrowie, królu. Prosząc bym się postarała, podważasz w pewnym sensie moje kompetencje i zdolności. Wiem, że stan księżniczki budzi wielkie obawy i wywołuje niewiarę w jej powrót do zdrowia, ale moce jakie posiadam są aż nadto wielkie, by jej przywrócić sprawność.
— Dlaczego tego nie zrobisz teraz?
— Badając Ildonkę zauważyłam u niej pewną różnicę w budowie nerwów w porównaniu z innymi ludźmi. Księżniczka pochodzi z Rodu Rubinu, być może to jest powodem tych różnic. Podejrzewam, że jej odmienny układ nerwowy jest cechą dziedziczną rodu. Mogę Ildonkę swoją mocą uleczyć w każdej chwili, ale boję się, że popełnię błąd i księżniczka straci przez to swoje rubinowe zdolności. Muszę skonsultować to z Birchortem. Na tę chwilę zaopatrzyłam ją w energię do przetrwania choroby. Tyle teraz mogę zrobić. Nie musicie się o nią martwić.
— Nie prościej byłoby ściągnąć go do zamku?
— To nie jest konieczne. Moje zdolności i moce wystarczą w zupełności, potrzebuję tylko aby Birchort wyjaśnił mi pewną rzecz.
— Dlaczego do niego nie polecisz?
— Muszę coś jeszcze zrobić w Derylaku. Jest jeszcze ktoś, kto czeka na uzdrowienie. Prawda Mizeraku?
Mizerak właśnie wleciał do komnaty.
— Prawda. Myślałem, że wyleczy go Birchort, ale on jest teraz bardzo zajęty.
— Chodźmy do Gaduły — kiedy skończyła mówić te słowa, w drzwiach stanął wsparty o dwóch strażników Brendal Jewaunt. Rudchorta spojrzała na niego z politowaniem.
— Wybacz mi, książę, że się tobą nie zajęłam do tej pory.
— Nie ma tu czego wybaczać, pani. Wiem, jak wielką stratę poniosłaś w związku ze śmiercią swojego ukochanego.
Rudchorta, co zauważyli pozostali, skrzywiła się boleśnie, do jej oczu napłynęły łzy. Powstrzymała jednak płacz i otoczyła księcia jasną, wibrującą poświatą. W jednej chwili posiniaczone, nabrzmiałe ciało syna Króla Myśli wróciło w pełni do zdrowia. Książę podszedł do Rudchorty i wycałował z wdzięczności jej policzki.
— Pozdrów moją m…, to znaczy swoją siostrę, kiedy się z nią zobaczysz.
— Nie omieszkam — Rudchorta uśmiechnęła się do niego. — Ty znasz prawdę?
— Jestem synem Króla Myśli, wiem więcej niż sądzisz. Moja wiedza nakazuje mi darzyć cię wielkim szacunkiem, Rudchorto.
Mizerak też zdaje się, wiedział już bardzo dużo, przyłożył rękę do pleców boginki.
— Chodźmy już, czas nagli.
Gaduła leżał w komnacie obok. Dowódca Armii Derylaka bardzo cierpiał. Magia, którą go poraził król Plenhedryki Bilding Rey, była silna, za silna na umiejętności i moc, jaką dysponował były czarodziej Armii Grodów Południa. Mizerak, który dysponował dużo większą mocą, nie miał takiego doświadczenia, aby uwolnić chorego od dolegliwości. Razem ze Strażnikami Planety zmniejszyli uczucie bólu czarodziejowi, dzięki czemu Gaduła mógł naprzykrzać się służbie — co robił z lubością, a także wykonywać na odległość zlecone mu przez Mizeraka zadanie naprawy strzał do łuków. Mizerak obiecał czarodziejowi, że sprowadzi do niego Birchorta, który o czym wiedzieli już wszyscy, posiadał niezwykłe, ponadprzeciętne, wręcz boskie umiejętności uzdrawiania chorych. Niestety Birchort miał teraz inne pilniejsze zajęcie i nie mógł przybyć do zamku. Dowódca leżał prawie bez ruchu i czekał na zmiłowanie. Pojawienie się Rudchorty w zamku było, jak sądzili z Mizerakiem szansą na powrót do zdrowia człowieka, o którego czynach zaczęto śpiewać pieśni. Wychwalano go w nich za dywersję, której dokonał na Kartynikach, za podniebną szarżę, w wyniku której uratował życie boginowi Dargschortowi, w końcu śpiewano skoczną melodyjną piosenkę o dmuchawcach, jakimi pokonał wroga pod Sassen.
Puf, puf, puf zza krzaka.
Puf, puf, puf — śmiertelny dmuch.
Głosiły słowa piosenki, którą śpiewano przy byle okazji. O czynach Gaduły nie byłoby głośno i być może niewielu by o nim wiedziało, gdyby nie ludzie z Armii Cienia, których czarodziej uratował przed niechybną śmiercią z rąk monstrów. Armia Cienia, choć zdziesiątkowana i zajęta zbieraniem swoich poległych, w kontaktach z ludźmi wypowiadała się o Gadule z szacunkiem i wojskową powagą. Ludzie dostrzegli ten gest obcych i zaczęli dociekać. Kiedy potwierdzały się kolejne informacje, dowódca urósł do miana bohatera, które to miano słusznie mu się należało.
Rudchorta wchodząc do komnaty Gaduły, od razu wyczuła złą magię, którą przesiąknięty był bohater ludu. Z trudem go zbadała, walcząc z czymś na wskroś alochtonicznym, z czym spotkała się po raz pierwszy. Nie mogła zniwelować tej siły, nie potrafiła. Zaskoczona tym spojrzała na Gadułę. Czarodziej, mimo iż jego wygląd budził współczucie, miał w sobie coś, co rzuciło się w oczy bogince. Ludzie tego nie mogli widzieć, ale Rudchorta nie była człowiekiem. Kiedyś już się z tym spotkała, już kiedyś widziała podobny niby to błysk, niby skryty szarm. Szukając w pamięci tego zjawiska, wzdrygnęła się olśniona odkryciem. Jej oczom ukazał się Herdon Margon, to jej ukochany nosił podobny stygmat w oczach. Boginka ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że Gaduła rzucił na niego czar, naznaczył go swoim piętnem ochronnym. Piętno to chroniło życie Herdona i gdyby dowódca Armii Grodów Południa miał choćby niewielkie, minimalne zdolności magiczne leżałby poturbowany jak Gaduła, ale żywy obok czarodzieja, a ona mogłaby przywrócić mu zdrowie. Niestety jej ukochany nie przejawiał takich zdolności, czar ochronny Gaduły był w stanie uchronić go od śmierci z rąk ludzi, ale gdy w grę wkroczyła moc boska, czar nie mający przecież świadomości nie mógł zadziałać. Gaduła szybko zorientował się, że Rudchorta odkryła jego tajemnicę.
— Wybacz, nie mogłem nic więcej dla niego zrobić. Ta moc była za silna dla mnie. Jestem zwykłym czarodziejem.
— Jesteś wspaniałym człowiekiem, Gaduło. Kimś naprawdę wyjątkowym, niedocenionym. To, co zrobiłeś, było przejawem prawdziwego człowieczeństwa. Rzadko spotyka się ludzi tak wielkiego serca, jak ty. Rzadko spotyka się ludzi, w których jest tyle empatii co w tobie. Czarodziejem też nie jesteś zwykłym, jak mylnie sądzisz. Moc, którą zostałeś potraktowany, zabiłaby być może nawet mnie. Ty przeżyłeś, co dowodzi, że masz w sobie moc, której nie jesteś nawet świadomy. Jestem ci dozgonnie wdzięczna za to, co zrobiłeś dla Herdona. Postaram ci się odwdzięczyć. Teraz zdejmę z ciebie to, co tobą zawładnęło.
Rudchorta podeszła bliżej Gaduły, skupiła się, lecz wbrew oczekiwaniom nie wykonała żadnej czynności. Pozornie. W rzeczywistości badała moc Greaghalla, poddając ją różnym testom. Mizerak przyglądał jej się uważnie. Był dobrym obserwatorem, zauważył moment, w którym boginka zakończyła swoje badania, by po chwili je wznowić. Wódz andałów postanowił, że zapyta ją już po wszystkim o to, czemu miał służyć drugi etap jej badań.
— Nie spodziewałam się tego — odezwała się nagle boginka. — Mizerak, zawołaj proszę Dargschorta, Strażników Planety i Aeskara, albo nie Aeskara, jego w to nie mieszajmy, zawołaj króla Arkusa, na jedno wyjdzie.
Mizerak nie indagował, skinął głową i wyszedł. Rudchorta uśmiechnęła się do Gaduły.
— Jest w tobie dużo złej mocy, czarodzieju. Naprawdę jestem pełna podziwu dla ciebie, że udało ci się przed nią obronić.
— Mówiłaś już o tym, Rudchorto.
— Masz rację.
— Potrafisz mnie uwolnić od niej? Wyrzucić to ze mnie?
Rudchorta nie odpowiedziała od razu. Gaduła ponowił pytanie pełen niepokoju.
— Potrafisz?
— Śpij dobrze, kiedy się obudzisz, przekonasz się co potrafię — wyciągnęła rękę w stronę czarodzieja i uśpiła go. Po chwili do komnaty wszedł Dargschort z Geworą.
— Wołałaś nas, Rudchorto?
— Tak, Dargschorcie, wołałam. Ten człowiek ma w sobie sporą dawkę złej mocy Greaghalla. Chcę go od niej uwolnić, ale jest to boska moc, sama sobie nie poradzę.
Pojawili się Strażnicy Planety.
— Żeby pomóc Gadule, potrzebuję was i krwi Szmaragdu. Będą potrzebne światełka Heliodoru, wzniecisz je.
Dargschort był winny życie Gadule, ale pamiętał o groźbie, jaką złożył mu czarodziej nad Kartynikami. Był świadomy tego, że Gaduła zechce dotrzymać danego słowa. Wprawdzie jako bogin nie musiał się obawiać groźby podrzędnego czarodzieja, ale o Gadule słyszał już wiele i szczerze mówiąc nie zdziwiłby się, gdyby czarodziej podjął próbę zemsty za zniewagę. Bogin w rozmowie z czarodziejami Grodów Południa, którzy na własnej skórze mogli się przekonać o pomysłowości Gaduły i jego sprycie, został przez nich ostrzeżony i uświadomiony, że nie uniknie kary za to, co zrobił, mimo iż właściwie nie zrobił nic złego. Świadomy tego patrząc na to, jak bardzo cierpi Gaduła zdecydował się pomóc Rudchorcie, mimo wszystko.
— Da się to zrobić — odpowiedział bez wahania. Rudchorta następnie wytłumaczyła wszystkim obecnym, na czym będzie polegało ich zadanie. Ostrzegła także, aby byli ostrożni i uważali, by nie ulec skażeniu złą mocą. Kiedy przyszedł król Arkus, Rudchorta objaśniła mu co zamierzają zrobić i jaką rolę w tym będzie pełnił dziedzic Rodu Szmaragdu. Kiedy wszyscy byli gotowi boginka nakazała Dargschortowi, aby rozpalił światełka Heliodoru. Z chwilą, kiedy nieprzyjemne oku i samopoczuciu, migające żółte światełka wypełniły komnatę, Rudchorta przystąpiła do dzieła. Powietrze zaczęło drżeć, słychać było donośne buczenie. Meble i ściany komnaty wpadły w niepokojącą wibrację, która w połączeniu ze światełkami Heliodoru stworzyła atmosferę niebezpieczeństwa, odczuwanego przez wszystkich biorących udział w tym zdarzeniu, nawet u Strażników Planety, którzy byli przecież stworzeniami duchowymi. Uczucie zagrożenia nie ominęło króla Arkusa, który mimo to nie bardzo się tym przejął i bez wahania, na znak boginki dotknął głowy Gaduły swoimi rękami. W tym momencie rozległ się przeraźliwy piskliwy jęk, wydobywający się z ust czarodzieja. Boginka zaczęła się kręcić wokół siebie, zamieniając się w małą trąbę powietrzną. Okrążyła łóżko Gaduły, po czym wniknęła w jego ciało, a następnie wyleciała z niego już jako istota cielesna, spadając obok łóżka na podłogę.
— Nikomu nic się nie stało? — spytała, podnosząc się. — Jeśli tak, to przedstawienie skończone, jesteście wolni. Bardzo dziękuję wam za współpracę.
Nikt jednak się nie ruszył, każdy chciał zobaczyć efekt końcowy połączenia mocy, jaki Rudchorta wykorzystała do usunięcia mocy bożej z ciała Gaduły. Przyglądając się czarodziejowi, można było z łatwością zauważyć, że jego rany zagoiły się, a krew zabarwiła naturalnie jego skórę.
— Królu, bądź tak miły i obudź naszego przyjaciela — Rudchorta skinęła na Arkusa. Król bezceremonialnie szturchnął Gadułę. Ten otworzył oczy i widząc, co się stało rozpłakał się przepełniony ulgą i szczęściem. W końcu otarł łzy, wstał i zaczął dziękować każdemu z osobna. Szybko dostrzegł w sobie pewną zmianę, spojrzał pytająco na Rudchortę, ale ta trzymając wskazujący palec na swoich ustach, pokręciła głową sugerując, aby o niczym nie mówił.
— To mój prezent dla ciebie za to, co zrobiłeś dla Herdona.
— Bardzo dziękuję, Rudchorto. Nie wiem, czy moje zasługi są aż tak wielkie, ale twój dar przyjmuję.
Wśród zebranych można było zauważyć zdziwienie, jak również oczekiwanie na ujawnienie tego, czym boginka obdarowała czarodzieja.
— Na razie niech to zostanie tajemnicą, w przyszłości bardzo miło wszyscy się zdziwicie.
Dargschort spojrzał na Gadułę z pewnym niepokojem. Bogin, jako jedyna osoba w pomieszczeniu zrozumiał, czym jest dar Rudchorty dla Gaduły. Nie był z tego powodu szczęśliwy. Opuścił pomieszczenie, chwytając Geworę za rękę i od tej pory unikał kontaktu z czarodziejem. Boginka pożegnała się ze wszystkimi, po czym opuściła zamek w towarzystwie Aeskara Marantyna i Ksina Puka. Zanim to się stało, przyjaciel Ariona Kambeldona zaprowadził dowódcę armii Derylaka do Gordunje Małe i pokazał mu stado mamutumów, które przyprowadził z wioski nieśmiertelnych. Gadule bardzo spodobały się te zwierzęta, a one szybko zaakceptowały swojego nowego pana. Czarodziej wytypował z Armii Derylaka część żołnierzy, która dosiadając mamutumów tworzyła niepowtarzalną jazdę. Dowódca Armii Derylaka rozpoczął ćwiczenia dowodzonych przez siebie wojsk, studiując wnikliwie księgi Margona. Jego poczynaniom przyglądali się pozbawieni swojego wodza oficerowie Armii Grodów Południa Staf Machaj i Seb Góra.
Po tym, jak Rudchorta opuściła Derylak, książę Brendal postawił przed drzwiami komnaty Ildonki straż złożoną z rycerzy pereł, którym nakazał, aby do księżniczki nie wpuszczali nikogo. Sam wszedł do środka i włożył w ręce księżniczki miecz bursztynu, zaciskając na jego rękojeści palce dziewczyny. Od tej chwili nikogo do Ilonki nie wpuszczono, nawet Mizeraka, który nie krył swojego oburzenia.
Rozdział 5
Rudchorta pożegnała się z królewską parą, Dargschortem, Geworą, Brendalem, Gadułą, mędrcami i innymi oficjelami. Aeskar Marantyn niezadowolony z tego, że musi opuszczać zamek tętniący życiem, był świadomy konieczności takiego rozwiązania. Miał już okazję podróżować z Rudchortą zamienioną w duchowe astralne ciało. Wiedział, że podróż jest bezpieczna i co ważne na tyle szybka, aby się nią nie znudzić i nie zmęczyć. Zupełnie inaczej do tematu podszedł Ksin Puk, który nie krył — a jeżeli nawet, to nieskutecznie swoich obaw.
— Przywiozłeś informację dla Dziecka Przepowiedni, tu jej nie ma, tylko ja i Mizerak wiemy, gdzie ona jest. Jeśli nie polecisz z nami, nie spotkasz się z nią.
— Powiedziano mi w Gordunje, że królowa nie żyje.
— Po co w takim razie mamutumy dały ci złoty róg?
— O mnie też niektórzy mówią, że nie żyję — wtrącił król Askar, z uśmiechem kładąc rękę na ramieniu Ksina. W tym momencie pojawił się Mizerak.
— Jeśli boisz się lecieć z Rudchortą, ja zabiorę cię ze sobą. Lecę dokładnie w to samo miejsce. Tak przy okazji zapytam, czy nie chciałbyś odnaleźć swojej zguby?
Ksin zrobił zdziwioną minę.
— Niczego nie zgubiłem.
— Czyżby? — zadrwił władca andałów.
— Dość tych podchodów — wtrącił król. — Mizerak, bierz go, Rudchorto, lecimy!
Mizerak dostosował swoją prędkość do tej, z jaką poruszała się boginka. Ludzi otoczono osłoną mocy tak, aby nie czuli oporu powietrza. W podobnej duchowej kapsule podróżował kiedyś król Bilding Rey, sługa Greaghalla, niesiony do Królewskiego Portu przez grendula o imieniu Szkwał.
Biriaberria porośnięta mchem przyjęła całą czwórkę ciepłymi promieniami słońca.
— Opuściłam to miejsce pięć tysięcy lat temu — stwierdziła Rudchorta z melancholijną zadumą w głosie. Aeskar i Ksin spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Nie skomentowała tego.
— Chodźmy do domu.
Przed drzwiami stał mężczyzna w sile wieku. Był dobrze zbudowany i, co Rudchorta musiała przyznać nieziemsko przystojny. Miał złote, krótko przycięte włosy i równie złoty, niegolony kilka dni zarost na twarzy.
— No, no, co to się porobiło — powiedziała, zwracając się w jego stronę.- Jestem pod wrażeniem.
— Znudziło mi się być starcem. He, he. Wchodźcie do środka. He, he. Rudchorto, przejmuj ode mnie obowiązki gospodarza. He, he. Ty jesteś tu u siebie, ja jestem gościem. He, he.
— Z przyjemnością, Birchorcie.
— Kim jest ten młody… Zaraz, zaraz, ja go przecież znam. He, he. — Birchort ucieszył się, poznając swojego ucznia. — Dawno się nie widzieliśmy, Ksinie. He, he. — Ksin Puk zrobił wielkie oczy.
— Wybacz panie, ale nie przypominam sobie.
— Nie pamiętasz swojego nauczyciela? He, he.
— Pamiętam ich wszystkich. Ciebie nie pamiętam.
— Jestem Orlo. He, he.
— Wybacz panie, ale Orlo był starcem, ty jesteś młody.
— Błąd. He, he. Orlo, nie był starcem, lecz jest nim nadal. He, he.
— Tym bardziej nic nie rozumiem.
Aeskar Marantyn, który przysłuchiwał się tej rozmowie, rozpoznał charakterystyczne „he, he”, którym Birchort kończył każde swoje zdanie. Imię Orlo było mu nieznane, ale nie miał wątpliwości, kim jest mężczyzna.
— Dość tej bezproduktywnej dyskusji — wtrąciła Rudchorta. — Birchorcie, jak czują się twoi pacjenci?
— Król jest spokojny, ale z królową mam problem. He, he.
— Wejdźmy do środka. Tak przy okazji — Rudchorta spojrzała na Mizeraka, którego wygląd w porównaniu z obecnym wizerunkiem Birchorta przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. — Nie mógłbyś pójść w jego ślady? — wskazała ręką bogina.
— Nie rozumiem, o czym mówisz?
— Chodzi mi o twój wygląd, Mizeraku. Od początku nie rozumiałam, dlaczego przyjąłeś postać takiego brzydala?
— Tak jest dobrze — uciął Mizerak i nie czekając na reakcję Rudchorty, wszedł do domu boginek. Pozostali poszli w jego ślady.
— Mieszkałyście tu szmat czasu. He, he. Nie zmieniłem niczego, ale dla potrzeb moich podopiecznych postawiłem osobny dom. He, he.
— Czy podłączyłeś już króla?
— Tak, pomógł mi Mizerak.
— Mizeraku, nic mi o tym nie mówiłeś — Rudchorta spojrzała z wyrzutem na władcę andałów.
— Wybacz Rudi, nie uznałem swojej roli w tym zabiegu za istotną. To Birchort podłączył króla, ja byłem tylko nieistotnym pomocnikiem.
— Nie bądź taki skromny, dzięki tobie wszystko odbyło się znacznie szybciej. He, he.
— Dość o mnie, powiedz lepiej Rudchorcie, jaki jest problem z królową.
— O czym tu mówić, niech sama zobaczy. He, he.
— Aeskarze, chodź ze mną, ty Ksinie, zostań i pomóż przygotować coś do jedzenia. Jestem okropnie głodna. Birchorcie, gdzie jest ten dom?
— Z tyłu za waszym. He, he. Łatwo znajdziesz. He, he
Rudchorta i Aeskar udali się we wskazane miejsce. W pierwszym pomieszczeniu, na dużym łożu wyłożonym siennikiem obszytym materiałem, który jak słusznie się domyśliła Rudchorta, został użyczony przez ludzi z Planety Cienia, leżał mężczyzna, a właściwie jego kadłubek bez rąk, nóg i przyrodzenia. Jego twarz była pozbawiona nosa i uszu, a w miejscu oczu znajdowały się dziury pozbawione powiek. Z jego skroni wystawały dwie cieniutkie rurki, zrobione z żył jakiegoś dużego zwierzęcia, podłączono je do tętnic skroniowych, takie same rurki wychodziły z torsu, tuż pod mostkiem. Nietrudno było się domyślić, że sięgały do serca. Rurki zebrane poza łożem we wspólną wiązkę, wychodziły na zewnątrz pomieszczenia poprzez otwór w ścianie. Rudchorta widząc pracę Birchorta i Mizeraka podziwiała ich kunszt.
— Aeskarze Marantynie, przedstawiam ci Ariona Kambeldona, Króla Wojny.
Król Miłości nawet gdyby chciał, nie potrafiłby ukryć swojego zdziwienia. Podszedł do Ariona i dotknął jego ramienia. Człowiek pozbawiony wszystkich zmysłów oprócz zmysłu dotyku rozpoznał dotykającą go dłoń dziedzica Rodu Szmaragdu. Na twarzy Ariona pojawił się lekki uśmiech.
— Wiaj u u — usłyszał Aeskar z ust Ariona. W odpowiedzi Król Miłości mocniej ścisnął ramię Ariona.
— A ty kim jesteś? — odezwała się nagle Rudchorta poruszona odkryciem, że w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze.
Twarz grendula pojawiła się obok niej.
— Na imię mam Wschód, jestem grendulem Zaziantego. Powinnaś mnie pamiętać.
— Co ty tutaj robisz?
— Opiekuję się królem.
— Birchort nic mi o tobie nie powiedział.
— Być może chciał zrobić ci niespodziankę.
— Być może.
— Ten młodzieniec, który jest z tobą, to jego moc wyczułem na Zielonych Błoniach?
— Jak to się stało, że Strażnicy Planety wtedy cię nie zabili?
— Przekonałem ich, że służę Zaziantemu, a nie tak jak podejrzewaliście Greaghallowi. Dzięki temu, że mnie oszczędzili mogłem uratować Króla Wojny przed rozszarpaniem przez ptaki.
Rudchorta słuchała go uważnie, po chwili milczenia skwitowała.
— Nikt nie mógł przypuszczać, że grendul Greaghalla jest częścią planu Zaziantego.
— To prawda — przyznał Wschód.
— Jesteś więc z nami, Wschodzie? Cieszę się. Na pewno się przydasz.
— Też tak myślę.
— Wasza Wysokość — Rudchorta obróciła się w kierunku Aeskara Marantyna — poznaj Wschoda, naszego grendula.
Aeskar odwrócił się.
— Witam. — Król miał smutną, zatroskaną twarz. — Jak do tego doszło? — zapytał, wskazując Ariona.
— Myślę — Rudchorta nie kryła zakłopotania, — że to także część planu Zaziantego.
— Nie rozumiem tego planu — przyznał ze złością Król Miłości. — Nie rozumiem, dlaczego stwórca skazał tego człowieka na cierpienie?
— Miał w tym swój plan — odpowiedziała lakonicznie.
— Czym są te rurki?
— Ciało króla jest za ich pomocą połączone z mchem Biriaberri. Ten mech hodowała przez tysiące lat Bibiana. W tym specjalnym mchu, na skutek fotosyntezy powstają dość nietypowe jak na roślinę białka. Mech na całej wyspie stanowi jedno. Jest połączony ze sobą siecią żyłek. Do tej sieci podłączony jest za pomocą tych rurek nasz podopieczny. Wkrótce jego odcięte członki zaczną mu odrastać.
Aeskar Marantyn skinął tylko głową, nic nie mówiąc.
— Chodźmy, poszukajmy Bibiany. Ty, Wschodzie zostań i rób swoje — powiedziała boginka, chwytając za rękę swojego towarzysza.
Bibiany nie było w budynku. Zapytany o nią Wschód wzruszyłby ramionami, gdyby je miał, a ponieważ ich nie miał, zrobił przyznać mu to trzeba udanie, minę świadczącą o tym, że nie wie, gdzie jest boginka.
— Nie panujemy nad nią. Chcąc z nią porozmawiać, trzeba jej szukać po całej wyspie. Biedna, nie może dojść do siebie po tym, co się stało. Często biega po plaży, tam najszybciej na nią natraficie.
Rudchorta z Aeskarem wyszli na zewnątrz.
— Co robimy, mamo? — zapytał niespodziewanie król Aeskar. Rudchortę jakby ktoś w gębę strzelił.
— Mamo? Powiedziałeś do mnie mamo?
— Moją mamę zabił Mnich Frood, ty się mną zaopiekowałaś, jak matka. Zasłużyłaś sobie na to, bym tak się do ciebie zwracał.
— Nigdy nie pytałeś, czy możesz mnie tak nazywać! Jesteś pewny, że ja tego chcę?
— Nie wiem, czy chcesz, ale myślę, że nie powinno ci to wadzić.
— Cieszy mnie to… mój synu, że o śmierć swojej mamy obwiniasz mnicha Frooda, a nie Kastela Jewaunta.
— Opowiadałaś mi o tym wiele razy, twierdząc że Kastel Jewaunt nie chciał mnie zabić. Nie mogę go winić za to, że mnie ochronił przed samym sobą.
— Poszukajmy więc jego żony, która bardzo pomogła Kastelowi, by mógł cię ocalić. Chodźmy na plażę, może ją tam znajdziemy.
Nie znaleźli. Bibiana gdzieś przepadła. Dopiero na drugi dzień Rudchorta poprosiła Mizeraka o pomoc. Wódz andałów był niezwykle szybki. Obleciał całą wyspę w mgnieniu oka i znalazł Bibianę szlochającą i całą roztrzęsioną w miejscu, w którym stał jej posąg.
— Witaj, siostro — Rudchorta podeszła do Bibiany, ale stanęła kilka kroków od niej. Bibiana była ubrana w długą białą bluzkę, sięgającą jej do ud. Na nogach miała czarne spodenki, które kończyły się przed kolanami. Całe jej ubranie było oblepione błotem i mchem. Jej czarne, długie włosy były skołtunione i także oblepione błotem. Szyję miała okręconą szczelnie czerwonym szalem. Nie odezwała się do Rudchorty. Jej ciałem targały dreszcze. Siedziała, trzymając nogi podkulone, które obejmowała rękami. Głowę trzymała wspartą na kolanach. Szlochała.
— Witaj, siostro — powtórzyła Rudchorta. Bibiana nie zareagowała, jakby nie słyszała. Rudchorta zdawała sobie sprawę z tego, co przeżywa jej siostra. Nie mogła wiedzieć, jaki charakter mają przeżycia Bibiany, ale wiedziała czym są spowodowane. Od początku, kiedy wymyśliły swój plan było jasne, że Bibiana będzie miała problem z uporządkowaniem samej siebie. Wiedząc, co ją czeka, zgodziła się podjąć wyzwanie mając świadomość, jakie niesie ono za sobą ryzyko. Ważniejsza od konsekwencji była świadomość, że przysłuży się ludziom, że jej poświęcenie będzie wyrazem miłości do nich i poświęcenia dla Zaziantego. Pomysł wyszedł od niej samej, od Bibiany, to ona wymyśliła Dziecko Przepowiedni, a kiedy plan był gotowy, zaczęły razem z Rudchortą tworzyć przepowiednię, którą napisały w wielu różniących się od siebie wersjach, za każdym razem urywając zakończenie i wprowadzając niejasności w tekście. Zrobiły setki kopii tej przepowiedni i rozniosły ją po Planecie, zostawiając je w miejscach, do których dostęp mieli nie tylko mędrcy, lecz także prości ludzie. W taki sposób przepowiednia rozpowszechniła się po świecie. Aktywność dwóch boginek dostrzegli Strażnicy Planety, którzy początkowo zamierzali przeszkodzić w realizacji tego pomysłu. Po dłuższej naradzie doszli do wniosku, że pomysł jest dobry i nie kłóci się z zamierzeniem stwórcy. W tajemnicy przed boginkami Strażnicy Planety zaczęli je wspierać. Robili to w taki sposób, aby żadna z nich nie zorientowała się, że w istocie przejęli oni kontrolę nad całym projektem Dziecka Przepowiedni. To dzięki ich działaniom nawet Kastel Jewaunt, Król Myśli nie zorientował się, że przepowiednia autorstwa boginek nie jest dziełem Zaziantego. Kastel Jewaunt poznał wszystkie wersje przepowiedni, dowiedział się nawet kim jest Dziecko Przepowiedni, zanim jeszcze sprawa wyszła na jaw, ale nie znał szczegółów planu i nie wiedział przez co będzie musiała przejść jego żona ten plan realizując. Strażnicy Planety nie mieli wpływu na przebieg wszystkich wydarzeń, ale analizując je, mogli przewidzieć prawdopodobieństwo wystąpienia zagrożeń, które mogły stać się udziałem niektórych ludzi. Ich rolą było bronić Planetę, nie zaś życie pojedynczych osób. Kastel Jewaunt wymuszając na nich obowiązek objęcia ochroną Bibiany, nie zdawał sobie sprawy z tego, że tym czynem uratował jej życie.
Zazianty stworzył boginów i każdemu z nich przydzielił zadanie do wykonania. Głównym zadaniem Rudchorty była ochrona Króla Miłości, Dargschorta nadzór nad smokami, Birchort miał zająć się Królem Wojny i Mieczami Boga. Opiekę nad Królem Myśli Zazianty powierzył Bibianie. Stwórca stwarzając boginów, stworzył ich w wyjątkowy sposób. W rzeczywistości posiadali oni dwa niezależne od siebie, acz powiązane ciała — jedno materialne, a drugie duchowe. W odróżnieniu od andałów i grenduli, jak również Strażników Planety, mogących przyjmować zamiennie, bądź to ciała duchowe, bądź materialne bogini byli jednym i drugim jednocześnie. Projekt Dziecka Przepowiedni wymyślony przez Bibianę polegał na rozłączeniu tych dwóch ciał.
Operacja była niezwykle skomplikowana, naruszała bowiem nie tylko ciała, ale też rozłączała osobowości, tworząc dwa niezależne od siebie byty. Ponadto ingerowała w dzieło stwórcze, czego boginki obawiały się ze wszech miar. Mimo obaw, niepewności i braku doświadczenia postanowiły spróbować. Dzięki swoim nadludzkim umiejętnościom i zdolnościom fragment po fragmencie poznawały swoje ciała. Odkryły zależności i powiązania ciała duchowego z ciałem fizycznym, a kiedy były już pewne, że mają kompletną wiedzę, rozłączyły ze sobą oba ciała Bibiany. Na skutek tego zabiegu z boginki Bibiany powstała jej istota duchowa oraz człowiecza. Z tej drugiej boginki używając magii i mocy uczyniły esencję życia Bibiany, którą Rudchorta wszczepiła do Rodu Turmalinu, wcześniej pilnując, by ród nie wymieszał się z innymi, dzięki czemu Bibiana jako człowiek odziedziczyła cechy właściwe dziedzicom Rodu Turmalinu. Strażnicy Planety obserwowali pracę boginek, nie ingerując w nią. Dopiero kiedy uznali, że życie królowej Bibiany może być zagrożone, nie informując Rudchorty, postanowili działać. Skutkiem tych działań była podróż królowej na Biriaberrię, gdzie doszło do spotkania dwóch bytów Bibiany. Oba byty zostały na powrót ze sobą połączone, początkowo bardzo cienką nicią, na skutek czego obie Bibiany zachowywały odrębną świadomość i rozdzielność osobowościową, ale Bibiana — człowiek stała się nieśmiertelna. Strażnicy dla pewności zabili ją dwukrotnie na Biriaberrii. Przypadkowo, nie zdając sobie sprawy z tego, że pozbawiając jej głowy symulują prawdziwe zdarzenie, do którego doszło w Derylaku, kiedy to wysłannik Greaghalla, król Plenhedryki Bilding Rey, wyposażony w boską moc zamordował królową i odłączył jej głowę od ciała. Dla Bibiany — człowieka było to bardzo przykre przeżycie, mimo iż uśpiona magią nic nie czuła. Niestety po tym, jak boginka porwała jej, a właściwie swoje ciało i połączyła się z nią w jedną osobowość, przeżycie to wraz z różnicami w świadomości zdarzeń, doznań i faktów, które działy się równolegle, a które każda z nich zapamiętała po swojemu, doprowadziło obie Bibiany będące na powrót jedną do obłędu. Rozdwojenie jaźni nie pozwoliło Bibianie ustalić kim w rzeczywistości jest.
Birchort, który był doskonałym medykiem, nie tylko znającym się na ludzkim ciele lecz umiejącym je leczyć, nie miał pojęcia jak pomóc Bibianie. Zabezpieczył ją swoją mocą, tak by nic złego jej się nie stało i by sama sobie nie wyrządziła krzywdy i czekał na przybycie Rudchorty. W międzyczasie zajął się tym, w czym się specjalizował, czyli ciałem Ariona Kambeldona. W sprawie Bibiany nie czekał z założonymi rękoma, poprosił o pomoc Mizeraka, by ten poszukał rozwiązania wśród współczesnych mędrców i medyków. Andał latając między Derylakiem, w którym leżała ranna Ildonka a Biriaberrią, wykorzystując swoją niebotyczną prędkość, odwiedził wiele miejsc na Planecie. Żaden uczony nie potrafił mu pomóc. W końcu Mizerak doszedł do wniosku, że lekarstwo dla Bibiany znajduje się w jej głowie. Podzielił się tym wnioskiem z Birchortem i obaj uznali, że tak jest w istocie.
— To ja, Rudchorta. Nie poznajesz mnie? — zrobiła krok w kierunku Bibiany.
— Stój! — usłyszała niespodziewanie za swoimi plecami — Nie zbliżaj się do niej, mamo! — Odwróciła się, w tej chwili Aeskar chwycił ją za ramiona i odciągnął zdecydowanym ruchem od Bibiany. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Nie pomożesz jej mamo, to moje zadanie.
Rudchorta początkowo zbulwersowana zachowaniem Aeskara, nagle zrozumiała, że młodzieniec nazywający ją matką posiada niezaprzeczalny argument w ręku. Nie tyle nawet w ręku, ile w samym sobie, w tym kim był.
— Król Miłości — wyszeptała, jakby ją nagle olśniło, robiąc minę ni to zdziwioną, ni akceptującą swe nagłe olśnienie.
— Idź do Birchorta, mamo, pomóż mu przy królu Arionie, ja się zajmę Bibianą.
Rudchorta nie odpowiedziała, skinęła tylko głową i odeszła. Aeskar Marantyn był dziedzicem Rodu Szmaragdu, człowiekiem, który nosił w sobie moc stwórcy, dzięki której na Planecie utrzymywana była równowaga sił przyrody, co było warunkiem istnienia życia. Rudchorta była zobowiązana nakazem Zaziantego do bezwzględnego posłuszeństwa wobec trzech dziedziców pierwszych ludzi pochodzących z rodów: Szmaragdu, Rubinu i Spinela. W przeszłości była zmuszona podporządkować się temu nakazowi i nie sprzeciwiać się zarówno Królowi Wojny, jak i Królowi Myśli, obaj oni wymusili na niej posłuszeństwo powołując się na boskie prawo. Polecenie Króla Miłości boginka wykonała bez sprzeciwu i to zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego, mimo iż do tej pory to ona wydawała polecenia królowi. Odeszła w przekonaniu, że człowiek, którego traktowała jak syna wie, co robi i potrafi zrobić to, czego się podjął.
Aeskar podszedł do Bibiany, kucnął naprzeciw niej i pogłaskał po głowie.
— Pomogę ci, dobrze?
Nie odpowiedziała. Pociągnęła nosem i spojrzała na niego, nie dowierzając.
— Niby jak? — wycedziła, zanosząc się płaczem.
— Wstań, pójdziemy na plażę, musisz się umyć i wyprać swoje ubranie.
— Nie chce mi się — odtrąciła jego ręce.
— Wiesz, kim jestem? — zapytał, wstając i patrząc na nią z góry.
— Gówno mnie obchodzi, kim jesteś — powiedziała wyraźnie z rezygnacją w głosie, opierając głowę o kolana.
— W takim razie zadam ci drugie pytanie, Bibiano. — Aeskar wypowiadał te słowa pełen powagi. — Co grozi bogince, która nie podporządkuje się woli jednego z trzech dziedziców pierwszych ludzi?
Przez dłuższą chwilę milczała. Aeskar czekał spokojnie, cierpliwie patrząc na nią z góry. W końcu jedna jej ręka uniosła się do góry.
— Pomóż mi wstać — rozkazała. Zrobił to z ochotą i nie dał sobie wyrwać jej dłoni ze swojej.
— Idziemy, a ty opowiadasz — rozkazał Król.
— Niby o czym?
— O swoim problemie. O największym zgrzycie, jaki jest w tobie.
Szli długo jakiś czas w milczeniu, zanim zdecydowała się odezwać.
— Nie mogę zrozumieć tego, jak traktowałam samą siebie. Jako człowiek krępowałam się swojej duchowej osoby przy intymnych czynnościach, a przecież to byłam ja.
— Wtedy o tym nie mogłaś wiedzieć.
— Jako istota duchowa śmiałam się z samej siebie, kiedy moje ciało na przykład było pijane.
— Nic w tym złego, ludzie pijani bywają śmieszni.
— Chcesz mi wmówić, że wszystko można wybaczyć?
— Uwierz mi, że tak.
— Nawet jeśli winowajcy nie zależy na tym?
— Jeśli mu nie zależy, to nie jest godzien wybaczenia, ale jednocześnie nie ma mocy, aby nam go zakazać. W twoim wypadku sprawa ma się dużo prościej, niż myślisz.
— Nie wydaje mi się.
— A ja jestem tego pewny.
Doszli do plaży.
— Rozbierz się i idź się wykąpać.
Bibiana spojrzała na niego z niedowierzaniem, coś jej się przypomniało. Kiedyś już ktoś wydał jej podobne polecenie. Niemal ją zatkało na to wspomnienie.
— Mam się rozebrać przy tobie?
— Odwrócę się.
Bibiana tłukła się z myślami i sobą samą. Pamiętała bardzo wyraźnie tamto zdarzenie, kiedy po raz pierwszy spotkała się z Królem Myśli. Nie wiedziała, nie zdawała sobie sprawy z tego, kim jest człowiek nakazujący jej zanurzyć się w wodzie. Wtedy, zanurzając się w małym oczku wodnym, niczego się nie spodziewała, a już na pewno nie tego, że jej poranione ciało, wyjdzie z tej wody uleczone i pozbawione ran, a nawet blizn po tych ranach. Dziś Bibiana — człowiek, która doświadczyła uzdrowienia ciała z ochotą wypełniała polecenia dziedzica pierwszych ludzi, jej astralna połówka — boginka odłączona wtedy od duchowego ciała, polecenie Króla Miłości wykonywała tylko dlatego, że zmuszał ją nakaz stwórcy. Obie Bibiany były świadome, że po wyjściu z wody już nie tylko ich ciała, ale też umysły będą stanowić jedno. Obie bały się tego połączenia wspomnień. Zdawały sobie sprawę z konieczności takiego rozwiązania, a jednocześnie każda z nich chciała swoje wspomnienia, swoje doświadczenia i przeżycia zachować dla siebie. Potrzeba samodzielności i odrębności wzięła górę w zachowaniu Bibiany, która nie zważając na nic, rzuciła się do ucieczki.
Biegła długo, gdy nagle jej prześladowca, zupełnie nie wiedzieć jakim sposobem, znalazł się przed nią. Złapał ją w ramiona, przytulił do siebie i zaczął ręką gładzić jej włosy na głowie. Był przy tym delikatny, a jego uścisk wcale nie wyglądał na silny.
— Bibiano, prosiłem, żebyś weszła do wody. Nie posłuchałaś mnie. Rozumiem twoje obawy…
Bibiana — człowiek zemdlała. Doskonale pamiętała tę scenę rozgrywającą się na skraju Wilczej Puszczy pod Derylakiem. Wiele lat temu dokładnie te same słowa w bardzo podobnych okolicznościach wypowiedział człowiek, który mówił o sobie, że jest królem Plenhedryki, a jak się później okazało, był podobnie jak Aeskar Marantyn dziedzicem pierwszych ludzi. Tamten pochodził z Rodu Spinela i był Królem Myśli, ten był kimś więcej, pochodził z Rodu Szmaragdu i był Królem Miłości, pomazańcem bożym, który w przyszłości miał objąć władzę nad Planetą. Nic dziwnego, że umysł Bibiany porównując te dwie sceny, wcześniej targany wątpliwościami i dylematami, nie wytrzymał i postanowił się wyłączyć. Inaczej zareagował umysł Bibiany — boginki, który nie brał udziału w tamtym wydarzeniu, a który zapałał ciekawością. Aeskar zdążył złapać osuwające się na piasek plaży ciało Bibiany. Położył ją delikatnie na nim. Uśmiechnął się i usiadł obok, krzyżując nogi. Ocean tego dnia był spokojny, powietrze przezroczyste, Aeskar spoglądając w dal, widział zarysy Gór Skalistych, pasma górskiego znajdującego się na zachodnim brzegu Plenhedryki. Wiedział, że ten kontynent będzie zgodnie z wolą Zaziantego spalony ogniem, nie wiedział, że zupełnie inne plany względem Plenhedryki miał Kastel Jewaunt i niezależnie od niego, także jego żona, królowa Bibiana, której spodobał się wybudowany na tym kontynencie przez Greaghalla pałac zwany Bożym Pałacem.
— Wstawaj! Dlaczego zemdlałaś? — krzyczała w głowie Bibiany jej bogińska jaźń. — Co się stało, że padłaś jak kłoda?! Słyszysz?
— Słyszę.
— To odpowiadaj, kiedy pytam!
Bibiana opowiedziała wszystko samej sobie. Boginka przez chwilę milczała. Aeskar, choć nie miał umiejętności zaglądania w ludzkie umysły, po zmieniającym się grymasie twarzy Bibiany domyślił się, co dzieje się w jej głowie.
— Dobra. Wstawaj i wejdź do tego oceanu. Miejmy to wreszcie za sobą i tak tego nie unikniemy.
— Zgadzam się z tobą.
Bibiana weszła do wody w ubraniu. Zanurzyła się w niej. Woda była chłodna, kontakt z nią w ten upalny dzień był przyjemnością. Bibiana — człowiek przypomniała sobie, jak pływała z delfinami u boku Króla Myśli, Bibiana — boginka przypomniała sobie, jak razem z Rudchortą nurkowały polując na ryby i zbierając podwodne rośliny, które wysuszone nadawały się jako przyprawa do potraw. Myśli krążyły w obu jaźniach, przeskakując między nimi. Żadna z nich nie zauważyła momentu, w którym rozdwojona jaźń dwóch osobnych istnień, złączyła się w jedną jaźń boginki królowej Bibiany. Bibiana pływała w wodach Oceanu Lęków do samego wieczora. Aeskar Marantyn czekał na nią cierpliwie, pogrążony w myślach.
— Dziękuję Waszej Wysokości za pomoc — powiedziała po wyjściu z wody. Aeskar uśmiechnął się słodko. Bibiana rozejrzała się po plaży.
— Czego szukasz, królowo?
Bibiana była zaskoczona tym pytaniem. Pamiętała, że po tym jak wyszła z wody, kiedy Król Myśli uleczył w niej jej ciało, na brzegu czekała na nią piękna suknia. Była więcej niż pewna, że Król Miłości świadomie odegrał identyczną scenę z tamtą, tym samym spodziewała się otrzymać podobny prezent od swojego dzisiejszego dobroczyńcy. Opowiedziała Aeskarowi o tamtym wydarzeniu.
— Bibiano, nie miałem wiedzy o tym, co działo się przed moim urodzeniem. Nikt mi o tym nigdy nie opowiedział. To ciekawe, co mówisz. Każdy z nas, czyli Kastel Jewaunt i ja działaliśmy niezależnie od siebie, nie mając świadomości podobieństwa naszych zachowań.
— Czyli nie dostanę od ciebie nowej sukni?
— Tym się różnią od siebie te dwa podobne zdarzenia.
Na twarzy Bibiany pojawił się krzywy uśmiech, będący grymasem niezadowolenia.
— Moje ubranie jest mokre, robi się chłodno, jest mi zimno — powiedziała pod nosem z wyrzutem.
— Jesteś boginką, poradź sobie z tym.
Nie odpowiadając, Bibiana zaczęła kręcić się wokół siebie, trzymając rozłożone ręce. Aeskar widział jak wykonywany przez nią piruet, stopniowo zwiększa obroty. Ku jego zdziwieniu ciało Bibiany zaczęło płonąć. Ogień przywołał u Króla Miłości przykre wspomnienie chwili, w której żywcem spłonęli jego bliscy. Król poczuł się źle. Jego ciałem zawładnęły dreszcze. Widok żywego ognia sprowadził na niego lęk. Bibiana nagle przestała płonąć i stanęła przed nim w nowym stroju, który wywołał zdziwienie Króla. Jeszcze większym zaskoczeniem było to, co zrobiła. Stając przed nim, położyła ręce na jego głowie.
— Uwolnionyś, wstań i działaj — wypowiedziała formułę Dziecka Przepowiedni. Król poczuł coś jakby ulgę, czy też akceptację, było to znacznie silniejsze od tego, co z jego wspomnieniami zrobiła Rudchorta, odcinając szarmem jego umysł od przerażającej sceny, którą przeżył w Taboksie. — Czy ty, królu wiesz, co się wtedy stało? — spytała, domyślając się tego o czym myślał.
— Byłem świadkiem tej zbrodni.
— Nie było żadnej zbrodni — stwierdziła zdecydowanie.
— Byłem tam i widziałem jak mnich Frod zabija mojego ojca, matkę, siostry i wielu innych. To była zbrodnia, moja droga i to bardzo ohydna zbrodnia. Twierdzenie, że nie było zbrodni, jest kłamstwem.
— Pozwól, że udowodnię ci, iż jesteś w błędzie.
— To, co mówisz jest nietaktowne, Bibiano. Byłem tam, widziałem wszystko, Rudchorta też tam była. Jeśli mi nie wierzysz, to znaczy, że nie wierzysz też jej.
— Wierzę ci i wierzę Rudi, ale wiem coś, czego wy dwoje nie wiecie.
— Nie wiem, do czego zmierzasz Bibiano? Nie poznaję cię.
— Powiedz mi królu, kim był mnich Frod?
— Bibiano, czy tobie się coś pomieszało w głowie, na skutek tego rozdwojenia? Jeśli tak to mamy duży problem.
— Czy możesz przestać mnie podejrzewać o złe zamiary bądź chorobę psychiczną? — poprosiła łagodnym tonem. — Zapytałam, czy wiesz, kim był mnich Frod? To proste pytanie. Nie odpowiedziałeś mi.
— Dobrze wiesz, kim był.
— Wiem. Królem Myśli, który brał udział w realistycznej wizji zbrodni, w której uczestniczyłeś.
— Płomienie, które pochłonęły moich bliskich, nie były wizją. Spłonął wtedy cały Taboks i jego mieszkańcy. Ogień był tak wielki, że spaliły się nawet kamienne mury twierdzy. Widziałem to, Bibiano.
— Nie widziałeś, Rudchorta ci o tym opowiedziała, ty byłeś nieprzytomny.
— Co za różnica, czy widziałem osobiście, czy opowiedziała mi Rudchorta. Przecież moja mama nie kłamie.
— Nazywasz Rudi mamą?
— Uznałem, że tak trzeba.
— W tym się z tobą zgodzę. Rudi się tobą zaopiekowała, poświęciła swój czas, by cię wychować. Słusznie nazywasz ją mamą, ale wiedz, że twoja rodzona matka żyje.
Aeskar spojrzał na nią pełnym wyrzutu wzrokiem.
— Kończymy tę rozmowę, Bibiano. Przykro mi, ale od tej chwili ograniczę kontakty z tobą. Wartości, jakim hołduję, nie pozwalają mi drwić z innych osób. Ty przekroczyłaś wszystkie granice.
Uderzyła go w twarz otwartą dłonią.
— Zamknij się i wysłuchaj, co mam do powiedzenia, zanim wydasz osąd, smarkaczu! — Poprawiła uderzenie z drugiej strony. Król nie zareagował, odwrócił się od niej i chciał odejść. Bibiana poraziła go paraliżem tak, że nie mógł się ruszyć. Stanęła naprzeciw niego.
— Przed chwilą pomogłeś mi w tym, z czym nie mogłam sobie poradzić. Pozwól, że ci się odwdzięczę — odezwała się pojednawczym tonem.
Aeskar, mimo iż był pod działaniem mocy boginki, a może właśnie dlatego, spoglądał na nią z pogardą.
— Wiele lat temu, kiedy nie było cię jeszcze na świecie, na Plenhedryce uwolniono z pęt Zaziantego wrogie nam bóstwo. Greaghall w swej pazerności, kiedy już poczuł się wolny, postanowił przejąć władzę nad Planetą Zaziantego. — Aeskar spoglądał na nią, nie kryjąc znudzenia. — Jedyną osobą na Planecie, która mogła stanąć mu na drodze, byłeś ty. — Po twarzy króla przeleciało zdziwienie. — Postanowił więc cię zabić. W tym celu szantażem przymusił króla Plenhedryki, mojego przyszłego męża, aby ten będąc dziedzicem pierwszych ludzi z Rodu Spinela, mając odpowiednią moc, wykonał na tobie wyrok śmierci. Greaghall bagatelizował fakt, że Kastel Jewaunt, podobnie jak ty, jest bożym pomazańcem, Królem Myśli. Mimo iż początkowo przymuszony szantażem, zgodził się cię zabić, wkrótce podjął decyzję, by cię ochronić. W tym pomogła mu kobieta, którą teraz nazywasz swoją matką. Problem był bardzo zawiły, aby ocalić ci życie, Kastel Jewaunt musiał tak pokierować wydarzeniami, aby nie zabijając cię być samemu przekonanym, że pozbawił cię życia. Wiedzieliśmy wtedy, że nie damy rady oszukać w żaden sposób najmądrzejszego człowieka na świecie. Kastel też był tego świadomy. — Twarz Króla Miłości zdradzała zaciekawienie. — Wykorzystaliśmy więc magię Zwiastuna. — Bibiana zamyśliła się na chwilę. — Ty chyba nie wiesz, kim jest Zwiastun… Zwiastun był czarodziejem Armii Grodów Południa, podległym lordowi Herdonowi Margonowi. W przebraniu zwykłego czarownika skrywał przez lata swoją prawdziwą tożsamość. W rzeczywistości był on, tak jak ty dziedzicem pierwszych ludzi, jest królem z Rodu Heliodoru, zmiennym, władcą smoków. Wykorzystując jego magię, mając gwarancję od Króla Myśli, że nie zajrzy do mojej głowy, stworzyłam wizję, w której ty brałeś udział. To, czego doświadczyłeś, Aeskarze w Taboksie, jest niczym innym jak tylko wizją, którą wymyśliłam. Przy pomocy Zwiastuna oszukałam umysły wielu osób, w tym twój, Rudchorty, samego Kastela Jewaunta, twoich rodziców i znajomych. Magia Zwiastuna była tak doskonała, że nawet ja i on sam braliśmy udział w iluzji, mając świadomość, że jest tylko iluzją. Wskutek tego ty, Rudchorta i Kastel jesteście do dziś przekonani, że w Taboksie był pożar, w którym zginęło wiele osób. Magia Zwiastuna okazała się tak silna, że na skutek naszego niedopatrzenia w pożar uwierzyli też inni, co w gruncie rzeczy nie jest złe, pomogło nam to w mistyfikacji i schowaniu ciebie. — Król słuchał teraz uważniej. — Twoja wizja nie jest jedyną, jakiej doświadczyli jej uczestnicy. Twoja rodzina i goście na uczcie zorganizowanej przez twojego ojca, przeżyli coś zupełnie innego. W ich wizji Rudchorta za ich zgodą zabiera cię z Taboksu, ale nie jako omdlałego, słabiutkiego chłopca lecz jako przyszłego władcę Planety — Bibiana przerwała, uśmiechnęła się. — Chcesz wiedzieć, co wydarzyło się naprawdę?
— Tak.
— Nadal masz mnie za idiotkę?
— Chętnie zmienię zdanie, jeśli udowodnisz, że mówisz prawdę.
— Czyli dalej masz mnie za idiotkę. Chodźmy do Rudchorty, nie lubię się powtarzać, a jej także należą się wyjaśnienia. Dziś już nie ma Greaghalla, nie ma też potrzeby, byście żyli w nieświadomości.
Rozdział 6
NUR początkowo cieszył się z wizyty Zaziantego i Króla Myśli na Planecie Cienia. Jednakże z każdą upływającą chwilą jego radość zamieniała się w nerwową niepewność. Goście jak dotąd nie wspomnieli o Kręgu Myśli, który dla NURA był rzeczą najbardziej pożądaną. Mimo to oprowadził ich po swojej planecie, pokazując wszystko, co się na niej znajdowało od lądu po morza, od gór po rowy oceaniczne, od lasów po pustynię. Zapoznał ich ze swoimi stworzeniami od zwierząt po ludzi, a także ze światem roślin. Król Myśli poprosił NURa, aby bóg Planety Cienia pokazał mu budowę białek i kodu DNA swoich stworzeń. NUR zaprezentował to z dumą.
— Nie popełniłeś błędu przy stwarzaniu, jednakże nie dokończyłeś dzieła — stwierdził.
— O czym mówisz?
— Mówię o przyczynie, która powoduje brak różnic w obrębie gatunku twoich stworzeń.
— Skąd możesz wiedzieć, czy popełniłem, czy też nie popełniłem błędu? Nie jesteś przecież bogiem stwórcą.
— To prawda, nie jestem. Fakt, że nie jestem jednym z was, nie świadczy o tym, że nie stwarzałem. Właśnie dlatego, że mam doświadczenie w stwarzaniu twierdzę, że wszystko zrobiłeś jak należy.
NUR zdziwił się, słysząc słowa o stwarzaniu wypowiadane przez człowieka. Przeszła mu przez głowę myśl, że Król Myśli jest zuchwały i wypełniony pychą. Nie tego się spodziewał po człowieku, o którym słyszał opowieści brzmiące niczym laudacja. Swoje wnioski skrył jednak głęboko.
— Dziękuję za tą opinię, królu. Problem w tym, że ona nie rozwiązuje problemu, o którym raczyłeś wspomnieć. Przy okazji dziękuję za twoje zainteresowanie i próbę pomocy.
— Nie próbę — wtrącił Zazianty — Nie próbę, a pomoc!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — NUR był lekko zakłopotany. Król Myśli bez skrupułów przejrzał w tym momencie umysł boga Planety Cienia. Analizując myśli NURa, doszedł do wniosku, że ten bóg mógłby być wzorem dla innych. Wszystkie jego myśli, wszystkie pragnienia, wszystkie plany przepełnione były miłością, czystą bezwarunkową, doskonałą boską miłością. Kastel Jewaunt był dumny, że mógł go poznać.
— To, że przyczyną braku różnorodności w obrębie gatunku wśród twoich stworzeń nie jest błąd w konstrukcji białek i kodu genetycznego.
NUR nie wiedział, co ma powiedzieć. Król Myśli nic nie mówiąc, ulotnił się.
— Dziwny jest ten twój człowiek — wydukał zakłopotany bóg Planety Cienia. — Dokąd on poleciał?
— W twoją przestrzeń kosmiczną. Poleciał zbadać siły rządzące twoimi gwiazdami i planetami. Prawdę mówiąc, jest na dobrym tropie. Ja również podejrzewam, że przyczyną braku różnorodności może być coś zupełnie innego niż konstrukcja materii organicznej.
— Ufasz mu? — zapytał NUR, który już nie krył swojego zakłopotania.
— Jest…
Zazianty nie dokończył, Król Myśli nieoczekiwanie powrócił.
— Wiem w czym problem — stwierdził z satysfakcją.
NUR zaczął odczuwać niechęć do stworzenia Zaziantego. Sam głowił się nad tym problemem od praczasów, tymczasem pojawia się zwykły człowiek i twierdzi, że rozwiązał odwieczną zagadkę, zaledwie rzuciwszy okiem. NUR wszystkich traktował przyjaźnie, każdego otaczał ciepłem, ale to buńczuczne stworzenie Zaziantego nie podobało mu się coraz bardziej. Tymczasem to stworzenie położyło coś przed bogiem Planety Cienia.
— Oto Krąg Myśli twoich stworzeń, NURze.
Kastel Jewaunt wykonał w stronę boga Planety Cienia coś na kształt żołnierskiego hołdu.
— Derdus Kredus swoją postawą wpłynął na to, bym miał w pamięci twoją prośbę. Pamiętałem, NURze. Nie mogłem zapomnieć po tym, jak wylałem morze łez, słuchając jego opowieści o bogu przesiąkniętym doskonałą miłością — wypowiadając te słowa, Król Myśli skłonił się przed NURem jak uniżony człowiek. NUR zupełnie nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Niespodziewana wizyta Zaziantego i Króla Myśli początkowo go uradowała. Aroganckie zachowanie gości, którzy nie będąc proszonymi, zaczęli poddawać ocenie jego dzieła, zamieniła radość w zakłopotanie i co by nie mówić, niechęć. Co gorsze nie wspomnieli ani słowem o rzeczy najważniejszej dla NURa, przez co podejrzewał on, że zażądają dużej ceny za Krąg Myśli. Tymczasem Król Myśli wręczył mu najcenniejszy skarb, nie chcąc niczego w zamian. Teraz doszedł do tego jeszcze podziw i okazanie szacunku ze strony tego, który wydawał się wyniosłym zadufanym w sobie pyskaczem. NUR, który był prostolinijny, dobroduszny, emanujący przychylnością, nie wiedział, co ma o tym sądzić. Zgodnie ze swoją naturą przyjął odmianę w postępowaniu Króla Myśli za dobrą monetę.
— Orbity twoich planet mają doskonały kształt okręgu — kontynuował Król Myśli. — Nie zmieniają nachylenia biegunowego podczas okrążenia gwiazd. Planeta Cienia jest tego doskonałym przykładem. Stąd bierze się powtarzalność. Wszystkie twoje stworzenia żyją w takich samych warunkach od początku istnienia. Brak zmienności środowiskowej, czyli rozwój stworzeń w dokładnie takich samych warunkach nie sprzyjał różnicowaniu się jednostek. Wszystkie osobniki od początku żyły w takich samych warunkach. Przyroda traktowała wszystkich jednakowo. Wszyscy jednakowo doświadczali takiego samego gorąca, takiego samego zimna. Wszyscy pracowali i wykonywali te same czynności. Wspomniałem, że nie dokończyłeś dzieła — prawda? Miałem na myśli to, że nie dopuściłeś w konstrukcji swoich komórek, a co za tym idzie białek, możliwości mutacji. Gdybyś tak nie usztywnił procesu rozmnażania się komórek, z czasem zaczęłyby one mutować. Oczywiście należało postawić zaporę, by mutacje nie dokonywały się w niewłaściwą stronę. Konstruując swój świat, nie pozwoliłeś na przypadek, nie pozwoliłeś mu na odrobinę nawet wolności przy rozwijaniu się. To jest przyczyna tego, że wszystkie twoje stworzenia są takie same. Nie muszę chyba tłumaczyć nic więcej ponadto.
Nastąpiła długa chwila ciszy.
— Musimy zmienić orbity w twoim Wszechświecie, NURze — stwierdził po dłuższej chwili milczenia Zazianty.
NUR milczał zadumany.
— Musimy też wprowadzić do wszystkich żyjących na Planecie Cienia organizmów zmiany pozwalające na mutacje, o których mówił król.
NUR milczał nadal. Przez jakiś czas milczeli wszyscy.
— Zajmie to sporo czasu — stwierdził stwórca Planety Cienia — w tym czasie Twoją Planetę zniszczy Bellahonna.
— To prawda, że potrzebujemy dużo czasu. Operację trzeba przeprowadzić bardzo, ale to bardzo delikatnie. Ponieważ Planeta Cienia jest planetą, na której istnieje życie, nawet my nie możemy zmienić orbit z dnia na dzień. Siły przyciągania, pola magnetyczne i moce podtrzymujące życie, mogłyby zniszczyć je na planecie. Zajmie nam to bardzo dużo czasu.
— Nie mogę od was żądać takiego poświęcenia. Moja planeta, mój świat mogą funkcjonować dalej, tak jak funkcjonują do tej pory. Lećcie do siebie i obrońcie Planetę Zaziantego.
— Problem w tym NURze, że bez ciebie i Armii Cienia obronić moją Planetę będzie bardzo trudno.
— Armia Cienia jest rozbita. Muszę przywrócić chłopców do życia i poddać ich procesowi, który nazywamy Powrotem. Potrzebuję na to kilku lat. Na twojej Planecie jest wielu ludzi, są wyszkolone armie, dlaczego twierdzisz, że nie poradzisz sobie z Bellahonną? Nie wiem, co ona tam przygotowała ale sądzę, że z twoim i twojego króla udziałem ludzie są w stanie obronić Planetę bez mojej pomocy.
— I tu się mylisz, przyjacielu. Nie jesteśmy w stanie jej obronić. Bellahonna nie jest tu jedynym problemem. Moją planetę wkrótce zaatakuje kilku bogów i wielkie gromady grenduli. Nie damy rady we dwóch, potrzebujemy ciebie, by walczyć w świecie duchowym i twojej armii, która potrafi wygrywać z liczniejszym od siebie wrogiem.
— Ja się nie nadaję do walki. Jestem bogiem miłości.
Król spojrzał na niego uśmiechając się ni to drwiąco ni przyjaźnie.
— Miałem w swoim życiu okazję poznać pewnego młodego człowieka, Aeskara Marantyna — spojrzał z szacunkiem na Zaziantego. — Aeskar to stworzony przez mojego boga człowiek. Chłopak jest bardzo podobny do ciebie, NURze. Można powiedzieć, że jest twoją kopią zamkniętą w ludzkim ciele. Zgodnie z tym, co zaplanował jego stwórca, Aeskar Marantyn jest podobnie jak ty przepełniony miłością i to do tego stopnia, że nazwano go Królem Miłości. Skupia w sobie moc i uczucia swojego stwórcy, jest czymś w rodzaju namiestnika boga na Planecie Zaziantego — zrobił przerwę i spojrzał na NURa. — Wiesz, co zrobił ten przepełniony miłością chłopak, kiedy mordowano jego bliskich?
NUR nie ukrywał zainteresowania.
— Chwycił miecz i zabijał z taką pasją i wprawą, jakby to było jego ulubione zajęcie.
— Miłość ma wielką moc, moc, która potrafi zabijać w obronie tych, których się kocha — odezwał się Zazianty.
— To moje słowa! — prawie krzyknął król.
— Owszem, Kastelu twoje, ale prawdziwe. NURze, potrzebuję twojej mocy do obrony mojej Planety. Być może nie tylko mojej. Jeśli sprawy źle się potoczą może dojść do wojny bogów. Wojna o przywództwo. Bellahonna, jeśli nie powstrzyma jej to, co dla niej przygotowałem może zjednoczyć wokół siebie wielu bogów i wtedy zacznie się mord. Ta zakochana w sobie suka uważa, że władza nad nami, nad naszymi stworzeniami powinna należeć do niej.
Król zrobił zdziwioną minę.
— Byłem w jej umyśle wielokrotnie. Nie miała takich planów. Myślę, że się mylisz. mój boże. — Kastel poczuł się niekomfortowo, słysząc z ust swojego boga coś, co uważał za nieprawdę. Czuł się w obowiązku zaprzeczyć. Słowa swe wypowiedział z obawą, że po nich nastąpi coś wyjątkowego, nieprzewidywalnego. Nie wiedział tylko, czy będzie to coś wyjątkowo złego, czy wyjątkowo dobrego. Zazianty spojrzał na niego przyjaźnie, co sprawiło, że obawa króla zelżała.
— Bellahonna, mój synu jest boginią wieloosobową. Ty znasz tylko jedną z nich. Ona sama ma tego świadomość, ale ukrywa to przed innymi
NUR i król spojrzeli na Zaziantego z niedowierzaniem.
— Przebywałem z nią przez szmat czasu. Miałem okazję dokładnie się jej przyjrzeć — skłamał Zazianty — Mówiąc krótko i w wielkim uproszczeniu, Bellahonnę tworzą cztery niezależne boskie byty, połączone ze sobą w jedno. Z reguły żyją one w zgodzie ze sobą, jednak każda z nich ma swoje osobne pragnienia i plany. Przyglądając się jej, nie zauważycie tego, bo jej duchowe ciało wygląda zwyczajnie, jak ciało każdego z nas, każdego z bogów. Prawda o Bellahonnie jest jednak taka, jaką wam objawiłem.
— Co z tego wynika?
— To, mój synu, że byłeś w umyśle jednej z nich, trzy pozostałe umysły były dla ciebie nieosiągalne.
— Nie rozumiem?
— Konstrukcja ciała boga jest złożona i nie każdy może ją zrozumieć. Nawet bogowie nie znają wielu szczegółów swojej budowy. Przypomnę ci, Kastelu to, o czym ci kiedyś opowiadałem. My bogowie mamy także swojego stwórcę. Jesteśmy bogami, mamy wielką wiedzę, wielką moc sprawczą, wiele umiejętności, ale mieliśmy swój początek i żaden z nas nie powstał sam z siebie. Stwórca bogów stworzył nas z samego siebie, co było jego końcem. Każdy z bogów, każdy z nas jest inny. Bellahonna jest tego dobitnym przykładem. W jej ciele funkcjonują cztery niezależne od siebie byty. Te byty nauczyły się istnieć jako jedno, nauczyły się ze sobą dogadywać i podejmować wspólne decyzje. Działają jak jedna, ale jest ich cztery.
Kastelowi na usta cisnęło się niewygodne pytanie. Nie odważył się go zadać. Na szczęście wyręczył go NUR.
— Jesteś tego pewny?
— Tak jak tego, że bez twojej pomocy nie da się obronić mojej Planety.
NUR zamyślił się. Króla Myśli nurtowało jedno ważne pytanie. Postanowił znaleźć na nie odpowiedź w umyśle Zaziantego.
— Ani mi się waż! — wybuchnął nagle stwórca. NURa i Kastela przeszyła groza. Poznali inne oblicze Zaziantego, boga, którego znali z inteligencji, pomysłowości, sprytu, mądrości, mocy i innych cennych przymiotów. Tym razem Zazianty stanął przed nimi jako apodyktyczny tyran, co kłóciło się z ich o nim wyobrażeniu.
— I tak wiem już, co ukrywasz, mój boże — odpowiedział mu zuchwale król.
— Zostaw to dla siebie i nie mów o tym nikomu — odpowiedział już spokojnie Zazianty. Po tyranie nie było śladu.
— Co robimy? — wtrącił NUR, nie chcąc dociekać, co było przyczyną tak nagłej, nieoczekiwanej i zaskakującej zmiany Zaziantego. Zazianty spojrzał zachęcająco na Króla Myśli.
— Ty, NURze zajmij się wskrzeszeniem poległych żołnierzy Armii Cienia, Zazianty leć w kosmos i pozmieniaj orbity planet, ja zajmę się genami stworzeń NURa.
Bóg Planety Cienia spojrzał z niedowierzaniem na Kastela Jewaunta.
— Stworzyłem go jako króla, jako tego, który wydaje rozkazy — uśmiechnął się Zazianty. NUR także się uśmiechnął.
— Niech każdy robi to, co do niego należy — przytaknął stwórca Planety Cienia. — Jeszcze jedno mnie nurtuje: czas, którego potrzebujemy, aby wykonać naszą pracę. Zanim to skończymy, Bellahonna zdąży przecież zniszczyć Planetę Zaziantego.
— Potrafię tak cofnąć czas, by to, co zrobimy pozostało po jego cofnięciu do tego momentu, w którym obecnie się znajdujemy — Kastel Jewaunt mówiąc te słowa uśmiechał się. Jego umysł zrozumiał właśnie w tej chwili, że Zazianty pozwalając się zabić Bellahonnie i Greaghallowi, zainicjował proces przemian, jakimi poddany został człowiek, który stał się bogiem. Zdobyta dzięki temu przez tego człowieka moc oraz uzyskane umiejętności, dawały mu większą od innych możliwość działania. Król Myśli zdał sobie właśnie sprawę z tego, że Zazianty wiedział dużo wcześniej, co ma się wydarzyć. Nie tylko wiedział, nie tylko przewidział przyszłe zdarzenia, ale także przygotował do nich zarówno siebie, jak i swoje stworzenia. Ściślej mówiąc jedno stworzenie, które dzięki swoim doświadczeniom zyskało moce niezbędne do tego, by stawić opór wrogom Zaziantego. Był pełen podziwu i zachwytu dla swojego stwórcy.
— Jak to? — zdziwił się NUR, nie chcąc uwierzyć w to, co mówi Król Myśli.
— Po tym, kiedy nasz świat rozsypał się w drobny mak, kiedy zniknęła materia, kiedy umarli bogowie Król Myśli stał się władcą wszechrzeczy. Był bogiem, w którym skupiło się wszystko, był wszechmogący i mógł zrobić wszystko, czego pragnął — wyjaśnił Zazianty.
— I co zrobił?
— Zrezygnował z tego i wrócił, by nas ratować.
Tym razem NUR skłonił się pełen uznania Królowi Myśli.
— Bierzmy się do roboty — rozkazał król.
Rozmowie trzech bogów z ukrycia przysłuchiwał się Antelon. Żaden z nich go nie zauważył.
Rozdział 7
Uśmiech, jaki pojawił się na twarzy Bellahonny, trzeba jej przyznać był uroczy. Nie mógł się z nim równać nawet uśmiech Rudchorty, której powab przewyższał urodę wszystkich kobiet bez wyjątku, górując nad nimi zdecydowanie. Boskiego uśmiechu Bellahonny niestety nikt nie zauważył, co w niczym jej nie przeszkadzało. Po długiej i wnikliwej analizie świata stworzonego przez Zaziantego bogini, będąc wprawdzie poirytowana faktem, że nie udało jej się póki co znaleźć elementu pozwalającego istnieć światu, który nie miał prawa istnieć, ucieszyła się ze swojego pomysłu. Przyznać trzeba, że pomysł był genialny. Cela Greaghalla, czyli alternatywny świat stworzony przez Zaziantego, okazała się doskonałym miejscem na jej siedzibę na czas demolowania świata Zaziantego. Miejsce odosobnienia Greaghalla uniemożliwiające mu wydostanie się na zewnątrz, jednocześnie udaremniło wszelkie próby dostania się do środka. Było więc bezpieczne. Miało, o czym Bellahonna wiedziała, połączenie z Planetą, które Greaghall wykorzystywał do kontaktu ze swoimi kapłanami na Plenhedryce. Cela Greaghalla wymagała przekształcenia z miejsca karnego odosobnienia na godne miejsce przebywania ważnej persony. Modernizacji tej Bellahonna dokonała bez trudu, nie ingerując w samą konstrukcję i strukturę niebiańskiej budowli. Przyzwyczajona do samotności, żyjąca od dłuższego czasu w odosobnieniu czuła się w swym nowym domu doskonale. Już z poziomu swojej samotni po raz kolejny wnikliwie przeanalizowała historię wojny z Greaghallem. Wiele wątków i zdarzeń nawet Bellahonnie wydało się co najmniej niejasnych i zagadkowych. Bogini zwróciła uwagę na pomazańców Zaziantego — Ariona Kambeldona i Aeskara Marantyna. Według opowieści ludzi, bo to właśnie z opowieści, które dostarczał jej Koszmar, Bellahonna czerpała informacje, obaj królowie stracili życie. Ludzie byli też pewni tego, że nie żyje wielka królowa Bibiana oraz dowódcy dwóch znaczących armii, Derdus Kredus i Herdon Margon. Podświadomość Bellahonny podpowiadała jej, że w ludzkich opowieściach zagościło pewne niedomówienie, a raczej niedoinformowanie. Była pewna, że prawda wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Postanowiła nie tracić na to czasu. Ważniejsze było dla niej namówienie do współpracy bogów sadystów, mimo ich wcześniejszego sprzeciwu wobec niej. Była świadoma tego, że bezpośrednie przebywanie na Planecie Zaziantego jest niebezpieczne. Nie miała zamiaru skończyć jak Greaghall. Postanowiła, nie informując sadystów o grożącym im niebezpieczeństwie posłużyć się nimi w zagładzie wszelkiego życia na Planecie. Bogowie sadyści świetnie nadawali się do tej roli. Nawet jeśli stracą przy tym życie, co było jej obojętne, to wykonają dużą część zadania, jakie dla nich przewidziała. Zapomniała w swej pysze o tym, że poniżyła ich w praczasach. Nie spodziewała się, że mieli w planie odwet.
Antelon, który opuścił mimo wcześniejszych słów swój Wszechświat, będąc pewnym, że nie grozi mu na razie niebezpieczeństwo ze strony Zaziantego, namówił kilku bogów sadystów do współpracy. Ich celem oprócz Planety Zaziantego była Bellahonna. Obserwowali ją z ukrycia widząc, że zamknęła się w celi Greaghalla, uszczelnili wyjście wspólną mocą i rozkoszowali się obserwując panikę znienawidzonej bogini.
Antelon razem z innymi bogami okrążyli Planetę. W przeciwieństwie do Bellahonny nie interesowała ich historia. Dla bogów sadystów, którzy wymordowali swoje stworzenia, zadając im nieopisany ból, historia nie miała znaczenia. Ważne było natomiast to, że Planeta Zaziantego tętniła życiem. Życiem, które zamierzali zamienić w niekończący się koszmar.
— Od czego zaczynamy? — zapytał Edeon, stając na najwyższym szczycie Szmaragdowych Gór.
— Zrzućmy na nich jakąś zarazę — Bringdon, który swoich ludzi wymordował wirusem powodującym tak natarczywy świąd w wnętrznościach, że ludzie rozdrapywali sobie skórę paznokciami lub przecinali ją ostrym narzędziem, nie zważając na ból, byle tylko móc podrapać się w środku, rwał się do czynów.
Antelon chciał wyzwać go od głupców, ale miał inne plany i potrzebował poparcia.
— Pomysł świetny, ale poczekajmy z tym chwilkę.
— Na co chcesz czekać? Bierzmy się za robotę. Chyba po to nas tu zaprosiłeś, prawda? — wtrącił się Posmund. — Ja proponuję wywołać wojnę. Uwielbiam patrzeć, jak rozwalają sobie łby, jak rozpruwają sobie flaki, jak cierpią myśląc, że robią to w imię czegoś wzniosłego.
— Wszyscy popełniliśmy ten sam błąd — Antelon wykorzystał moment, by potwierdzić swoje przywództwo nad pozostałymi. — Zabiliśmy wszystkie swoje stworzenia, zamiast zostawić grupkę do rozrodu. Postępując w ten sposób, pozbawiliśmy się tego, co uwielbiamy. Nie popełniajmy tego błędu tutaj. Planeta Zaziantego stwarza nam szansę doznawania rozkoszy po wsze czasy. Musimy tylko dobrze to rozegrać. Musimy przestać być zachłanni, a będziemy szczęśliwi wiecznie.
— Zgadzam się z Antelonem — przytaknął Germon, który swoje stworzenia palił ogniem. — Niemniej, zanim ustalimy jakieś reguły, niech każdy skosztuje rozkoszy.
Nie było to na rękę Antelonowi, który miał inne teraz priorytety. Sytuacja stwarzała mu jednak okazję do wydania pierwszego polecenia swoim towarzyszom, co jak sądził, mogło ich przygotować do podlegania jego rozkazom w przyszłości.
— Niech każdy wybierze sobie wioskę i nacieszy się po swojemu. Spotykamy się za tydzień w tym samym miejscu!
Słowa te wypowiedział w trybie rozkazującym, nie składając propozycji. Germon przejrzał jego grę, ale nie zaprotestował. Był podobnie jak pozostali głodny swej rozkoszy.
Przez następny tydzień mieszkańcy pięciu wiosek, położonych na różnych kontynentach stracili życie, doświadczając okropnych cierpień. Po tygodniu bogowie spotkali się ponownie na szczycie Szmaragdowych Gór. Każdy zdał szczegółową relację ze swoich czynów. Barwne opowieści o cierpieniach ludzi wypowiadane przez bogów, mających boską umiejętność oratorską, sprawiły im wszystkim prawdziwie boską przyjemność. Słowa wzbogacone projekcjami wizji przedstawiały koszmarny obraz przyszłości, która czekała stworzenia Zaziantego. Informacja o tych wydarzeniach nie dotarła na Biriaberrię ani do Derylaka. Nie miał kto o tym opowiedzieć.
— Na Planecie jest jakiś dziwny kontynent — zmienił w końcu temat Posmund, który na Heliodorze skłócił ze sobą dwie wioski i doprowadził do krwawej bitwy, w której społeczność obu wiosek wycięła się wzajemnie w pień, a tych którzy przeżyli napuścił na siebie tak, że w końcu został tylko jeden żywy człowiek, którego Posmund torturował przez cały dzień, zanim go zabił. — Nie ma tam życia, ale co ciekawe są tam fabryki produkujące roboty ze sztuczną inteligencją. Technologia tam zastosowana wyprzedza ludzi na Planecie o co najmniej tysiąc lat. Myślę, że to robota tej suki Bellahonny. Uruchomiła produkcję cyborgów, by zabić ludzi.
— Widziałem ten kontynent już wcześniej, kiedy jeszcze was tu nie było. Miałem zamiar wam go pokazać, ale woleliście zażywać przyjemności — Antelon skarcił swych towarzyszy. — Musimy się tym zająć, bo cyborgi zniszczą ludzi i zostaniemy z niczym!
— Może najpierw zabijemy Bellahonnę — zaproponował Germon. — Ona jest niebezpieczna, nawet uwięziona.
— Zabijając boga przyspieszamy nasz wspólny koniec. Chyba nie o to nam chodzi. — Antelon przyjrzał się swoim towarzyszom. — Powinniśmy wybudować dodatkowe zabezpieczenia wokół jej celi. Nie możemy jej lekceważyć.
— Zróbmy to. Najpierw obowiązek, potem przyjemność — przyznał Edeon.
— Powinniśmy też przerwać produkcję w fabrykach. Ludzie nie mają żadnych szans w walce z cyborgami.
Germon zaniósł się śmiechem.
— Z czego się śmiejesz?
— Jesteśmy bogami, którzy czerpią satysfakcję z cierpienia ludzi i zwierząt. Będziemy teraz chronić nasze ofiary, by nikt ich nie zabił. W przeciwnym wypadku nie będziemy mieli nad kim się znęcać. Ha, ha, ha!
Edeon i Antelon dostrzegli groteskowość tej sytuacji i zaczęli się śmiać również. Posmund nie podzielał ich stanowiska.
— Rozdzielmy się. Jedni niech zabezpieczą celę tej samolubnej pokraki, a drudzy zajmą się w tym czasie tym, co dzieje się na jej kontynencie. — zaproponował Posmund. Antelon natychmiast zorientował się, że propozycja Posmunda jest wartościowa. Jej przyjęcie przez pozostałych mogłoby sprawić, że Posmund zyskałby posłuch wśród bogów. Nie było mu to na rękę, pragnął przejąć władzę nad nimi. Miał do tego prawo, to przecież on ich tu ściągnął, to z jego pomysłu korzystali. Sprawa przywództwa jak dotąd nie została jednakże poruszona.
— To dobry pomysł, Posmundzie, dziękuję ci za niego. Zatem Edeon, Bringdon i Germon wzmacniają zabezpieczenia celi Bellahonny, a Posmund i ja lecimy na Bellandię. Sprawdzimy, czym są te potworki i jeśli uznamy, że są zagrożeniem dla naszej sprawy, zniszczymy je.
Antelon wypowiadając te słowa, był świadomy tego, że bogowie mogą odrzucić jego polecenie, gdyby tak się stało jego szanse na objęcie przywództwa, zmalałyby drastycznie. Nie odrzucili, ale też nie obwołali go królem.
Bellahonna była wściekła widząc, co zbudowali wokół niej. Cela została otoczona silną magią zależną, skonstruowaną w taki sposób, by każdy śmiałek chcący ją zneutralizować, musiał wpierw wyrazić wolę na śmierć w okrutnych męczarniach, których czas nie był określony. Ponadto celę otoczono czymś w rodzaju zorzy turmalinu podobnej do tej, którą posłużyła się królowa Bibiana i Strażnicy Planety w wojnie z grendulami Greaghalla. Zorza otaczająca celę Bellahonny była od tamtej doskonalsza, jej twórcami byli przecież bogowie. Bogini była nie tylko bez szans na uwolnienie, nie miała też perspektyw na wydostanie się ze swojego więzienia w przyszłości, mimo to patrzyła z politowaniem na swoich prześladowców, uśmiechając się słodko za każdym razem, gdy któryś na nią spojrzał. Śmiejąca się bogini przejęła rolę oprawcy swych prześladowców. Sadyści liczyli na to, że będą świadkami rozpaczy i bólu, tymczasem spotkało ich coś zgoła innego. Wprawdzie każdy z nich widząc niezadowolenie u pozostałych, czerpał z tego faktu swoją sadystyczną przyjemność, jednak nie ulegało wątpliwości, że to ich ofiara triumfuje. Bellahonna mając wiele cech wspólnych z bogami sadystami, w rzeczywistości odczuwała satysfakcję, obserwując ich nerwową reakcję. Śmiejąc się z nich, nie okazywała, bo nie umiała współczucia, ale była pewna, że bogowie sadyści napotkają opór ze strony Planety Zaziantego. Swoje marne położenie przypisała mechanizmom obronnym, które w pierwszej kolejności zneutralizowały największe zagrożenie, czyli boginię mającą zamiar zniszczyć Planetę. Bellahonna była pewna, że bogowie sadyści wkrótce poniosą sromotną porażkę. Nie wiedziała tylko, jak do tego dojdzie, ale była pewna, że tak będzie. Chciała być tego naocznym świadkiem, co było niemożliwe z uwagi na jej położenie. Znajdowała się w alternatywnym świecie, z którego nie mogła obserwować wydarzeń rozgrywających się we Wszechświecie Zaziantego. Jakby tego było mało, Koszmar się gdzieś zapodział. Była wściekła. Na szczęście dla niej, sadyści tej wściekłości już nie widzieli. Dokończywszy swoją pracę, odlecieli do innego wymiaru. Bellahonna uruchomiła swój umysł, po czym się rozpłakała. Okazało się bowiem, że jej jedynym kontaktem z Planetą Zaziantego było łącze — magiczny portal, którym posługiwał się nieszczęśnik Greaghall do kontaktu z kapłanami, którzy nadużywali jego zaufania łgarstwem. Portal Greaghalla był na tyle prymitywny, że za jego pomocą można było przesyłać jedynie dźwięk lub myśli. Nie można było nim przejść na drugą stronę. Bellahonna w swojej przenikliwości zorientowała się, że twórcą łącza był sam Zazianty, który miał w tym jakiś swój ukryty cel, a nie Greaghall, który jak słusznie sądziła, nie byłby w stanie tego portalu wybudować samemu, zważywszy na zabezpieczenia stworzone przez Zaziantego i dość marne zdolności samego Greaghalla.
Antelon i Posmund wylądowali na Bellandii. Kontynent różnił się od pozostałych niemal we wszystkich szczegółach. Pierwszym, co rzucało się w oczy, była przemyślnie zorganizowana infrastruktura przemysłowa. Wszystko tu odbywało się automatycznie, mechanicznie i precyzyjnie, począwszy od wydobycia surowców (żelazo, węgiel, miedź, cynk, ropa naftowa itd.) poprzez ich obróbkę przemysłową, produkcję podzespołów i w końcu montaż cyborgów. Bellahonna zadbała nawet o utylizację odpadów, bynajmniej nie w trosce o środowisko, lecz w trosce o organizację produkcji. Zalegające wszędzie śmieci utrudniałyby bowiem sam proces produkcyjny, jak i transport.
— Moi ludzie osiągnęli podobny postęp technologiczny — pochwalił się Posmund.
— Ciekawe do czego by doszli, gdybyś ich nie pozabijał?
Posmund uśmiechnął się szyderczo.
— Sprawdzimy to na Planecie Zaziantego. Mam pewien ciekawy pomysł, jeśli go zaakceptujesz, będziemy mieli dobrą zabawę.
— Co proponujesz?
— Zaziantego nie ma, prawda?
— Prawda i co z tego?
— Zastąpmy go. Zorganizujmy jego powrót.
— Co dalej?
— Zmusimy ich do oddawania mu czci. Zażądamy ofiar z ludzi w zamian za błogosławieństwa różnego rodzaju. Zróbmy z Zaziantego tyrana. Dajmy im też małą nadzieję w postaci innego boga, który ich wyzwoli, ale zanim to nastąpi, będą musieli — tu Posmund zawahał się — coś wymyślimy, co będą musieli. Rozumiesz?
Antelonowi ten pomysł początkowo się nie podobał, ale kiedy zaczął analizować go w szczegółach, powstał przed nim obraz świata uwikłanego w konflikty zbrojne na tle religijnym, ludzkości dziesiątkowanej chorobami, uwikłanej w różnego rodzaju dewiacje. Po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że tak zorganizowana ludzkość byłaby doskonałym źródłem uciech dla bogów sadystów. Aby do tego doszło, bogom potrzebny będzie przywódca, który rozdzieli role i dopilnuje, aby każdy robił swoje. Zadanie to było trudne, ale Antelon był przekonany, że jest w stanie mu sprostać.
— Twój pomysł jest dokładnie tym, o czym myślałem, zanim was tu zaprosiłem — oznajmił władczym tonem. — Widzę, że jesteś inteligentny Posmundzie. Jeśli poprzesz moją kandydaturę na naszego króla, zrobię z ciebie swojego namiestnika i powierzę ci rolę, jaką sam sobie wybierzesz. Zgoda?
Posmund przez chwilę milczał.
— Chcę grać rolę Zaziantego.
— Masz to załatwione. Zajmijmy się tymi cyborgami, ale wiesz jak?
— Jak?
— Nie zatrzymujmy produkcji. Zróbmy sobie naszych żołnierzy, o których istnieniu nie będzie wiedział nikt oprócz nas.
— Musielibyśmy ukryć Bellandię przed pozostałymi.
— Zrobimy to, ale zróbmy coś więcej. Powiedzmy, że ją zniszczyliśmy.
— Jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy zrobić — oznajmił Antelon, kiedy bogowie sadyści stanęli w komplecie na szczytach Szmaragdowych Gór — właściwie dwie rzeczy. Musimy uniemożliwić powrót na Planetę Zaziantemu i wybrać spośród nas naszego króla.
— Z Zaziantym sobie poradzimy, jest nas więcej. Zabijemy go drugi raz. — Brington był pewny siebie.
— Zazianty nie pojawi się tu sam. Przybędzie z NURem i tym swoim ludzkim królem, z którego zrobił boga. Licho wie, jakie moce ma ten stwór. Zazianty twierdzi, że jest wszechmogący.
— Wszechmogący był tylko stwórca bogów, wszyscy wiemy, jaki los go spotkał — Edeon zaczął się pogardliwie śmiać, co nie spotkało się z aprobatą pozostałych.
— Uważaj na swoje słowa! — skarcił go Germon. — Nie pozwolę nikomu źle mówić o naszym stwórcy!
— Nie strasz — odburknął Edeon, — nic mi nie możesz zrobić!
— Spokój! — Wrzasnął Antelon tak głośno, że spowodował lawinę.
Edeon i Germon skoczyli sobie do gardeł. Zaczęli okładać się wiązkami mocy, powodując przy tym kolejne lawiny i ogromny hałas. Stojący na Wieży Gryfa Gaduła przyglądał się temu z zaciekawieniem.
— Nadszedł czas, byś wypróbował dar Rudchorty, Gaduło — powiedział ze spokojem towarzyszący mu książę Brendal Jewaunt, syn Króla Myśli. Gaduła nie zastanawiając się, podłożył otwarte dłonie pod swoje usta i dmuchnął w stronę górskich szczytów.
Rozdział 8
— Wasza Wysokość.
Ksin Puk klęknął przed królową Bibianą na oba kolana.
— Wstań. Chciałeś rozmawiać ze mną na osobności.
— Takie dostałem polecenie, Jaśnie Pani.
— Birchort nazwał cię posłańcem.
— Tak.
— Ten złoty kieł mamutuma, w jakim celu go przyniosłeś?
— To instrument, Wasza Wysokość. Mam go tobie oddać.
— Instrument?
— Róg, mówiąc precyzyjnie.
— Do czego on służy?
— Za jego pomocą zawołasz gryfy.
— Gryfy mieszkają na Plenhedryce. Stąd nie usłyszą rogu. Nie znajdą Biriaberri.
— Usłyszą, Wasza Wysokość. Usłyszą i stawią się na twe wezwanie. Będą ci posłuszne.
— Do tej pory miałam okazję latać na dwóch gryfach, ściślej mówiąc na jednym, bo drugim byłam ja sama. Przyznam, że mi się to podobało.
— Prawdziwe gryfy są inne.
— Skąd możesz o tym wiedzieć? Przecież nigdy ich nie widziałeś.
— Wiem o nich dużo, pani — Ksin opowiedział królowej wszystko od początku do końca. Czyli od swego pobicia przez księcia Dahula poprzez kontakty z mędrcem Orło, czyli Birchortem, następnie wspomniał o Arionie Kambeldonie, o tym jak Ród Szafiru ich rozdzielił, opisał bibliotekę nieśmiertelnych, a na koniec wyrecytował słowo w słowo przesłanie dla Dziecka Przepowiedni. Kończąc swoją wypowiedź, zdał relację z tego, jak zdobył złoty róg starego mamutuma, który wręczył królowej. Bibiana widząc, jak wielki jest róg, sądziła że go nie udźwignie.
— Nie jest bardzo ciężki, Wasza Wysokość. — Ksin położył złoty kieł mamutuma na wyciągnięte niepewnie ręce Bibiany. Królowa chwyciła instrument, który wbrew temu, co mówił Ksin, nie był wcale lekki.
— Dziękuję ci za twój trud, Ksinie.
— Zrobiłem tylko to, co mi kazano.
Bibiana odłożyła róg, po czym położyła Ksinowi rękę na ramieniu.
— Czy Birchort zna treść przesłania, jakie mi przekazałeś?
— Tego nie wiem. Myślę, że nie zna. W przeciwnym wypadku sam by ci o tym powiedział.
— Skąd w takim razie wiedział o tym, że w bibliotece Rodu Szafiru znajdują się informacje dla mnie? Skąd? — spytała na głos, a w myślach dodała: — Jakim cudem dowiedział się o Dziecku Przepowiedni? O tym wiedziała tylko Rudchorta i ja, może Kastel, ale Birchort? Nie rozumiem?
— Zapytaj go, pani.
— Nie omieszkam. Chodźmy do niego.
— On zdaje się, posiada większą wiedzę niżby to wynikało z tego, co mówi i robi.
Królowa spojrzała na Ksina. Nie wyglądał na mędrca, ale Bibiana widziała w nim kogoś, kto idealnie do tej roli pasował.
Birchorta znaleźli przy kadłubku Ariona Kambeldona. Była z nim Rudchorta i Wschód.
— Birchorcie, czy możesz mi wyjaśnić… — nie dokończyła, Birchort wszedł jej w słowo.
— Znasz wyjaśnienie, królowo. He, he.
— Chcesz mi wmówić, że Zazianty wiedział o Dziecku Przepowiedni? Przecież Dziecko Przepowiedni wymyśliłam ja sama kilka tysięcy lat po zniknięciu Zaziantego.
— To prawda. He, he.
— Jakim więc cudem w wiosce nieśmiertelnych znalazło się spisane specjalnie dla mnie przesłanie o gryfach? Wytłumacz mi to.
— Nie domyślasz się jeszcze? He, he.
— Szczerze mówiąc, nic mi nie przychodzi do głowy.
— I mówi to żona człowieka, który przejął władzę nad przepowiedniami. He, he.
Birchort odwrócił się od Bibiany, której twarz wyrażała zdziwienie.
— Słyszałeś to, Wasza Wysokość — bogin zwrócił się do Ariona Kambeldona. Na twarzy Króla Wojny pojawił się lekki uśmiech.
— On nas słyszy? — zdziwiona już wcześniej Bibiana zrobiła wielkie oczy.
— Tak. He, he. Od jutra będę pracował nad jego mową. He, he. Będziecie mi potrzebni wszyscy. He, he. Mech produkuje już dostateczną ilość białka, ale musimy mieć nadzór nad tym, jak odbudowują się poszczególne komórki i organy. He, he. Właściwie mógłbym zrobić to sam, ale liczy się czas. He, he. Mizerak twierdzi, że nad Planetą krążą obcy bogowie. He, he. Im prędzej odzyskamy króla, tym prędzej będziemy mogli pomóc ludziom. He, he. Nadciągają na nich ciężkie czasy. He, he.
— Jak długo to potrwa? — spytała milcząca dotąd Rudchorta.
— A ile czasu potrzebuje człowiek, by dorosnąć do swoich rozmiarów? He, he.
Twarz Rudchorty przeciął grymas zwątpienia.
— Nie mamy tyle czasu.
— Nie mamy innego wyboru. He, he.
Nie zwracając uwagi na dyskusję boginek z Birchortem, Wschód skinął na Ksina.
— Król przez długi czas był odcięty od świata. Podejdź do niego i opowiedz mu o swoich przygodach. Jesteście przyjaciółmi, twój głos sprawi mu radość, a przy okazji król dowie się, co się wydarzyło.
Ksin bał się andała, ale przyznał mu rację. Twarz króla podczas opowieści Ksina początkowo była nieruchoma. Ksin z czasem zauważył na niej delikatne grymasy smutku bądź radości. Król Wojny wracał do gry.
Aeskar Marantyn w tym czasie spacerował po wyspie i zajadał się owocami. Myślał o swoich bliskich, zastanawiał się, co robią. Tęsknił do nich. Ni stąd, ni zowąd pojawił się obok niego Mizerak.
— O czym myślisz, Wasza Wysokość?
— O tym, jak najszybciej pozbyć się naszych wrogów, by można było normalnie żyć.
— Są mi znane dwa sposoby na pozbycie się wrogów.
— Znam tylko jeden. Trzeba ich zabić.
— Takie słowa w ustach Króla Miłości?
— Miłość jest pogardzana przez nienawiść, pychę, złość oraz inne przeciwne jej uczucia. Nic w tym dziwnego, że broniąc się, użyje całej swej potężnej mocy, by przetrwać.
— Nawet jeśli w ślad za tą mocą pójdzie śmierć?
— Nawet — przyznał król z całym przekonaniem.
Mizerak zastanowił się, zamyślił, przez chwilę nie było z nim kontaktu.
— A ten drugi sposób? — zapytał król, wyrywając władcę andałów z zadumy.
— Pokochać ich i sprawić, by odwzajemnili uczucie.
— Twoim zdaniem mamy pokochać Bellahonnę, która chce zniszczyć naszą Planetę i bogów sadystów, którzy podobno kręcą się obok niej i w ramach tej miłości, dbając o ich pragnienia dać się torturować i zabijać?
— Tego nie powiedziałem. Wobec nich musimy użyć pierwszego sposobu.
Zapadła cisza. W tej ciszy obaj przeszli spory kawał drogi, kosztując owoców Biriaberii. W końcu Król Miłości przemówił?
— Mam do ciebie prośbę, Mizeraku.
— Jaką?
— Chcę wziąć udział w wojnie — po chwili dodał podniesionym głosem. — Nie chcę tu siedzieć, w czasie, kiedy wy będziecie się bić o tych których kocham! Niech miłość pokaże swą prawdziwą moc!
— Wiesz o tym, że to niemożliwe, królu.
— Dla miłości nie ma rzeczy niemożliwych.
— Nie ja o tym decyduję.
— Porozmawiaj z nią w takim razie.
Mizerak nie odpowiedział.
Rozdział 9
Książę Brendal Jewaunt dużo czasu spędzał na Wieży Gryfa. Lubił to miejsce. Dawno temu właśnie z Wieży Gryfa wzbijał się w powietrze i leciał ze swoim ojcem, zamienionym w gryfa do różnych królestw, zamków, grodów i małych osad rolniczych. Wtedy nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, że Król Myśli nie odwiedzał tych miejsc tylko po to, by porozmawiać z ludźmi. Jego ojciec przygotowywał Planetę do wojny z Greaghallem, obcym bóstwem chcącym przejąć władzę nad Planetą, której stwórca zniknął. Król Myśli, jak się później okazało, dokonał wielkiej rzeczy, przywracając prawdziwą treść boskich przepowiedni. Wieża Gryfa kojarzyła się księciu także z Ildonką, którą książę wypuścił z rąk, skutkiem czego dziewczyna złamała sobie kręgosłup i wpadła w śpiączkę. Książę wiedział, że nie ponosił winy za ten wypadek, mimo to robił sobie z tego powodu wyrzuty. Zadbał więc o bezpieczeństwo swojej ukochanej w sposób, jaki przekazał mu ojciec, objawiając mu się w myślach i czekał. Nie wiedział na co. Gdyby to od niego zależało, książę za wszelką cenę ściągnąłby do zamku Birchorta i kazał mu wyleczyć księżniczkę. Birchort, o czym książę wiedział, zajęty był pilniejszym i trudniejszym zadaniem. Brendal tego nie kwestionował, ale nie mógł pogodzić się z tym, że jego ukochana, z której rąk zginął Greaghall, musi czekać na swoją kolej. Brakowało mu jej uśmiechu, brakowało mu jej legendy, jej bohaterstwa, jej młodzieńczej jeszcze kobiecości. Książę zamknął oczy i zacisnął pięści. Wystraszył się i podskoczył do góry, słysząc nagle obok siebie głos Mizeraka.
— Wpuść mnie do niej. Wiesz przecież, jak jest dla mnie ważna.
— Mowy nie ma! — książę spojrzał srogim wzrokiem na władcę andałów. Nikt nie może tam wejść! Rozumiesz!? Nikt!
— Wytłumacz mi dlaczego?
— Nie wiem. Tak mi rozkazał ojciec. Nauczyłem się, że warto go słuchać.
— Nie powiedział ci dlaczego?
— Nie.
— Wiesz o tym, że mimo twoich zakazów i strażników ja i tak mogę tam wejść?
— Wiem. Nie rób tego.
— Widzisz ten spektakl, do którego dochodzi na szczytach Szmaragdowych Gór? — Mizerak zmienił nagle temat.
— Nie jestem ślepy.
— Wiesz, co tam się dzieje?
— Wiem.
— Ciekawe, co sprawiło, że oni się pobili?
— Greaghall.
— Nie żartuj sobie ze mnie. Greaghall nie żyje.
— Pokrętna, zła, samolubna, kłamliwa, moc Greaghalla jest w dyspozycji Gaduły, to on skłócił sadystów.
— O czym ty mówisz?
— O tym, czym Rudchorta obdarowała Gadułę.
Mizerak nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
— Boginka dała czarownikowi boską moc?
— Nie całą. Tylko tę część, którą Gaduła został skażony.
— Dzieją się ciekawe rzeczy.
— Nie przeczę.
— Ciekawy jestem, czym skończy się ta bitwa bogów.
— Będzie o kilku mniej, co wcale nie zwiększy naszych szans.
— To prawda. Zastanawiam się, co stało się z Bellahonną. Widziałem ją, jak krążyła wokół Planety.
— Może ją zabili.
— W to nie uwierzę.
— Coś jej jednak zrobili. Tak mi się wydaje. Ona nie pozwoliłaby im na bójkę między sobą.
— Możliwe, że masz rację, książę.
— W takim razie ich zamiary były inne niż jej.
Mizerak zamyślił się. Z zamku dobiegł na Wieżę Gryfa gong.
— Król woła na obiad. Idziemy?
— Ja chętnie. Na Biriaberri jadłem tylko owoce. Tęsknię za mięsem.
— W zamku nie ma za dużo mięsa. Smoki pożarły dużo dziczyzny. Nastaw się raczej na fasolę i owoce morza.
— Mogą być owoce morza, byleby nie rosły wcześniej na drzewach.
Rozdział 10
Dargschort z Geworą latali razem ze stadem smoków po całej Planecie, napadając na coraz rzadsze stada zwierząt. Bogin choć należał do tych, którzy popierali pomysł utrzymania przy życiu gadziego stada, rozumiał tych, którzy powątpiewali w sens tej misji. Smoki nie były żarłoczne, było ich jednak dużo, co stanowiło problem dla fauny Planety. Z punktu widzenia strażnika smoków źle się działo, że na Planecie nie było żadnej wojny. Każda bitwa, choćby najmniejsza mogła być źródłem pokarmu dla smoczego stada. Na bitwę między ludźmi się nie zanosiło. Smoki zaczęły być zbędnym balastem. Dargschort w rozmowie z królem upierał się przy swoim twierdząc, że przyjdzie jeszcze czas, gdy ludzie będą z utęsknieniem wypatrywać na niebie smoczego stada.
— Przez tysiące lat spały nie jedząc. Nie moglibyśmy ich znowu uśpić? — Gewora podsunęła ten pomysł Dargschortowi po jednej z upojnych nocy, jakie spędzili na Plenhedryce. Dargschort przyleciał tu, by nakarmić stado morskimi smokami żyjącymi w oceanach wokół Plenhedryki, a przy okazji zobaczyć gdzie mieszkają i jak wyglądają gryfy, o których zaczęto mówić coraz głośniej w Derylaku. Żadnego gryfiego stada w Skalistych Górach bogin nie znalazł, mimo iż zbadał dokładnie całe pasmo górskie.
— Uśpienie smoków na dłużej, doprowadzi do ich śmierci, moja droga. Poza tym jest jeszcze inna kwestia: Maciej Dorling. Jego życie związane jest ze smokami. Musimy znaleźć inny sposób.
— Mówiłeś, że jak zabijemy smoki król Heliodoru wróci do nas.
— Tak, ale póki co smoki mogą okazać się od niego cenniejsze.
Gewora spojrzała nieufnie na bogina.
— Nie patrz tak na mnie, najdroższa. Nie osądzaj mnie. Mam twardy orzech do zgryzienia. Wiem, nie pytaj skąd, po prostu wiem, że smoki się jeszcze przydadzą. Dlatego ich tak bronię. Jest to coraz trudniejsze, bo ludzie zaczynają psioczyć, zapominając o tym, że żyją dzięki smokom.
— Ludzie często bywają krótkowzroczni. Zapominają o tym, co było. Pomniejszają rolę i zapominają o swoich bohaterach. Dla większości z nich liczy się tylko dzień dzisiejszy. Zaledwie garstka z nich myśli o przyszłości, a o tym co było wolą nie myśleć.
— Nie można ich za to winić.
— Jesteś zbyt pobłażliwy dla nich. — Pocałowała go w policzek.
— Zostałem stworzony po to, by ich chronić.
— W takim razie wymyśl coś. Jesteś boginem, użyj swoich mocy.
Dargschort spojrzał na Geworę.
— Nie masz ochoty sprawdzić mojej mocy? — Bogin wsunął rękę między uda andalicy.
Gewora uśmiechnęła się i rozchyliła nogi. Ich ciała połączyły się ze sobą.
*
Gaduła zakochał się w mamutumach i to z wzajemnością. Monstrualne zwierzęta uwielbiały go nie mniej niż ludzie, dla których był żywą legendą. Jego sława rozbrzmiewała w pieśniach i opowieściach. Czarodziej swoim postępowaniem, otwartością do ludzi i sprawnym zarządzaniem powierzoną mu Armią Derylaka, zjednywał sobie coraz większe grono wielbicieli. Tylko nieliczni wiedzieli, że w rzeczywistości jest mściwym i upartym gagatkiem. Gaduła zdawał sobie sprawę ze swojej negatywnej cechy charakteru, próbował z nią walczyć i czasem mu się udawało. Czasem.
Dowódca Armii Derylaka podświadomie robił wszystko aby król Diamlandii powierzył mu także dowództwo nad nie mniej od niego sławną Armią Grodów Południa. Jego mściwa cząstka, jego dawna osobowość pragnęła zemsty za usunięcie go z szeregów macierzystej armii. Szczególny uraz miał do swoich dawnych przyjaciół czarodziei, za sprawą których nieżyjący dowódca, lord Herdon Margon usunął go ze swoich szeregów. Do lorda Gaduła nie miał pretensji, był mu wierny do końca, za tą wierność Rudchorta obdarowała go niezwykłym darem, ale do swoich kolegów czarodziej żywił urazę i choć nie przyznawał się do tego przed samym sobą, pragnął zemsty.
Oficerowie Armii Grodów Południa, która pozbawiona dowództwa podlegała bezpośrednio królowi, nie znali planów Gaduły. Z podziwem przyglądali się Armii Derylaka, która dosiadając mamutumów i koni przemierzała Terrandię ćwicząc szyk bojowy, trenując strzały z łuku i dmuchawek, a przy okazji podnosząc populację królestwa poprzez kontakty z oczarowanymi wojskiem dziewczętami.
Staf Machaj i Seb Góra, dwaj oficerowie Armii Grodów Południa przyglądali się z zazdrością poczynaniom swojego byłego kolegi. W szeregach ich armii coraz częściej dochodziło do nieposłuszeństwa, zdarzały się też przypadki dezercji. Śmierć dowódcy, za którego każdy żołnierz bez wahania oddałby życie, była niezagojoną, ropiejącą raną w ciele niepokonanej dotąd armii.
— Potrzebujemy nowego dowódcy. — stwierdził rycerz Staf Machaj, wskazując swojemu towarzyszowi salę tronową, co było propozycją udania się do króla.
— My potrzebujemy sensu istnienia. Dowódca to rzecz drugorzędna.
— Nie zgadzam się z tobą. Herdon Margon swoją postawą, swoim sposobem rządzenia nadał tej armii sens. Znajdźmy nowego dowódcę, a wszystko się zmieni. Zobaczysz.
— Nikt nie zastąpi Herdona.
— Ktoś musi. Szkoda by było, gdyby tak dobrze wyszkolone wojsko rozpierzchło się po wsiach, grodach czy zamkach. Chodźmy do króla, opowiedzmy mu co się dzieje. Niech coś zaradzi, w końcu od tego są królowie.
— Zgoda. — Seb Góra spojrzał na swojego kompana. — Chcesz być dowódcą?
— Nie chcę. Nie nadaję się do tej roli. Może ty?
— Jestem za stary. Nie mam tyle siły.
— Plenhedrykanie, którym porozwalałeś łby mieliby inne zdanie na ten temat, gdyby jeszcze mogli mówić.
— Rozwalanie łbów jest łatwiejsze od dowodzenia armią.
Rycerze weszli do zamku po nowo postawionym moście, przerzuconym nad pierścieniami Bibiany. W fosach widoczna była zastygła lawa. Ze szczytów Szmaragdowych Gór z hukiem zeszła kolejna lawina.
Król był zajęty rozkazami dla swoich zwiadowców. Po objęciu władzy nad kontynentem Arkus Promest postanowił zebrać informacje o gospodarce Diamlandii. Nikt wcześniej tego nie zrobił, nikogo nie interesowało gdzie znajdują się złoża rud metali, gdzie i co produkują rzemieślnicy, rolnicy oraz producenci innych dóbr. Król dokładnie przestudiował Księgi Margona opisujące Planetę okiem stratega wojennego. Geografia Planety, a szczególnie Diamlandii dla króla stała się inspiracją do rozpoczęcia prac mających na celu lepsze niż dotąd zorganizowanie handlu i produkcji. Zadanie, którego się podjął było zadaniem na wiele lat. Monarcha zdawał sobie z tego sprawę, był świadomy tego, że jego dzieło z pewnością zostanie przerwane nadciągającą nad Planetę zawieruchą, której rozmiary i oblicze były trudne do przewidzenia. Król nie zrażał się tym. Powołał Radę Gospodarczą, na czele której stanął lord Trucker, który wsławił się podczas wojny z Greaghallem doskonałą organizacją transportu rudy żelaza. To właśnie lord wpadł na pomysł, by rozesłać zwiadowców po całym kontynencie. Kiedy oficerowie pojawili się w sali tronowej, król właśnie wręczał pełnomocnictwa powołanym do tej roli ludziom. Zwiadowców było wielu, każdemu z nich tłumaczono na czym polega jego zadanie i w jaki sposób ma wysyłać raporty. Nie wymyślono w tym celu jakiegoś nowatorskiego rozwiązania. Od lat w tej kwestii ludzie polegali na gołębiach i wędrownych kupcach. Król przyjął rycerzy pod wieczór. Wysłuchał ich z uwagą.
— Miałem zamiar waszym dowódcą uczynić króla Biksbitu, Gettinga Lufsdora, ale po pogrzebie królowej Bibiany gdzieś zaginął. Nie ma o nim żadnych wieści.
— Dowódca straży królewskiej, za przeproszeniem Waszej Wysokości nie nadaje się do tej roli. Może lepiej, że zniknął, bo mielibyśmy zapewne problem zupełnie innego rodzaju — śmiało spuentował słowa króla Staf Machaj.
Król uśmiechnął się pobłażliwie.
— Getting Lufsdor nie był tylko dowódcą straży. Myślę, że wbrew twoim słowom sprostałby zadaniu.
— Skoro go nie ma, to nie ma też o czym mówić.
— Co byście powiedzieli na pomysł połączenia waszej armii z Armią Derylaka? — Królowi nagabywanemu przez Gadułę ten pomysł chodził po głowie.
— Jeśli Wasza Wysokość wyda taki rozkaz, to stanie się to faktem, ale jeśli mi wolno, proszę uniżenie o nie łączenie tych armii. — Seb Góra wykonał błagalny gest.
— Dlaczegóż to?
— Chociażby ze względu na historię.
— I różnice w sposobie walki. My jesteśmy siepaczami. Armia Derylaka przyjęła zupełnie inną technikę walki — uzupełnił słowa swojego towarzysza Staf Machaj.
Król wezwał służbę, która zjawiła się w jednej chwili.
— Przynieście nam wina, coś do jedzenia i trzy puchary.
— Pięć pucharów! — wtrącił Mizerak, który wszedł do sali w towarzystwie księcia Brendala.
Król na widok nowo przybyłych gości uśmiechnął się zagadkowo, wiedział już kto stanie na czele Armii Grodów Południa.
Przez okna wpadło nagle do sali oślepiające światło. Po chwili rozległ się przerażający świst wibrujący w uszach. Słychać było dźwięk rozbijanych szyb w oknach. Na zebranych ludzi padł strach.
— Jednego skurwiela mniej — oznajmił spokojnym głosem Mizerak, nalewając sobie wina.
— Jesteś pewien? — Król mylnie uchodzący za tchórzliwego zapytał spokojnym głosem.
— Tak jak tego, że tego wina jest stanowczo za mało. — Mizerak przechylił puchar, wlewając w gardło całą jego zawartość.
Książę Brendal wybiegł z sali i nie zważając na nic, pobiegł do komnaty Ildonki.
Rozdział 11
— Podwójny układ nerwowy? He, he. O czym ty mówisz? He, he.
— O tym, co zobaczyłam w ciele księżniczki Ildonki.
Birchort spojrzał na nią, nie dowierzając.
— Miałem okazję widzieć jej wnętrze. He, he. Niczego takiego nie zauważyłem.
— Widziałeś tylko fragment jej układu rozrodczego. Możliwe, że w tym miejscu nie różni się niczym od innych ludzi, ale jej kończyny i wzrok mają podwójne unerwienie.
— Nie zauważyłem tego u jej brata, a uwierz mi, sprawdziłem dokładnie. He, he.
— Może to nie Arion, lecz Ildonka jest Królem Wojny?
— Wykluczone! He, he.
— Dlaczego ty ciągle kończysz zdanie tym „he, he”?
Birchort nagle posmutniał. Przypomniało mu się coś. Szybko się opanował.
— Chodźmy do Ariona. He, he. Zbadamy go razem He, he.
Król Wojny leżał jak zwykle spokojnie, słuchając opowieści królowej Bibiany, która namówiona przez Wschoda uzupełniła opowieść Ksina o relacje z wojny z Greaghallem. Birchort i Rudchorta podeszli do niego i nie przerywając Bibianie, zajrzeli do jego wnętrza. Wykorzystali w tym celu swoje duchowe ciała. Układ nerwowy Ariona Kambeldona niczym się nie różnił od innych ludzi. Rudchorta, która widziała na własne oczy budowę neurytów i synaps Ildonki była tym faktem zdziwiona. Sądziła na podstawie tego, co zauważyła u księżniczki, że jej brat Król Wojny, którego siłę i sprawność boginka miała okazję zobaczyć w Królewskim Porcie, będzie miał podobnie jak jego siostra dwie bliźniacze wiązki nerwowe, biegnące obok siebie. Niczego takiego dwoje boginów nie znalazło u Króla Wojny. Na twarzy Rudchorty widoczne było zakłopotanie. W umyśle boginki zrodziły się kłopotliwe pytania, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Birchort, który nie miał powodu, by nie wierzyć Rudchorcie, nie przejął się tym, że Arion Kambeldon nie posiadał anatomicznych cech swojej siostry. Dla bogina nie miało to żadnego znaczenia, wiedział kim jest, a raczej kim będzie jego podopieczny. Birchort w przeciwieństwie do pozostałych dysponował znacznie większą wiedzą na temat tego, co wkrótce ma się wydarzyć.
— Źle szukacie — wtrąciła się niespodziewanie Bibiana, która właśnie opowiadała Arionowi o tym, jak zabrała swoje ciało ze stosu, na którym miało ono spłonąć razem z ciałem Herdona Margona. Rudchorta spojrzała na nią pytającym wzrokiem.
— Mówię, że źle szukacie.
— Co masz na myśli? He, he.
— Rudi ma rację z tym układem nerwowym.
Birchort spojrzał z zainteresowaniem na Bibianę.
— Uważasz, że coś przeoczyliśmy? He, he.
— Nie przeoczyliście, ale nie zbadaliście dokładnie. Chcecie sami poszukać, czy powiedzieć wam?
— Myślę, że nie mamy czasu na zgadywanki. Ildonka leży nieprzytomna już kilka dni. Nie możemy czekać, bo umrze z pragnienia i głodu.
Na dźwięk imienia siostry wypowiedzianego przez Rudchortę Arion zaczął wydawać odgłosy swoimi ustami.
— Spokojnie, Wasza Wysokość. Ildonce nic nie będzie.- uspokoiła go Rudchorta. — Biba, mów co zaobserwowałaś u króla.
Bibiana pochyliła się nad kadłubkiem Ariona Kambeldona i skinęła ręką, aby pozostali boginowie zrobili to samo.
— Zwróćcie uwagę na wiązki nerwowe króla. Nie ma obok nich, jak to jest w przypadku Ildonki drugiej bliźniaczej sieci nerwów. U króla drugie połączenie nerwowe biegnie w środku głównego. Dlatego go przeoczyliście za pierwszym razem.
Trójka boginów wykorzystując swoje duchowe moce i duchowe ciała, wniknęła w Ariona Kambeldona, przyglądając się z uwagą jego połączeniom nerwowym. Wewnątrz włókien nerwowych króla biegły równolegle mniejsze i nieco inaczej zbudowane nerwowe połączenia. Birchort nie krył swojego zdziwienia.
— Zaglądałem do wnętrz wielu ludzi. He, he. Widziałem różne cuda, różne defekty i choroby. He, he. Wiem albo wydaje mi się, że wiem jak funkcjonują organizmy ludzi i zwierząt. He, he. Odkryłem zależności i powiązania komórek, tkanek, organów i tak dalej i tak dalej, ale czegoś takiego nie widziałem, jak żyję. He, he.
— Później zajmiemy się twoją fascynacją, teraz wytłumacz mi jak mam uzdrowić Ildonkę. Musimy się spieszyć. Ona ma coraz mniej czasu — Rudchorta położyła rękę na ramieniu Birchorta.
— A skąd ja mam wiedzieć jak ją uzdrowić, skoro jej układ nerwowy jest tak wyjątkowy jak twierdzisz? He, he.
— Nie potrafisz jej uzdrowić?
— Tego nie powiedziałem, ale muszę zrobić to osobiście. He, he.
— Chcesz zostawić Ariona? Nie możesz!
— Arion ma czas, Ildonka już nie. He, he. Lecimy do niej, Rudchorto. Króla zostawiamy pod opieką Aeskara, Bibiany i Wschoda, nic mu nie grozi. He, he.
Na twarzy Ariona Kambeldona na te słowa pojawił się uśmiech. Król na własnej skórze odczuł zbawienną moc Birchorta. Był pewny, że jego siostrze nic już nie grozi.
Nie zwlekając Rudchorta i Birchort polecieli do Derylaka. Kurtuazja wymagała od nich przywitania się z królem. Zależało na tym szczególnie Rudchorcie, która nie pytając nikogo o zgodę, ustanowiła Arkusa Promesta królem prawie całej Diamlandii. Birchortowi ta nobilitacja była jak się okazało zupełnie obojętna. Bogin zaakceptował decyzję swej duchowej siostry, podchodząc do niej ambiwalentnie bez szukania pozytywów i negatywów. Król dowiedziawszy się, w jakim celu boginowie przybyli do zamku bardzo się ucieszył, podobnie królowa. Oboje brali udział w scenie, w której księżniczka Ildonka zadała śmierć wrogiemu bóstwu. Byli częścią oręża Króla Myśli, przy pomocy którego Kastel Jewaunt spełnił swoją obietnicę daną Greaghallowi. Oboje martwili się o nią. Król Arkus nie mógł udać się z boginami do komnaty księżniczki, był umówiony z Armią Grodów Południa, dla której obiecał ustanowić dowódcę, ale królowa Armina chętnie poszła z boginami. Przed drzwiami komnaty księżniczki Ildonki wartę pełniło dwóch rycerzy pereł. Kiedy Rudchorta, Birchort i królowa Armina podeszli do drzwi rycerze skrzyżowali ze sobą drzewce dwóch toporów, co miało oznaczać, że nikomu nie wolno wejść do środka. Birchort w swym nowym wcieleniu był młodym silnym mężczyzną, przede wszystkim był boginem, którego sile ludzie nie mogli się równać. Nie kryjąc złości na gest rycerzy, chwycił za drzewce toporów, aby je rozchylić. Mimo że włożył w to całą swą boginowską siłę, topory ani drgnęły. Birchort spróbował ponownie, nie wierząc w to w czym uczestniczy. Jego wysiłki spełzły na niczym.
— Co jest? He, he. Dlaczego nie chcecie nas wpuścić? He, he. Nie wiecie kim jesteśmy? He, he.
Rycerze nie odpowiedzieli. Rudchorcie przypomniało się wydarzenie sprzed lat, kiedy będąc w podobnej sytuacji, okrutnie poturbowała strażnika, który stał jej na drodze. Boginka obserwując scenę z udziałem Birchorta, mogła z boku zobaczyć to, co umknęło boginowi. Spoglądając w oczy strażników, odniosła wrażenie, że patrzy na nią sam Kastel Jewaunt. Boginka nie po raz pierwszy doświadczyła tego uczucia, krzyżując wzrok z rycerzami pereł.
— Wpuśćcie mnie! He, he. — krzyknął zdesperowany Birchort. — Księżniczka nie może tak sobie leżeć nieprzytomna, bo umrze z głodu! He, he. — Bogin ponownie szarpnął za drzewce toporów i po raz kolejny przekonał się, że nie ma tyle siły, by sforsować przeszkodę. Dla Birchorta nie stanowiło problemu wejście do środka z wykorzystaniem teleportacji i właśnie taki pomysł wpadł mu do głowy. Powstrzymała go Rudchorta.
— Wstrzymaj się, Birchorcie. Tu dzieje się coś kuriozalnego. Spójrz w oczy strażnikom. — Birchort miał bardziej ochotę nie patrząc w oczy rycerzom obić im gęby i to solidnie. Ostatnią rzeczą na jaką miał w tej chwili ochotę, było odgadywanie czego dopatrzyła się w oczach upartych milczków Rudchorta. — Nie patrz na mnie, spójrz na nich — zrobił to z niechęcią. — I co widzisz?
— Dwóch upartych cymbałów. He, he.
Rudchorta spojrzała ponownie w głębokie jak studnia, czarne źrenice Kastela Jewaunta.
— Przyjrzyj się jeszcze raz — upierała się.
— Niczego nie widzę. He, he.
Stojąca obok królowa Armina spojrzała również w oczy strażników. Podobnie jak Birchort niczego nie dostrzegła.
— Chodźmy stąd! — rozkazała władczo boginka. — Niczego tu nie zdziałamy.
Birchort choć nie zgadzał się z nią, zdecydował się odejść od drzwi, szukając w myślach sposobu innego dotarcia do księżniczki. Rudchorta odciągnęła swoich towarzyszy najdalej jak mogła od zakazanych drzwi Ildonki. Boginka zrozumiała, a przynajmniej wydawało jej się, że zrozumiała coś, co było zakryte dla Birchorta i królowej Arminy. Była pewna tego, że wyleczeniem Ildonki Kambeldon zajął się już dawno ktoś inny. Interwencja w proces leczenia mogła pogorszyć sprawę, a nawet ją uniemożliwić.
— Birchorcie, chyba nie powinniśmy się zbliżać do Ildonki — zakomunikowała tajemniczo.
— Nic z tego nie rozumiem. Możecie mi wyjaśnić, co się tu dzieje? — królowa Armina wykazywała wyraźne zainteresowanie. — Mówiono mi, że najlepszym medykiem na całej Planecie jest Birchort. Słyszałam też dużo dobrego o tobie, droga Rudchorto. Dlaczego moi ludzie nie chcą was wpuścić?
— Że też wcześniej o tym nie pomyślałem. He, he. Królowo — Birchort chwycił Arminę za rękę i pociągnął w stronę drzwi — każ im mnie wpuścić, inaczej księżniczka umrze! He, he. — Do bogina nie docierały słowa Rudchorty, był przekonany, że tylko on jeden jest w stanie uleczyć księżniczkę, nie rozumiał, dlaczego mu się tego zabrania. Szybkim krokiem ciągnąc za sobą królową, podszedł do drzwi.
— Rozkaż im, by mnie wpuścili królowo! He, he.
— Nie! — rozległ się głos Rudchorty, która nie odstępowała ich na krok.
Birchort i Armina spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
— Dlaczego? — zapytali obydwoje jednocześnie. Birchort zakończył zdanie swoim „he, he”. Rudchorta nie była pewna swoich domysłów, ale widząc na sobie wzrok Kastela Jewaunta, nabrała odwagi.
— Ponieważ… — nie dokończyła. W korytarzu zadudniły męskie kroki. Rudchorta odwróciła się. W cieniu filara stał przed nią dowódca Armii Grodów Południa, ubrany w magiczny hełm i zbroję Herdona Margona. Na ten widok boginka zemdlała. Byłaby się przewróciła, gdyby Birchort w porę jej nie złapał i nie ocucił.
— Ponieważ zakazałem wszystkim wstępu do komnaty księżniczki — powiedział władczo dowódca.
*
Tej nocy mieszkańcy miejscowości położonych w pobliżu Szmaragdowych Gór nie zmrużyli oka. Na szczytach gór widoczna była przerażająca iluminacja, której towarzyszyły odgłosy gromów, śmiech, płacz, rozpacz i wołanie o litość. Na koniec nastąpił wielki wybuch, po nim drugi. Zatrzęsła się ziemia, zatrzęsły się budynki, z okien wyleciały szyby.
— O dwóch skurwieli mniej — powiedział ziewając Brendal Jewaunt. Boginka Rudchorta spoglądała na niego nic niewidzącym wzrokiem. Jej serce łkało się z rozpaczy i tęsknoty.
Rozdział 12
Bóg stwórca o imieniu Blukon tworząc swój Wszechświat, stworzył go w sposób prawie doskonały. Materia nieożywiona, jak i ożywiona spełniała wysokie standardy w zakresie swojej budowy. Atomy, cząsteczki, pierwiastki, wszystko co stworzył Blukon było prawie bez skazy. Nic więc dziwnego, że inteligentne formy życia, stworzone przez tego boga wspięły się na bardzo wysoki poziom intelektualny, doprowadzając przy tym wiele dziedzin nauki i sztuki na bardzo wysoki stopień rozwoju, nieosiągalny dla stworzeń innych bogów stwórców. Nawet społeczność Planety Cienia, stworzonej przez NURa, dysponująca nowoczesnymi technologiami elektroniki, mechaniki itp., umożliwiającymi im podróże między wszechświatami, pozostawała daleko w tyle za poziomem rozwoju dwóch inteligentnych form życia zamieszkujących Gorię — planetę Blukona. Goria była planetą trzykrotnie większą od Planety Zaziantego. Jej orbita miała kształt znaku nieskończoności, przy czym miała ona formę przestrzenną, nie przecinała się w żadnym punkcie, co można było stwierdzić, oglądając ją sferycznie. Taki kształt orbity wymuszały na planecie dwie okrążane przez nią gwiazdy. Blukon stworzył bowiem życie na planecie znajdującej się w bardzo skomplikowanym układzie gwiezdnym, którego grawitacja wraz z upływem czasu zaczęła wytwarzać siły powodujące coraz większe ryzyko kosmicznej katastrofy. Blukon wprowadził więc zabezpieczenie — ustabilizował siły grawitacyjne krążącymi synchronicznie kometami, które grawitacyjnie oddziaływały na obie gwiazdy, skutkiem czego uruchomił sprawnie działający mechanizm, dzięki któremu dwie okrążane przez Gorię gwiazdy, przyciągały się i odpychały siłami tak zrównoważonymi, że dzieląca je odległość się nie zmieniała. W świecie duchowym Goria uważana była za jedną z dziesięciu najdoskonalszych planet. Miejsce pierwsze w tym zestawieniu zajmowała Planeta Zaziantego będąca nie tylko piękną i ale też, o czym bogowie wiedzieli, zabezpieczoną przed kosmiczną katastrofą. Stwórca tego jedynego w swoim rodzaju układu, w jakim znajdowała się Goria, nie pomyślał, albo pomyślał za późno o tym, że na jego skomplikowany układ gwiezdno — planetarny mogą oddziaływać czynniki zewnętrzne. Tak właśnie się stało. Na skutek zbiegu wielu zdarzeń w kierunku świata Blukona pędziła z ogromną prędkością fala elektromagnetyczna, powstała na skutek procesów stwarzania wszechświatów przez innych bogów stwórców. Zabłąkana gdzieś w przestrzeni międzywszechświatowej energia o wysokim, śmiertelnym dla organizmów żywych natężeniu, ponad wszelką wątpliwość leciała w stronę Gorii. Także ponad wszelką wątpliwość, z czym zgadzały się grendule i zaprzyjaźnieni bogowie, zbliżająca się fala stanowiła zagrożenie nie tylko dla istot żywych, lecz także dla funkcjonowania gwiezdnego układu, w którym znajdowała się Goria. Blukon uświadomiwszy sobie skalę problemu, podjął szereg działań mających na celu zmianę trajektorii lotu śmiercionośnej siły. Niestety nawet pomoc grenduli i kilku innych bogów nie przyniosła pożądanego efektu. Życie miliardów ludzi i tysięcy kolosów zawisło na włosku. Czasu nie było wiele. Blukon musiał w szybkim tempie ewakuować Gorię. Przy pomocy zwołanych z różnych wszechświatów grenduli, a także przy dużym zaangażowaniu mieszkańców swojej planety, zdołał w zaledwie pięćdziesiąt lat wybudować tysiące zdumiewających ogromem, wyposażonych w najnowsze urządzenia, pozwalające na podtrzymanie życia na pokładach statki kosmiczne. Planety zaprzyjaźnionych z Blukonem bogów stwórców, którzy w przestrzeni kosmicznej sąsiadowali z nim, nie były w stanie przyjąć i wyżywić tak dużej społeczności, jaką stworzył Blukon. Stwórca zmuszony został do wywiezienia swoich stworzeń w odległe obszary innych wszechświatów. Miejsca na pokładach nie wystarczyło dla wszystkich. Blukon obiecał tym, którzy pozostali na Gorii, że po nich wróci. Nie uwierzyli mu. Pozostawieni sami sobie, bez swojego boga, bez prawa, którego nieprzestrzeganie groziłoby w normalnych warunkach penalizacją, zaczęli nawzajem się mordować i to ze szczególnym okrucieństwem, uprawiając przy tym wynaturzone praktyki seksualne. Dopiero pojawienie się grenduli, których wysłał Blukon dowiedziawszy się, co ludzie i kolosy wyprawiają pod jego nieobecność, przywróciło ład i porządek. Czasu na znalezienie nowej planety dla swoich stworzeń Blukon miał niewiele. Zważywszy na to, że po znalezieniu miejsca zamieszkania dla pierwszych imigrantów, zobowiązał się do powrotu po pozostałych, Blukon musiał się bardzo śpieszyć. Plan był prosty, uprosić któregoś z bogów stwórców by przyjął Gorian, albo podbić jakąś planetę wbrew woli jej stwórcy. Blukon nie wiedział jak tego dokonać, ale chcąc ratować ludzi i kolosy, postanowił improwizować i próbować wszystkiego. Zależało mu na swoich stworzeniach, nie był sadystą. Na szczęście był w stanie utrzymać ich przy życiu na statkach przez bardzo długi czas. Nie zmieniało to faktu, że musiał się bardzo śpieszyć, jeśli chciał uratować wszystkich, nie tylko tych, których zabrał w podróż w nieznane.
Ku radości Blukona udało mu się po stosunkowo niedługich poszukiwaniach odkryć pięć wszechświatów, w których istniały planety nadające się do zamieszkania przez Gorian. Planety były niewielkie, ale co było ważne nadawały się do życia. Blukon zbadał je wszystkie dokładnie. Każda z nich nosiła na sobie ślady po wymarłych cywilizacjach, były to: Andresa Antelona, Brigardena Bringdona, Porst Posmunda, Terragorda Germona oraz planeta Edeona Eda. Blukon odkrywszy te planety usytuowane może nie w bezpośrednim sąsiedztwie, ale jednak blisko siebie ucieszył się niezmiernie. Wprawdzie żadna z nich nie była dostatecznie duża, aby przyjąć na swoją powierzchnię i wyżywić wszystkich emigrantów z Gorii, ale Blukon nie miał wyboru, musiał podzielić Gorian na pięć grup i ulokować ich na tych pięciu planetach, zdając sobie sprawę z tego, że wszystkie one razem ledwie pomieszczą jego stworzenia. Zanim wydał polecenie zasiedlenia odkrytych planet, spróbował znaleźć bogów stwórców, do których należały odkryte przez niego, opuszczone wszechświaty. Wysłał w przestrzeń boskie zapytanie, a nie doczekawszy się odpowiedzi z pomocą grenduli, uprzątnął ślady po byłych cywilizacjach i wydał Gorianom polecenie osiedlenia na planetach. Swoich ludzi i kolosów już wcześniej, jeszcze przed ich wejściem do statków tak przemieszał, by nie rozdzielając rodzin, zapewnić jednocześnie różnorodność i wymianę genetyczną, co zapobiegało chorobom i dawało możliwość rozwoju zarówno gatunkowego i jednostkowego.
Boskie zapytanie wysłane w przestrzeń, choć nie doczekało się odpowiedzi, dotarło do dwóch pozostałych przy życiu bogów sadystów Antelona i Germona, przebywających aktualnie na Bellandii.
— Co robimy? — zapytał niezbyt przejęty tym faktem Antelon.
— Przede wszystkim wykażmy się w końcu rozumem. Zabijanie sprawia nam co prawda przyjemność, nic na to nie poradzimy, tacy już jesteśmy, takimi stworzył nas stwórca, ale czym innym jest czerpanie przyjemności z cierpienia i śmierci, a czym innym bezsensowne wymordowanie wszystkich do nogi.
— Całkowicie się z tobą zgadzam. Wszyscy popełniliśmy błąd, mordując swoje stworzenia bez opamiętania. Widzę, że jesteśmy do siebie podobni, Germonie. Razem tworzymy zgrany duet.
— Nie sądzę — pomyślał Germon. — Lecimy porozmawiać z tym Blukonem?
— Może wstrzymajmy się z rozmową. Polećmy, a i owszem, ale nie ujawniamy się. Przyjrzyjmy się jego stworzeniom i jemu samemu, wybadajmy, jakie posiada moce. Kiedy już zdobędziemy wiedzę, pomyślimy jak możemy wykorzystać boga i jego stworzenia do naszych celów.
— Tym razem ja przyznaję ci rację. Pamiętaj tylko o tym, że w naszym boskim porządku istnieje norma mówiąca o tym, że brak odpowiedzi na boskie zapytanie, uprawnia go do zajęcia planet.
— A niech sobie zajmuje. Nas jest dwóch, damy mu radę, jeśli przyjdzie co do czego. Może my też wyślemy boskie zapytanie do Zaziantego?
— Powinniśmy raczej pomyśleć nad tym, jak uniemożliwić mu powrót. Jak on tu przyleci z NURem i tym swoim stworkiem, będzie po nas.
Antelon zastanowił się nad tym, co powiedział Germon.
— Znowu masz rację. Musimy otumanić Blukona i przeciągnąć go na naszą stronę. Wtedy siły będą wyrównane.
— Pytanie, jak go otumanić?
— Polećmy do niego i przyjrzyjmy mu się. Jak każdy ma swoje słabe strony.
Polecieli. Tym razem Antelon nie zauważył, że był podsłuchiwany. Koszmar całą rozmowę zrelacjonował Bellahonnie. On też nie zauważył, że rozmowie dwóch bogów przysłuchuje się ktoś jeszcze.
Gaduła jechał na grzbiecie swojego mamutuma, prowadząc Armię Derylaka do zamku. Przez ostatnie dni ćwiczył swoje wojsko w utrzymywaniu szyku bojowego.
Rozdział 13
Prawie wszystkie osoby duchowe po wyjeździe Rudchorty i Birchorta z Derylaka przebywały na Biriaberrii. Birchort, pracując nad przywróceniem Arionowi Kambeldonowi odciętych na Plenhedryce części ciała, potrzebował oprócz wytwarzanych przez mech białek, także mocy duchowej, będącej zarówno katalizatorem zachodzących w ciele Króla Wojny procesów, jak i ich stymulatorem. Potrzebna też była energia duchowa monitorująca czy to, co powstało było dokładnie tym, co miało powstać. Niezwykle pomocne w tym procesie okazały się andały, które uczestniczyły w procesie stwarzania ludzi. Ich wiedza i umiejętności bardzo się przydawały. Mizerak, który w tym procesie udziału nie brał, bo jak sam twierdził, odgrywał wtedy bierną rolę przykładu jak nie należy stwarzać, swoją niezwykłą szybkością przyspieszał proces podziału i mnożenia się komórek. Gdyby nie Mizerak odtworzenie ciała króla trwałoby tak jak przewidywał Birchort kilkadziesiąt lat. W pracach brali udział ponadto Strażnicy Planety i obie boginki. Całość spinała moc stwórcy emanująca od Aeskara Marantyna. W procesie nie uczestniczyli jedynie Gewora i Dargschort, którym powierzono opiekę nad smokami. Szczególnie Dargschortowi ta rola odpowiadała bynajmniej nie z tego powodu, że wymagała ciężkiej pracy, do której bogin nie przywykł. Strażnik Smoków rozkoszował się obecnością Gewory, z którą kochał się zapamiętale w różnych częściach globu. Zapewnienie żywności smokom w taki sposób, by nie przetrzebić stad zwierząt zgromadzonych na jednym kontynencie, wymagało odbywania dalekich lotów na Kartyniki, do Heliodoru, a także na Plenhedrykę, na której za sprawą Greaghalla flora i fauna wyglądały dziś zupełnie inaczej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Dargschort z Geworą świętowali więc swój miesiąc miodowy w podróży poślubnej dookoła świata, wykonując przy okazji pożyteczną pracę.
Przelatując nad Plenhedryką, na południe od Spinlibru w miejscu, w którym kiedyś znajdowała się jaskinia ze stalagmitem Greaghalla, Dargschortowi przez krótką chwilę wydawało się, że czuł czyjąś obecność. Trwało to tak krótko, że bogin nie zdążył zorientować się w sytuacji, był jednak pewny swego odczucia. Gewora, która mu towarzyszyła, zaprzeczyła wprawdzie, jakoby doświadczyła czegoś podobnego, bogin jednak wiedział swoje. Postanowił, że dowie się kim jest osoba, z którą nawiązał ten nikły kontakt. Nie zdawał sobie jeszcze wtedy sprawy, że to doświadczenie dało początek zemście Gaduły. Gaduła też nie zdawał sobie z tego sprawy. Czarodziej posiadał natomiast wiedzę, która wymuszała na nim pilną potrzebę skontaktowania się z Dargschortem i ściągnięcia go jak najszybciej do zamku w celu wysłania go z bardzo ważną misją, która nie mogła czekać. Jak na złość w zamku nie było akurat nikogo kto potrafiłby latać, nikogo kto mógłby ściągnąć bogina i jego smoki. Dowódca Armii Derylaka postanowił o wszystkim opowiedzieć królowi Arkusowi Promestowi. Ten jednak zamknął się w pokoju z mędrcami i prowadził z nimi dyskusje, antycypując o gospodarce Diamlandii. Czarodziej był zdesperowany. Wiedział, że ma mało czasu, a sprawa była ważna. Błąkał się po zamku w nadziei, że coś, jakiś pomysł wpadnie mu do głowy. Stukot jego szybkich kroków odbijał się od ścian korytarzy i schodów. Gaduła myślał intensywnie, analizował, próbował wyłonić spośród znanych sobie osób przebywających w zamku kogoś, kto jego zdaniem mógłby być pomocny, kogoś, kto miał na tyle światły umysł, by wymyślić sposób poinformowania Dargschorta, że jest pilnie potrzebny. Króla zamkniętego za drzwiami czarodziej dawno skreślił ze swojej listy. Gdyby było inaczej, znalazłby sposób, aby wejść do środka Sztabu Wojennego, żadna straż by mu w tym nie przeszkodziła. Nagle przypomniał sobie księcia Brendala Jewaunta, zaczął wypytywać o niego napotykanych ludzi. Nikt nie wiedział, gdzie jest książę. Syn Króla Myśli miał tę cechę, że zawsze trudno było go znaleźć. Nikt nigdy nie wiedział, gdzie przebywa aktualny Dowódca Armii Grodów Południa. Odkąd książę Brendal przejął dowództwo nad armią nieżyjącego lorda Herdona Margona, armia nabyła cech swojego dowódcy, znikając nagle w nieokreślonym celu i pojawiając się ni stąd, ni zowąd w miejscach, w których nikt jej się nie spodziewał. Gaduła, mimo iż przemierzał długie korytarze zamku, prawie biegnąc, nie odczuwał zmęczenia, ono nie było teraz ważne. Szedł coraz szybciej, nierzadko w zamyśleniu potrącając przechodniów i w rytm swoich coraz szybszych kroków także myślał coraz szybciej. Nie zorientował się nawet, że w pewnym momencie dotarł do korytarza, w którym znajdowały się drzwi do komnaty księżniczki Ildonki. Był w swym marszu tak skupiony, że nie zauważył, iż stanął przed tymi drzwiami. Dopiero ruch strażników rozstępujących się przed nim, przywrócił mu świadomość. Zamknięte dla wszystkich drzwi, stały przed nim otworem! Gaduła nieśmiało wszedł do środka. Księżniczka leżała nieprzytomna na swoim łóżku, trzymając w rękach Miecz Bursztynu. Nie ruszała się, była blada, oddychała powoli, spokojnie. Czarodziej podszedł bliżej, powoli, starając się nie hałasować. Nie miał pojęcia, dlaczego się tu znalazł, w jakim celu go tu wpuszczono. Jego umysł jeszcze przed chwilą rozpędzony jak polujący gepard, przerzucający pomysły, w jednej chwili stanął w miejscu jak wryty, oczarowany zagadką księżniczki Ildonki. Gaduła nie wiedział, co ma zrobić, nie było nikogo w pobliżu, kto by mu udzielił jakiejkolwiek wskazówki. Stał dłuższy czas, nie ruszając się, wpatrzony w twarz młodej dziewczyny, która uratowała Planetę. Nagle jego wzrok nie wiedzieć dlaczego, wbrew woli czarodzieja skupił się na metalicznym błękicie Miecza Bursztynu, który nieoczekiwanie rozjarzył się srebrzystą poświatą i wpadł w wibracje. Gaduła nie wiedział jak to się stało, ale nagle przed jego oczyma pojawił się Dargschort. Czarodziej widział go siedzącego pod drzewem, wspartego o pień sosny. Na udach bogina wsparła głowę Gewora, która pogrążona była w błogim śnie. Gaduła widział ich wyraźnie, ale wszystko wokół było rozmyte. Nie zastanawiał się dłużej, zdawał sobie sprawę z tego, że wizja jest ulotna i może się zakończyć w każdej chwili.
— Jesteś potrzebny Dargschorcie, ty i twoje smoki! Wracaj do Derylaka! — krzyknął. Wizja się rozmyła. Czarodziej spojrzał na twarz Ildonki. Otworzyła na chwilę oczy, uśmiechnęła się delikatnie do niego, po czym wróciła do swojego poprzedniego stanu.
Rano Gaduła usłyszał łomot do drzwi swojej komnaty. Wstał niezadowolony z tego, że ktoś ośmiela się przerwać mu sen jeszcze przed świtem. Podszedł do drzwi, otworzył je. Na zewnątrz stała Gewora.
— Wzywałeś nas. Co się stało? — spytała.
— Gdzie jest Dargschort?
— Wolał zostać ze smokami.
— Dobrze, że ma świadomość swojej winy. Nie uniknie kary za to, co zrobił nad Kartynikami, ale powiedz mu, że wyrok jest odroczony. Nie musi się mnie teraz obawiać. Każ mu natychmiast stawić się u króla!
— Król śpi, po co chcesz go budzić?
— Chcę, aby wiedział, co zamierzam.
— Nie sądziłam, że dbasz o konwenanse.
— Służyłem w Armii Grodów Południa, nauczyłem się, co jest ważne, a co nie. Król musi wiedzieć, co zamierzam, taka jego rola, by wiedział.
— O ile się nie mylę lord Herdon Margon, twój dowódca, wywalił cię na zbity pysk ze swojej armii, bo płatałeś figle.
— Uważaj, co mówisz andalico, bo dołączysz do swojego męża, kiedy będzie spłacał swój dług wobec mnie?
— Nie strasz mnie magiku, nie boję się ciebie. Czy tego chcesz, czy nie, będę przy moim mężu, kiedy będziesz dokonywał swojej małostkowej zemsty.
Gaduła spojrzał na nią z pobłażaniem.
— Twój wybór. Teraz idź do tego swojego kochasia i spotkajmy się jak najszybciej u króla. — Gaduła położył rękę na ramieniu Gewory. — Geworo, sprawa jest ważna. Porzućmy na chwilę nasze niesnaski. — Kobieta przytaknęła, jej mina świadczyła o tym, że zrozumiała powagę sytuacji i zgodziła się z Gadułą.
Król nie ukrywał niezadowolenia z pobudki, jaką zafundował mu czarodziej. Do późna w nocy pracował z mędrcami, próbując rozwiązać problem lądowego transportu towarów z królestwa Północy i Rutinii na wschód. Przeszkodą było pasmo niebosiężnych Gór Szmaragdowych, nieokiełznana Wilcza Puszcza i Stepy Diamlandzkie. Król uparł się, by poprowadzić przez puszczę coś na wzór Szmaragdowego Traktu, jaki łączył Rutinię z Północą. Na nic zdały się argumenty mędrców, dowodzące nieopłacalności przedsięwzięcia. Arkus Promest był pewny swego i od pomysłu nie chciał odstąpić. Miał w tym poparcie lorda Truckera, który na transporcie znał się jak mało kto i jak mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że trakt łączący wschód z zachodem, przyczyni się do rozwoju handlu na terenie całego kontynentu. Szkopuł w tym, że przebicie się przez Wilczą Puszczę wiązało się z ogromnymi nakładami i wymagało wielu lat pracy. Rozważano wykorzystanie przy budowie traktu andałów Mizeraka, ale na razie nikt jeszcze nie rozmawiał z władcą tych duchowych stworzeń, a co za tym idzie, nikt nie wiedział, czy Mizerak wyrazi na to zgodę. Król, którego myśli zdominowane były gospodarką, niewiele robił sobie z faktu, że Planeta już wkrótce ocieknie krwią. Dla Arkusa Promesta wojna była czymś zupełnie abstrakcyjnym, nie przyjmował jej do wiadomości, izolował się od niej.
— Co jest tak ważne dowódco, że postanowiłeś mnie obudzić? — zapytał, ziewając przy siadaniu na tron.
— Wasza Wysokość — Gaduła stanął przed królem i skłonił się monarsze. — Władca andałów twierdzi, że między Diamlandią a Heliodorem, od południa z wód oceanów wynurzył się nowy kontynent.
Król ziewnął głośno i oparł głowę o tron.
— Wiem o tym — monarcha wydawał się być znudzony.
— Mizerak twierdzi, że kontynent stworzyła Bellahonna…
— O tym też wiem — przerwał mu król, przecierając zaspane oczy. — Przejdź do rzeczy, dowódco. Chcesz tam polecieć ze smokami i sobie pooglądać nowy świat?
— Nie, Wasza Wysokość, nie chcę go pooglądać, chcę go zniszczyć, wypalić do ziemi smoczym ogniem wszystko, co się tam znajduje.
Dargschort, który stał w bezpiecznej jak mu się wydawało odległości od Gaduły, zainteresował się tym, co mówił czarodziej. Latając ze smoczym stadem, bogin kilka razy miał okazję przelatywać nad Bellandią. Raz omal nie przypłacił tego życiem, spostrzeżony przez Antelona, który właśnie powstrzymywał produkcję cyborgów Bellahonny.
— Gaduło, czy ty wiesz o czym mówisz? — Bogin odezwał się głośno z końca sali. — Tam przebywają bogowie sadyści. Rozniosą w pył całe smocze stado, znęcając się przy tym nad nami. Mowy nie ma, abym skazywał smoki i samego siebie na taką śmierć! — Dargschort mając w pamięci obietnicę zemsty podejrzewał, że Gaduła wysyłając go na Bellandię, chce jej dokonać.
Król był zaspany, nie docierało do niego ani to o czym mówił Gaduła, ani nagły sprzeciw Dargschorta. Wydawał się nieobecny. Czarodziej dostrzegł tę niedyspozycję władcy. Początkowo miał ochotę za pomocą magii przywrócić mu jasność umysłu, po zastanowieniu postanowił jednak tego nie robić.
— Na Planecie obecnie nie ma żadnego boga — powiedział spokojnie. — Polecimy tam i spalimy smoczym ogniem wszystko, co zbudowała tam Bellahonna — dokończył podniesionym głosem.
— Skąd wiesz, że nie ma bogów na Planecie? — króla ta informacja nie wiedzieć dlaczego nagle wyrwała z sennego odrętwienia.
— Podsłuchałem ich rozmowę…
— Nie pochlebiaj sobie, czarodzieju! — przerwał mu z oburzeniem Dargschort. — Może i potrafisz, a raczej z całą pewnością potrafisz posługiwać się magią, co wielokrotnie udowodniłeś, ale nie wmawiaj nam, że posiadasz zdolność słyszenia i rozumienia mowy bogów.
Gaduła czuł się zakłopotany, nie chciał ujawniać przed wszystkimi, że Rudchorta obdarzyła go cząstką mocy Greaghalla, ta informacja po pierwsze nie była im potrzebna, po drugie mogła wywołać niepotrzebne zamieszanie, a po trzecie ujawniona, pozbawiłaby Gadułę pewnej przewagi nad innymi, a brak tej przewagi był czarodziejowi nie na rękę.
— Twierdzisz boginie, że nie potrafię słyszeć bogów, załóżmy, że masz rację. Ty potrafisz?
— Głupie pytanie. Wszyscy, zarówno my osoby duchowe, jak i wy śmiertelnicy możemy słyszeć bogów tylko wtedy, gdy oni tego chcą. Twierdząc, że podsłuchałeś bogów, kłamiesz w żywe oczy. Kłamiesz przed swoim królem! Jesteś żałosny! — Dargschort odwrócił się i skierował ku wyjściu.
— Stój! — krzyknął król Arkus tak donośnym głosem, że Dargschortowi ciarki przeszły po plecach. Arkus Promest w historii Planety odegrał wybitnie wielką rolę. On pierwszy wykonał polecenie Króla Myśli, oddając mu zamek i część królestwa, on także był żywą tarczą Króla Myśli w pojedynku z Greaghallem. Tarczą, która przyjęła na siebie uderzenie boskiej mocy, to jego w końcu wybrała boginka Rudchorta na króla całej Diamlandii. Arkus Promest zdawał sobie sprawę z tego, że z tytułu urodzenia — był przecież Dziedzicem z Rodu Szmaragdu — należał do grona wpływowych osób posiadających władzę i duże bogactwo, osób, które odgrywają niepoślednią rolę w historii. Obecny król Diamlandii nie należał do osób próżnych i wyniosłych, był człowiekiem ambitnym i pracowitym. Ciągle miał w pamięci swoją porażkę, jak nazywał samowolną wyprawę flotą Terrandii przeciwko Greaghallowi, którą na szczęście przerwała królowa Bibiana. Był jej wtedy wdzięczny za to, że powstrzymała wyprawę, która skazana była na klęskę, z której pewnie nikt nie wróciłby żywy. Król Arkus — człowiek, któremu można było zazdrościć niemal wszystkiego, czuł niedosyt. Brakowało mu sukcesu, który mógłby przypisać samemu sobie, nie swojemu urodzeniu, nie uczestnictwu w planie Króla Myśli, ale sobie, swojemu pomysłowi, swojej pracy, swojemu czynowi. Tym czymś miała być organizacja gospodarki i rozwój wewnętrznego handlu na Diamlandii. Temu pomysłowi król oddał się bez reszty, mając świadomość tego, że niczym nie jest w stanie dorównać takim wojownikom jak Bibiana, Rudchorta, Mizerak, Gaduła, Brendal Jewaunt, Strażnicy Planety czy zapowiadany Król Wojny, Arion Kambeldon. Nie szukał z nimi rywalizacji, znalazł obszar, w którym mógł się wykazać i zaangażował się weń bez reszty całym sobą. Słowa Gaduły, które wyrwały go z senności, uświadomiły mu, że teraz pod nieobecność wielkich wojowników, to na nim, na królu spoczywa obowiązek podjęcia decyzji. Po tę decyzję, po królewskie wsparcie przyszedł przecież przed tron Dowódca Armii Derylaka. Nie mając informacji o tym, co znajdowało się na Bellandii, jednego można było być pewnym: cokolwiek tam jest, posłużyć ma zniszczeniu Planety. Skoro nadarza się okazja zniszczyć niebezpieczeństwo w zarodku, to takiej okazji zmarnować nie wolno. Zaniechanie byłoby błędem, który mógłby kosztować życie wielu, jeśli nie wszystkich ludzi. Arkus Promest podjął decyzję. — Podejdź do mnie Dargschorcie, a ty dowódco udowodnij, że masz rację, mówiąc że na Planecie nie ma bogów sadystów. Gaduła nie czekał, zanim bogin dotrze do tronu.
— Wasza Wysokość, słyszałem rozmowę Antelona i Terona. Mówili o tym, że ich planety są zasiedlane przez jakąś cywilizację szukającą miejsca do zamieszkania. Postanowili tam polecieć, by przyjrzeć się temu. Nie ma ich teraz na Planecie. Mamy niepowtarzalną, kto wie, czy nie jedyną szansę, by zniszczyć to, co stworzyła Bellahonna.
— Jakim sposobem ich podsłuchałeś?
— W Armii Grodów Południa moje zdolności słyszenia na odległość były wykorzystywane często. Wiedział o nich lord Herdon Margon i zawsze wierzył w to, co mówiłem.
— Lord nie żyje, nie może tego poświadczyć. Załóżmy, że ci uwierzę, jesteś w końcu nie byle kim i poddawanie w wątpliwość twoich słów byłoby nierozsądne, ale jak podsłuchałeś bogów, przecież jako człowiek nie mogłeś ich usłyszeć?
— Nie mogę zdradzić tej tajemnicy, jeszcze nie teraz, wybacz Wasza Wysokość, musisz mi uwierzyć na słowo.
— Co o tym sądzisz, Dargschorcie?
Bogin zastanowił się, milczał jakiś czas, w końcu odezwał się niepewnie.
— Zawdzięczam życie Gadule. Byłem świadkiem tego, czego dokonał, a czego nie widziałem na własne oczy, dowiedziałem się od osób godnych zaufania. Chyba jestem w stanie mu uwierzyć, szczególnie że ten człowiek potrafił mnie znaleźć na obcym, odległym kontynencie i przekazać mi swoją prośbę
— Opowiedzcie mi o tym.
Opowiedzieli.
— Czy smoki są gotowe na tą wyprawę?
— Tak, Wasza Wysokość.
— Zatem przejmuję dowództwo i lecimy rozwalić dzieło Bellahonny.
— Wasza Wysokość, nigdy nie latałeś na smoku.
— Dysponujecie magiczną mocą, która jest mi obca. Wykorzystajcie ją, by sprawić, bym mógł polecieć.
Do Sali Tronowej weszła królowa Armina.
— Powiecie mi co się dzieje? Dlaczego ty już nie śpisz, mój mężu?
— Lecimy na misję, moja droga — król z uśmiechem na ustach, objął swoją żonę i wycałował jej policzki. Widać było po nim, że jest pełen zapału i pewności siebie. — Wrócimy góra za dwa, trzy dni. Przygotuj dużą ucztę, będzie co świętować.
Królowa Armina nie zdążyła nawet zareagować ani zorientować się w czym rzecz. Mężczyźni wyszli z Sali Tronowej. Niedługo po tym w powietrze wzbiło się całe stado smoków, robiąc przy tym ogromny hałas. Gady wyły niemiłosiernie głośno, demonstrując tym swoją gotowość bojową. Lot nie trwał długo, król mógł na własnej skórze doświadczyć niewygody, jaka wiązała się z podróżowaniem na smoczym grzbiecie. Ponieważ lecieli smoczym lotem, otoczono jego i Gadułę magią ochronną, taką samą, jaką wykorzystywał Maciej Dorling, kiedy przemieniony w smoka latał z królową Bibianą na grzbiecie.
Bellandia nie była duża. Król widząc ją pomyślał nawet, że Mizerak mylił się, nazywając ją kontynentem. Owszem widoczne były tu pasma górskie, głównie składające się z gołych skał nieporośniętych żadną roślinnością, widoczne były wyżyny, doliny, rzeki i jeziora, nie było natomiast gęstych lasów, ani innych pokrytych zielenią roślin połaci. W porównaniu z Bellandią uboga Plenhedryka mogła się wydawać bogatą krainą, płynącą mlekiem i miodem. Królowi obserwującemu ten krajobraz z góry, w podświadomości kojarzył on się z kurhanem — czymś, co jest przeciwieństwem życia, co było trafną supozycją, zważywszy na to w jakim celu Bellandia została stworzona. Pośrodku kontynentu, który król Arkus nazywał dużą wyspą, zauważyli duże skupisko budynków. Tak dziwnych budowli nikt z nich nigdy nie widział, nikomu też nie przyszło na myśl, ani nikt nie miał jakiejś niepowtarzalnej sennej fantasmagorii, w której widziałby coś podobnego. Budynki były dwojakich kształtów — sześcienne na bazie prostokąta lub półkoliste na bazie okręgu. Wszystkie były połączone ze sobą łącznikami mającymi kształt kolektora lub długiego zabudowanego korytarza. Ten swoisty konglomerat składający się z kopalń, hut, laboratoriów, hal produkcyjnych i innych niezbędnych zakładów i fabryk, zajmował powierzchnię zbliżoną do tej, jaką miało królestwo Derylaka, wydzielone kiedyś z Terrandii na mocy porozumienia Kastela Jewaunta i Arkusa Promesta. Lecący nad zabudowaniami nie dostrzegli w nich ani okien, ani drzwi. Na kilku budynkach widoczne były kominy, ale nie wydobywał się z nich dym. Gaduła wiedział, że cokolwiek w środku działo się za sprawą Bellahonny, zostało powstrzymane przez bogów sadystów z przyczyn dla niego jeszcze nie zrozumianych. Król Arkus nie był poinformowany o tym, co się wydarzyło za sprawą bogów. Zarówno król, jak i pozostali byli pewni jednego, cokolwiek znajduje się w środku jest skierowane przeciwko Planecie i wszystkim istotom na niej żyjącym od najmniejszej bakterii zaczynając, na człowieku kończąc. Nie było się nad czym zastanawiać.
— OGNIA! — krzyknął król. Kilkutysięczne stado smoków rozproszyło się po niebie, wyjąc przeraźliwie. Ze smoczych pysków wydobył się ogień skierowany w zabudowę. Już po chwili wiele budynków stanęło w płomieniach. Gdzieniegdzie słychać było huk eksplozji. Smoki wykonywały dobrą robotę. Tam, gdzie materiał ścian wydawał się odporny na pojedynczy ogień, gady zbierały się w stada i dotąd posyłały w ściany budynku płomienie ognia i nicości aż zbuntowana budowla, rozgrzana do czerwoności, zaczęła się palić i walić. Widok tej smoczej demolki był oszałamiający. Gady latały z zadziwiającym zaangażowaniem, wyjąc przeraźliwie i zionąc ogniem. Nad Bellandią unosił się czarny, gęsty dym rozjaśniany co jakiś czas płomieniami pożaru i błyskami eksplozji. Król Arkus był zadowolony ze swojego dzieła. Wprawdzie pomysłodawcą był Gaduła, wykonawcą Dargschort i jego smoki, ale roli króla nie sposób było pominąć. W nocy smoki udały się na spoczynek, rozsiadając się w Górach Synapsowych. Ludziom też przydało się trochę wytchnienia. W pośpiechu nie zabrali ze sobą niczego do jedzenia. Szczęściem źródło wody, wypływające z górskiej doliny nie było niczym skażone, mogli więc ugasić pragnienie, co jak się okazało, było zbawienne dla ich organizmów poddanych dużemu natężeniu przeżyć, jakich doświadczyli w ciągu dnia. Konglomerat Bellahonny niepodsycany smoczym ogniem palił się przez całą noc, a ogień zajmował kolejne budynki. Dzieło zniszczenia zostało dokonane. Rankiem, kiedy wszyscy się już obudzili, król postanowił przed wyruszeniem w drogę powrotną, rzucić okiem na zgliszcza. Smocze stado wzbiło się w powietrze i w tym momencie gruchnęła kakofonia boskich grzmotów. Antelon i Teron właśnie wrócili na Planetę Zaziantego, a widząc dzieło smoków, postanowili ukarać dywersantów. Smocze stado ociekło krwią. Kilkaset smoków stanęło w ogniu, spadając w dół.
— Rozproszyć się! — tak brzmiał rozkaz, jaki do swoich gadzich podwładnych wydał Dargschort. Smoki wykonały rozkaz z godną pochwały skutecznością, dając dyla byle dalej, nieważne dokąd. Bogowie, mimo skutecznego manewru smoczego stada, zdołali zabić jeszcze wiele z nich. Smok, na którym leciał król, nie miał szczęścia, wpadł prosto w objęcia Antelona. Bóg zabił go wiązką swej mocy i schwytał jeźdźca. Antelon szybko zorientował się, kim jest jego jeniec. Ucieszył się, mając w perspektywie niebywałą przyjemność doprowadzenia do męczeńskiej śmierci ludzkiego króla. Dargschort i Gewora byli już daleko, kiedy to się stało. W pobliżu był tylko Gaduła, który widział całe zajście. Czarodziejowi zrobiło się przykro i smutno. Lecący na swoim smoku płakał jak dziecko. Znał historię Ariona Kambeldona, który cierpiał katusze, doprowadzany do wielokrotnej śmierci na rozkaz innego boga, który przecież nie był bogiem sadystą. Gaduła nie mógł się mierzyć z bogiem, tym bardziej z dwoma bogami. Pragnął jednak w jakiś sposób pomóc królowi Arkusowi. Pomysł, jaki przyszedł mu w tej sytuacji do głowy, bardzo mu się nie spodobał. Czarodziej wiedział jednak, że innego wyjścia nie ma. Zawrócił smoka, otoczył go magią niewidzialności, nie mając pewności czy zadziała ona na bogów i smoczym lotem wrócił nad Bellandię. Płakał, drżał cały z niemocy, buntował się przeciwko samemu sobie, ale nie zgadzał się z tym, aby jego król padł ofiarą bogów sadystów. Nie on, nie król!
Rozdział 14
Gaduła widział na własne oczy, jak bogowie sadyści zabijają kilkoma falami mocy prawie wszystkie smoki. Widział też, jak Gewora i Dargschort uciekają z grupką kilkudziesięciu smoków, wspomagając się w ucieczce światełkami Heliodoru, które zneutralizowały bożą moc na tyle, by mała grupka niedobitków zdołała z trudem, bo z trudem, ale jednak uciec. Czarodziej zauważył też zmianę, jaka zaszła w jego smoku z chwilą, kiedy gadzia rodzina stopniała liczebnie. Smok Gaduły nie stał się większy, nie wyrosły mu dodatkowe skrzydła, nie powiększyły się jego mięśnie, ale Gaduła zauważył, że gad stał się mocniejszy, silniejszy możliwe, że nawet bardziej inteligentny. Niepotrzebna była jakaś wyjątkowa zdolność obserwacyjna, niepotrzebne były analizy ani potwierdzające ten fakt dyskusje. Smok wyraźnie zyskał na swojej wartości. Gaduła wiedział, bo o tym wiedzieli wszyscy, że w smoczym stadzie ukryta jest esencja życia Macieja Dorlinga, która z uwagi na to, że nie mogła tak sobie po prostu wyparować, rozlała się teraz na mniejszą grupę osobników smoczego stada. Rudchorta twierdziła, że Maciej Dorling jest najpotężniejszą osobą na Planecie. Gaduła mógł tylko żałować, że kilkadziesiąt smoczych osobników przeżyło i zabrało ze sobą większą część mocy króla Heliodoru. Ta moc przydałaby się teraz czarodziejowi jak nic innego na świecie. Małą pociechą dla otoczonego bożą mocą Gaduły była świadomość faktu, że smok, na którym leciał w tej chwili był innym, silniejszym od tego, na którym zaczynał swoją wyprawę na Bellandię. Smok zdaje się też zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma wystarczającej siły, by pokonać prześladujących go bogów. Gad wył przeraźliwie dudniącym basem, próbując swym wyciem podwyższyć swoje własne morale. Co rusz zionął potężnym ogniem i nicością w zacieśniający się nad nimi miażdżący uścisk bogów sadystów. W oczach Gaduły widać było strach i przerażenie. Czarodziej był świadomy tego, że to przed czym uratował Arkusa Promesta, zabijając króla wiązką mocy Greaghalla, stanie się teraz jego udziałem. Był pewny, że bogowie sadyści w zemście za odebranie im przyjemności znęcania się nad królem, zafundują jego wybawcy bardziej wyszukane tortury, że zgotują mu śmierć w męczarniach, których nie doświadczył nawet Arion Kambeldon. Gaduła o tym wiedział, był tego świadomy w chwili kiedy postanowił uwolnić od takiej właśnie śmierci króla Diamlandii.
— Gaduła — wszyscy mówią na mnie Gaduła, a przecież ja się tak nie nazywam. — Ludzki umysł jest ciekawym organem. W obliczu nadciągającego zagrożenia i natarczywych myśli z nim związanych, umysł czarodzieja podsunął mu właśnie myśl o jego tożsamości. Tożsamości, o której nikt nic nie wiedział. Nikt oprócz samego Gaduły, który zdając sobie sprawę z tego, co go czeka, a być może właśnie nie zdając sobie sprawy, wypierając rzeczywistość, powoli zbliżał się do panicznego obłędu. Nie żałował tego, co zrobił, w swoich własnych oczach był bohaterem, a świadomość tego sprawiała, że był szczęśliwy. W tym momencie boskie moce zniewoliły go. Bogowie sadyści zrobili to bez trudu, mimo iż zarówno czarodziej, jak i smok robili wszystko, co w ich mocy, by umknąć i odzyskać utraconą wolność. Antelon i Germon dysponowali jednak zdolnościami i mocami zdecydowanie przewyższającymi dwójkę skazańców. Na pierwszy ogień poszedł smok. Gaduła nie darzył tych stworzeń szczególną estymą, ale sposób w jaki potraktowano gada, wywołał w czarodzieju uczucie szczerego współczucia. Nie mógł, bo bogowie mu to uniemożliwili, skrócić cierpień zwierzęcia sposobem, w jaki nie dopuścił do cierpień króla Arkusa. Kiedy złamany w kilku miejscach, obdarty ze skóry i w połowie spalony smok, wypuścił po raz ostatni powietrze z płuc, Gadułę uniesiono do góry. Czarodziej, choć tego nie widział, czuł że jest gdzieś niesiony. Ku jego zdziwieniu postawiono go nad brzegiem oceanu. W oddali majaczyły znane Gadule kształty murów obronnych Kembru — portu Terrandii leżącego nad Błędnym Oceanem. Przez okamgnienie czarodziej miał wrażenie, że jest wolny, że może zrobić krok, potem drugi i trzeci i pójść do swojej rodzinnej miejscowości. Przez oka mgnienie! Wrażenie to było ułudą, o czym przekonał się już w chwilę później.
— Kim jesteś? — usłyszał dochodzące z nieokreślonego kierunku pytanie, zadane — o czym czarodziej nie wiedział — przez Germona.
— Mówią na mnie Gaduła — odpowiedział nie widząc powodu, dla którego miałby nie odpowiedzieć na pytanie. — A ty?
— Dobrze wiesz, kim jestem. Ja natomiast pytałem nie o twoje imię, ale o to kim jesteś.
— Czarodziejem.
— Czarodziejem powiadasz. — Germon uśmiechnął się. Gaduła choć nie widział rozmówcy, uśmiech zauważył. — Chcesz mi wmówić, że zwykły czarodziej dysponuje tak ogromną mocą, jaką zaprezentowałeś, zabijając tamtego nieszczęśnika? Gaduła nie widział powodu, by zdradzać tajemnicę pochodzenia swojej mocy. Liczył, że może mu się ta moc przydać w ucieczce i to niezależnie od tego, czy będzie uciekał w stronę życia czy w stronę śmierci.
— Moc, jakiej użyłem pochodziła z artefaktu. Ja nie miałbym tyle siły, by w taki sposób kogoś zabić. Jestem zwykłym czarodziejem, niewiele potrafię.
— Jakiego artefaktu? — rozległ się podobny, acz inny głos. Antelon dołączył do rozmowy.
— Ten pierścień, który mam na palcu, to pierścień śmierci — zmyślał. — Raz na sto lat posiadacz pierścienia może przy jego pomocy zabić kogo tylko chce.
— Wydaje mi się, że kłamiesz — powiedział pierwszy głos. — Pokaż ten pierścień. — Gaduła podniósł prawą rękę, wystawił do góry środkowy palec, uśmiechając się w duchu ze swojego gestu. W tym momencie jeden z bogów wyrwał mu palec z ręki. Gaduła poczuł nagły ból. Krzyknął żałośnie z pretensją i włożył okaleczoną dłoń do ust. Jego oczy się zaszkliły. Dotykając językiem swojej rany za pomocą magii powstrzymał krwawienie i zabliźnił ją. Ból pozostał.
— Ten pierścień jest gówno warty — stwierdził spokojnie drugi głos. — Nie ma w nim ani odrobinki mocy! Zapłacisz podwójnie za swoje kłamstwa! — Gaduła oberwał małą wiązką mocy bożej. Ból był nie do zniesienia, ale był krótki, było to coś w rodzaju wymierzonego policzka. Tak przynajmniej to odebrał.
— Nie ma mocy, bo zużyłem ją. Już mówi… — kolejny policzek.
— Nie odzywaj się nie pytany! — warknął pierwszy głos. Gaduła schylił głowę. Zastanawiał się czemu ma służyć ta rozmowa. Dlaczego sadyści nie zaczęli się najzwyczajniej w świecie nad nim znęcać, zamiast ucinać sobie pogaduszki?
— Wystarczy tej czczej gadaniny, bierzmy się za robotę — zasugerował Antelon Germonowi, jakby wychodząc naprzeciw pytaniom Gaduły, których prawdę mówiąc nie znał. Gadułę postawiono pośrodku głównego placu Kembru. W porcie dzień był jak co dzień, zwyczajny, nie targowy. Ruch był niewielki, ludzie chodzili niespiesznie, jedni rozmawiając ze sobą, inni coś niosąc, jeszcze inni błąkali się bez celu lub siedzieli wsparłszy się o zewnętrzne ściany budynków. Co jakiś czas ktoś jechał z wolna konno. Nic nie zakłócało spokoju.
— Widzisz tę kobietę karmiącą dziecko pod bramą naprzeciwko? — zapytał pierwszy głos? Gaduła widział doskonale i domyślił się o co chodzi sadyście. Nie chciał brać w tym udziału, ale też zdawał sobie sprawę z tego, że to nie on będzie o tym decydował.
— Widzę — przyznał niechętnie.
— Ładna, prawda?
Gaduła nie odpowiedział. Jego oczy się zaszkliły. Usłyszał śmiech bogów. Śmiali się z niego, szydzili z niego, gardzili nim. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że takie zachowanie w stosunku do Gaduły jest niedozwolone i grozi poważnymi konsekwencjami. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że poniżając Gadułę narażali się na jego gniew i zemstę, a pragnienie zemsty w Gadule zrodziło potrzebę jej dokonania, co za tym idzie chęć przeżycia, przeżycia za wszelką cenę. Póki co bogowie sadyści byli górą i nic nie wskazywało na to, że to się szybko zmieni. Na razie.
— Ona umrze na końcu. Ty zdecydujesz jaką śmiercią — odezwał się drugi głos.
— Będziesz mógł nawet sam ją zabić, tak by nie cierpiała.
— Dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego mi to robicie? Dlaczego mnie nie zabijcie jako pierwszego? Popełniłem przecież wykroczenie przeciwko wam.
— Bo lubimy się znęcać. Lubimy patrzeć na cierpienie. Ty zdaje się nie podzielasz naszych upodobań, będziesz więc cierpiał, widząc to do czego zaraz tu dojdzie. Będziesz cierpiał, wiedząc o tym, że wszyscy ci ludzie cierpią tylko dlatego, że jak to ująłeś popełniłeś wykroczenie.
Gaduła wyczuł fałsz w tych słowach. Dobrze wiedział, że cierpienie ludzi nie będzie jego winą, a tylko spełnieniem boskich zachcianek, ich samospełnieniem. Bogowie sadyści obarczając go winą za to, co zamierzali uczynić, chcieli poddać go torturom psychicznym i cieszyć się z jego wyrzutów sumienia, słuchać jego błagań o litość dla dręczonych. Czarodziej pomiarkował się w tym. Postanowił dostarczyć im rozrywki, jakiej pragnęli jego kosztem. W rzeczywistości zaczął myśleć intensywnie nad tym jak uwolnić się i uciec. Nie był Królem Myśli, ale musiał tak podzielić swoją uwagę, by udając współczucie i żal jednocześnie pracować nad planem ucieczki. Przydatna w tych okolicznościach mogła się okazać moc Greaghalla, którą podarowała mu Rudchorta. Nie potrafił jeszcze w pełni korzystać z tego daru. Sytuacja skomplikowała się w chwili, kiedy bogowie sadyści postawili u jego boku kobietę z dzieckiem na ręku, której wyjaśnili dokładnie czego będzie świadkiem i jaką odegra ostatecznie rolę. Dziewczyna nie chciała uwierzyć w to, co słyszy i pewnie nie uwierzyłaby, gdyby na jej oczach jeździec zmierzający do bramy na swoim wierzchowcu nie stanął nagle w płomieniach. W tym momencie nad Kembrem powstała magiczna kopuła — bariera uniemożliwiająca wydostanie się z portu, jak zorientował się Gaduła. Człowiek i zwierzę spłonęli żywcem na oczach małego tłumu gapiów, którzy przekrzykując się próbowali wyjaśnić przyczynę samozapłonu.
— Jestem dowódcą Armii Derylaka, zwą mnie Gadułą. Jak masz na imię? — wykorzystując zamieszanie zapytał dziewczynę. Sława Gaduły dawno dotarła już do Kembru. Dziewczyna początkowo nie chciała wierzyć, że legendarny czarodziej znalazł się w takich opałach w jakich się znalazł. Jej podświadomość skłaniała się do tego, by uwierzyć mężczyźnie. Naiwny dziewczęcy umysł dostrzegł w Gadule małą iskierkę nadziei na ratunek. Jeśli człowiek mówi prawdę i faktycznie jest osławionym Gadułą, to nawet najmniejsza niczym nie uzasadniona nadzieja miała prawo bytu.
— Iwa — odpowiedziała zduszonym, przerażonym głosem. Następne wydarzenia, jakich była świadkiem uświadomiły jej, że nadzieja na przeżycie za sprawą Gaduły jest mrzonką. Czarodziej nie uratował ludzi przed cierpieniem, mało tego, nie mógł patrzeć na cierpienia ludzi. Za każdym razem, gdy bogowie sadyści znęcali się okrutnie nad kolejną ofiarą towarzyszący jej mężczyzna płakał, wył i błagał o litość dla ofiar. To zachowanie udzieliło się Iwie, która tuląc do piersi swoje dziecko, płakała we wtórze z Gadułą. Bogowie sadyści, na oczach dowódcy Armii Derylaka i Iwy wymordowali wszystkich mieszkańców Kembru. Wykazali się przy tym iście boską wyobraźnią, każdemu zadając inny ból, inne katusze. Wykorzystali w tym celu ogień i lód, a także drobnoustroje, gryzonie i dzikie zwierzęta. Jedni umierali paląc się, inni dusząc, zamarzając i topiąc się we własnych łzach. Wielu doświadczyło śmierci będąc żywcem zjadanymi przez zwierzęta lub współmieszkańców. Byli też tacy, których ciała zaatakowały bakterie i wirusy. Każdej śmierci towarzyszył ból i błaganie o litość. Każdą śmierć Gaduła okupił własnym bólem, o każdego człowieka walczył, błagając bogów o litość. Cieszyli się widząc taką jego reakcję. W końcu przyszedł czas na Iwę. Antelon i Germon dalej nie ujawniając się otoczyli trójkę ludzi, wypełniając szczelnie przestrzeń między nimi swoimi duchowymi ciałami.
— Tak, jak obiecywaliśmy — odezwał się pierwszy głos. — Do ciebie należy rodzaj śmierci, jaka zostanie zadana tej młodej kobiecie.
— Zademonstrowaliśmy nasze możliwości i umiejętności — kontynuował drugi głos. — Możesz wybrać jeden ze sposobów w jaki zginie Iwa, bo tak zdaje się ma na imię dziewczyna. Oczywiście jej dziecko zazna dokładnie tych samych rozkoszy co ona, tylko jako pierwsze. — Iwa przycisnęła mocniej dziecko do swojej piersi. — Możesz też samolubnie zabić oboje swoim mieczem.
— Co będzie później ze mną? — zapytał spokojnie Gaduła.
— Pierwszy sposób śmierci Iwy i jej dziecka — kontynuował bóg nie odpowiadając pozornie na pytanie czarodzieja — to połączenie wszystkich widzianych przez was zgonów w jedno długie cierpienie Ha, ha, ha. Drugi sposób to twój miecz. Cokolwiek wybierzesz dla dziewczyny, reszta stanie się twoim udziałem.
Iwa stała zwrócona twarzą do Gaduły, tuląc w rękach swoje maleństwo. Jej twarz wyrażała zdziwienie i zaskoczenie. Wiedziała, doskonale zdawała sobie sprawę z tego przed jakim wyborem stoi mężczyzna przedstawiający się jako Gaduła.
— Zabij moje dziecko czarodzieju. Z nami niech robią, co chcą. Iwa wyprostowała ręce podsuwając swoje dziecko bliżej Gaduły. Drżała i płakała, ledwie stojąc na własnych nogach.
— Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę — odezwał się zdecydowanie pierwszy głos. — Wszelkie formy solidaryzmu między wami nie mogą być przez nas zaakceptowane. Wybieraj Gaduła, już czas na twoją decyzję.
Iwa spojrzała na Gadułę to, co zobaczyła zaskoczyło ją nie mniej od bogów sadystów. Gaduła chwycił za rękojeść swojego miecza i wolnym ruchem wyjął go z pochwy, uśmiechając się przy tym szeroko. Oczy czarodzieja rozjarzyły się czerwonym światłem.
— Wybieram życie!
Rozdział 15
Koszmar dokładnie i w szczegółach opowiedział Bellahonnie o tym, co wydarzyło się na Bellandi, o zniszczeniu jej fabryk cyborgów, o tym jak Gaduła zabił Arkusa Promesta, ratując go od bolesnej długotrwałej śmierci z rąk bogów sadystów, o rzezi, jakiej dokonali bogowie sadyści w Kembrze. Bellahonna nie chciała początkowo wierzyć w ten fragment opowieści Koszmara, w którym grendul przedstawiał obrazowo, nie pomijając żadnego szczegółu sceny zniknięcia Gaduły i Iwy.
— Już od momentu, kiedy czarodzieja zmuszono do oglądania okrucieństw, których nawet ja nie potrafiłbym wymyślić, a jestem znany z tego, że potrafię z wyjątkowym okrucieństwem znęcać się nad innymi, z czarodziejem działo się coś wyjątkowego. — Bellahonnę śmieszyły te przechwałki grendula, ale nie przerywała mu. — Przebywałem z Greaghallem na tyle długo, by poznać go wystarczająco dobrze — kontynuował Koszmar. — Wielokrotnie byłem świadkiem wykorzystywania mocy jaką dysponował Greaghall. Poznałem tę moc, jej strukturę i sposób, w jaki się objawiała i działała. Ten człowiek, którego nazywają Gadułą ponad wszelką wątpliwość dysponował mocą Greaghalla. Nie mam pojęcia jakim sposobem wszedł w jej posiadanie, ale jestem tego pewien, że była to moc Greaghalla. Czarodziej wprawdzie, co było widoczne dysponował tylko częścią tej mocy, ale to mu wystarczyło, by uciec bogom sadystom. Przez cały czas, kiedy sadyści świetnie się bawili, dokonując — co muszę przyznać wyjątkowo zmyślnych okrucieństw, czarodziej dla niepoznaki płakał, błagał ich o litość dla ludzi, przy czym demonstrował współczucie, ale jednocześnie pracował nad sposobem, w jaki mógł się uwolnić. Przyznam, że wybrał skuteczną, ale bardzo niebezpieczną metodę. Nie wiem czy odważyłbym się na coś takiego, gdybym był na jego miejscu, szczególnie, że zabrał ze sobą też tę kobietę i jej dziecko.
— Jesteś pewny?
— Tak, moja pani, jestem pewny. Gaduła wykorzystał boską moc Greaghalla, przy pomocy której zniknął w magicznej spirali.
— Ciekawe, skąd miał wiedzę o tym, jak tego dokonać? — zaciekawiło to boginię.
— Tego nie wiem. Być może nigdy się tego nie dowiemy.
Bellahonna nie kryła swego zaskoczenia i podziwu dla Gaduły.
— Powiedział coś przed tym, jak zniknął? — spytała z ciekawością.
— Tak. Powiedział: „Wybieram życie”.
— Na jego miejscu nie byłabym taka pewna. Jest człowiekiem. Magiczna spirala może go wypluć w dowolnym miejscu któregoś ze wszechświatów. Planet, na których może jako człowiek przeżyć nie jest znowu tak wiele. Ryzykant z niego.
— Myślę, że bardziej zależało mu na uniknięciu cierpień niż na samym życiu.
Bellahonna przyjrzała się Koszmarowi.
— Możliwe, że masz rację — powiedziała na głos, a w myślach dodała — niegłupi jesteś, przydasz mi się. Polecisz teraz na planety bogów sadystów i zobaczysz, co tam się dzieje. Dokładnie przyjrzyj się stworzeniom Blukona, ich budowie biologicznej, inteligencji i psychice. Chcę wiedzieć o nich wszystko. Rozumiesz?
— Tak, pani. Czy mogę o coś zapytać?
— Pytaj.
— Nie boisz się, że ci zwieję?
— Nie.
Koszmar miał nadzieję usłyszeć coś więcej niż tylko „nie”. Spodziewał się dłuższego wywodu o powodach, dla których ucieczka nie będzie mu się opłacała. Miał nadzieję usłyszeć groźby i wyzwiska. Samo „nie” było dla niego czymś w rodzaju zniewagi. Był świadomy tego, że ucieczka byłaby złym rozwiązaniem. Bellahonna wcześniej czy później wydostanie się ze swojej celi, to nie podlegało dyskusji. Wtedy losy Koszmara byłyby przykładem perfekcyjnego dopasowania imienia do jego posiadacza. Koszmar lubił życie, a będąc grendulem, odczuwał potrzebę posiadania swojego pana. Nie przepadał za Bellahonną, ale póki co służba dla niej była nie tylko ciekawa, ale też dawała możliwość zdobywania wiedzy. Koszmar doskonale wiedział, że wiedza to władza. Najbardziej cieszyło go odstąpienie przez boginię, przynajmniej chwilowo od pomysłu, aby przeistoczył się w piękną kobietę i uwiódł Ariona Kambeldona. Bellahonna chciała tak zaangażować Króla Wojny w romans, by nie w głowie było mu objęcie władzy nad armią ludzi. Jej cyborgi miały w krótkim czasie dokonać eksterminacji rodzaju ludzkiego. Ten pomysł był już nieaktualny.
Bellahonna coraz bardziej cieszyła się z tego, że bogowie sadyści zamknęli ją w celi alternatywnego świata. Była pewna, a historia Greaghalla, bogów sadystów i Gaduły utwierdzała ją w tej pewności, że Planeta Zaziantego otoczona jest doskonałym mechanizmem obronnym. Ktokolwiek bez odpowiedniego przygotowania spróbuje ją zniszczyć, poniesie klęskę. Mechanizm obronny Planety, czego była pewna, wszczepiony był w umysły ludzi. Chcąc zniszczyć Planetę Zaziantego należało zacząć od ludzi. Bogowie sadyści, jak się przekonała nie mieli zamiaru wymordować całej populacji. Dla nich priorytetem była możliwość znęcania się nad nimi w możliwie najdłuższym okresie czasu. Bellahonna była przekonana, że już wkrótce siły broniące Planetę Zaziantego doprowadzą Antelona i Germona do śmierci. Nie wiedziała, jak to się stanie, wiedziała, że się stanie. Siedziała bezpiecznie w swojej celi, rozkoszując się samotnością, nieświadoma tego, że mechanizm obronny Planety postanowił wykorzystać także i ją w swoich działaniach.
Koszmar, będący istotą duchową posiadał duże zdolności przemieszczania się po wszechświatach. Nie był w tej materii tak sprawny, jak bogowie, ale też niewiele im ustępował. Zleconą przez Bellahonnę obserwację zaludniania planet przez Gorian, uznał za zajęcie wysoce intrygujące, do którego wykonania podszedł z dużym zapałem. Lądowanie stworzeń Blukona na planetach wcześniej należących do bogów sadystów, było nadzorowane przez grendule Blukona i przez niego samego. Bóg przemieszczał się pomiędzy wszechświatami z podziwu godną szybkością, będąc niemal jednocześnie na wszystkich pięciu planetach. Osobiście nadzorował lądowanie każdego statku, nadto zabezpieczanego przed wypadkiem przez grendule. Operacja przebiegała sprawnie i nic nie wskazywało na to, że może się nie udać. Koszmar jako obserwator był pełen podziwu dla Blukona i jego grenduli. Sam chcąc pozostać przez nikogo niezauważony, krył się zazwyczaj w gwiazdach, na które nikt nie zwracał uwagi. Obserwując z ukrycia poczynania Blukona omal nie został zdemaskowany przez bogów sadystów, którzy podobnie jak on obserwowali poczynania przybysza zajmującego ich planety dla potrzeb swoich stworzeń. Koszmar zauważył ich w gwieździe otaczanej przez Porst, planetę Posmunda. Natknąwszy się na bogów w pierwszej chwili miał zamiar ulotnić się i czym prędzej wrócić do Bellahonny, by opowiedzieć jej o wszystkim, czego był świadkiem. Intuicja kazała mu zostać i przyjrzeć się temu, co zamierzają bogowie sadyści. Grendul dobrze wiedział, jakie są ich cele. Prawdę mówiąc dawno już przyłączyłby się do nich, gdyby nie Bellahonna i podświadome przeczucie podpowiadające, że nie warto. Bogowie sadyści tymczasem skupili swoją uwagę na Blukonie. Koszmar, spojrzawszy na boga, zauważył jego zakłopotanie. Część grenduli skupiła się wokół swojego boga. Rozgorzała dyskusja, z której wynikało, że społeczność Gorii jest zbyt liczna, by pomieścić się na pięciu małych planetach, stworzonych przez bogów sadystów. Koszmar widział, jak Blukon rozsyła część swoich grenduli we wszechświaty, by szukali dla nich miejsca, pozostałych zaś wysłał na Gorię, aby dokończyli ewakuację. Za tymi ostatnimi poleciał Antelon. Kiedy Blukon został sam, zbliżył się do niego i ujawnił Germon.
— Witaj, Blukonie. Widzę, że zasiedliłeś nasze planety swoimi istotami.
Blukon spojrzał na Germona podejrzliwie.
— Tak. Musiałem ich ratować przed katastrofą. Nie miałem innego wyjścia.
— Nie przeczę. Nie mam też pretensji do ciebie. Nasze społeczności wyginęły. Planety są dobre, nadają się do życia.
— Wyginęły, powiadasz?
— Nie bądźmy drobiazgowi, przyjacielu. Planety zostały puste i dzięki temu mogą ci służyć. Przejdźmy jednak do rzeczy, by nie tracić czasu. Wiesz kim jestem, prawda?
Blukon nie odpowiedział od razu. Dobrze wiedział, kim jest Germon.
— Czego chcesz, zwyrodnialcu?
— Bez inwektyw, przyjacielu. Jeszcze nie wiesz jaką mam propozycję, a już oceniasz mnie na podstawie historii, która nie ma znaczenia dla ciebie i twoich stworzeń. Wysłuchaj wpierw tego, co mam do powiedzenia, zanim zaczniesz wyciągać pochopne wnioski.
— Prawdę powiedziawszy twoja propozycja mało mnie interesuje. Planety zająłem zgodnie z prawem.
— Nie przeczę, masz rację i masz prawo do tych planet. Ja nie o tym.
— O czym zatem?
— Znam planetę, która pomieści pozostałą część twoich stworzeń.
Blukon miał świadomość tego, że bóg znany jako sadysta ma jakiś zawoalowany plan, pozwalający mu na realizację jego wynaturzeń, ale informacja o planecie zainteresowała go i to do tego stopnia, że choć miał zamiar zakończyć rozmowę, nie zrobił tego.
— Mów.
— Istnieje planeta zamieszkała przez ludzi, której stwórca zniknął dawno temu.
— Co to za planeta?
— Powiem dopiero wtedy, kiedy zgodzisz się na moje, a właściwie nasze, bo jest jeszcze ze mną Antelon, warunki.
Blukon właśnie uświadomił sobie, że znalazł się w tarapatach. Dwóch bogów przeciwko niemu, to się musiało źle skończyć, szczególnie, że ci dwaj to bogowie sadyści. Blukon wiedział, że w tej właśnie chwili stał się obiektem terroru psychicznego. Miał świadomość tego, że jego rozterki, jego wątpliwości i zakłopotanie staną się pokarmem sadystów. Nie miał co do tego wątpliwości, ale musiał się na to zgodzić, chcąc ratować swoje stworzenia. Nie wierzył, że znajdzie kolejne niezamieszkane planety, przeczył temu zarówno zdrowy rozsądek, jak i rachunek prawdopodobieństwa.
— Jakie to warunki? — Blukon, którego umysł zajęty był analizą potrzasku w jakim się znalazł i szukaniem sposobu wyjścia z tego impasu, nie domyślił się.
— Ty i twoi ludzie napadniecie na tą planetę i stoczycie o nią bitwę.
Blukon ewakuując swoje stworzenia z Gorii brał pod uwagę taką ewentualność, że będzie zmuszony siłą zdobyć miejsce zamieszkania dla nich, nie przeraził się tym. Był na to przygotowany.
— Na jakim poziomie rozwoju technologicznego są mieszkańcy tej planety?
Germon uśmiechnął się.
— Byli bez boga, nie rozwinęli się tak, jak społeczność Gorii. Można powiedzieć, że są na etapie miecza, łuku i katapult.
— Nie mają z nami żadnych szans. Domyślam się jednak, że jest jakieś „ale”?
— Dobrze się domyślasz.
— Mów!
Nie użyjecie broni masowego rażenia, nie użyjecie miotaczy energii, ani nawet broni palnej. Staniecie do boju z mieczami w ręku.
— W takim wypadku to my nie będziemy mieli szans.
— Niezupełnie.
— Co masz na myśli.
— Na Planecie nie ma boga. Tobie pozwolimy walczyć.
Blukon nie był głupcem, domyślił się.
— Mają magię — powiedział z rezygnacją.
— Tak — Germon uśmiechnął się. — Dostaniesz tę planetę, ale w zamian dasz nam krew i cierpienie swoich stworzeń i mieszkańców tej planety. Przyłączymy się do ciebie, będziemy walczyć razem z wami.
— Trzech bogów i połowa populacji Gorii przeciwko ludziom bez wsparcia boga, to nie będzie równa walka.
— A po cholerę ci równa walka?
Blukon uśmiechnął się.
— Co to za planeta?
— Planeta Zaziantego.
Blukon spojrzał na Germona wnikliwym wzrokiem.
— Wiesz kim jest Zazianty?
— Bogiem stwórcą, takim samym jak my.
— Niezupełnie.
— Jego nie ma. Nieważne kim jest, nie ma go. Przebywa teraz u NURa poprawiając świat tego partacza. Zanim uderzymy na jego Planetę musimy sprawić, by nie wrócił. Dla formalności nadasz boskie zapytanie przed atakiem. On nie usłyszy, jest za daleko. Ponadto my zagłuszymy twoje wołanie. Spełnisz wymóg, nikt nam niczego nie zarzuci.
— Co po tym kiedy, zdobędziemy Planetę?
— Ci którzy przeżyją, zamieszkają na niej.
— Nie kpij ze mnie. Wiem, kim jesteście i wiem, że na tym się nie skończy.
— Oj, nie bądź taki nadopiekuńczy. Trochę się nad nimi będziemy znęcać. Nad nimi i nad tobą, bo będziesz cierpiał razem z nimi. To nam w zupełności wystarczy. Nie zabijemy wszystkich. Wybieraj, cierpienie jednostek albo śmierć wszystkich Gorian. Co wolisz?
Na granicy wszechświata Posmunda pojawiły się statki wiozące na pokładach drugą część populacji Gorian. Na ich czele leciał Antelon, wokół krążyły grendule.
Rozdział 16
Germon uwielbiał ogień. Swoje stworzenia właśnie ogniem torturował. Nic w tym dziwnego, że spodobały mu się smoki. Żałował nawet, że razem z Antelonem zabił większość tych bestii. Nie mówiąc nic Antelonowi, poleciał za pozostałymi przy życiu osobnikami. Dzięki temu mógł na własne oczy zobaczyć otoczony diamentowymi murami zamek, w którego fosach dostrzegł płynną gorącą lawę. Zaczął projektować w swoich myślach oblężenie zamku, podczas którego oblegająca armia, jak i obrońcy wpadają do lawy. Wizja takiej bitwy spodobała mu się na tyle, że postanowił do niej doprowadzić. Z tym większym zapałem angażował się w projekt inwazji Gorian na Planetę Zaziantego.
Blukon, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego w jakich znalazł się tarapatach, myślał intensywnie, jak się z nich wyplątać. Wiedział, bo wiedza ta była powszechna, że sadyści mogą go zabić, a wtedy los Gorian i ludzi Zaziantego, za których czuł się także odpowiedzialny, byłby nie do pozazdroszczenia. Zastanawiał się, co się dzieje z Zaziantym. W nim wypatrywał ratunku dla siebie i swoich ludzi. Gdyby udało mu się sprowadzić Zaziantego, wtedy układ sił wyrównałby się i bogowie sadyści nie mogliby zrealizować swojego planu. Blukon nie wiedział, gdzie znaleźć boga Planety ani w jaki sposób z nim się skontaktować. Był w potrzasku. Swojej nadziei upatrywał w ludziach Zaziantego, których miał już niebawem zaatakować. Goryczy do tego wszystkiego dodawał fakt, że Gorianie, którzy przylecieli razem z Antelonem mieli namieszane w głowach. Bóg sadysta podczas podróży wprowadził ich w stan hipnozy i zrobił z nich zwyrodnialców. Blukon był zrozpaczony i nie miał pomysłu. Nawet jego grendule nie były już mu posłuszne.
— Powiedz jeszcze raz — zwrócił się do niego Germon — co się stanie z twoimi ludźmi, których zostawiłeś na naszych planetach, jeśli nas zawiedziesz, Blukonie?
— Mówiłem to już z milion razy. Powinieneś zauważyć, że nie robi to już na mnie wrażenia. — Blukon był świadomy tego, że bogowie sadyści zadając mu to pytanie znęcają się nad nim psychicznie. Początkowo opisując tortury, jakie groziły Gorianom, Blukon cierpiał katusze na samą o nich myśl. Z czasem faktycznie słowa, do których wypowiedzenia przymuszali go sadyści tak mu spowszedniały, że przestały na nim robić wrażenie.
— Mimo wszystko powiedz, tak na wszelki wypadek, byś nie zapomniał.
Blukon wyrecytował w bożej mowie listę tortur przewidzianych dla Gorian. Gdyby spisać je wszystkie, nie zmieściłyby się w bibliotekach Planety. Mówiąc nie wyrażał żadnych emocji, mówił, bo mówił, artykułując każde słowo powoli i wyraźnie, jakby fonetycznie cytował tekst, wyuczony na pamięć w języku, którego nie znał. Germon i Antelon początkowo ubawieni tym, że zmusili go kolejny raz do mówienia czegoś, co sprawiało mu ból i przykrość, z upływem czasu zorientowali się, że na ich więźniu nie robi to już wrażenia, zaczęli się złościć. Blukon zauważył to i uświadomił sobie, że nieświadomie odmienił role, znęcając się nad sadystami brakiem emocjonalnego zaangażowania w wypowiadane słowa. Musiał przyznać, że czuł się komfortowo, mając tego świadomość. Nie miał wątpliwości, że bogowie sadyści podobnie jak on doskonale wiedzieli w czym uczestniczyli. Germon spojrzał na niego przenikliwym chłodnym wzrokiem.
— Musimy go zabić — powiedział sucho. Blukon nie odezwał się.
— Mam inny pomysł — wypalił nagle w euforii Antelon, po czym korzystając z wymiany myśli, podzielił się tym pomysłem ze swoim wspólnikiem. Germon uśmiechnął się szelmowsko.
— Lepiej mnie zabijcie! Nie chcę brać w tym udziału! NIE! — Blukon wrzasnął jak opętany. Jedyne czego pragnął, to uciec. Uciec jak najdalej, nawet w objęcia śmierci. Bogowie Sadyści nie pozwolili mu na to.
*
Getting Lufsdor, czyli Arkadiusz Wolosko widząc płonący stos na Wieży Gryfa nie potrafił sobie wybaczyć, że nie upilnował królowej. Bibiana, jeszcze jako młoda dziewczyna bardzo mu się podobała. Dowódca straży od dawna podkochiwał się w niej. To na skutek jego usilnych starań lord Kiew Tajlor rozkazał wychłostać Bibianę, cofając wydany na nią wyrok śmierci. Dzięki niemu dziewczynie udało się uciec z zamku tuż przed pogromem, jaki szykował dla mieszkańców ówczesny władca Derylaka. To w końcu on, Getting Lufsdor powołał naprędce ruch oporu, ustanawiając kowala Birda Tratio przywódcą planowanej rebelii. Wtedy pojawił się on, król z dalekiej Plenhedryki, który zdobył zamek i serce jego ukochanej. Getting Lufsdor mógł mieć żal sam do siebie. Może gdyby nie oglądając się na Dziedzictwo Rodów, wyznał Bibianie co do niej czuje, zyskałby jej przychylność i rozkochał ją w sobie? Zabrałby ją do swojej ojczyzny za wielką wodę, do swojego małego grodu, do Pirissy, poślubił i wiódł szczęśliwe życie u boku miłości swojego życia. Arkadiusz Wolosko wiedział, że nie może tego zrobić. Jako ostatni z Rodu Biksbitu miał obowiązek szukać kobiety, z którą potomstwo dawałoby gwarancję przedłużenia rodu, choćby tylko o jedno pokolenie. Zakochany w Bibianie nie potrafił od niej odejść. Na samą myśl, że wyjeżdżając z Derylaka nigdy już jej nie zobaczy, robiło mu się niedobrze. Trwał więc przy niej, nie śpiąc po nocach, pełniąc straż u jej drzwi. Zdawał sobie sprawę z nieracjonalności swojego zachowania, ale uczucie, jakim darzył Bibianę było silniejsze od niego. Nigdy jej o tym nie powiedział, a ona nie domyśliła się tego. Kiedy wyszła za mąż, Arkadiusz cieszył się jej szczęściem, kiedy stała się wielką królową i ocaliła Planetę, był z niej dumny. Tej nocy, kiedy ją zamordowano nie było go u jej drzwi, wyznaczyła mu inne zadanie. Może gdyby był wtedy przy niej, nie doszłoby do tragedii… Dziś to wszystko nie miało znaczenia dla króla Biksbitu, który opuściwszy twierdzę Derylak, udał się do portu Parnon w Szarmudzie. Arkadiusz Wolosko, dowódca straży królewskiej, pod którego dowództwem zamordowano osobę, której miał strzec, czuł się okropnie. Miał świadomość tego, że nie dopełnił swoich obowiązków i choć nie było w tym nawet ułamka jego winy, wstydził się samego siebie. Przez całą drogę do Parnonu jego oczy roniły łzy, a brzemię porażki ściskało mu w gardło, utrudniając oddychanie. W swojej torbie podróżnej niósł owinięty w baranią skórę jeden z tomów Ksiąg Margona, w którym lord opisywał północną część Smoczych Gór, Terion i Pirissę. Nie wiedział, dlaczego zabrał z zamku tę księgę.
*
Otworzył oczy. Tuż przed sobą miał nieruchomą twarz Iwy, na której strach mieszał się ze zdziwieniem i złością. Dziewczyna żyła, jej dziecko przytulone do piersi również, ale co nie ulegało wątpliwości czas dla nich się zatrzymał. Gaduła zauważył, że Iwa trzymająca przy piersiach swoje maleństwo otoczona jest jego ramionami. Domyślił się, że jeszcze nie nadszedł czas, by rozluźnić objęcie. Wokół było dużo światła, otaczało go suche, gęste i gorące powietrze. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się na piaszczystej pustyni rozciągającej się po horyzont. Coś trzasnęło, dźwięk był podobny do upadającej na bruk kamiennej tablicy. Błysnęło światło. Ciemność, pustka, nicość.
Otworzył oczy. Tuż przed sobą miał nieruchomą twarz Iwy, na której strach mieszał się ze zdziwieniem i złością. Gaduła znał już ten widok, wiedział że obejmuje dziewczynę swymi ramionami, dla pewności zwiększył uścisk. Wokół panował półmrok, otaczało go suche, rześkie i mroźne powietrze. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się na płaskowyżu otoczonym górami. Coś trzasnęło, dźwięk był podobny do upadającej na lód grubej tafli lodu. Błysnęło światło. Ciemność, pustka, nicość.
Otworzył oczy. Tuż przed sobą miał nieruchomą twarz Iwy, na której strach mieszał się ze zdziwieniem i złością. Gaduła przyjrzał się dziewczynie, była ładna. Przytulił ją mocno do siebie, wiedział że w jego ramionach nic jej nie grozi. Intensywność światła wokół kojarzyła mu się z jesiennymi pochmurnymi dniami. Takie też było powietrze wilgotne, nieprzyjemne. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się na skalnym rumowisku. Czuć tu było silną magię i ledwie wyczuwalną czyjąś obecność. Coś trzasnęło, posypał się gruz. Błysnęło światło. Ciemność, pustka, nicość.
Otworzył oczy. Tuż przed sobą miał nieruchomą twarz Iwy, na której strach mieszał się ze zdziwieniem i złością, tak przynajmniej myślał, bo nie widział dziewczyny. Przytulił ją jeszcze mocniej do siebie i skrzyżował swoje nogi z jej nogami. Wokół panowała ciemność nieprzenikniona. Nie było tu powietrza. Gaduła zaczął się dusić. Czuł pod swoimi plecami twardą, chropowatą powierzchnię asteroidy, czuł przenikające go do szpiku kości okropne zimno. Wyczekiwał trzasku, nie doczekał się go. Błysnęło światło. Ciemność, pustka, nicość.
Otworzył oczy. Tuż przed sobą miał nieruchomą twarz Iwy, na której strach mieszał się ze zdziwieniem i złością. Iwa nie poruszyła się, mimo iż zaczął do niej mówić i szturchać ją. Wokół było dużo światła, otaczało go suche, gęste i gorące powietrze. Zobaczył krople potu na ciele Iwy. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się na piaszczystej pustyni rozciągającej się po horyzont. Poznał to miejsce. — Już tu byłem — pomyślał, przypomniał sobie ten skwar. Coś nieoczekiwanie rzuciło cień i w jednej chwili zrobiło się chłodniej. Nie było zimno, było ciepło, znośnie przyjemnie. Coś trzasnęło dźwięk był podobny do upadającej na bruk kamiennej tablicy. Błysnęło światło. Ciemność, pustka, nicość.
Gaduła wraz z Iwą i jej dzieckiem krążyli w kółko zataczając krąg, pojawiając się to tu, to tam w przeróżnych miejscach nieznanych im wszechświatów. I choć pierwsze odwiedzane przez nich miejsca powtarzały się regularnie, to co któreś okrążenie do rozkładu ich podróży, dochodziło nowe nieznane miejsce. Gaduła doświadczał gorąca, zimna, wilgoci, nadmiaru powietrza i jego braku. Niektóre przystanki wydawały się doskonałe do życia, inne wprost przeciwnie. Iwa, choć żyła niewątpliwie, nie dawała oznak życia. Gaduła nie potrafił jej ocucić. Podejrzewał, że uda mu się to dopiero wtedy, kiedy zakończy się ich podróż. Szkopuł w tym, że czarodziej nie potrafił tej podróży zatrzymać. Nawet, gdyby mu się to cudem udało nie był pewny, czy zatrzyma ją w bezpiecznym miejscu. Póki co wolał nie próbować, nie będąc pewnym swego.
*
Bellahonna oczami Koszmara oglądała to, co działo się na Planecie Zaziantego, Planecie Cienia i pięciu planetach bogów sadystów. Nawet ona, dla której przecież świat materialny nie przedstawiał żadnej wartości, była zdumiona tymi wydarzeniami. Niespodziewanie dla samej siebie zaczęła się interesować krwawym podbojem Planety Zaziantego, którego dokonywał Blukon, ku uciesze Germona i Antelona, adaptacją Gorian do życia na planetach bogów sadystów oraz zmianami, które Zazianty, NUR i ten nowy bóg dokonywali we Wszechświecie należącym do NURa. Doskonały, było nie było, umysł bogini nie potrafił początkowo zrozumieć ani domyślić się w tym głębszego sensu. Podświadomość podpowiadała jej, że wszystkie te zdarzenia powiązane są ze sobą nie tylko osobą Zaziantego, lecz są także przemyślanym i zaplanowanym przez niego ciągiem zdarzeń, mającym jakiś trudny do zdefiniowania cel. Zastanawiając się nad tym zauważyła, że jej umysł gdzieś z tyłu, gdzieś z boku, w oderwaniu od niej projektuje scenę, która rozegrała się w jej miejscu odosobnienia, poza granicą pustki. Bellahonna przyjrzała się tej scenie uważnie i zdębiała.
W jej pamięci scena ta zapisała się w dwojaki sposób:
― A dokąd to? ― rozległ się głos Bellahonny. ― Skąd się tu wziąłeś?
― Przybyłem cię odwiedzić, pani, by pokazać moją Planetę.
― Kłamiesz! Jesteś jedynym bogiem stwórcą, który nie przyleciał tu się chwalić swoim gównianym dziełem. Nie sądzę, że przybyłeś w tym celu. Przyleciałeś zuchwalcze, ukraść Krąg Myśli swoich marnych stworzeń. Nie wyjdziesz z nim!
― Pani, twoja wola.
― Trzeba było poprosić.
― Nie przywykłem się prosić, szczególnie takiego ścierwa, jak ty!
― Zuchwały jesteś.
― Nic mi nie możesz zrobić!
― Tak sądzisz? Czyżbyś zapomniał, że do zabicia jednego boga wystarczy zgodne działanie dwóch innych bogów?
― Jeśli zabijecie mnie, popadniecie w niełaskę innych bogów. Nie sądzę, że jesteście aż tak głupi. ― Słysząc te słowa Zaziantego, nałożyła na niego wraz z Greaghallem pęta mocy bożej zabiła go.
― Wiesz co, mój drogi? Wkurzasz mnie. Mam w dupie pozostałych bogów. Nie są mi do niczego potrzebni, jestem samowystarczalna. Mogę się obyć bez was. Nawet lepiej się czuję myśląc, że was nie ma — powiedziała patrząc, jak kona Zazianty.
Druga wersja początkowo wyglądała tak samo, ale jej finał był zupełnie inny:
― A dokąd to? ― rozległ się głos Bellahonny. — Skąd się tu wziąłeś?
― Przybyłem cię odwiedzić, pani, by pokazać moją Planetę.
― Kłamiesz! Jesteś jedynym bogiem stwórcą, który nie przyleciał tu się chwalić swoim gównianym dziełem. Nie sądzę, że przybyłeś w tym celu. Przyleciałeś zuchwalcze ukraść mi swój Krąg Myśli. Nie wyjdziesz z nim!
― Pani, twoja wola.
― Trzeba było poprosić.
― Nie przywykłem się prosić, szczególnie takiego ścierwa, jak ty!
― Odważny jesteś.
― Nic mi nie możesz zrobić!
― Tak sądzisz? Czyżbyś zapomniał, że do zabicia jednego boga wystarczy zgodne działanie dwóch innych bogów?
― Jeśli zabijecie mnie, popadniecie w niełaskę innych bogów. Nie sądzę, że jesteście aż tak głupi. ― Słysząc te słowa Zaziantego nałożyła na niego wraz z Greaghallem pęta mocy bożej i wtedy pojawił się ten nowy bóg.
Była uczestnikiem tego zdarzenia, to ona podejmowała decyzje, to ona wydawała i wykonywała polecenia, a mimo to nie mogła sama ze sobą ustalić, jaki był jego ostateczny finał. Była pewna, że wraz z Greaghallem zabiła Zaziantego, by po chwili przypomnieć sobie, że tuż przed jego śmiercią pojawił się ten nowy bóg, który Zaziantego uratował. Dziś już wprawdzie wiedziała, że Zazianty żyje, ale była też pewna, że go zabiła. — Ktoś dokonał mocnej ingerencji na boskiej osi czasu — domyśliła się. — Tylko kto i w jakim celu? — Zadając sobie to pytanie jednocześnie zrozumiała. — Jaka ja byłam głupia — pomyślała i obraziła się na samą siebie za ten osąd. W tym momencie zdała sobie sprawę z tego, w jakim niebezpieczeństwie się znalazła ona, bogowie i ich wszechświaty. Stwórca bogów był szalony, niebezpieczny, nieprzewidywalny. Podróżować w czasie potrafili wszyscy bogowie, ale tylko on, ten od którego wszyscy się wywodzili, potrafił dokonać przesunięcia na boskiej osi czasu. Tylko on w końcu potrafił stwarzać bogów! Tylko on miał interes w tym, by wszystkich pozabijać, by wszystko stworzyć od nowa, tym razem nie umierając samemu. Bellahonna mylnie zrozumiała intencje, jakimi kierował się ich stwórca, zrozumiała też, że jeśli chce żyć, musi stanąć do walki z nim, musi uratować istniejący świat duchowy i materialny. W przeciwnym wypadku stwórca bogów wyzeruje wszystko do początków dziejów. W takim wypadku nie stworzy jej! — Zawiodła przecież wszystkich — a to miłującej siebie ponad wszystko bogini nie podobało się wcale. Wiedziała, jak powstrzymać stwórcę bogów, ale nie wiedziała, kim on teraz jest i gdzie przebywa. Nie wiedziała też, jak uwolnić się ze swojej celi. Bogowie sadyści zadbali o to, by nie mogła się wydostać.
— Głupcy!
Bellahonna zaczęła myśleć intensywnie, w jaki sposób odzyskać wolność. Wiedziała, że nie będzie to łatwe. Alternatywny świat stworzony został przecież przez samego stwórcę bogów jako więzienie dla Greaghalla, więzienie, z którego nie było ucieczki. Greaghallowi udało się jednak uciec, a co by o nim nie mówić, nie dysponował przecież takimi pokładami mocy i mądrości, jak ona. Greaghallowi pomogli ludzie, ale potrzebował tysięcy lat, by odzyskać wolność. Bellahonna nie miała tyle czasu. Cela w jakiej się znajdowała, została obłożona mocą pięciu bogów. Ktoś, kto będzie próbował ją uwolnić musi posiadać moc, która nie tylko zrównoważy moc bogów, ale ją przewyższy. Ponadto osoba ta musiała się zgodzić na swoją męczeńską śmierć. Bellahonna nie znała nikogo takiego. To, że nie znała, nie znaczyło, że taki ktoś nie istnieje. Myślała. Co jakiś czas jej myśli coś przerywało. Pojawiała się na chwilę gdzieś, nie wiadomo gdzie, ale wyraźnie w jej zasięgu czyjąś obecność. Bogini czuła to, ale nie potrafiła jeszcze określić czym to jest. Po chwili zrozumiała, że ktoś wpadł w magiczną spiralę czasoprzestrzenną, z której nie potrafi się uwolnić, a spirala wypluwa go w jej pobliżu. Skojarzyła fakty i nawet ucieszyła się na myśl o Gadule, którego historia była jej doskonale znana. Przywołała do siebie Koszmara.
Grendul, który kontaktował się z nią właśnie za pomocą portalu, łącza mającego swoje połączenie z alternatywnym światem Greaghalla szybko zauważył, że na rumowisku powstałym po dawnej pieczarze Greaghalla, co pewien czas pojawia się na chwilę czarodziej w towarzystwie kobiety i jej dziecka. Koszmar przekazał tę informację bogini. Bellahonna znała wiele rodzajów spiral czasoprzestrzennych, to właśnie takie spirale użyła do budowy labiryntu swoich myśli. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że po takich spiralach jakiś czas temu, w miejscu jej odosobnienia, poza granicami pustki, wędrował Król Myśli, który poznał wszystkie jej myśli i sekrety. Aby uwolnić się z takiej spirali potrzebna była duża moc i znajomość kodu. Bellahonna mogła wprawdzie korzystając z podróży w czasie spróbować odkodować spiralę Gaduły, ale nie chciało jej się. Znała inny prostszy sposób. Wymagał on jednak ofiary. Bogini musiała podjąć decyzję, kto jest dla niej przydatniejszy — Gaduła czy Koszmar.
Grendulowi pomysł Bellahonny nie przypadł do gustu. Nie chciał się zgodzić na zamianę z Gadułą. Bellahonna użyła całej swojej boskiej erudycji, by go do tego namówić.
— Dam ci za to cząstkę boskiej mocy.
— To za mało, moja pani.
— Za mało? Czego chcesz jeszcze?
— Zwróć mi wolność — wypalił nagle, bez zastanowienia, zaskakując tym żądaniem siebie samego.
Otworzył oczy. Tuż przed sobą miał nieruchomą twarz Iwy, na której strach mieszał się ze zdziwieniem i złością. Gaduła przyjrzał się dziewczynie, była ładna. Przytulił ją mocno do siebie, wiedział że w jego ramionach nic jej nie grozi. Intensywność światła wokół kojarzyła mu się z jesiennymi pochmurnymi dniami. Takie też było powietrze wilgotne, nieprzyjemne. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się na skalnym rumowisku. Czuć tu było silną magię i dobrze wyczuwalną czyjąś obecność. Coś trzasnęło, posypał się gruz. Błysnęło światło.
Rozdział 17
Kastel Jewaunt zawsze, kiedy odkrywał w sobie nieznane wcześniej umiejętności, był krótko mówiąc zdziwiony. Za każdym razem też, kiedy okazywało się, że różni się od innych mocą, mądrością, inteligencją i umiejętnościami nie wywyższał się ponad innych. Owszem, odkryte zdolności wykorzystywał bez skrępowania, ale trzeba mu przyznać, nie uważał się za kogoś lepszego. Miał świadomość tego, że dary stwórcy powinien wykorzystać dla dobra innych. Nie stało to w sprzeczności z tym, że swoje umiejętności wykorzystywał także dla własnych celów tak, jak zrobił to w przypadku Bibiany, za którą tęsknił coraz bardziej. Za wszystko czym obdarzył go Zazianty, był swemu stwórcy nad wyraz wdzięczny. Darów, jakie otrzymał od Zaziantego było wiele. Sama umiejętność czytania, a nawet zmieniania cudzych myśli była czymś transcendentnym, niezasłużonym, przynależnym i zarezerwowanym tylko dla stwórcy. Nie był to przecież jedyny dar. W pojedynku z Greaghallem Kastel Jewaunt wykazał się umiejętnością parowania ciosów boskiej mocy, co wywołało zdziwienie nie mniejsze od tego, jakie obiegło Spinlibr, kiedy okazało się, że młody wówczas książę potrafi czytać w myślach. To nie było wszystko. Kastel Jewaunt nikomu, nawet Bibianie nie powiedział o tym, czego doświadczył zamieniając glebę, piach, glinę i kamienie w czysty diament. Pierścienie Bibiany wszyscy uważali nie wiedzieć dlaczego, jako rzecz tak oczywistą, że zapomniano o ich nadnaturalnym pochodzeniu. Tylko on, latając nad zamkiem Derylak w postaci gryfa, miał świadomość tego, że uzyskał dostęp do cząstek stwórczych, których jak mniemano, już dawno nie było. Król Myśli otrzymując dary od swojego boga, przyjmował je z pokorą i wdzięcznością. Doskonale pamiętał, co na ten temat mówiła mu boginka Rudchorta, uświadamiając mu, że posiadając te dary, jest bardziej sługą niż panem. Kastel Jewaunt zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Z przyjemnością, zapałem i z pełnią swojego zaangażowania pełnił swoją posługę dla Zaziantego, wytężając swój genialny umysł, aby zrozumieć zamiary i intencje swojego stwórcy. Po śmierci Zaziantego dary od niego nie przestały spływać na Kastela Jewaunta. Król Myśli zrozumiał, że jego przymuszone, niechciane przebywanie w towarzystwie Bellahonny nie było dziełem przypadku, lecz kolejnym etapem, jaki zaplanował Zazianty, by zrobić ze zwykłego człowieka istotę boską, wyposażoną w większą moc i umiejętności od swojego stwórcy. Kastel Jewaunt był pewny tego, że Zazianty kreując go na boga zdolnego stworzyć materię z niczego, która mogła mu posłużyć do stworzenia własnego świata, w którym byłby jedynym bogiem, bogiem wszechmogącym, zaufał mu mając tylko nadzieję, że z tego nie skorzysta. Kastel Jewaunt, Król Myśli, potężny bóg, który mógł zrobić wszystko, czego zapragnął zdawał sobie sprawę z tego, że nadal jest sługą swego stwórcy, mimo iż — o czym Król Myśli wiedział doskonale, był od niego potężniejszy. Jednego Kastel Jewaunt był pewny, nigdy nie zdradzi swojego boga.
Coś jednak było nie tak i Król Myśli zdawał sobie z tego sprawę. Zastanawiającym był mianowicie fakt, że Zazianty po zdobyciu Kręgów Myśli, zamiast od razu udać się na swoją Planetę, marnował czas na Planecie Cienia, zostawiając swoje dzieło na pastwę Bellahonny. Odpowiedź na to pytanie kryła się w umyśle Zaziantego i Kastel Jewaunt wiedział, że musi tam zajrzeć mimo wyraźnego zakazu swego boga. Wprawdzie domyślił się już dawno, kim naprawdę jest Zazianty, ale nie wiedział, co wiąże się z tym faktem. O prawdziwej tożsamości Zaziantego świadczyło chociażby to, że wiedział on o poczwórnej tożsamości Bellahonny, czego nawet nie zauważył on, wędrując po jej umyśle, jak i to, że Zazianty stworzył boga. Taką wiedzą i takimi umiejętnościami mógł się pochwalić nikt inny tylko stwórca bogów, o którym mówiono, że umarł, rozdrabniając swoje boskie duchowe ciało na miliony rodzajów bogów. Przed Królem Myśli stała więc kolejna zagadka, o tyle trudna, że musiał nie tylko znaleźć jej rozwiązanie, ale także jej treść. Pierwszym pytaniem, jakie mu się nasunęło było pytanie dlaczego Zazianty tak długo czekał w mateczniku myśli Bellahonny, skoro mógł myśli swoich stworzeń odnaleźć i odkodować w mgnieniu oka tak, jak zrobił to w przypadku myśli stworzeń NURa, wykorzystując przy tym umiejętność przesuwania się po osi czasu? Odpowiedź na to pytanie spłynęła na Króla Myśli wtedy, gdy je sobie zadał. Zazianty po prostu czekał na niego. Czekał, aż na jego Planecie miną dziesiątki tysięcy lat i urodzi się na niej Kastel Jewaunt, który będąc człowiekiem, mógł w przeciwieństwie do bogów, wynieść Krąg Myśli z matecznika. Idąc dalej tym tropem można dojść do wniosku, że Zazianty podobnie jak Greaghall był pozbawiony wolności, przy czym Zazianty tej wolności pozbawił się sam. Co było tak ważne, tak istotne i tak cenne, że stwórca bogów zdecydował się zostawić swoją Planetę, swoje stworzenia, po to, by to coś odzyskać, nawet za cenę swojej wolności, mając ponadto świadomość, wręcz pewność, że straci też życie? Odpowiedź na to pytanie była prosta. Tym czymś był Krąg Myśli, dający Zaziantemu możliwość wskrzeszenia zmarłych takimi, jakimi byli za życia, pamiętającymi to, co się w ich życiu wydarzyło. Krąg Myśli dawał możliwość wskrzeszania ludzi z ich cechami osobowościowymi. Kastel Jewaunt miał w pamięci rozmowy z Rudchortą, boginią, służką Zaziantego, która w praczasach dostąpiła zaszczytu konwersacji ze stwórcą. Pamiętał, że Rudchorta twierdziła, iż Krąg Myśli ma też inną funkcję, że nie służy tylko do przechowywania myśli. Boginka nie wyjawiła nigdy, jakie dodatkowo zastosowanie ma Krąg Myśli. Kastel Jewaunt musiał sam znaleźć odpowiedź na to pytanie. Pomocnym w jego rozwiązaniu mógł być sam Krąg Myśli, który miał przy sobie. Zazianty nie odebrał mu go przecież. Dziwne, że stwórca poświęcił tak wiele, by Krąg Myśli odzyskać, a kiedy mu się to udało, nawet o nim ani razu nie wspomniał. Kastel domyślił się, że Zazianty zostawiając Krąg Myśli w jego posiadaniu, zaufał swemu stworzeniu bezgranicznie, a tym samym właśnie na niego scedował wykonanie kolejnego zadania. Nie lubił, wręcz niecierpiał niedomówień i może dlatego właśnie, ta jego cecha doskonale predestynowała go do roli, jaką wyznaczył mu stwórca. Kastel Jewaunt pracując nad poprawkami genotypu stworzeń NURa, odczuł kolejną wzbierającą w nim wdzięczność dla Zaziantego. Stwórca, jak się okazało wyposażył go w doskonały umysł, zadbał o jego wiedzę i sprawił, że dzięki ponadprzeciętnej inteligencji Król Myśli potrafił tą wiedzą się posługiwać. Swoją część zadania, polegającą na wprowadzeniu drobnej korekty w kodzie genetycznym stworzeń NURa, wykonał praktycznie w jednej chwili, nie korzystając z podróży w czasie. Zmiany wprowadził do całej flory i fauny Planety Cienia. Już wkrótce, kiedy zacznie dochodzić do kolejnych rozmnożeń, zarówno ludzie, jak i zwierzęta na planecie NURa zaczną się od siebie różnić. Początkowo różnice będą mało dostrzegalne, ale kiedy zaczną na stworzenia NURa oddziaływać zmieniające się warunki środowiskowe, różnice będą coraz bardziej widoczne. Przed NURem stało w przyszłości inne, równie trudne zadanie, którego Bóg Planety Cienia albo nie dostrzegał, albo też miał przygotowane już rozwiązanie. Planeta Cienia, na której śmierć została praktycznie pokonana, stawała się planetą przeludnioną. Król Myśli zauważył to, ale postanowił w to nie wnikać, to nie był jego problem. Problemem był stwórca bogów Zazianty, którego Kastel Jewaunt darzył szacunkiem i uwielbieniem, a którego intencji zaczynał nie rozumieć i to nie rozumieć po raz kolejny, co było irytujące. Jaki problem ma stwórca bogów, stwórca doskonałej Planety, stwórca Króla Myśli? Kastel Jewaunt rozumiał, że cokolwiek trapi Zaziantego musi być ważniejsze nawet od losów jego stworzeń, pozostawionych na Planecie na pastwę obcych bogów. Nietrudno było się domyślić, że od rozwiązania tego problemu zależały losy ludzi na Planecie Zaziantego oraz losy wszystkich stworzeń stwórcy bogów. Nadszedł czas by mądrość przejęła władzę nad… — Kastel zastanowił się nad czym? Kolejna zagadka, kolejne niedomówienie. Zostawił Zaziantego i NURa w świecie tego drugiego i błyskawicznie przeniósł się na Planetę Zaziantego. Wiedział, że nie zabawi tu długo. Nad Planetą unosili się bogowie sadyści. Król Myśli zbadał ich umysły i przeraził się. Zauważył też Blukona, którego umysł pochłonięty był z jednej strony planami podboju Planety, a z drugiej walką z czymś w rodzaju psychicznego obłąkania, jakie zaserwowali mu sadyści. W umyśle Blukona Król Myśli dostrzegł coś jeszcze, coś co potwierdzało, że Zazianty jest stwórcą bogów. Była to historia z czasów tak odległych, że wspomnienie o niej w umyśle boga zatarło się, pozostawiając po sobie jedynie dogmatyczną informację potwierdzającą prawdziwą tożsamość Zaziantego. Wokół Planety latało mnóstwo statków kosmicznych. Na ich pokładzie przebywali Gorianie, zarówno ludzie, jak i kolosy. Kastel nie znalazł nigdzie ani swojej Bibiany, ani Rudchorty i Birchorta. Nie znalazł też Mizeraka, ani Strażników Planety. Z osób duchowych zobaczył tylko Dargschorta i Geworę, których nie znał. W Derylaku księżniczka Ildonka trwała w śpiączce, podtrzymywana przy życiu przez Miecz Bursztynu. Ildonka była częścią miecza Króla Myśli, w wojnie była tak samo cenna, jak jej brat Arion, którego Kastel próżno szukał na Planecie. Król Myśli zdał sobie sprawę z tego, że skoro nie potrafił odnaleźć tak wielu ważnych postaci, to mogło to oznaczać tylko jedno, że są na Biriaberrii, a Biriaberria wciąż jeszcze była dla niego zakryta. Nie zastanawiając się dłużej położył rękę na ramieniu swojego syna, który pochyliwszy się nad Ildonką całował ją w policzek.
Brendal aż podskoczył wystraszony. W komnacie poza Ildonką i nim nie było nikogo. Szybkim ruchem odskoczył, jednocześnie wyjmując miecz z pochwy. W tym momencie go zobaczył. Wyglądał jak dawniej, nie postarzał się ani trochę. Brendal puścił swój miecz, który z brzękiem upadł na podłogę.
— Tato! — krzyknął z radością i jak małe dziecko wskoczył w objęcia swojego ojca.
Kastel objął mocno syna, przycisnął do siebie, po męsku i wycałował.
— Urosłeś i zmężniałeś — przyznał z wyraźnym zadowoleniem.
— A ty wcale się nie zmieniłeś. Jesteś taki, jak byłeś.
— Zmieniłem się i to bardzo, synu. Opowiem ci wszystko, ale najpierw ty opowiedz mi, co tu się wydarzyło, kiedy mnie nie było.
— Wróciłeś trochę za późno.
— Domyślam się.
— Tato, zanim zaczniemy nasze opowieści, zrób coś z Ildonką. Leży półżywa już bardzo długo. Jeszcze trochę i umrze z głodu.
— Nie umrze. Zadbałem już dawno temu o to, by nie umarła.
— To dlaczego jest w takim stanie?
Kastel spojrzał poważnie na swojego syna, po czym uśmiechnął się.
— Nie wierzę w to, że ty tego nie wiesz.
— Prawdę mówiąc…
Kastel przerwał mu.
— Prawdę mówiąc? — zachęcił syna by ten wyjawił swoje podejrzenia.
— Wprowadziłeś zmiany w niej, przez co nawet Rudchorta nie potrafiła jej uzdrowić — powiedział niepewnym głosem Brendal.
— Wtedy nie miałem jeszcze takich mocy i umiejętności, jakie mam dziś. Przyznam, że podjąłem się w przypadku Ildonki zadania, które mnie wtedy przerastało, ale jak widzę opłacało się.
— Co jej zrobiłeś?
— Kiedy była jeszcze małą dziewczynką zainicjowałem w jej układzie nerwowym pewne zmiany, dzięki którym dziewczyna jest szybka i bardzo precyzyjna.
— To znaczy?
— Jej brat Arion, dzięki dziedzictwu Rodu Rubinu ma podwójny układ nerwowy. Postanowiłem Ildonkę wyposażyć w podobny układ do tego, jaki ma jej brat.
— Podobny?
— Nie byłem bogiem, nie potrafiłem stworzyć takiej budowy neuronów, jakie ma Arion. Układ nerwowy Ildonki jest trochę inny od Arionowego, ale jego funkcje w niczym mu nie ustępują.
— Nadal nie rozumiem, dlaczego ona leży prawie martwa tyle czasu?
— Bo tak to zaplanowałem, kiedy zrobiłem z niej część miecza. Leży w takim stanie, bo jej złamany kręgosłup musi się odbudować i połączyć ze sobą na powrót jej włókna nerwowe i to zarówno te naturalne, jak i te, które w nią wszczepiłem.
— Tato, ty wiedziałeś, że ja ją upuszczę?
— Tak. Wiedziałem. Nie miałeś najmniejszej szansy utrzymać się z nią na krawędzi wieży.
— Ciebie przy tym nie było — Brendal zastanowił się. — Ty to wszystko zaplanowałeś! Wiedziałeś, że tak się to skończy! Wiedziałeś, że ona ulegnie wypadkowi — dedukował ze zdziwieniem. — Nie mogłeś jednak wiedzieć, że wrócisz dlatego… — Brendal zastanowił się.
— Mów dalej, jestem ciekawy, do jakich dojdziesz wniosków.
— Dlatego wyposażyłeś Miecz Bursztynu w magię, która podtrzymuje Ildonkę przy życiu i leczy ją. Dlatego wpłynąłeś na mnie i rycerzy pereł, abyśmy nikogo do niej nie wpuścili, a przede wszystkim nie wpuścili Rudchorty i Birchorta, którzy przyspieszając wyzdrowienie Ildonki wyleczyliby ją jak, zwykłą dziewczynę. Powiem ci tato, że Rudchorta chyba się domyśliła tego, bo nie podjęła się leczenia.
— Rudchorta to bardzo mądra kobieta.
— To boginka — Brendal przerwał i spojrzał z szelmowskim uśmiechem na swojego ojca — podobnie jak twoja żona — dokończył przyglądając się reakcji ojca na swoje słowa.
— Bibiana nie jest boginką — zaprzeczył Kastel.
— W tej sprawie mylisz się, Królu Myśli. Nie wiem jak ona to zrobiła, jak to przed nami ukryła, ale jest boginką. Nawet nieśmiertelni z Rodu Szafiru tracą życie, gdy obetnie się im głowę. Mamie obcięto głowę, a mimo to przeżyła. Tylko boginka mająca ciało organiczne i duchowe jednocześnie, mogła przeżyć coś takiego.
Kastel nie miał powodu by wątpić w słowa swego syna, ale nie chciało mu się w nie wierzyć. Zrobiło mu się przykro i żal mu było Bibiany.
— Musimy wymienić między sobą wiele informacji, jak widzę. Ja też mam ci wiele do powiedzenia. Może wybierzemy się gdzieś w ustronne miejsce i porozmawiamy w spokoju.
— O jakim miejscu mówisz?
— Na przykład o podziemnym pałacu Rudchorty. Byłeś tam kiedyś?
— Byłem. Pałac Króla Miłości jest wyjątkowy. Rudchorta jest piękną kobietą, jej pałac nie ustępuje jej w tej kategorii. — Brendal spojrzał na Ildonkę. — A co z nią?
— Zabierzemy ją ze sobą. Najpierw ją obudzimy.
Oczy Brendala wyrażały radość, jakiej chyba nigdy wcześniej nikt na świecie nie widział.
— Co by się z nią stało, gdybyś się nie pojawił?
— Obudziłaby się lada dzień. Mówiłem przecież, że o nią zadbałem.
Król Myśli podszedł do łóżka Ildonki i dotknął rękojeści Miecza Bursztynu. Miecz rozbłysnął błękitnym światłem. Ildonka otworzyła oczy, uśmiechnęła się, po czym zrobiła kwaśną minę.
— Jeść — szepnęła ledwie słyszalnie. Kastel Jewaunt w ostatniej chwili złapał za rękę Brendala, która już prawie dotykała dźwigni ze sznurem, na którego drugim końcu umieszczony był dzwonek wiszący w kuchni.
— Nakarmimy ją u Rudchorty. Nie chcę, by ktoś mnie teraz zobaczył.
— Podróż do zamku boginki potrwa…
— Nic nie potrwa — przerwał mu Kastel i w tym momencie znaleźli się w wielkiej komnacie podziemnego zamku. Ściany komnaty zdobiły dobrze oszlifowane, impregnowane nieznaną substancją deski, która uwydatniała słoje drzewa, z którego je wyciosano. Kastel nie miał najmniejszych wątpliwości, że drzewem tym był modrzew, rosnący w lasach Kartyniki Północnej. Boginka, mimo iż dysponowała przecież magią, musiała się wiele natrudzić, by przyozdobić w ten sposób komnatę. Podziw dla niej wzrastał w Królu Myśli, kiedy zaczął przyglądać się stojącym tu inkrustowanym meblom. Krzesła, fotele, sofy, wszystko pokryte było skórzanymi obiciami w kolorze wiśni, kontrastującymi z bielą haftowanych obrusów leżących na stołach. Na jednej ze ścian wisiał portret Herdona Margona ubranego w zbroję,
— Co u Margona?
Brendal spojrzał na ojca zdziwionym wzrokiem.
— Nie wiesz?
— Skąd mam wiedzieć? Nie było mnie sporo czasu.
— Wiedza o tym jest w mojej głowie, nie zajrzałeś do niej?
— Nie zaglądam do myśli osób z którymi rozmawiam. To wbrew pozorom utrudniłoby, a wręcz uniemożliwiło konwersację.
— Lord Herdon Margon nie żyje.
Twarz Króla Myśli posmutniała.
— Jak to?
— Zabił go król Plenhedryki.
— Nie zostawiłem dziedzica na Plenhedryce, nikt nie ma prawa się tak tytułować.
— Greaghall namaścił sobie króla.
— Jak się nazywa ten samozwaniec?
— Nazywał się Bilding Rey. Też nie żyje.
— Jeść! — usłyszeli obaj i przypomnieli sobie o Ildonce, którą wcześniej posadzili na jednej z sof Rudchorty. Król Myśli dysponując boską magią natychmiast wyczarował dla niej posiłek, składający się głównie z przepiórczych jajek, mleka, miodu i podpłomyków. Podczas, gdy Ildonka jadła, ojciec z synem wymienili się informacjami. Jeden opowiedział o wojnie na Planecie, o tym czego dokonała Bibiana, Mizerak, Dargschort ze smokami, Armią Cienia i w końcu Herdon Margon. Drugi opowiedział o tym, jak dotarł do Bellahonny, jak razem z Zaziantym odzyskali Krąg Myśli, jak Greaghall i Bellahonna zabili Zaziantego, w końcu o tym, jak doszło do tego, że stał się bogiem, któremu nie może się dziś równać żaden inny bóg, łącznie z samym Zaziantym, czyli stwórcą bogów.
Ildonka jadła zapamiętale wyczarowane specjalnie dla niej smakołyki. Pobrudziła sobie buzię, posklejała miodem włosy i umorusała bluzkę. Kiedy mężczyźni wymieniwszy informację spojrzeli na nią, wyglądała jak małe dziecko, które pierwszy raz w życiu bez pomocy mamy zjadło swój pierwszy posiłek. Obaj zanieśli się radosnym śmiechem.
— Ale śmieszne — obruszyła się i udała zagniewaną. — Idę się wykąpać do łaźni. Idziecie ze mną?
Kastel z Brendalem spojrzeli po sobie zdziwieni jej śmiałością. Król Myśli nie zażywał kąpieli od miliardów lat, pomysł mu się spodobał. Brendal, którego Ildonka była wybranką serca, szczerze mówiąc czuł się niezręcznie, ale wobec zgodnej woli swoich towarzyszy, przystał na propozycję. Podczas kąpieli Ildonka opowiedziała Królowi Myśli o swojej wyprawie po Mizeraka. Nie wspomniała o tym, że została zgwałcona, Król Myśli nie widział powodu, by wyjawiać synowi jej sekret, szczególnie, że po gwałcie nie został żaden ślad.
— Dobrze zrobiłem wybierając właśnie ciebie, Ildonko — przyznał z dumą. Po wyjściu z łaźni na Ildonkę czekały dwa różniące się od siebie stroje. Jednym z nich była cudowna suknia, wykonana z materiału, którego księżniczka nie rozpoznała. Suknia miała niewielki dekolt, jej rękawy zdobiły falbanki, falbankami zakończony był też dół sukni. Drugim ubraniem była zbroja wykonana na wzór zbroi Armii Cienia. Ildonka ubrała zbroję, nie mając śmiałości włożyć na siebie tak cudownej sukni.
— Będzie ci w niej wygodnie, a przede wszystkim będziesz w niej bezpieczna. Będzie cię chroniła od strzał z łuku i każdej innej broni, nawet od wiązki bożej mocy — powiedział Kastel, po czym przytulił Ildonkę do siebie. — Kocham cię, córeczko. — Nie odpowiedziała mu, wtuliła się w niego z uczuciem, obejmując go swoimi rękami. — Cokolwiek się stało i cokolwiek się jeszcze wydarzy wiedz, że zawsze cię kochałem i nigdy nie przestanę, nawet gdyby dzieliła nas odległość milionów wszechświatów.
Brendala te słowa zaskoczyły, ale przemilczał je, wiedział że jakikolwiek komentarz byłby nietaktem.
— Teraz wracamy do swoich obowiązków. Wy do Derylaka, a ja do Wszechświata NURa.
— Nie zostaniesz z nami?
— Nie mogę. Coś złego dzieje się w bożym świecie. Ma to związek z naszym stwórcą. Chciałbym zostać z wami i pomóc wam w odparciu inwazji, ale podejrzewam, że moja rola jest inna. Gdyby okazało się, że się mylę i nie jestem potrzebny Zaziantemu, przylecę natychmiast. Synu, do ciebie mam dwie sprawy, właściwie trzy.
— Słucham.
— Po pierwsze ściągnij do Derylaka Mizeraka. Nieważne, gdzie jest i co robi, jego miejsce jest przy Ildonce.
— Rozumiem.
— Po drugie dopilnuj, by Ildonka nie opuszczała murów zamku. Derylak jest bezpieczny, w nim nic jej nie grozi.
— A po trzecie?
— Dowodzisz Armią Grodów Południa, odpowiadasz za ludzi, postaraj się chronić ich życie za wszelką cenę. Będą ci mieli to za złe, ale tak rób.
— Dlaczego mieliby mieć mi to za złe?
— Niektórzy ludzie bardziej sobie cenią honor od życia. Twoją rolą jest ich chronić. Każdą hańbę można zmyć, jeśli jest się żywym. Umarłemu na nic nie przyda się ocalony honor.
Rozdział 18
Stwórca bogów kiedy jeszcze był sam i swoim jestestwem wypełniał całą niezmierzoną, niewyobrażalną nawet dla bogów, wielokrotnie zakrzywioną, poplątaną, zawiłą czasoprzestrzeń, był bytem pełnym mocy i niczym nieograniczonych możliwości. Mógł zrobić wszystko, czego zapragnął, co wymyślił, co sobie zaplanował. Nie potrzebował niczego, bo sam był wszystkim. W takiej formie istniał od zawsze, nie mając swojego początku ani swojego stwórcy. Jedno czego nie można było o nim powiedzieć to tego, że był doskonały. Nie był. Jego ciało, duchowe ciało, było nieopisywalne, a jego funkcje niezrozumiałe, niewyjaśnione, uzupełniały się w nim w sposób nieco zdeformowany, niejasny. Mimo, iż z pozoru wydawać by się mogły ze sobą sprzeczne, to w tej sprzeczności tworzyły synchroniczną harmonię, tworzącą funkcję stanu, gwarantującą niezmienność, utrzymującą życie, nadającą temu życiu sens. Forma, w jakiej istniał stwórca bogów nie przewidywała żadnych zmian, żadnych odstępstw, żadnych nowości, żadnego rozwoju. Z takim stanem rzeczy stwórca bogów nie mógł się pogodzić. Centyliony razy powtarzane słowo „nuda” w końcu stworzyło potrzebę zmian, a kiedy potrzeba stała się pragnieniem, marzeniem, stwórca bogów zaczął działać. Zrozumienie procesu, jaki doprowadził do powstania milionów rodzajów bogów oraz materii, z której powstały cząsteczki stwórcze, wykorzystane przez bogów stwórców do stworzenia wszechświatów, wymaga poznania budowy nieopisywalnego, duchowego ciała stwórcy bogów. Opisać nieopisywalne jest rzeczą niemożliwą, przeczącą logice. Król Myśli, który zmuszony swym zadaniem, czy raczej przeznaczeniem, a ściślej mówiąc zleconym przez swojego stwórcę posłannictwem, dla swoich własnych potrzeb opisał duchowe ciało stwórcy bogów jako zlepek komórek połączonych ze sobą i tworzących tkanki. Komórki te wymieniały ze sobą treści, czyli informacje i energię na zasadzie osmozy, przy czym nie zawsze równoważącej braki i potrzeby, jak w przypadku osmozy organicznej będącej spontaniczną. W przypadku komórek duchowego ciała stwórcy bogów wymiana treści była sterowana, przemyślana i ukierunkowana. Tak zbudowane ciało istniało i funkcjonowało sprawnie aż do momentu, kiedy stwórca bogów postanowił podzielić je na mniejsze części. Wtedy właśnie komórki tego ciała stały się osobnymi bytami, niezależnymi bogami, z których każdy miał indywidualny charakter, własne cele, zdolności, osobną do spełnienia rolę i cechy jednostki. Liczone w milionach tkanki duchowego ciała stwórcy bogów nadawały jednakże cechy wspólne bogom z nich się wywodzącym. Jednym z rodzajów bogów, pochodzącym z jednej tkanki byli bogowie stwórcy, do których zaliczał się Greaghall, Edeon, Germon i wielu, wielu innych. Cechy charakterów bogów, takie jak sadyzm, miłość, ciekawość, mądrość itd. nie były domeną li tylko bogów stwórców. W każdym z rodzajów bogów znaleźć można osobniki z gruntu dobre, z gruntu złe, jak i takie, w których dobro i zło pomieszane są ze sobą w różnych proporcjach. To samo dotyczy miłości, mądrości, inteligencji i mocy, choć ta ostatnia podzielona została przez stwórcę równo, z minimalnymi wszakże odstępstwami. Wśród milionów rodzajów bogów znaleźli się tacy, którzy woleli życie w boskich wspólnotach zorganizowanych w przeróżnych systemach, współistniejących dzięki wymianie treści, zajmujących się różnymi dziedzinami nauki, wiedzy, rzemiosła czy twórczości. Bellahonna należała wbrew swoim zapewnieniom i swojemu o sobie mniemaniu do bogów powiązanych z materią, nie była jednak bogiem stwórcą, należała do grupy analityków, konsultantów. Stąd właśnie takie, a nie inne jej umiejscowienie w bezkresie światów, ulokowane w pobliżu materii właśnie. Duchowe ciało stwórcy bogów podzieliło się więc na mniejsze byty. Esencja życia, świadomość jednostki, myśli, pamięć i pragnienia absolutu na skutek tego podziału musiały znaleźć swoje miejsce. Kastel Jewaunt domyślił się, że dla stwórcy bogów najatrakcyjniejszym rodzajem bóstwa, rodzajem, który gwarantował urozmaicenie i nieprzewidywalność, a co za tym idzie brak nudy, był rodzaj bogów stwórców. Dlatego właśnie stwórca bogów stał się bogiem stwórcą Zaziantym. Zazianty, choć już nie absolut niemający początku, był wprawdzie zwykłym bogiem, ale wśród bogów był najdoskonalszy. Stąd też Wszechświat Zaziantego i jego Planeta uważane były przez innych bogów za doskonałe.
Kastelowi Jewauntowi nie było na rękę zostawiać swoich bliskich na Planecie tuż przed inwazją Gorian. Król Myśli przez nikogo niezauważony zajrzał do statków kosmicznych, prześwietlił umysły stworzeń Blukona, przyjrzał się wyglądowi ludzi i kolosów, a po tym wszystkim zajrzał do umysłów obu bogów sadystów i samego Blukona. To, co z jego świadomością zrobili sadyści sprawiło, że Król Myśli był pełen współczucia dla stwórcy Gorii. Nie to zwróciło jednak uwagę Kastela Jewaunta, który w umyśle boga sadysty Germona znalazł informację tak zaskakująco niedorzeczną, że dla pewności sprawdził ją kilkakrotnie, sądząc początkowo, że natknął się na przechowywaną w umyśle boga obcą myśl, obce uczucia, coś co Germon przechowywał jako nie swoje, ale od kogoś zasłyszane, pożyczone lub przyjęte do wiadomości. Po dokładnym sprawdzeniu Kastel Jewaunt był pewny, że Germon, bóg sadysta przejawiał głębokie uczucie miłości do stwórcy bogów, wręcz wielbił dawcę swojego życia. Przez chwilę miał nawet ochotę wyjawić Germonowi prawdę i uświadomić mu, że atakując Planetę Zaziantego atakuje dzieło wielbionego przez siebie stwórcy, coś jednak w głowie podpowiedziało mu, by tego nie czynił, że ma pilniejsze zadanie do wykonania, że losy mieszkańców Planety Zaziantego wcale nie zależą od tego, co stanie się z nimi na skutek działań bogów sadystów. Król odstawił Brendala i Ildonkę do Derylaka, a sam udał się natychmiast do Wszechświata NURa. Wcześniej jednak powiązał ze sobą umysł swojego syna w taki sposób, by mogli przekazywać sobie nawzajem informacje. Użył w tym celu Kręgu Myśli, który nadal był w jego posiadaniu. Zazianty mu go nie odebrał, a fakt ten o czymś świadczył, o czymś czego Kastel Jewaunt jeszcze nie potrafił się domyślić. Była to kolejna zagadka, którą najmądrzejszy człowiek świata musiał rozwiązać. Zazianty zgodnie z ich umową miał zająć się zmianami w konstrukcji Wszechświata NURa. Oprócz zmiany kształtu orbity samej Planety Cienia, musiał więc dostosować prawa fizyki całego Wszechświata NURa tak, aby zmieniony układ słoneczny Planety Cienia nie tworzył konfliktu grawitacyjnego, magnetycznego i sił niemierzalnych z pozostałymi ciałami kosmicznymi. Zmian wymagała nie tylko sama planeta, nie tylko układ słoneczny ale też cała galaktyka, w której znajdowała się Planeta Cienia, a co za tym idzie także pozostałe galaktyki, mgławice gwiazd, przestrzenie międzygwiezdne i międzygalaktyczne i co najtrudniejsze, czarna dziura, która była w tym wszystkim najważniejsza. Król Myśli zdawał sobie sprawę z tego, że tylko jeden z przebywających z nim samotrzeć bogów potrafił wykonać to zadanie najlepiej i najszybciej. Choć Król Myśli był już bogiem i to bogiem potężniejszym od Zaziantego i NURa, choć potrafił stwarzać, nie miał przecież takiego doświadczenia, jakim dysponował absolut, stwórca bogów, Zazianty. Znalezienie Zaziantego w świecie NURa nie było łatwe nawet dla tak potężnego boga, jakim obecnie był Kastel Jewaunt. Stwórca przemieszczał się po nim z boską prędkością, kształtując i zmieniając przy tym siły rządzące tym światem. Kastel domyślił się, że Zazianty wykonując swoje zadanie przemieszcza się także w czasie, sprawdzając i korygując dokonane przez siebie zmiany w taki sposób, by nie tworzyły konfliktu i co ważniejsze, nie wytworzyły na skutek tych zmian niekontrolowanej, zbędnej energii. Zadanie w sam raz dla kogoś, kogo umysł trzeba było czymś zająć, po to by go powstrzymać. Król Myśli zdał sobie z tego właśnie sprawę. Zrozumiał, że Zazianty tak pokierował wydarzeniami, by odłożyć coś, co było nieuniknione, by dać czas na podjęcie działań, które to nieuniknione powstrzymają. Czym było nieuniknione? Było kolejną zagadką, którą rozwiązać musiał najmądrzejszy człowiek świata. Kiedy w końcu Kastel Jewaunt po wielu nieudanych próbach wyśledził swojego stwórcę podczas, gdy ten ten wysyłał w przestrzeń kosmiczną jeden z niepotrzebnych już Planecie Cienia księżyców, postanowił nie ujawniać się swojemu stwórcy. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę i ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że Zazianty wygląda inaczej niż wtedy, gdy spotkał go po raz pierwszy poza granicami pustki, gdy byli u Bellahonny. Zmiana na pierwszy rzut oka była prawie niedostrzegalna, ale Król Myśli był dobrym obserwatorem. Przed nim nawet sam Zazianty nie potrafił niczego ukryć. Kastel przypomniał sobie nie tak odległą przecież scenę nagłej przemiany Zaziantego, kiedy bóg uchodzący za dostojnego nagle wybuchnął złością, wtedy gdy Kastel zażartował, że prześwietli jego umysł. Wtedy jeszcze nie była widoczna zmiana, jaka zaszła w Zaziantym, a być może stwórca staranniej ją ukrył. Dziś, być może nie mając świadomości, że jest obserwowany, zachował się mniej ostrożnie, ukazując cechy, które nijak się miały do tego, jakim był Zazianty, kiedy Król Myśli zobaczył go po raz pierwszy. A może stwórca wszechrzeczy nie potrafił już inaczej?
Król Myśli przyglądał się swemu stwórcy z ukrycia, podążając za nim po Wszechświecie NURa, podróżując z nim w czasie, obserwując, jak stwórca wprowadza minimalne zmiany w trajektorie ciał kosmicznych, jak zmienia pola magnetyczne i wprowadza w ruch cząsteczki pyłu kosmicznego, jak ożywia zawieszone nieruchomo asteroidy. Wszystkie te czynności wyglądające, co trzeba przyznać, jak sabotaż Wszechświata — w efekcie ten Wszechświat naprawiały, wpływając pośrednio na tworzenie się mutacji żywych organizmów Planety Cienia. Kastel przyglądał się pracy swego stwórcy z podziwem i uwielbieniem. Przypomniał sobie swój zachwyt, kiedy pierwszy raz oczy Plenhedrykanina, mieszkańca kamienistego kontynentu ujrzały bogactwo przyrody Diamlandii. Był wtedy zauroczony tym, co zobaczył, był pełen wdzięczności i miłości do stwórcy tego cudu. Dziś uczucia te nie były ani odrobinę mniejsze, jednakże Król Myśli był świadomy tego, że w tym wszystkim jest jakaś zadra, jakiś problem, który należało czym prędzej rozwiązać, by nie doszło do tragedii. Zewnętrzny wygląd Zaziantego, choć z całą pewnością nieco odmieniony nie tłumaczył tego. co było istotą sprawy, nie dawał w nią wglądu, niczego nie wnosił. To, co było kluczem do rozwiązania zagadki, znajdowało się w umyśle stwórcy, umyśle do którego sam stwórca zabronił mu zajrzeć. Zakaz był wyraźnie wyartykułowany, poparty gniewem, ale… Ale nie została wypowiedziana żadna groźba, nie została określona kara. Brak kary wprawdzie ośmielał Króla Myśli, lecz nie był przyzwoleniem. Kastel analizował wszystkie za i przeciw, starał się rozważyć swój zamiar pod kątem honoru i etyki, nie znajdował jednak w swoich myślach usprawiedliwienia dla działania wbrew woli osoby zainteresowanej. I właśnie w momencie, kiedy pomyślał o woli, jego rozumowanie zeszło na zupełnie inne tory. Dar zaglądania do cudzych umysłów i możliwość zmiany cudzych myśli został mu dany na długo przed wydarzeniami, które wykreowały potrzebę zajrzenia do umysłu Zaziantego. Dar ten Kastel Jewaunt otrzymał jeszcze zanim doszło do zmiany, jaką zaobserwował w Zaziantym. Był mu więc dany jakby przez kogoś innego, kogoś kto być może chciał, kto być może nawet życzył sobie tego, aby Król Myśli z tego daru skorzystał. Kastel przypomniał sobie swoją rozmowę z Rudchortą i jej oburzenie, kiedy wszedł do jej umysłu i odkrył uczucia boginki do lorda Herdona Margona. Rudchorta stanowczo zabroniła mu wtedy badać swoje myśli, jednak dała mu przyzwolenie w przypadku, gdyby od tego zależało coś ważnego. Kiedyś wypowiedziała takie słowa: “Myślę, że stworzył cię takiego, jakim jesteś i dał ci właśnie takie umiejętności, abyś mu pomógł”. Z tymi słowami Rudchorty korespondowały słowa Zaziantego, które były wskazówką, pozwalającą na powrót Króla Myśli do rzeczywistości: “do końca pozostań takim, jakim cię stworzyłem, cokolwiek się wydarzy”. Przyglądając się pracy swojego stwórcy uświadomił sobie znaczenie słów Zaziantego. Zastanowił się nad sobą i musiał przyznać, że Zazianty stworzył go odważnym, samodzielnym, potrafiącym podejmować decyzje, nie ulegającym wpływom…
Przede wszystkim stworzył go Królem Myśli, a Król Myśli nie wahał się zaglądać w otchłań umysłów ludzi i bogów. Zazianty nie będzie więc żadnym wyjątkiem. Jeśli Kastel Jewaunt sądził, że badając umysł swego stwórcy pozna odpowiedzi na nurtujące go pytania, to bardzo się mylił. Pytań powstało jeszcze więcej. Jedno było pewne, zabijając Greaghalla Król Myśli zainicjował proces odwrotny do tego, czego dokonał stwórca bogów, dzieląc swoje duchowe ciało na rzeszę pojedynczych boskich istnień. Okazało się, że w umyśle Zaziantego znajdował się umysł Greaghalla, jego esencja życia, jego i trzech innych bogów, których Kastel nie znał byli to: Edeon, Bringdon i Posmund. Wbrew temu, co sądzono boga nie można zabić. Stwórca bogów na skutek ich pozornych śmierci wracał do swojego pierwotnego stanu. To oznaczało koniec wszystkiego. Na domiar złego do Zaziantego wrócili bogowie, których cechy sprawią, że Zazianty stanie się potworem. Zadaniem Króla Myśli było więc zapobieżenie katastrofie. Kastel czuł pustkę w głowie. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Jednego był pewny — Zazianty udał swoją śmierć. Bellahonna i Greaghall go nie zabili, bo jego nie da się zabić, wraz z nim umarliby wszyscy bogowie, a przecież nie umarli. Co Zazianty chciał osiągnąć tą mistyfikacją? Odpowiedź na to pytanie nasunęła się samoistnie.
“Do końca pozostań takim, jakim cię stworzyłem, cokolwiek się wydarzy”
Rozdział 19
— Nie tak się umawialiśmy.
Blukon dobrze wiedział, czego oczekiwali od niego Germon i Antelon. Wcześniej poddali jego umysł mentalnej przemianie, wszczepiając weń sadystyczne potrzeby. Bóg Gorian siłą woli przełamał narzuconą natarczywą indoktrynacją, jakiej poddali go sadyści ideologię i zaatakował port Gengor, leżący na południowym wschodzie Hellandii. Wykorzystując kolosy rozniósł w pył mury obronne twierdzy Heliodoru, a następnie przypuścił krwawy atak na niczego niespodziewających się mieszkańców portowego miasta. Wszystkich wyciął w pień, nie oszczędzając nawet małych dzieci. Akcję przeprowadził szybko i sprawnie, wspierając swoich żołnierzy boską mocą. Wiedział, że takie zachowanie nie spodoba się bogom sadystom oczekującym zgoła innego widowiska, ale nie potrafił inaczej. Żal mu było ludzi Zaziantego, żal mu też było swoich ludzi i kolosów, z których żaden nie poniósł nawet najmniejszego uszczerbku podczas pacyfikacji Gengoru. Blukon wiedział, że bogowie sadyści nie podarują mu tego, że ich zemsta będzie go drogo kosztować, ale ten jeden jedyny raz postanowił nie ulec. Był to świadomy wybór, oddalający wprawdzie tylko na chwilę, ale jednak to, co było nieuniknione. Bóg Gorii nie ustawał w szukaniu sposobu uwolnienia się spod jarzma bogów sadystów, na tę chwilę takiego sposobu nie odkrył. Liczył ciągle na powrót Zaziantego, nie mając świadomości, że to niemożliwe.
— Nie tak się umawialiśmy — powtórzył Germon uśmiechając się złowróżbnie.
Blukon miał już na końcu języka specjalnie na tę okazję przygotowaną odpowiedź pełną wyzwisk i inwektyw, zakończoną obietnicą zemsty w przyszłości, gdy nagle przyszedł mu do głowy pomysł, który choć nie uwalniał go od sadystów i nie chronił ludzi przed cierpieniem, dawał jednak nadzieję, że w przyszłości wiele może się jeszcze odmienić. Niestety nie zdążył go wypowiedzieć, Antelon odezwał się pierwszy, nie dając sobie przerwać.
— Nie dotrzymałeś słowa, Blukonie. My, w przeciwieństwie do ciebie, słowa dotrzymamy. Twoi ludzie, których zostawiłeś na planecie Posmunda będą wymierać w cierpieniu — słysząc te słowa Blukon, gdyby potrafił, rozpłakałby się rzewnymi łzami i błagał o litość, a ponieważ płakać nie umiał, zaczął korzyć się przed sadystami i żebrał o zmiłowanie, obiecując posłuszeństwo. Nie spodziewał się, że niewielka niesubordynacja może kosztować go tak wiele. — Będą tam zdychać z głodu i pragnienia — kontynuował Antelon. — Będą się zjadać nawzajem, bo nie będą mieli niczego innego do jedzenia. Ty, Blukonie będziesz tego świadkiem, bo grendule, które tam wyślemy, aby wykonały nasz wyrok, będą miały też obowiązek wykonania w twojej głowie projekcji zdarzeń, które rozegrają się za ich przyczyną na planecie Porst. Następnym razem, jeśli przyjdzie ci do głowy jakiś głupi pomysł, zastanów się czy warto.
— To nie wszystko — wtrącił Germon. — Wybierz jeden ze statków, które latają wokół Planety Zaziantego.
— W jakim celu? — zapytał drżącym głosem stwórca Gorian.
— Wybierz!
Blukon milczał przerażony.
— Skoro nie potrafisz wybrać jednego statku, wybierz dwa i pospiesz się, bo liczba zaraz wzrośnie — Germon dokończył spokojnym tonem, a jego złowróżbny uśmiech był najgorszą rzeczą, jaką Blukon widział w swoim boskim życiu.
— A2 GOR 957 i A2 GOR 128 — tym razem Blukon nie zastanawiał się ani chwili. Wybrał losowo wiedząc, że ratuje tym samym pozostałych.
— Dostaniesz dokładną relację z wydarzeń, jakie rozegrają się na tych statkach. Zobaczysz na własne oczy, jakie skutki spowodowałeś swoim wygłupem.
Blukon cierpiał, a bogowie sadyści napawali się tym cierpieniem, czerpiąc z niego satysfakcję.
— Zdaje się na Gorii nazywaliście to filmami. Ty teraz będziesz oglądał dużo filmów. Nie będziesz miał czasu, aby pomagać swoim ludziom w zdobywaniu Planety Zaziantego, dzięki temu bitwy będą ciekawsze, a straty rozłożą się sprawiedliwie po obu stronach. Filmy będziesz oglądał w czasie rzeczywistym na wielu ekranach. Dla ciebie nie będzie to niemożliwe — wszak jesteś bogiem. Oglądaj uważnie i zapamiętuj szczegóły, bo będziesz nam co jakiś czas opowiadał, jakie filmy widziałeś.
•
Pierurb Brodaty, król Rodu Aleksandrytu, który uciekając przed ścigającym go w czasie Wielkiej Wojny Rodów Darmonem Zwycięzcą, skrył się na górze, na której później wybudowano zamek Derylak, pochodził — podobnie do swego pogromcy przybyłego na Diamlandię z Heliodoru. Przed Wojną Rodów potomkowie Rodu Aleksandrytu mieszkali na terenie Wiecznego Lasu. Mówiono na nich „ludzie z lasu”. Charakteryzowali się dużą zdolnością w tworzeniu różnych przedmiotów, co było zgodne z napisem na bożym mieczu przypisanym do tego rodu — Miecz Aleksandrytu — miecz twórców. Zamieszkiwali oni teren Wiecznego Lasu, znajdującego się na południu Hellandii. Las od wschodu otaczała rzeka Zena, przepływająca przez wielkie jezioro Fosacz oraz jezioro Ciche. Zachodnie i północne granice lasu otaczały równiny Heliodoru. Już po Wielkiej Wojnie Rodów, na północ od Wiecznego Lasu powstało ogromne zamczysko Dorling, domyślna siedziba króla z Rodu Heliodoru. Na wschód od jeziora Fosacz znajdowało się królestwo Zendoria, będące królestwem z nazwy, w rzeczywistości Zendoria to twierdza z przyległymi do niej atrakcyjnymi geograficznie i przyrodniczo włościami, na których terenie znajdowały się złoża rud żelaza i miedzi. Wieczny Las od zachodu graniczy z równiną, po której płynie mająca swe źródła, podobnie jak Zena w Smoczych Górach, rzeka Suna, za nią znajduje się port Gord. Ród Aleksandrytu zamieszkujący Wieczny Las jeszcze przed Wielką Wojną Rodów, stworzył na zamieszkiwanym przez siebie leśnym terenie wiele osad połączonych ze sobą linowymi kładkami, rozpostartymi pomiędzy drzewami. Osady leśnych ludzi zawieszone były wysoko nad runem leśnym. Ich domy zbudowane z drewna i skór mamutumów, unoszące się między pniami drzew, były dzięki takiej właśnie lokalizacji bezpieczne. Dopiero po Wielkiej Wojnie Rodów, kiedy Ród Aleksandrytu wymieszał się z innymi rodami, kiedy rycerze wrócili do Wiecznego Lasu z niewolnikami i kobietami pochodzącymi z wielu kontynentów i rodów, część leśnych ludzi zaczęła budować swoje domostwa na gruncie. W czasie, gdy Maciej Dorling odleciał z Heliodoru na Diamlandię zamieniając się wcześniej w smoka, lud Wiecznego Lasu zamieszkiwał wielopoziomową leśną metropolię, połączoną ze sobą siecią leśnych traktów, nad którymi unosiły się kładki, liny i drabiny łączące w jedno różne poziomy leśnego państwa. Państwa zorganizowanego, mającego swoje władze, sądy, szkoły i wyspecjalizowane, przystosowane do różnych zadań służby. Państwo leśnych ludzi składało się z różnych warstw społecznych, nie brakowało tu biedoty zajmującej się zbieractwem i dostarczaniem na wyższe poziomy skarbów leśnego runa w postaci grzybów, jagód, poziomek, malin, jaj i miodu. Szczególną estymą w społeczności leśnych ludzi cieszyli się myśliwi, których czczono tu na równi z magami. Z kości zwierząt wytwarzano ozdoby, narzędzia i broń, ze zwierzęcej skóry szyto odzież, wyrabiano z niej rzemienie i liny, wykorzystywano ją też, do budowy domów jako niezawodne pokrycie dachowe. Leśni ludzie uzbrojeni w łuki pobudowali na terenie Wiecznego Lasu wiele śmiertelnych pułapek, w które wpadali ludzie z zewnątrz, których traktowano tu jako intruzów. Na terenie Wiecznego Lasu nie brakowało wilczych dołów, wnyk i ukrytych dźwigni, których przestawienie uruchamiało zastawione sidła i pojawiające się znikąd ostrza włóczni, często spadających na nieostrożnego intruza.
Gorianie, którzy spacyfikowali Gengor, ruszyli na Północ Heliodoru w liczbie stutysięcznego wojska wspartego setką kolosów. Bogowie sadyści, którym nie chciało się wcześniej zapoznać z historią Planety Zaziantego nie mogli spodziewać się, że przejście tak ogromnej armii Gorian przez Wieczny Las dostarczy im tak wiele radosnych chwil. Nie spodziewali się ujrzeć tyle krwi i cierpienia. Był to dla nich najlepszy prezent, jaki do tej pory podarowała im Planeta Zaziantego. Niczego nieświadoma armia Gorian, nie wsparta przez swojego boga nadziała się na pułapki leśnych ludzi. Ginęli jeden po drugim ostrzeliwani z wysoka z łuków. Ludzie lasu wyrżnęli w pień atakującą ich armię Gorian. Dopiero, gdy bogowie sadyści pozwolili kolosom ruszyć do ataku, losy bitwy zaczęły się odmieniać. Wyższe od drzew stwory odporne na strzały z łuków i włócznie, dysponujące wystarczającą siłą, aby łamać drzewa, zrywać liny i miażdżyć wszystko, co znajdowało się pod ich stopami, zaczęły zdobywać przewagę. Ziemia drżała od ich stóp, w powietrzu unosił się ryk wściekłych kolosów, którzy posuwając się w głąb lasu mimo swej siły i niewątpliwej przewagi wynikającej z ich wielkości, coraz częściej zaplątywali się w skórzaną konstrukcję leśnych kładek rozciągniętych między drzewami. Pierwszy kolos, który przewrócił się w Wiecznym Lesie zawył ze złości i porozrywał krępujące go skórzane olinowanie. Drugi nie miał tyle szczęścia. Gruchnął na ziemię z takim impetem, że ta zatrzęsła się, w wyniku czego z ziemi wysunęły się przygotowane wcześniej na ludzkich intruzów włócznie. Kolos stracił oko. Jego rozpaczliwe wycie niosło się echem po całym lesie. Podobało się to bogom sadystom i podobało się leśnym ludziom. Ci natychmiast w dużej liczbie zaatakowali kolosa, wysyłając w jego kierunku strzały z łuków, rzucając w niego włóczniami. Gruba skóra kolosa nic sobie nie robiła z tego ostrzału. Kilka strzał wprawdzie wbiło się w nią, ale nie zrobiły większej krzywdy ponad taką, jak drzazga w ludzkiej. Kolos mimo to, ku zaskoczeniu ludzi i bogów sadystów zwalił się z nóg, dotknął dłonią zakrwawionego pustego oczodołu i zaczął lamentować. Wyraźnie był zrozpaczony i tej rozpaczy oddawał się coraz bardziej zapamiętale. Leśni ludzie widząc to, zaczęli łukami celować w oczy pozostałych kolosów. Znalazło się wśród nich kilku sprawnych procarzy, którzy wsparli ogniem kamieni łuczników. Bitwa trwała długo ku uciesze bogów sadystów i ku rozpaczy Blukona. Nie wiadomo czyim zwycięstwem by się zakończyła, gdyby nie Germon, który postanowił podłożyć ogień pod las. Bóg sadysta lubujący się w torturowaniu i zabijaniu ogniem, postanowił ułożyć wisienkę na torcie i zafundować śmierć w płomieniach leśnym ludziom Zaziantego i kolosom Blukona. Ludzie zginęli pierwsi, podusiwszy się dymem, kolosy konały w męczarniach, paleni żywcem wśród drzew. Ich rozpaczliwe wycie słychać było w przyległych do lasu wsiach i siołach. Wycia i rozpaczy Blukona nikt z ludzi nie słyszał. Antelon spostrzegł to za późno, ale obiecał sobie, że następnym razem żałosny skowyt boga Gorii dotrze do ludzkich uszu. Strach nim spowodowany wywoła z pewnością panikę, a ta była zawsze matką cierpień. Cierpieniami karmili się bogowie sadyści.
— Nie możemy tak szybko ich zabijać.
— Spokojnie, jest ich jeszcze wielu.
— W takim tempie wyniszczymy ludzi Zaziantego i załogi statków z Gorii w kilka lat. Co wtedy zrobimy? Nad kim będziemy się znęcać?
— Zostanie nam Blukon i Bellahonna.
— Do Bellahonny nikt żywy się nie dostanie.
— Poślemy do niej Blukona, albo znajdziemy innego frajera.
— Dobry pomysł, ale nie zapomnij, że w każdej chwili może wrócić Zazianty. Wtedy skończy się nasza zabawa.
— Właśnie, mieliśmy coś zrobić z Zaziantym!
— Tylko co?
— Nie wiem. Musimy go jakoś zatrzymać.
— Chyba wiem czym i wiem jak.
— Mów.
Rozdział 20
Podróż przez Szmaragdowy Ocean dłużyła się niemiłosiernie. Statek wiozący towar z Diamlandii do Heliodoru ładownię miał wypełnioną głównie tłuszczem tłuszczaków, morskich ssaków, zamieszkujących wody na północy Diamlandii. Towar był niezwykle cenny. Tłuszcz tych zwierząt wykorzystywano bowiem do lamp, które dawały białe, zbliżone do dziennego światło. Heliodor od wieków płacił za ten tłuszcz proszkiem wytwarzanym z płetw bassów księżycowych, ryb występujących tylko w jednym jeziorze na Planecie, jeziorze Badol, do którego wpływała rzeka Wina, mająca swe źródła w Smoczych Górach. Proszek wpływał korzystnie na potencję, był więc na Diamlandii towarem pożądanym na równi ze złotem. W ładowni statku oprócz tłuszczu były też inne towary, wytworzone przez rzemieślników z Diamlandii. Arkadiusz nie wnikał w zawartość skrzyń, nie obchodziły go. Kiedy w Parnonie dowiedział się, że Biała Mewa wiezie tłuszcz tłuszczaków do Heliodoru, ucieszył się. Oznaczało to bowiem, że po pierwsze statek ominie Aleksandrię i popłynie dalej na wschód aż do portu Sobipor, który leżał o miesiąc drogi od Pirissy, a po drugie statku strzec będą okręty wojenne. Towar był tak cenny, że żaden kupiec nie ryzykował tak długiego rejsu bez ochrony. Najmowano więc okręty i marynarzy, by chronili transportowany towar przed piratami lub co gorsze kapitanami okrętów, służących dla jakiegoś królestwa, które zapragnęło łatwego zysku. Szlak rejsu do Sobiporu wiódł wodami wielu królestw Aleksandrii i Hellandii, nie wszystkie królestwa rządzone były przez ludzi honoru. Wiedzieli o tym kupcy, którzy woleli zapłacić niemałą cenę za ochronę, niż stracić cenny towar. Jeszcze kiedy żył w Szarmudzie król Argus Heredis ochrona statków kupieckich należała do obowiązków królewskiej floty. Opłata za tę usługę zasilała skarbiec królestwa i nie będąc wprawdzie symboliczną, była dużo mniejsza od tej, jakiej żądano od kupców po śmierci króla. Król Herdon Margon nie zdążył tej sprawy uregulować swoim dekretem, a w kolejnym okresie bezkrólewia marynarka, szukająca środków na utrzymanie, wywindowała ceny ochrony rejsów. Mimo to, kupcy chętnie korzystali z ochrony i płacili za nią, prawie się nie targując. Ryzyko napaści było duże.
Rejs przebiegał spokojnie, Biała Mewa cięła wody oceanu pchana silnym południowym wiatrem. W jej pobliżu płynęły okręty Szarmudu. Marynarze z nudów urządzali sobie wyścigi pływając wokół transportowca. Nikt na pokładzie nie zdawał sobie sprawy z tego, że Planeta jest atakowana przez obce bóstwa i Gorian. Mała, płynąca północnymi wodami oceanu, licząca trzy okręty i jeden statek flota nie była w zainteresowaniu atakujących Planetę. Biała Mewa płynęła więc spokojnie, co jakiś czas niepokojona sztormem. Na szczęście dla podróżnych sztormy nie były silne. Północny szlak oceaniczny, oddalony od równika charakteryzował się stabilną o tej porze roku pogodą, a jedynym co uprzykrzało życie na pokładach była niska temperatura. Marynarze do niej przywykli już dawno temu, garstka podróżnych, do których należał król z Rodu Biksbitu, woleli nie wychodzić na spowity chłodem pokład. Przeważnie siedzieli w messie, nadwyrężając z zapałem zapasy wina. Taki tryb życia powodował częste spory między podróżnymi. Dochodziło czasem do bójek, które zawsze kończyły się zamknięciem w celi tych, którzy te bójki wszczynali. Kapitan Białej Mewy, Dew Prousen cenił sobie spokój, ponadto dbał o podróżnych i choć nie rozstrzygał sporów, to jednak studził je, zamykając na kilka dni co najbardziej porywczych awanturników. Po dwóch miesiącach podróży, kiedy wszyscy przyzwyczaili się do rygoru i warunków panujących na statku, powiało nudą. Arkadiusz Wołosko, który mógł ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że śmierć królowej Bibiany utopił w morzu wina, zaczął zastanawiać się, co zrobić dalej ze swoim życiem. Przez prawie tydzień nudził się w swojej kajucie, aż któregoś dnia przypomniało mu się, że zabrał w podróż kopię Ksiąg Margona, opisującą dokładnie północ Heliodoru, na której znajdowała się Pirissa. Nie podejrzewał nawet, że studiując Księgi Margona robi najpożyteczniejszą rzecz w swoim życiu.
Pirissa była grodem stojącym na niewielkim wzniesieniu, otoczonym murami obronnymi, fosami i wałami. Wodę do fos dostarczała Czarna Struga, mała wartka rzeczka, którą mieszkańcy zwali Siciną. Jej wody skierowane do specjalnych stawów, połączone były śluzami z fosami miasta. Szerokość lustra wody fos, przy ich maksymalnym wypełnieniu wynosiła około dwadzieścia pięć ariali. Mury obronne wzniesione z kamieni i cegieł były wysokie i solidne. Tak ufortyfikowany gród wybudowano w odległości pięciuset ariali na zachód od pierwotnego drewnianego grodu stojącego na Górze Piorunów. Jeszcze tysiąc dwieście czterdzieści lat po Wielkiej Wojnie Rodów stała w miejscu obecnej Pirissy komora celna usytuowana na szlaku handlowym pomiędzy Terionem a Sobiporem. Układ urbanistyczny Pirissy oparto na planie nieregularnego owalu, wpisanego weń trójkąta. Mury miejskie na osi północ — południe przecinał główny ciąg komunikacyjny. Tysiąc dwieście sześćdziesiąt trzy lata po Wielkiej Wojnie Rodów książę Terionu, Barnim nadał Pirissie prawa miejskie. Na ukształtowanie systemu obronnego Pirissy miała wpływ zarówno topografia terenu, jak też strategiczne położenie. System obronny twierdzy budowany był w czterech etapach, w czasie których oprócz wałów i fos o długości dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt ariali, wzniesiono wysokie na dziewięć ariali, a długie na dwa kardiale mury obronne z czterdziestoma czterema czatowniami, ośmioma czatowniami nadwieszanymi, sześcioma basztami i bramami. W murach oprócz bram znajdowały się także furty wypadowe. Furta wschodnia łączyła twierdzę ze starym miastem ulokowanym na Górze Piorunów. Furtę wschodnią mieli w swej opiece strażnicy pełniący służbę w pobliskiej małej baszcie, którą jedni nazywali Połówką, a inni Basztą Śpiącej Królewny, przy czym nikt oprócz strażników nie wiedział o którą królewnę chodzi. Strażnicy nazwali tak jednego spośród siebie. Miał on nienasyconą żonę, która nie dawała mu w nocy spać, domagając się łóżkowych uciech. Po takiej nocy Śpiąca Królewna ubrany w zbroję zasypiał w kącie z uśmiechem na ustach, a że miał kobiece rysy twarzy, stąd takie a nie inne przezwisko. Najokazalszym elementem obwarowań Pirissy była Brama Północna, zwana Zegarową. Jej wizerunek widniał w herbie miasta i na pieczęci miejskiej. Bramę od północy poprzedzał barbakan, łączący się z nią szeroką na osiem ariali murowaną szyją.
Brama Zegarowa była budowlą dwuczłonową. Część dolna o rzucie czworokąta, miała sześć kondygnacji. Na górze wznosił się ośmioboczny tambur opięty cylindrycznymi wieżyczkami a zwieńczony ostrosłupowym hełmem. Na ścianie tambura znajdował się słoneczny zegar, stąd nazwa bramy. Ostrołukowy przejazd bramny zamykany był stalową broną. Poziomem wejściowym bramy była jej druga kondygnacja, powyżej znajdowały się kondygnacje obronne, pomieszczenia strażnicze i platforma obserwacyjna z krenelażem. Otwory strzelnicze umieszczone były od strony polnej i wewnętrznej. Przedbramie składało się z cylindrycznych bastei, przejazdu, szyi i bramy środkowej. Ściany bramy wybudowano z cegły ceramicznej, o wiązaniu na które składają się dwie powtarzalne warstwy, w których dwie wozówki przedzielone są dwiema główkami. Przesunięcie spoin poprzecznych, pionowych wynosi ćwierć długości cegły. Od południa wjazd do Pirissy zamykała Brama Bańska, której nazwa wzięła się od wsi położonej na szlaku kupieckim. Wieża bramna bramy to budowla trójfazowa. Na początku wzniesiono jej dwie dolne kondygnacje. Do nich w późniejszym okresie dobudowano część środkową, którą później zwieńczono ośmiobocznym tamburem. Bramę poprzedzało przedbramie z długą na około osiemdziesiąt ariali gardzielą. Brama zbudowana była na planie prostokąta o wymiarach dziewięć na osiem ariali, jej wysokość to trzydzieści dwa i pół ariali. Ostrołukowy przejazd bramny o szerokości trzy i pół ariali zabezpieczony był mostem zwodzonym. Łańcuchy mostu wychodziły ze środka bramy poprzez specjalne otwory. Łańcuchy zwijano za pomocą drewnianego kołowrotka znajdującego się wewnątrz bramy. Na drugiej kondygnacji znajdowały się pomieszczenia straży miejskiej, nad nią znajdował się poziom trzeci — strzelniczy. Czwarta kondygnacja zwieńczona krenelażem czyli zębami na murze, to główny pokład strzelniczy. Ośmioboczny tambur zwieńczony również krenelażem był doskonałym pomostem obserwacyjnym. Ściany bramy wybudowano z cegły ceramicznej na bazie takiego samego wiązania, jak w przypadku Bramy Zegarowej, budulcem jej fundamentów były kamienie polne.
Arkadiusz Wołosko studiując Księgi Margona zastanawiał się nad powodem tak dokładnego opisu fortyfikacji twierdzy. Ogrom pracy, jaki włożył w te opisy dowódca Armii Grodów Południa, który opisywał Planetę Zaziantego patrząc na nią przez ON, budził uznanie w studiujących to dzieło. Lord opisując budowle nie pominął nawet ozdób, jakie ich budowniczy zastosowali, aby obronnym budowlom nadać oprócz ich walorów obronnych także ładnego dla oczu wyglądu. Dolne kondygnacje Bramy Bańskiej według zapisków Margona były ozdobione fryzem ząbkowym, na wyższych kondygnacjach znajdowały się smukłe tynkowane blendy zwieńczone fryzem arkadowym, nad którym wznosił się krenelaż. W Księgach Margona znajdowały się nawet informacje o lokalizacji latryn. Dzięki temu król Biksbitu dowiedział się, że w razie potrzeby musiał się udać na trzeci poziom bramy od jej wschodniej strony. Na wschodniej stronie murów na północ od Baszty Śpiącej Królewny znajdowała się w murach Pirissy Baszta Pijacka, więzienna, wzniesiona na miejscu czatowni. W przyziemiu baszty znajdował się loch więzienny, pełniący głównie rolę izby wytrzeźwień dla plebsu. Na drugiej kondygnacji Baszty Pijackiej znajdowało się miejsce chłosty dla pijaków i drobnych złodziejaszków. Trzecia, ostatnia kondygnacja baszty pełniła funkcję strzelnicze. Baszta Pijacka wzniesiona była na planie prostokąta, którego boki nie przekraczały czterech ariali. Ściany przyziemia baszty zbudowane zostały z kamieni narzutowych. Kondygnacje wzniesiono z grubego muru ceglanego o wiązaniu takim samym, jak obie bramy, przy czym jak na Basztę Pijacką przystało, wiązania cegieł są też nieregularne. Także i tu od wschodu basztę zdobią otynkowane blendy. Latryna znajduje się na pierwszej kondygnacji od strony północnej.
Arkadiusz Wołosko pamiętał z dzieciństwa wszystkie budowle, o których czytał teraz z Ksiąg Margona. Miał pięć lat, kiedy jego ojciec pokazywał mu baszty i bramy Pirissy, a ponieważ piastował w twierdzy wysokie stanowisko, otwierały się przed nim wszystkie drzwi, no może prawie wszystkie. Młody chłopiec dobrze pamiętał inspekcje fortyfikacji, na które ojciec zabierał go, chcąc z pewnością pochwalić się synem, który jak na malca był już wtedy dobrze zbudowany i wyjątkowo sprawny. Chłopak lubił wspinać się na mury i chodzić po nich od czatowni do czatowni, od baszty do baszty, czym budził lęk u swojej matki. Kiedyś, kiedy jego rodzice zostawiając go pod opieką ciotki wyruszyli na Diamlandię Arkadiusz wspiął się na Basztę Lodową po zewnętrznej stronie muru. Wtedy pierwszy raz w życiu skoczył z tak dużej wysokości, nic sobie nie robiąc. Wiedział już wtedy kim jest i jakie posiada zdolności. Odłożył księgę i wyszedł na pokład Białej Mewy. Statek znajdował się jakieś sto kardiali od północnych brzegów Heliodoru, była ciemna bezksiężycowa noc. Na południu niebo miało krwisto — czerwoną barwę. Nietrudno było się domyślić, że kontynent trawiony jest przez pożar. Arkadiusz domyślił się pochodzenia tego pożaru. Przyglądał mu się z oddali przez długi czas, próbując domyślić się przyczyn toczącej się wojny. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że ludzie walczą z przybyszami z odległego Wszechświata. Wrócił do swojej kajuty i nie myśląc o niczym, zasnął. Rano poszedł na śniadanie do messy, po czym zanurzył się w lekturze Księgi Margona.
Następny rozdział traktował o małej Baszcie Mniszej. Kiedyś była tam czatownia, w której podobno działy się dziwne rzeczy z pogranicza magii. Arkadiusz nie interesował się specjalnie magią, był na nią odporny. Nie lubił tej baszty, nie wiedział dlaczego ma taki pejoratywny do niej stosunek. Baszta jak baszta, zwykła budowla, nie było powodu, aby jej nie lubić, ale on jej po prostu nie lubił i tyle. Zbudowana była na bazie czworoboku, na którym nadbudowano cylindryczną wieżę z zegarem słonecznym. Zwieńczona była ostrosłupowym hełmem krytym dachówką. Na parterze mieścił się skład strzał, na drugiej kondygnacji był ganek obronny i otwory strzelnicze i obserwacyjne. Arkadiusz przełożył kartkę, już samo czytanie o tej baszcie było dla niego dyskomfortem, którego postanowił sobie oszczędzić. Zaczął czytać o następnej baszcie. Już same jej nazwy: Pyszałek i Ważniak poprawiły humor królowi Rodu Biksbitu. Pierwotnie była to czatownia łupinowa na rzucie prostokąta o wymiarach trzy na dwa ariale. Arkadiusz zastanawiał się, jak tak szczegółową wiedzę zdobył lord Margon, który nie powinien posiadać informacji historycznych. Ponieważ lord już nie żył i nie było możliwości zadania mu tego pytania, Arkadiusz porzucił swoją w tej materii ciekawość.
Pyszałek miał trzy kondygnacje zwieńczone krenelażem. Na parterze znajdował się skład materiałów obronnych. Na górnych kondygnacjach znajdowały się platformy strzelnicze oraz przejście na drewniany ganek obronny. Trzecią kondygnację stanowił wysoki cylindryczny tambur o średnicy dwa i pół ariala zwieńczony krenelażem i stożkowym ceglanym hełmem. Baszta zbudowana była z cegły o wiązaniu przypominającym wiązanie Baszty Pijackiej. Krenelaż dolnej części baszty dla upiększenia budowniczowie podkreślili schodkowym gzymsem. W połowie wysokości tamburu widoczna ozdobna opaska wykonana z jednej warstwy cegieł. Lord w swoich zapiskach wnioskował, że to upiększenie miało także bardziej praktyczny charakter, wzmacniało ono bowiem konstrukcję tamburu. W baszcie, co ciekawe znajdowała się kuźnia, w której produkowano noże i miecze.
W końcu Arkadiusz przełożył karty księgi na opis Baszty Lodowej. Znał ją bardzo dobrze. Budowano ją dwufazowo. Część dolna od pierwszej do czwartej kondygnacji powstała tysiąc czterysta dwadzieścia lat po Wielkiej Wojnie Rodów. Część górna, czyli piąta i szósta kondygnacja powstały ponad dwieście lat później. Wysoką basztę wzniesiono w miejscu półkolistej czatowni. Poszczególne kondygnacje pełniły różne funkcje, w przyziemiu znajdował się loch więzienny. Druga kondygnacja była przejściowym poziomem przyziemia o nieokreślonej funkcji. Trzecia kondygnacja to pierwszy poziom obronny, czwarta kondygnacja to drugi poziom obronny. Na piątej kondygnacji znajdowało się pomieszczenie strażników. Na szóstej kondygnacji znajdowała się platforma widokowa. Baszta Lodowa wybudowana była na planie koła o średnicy ponad pięć ariali. Na szczycie, co nikogo nie dziwi znajdują się zęby na murze. Ściany wykonane z cegły ceramicznej o wiązaniu takim samym jak obie bramy. Mur, podobnie jak innych baszt i bram ma grubość blisko półtora ariala. W ścianach znajdują się nieregularnie rozmieszczone otwory strzelnicze. Tuż przy Baszcie Lodowej znajduje się dawna furta wypadowa, przez którą wyprowadzano bydło na wypas w pobliskie łąki. Opis budowli obronnych, jaki przyszło czytać Arkadiuszowi był zarazem ciekawy, jak i nudny. Trudno było mu określić, czy się cieszy, czy smuci w związku z tym, że następna baszta będzie już ostatnią. Lord Margon nazwał ją Sowią,
Więzienną. Była usytuowana w północnym ciągu murów obronnych przy Bramie Zegarowej. Każdy, kto wjeżdżał do miasta od strony północy, był z konieczności najpierw dokładnie zlustrowany przez strażników Baszty Sowiej. Innego wyjścia nie było, szlak prowadzący do bramy przebiegał obok tej baszty. Lord twierdził, na kartach swojej księgi, że była to najstarsza baszta obronna Pirissy. Wybudowano ją tysiąc trzysta sześćdziesiąt lat po Wielkiej Wojnie Rodów, podobnie jak Basztę Lodową wybudowano ją na bazie półkolistej czatowni. Ściany wieży baszty miały podwójny gruby mur. W przyziemiu mieścił się loch więzienny. Na drugiej kondygnacji znajdowały się wejścia na ganek obronny. Trzecia kondygnacja to właściwy poziom obronny z sześcioma otworami strzelniczymi. Na czwartej kondygnacji znajdowała się platforma obronna z krenelażem. Ściany baszty zbudowane z cegły ceramicznej o takim samym wiązaniu, jak bramy i Basztą Lodowa w dolnych kondygnacjach. Kondygnacje górne mają wiązanie naprzemienne. W ścianach baszty rozmieszczone są szczelinowe otwory strzelnicze. Tambur wieńczy prosty i lekko nadwieszony gzyms zakończony jest ozdobnym fryzem arkadowym i krenelażem.
Rozdział w Księdze Margona dotyczący Pirissy nie kończył się na opisie fortyfikacji twierdzy. Lord Margon pokusił się stworzyć taktykę obronną miasta zakładając, że atak wroga nastąpi od południa. Przyglądając się dołączonym do księgi odręcznie narysowanym mapom nie sposób było nie zgodzić się z lordem. Na wschód i zachód od Pirissy rozciągały się bowiem gęste lasy, przez które przemarsz wielkiej armii był nie tyle niemożliwy, co spowolniony. Każdy dowódca, który ciągnąłby swoje wojska ze wschodu lub z zachodu, okrążyłby las, wybierając wprawdzie trudny wyżynny teren na ich przejście, od gęstego lasu, przez który nie sposób było przetransportować maszyn oblężniczych. Arkadiusz Wołosko zgadzał się w tej kwestii z lordem Margonem, nie mając pojęcia o tym, że armia Gorian, która pustoszyła Heliodor nie miała żadnych maszyn oblężniczych, żadnych katapult, drabin, wież na kołach czy taranów Ich atutem były kolosy, pod których naporem kruszały największe mury Hellandii. W chwili, kiedy Biała Mewa wpłynęła do portu Sobipor, miasto szykowało się do obrony. Krążyły już pogłoski o wyjątkowym okrucieństwie najeźdźców. Słychać też było przerażone głosy opisujące wygląd Gorian. O przybyszach mówiono, że mają skórę pokrytą krótką, grubą psią sierścią, że są odporni na strzały z łuków i ciosy mieczem. Arkadiusz zbywał uśmiechem te opowieści. Przysłuchiwał się natomiast z uwagą, kiedy ktoś opisywał wygląd kolosów. Według relacji przesadzonych bądź nie, kolosy były dwukrotnie wyższe od sosen. Ich ciało pokrywała gruba sierść, która zatrzymywała strzały z łuków, a bełty obronnych skorpionów używane do niszczenia maszyn oblężniczych i wozów z jednej strony, bądź do kruszenia murów z drugiej, robiły im tyle krzywdy, co wbita w ludzką skórę igła krawiecka. Król Biksbitu wysłuchawszy kilku opowieści w porcie, kupił konia i wyruszył do swojego miasta. Nie zdawał sobie sprawy z tego, kim są najeźdźcy, prawdę mówiąc mało go to obchodziło. Słysząc opowieści o tym, że zaborcy prą do przodu, podbijając wszystkie królestwa Heliodoru postanowił, że zgotuje im wyjątkowe przyjęcie w Pirissie. Nie mógł liczyć na wsparcie żadnej ze znanych sobie silnych armii, które widział na Diamlandii, nie mógł liczyć na smoki ani na boginów, czy Strażników Planety, tym bardziej na andały, ale wiedział jedno, że ktoś musi przerwać ten zwycięski marsz wroga. Szczególnie, że wróg (o czym mówiono z przerażeniem w Sobiporze) był niezwykle okrutny i to nie tylko na Heliodorze, ale także na pozostałych kontynentach Planety, o czym Arkadiusz Wolosko nie wiedział. Nie wiedział także i o tym, że podboju Planety w chwili obecnej dokonywał Antelon wraz z Blukonem. Germon poleciał bowiem do Wszechświata NURa po to, by powstrzymać Zaziantego. Antelon krwawił wojska Gorian na wszystkich frontach, dbając o to, by bitwy były zajadłe i sprawiały ból jednym i drugim. Podbite królestwa oddawał we władanie Goriańskiej elicie, nakazując im ciemiężyć poddanych i czynić z nich niewolników. Taki los spotkał już Zendorię, Gord, Tamar i Dorling na Heliodorze, Elwę i Rymę na Aleksandrii, Szarmud na Diamlandii, południową Plenhedrykę oraz cały Ajon na Kartynice Północnej. Tempo podboju było zdumiewające. Antelonowi zależało na tym, aby jak najszybciej podbić Planetę, by móc gnębić jednych i drugich, wzniecając powstania, kreując zdrady i krwawe zemsty. Na podbitych ziemiach okupanci, których umysły poddane długotrwałej indoktrynacji ideą sadyzmu, torturowali z wyjątkowym zapałem i okrucieństwem ludzi Zaziantego. Codziennością stało się biczowanie, łamanie, kołem, przypalanie rozżarzonym żelazem, wybijanie oczu, wyrywanie języków itp. Ciemiężony lud skurczył się w łzach, smutku i bezradności. Niewielu wierzyło w obiecanego Króla Wojny, który zgodnie z przepowiednią miał poprowadzić ludzkość do zwycięstwa, przeciwko siłom atakującym Planetę. Ludzie uciekali do lasów, kryli się w górach. Co jakiś czas podbite ziemie oblatywała pogłoska o jakimś rycerzu lub oddziale zbrojnym, który odnosił pojedyncze zwycięstwo z Gorianami. Mało kto wierzył w te informacje. Królowa Armina, do której dotarły wieści o podboju Szarmudu, wydawała się być bezradna, ale w porozumieniu z dowódcą Armii Grodów Południa ogłosiła powszechną mobilizację wojsk, które postawiła w stan gotowości bojowej. Brendal Jewaunt z utęsknieniem wypatrywał na niebie Dargschorta i smoków. Pamiętając słowa ojca chciał czym prędzej ściągnąć do zamku Mizeraka. Dargschort jednak nie pojawiał się. Przebywając na Plenhedryce ze smokami bogin ukrył stado gadów tak, by atakujący kontynent Blukon ich nie zobaczył. Bogin ciągle wierzył w to, że smoki do czegoś się jeszcze przydadzą, dlatego wolał je schować przed wzrokiem boga, który mógł jednym tchnieniem zabić je wszystkie. Doskonałym miejscem do ukrycia smoczego stada okazały się Kopalnie Spinela, które leżały w pobliżu dawnej jaskini Greaghalla. Dargschort przypomniał sobie, że kiedyś przebywając w tym miejscu wyczuł tam czyjąś obecność. Zostawiwszy smocze stado z Geworą w kopalni, udał się w pojedynkę do tego miejsca. Idąc jako niewidzialny, był świadkiem pacyfikacji jednej z wiosek, które mijał po drodze. Okrucieństwo Gorian, jakich bogin był świadkiem było niewyobrażalne. Dargschort nie ujawnił się, nie ruszył z pomocą ludziom. Wiedział, że przypłacił by to życiem, a to wykluczyłoby go z udziału z dalszych działań. Do tego bogin nie mógł dopuścić, miał pewność, że bardziej przyda się ludziom będąc żywym niż martwym. Zacisnąwszy zęby odwrócił wzrok od koszmarnych scen i teleportował się do ruin jaskini. To, co tam zobaczył sprawiło, że nie uwierzył własnym oczom.
*
Król Biksbitu jechał do Pirissy po Wyżynie Brzeskiej. Był pewny, że jego śladem wyruszy wkrótce wroga armia. Zastanawiał się, co powinien zrobić, by stawić im skuteczny opór. Nic nie przychodziło mu do głowy. Po kilku dniach jazdy jego oczom ukazała się twierdza, którą wzniesiono po Wielkiej Wojnie Rodów, a o której było wiadome, że oblegana w swej historii wielokrotnie, nigdy nie została zdobyta. Arkadiusz Wolosko miał zamiar tę sławę Pirissy podtrzymać. Problem stanowiły nie tylko kolosy, problemem było przejęcie władzy w twierdzy. W pojedynkę, nie dysponując magią, to zadanie wydawało się praktycznie niemożliwe. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby obronić twierdzę, nie posiadając w niej pełni władzy. Nie miał też pojęcia jak obronić Pirissę, władzę posiadając. Same chęci nie wystarczą. Potrzebne było coś jeszcze. Tylko co?
Strażnik stojący na szczycie Bramy Bańskiej, przyglądał mu się obojętnym wzrokiem. Arkadiusz zauważył to, pomachał przyjaźnie do żołnierza, jego gest nie spotkał się z żadną odpowiedzią. Zignorowany już przy pierwszym spotkaniu ze swoim rodakiem, poczuł się nieswojo. Brama była otwarta, zwodzony most opuszczony, ale coś mówiło w podświadomości króla Biksbitu, że nie powinien jeszcze wjeżdżać do miasta. Skierował konia w stronę Góry Piorunów, tam było małe stare, drewniane grodzisko z takoż drewnianym zamkiem, zamieszkiwanym dawniej przez księcia. Kto mieszkał tam dziś? Tego król Biksbitu miał zamiar się dowiedzieć. Drewniany gród wzniesiony na Górze Piorunów otoczony był masywnym ostrokołem. Jeszcze przed Wielką Wojną Rodów gród pełnił rolę zamku fortecy, w którym zamieszkiwali książęta z załogą rycerską. Drewniany zamek uległ zniszczeniu podczas wojennej zawieruchy, prawdopodobnie przez połączone wojska Tamaru i Terionu, idące z zachodu na Sobipor. Zamek odbudowano w późniejszych latach nadając mu wygląd pałacu. Samo grodzisko należy do grupy grodzisk nizinnych, pierścieniowatych, dwuczłonowych. Założone jest ono na planie owalu o średnicy osiemdziesiąt na sto trzydzieści ariali z majdanem o wymiarach siedemdziesiąt na dziewięćdziesiąt ariali. Otoczone jest wałem o szerokości osiemnaście ariali i wysokości ponad dwa ariale. Na południowej stronie grodziska znajduje się podkowiaste płaskie podgrodzie o wymiarach sto na sto czterdzieści ariali, otoczone z trzech stron bagniskiem i bystrym strumieniem. Do grodziska prowadzi tylko jedna utwardzona droga, łącząca je z warownym grodem. Arkadiusz Wolosko, aby dotrzeć na ubity trakt musiał zsiąść z konia i przedrzeć się przez grząskie bagna. Koń grzązł w nich co chwilę i gdyby nie to, że król Biksbitu dysponował nadludzką siłą, zwierzę zostałoby w bagnach na wieki. Jego zmagania z grząskim podłożem obserwowali strażnicy z Baszty Mniszej, obserwujący go przez malutkie okienka, jak również strażnicy ze stojącej na wale drewnianego grodziska. Żołnierze z Baszty Mniszej poczynili między sobą zakłady o to, czy przybysz pokona mokradła. Jeden z nich wygrał kilka srebrnych monet, które po skończonej służbie przepuścił lekką ręką w zamtuzie. Pokonanie bagna było karkołomne, o czym przekonał się król Biksbitu, ale dużo łatwiejsze niż wejście przez zamkniętą na cztery spusty bramę drewnianego grodu, którą otwierano raz na tydzień w celu dostarczenia do grodziska zapasów żywności i wywozu nieczystości. Przybysz, któremu podświadomość nakazywała uparcie, by dostał się do środka, czekał cierpliwie kilka dni. W końcu wygłodniały i spragniony wszedł na chwiejących się nogach do środka.
Rozdział 21
Germon opuścił Planetę Zaziantego zawierając umowę z Antelonem, że ten będzie wysyłał mu projekcje wydarzeń, jakie tam zachodzą. Nieograniczony niczym boski umysł Germona mógł więc podczas swojej misji zachwycać się cierpieniami ludzi i Gorian. Ponadto, po powrocie z misji Germon miał przejąć dowództwo nad inwazją, a szczególnym przywilejem wysłanego z misją boga miało być dowodzenie oblężeniem twierdzy, której fosy wypełniała płynna, gorąca lawa. Zamiłowanie Germona do ognia nie budziło żadnych wątpliwości i było bezdyskusyjne. Bóg Ognia, jak mówił o sobie Germon, układał w swoim boskim umyśle scenariusz tego oblężenia. Według tego scenariusza lawa i pozostałe przy życiu smoki miały odegrać w bitwie o Derylak decydującą rolę. Germon miał w planach usmażyć w płomieniach zarówno ludzi Zaziantego, Gorian, jak i kolosy, nie zapominając przy tym o smokach i mamutumach, których odkrycie na Planecie Zaziantego pobudziło wyobraźnię nie tylko boga ognia, ale także boga fizycznych tortur, jak zwykł o sobie mawiać Antelon. Zadaniem Germona, jakim obarczył się na własne życzenie było powstrzymanie Zaziantego przed powrotem na Planetę. Bóg sadysta miał pewien pomysł, który przy założeniu, że wszystko się powiedzie mógł faktycznie na jakiś czas powstrzymać stwórcę Planety przed powrotem na nią. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że Zazianty nie był już sobą, a mówiąc precyzyjniej właśnie zaczynał być na powrót sobą, ale jako nieprzewidywalny stwórca bogów, do którego boskiego ciała wróciły elementy składowe, czyli zabici bogowie: Greaghall, Edeon, Bringdon i Posmund. Zazianty wprawdzie wywiązywał się perfekcyjnie ze swojego zadania naprawy Wszechświata NURa, coraz bardziej jednak odczuwał swoją pierwotną naturę. Jego przekształcenie w stwórcę bogów rozpoczęło się z chwilą, kiedy nieświadomy niczego Kastel Jewaunt, zabił swym żywym mieczem Greaghalla. Do tego doszła jeszcze trójka bogów sadystów, którzy zginęli na Planecie Zaziantego. Świat bogów był światem złożonym, nieopisywalnym, a zachodzące w nim procesy nie dały się tłumaczyć nawet logiką wyższych lotów, z której wynikałoby, że jeżeli jest A, to jest też B i jest A, więc jest B. W świecie bogów tego rodzaju implikacja była zjawiskiem bardziej złożonym, na który miały wpływ zarówno czynniki zewnętrzne, wewnętrzne, jak i mieszane. Niemniej z faktu, że Greaghall wrócił do ciała stwórcy bogów, można było z całą pewnością antycypować, że rozpoczął się proces, którego efektem będzie powrót do ciała stwórcy wszystkich pozostałych bogów. Skutkiem tego znikną wszystkie boskie społeczności i cały materialny świat. Germon tego nie wiedział, zdawał sobie natomiast z tego doskonale sprawę człowiek stworzony przez Zaziantego po to, by powstrzymał ten proces, by uratował ludzi i bogów. Kastel Jewaunt, Król Myśli właśnie uświadomił sobie przed jakim stanął zadaniem. W swoim zwyczaju klął, nie wiedząc, co ma dalej robić. Jako człowiek miał ochotę wrócić na Planetę i ratować gnębionych przez bogów sadystów ludzi, jako bóg doskonale wiedział, że ratując ludzi przed sadystami skazuje ich i wszystkie wszechświaty na zagładę.
„Do końca pozostań takim, jakim cię stworzyłem”. To zdanie Zaziantego było kluczem do rozwiązania tej zagadki, a Kastel Jewaunt zaczynał odczuwać satysfakcję z procesu jej rozwiązywania, dokładnie taką samą, jaką mieli bogowie sadyści znęcając się nad innymi, dokładnie taką samą, jaką miała Bellahonna rozkoszując się miłością do samej siebie. Pomyślawszy o Bellahonnie, przez umysł Króla Myśli przemknęła w ciszy niczym myszka pewna myśl. Mało, naprawdę mało brakowało, by Kastel Jewaunt tej myśli nie zauważył, na szczęście chowającej się gdzieś w mysiej dziurze myszce wystawał z tyłu ogonek, król Plenhedryki ten ogonek dostrzegł w ostatniej chwili, kątem oka. Nie wiedział jeszcze jak tę myśl wykorzystać, ale uchwycił się jej i z uśmiechem na ustach uznał ją jako swoje narzędzie, swój oręż — Miecz Króla Myśli.
Zanim jednak ten miecz będzie mógł zostać użyty, należało poznać technikę walki tym mieczem, a przede wszystkim określić jakie i komu mają zostać zadane rany.
Kastel sondował przez cały czas umysł swojego syna, by mieć bieżące informacje o tym, co się dzieje na Planecie. Zastanawiał się, co powstrzymuje Bibianę przed wyruszeniem z odsieczą. Nieobecność niemal wszystkich osób duchowych na wojnie z Gorianami i bogami sadystami frapowała go do tego stopnia, że często zapominał o swoim najważniejszym zadaniu.
Coś nagle przerwało jego rozmyślania. Nie była to jednak mała myszka biegnąca przy ścianie w strachu, by nikt jej nie zauważył i nie przerwał i tak krótkiego przecież życia. Tym razem coś, co zarejestrował umysł Króla Myśli było znacznie większe. Kastel szybko otrząsnął się z zadumy i przyjrzał się intruzowi. Właściwie się nie zdziwił, choć powinien. Jego oczom ukazał się we własnej osobie Germon. Jego pojawienie tutaj, w świecie NURa dla wielu byłoby zaskoczeniem, Król Myśli jednak nie zdziwił się. Zdawał sobie sprawę z tego, że bogowie sadyści atakując Planetę Zaziantego są świadomi faktu, że powrót stwórcy może pokrzyżować im plany. Domyślił się, że Germon przyleciał tu, aby opóźnić albo całkowicie uniemożliwić powrót Zaziantego na Planetę. Król Myśli musiał przyznać sam przed sobą, że przy aktualnym stanie swojej wiedzy nie miał pojęcia, co jest lepsze. Wracając Zazianty zabrałby ze sobą jego i NURa. Przy takim układzie sił bogowie sadyści wróciliby do swojej macierzy, czyli powiększyliby sobą duchowe ciało stwórcy bogów. Blukon, który wespół z sadystami krwawił swoich ludzi i ludzi Zaziantego z pewnością w pojedynku bogów stanąłby po właściwej stronie. Być może niepotrzebna byłaby nawet interwencja w jego umysł. Kastelowi przeszła przez głowę myśl, aby zrobić drenaż umysłów bogom sadystom, ale jak to często działo się w jego życiu, czuł wewnętrzny nakaz, by tego nie robić. Tymczasem Germon wyraźnie przyglądał się Zaziantemu. Co ciekawe z łatwością odnalazł go w czasoprzestrzeni, czym zaskoczył Króla Myśli. Najwyraźniej bóg o skłonnościach sadystycznych nie był skończonym głupcem, posiadał też przymioty, które świadczyły o tym, że sadyzm jest tylko jedną z jego cech. Nie potrafił jednak zajrzeć do umysłu Zaziantego, nie mógł więc zobaczyć tego, co się stało ze stwórcą bogów po śmierci kilku z nich. Z zewnątrz te zmiany nie były widoczne, a do środka zajrzeć mógł tylko on — Król Myśli, który dysponując doskonałą pamięcią jeszcze raz przypomniał sobie rozmowę z Rudchortą, która miała miejsce w Derylaku, kiedy wojska Armii Grodów Południa otoczyły zamek.
— Przestań, bo oszaleją!
— Co? — Król zaskoczony kobiecym głosem, rozejrzał się wkoło.
— Przestań mówię!
Rozejrzał się ponownie. Nikogo nie było. W końcu ją zobaczył. Siedziała na swojej białej klaczy, lewitując nad wieżą.
— Mówiłam, żebyś ich zbytnio nie doświadczał.
— Mówiłaś o Margonie.
— Teraz mówię o wszystkich. Paniczny lęk może okaleczyć im umysły na wiele lat. Nie przesadzaj.
— Wyleczysz ich sobie. Ja muszę ich stąd przepędzić.
— Nie musisz tego robić w ciągu jednej nocy. O ile się domyślam, planowałeś ich przegłodzić.
— Moje plany uległy małej korekcie, znalazłem Wrota Strażników!
— Co takiego?
— Czyżbyś nigdy o nich nie słyszała? Przecież żyłaś w czasie Wojny Rodów. Nie wiesz o tym, że równina nie jest równiną a wyżyną?
— O czym ty mówisz, Wasza Miłość? — z zaciekawieniem dochodziła Rudchorta.
— Szkoda czasu na tłumaczenie i pokazywanie — pomyślał i w tym też momencie postanowił odkryć przed boginką swój dar. — Wejdź do mojego umysłu i zobacz sama dwa dokumenty, które wczoraj odnaleźli mędrcy.
— Co ty pleciesz! Jak mam wejść do twojego umysłu?
— Nie udawaj głupiej. — Kontynuował przekornie, chcąc zobaczyć reakcję na wyjawienie swojej tajemnicy. — Sprawdź moje myśli, zobacz w nich stare mapy i…
— Nikt nie potrafi wniknąć w cudze myśli Kastelu, nawet ja — przerwała mu z naciskiem.
Kastel Jewaunt spoważniał. Przypomniał sobie, co mówił Krenc o tym, że tylko stwórca może zaglądać do umysłów. Przyjrzał się najpierw bogince, potem gwiazdom, zerknął na swoje ręce, poruszał nimi, popatrzył na zamęt, jaki uczynił w obozie, a następnie spojrzał poważnym wzrokiem na siedzącą na koniu, zawieszonym w powietrzu nieśmiertelną istotę.
— Rudchorto — odezwał się nieśmiałym, przyciszonym głosem. Boginka zrozumiała, że król ma jej do przekazania coś ważnego. Zsiadła z konia i podeszła do niego.
— Co chcesz mi powiedzieć? — zapytała nieśmiało.
— Nie potrafisz czytać w myślach? — zapytał, a właściwie stwierdził.
— Nikt tego nie potrafi, mój drogi.
— Ja.
— Tak?
— Ja potrafię.
— Co takiego?
— Po prostu potrafię czytać w cudzych myślach. Mogę je nawet zmieniać, jeśli zechcę.
— To niemożliwe! — zaprzeczyła.
— Owszem możliwe, właśnie pomyślałaś w kobiecy sposób o lordzie Grodów Południa.
— Skąd wiesz?
— Byłem w twoich myślach — Rudchorta nie miała wątpliwości, że mówi prawdę. Do tej pory nikt nie wiedział, że darzy miłością śmiertelnego człowieka. Plenhedrykanin potrafi czytać w myślach, tego była pewna.
— Jak śmiesz!
— Chciałem ci tylko udowodnić, że mówię prawdę. Nie wchodziłem głęboko w twój umysł. Bądź spokojna, lorda miałaś na samym wierzchu.
— Nie wierzę ci!
— Przysięgam na życie samego siebie. Nie wchodziłem głębiej ponad to, a twojej tajemnicy nie rozpowiem. Przysięgam. Uwierz mi i bądź spokojna, nigdy więcej ci tego nie zrobię.
— Przy tobie już nigdy nie będę spokojna.
— Będziesz, jeśli mi zaufasz.
— Masz rację — przyznała po zastanowieniu.
— Teraz mi nie przeszkadzaj, muszę ich stąd wykurzyć.
— Nie wiesz chyba o czym mówisz! Armia Grodów Południa nie odpuści nawet, gdyby wszyscy mieli umrzeć. Nie pozabijasz ich przecież.
— Stoją w miejscu, gdzie znajdują się Wrota Strażników. Rano mam zamiar wejść przez te wrota. Nie zostało mi już wiele czasu.
— Masz pewność, że tam są jakieś wrota? Ja widzę tam tylko łąki, pustacie i bagniska.
— Niczego takiego tam nie ma. Są natomiast rowy i wzniesienia morenowe, lasy i skały. Jest też wejście do podziemi, nazywane Wrotami Strażników.
— Ciekawe, co mówisz. Ja tam widzę coś zupełnie innego.
— Też widzę to, co ty. W rzeczywistości jest tam jednak zupełnie inny krajobraz. Widzimy iluzję a nie rzeczywistość. To dziwne, że ty nie pamiętasz, jak tu było przed powstaniem Derylaka?
— Nie było mnie tu wtedy. Mieszkałam w innym miejscu. Na Diamlandię przybyłam po Wojnie Rodów.
— To by wiele tłumaczyło.
— Owszem, ale nie zmienia to faktu, że jak twierdzisz Wojska Grodów stoją na miejscu najbardziej upragnionym przez ciebie. Ciekawa jestem, jak sobie z nimi poradzisz?
— Jeśli będzie trzeba, to nawet pozabijam ich wszystkich.
— Tak bardzo ją kochasz?
— Nie twoja sprawa.
— Bardzo się mylisz. Sprawa jest, jak najbardziej moja. Mogę namówić lorda, żeby wpuścił cię do, jak to nazywasz Wrót Strażników.
— Kosztem tego, że nie będą podlegli Derylakowi? Nie! Dziękuję za taką przysługę.
— Zrobią to dla mnie, bez żadnych warunków. Lord Grodów Południa jeszcze nie miał okazji odwdzięczyć mi się za jedzenie, które dostarczałam mu do Mary. To mnie musisz przekonać, a nie ich, Królu Myśli.
— Może i jestem Królem Myśli, jak mówisz, ale jestem też królem Derylaka i Plenhedryki.
— Nie zadawaj sobie trudu. Plenhedrykę utraciłeś na zawsze. Ona jest nieistotna. Istotne natomiast jest mój królu to, że masz władzę nad myślami. To mnie intryguje.
— Myślałem, że nie tylko ja mam taką umiejętność.
— Mają ją tylko bogowie, mój śmiertelny królu.
— Zapewniałaś, że jestem człowiekiem, a teraz próbujesz mi wmówić, że jestem bogiem?
— Sama nie wiem do cholery, kim ty jesteś! Sama nie wiem, po co ja zostałam stworzona! Zazianty, jak tylko zorientował się, że uciekają mu wasze myśli, zabezpieczył Planetę, poustanawiał różne osoby do sprawowania mało zrozumiałych dla nas funkcji, potem dał nam spisane na papirusie przepowiednie i polecenia, coś tam zrobił jeszcze na szybcika i poleciał do Bellahonny. Jak myślę to, co robił na szybcika, stoi teraz przede mną.
— Miło mi.
— Mnie też byłoby miło, gdybym wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Wiedziałam, że będzie was trzech: ty, dziedzic Rubinu i najważniejszy dziedzic Szmaragdu, którego mam ocalić. Ciekawe, jakie moce i umiejętności będą mieli pozostali, skoro ty jesteś równy bogom.
— Rudchorto to, co mówisz nie trzyma się kupy.
— Bo, jak niby, ma się trzymać kupy Planeta, opuszczona przez swojego Stwórcę? — odpowiedziała poirytowana.
— Nie o tym chcę powiedzieć.
— A o czym?
— Ja skaziłem Ród Rubinu.
— To, co zrobiłeś nie ma znaczenia. Przypominam ci, że król Wschodu, czy jak mówią dziś Szarmudu już się urodził. Twój syn natomiast… hm, Zazianty kazał mi go zabić, gdy przyjdzie pora.
— Skończmy tę dyskusję. Porozmawiamy, kiedy wrócę od Strażników.
— Jesteś tak zaślepiony miłością do Bibiany, że nie zauważyłeś bardzo istotnej rzeczy.
— Mianowicie?
— Nic ci to nie mówi, że jesteś Królem Myśli? Myśli są kluczowe w zmartwychwstaniu, to po nie poleciał Zazianty. Myślę, że stworzył cię takiego, jakim jesteś i dał ci właśnie takie umiejętności, abyś mu pomógł. — Odkryła nagle to, czego domyślił się już wcześniej Król Myśli.
Rudchorta, o czym Kastel Jewaunt przekonał się wielokrotnie, była mądrą kobietą. Wtedy wypowiadając słowa: „Myślę, że stworzył cię takiego, jakim jesteś i dał ci właśnie takie umiejętności, abyś mu pomógł”, udzieliła być może, nawet bezwiednie wskazówki, którą Król Myśli dopiero dzisiaj zrozumiał. Miał zamiar z tej wskazówki skorzystać. Wiedział, że pomocna w tym będzie Bellahonna, wiedział też, że potrzebuje więcej sojuszników jej pokroju. Przyglądał się więc uważnie Germonowi, który choć dziś znajdował się po drugiej stronie barykady, miał w sobie coś, co trudno było w tej chwili zdefiniować, ale wydawało się pasować do układanki, której kształtów i funkcji Kastel Jewaunt dopiero zaczynał się domyślać. Niewątpliwym sojusznikiem w nienazwanej misji powierzonej przez Zaziantego jest NUR, Bóg Miłości, przeciwieństwo bogów sadystów. Jednemu z nich nadal przyglądał się z uwagą dziedzic Rodu Spinela zastanawiając się, jaki wykonać pierwszy krok. Germon natomiast nie mając świadomości, że jest obserwowany, najwyraźniej podjął jakąś decyzję i nie czekając dłużej, pomknął gdzieś w przestrzeń. Król Myśli ruszył za nim.
Rozdział 22
— Przynieś mi wina, Ksinie.
Ksin Puk, wierny sługa Króla Wojny często siedział przy kadłubku swego pana. Tylko on z osób przebywających na Biriaberri nie dysponował żadną mocą. Pozostali, w tym obie boginki, Birchort, Mizerak, andały, a nawet grendul Wschód od wielu miesięcy trwali w stanie skupienia, nie reagując na nic, jakby byli martwi. Wokół ciała Ariona Kambeldona w powietrzu unosiła się skondensowana energia duchowa w postaci obłoku przypominającego gęstą parę wodną, w której można było z łatwością dostrzec pojawiające się rytmicznie rozbłyski, które Ksin kojarzył z wyładowaniami atmosferycznymi. W obłoku pary panował nieustanny ruch. Obserwując ją Ksin widział wyraźnie, jak jakaś nieznana mu galaretowata substancja przesuwa się po ciele leżącego człowieka. Co ciekawe substancja ta, co pewien czas zwiększała swój zasięg i rozmiar, sięgając coraz dalej od kadłubka, jakby otaczała fragment po fragmencie nieistniejące kończyny i przyrodzenie Króla Wojny. W rurkach podłączonych do pozbawionego kończyn kadłubka, wykonanych prawdopodobnie z żył jakiegoś wielkiego zwierzęcia od pewnego czasu wzrosło ciśnienie, co było wyraźnie widoczne po tym, jak zrobiły się one nabrzmiałe i sztywne. Ksin przebywając przy łożu króla obserwował jeszcze wiele innych zjawisk, których znaczenia nie rozumiał. Jego rozległa wiedza z botaniki i anatomii zwierząt i ludzi, zdobyta w bibliotece Rodu Szafiru, okazała się niewystarczająca, aby mógł z jej pomocą pojąć istotę obserwowanych zjawisk. Tłumaczył je sobie słusznie działaniem magii, ale nie zapominał też o mocy stwórcy skupionej w Aeskarze Marantynie, który podobnie jak on sam przez cały ten okres funkcjonował normalnie, żyjąc jak zwykły człowiek. Obaj często rozmawiali ze sobą, razem spożywali posiłki, zażywali wspólnych kąpieli w oceanie. Różnili się w swym zachowaniu jedynie długością czasu spędzonego przy łożu Ariona Kambeldona. Ksin przesiadywał przy królu bardzo długo, Aeskar często do nich zaglądał, wolał jednak spacery po wyspie od siedzenia i wpatrywania się w wyglądające z pozoru na martwe ciało króla. Ksin Puk wiedział, bo wiedzieli to wszyscy, że Arion Kambeldon został na Plenhedryce pozbawiony języka, oczu, że wypalono mu uszy. Dla Ksina informacja o tym, że jego król odzyskał słuch, była wiadomością, która sprawiła mu wielką radość. Mógł dzięki temu opowiedzieć swojemu królowi o tym, co wydarzyło się na Planecie. Mówił do niego często o wszystkim, nie tylko o najświeższej historii, ale także o tym, czego dowiedział się z książek. Król był dobrym słuchaczem, bo nie mógł zaprotestować, ani przerwać monologu, a Ksin lubił mówić, czym często (choć nie zawsze) zanudzał swojego słuchacza. Nagle wypowiedziane dźwięcznie, z poprawną dykcją przez niemowę słowa, zaskoczyły go do tego stopnia, że nie uwierzył własnym uszom. Nie zareagował, myśląc, że ma jakieś omamy słuchowe. Dopiero powtórzona prośba uświadomiła mu, że Arion Kambeldon odzyskał mowę. Ksin uradowany wybiegł na zewnątrz, by donieść boginom, co się właśnie wydarzyło, ci jednak trwali w ciągłym skupieniu, otoczeni silną magią, skierowaną w budynek postawiony przez Birchorta, w którym urządzono lecznicę dla króla. Wokół budynku krążyły andały wraz z Mizerakiem. Aeskara Marantyna nie było w obejściu. — Wino — przypomniał sobie Ksin — król chciał wina! — Nie wiedział gdzie boginki przechowują wino. Widywał czasem Mizeraka na lekkim rauszu, jeszcze zanim nie nastąpiło duchowe skupienie. Nie pamiętał natomiast, by kiedykolwiek na Biriaberri podawano wino do posiłku. Mizerak musiał je więc przynosić z lądu. Od jakiegoś czasu władca andałów był podobnie, jak wszystkie osoby duchowe zaangażowany w regenerację kończyn Króla Wojny, co było bezdyskusyjnym priorytetem. Znając Mizeraka już na tyle dobrze Ksin podejrzewał, że andał wypił całe wino, które sobie przyniósł. Prośba króla była jednak dla sługi rozkazem, którego wykonanie nie podlegało dyskusji. Ksin postanowił wbrew samemu sobie przeszukać pomieszczenia domku boginek. — I tak nikt nie zwraca na mnie uwagi — pomyślał. Poza tym wypełniał rozkaz króla, który uwierzytelniał nie do końca moralnie usprawiedliwione grzebanie w cudzych rzeczach. Dla pewności wrócił do wnętrza i podszedł do swojego pana.
— Wasza Wysokość…
— Masz wino?
— Nie mam. Nie wiem, czy na wyspie w ogóle mają wino.
— Mają.
— Gdzie?
— Nie wiem. Mizerakowi często z gęby śmierdziało winem. Czułem je też od Bibiany.
— Jak mogłeś czuć, nie mając nosa?
— Nie mędrkuj, Ksinie, czułem wino, więc gdzieś tu jest. Poszukaj.
— Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. Będę musiał w tym celu poszperać w rzeczach naszych gospodyń. Trochę mi z tym głupio.
— Oj Ksinie, Ksinie, ty się nigdy nie zmienisz, zawsze będziesz prawym człowiekiem. Rozkazuję, przeszukaj dom boginek, znajdź wino i wlej mi je do gardła. Chce mi się pić.
— Tak zrobię.
— Idź już.
Ksin wyszedł i nie zwlekając pobiegł do domku boginek, przypominającego swym kształtem grzyb. Wszedł do środka i zaczął buszować po spiżarni. Wina nie znalazł. Dom boginek nie był wielki, ale znajdowało się w nim sporo mebli i kufrów. W większości z nich znajdowały się naczynia i kuchenne narzędzia, a także damskie szpargały i ubrania. Ksin wykonując królewski rozkaz nie miał już moralnych zahamowań, czuł się jednak z tym niedobrze, miał nadzieję, że nikt nie nakryje go na tej czynności. Przeszukując dom boginek mebel po meblu zastanawiał się jak to możliwe, że człowiekowi odrósł język. Z ksiąg, jakie przyszło mu przestudiować w bibliotece Rodu Szafiru, dowiedział się, że przypadki regeneracji kończyn wśród zwierząt możliwe są tylko u płazów i niektórych gatunków ryb. U ssaków taki proces nie był obserwowany na przestrzeni wieków. Księgi wprawdzie opisywały regenerację kończyn nieśmiertelnych z Rodu Szafiru, ale ród ten był wyjątkiem wśród ludzi. Arion Kambeldon pochodził z Rodu Rubinu, nie był nieśmiertelny, jego utracone kończyny nie podlegały regeneracji. Fakt, że język króla odrósł, przeczył nauce. Czymże jednak jest nauka w porównaniu z mocą bożą, mocą stwórcy, którą zaangażowano do odtworzenia ciała Króla Wojny? Jest tylko zwykłą ludzką niemocą, z której istoty duchowe najwyraźniej sobie zakpiły, uruchamiając wbrew prawom natury proces regeneracji. Ksin przypomniał sobie, że u płazów proces ten polega na tym, że naskórek powstały w miejscu rany po utraconej kończynie przekształca się w warstwę komórek wysyłających sygnały, które to komórki zwą się czapeczką epidermalną, odgrywającą kluczową rolę w regeneracji. W tym samym czasie fibroplasty wywodzące się z mizodermy, będące najliczniejszymi komórkami tkanki łącznej, posiadające zdolność ruchu, a ponadto mające zdolność do podziałów mitotycznych, migrują przez powierzchnię rany, dzielą się tworząc blastemę, czyli masę komórek zdolnych do wzrostu i regeneracji, z której powstaje nowa kończyna. Blastema posiada zdolność zachowywania pamięci komórkowej. Dysponując tą wiedzą, Ksin żył nadzieją, a jednocześnie wątpił, że boginom i andałom uda się wymusić regenerację kończyn organizmu, który z natury takiej zdolności nie posiadał. Zregenerowany język Ariona Kambeldona świadczył o tym, że nadzieja Ksina nie była płonna, a wątpliwości nieuzasadnione. Proces regeneracji kończyn króla różnił się od tego, jaki znał Ksin z opisów w księgach. Ciało króla podłączone było przecież do mchu, który jak domyślał się młody uczony, miał za zadanie dostarczyć białko, sole mineralne i inne składniki budulcowe do jego krwiobiegu. Ksin nie rozumiał dlaczego w produkcję ludzkich tkanek zaangażowano roślinę, która w procesie fotosyntezy nie buduje przecież ludzkiego, lecz właśnie roślinne białko. Analizując obserwowane zjawisko uświadomił sobie, że zgromadzony wokół króla świat duchowych istot, swoją mocą wpływa na prawidłową regenerację kończyn Ariona Kambeldona. Młody obserwator był ciekawy, czy to, co odrośnie królowi, będzie zwykłe, ludzkie, czy też będzie czymś więcej, czymś innym. Język, o którego dowodach istnienia Ksin przekonał się na własne uszy, był ludzki, dawał królowi możliwość artykułowania głosek. Nie było to dowodem na to, że pozostałe ubytki w ciele króla odrosną jako zwykłe. Ksin spodziewał się czegoś zaskakującego, domniemywał tak, obserwując duże zaangażowanie boginów i andałów w proces regeneracji. Szukając wina w domu boginek, otwierał drzwiczki wielu szafek, zaglądał do kufrów i skrzyń, przetrząsnął spiżarnię, kuchnię i małe pokoiki sypialne mieszczące się na górze. Nigdzie nie znalazł wina. Rzuciło mu się natomiast w oczy coś, co go niezmiernie zaskoczyło. W domku boginek przez blisko pięć tysięcy lat mieszkała samotnie jedna kobieta — boginka Bibiana. Ksin spodziewał się znaleźć wśród jej rzeczy wiele sukien, fatałaszków i innych strojów, spodziewał się znaleźć mnóstwo ozdób, bransoletek, łańcuszków, pierścionków, myślał, że przeszukując rzeczy boginki natrafi na narzędzia do układania włosów i robienia makijażu. Niczego takiego nie znalazł. Większość mebli kryła za swoimi drzwiami jedynie naczynia kuchenne i narzędzia, takie jak nóż, dłuto czy szydło. W kącie spiżarni stała zardzewiała siekiera. Wyglądało na to, że gospodyni niczym się nie zajmowała. Zdziwiło to Ksina. Nie znał dobrze Bibiany, ale postrzegał ją raczej jako ciekawą osobę, posiadającą wiele cech, które świadczyły o niej, że nie jest nudna i leniwa. Tymczasem sprzęty znajdujące się w jej domu, a właściwie brak jakichkolwiek sprzętów, zdawał się przeczyć jego wyobrażeniu o bogince. I jeszcze to zagadkowe imię… Trójka boginów Rudchorta, Birchort, Dargschort mieli zupełnie inaczej brzmiące imiona od Bibiany. Za tym musiała się kryć jakaś zagadka. Boginki twierdziły, że mieszkały razem przez blisko pięć tysięcy lat aż do Wielkiej Wojny Rodów, kiedy to Rudchorta opuściła Biriaberrię. Rozwiązanie zagadki imienia Bibiany musiało więc, jak sądził być związane z samym stworzeniem boginów przez Zaziantego. Ksin znał już niezwykłą historię Mizeraka, wnioskował na jej podstawie, że historia Bibiany mogła być równie fascynująca i zaskakująca. Nigdzie, w żadnych księgach, a przeczytał ich mnóstwo, nie było o tym nawet najmniejszej wzmianki. Opisane były ludzkie rody i dziedziczne cechy każdego z nich, ale nigdzie nie była opisana historia boginów stworzonych przez Zaziantego. Badacz pism, badacz historii, jakim był Ksin, postanowił tę zagadkę rozwikłać. Póki co musiał zdobyć wino dla króla, a wina nigdzie nie było. Pojawił się natomiast Aeskar Marantyn, którego Ksin dostrzegł przez okno. Król Miłości był postacią, która dla Ksina była równie tajemnicza, co Bibiana i pozostali boginowie, nie wyłączając samego Mizeraka, którego tajemnica po części była wyjaśniona. Ksin wyszedł na zewnątrz nie chcąc być mimo królewskiego rozkazu przyłapany na grzebaniu w cudzych rzeczach.
— Wasza Wysokość, Arion Kambeldon odzyskał mowę!
Na te słowa Aeskar zrobił minę, która świadczyła o niedowierzaniu, zaskoczeniu i szczęściu jednocześnie. Jak człowiek może wyrazić w tym samym momencie tyle uczuć jedynie mimiką swojej twarzy, było zagadką, która Ksina Puka nie obchodziła. Przynajmniej teraz.
— Co powiedział? — zapytał król, dając gestem głowy sygnał, aby Ksin razem z nim poszli do Ariona. — Chodźmy do niego.
— Zażyczył sobie wina. Nigdzie tu nie ma wina.
Aeskar nie zwracał uwagi na słowa Ksina. Rzucił okiem na stojącą niczym posągi trójkę boginów i przyśpieszył kroku. Na dźwięk kroków dwóch osób Król Wojny uśmiechnął się, lekko uniósł głowę.
— Przyniosłeś wino, Ksinie?
— Na całej wyspie nie ma wina, Wasza Wysokość.
— Źle szukałeś! — skarcił z wyrzutem swego sługę.
— Witaj, Arionie Kambeldonie, miło cię słyszeć — Aeskar Marantyn zdawał się nie przejmować brakiem pożądanego trunku.
— Witaj, Królu Miłości — Arion Kambeldon należący do trójki królów namaszczonych przez stwórcę czuł słabość do Aeskara Marantyna. Ilekroć ten znajdował się w pobliżu, okaleczony przez grendule dziedzic Rodu Rubinu zapominał o niewygodach wynikających ze swojego kalectwa, przestawał myśleć o swoim smutku i swojej stracie, a zaczynał myśleć pozytywnie, odzyskując dobry humor. — Chciałbym w końcu cię zobaczyć.
— Myślę, że nastąpi to w najbliższych dniach. Nakazałem boginom, by proces twojej regeneracji, przebiegał właśnie w takiej kolejności, byśmy na początku mogli się z tobą porozumieć. Najpierw zajęto się więc twoim słuchem i mową, byśmy mogli wymieniać informacje między sobą. Dzięki temu wiemy, że pragniesz wina.
— Dostanę je?
— Oczywiście.
Ksin spojrzał z niedowierzaniem na Króla Miłości.
— Boginowie od kilku tygodni trwają w wielkim skupieniu, muszą odpocząć. Jeszcze dziś przerwą swoją pracę. Mizerak poleci na Diamlandię, przyniesie najnowsze wieści, jakieś normalne jedzenie i wino. Zapowiada się tu mocno zakrapiana uczta dla uczczenia sukcesu, jakim jest odzyskanie przez ciebie mowy.
Arion uśmiechnął się.
— Daj mi wody, Ksinie, chce mi się pić. Na wino poczekam.
Wieczorem u boku Króla Wojny zebrali się wszyscy obecnie mieszkający na Biriaberri, nie wyłączając andałów. Tak jak zapowiedział Aeskar, Mizerak zniknął na chwilę, by pojawić się ponownie już jako człowiek dźwigający gąsior wina, wór z pieczywem i mięsem. Wszyscy mieli dość owoców, choć nie narzekali na ich smak. Mizerak przyniósł też wieści z Planety, które nie były optymistyczne. Birchort i obie boginki byli tak wykończeni, że nie dyskutując zajęli się jedzeniem, nie zwracając przy tym uwagi na to, w jaki sposób spożywają pokarmy. Polało się wino, które jako pierwszy skosztował Arion Kambeldon. Podczas gdy boginowie pochłaniali kolejne kawałki mięsa i chleba, Mizerak opowiedział o inwazji Gorian, bogach sadystach, Blukonie i wizycie Króla Myśli na Planecie. Kiedy Mizerak opowiadał o Kastelu Jewauncie oczy Bibiany wypełniły się łzami. Widząc to Rudchorta podała jej puchar z winem, który Bibiana wypiła jednym haustem, oblewając sobie bluzkę. Mizerak uderzył w dyskusję z Arionem Kambeldonem, z której jasno wynikało, że władca andałów ma natychmiast opuścić wyspę i lecieć z andałami na ratunek ludziom.
— Nigdzie nie polecisz ani ty, ani twoje andały, ani Strażnicy Planety! — krzyknęła niespodziewanie królowa, której z ust wypadł kawał mięsa. — Tu jesteście bardziej potrzebni! Jeśli mamy obronić Planetę, to tylko pod dowództwem Ariona Kambeldona.
— Ależ Wasza Wysokość, oni tam cierpią — zaskomlał Mizerak widząc na sobie groźny wzrok królowej.
— Ja tu rządzę i będziecie robić to, co wam rozkażę.
— He, he.
— Tak jest, Jaśnie Pani — Mizerak porzucił właśnie plany bitewne.
— Rozkazuję wam wszystkim dziś upić się jak świnie, a od jutra bierzemy się za dalszą robotę. Król Wojny, by sprawnie dowodzić wojskiem, musi mieć dobry wzrok. — Ksin nalał sobie wina i przystawił puchar do ust. Bibiana uderzyła pięścią w naczynie, które wypadło z rąk młodego mężczyzny i z brzękiem poturlało się pod ścianę. — Ty nie pijesz! Ktoś w tym towarzystwie musi być trzeźwy!
Rudchorta parsknęła śmiechem, widząc zdziwioną, zakłopotaną i zrezygnowaną minę Ksina Puka. Strażnicy Planety rozpierzchli się po wyspie, by sprawdzić kondycję mchu.
Rozdział 23
Gaduła przez jakiś czas leżał półprzytomny na rumowisku, tuląc obojętnym uściskiem Iwę i jej dziecko. Ocknął się, kiedy poczuł, że Iwa uwalnia się z jego objęcia, by uspokoić płaczące niemowlę. Czując, że jego ciało znajduje się w przyjaznej dla człowieka atmosferze, ucieszył się. Nie wiedział jakim sposobem wyrwał się z magicznej spirali, w którą wpadł uciekając przed śmiercią, był jednak z tego faktu zadowolony. Usiadł i pomógł podnieść się kobiecie. Rozejrzał się dookoła. Wszędzie pełno było kamieni, na których widoczny był ślad ognia. Czarodziej domyślił się, że wielki ogień jakiś czas temu płonął tu wściekle. Niektóre kamienie były wyraźnie okopcone i zniekształcone przez wysoką temperaturę. Wywnioskował, że w tym miejscu musiało wydarzyć się coś z udziałem bogów lub boginów. Nie wiedział, że znajduje się w na terenie zawalonej jaskini, w której kiedyś Plenhedrykanie oddawali część Greaghallowi i w rezultacie uwolnili go z pętli Zaziantego.
— Gdzie my jesteśmy? — spytała wystraszona Iwa.
— Nie mam bladego pojęcia — odpowiedział jej próbując wstać. Zakręciło mu się w głowie i przewrócił się. Zrozumiał, że to efekt osłabienia spowodowanego głodem. Pamiętał, jak wirował w magicznej spirali, nie potrafił określić czasu, jaki w niej spędził. Sądząc po głodzie, jaki mu doskwierał i po stanie swojego organizmu Gaduła domyślił się, że czas który upłynął od ucieczki przed bogami sadystami do chwili obecnej, musiał być bardzo długi. Pierwszą rzeczą, jaką powinien teraz zrobić było zdobycie pożywienia. Musiał je zdobyć jak najprędzej, póki jeszcze nie opadły go resztki sił. Jedzenie było potrzebne nie tylko jemu. Iwa i jej maleństwo też przymierali głodem. Czarodziej rozejrzał się jeszcze raz dookoła i doszedł do wniosku, że gdziekolwiek jest, znajduje się w miejscu, w którym nie rosła żadna roślinność, a skoro nie było roślinności nie było też zwierząt. Chyba że…
Gaduła był świadkiem wyczarowania żywności przez Kastela Jewaunta podczas jego slubu z Bibianą. Podziwiał wtedy umiejętności magiczne Króla Myśli, a jego podziw był tym większy, że wyczarowane jedzenie było wyjątkowo smaczne. Dopiero później czarodziej dowiedział się, że dania, które pojawiły się na ślubie nie były wytworem magii. Owszem magia i to wielka magia została użyta w tym procesie, ale jako narzędzie transportu i obróbki cieplnej potraw serwowanych na ślubie. Czarodziej mając nadzieję, że jego magiczna moc zarówno ta, którą posiadał od urodzenia, jak i ta, którą podarowała mu Rudchorta nie roztrwoniła się w magicznej spirali, rozrzucił wokół siebie czar zainteresowania, co jak sądził ściągnie w pobliże jakieś zwierzęta. Zarówno on, jak i Iwa byli bardzo odwodnieni i spragnieni, o to drugie nie musieli się kłopotać. Wokół we wszystkich zagłębieniach terenu znajdowała się woda.
— Dlaczego tu nie ma żadnych roślin? Wody jest tu pod dostatkiem, a tu nic nie rośnie.
— Skąd ja mam to wiedzieć?
— Nie wiesz dokąd nas przeniosłeś swoimi czarami?
— Nie wiem. Nie miałem na to wpływu.
— Jak to?
— Nie zadawaj głupich pytań. Ciesz się, że żyjesz. Niewiele brakowało.
Iwa doskonale pamiętała co się wydarzyło. Była świadoma tego, że zawdzięcza życie sławnemu czarownikowi, ale życie nie polega tylko na ciągłym okazywaniu wdzięczności za jego dar. Owszem wdzięczność w tym wypadku jest należna i należy ją okazać, ale nie jest istotą życia. Iwa czując głód martwiła się o swoje dziecko, które jeszcze śpiąc nie wołało o jedzenie. Kobieta czuła, że nie ma w sobie pokarmu. Martwiło ją to.
— Musimy znaleźć coś do jedzenia.
— Bądź cicho.
— Nie możemy tu siedzieć, bo umrzemy z głodu.
— Bądź cicho.
— Ale…
Gaduła spojrzał na nią groźnie i nie zastanawiając się nawet, zamknął czarem jej usta tak, że kobieta nie mogła nic powiedzieć. Jej oczy mówiły za nią, Gaduła nie musiał słyszeć słów, by wiedzieć co Iwa sądzi o takim wykorzystaniu magii. Gaduła patrząc na nią z wyrzutem położył wskazujący palec na ustach.
— Bądź cicho, jeśli chcesz coś zjeść — szepnął. — Rozumiesz? — Przytaknęła głową. Nie zdjął z niej jednak czaru. Po prawej stronie wśród kamieni coś się poruszyło. Czarodziej nie zastanawiając się co to jest, posłał w tamtym kierunku zabójczą magię. Z trudem wstał i chwiejnym krokiem poszedł zobaczyć, co upolował. Nie było daleko, zaledwie kilkanaście kroków, ale gdyby nie wsparł się magią nie doszedłby do celu, tak był wycieńczony. Przykucnął rozgrzebując kamienie, wyjął z nich sporych rozmiarów czarną jak smoła ogoniastą salamandrę jaskiniową. Miała dobrze umięśnione nogi, o których czarodziej wiedział, że są przepyszne. Ogon również. Słyszał o tym jeszcze jako dziecko od marynarzy wracających z Plenhedryki. Ucieszył się tą zdobyczą. W drodze powrotnej, nie zważając na swoją słabość podniósł salamandrę do góry, by pokazać ją Iwie. Oczy kobiety wyrażały obrzydzenie i rezygnację. Gaduła postanowił nie dopuścić jej jeszcze do głosu. Nie miał zamiaru wysłuchiwać utyskiwań. Usiadł obok kobiety, a długą na blisko pół ariala salamandrę położył przed sobą. Nie czekając na nic wzniecił wokół zwierzęcia magiczny ogień. Kiedy mięso się upiekło, wyjął nóż i odkroił kończyny i ogon. Chwycił tylną nogę płaza i zaczął ją ogryzać.
— Częstuj się — powiedział do kobiety, wskazując ręką na parujące od gorąca zwierzęce truchło. — Na Plenhedryce to danie królewskie. Salamandry jaskiniowe są bardzo rzadkie, nie każdy dostępuje zaszczytu, by je jeść. Marynarze płacili za nie złotem. Iwa nic nie powiedziała, nie tylko dlatego, że czarodziej rzucił na nią czar, ale też dlatego, że zaniemówiła. Z obrzydzeniem chwyciła drugą tylną nogę salamandry i ze strachem włożyła do ust. Ugryzła i rozsmakowała się. Nigdy w życiu nie jadła czegoś tak przepysznego.
Czar zainteresowania, jaki roztaczał wokół siebie Gaduła działał coraz skuteczniej. Na rumowisku zaczęły pojawiać się też inne zwierzęta. Czarodziej, służąc w Armii Grodów Południa za ten czar był ceniony przez swoich towarzyszy. Zdawał sobie jednakże sprawę z tego, że dłuższe działanie tej szczególnej magii poza jedzeniem ściąga także kłopoty. Pojawienie się w efekcie jej działania niebezpiecznych drapieżników dla żołnierzy nie było jakimś szczególnym problemem. Przeciwnie stanowiło dla nich rozrywkę. Sprawni i dzielni siepacze lorda Margona z podziwu godną odwagą rzucali się do walki z drapieżnikami różnej maści, które na skutek rzuconego czaru pojawiały się w ich obozie. Armia Grodów Południa była wysoce mobilną, z tej racji na swej drodze spotykała zarówno lwy, niedźwiedzie, krokodyle i wiele innych gatunków drapieżników. Za każdym razem, kiedy brakowało pożywienia i czarodziej ściągał w ich okolice zwierzynę, żołnierze mieli okazję wykazać się swoim kunsztem i odwagą w pojedynkach z krwiożerczymi gośćmi. Raz tylko armia musiała ratować się ucieczką. Było to już po tym, kiedy lord Margon został przez królową Bibianę wysłany z misją zaprowadzenia pokoju w królestwie Szarmudu. Wtedy rzucony przez Gadułę czar ściągnął do obozu niepokonane lewiatany. Na skutek wielu nieporozumień, jakie wówczas się pojawiły, Gadułę skazano na banicję. Jego statusu w armii nie poprawiło nawet to, że lord Margon przyłączył za sprawą boginki Rudchorty stado lewiatanów do swojej armii. Czar zainteresowania roztaczany przez Gadułę na rozkaz lorda w celu powiększenia zapasów żywności nie działał wybiórczo tylko na zwierzęta, czasami za sprawą czaru w obozie pojawiały się także psotne andały, co było bardzo niebezpieczne. Tak stało się podczas oblężenia Derylaka przez Armię Grodów Południa, jeszcze za czasów Króla Myśli. Tamtego andała nikt nie skojarzył z czarem Gaduły, który został rzucony na rozkaz lorda, gdy okazało się, że armia, która miała wziąć głodem zamek, pozbawiona została swoich zapasów żywności. Andał, który wtedy się pojawił sam stracił życie z rąk Kastela Jewaunta, nim jeszcze wyrządził wiele szkód. Czar Gaduły miał jeszcze inne konsekwencje. Żołnierze nim porażeni wykazywali zainteresowanie samym czarodziejem, co skutkowało zazdrością pozostałych magów. Gaduła był w centrum uwagi. Jemu samemu początkowo sprawiało to satysfakcję, w końcu jednak stało się męczące. Chcąc pomniejszyć zainteresowanie swoją osobą współtowarzyszy, bronił się przed nimi płatając im różne figle. Nie zauważył momentu, w którym w tych figlach się rozsmakował i zaczął je płatać dla zabawy. Napsocił tak mocno, że w końcu postanowiono się go pozbyć. Wygnanie Gaduły z Armii Grodów Południa, jak się później okazało, przyniosło pozytywne skutki dla niego samego, a nawet dla całej ludzkości. Dalsze losy banity przyniosły mu sławę i należną chwałę, a on sam stanął w pierwszym szeregu walczących o ludzkość i Planetę. Czar zainteresowania, dzięki któremu czarodziej upolował salamandrę, wkrótce napełnił brzuchy trójki ludzi, którzy znaleźli się na rumowisku po zniszczonej jaskini Greaghalla. Gaduła wiedział, że oprócz zwierząt w miejscu, w którym się znajdował mogą pojawić się także istoty duchowe, do których dotarła magia. Tego, co się stało nie był w stanie przewidzieć w żadnym wypadku. Iwa zaczęła się do niego uśmiechać i wyrażać zainteresowanie jego osobą, obsypując go pytaniami i komplementami, a jej dziecko wyciągnęło do niego rączki. Nie to było jednak najważniejsze. Bowiem z Iwą i jej brzdącem czarodziej mógłby sobie poradzić bez problemu, gdyby tylko chciał, ale nie chciał, bo dziewczyna mu się podobała. Ważniejsze było to, co działo się na platformie znajdującej się tuż obok. Gaduła mylnie odebrał to jako odpowiedź na roztoczony wokół czar zainteresowania. Nie wiedział, że to Bellahonna wyrwała go z objęć magicznej spirali i teraz próbowała nawiązać z nim kontakt. Kiedyś w tym miejscu stał stalagmit Greaghalla, o tym Gaduła wiedzieć nie mógł. Będąc czarodziejem czuł jednak pulsującą moc pojawiającą się w tym miejscu. Miejscu, które było portalem łączącym Planetę z alternatywnym światem, celą Greaghalla, dziś Bellahonny. Ktoś inny odbierając sygnały niezidentyfikowanej mocy może uciekłby stąd i nigdy tu nie wrócił. Ktoś inny może tak, ale nie Gaduła. Czarodziej zakazał pod groźbą Iwie, by nie szła za nim. Dla pewności otumanił ją magią, a sam podszedł do portalu. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale odkąd zaczął dysponować nie tylko swoją, ale także bożą mocą, był odważniejszy i nie obawiał się andałów, które od jakiegoś czasu pod wodzą Mizeraka stały po stronie ludzi. Moc pulsowała w portalu wyraźnie, dając do zrozumienia, że ktoś tą mocą dysponujący ma coś ważnego do powiedzenia. Dało się to zauważyć w momentach, gdy Gaduła na chwilę rozpraszał uwagę lub odwracał się, chcąc sprawdzić co dzieje się z Iwą. Wtedy pulsowanie się nasilało, czarodziej wyraźnie dostrzegał zdenerwowanie. Zdał sobie sprawę z tego, że ktoś czymś ograniczony, próbuje przekazać mu informację, może prośbę, trudno powiedzieć. Bellahonna znała język ludzi, gdyby nie to, że portal był mocno zniszczony potrafiłaby mówić za jego pomocą do Gaduły, nie była w tym tak bezradna, jak Greaghall. Niestety Greaghall materializując się był na tyle szczęśliwy, a przede wszystkim pewny tego, że portal nie będzie mu już potrzebny i nie zadbał o niego. Dodatkowo rujnując jaskinię, niemal doszczętnie zdemolował ostatni odcinek magicznego łącza. Gaduła był jednak ciekawy z kim ma do czynienia. Zaczął się zastanawiać w jaki sposób nawiązać kontakt z osobą po drugiej stronie. Przypomniała mu się dziecięca zabawa, w której jedno z dzieci miało za zadanie odgadnąć jakiś przedmiot lub imię osoby, zadając pozostałym zamknięte pytania. Spróbował tej metody.
— Czy ty mnie słyszysz? — zapytał nagle. — Odpowiedz “tak” dwoma impulsami. — Impulsy mocy na chwilę ucichły, by po chwili dwukrotnie zabrzęczeć w uszach.
— Umawiamy się zatem, że dwa impulsy oznaczają “tak”, a jeden oznacza “nie”. Zgadzasz się?
— Dwa impulsy.
— Wiesz, kim ja jestem?
— Dwa impulsy.
— Przyznam, że zaskakujesz mnie. Wprowadzimy jeszcze dwie odpowiedzi. Trzy impulsy oznaczają zgodę, a cztery sprzeciw. Zgadzasz się?
— Trzy impulsy.
— Świetnie. Teraz przed nami trudne zadanie. Muszę dowiedzieć się, kim jesteś ty. Wyjawisz mi kim jesteś?
Cisza, po niej nastąpiły dwa delikatne impulsy.
— Rozumiem, że ta cicha zgoda oznacza, że nie jest ci na rękę przedstawianie się, ale nie masz innego wyjścia?
— Dwa impulsy.
— Świetnie — uśmiechnął się. — Teraz zrobię coś, co może ci się wydać dziwne. Jest tu ze mną kobieta, którą źle potraktowałem. Pójdę ją przeprosić i zaproszę ją też do naszej rozmowy. Kobiety, co by o nich nie mówić, czasem zachowują się jakby były kompletnie głupie, mają jednak pewien dziwny dar, swoją kobiecą intuicję. Sądzę, że jej udział w naszej rozmowie ułatwi ją.
— Trzy impulsy.
— Zaskakujesz mnie — uśmiechnął się i poszedł po Iwę. Dla Bellahonny sposób dyskusji, jaki zaproponował Gaduła był upokarzający, ale przyznać musiała, że był jedynym możliwym. Obdarzyła Gadułę swoim uznaniem, ale nie miała zamiaru go o tym informować szczególnie, że Gaduła nie podał jej znaku, za pomocą którego mogłaby tego dokonać. Gaduła przeprosił Iwę za swoje zachowanie, co zaskoczyło kobietę. Nikt dotąd nie okazał tyle skruchy przed nią, a wielu miało ją za co przepraszać, ot chociażby ojciec jej dziecka, który dał dyla, kiedy tylko wyszło na jaw, że miłostka może go drogo kosztować. Nie spodziewała się przeprosin od kogoś, kto był jeszcze za życia legendą. Przyjęła je z poczuciem winy. Po chwili oboje stanęli przed portalem.
— Czy wiesz kim jest moja towarzyszka? — zapytał Gaduła.
Jeden impuls, przerwa, dwa impulsy.
— To znaczy, że wiesz tyle co ja. Na imię ma Iwa.
— Trzy impulsy.
— Teraz spróbujemy odgadnąć kim jest nasz tajemniczy rozmówca. Będziemy dotąd pytać aż to odkryjemy.
— Trzy impulsy.
— Jesteś andałem? — kontynuował Gaduła.
— Jeden impuls.
— Grendulem?
— Jeden impuls.
— Jeśli nie jesteś ani andałem ani grendulem, to może jesteś boginem lub boginką?
— Jeden impuls.
— Człowiekiem?
— Jeden impuls.
— Czy stworzył cię nasz stwórca Zazianty? — spytała nieoczekiwanie Iwa, zupełnie niespodziewanie trafiając na dobry trop.
— Jeden impuls.
Ta odpowiedź zaskoczyła oboje ludzi. Gaduła położył rękę na ramieniu Iwy na znak, by się nie odzywała. Zastanowił się chwilę.
— Jesteś bogiem?
— Dwa impulsy.
Zlękniona Iwa cofnęła się.
— Nie bój się — uspokoił ją Gaduła. — Nic nam nie grozi.
— Dwa impulsy.
— Bogów jest wielu, możemy nie znać twojego imienia. Nie znając go, nie będziemy wiedzieli z kim mamy do czynienia. Wtedy odejdziemy stąd i zapomnimy o tej rozmowie. Jest oczywiste, że możesz skłamać w sprawie swoich intencji. Znając twoje imię będziemy znali też twoje intencje.
— Jeden impuls, przerwa, dwa impulsy.
— Jestem świadomy tego, że ta rozmowa jest trudna — Gaduła dedukował — wiem, że możemy źle zrozumieć to, co chcesz nam przekazać, jestem też świadomy tego, że możesz celowo nas okłamywać, by coś tam dla siebie ugrać. Nie mogę apelować do ciebie o szczere odpowiedzi. Dlatego wybacz nam nieznany boże, jeśli z ostrożności odejdziemy od ciebie. Znam imiona niewielu bogów, jeśli nie jesteś jednym z nich, raczej odejdziemy. — Iwa przytaknęła bezgranicznie ufając Gadule.
— Trzy impulsy, przerwa, trzy impulsy, przerwa trzy impulsy.
— Greaghall nie żyje, z tym się zgadzamy. Nie jesteś więc Greaghallem?
— Dwa impulsy.
— Zazianty?
— Jeden impuls.
— NUR?
— Jeden impuls.
— Jesteś którymś z bogów sadystów?
— Jeden impuls.
— Znam imię jeszcze tylko jednego boga. Jeśli nim nie jesteś, odejdziemy.
— Skąd wiesz, że powie prawdę? — spytała słusznie Iwa.
— Nie mam pewności, ale jeśli potwierdzi, że jest Bellahonną, będę wiedział jak sprawdzić, czy mówi prawdę.
— Dwa impulsy.
— Twierdzisz zatem, że jesteś Bellahonną?
— Dwa impulsy.
— Zadam ci w takim razie pytanie, na które odpowiedź zna tylko stwórca bogów i sama Bellahonna. Nigdy nie pytaj, skąd ja o tym wiem.
— Trzy impulsy.
— Jesteś uważana za mądrość doskonałą. Domyśl się pytania i odpowiedz na nie.
Trzeba przyznać, że Bellahonna była w tym momencie pełna podziwu dla czarodzieja. Cieszyła się, że tracąc Koszmara zyskała Gadułę. Żałowała, że inni bogowie nie są tak mądrzy i inteligentni, jak ten człowiek.
— Jeden impuls, przerwa, jeden impuls, przerwa, jeden impuls, przerwa, jeden impuls.
— Poprawna odpowiedź — przyznał Gaduła — jesteś Bellahonną. — Czarodziej za pomocą krótkich pytań przekazał Bellahonnie kilka mało istotnych informacji. Nie miał do niej zaufania, był czujny. W jednej sprawie jednak zdał się na Bellahonnę.
W tym momencie, czy to ściągnięty czarem zainteresowania, czy też z innego powodu na rumowisku pojawił się Dargschort.
Rozdział 24
W Pirissie, twierdzy otoczonej murami, wiele domów mieszkalnych pobudowanych było z drewna, to samo tyczyło budynków publicznych, takich jak chociażby kramy kupców, karczmy, zamtuzy czy bank. Były tam jednak budynki postawione z kamienia i cegły, takie jak kuźnia, lecznica czy lordowski pałac. W Grodzisku na Górze Piorunów wszystko było drewniane, uszczelnione mchem i zadaszone grubą strzechą. Ziemie wokół Pirissy były żyzne, urodzajne, siano na nich żyto, jęczmień, pszenicę, groch, bobik i fasolę, a także wiele warzyw, które dawały tu plony dwukrotnie wyższe od przeciętnych na całym kontynencie. Obsiewanie pól zbożami eliminowało możliwość hodowli innych roślin, takich jak len czy gryka, te ściągali z kontynentu miejscowi kupcy, zasilający lordowski skarbiec wcale niemałymi opłatami celnymi. Zastosowany od dawna płodozmian zbóż, sianych na przemian z roślinami strączkowymi oraz obfite nawożenie odchodami zwierząt, trzymanych tu w licznych chlewniach i oborach, wypasanymi często na pobliskich łąkach, zapewniało mieszkańcom Pirissy nadwyżkę wyżywienia, a co za tym idzie bogactwo, które pewni przyszłego urodzaju mieszkańcy roztrwaniali lekką ręką, zapewniając sobie różnorakie, acz kosztowne uciechy. Tak tu było od dawna. Arkadiusz Wolosko pamiętał, co prawda przez mgłę czasu, ale jednak, że tu w Pirissie ludziom żyło się dobrze, przez co stracili oni umiejętność radzenia sobie w kryzysie. Nie znaczy to, że mieszkańcy Pirissy byli próżni czy leniwi. O nie! Tego o nich powiedzieć nie można. Przeciwnie byli pracowici i co ważniejsze świadomi tego, że mieszkają w wyjątkowym miejscu, którego byli gotowi bronić za wszelką cenę. Wynikiem tej świadomości było otoczenie miasta murami i fosami, utworzenie straży miejskiej oraz własnej, małej wprawdzie, ale karnej armii, składającej się z oddziału łuczników, oddziału piechoty oraz dywersantów, wyszkolonych w wysublimowany sposób do skrytobójczych ataków na oddziały zbójeckie, które nieświadome niebezpieczeństwa czasami próbowały napadać na Pirissę. Odkąd powstały budowle warowne wokół miasta, nie zostało ono nigdy zdobyte. Drewniany gród na Górze Piorunów podobno kiedyś został wypalony do ziemi, ale o tym już nikt nie pamiętał i nikt nie wspominał. Pirissani nie chcieli bowiem przyznać się do poniesionej porażki, a wojska, którym się to udało nie przeżyły dnia następnego, płacąc krwią za swój sukces. Pirissani w zemście za zniszczony gród całą armię wroga bezlitośnie rozstrzelali z łuków, podchodząc blisko, markując chęć oddania hołdu swoim pogromcom. Jakim cudem mieszkańcy Pirissy zbliżyli się tak blisko nieświadomej niebezpieczeństwa karnej armii, niosąc w rękach łuki i kołczany pełne strzał wiedziała tylko miejscowa czarownica, która od tamtego dnia stała się personą otoczoną nabożną czcią. Nikt nie znał jej prawdziwego imienia, wszyscy mówili na nią Skarb. Zdarzenie to miało miejsce wieki temu, nikt z żyjących dzisiaj tej historii nie pamiętał. Prawie nikt.
Tego dnia, w którym Arkadiusza wpuszczono do drewnianego grodziska z nieba padał deszcz, wiał też zimny, przenikliwy wiatr, na zewnątrz było prawie pusto, większość mieszkańców pochowała się w domach. W drewnianej twierdzy nigdy nie był. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy to ciasnota. Uliczki były wąskie i mokre. Ciężkie błoto przyczepiło się do jego butów, trudno mu było iść. Na szczęście znalazł stragan, na którym kupiec wystawił oprócz glinianych naczyń także trochę warzyw i owoców. Arkadiusz kupił kilka brukwi i gruszek, płacąc za nie srebrem. Mimo tak sowitej zapłaty, kupiec nie wykazał wdzięczności.
— Nie płać temu dusigroszowi — usłyszał zza pleców głos młodej dziewczynki. Odwrócił się. Stała za nim mała, tak na pierwszy rzut oka dziesięcioletnia dziewczynka, brudna, zasmarkana, brzydka i zezowata.
— Zjeżdżaj stąd, ty parszywa gówniaro! — krzyknął na nią wściekłym głosem kupiec i uderzył ją mokrą szmatą w ramię.
— Większego parszywca od ciebie świat nie widział — odpowiedziała butnie. — Panie, nie kupuj u niego, to zły człowiek — rzuciła i zniknęła za rogiem. Arkadiusz spojrzał na kupca. Nie wyglądał na parszywca, ale też nie można powiedzieć, że dobrze mu z oczu patrzyło.
— Nie przejmuj się panie tą smarkulą. Złoiłem jej kiedyś tyłek, bo okradła mi stragan. Od tamtego czasu mści się na mnie. Nie wiadomo skąd się tu wzięła. Nikt nie wie czyja jest i gdzie mieszka. Bywa, że nie widać jej tygodniami i kiedy już wszyscy myślą, że sobie poszła, nagle pojawia się niespodziewanie. Jednemu coś ukradnie, drugiemu w czymś pomoże. Ot, przybłęda taka.
Arkadiusza mało interesowała sprawa dziewczynki. Wgryzając się w brukiew rozglądał się dookoła.
— Ten budynek pośrodku, to siedziba lorda czy księcia? — wskazał ręką na trzykondygnacyjny największy gmach.
— Pałac Starszych. W Grodzisku rządzi Rada Starszych.
— Mam do nich sprawę.
— Nie dostaniesz się do Rady. Nie przebywają tam cały czas. Mają swoje domy, gospodarstwa i rodziny. Zbierają się tylko wtedy, gdy są potrzebni. Ostatnio pojawili się w komplecie rok temu, podczas suszy.
— Na suszę nie ma sposobu.
— Rada Starszych wbrew temu, co mówisz sposób znalazła. Gdyby nie ich mądre rady nie jadłbyś dziś tej soczystej brukwi.
— Co zrobili?
— Osuszyli fosy, co pozwoliło nawodnić uprawy.
— Sprytne, ale niebezpieczne.
— Nam nic nie grozi.
— Chciałbym, żebyś miał rację, niestety nie masz jej.
— Pleciesz głupoty, przybyszu. Żyjemy w zgodzie ze wszystkimi wokół. Nikt nam nie zagraża, bo nikomu się to nie opłaca.
— Wkrótce przekonasz się, że jesteś w błędzie. Kto rządzi w grodzisku między posiedzeniami Rady Starszych?
— Wójt.
— Gdzie go znajdę?
— Wójt wraz z całą rodziną mieszka w pałacu.
— Jak to w pałacu? Wójt w pałacu?
— To decyzja Rady Starszych. Wójt się opierał, nie chciał, ale starsi uradzili, że tak będzie lepiej. Według nich budynek nie może stać pusty bez gospodarza, bo zniszczeje.
— Niby racja.
— Racja, racja. Nasi starsi zawsze mają rację.
— Idę w takim razie do tego waszego wójta. Jak on się nazywa?
— Justyn Podarg. Wątpię, żeby cię przyjął.
— Zobaczymy.
Arkadiusz wolnym krokiem, ślizgając się po błocie dotarł do pałacu. Stał przed nim strażnik, co mogło oznaczać, że wójt nie jest gościnny.
— Chcę się widzieć z wójtem — zakomunikował król Biksbitu, patrząc w obojętne oczy strażnika. Ten nie odpowiedział, nawet się nie poruszył.
— Chcę się widzieć z wójtem — powtórzył. I tym razem nie było żadnej reakcji.
— Nie marnuj czasu na wójta — usłyszał za plecami głos znanej już sobie dziewczynki. Miał ochotę zdemolować strażnika, podobnie jak kiedyś zdemolowała go boginka Rudchorta, której nie docenił, tak samo jak tutejszy strażnik nie doceniał jego. To, że strażnik decyduje o tym czy wójt go przyjmie i wysłucha, było absurdem. Arkadiusz Wolosko znał jednak robotę strażników. Ten tutaj dobrze wykonywał swoje zadanie, nie zasłużył na lanie. Było jednak pewne, że aby dostać się do wójta, trzeba spełnić pewne warunki. Król Biksbitu nie znał tutejszych zwyczajów. Faktycznie marnował czas, jak zauważyła zezowata, która właśnie ciągnęła go za pelerynę, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. Obrócił się znienacka, czym zaskoczył dziewczynkę.
— Czego ty chcesz, smarkulo?!
— Tego samego, co ty — odpowiedziała patrząc mu prosto w oczy. Arkadiusz nie wiedział którym okiem.
— Skąd wiesz, czego ja chcę? — zapytał sarkastycznym tonem.
— Wiem, kim jesteś, wiem w jakim celu tu przybyłeś i wiem jak ci pomóc.
— Ach tak. Oświeć mnie w takim razie.
— Nie tu.
Arkadiusz miał już dość.
— Posłuchaj mnie, gówniaro. Odczep się ode mnie, bo złoję ci skórę.
— To ty mnie posłuchaj, królu z Rodu Biksbitu. Wejdziemy teraz do karczmy, zjemy obfity posiłek, bo oboje jesteśmy głodni. Potem wsiądziemy na twojego konia i pojedziemy w pewne miejsce. Znam drogę, poprowadzę cię tam. Wśród pól stoi pradawny kurhan, w którym ukryty jest Miecz Biksbitu — miecz nieustraszonych. To twój miecz. Wrócimy z nim do Pirissy. Tam spotkasz się z rycerzem Przyborem. On pomoże ci zorganizować obronę. — Dziewczynka mówiła powoli i wyraźnie, w taki sposób, że Arkadiusz nie mógł jej przerwać. Nie ulegało wątpliwości, że ta mała brzydula posiada wiedzę, o którą nikt by jej nie podejrzewał.
— Kim ty u licha jesteś?
— Nie uwierzysz, jak ci powiem.
— Widziałem w życiu tyle dziwów, że nawet sobie nie wyobrażasz, w co jestem w stanie uwierzyć.
— Przyjdzie czas, że dowiesz się kim jestem. Teraz chodźmy coś zjeść. Nie jadłam odkąd stanąłeś pod bramą. Mieszkańcy tego grodu ostatnio zrobili się skąpi, ale rozumiem ich i bardzo ich lubię, dlatego cię tu ściągnęłam. Tylko ty potrafisz ich obronić i uda ci się to z moją i Przybora pomocą. — Arkadiusz zastanawiał się, jak to możliwe, że kiedy mała mówiła, on słuchał nie mogąc jej przerwać. Nie mogła rzucić na niego czaru, na niego żaden czar przecież nie działał. Był w jej głosie pewien urok, który wyraźnie kontrastował z jej wyglądem. Przypomniał mu się Mizerak, władca andałów, on też wyglądał okropnie, ale kiedy się odezwał jego głos był wręcz cudowny. Ta analogia podsunęła mu pewną myśl.
— Chyba wiem, kim jesteś — zagadnął tajemniczo.
— Tak ci się tylko wydaje, że wiesz, ale zdaje mi się, że jesteś na dobrym tropie.
— Jak się nazywasz?
— Kiedyś wołali na mnie Skarb, a dziś mówią na mnie różnie.
Arkadiusz uśmiechnął się.
— Chodźmy coś zjeść, Skarbie. Potem pojedziemy tam, gdzie poprowadzisz.
— Musimy się spieszyć.
— W tym się zgadzam. Jakim cudem Miecz Biksbitu jest tutaj?
— Zostawił go Birchort. Nie kazał mi go ruszać do czasu aż się pojawisz. To wyjątkowy miecz.
— Jak wszystkie boże miecze.
— Ten ma w sobie coś jeszcze. Przekonasz się.
Weszli do małej ciasnej karczmy. W środku panował zaduch, w powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa, który sprawił, że w dwóch pustych brzuchach głośno zaburczało. Karczmarz był bardzo uprzejmy i usłużny, pomogła mu w tym złota moneta położona na szynkwasie przez króla Biksbitu.
Jechali powoli. Teren był podmokły. Czarnoziem zlany deszczem utrudniał podróż, oblepiając końskie kopyta. Padający deszcz i silny wiatr spowalniały podróż. Skarb skuliła się na wierzchowcu, trzęsąc się z zimna. W końcu dojechali do brzegów dużego jeziora.
— Co teraz?
— Skręć w prawo. Jesteśmy już blisko. Ominiemy jezioro z prawej.
— Jak nazywa się to jezioro?
— Nie wiesz? Przecież jesteś stąd.
— Nie wiem. Nigdy tu nie byłem.
— To Płoń. Będziemy musieli przeprawić się przez rzekę. Wiem, gdzie jest najpłytsze miejsce. Przy twojej sile damy radę.
— Nie ma mostu?
— Most jest po lewej stronie.
— To dlaczego każesz mi omijać jezioro z prawej?
— Bo tak.
Ten argument był nie do zbicia. Arkadiusz postanowił, że zajrzy do Księgi Margona, którą zostawił w depozycie u karczmarza, jak kilka innych przedmiotów, zbędnych w tej wyprawie. Margon z pewnością opisał jezioro i rzekę, mając na uwadze to, że spowolnią one każdą armię. Gorianie, jak się domyślał przyjdą od południowego zachodu, na ich drodze tej przeszkody nie będzie. Rzeka, jak się okazało, była dużą przeszkodą nawet dla niego. Jej dno wprawdzie było twarde, piaszczyste, ale nurt rzeki był silny i Arkadiusz musiał pomóc koniowi w jej sforsowaniu. Podczas forsowania rzeki okazało się, że koń kupiony w porcie był wart swojej ceny. Arkadiusz zauważył to już wtedy, gdy szli przez bagno obok Pirissy. Zwierz nie panikował, gdy grzązł, rozumiał co się do niego mówi i współpracował.