E-book
14.7
drukowana A5
106.71
drukowana A5
Kolorowa
157.05
Król Myśli

Bezpłatny fragment - Król Myśli

Tom I


5
Objętość:
782 str.
ISBN:
978-83-953444-1-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 106.71
drukowana A5
Kolorowa
za 157.05

Rozdział 1


Wapienne ściany jaskini, pokryte ziarnistymi półprzezroczystymi naciekami z aragonitu, tworzyły unikatową strukturę draperii naciekowej. Z jej stropu zwisały liczne monumentalne sople stalaktytów. Niektóre sięgały dolnej powierzchni skalnej warstwy. Z dna jaskini wyrastały potężne filary stalagmitów sięgające stropu, zawieszonego na wysokości trzech dużych dębów. Na dnie pieczary rozciągała się ogromnych rozmiarów misa martwicowa wypełniona wodą, podzielona na mniejsze części groblami. Na ściankach grobli wyraźnie widoczne były koncentryczne, kaskadowe kręgi, świadczące o zmianie poziomu wody w czasie tysięcy lat istnienia jaskini.

Wewnątrz panował chłód, wilgoć i półmrok, rozjaśniany migotliwym światłem licznych pochodni przyniesionych przez tłum. Pod najwyższym stalagmitem, na wapiennej półce górującej nad całością, zebrała się grupa kilkunastu osób, którym przewodził kapłan ubrany w dość osobliwy strój. Wokół nich rozmieszczono kandelabry z płonącymi świecami. Światło świec, zanim rozproszyło się w ciemnościach jaskini, wyraźnie oświetlało miejsce pod wielkim stalagmitem. Pozostali zgromadzeni, których liczbę określić można na kilka tysięcy, zajmowali przeróżne miejsca, które do stania się nadawały. Jedni na groblach, inni na brzegach misy, jeszcze inni tłoczyli się w przejściu. Panowała cisza, zakłócana jedynie dźwiękami spadających ze stropu do podziemnego jeziora kropel wody. Słychać też było szum niewidocznego strumienia.

Stojący na podwyższeniu ubrani byli w długie białe szaty, na które nałożono malachitowe ornaty, ozdobione złotymi nićmi, mieniącymi się w blasku świec. Na wszystkich ornatach błyszczały przyszyte czerwone spinelowe kamienie, tworzące okręgi. Kamienie oszlifowano kaboszonowym szlifem co powodowało, że na każdym z nich widoczna była wąska smuga świetlna, przypominająca źrenicę kociego oka. Postaci te stały w kręgu, otaczając kamienny ołtarz z wapienia. Obok ołtarza, w obrębie kręgu, stał ubrany na czarno mężczyzna. Jego tunika uszyta z czarnych kocich futer nie była niczym ozdobiona. Na głowie miał nakrycie w kształcie wydłużonego cylindra, zwieńczonego płasko przymocowanym okrągłym daszkiem, z którego zwisały długie, czarne, skórzane frędzle, sięgające do ramion mężczyzny. Frędzle otaczały cylinder i głowę mężczyzny z boków i z tyłu. Twarz jego, nie wiedzieć dlaczego, była schowana pod maską ze skóry czarno ubarwionej salamandry jaskiniowej — gada występującego bardzo rzadko na terenie Plenhedryki.

Mężczyzna w czerni uklęknął i wzniósł ręce w kierunku okazałego stalagmitu.

BUM! BUM! BUM! — zadudnił potężny bęben.

Ludzie, którzy go otaczali, na dźwięk bębna padli na twarz. Krąg błagalny przez nich utworzony był rytuałem powtarzanym przez tysiące lat przez potomków Rodu Spinelu. Rodu wyklętego przez stwórcę Planety i skazanego na zamieszkiwanie Plenhedryki — kamienistego i górzystego kontynentu, ubogiego w roślinność i pożywienie. Plenhedryka bogata była natomiast w sól, której nie było na pozostałych kontynentach. Dzięki wydobyciu soli Plenhedrykanie prowadzili handel z innymi ludami, zamieszkującymi pozostałe kontynenty. Cenną sól wymieniali między innymi na żywność, drewno, złoto i rudę żelaza, potrzebną do wyrobu narzędzi wydobywczych, takich jak młoty, kilofy i łopaty oraz broni.

Ród Spinelu był ludem górniczym, drążącym w głębinach ziemi głębokie kopalnie soli. Ludzie ci większość swojego życia spędzali pod ziemią, ciężko pracując i żyjąc nienawiścią do pozostałego świata. Swój los górników — nędzarzy zawdzięczali postępkowi przodka, który w wizji zawierzył swoje życie Greaghallowi, zbuntowanemu bogowi, chcącemu obalić istniejący we Wszechświecie ład. Greaghall był bogiem stwórcą wyższego rzędu, jednak z uwagi na swoje cechy, w społeczności boskiej nie zyskał uznania. Przeciwnie traktowany był przez bogów stwórców jako wyrzutek, szkodnik i zaprzaniec.

Greaghall był od milionów lat napełniony nienawiścią, pychą i rządzą władzy. Zazdrościł innym bogom ich dzieł, sam jednak nie potrafił niczego stworzyć. Dawniej żył w alternatywnym wymiarze, poza przestrzenią światła roztaczanego przez innych bogów, w tym bogów — stwórców. Z rzadka pojawiał się w ich świecie i to jedynie przy okazji doniosłych wydarzeń, jakimi były Wiece Bogów. Jako bóg wyższego rzędu Greaghall miał prawo w nich uczestniczyć. Niczego jednak nie wnosił ze swojej strony. Odkąd został uznany za istotę szkodliwą i niepożądaną w gronie bogów, poprzysiągł zemstę i rozpoczął przygotowania do wojny. Wojny, która według jego planów miała doprowadzić do przejęcia władzy nad wszystkimi wszechświatami. Pierwszym celem Greaghalla stała się Planeta Zaziantego, najpiękniejsza i najdoskonalsza wśród dzieł bogów stwórców. Działania Greaghalla już na samym początku napotkały na przeszkodę, z którą nie mógł sobie poradzić. Namówił co prawda Grreda Spinela oraz jego żonę Asę do oddawania mu czci, zakończyło się to jednak dla niego kompletną porażką. Grred Spinel i jego żona Asa byli bowiem jednymi z pierwszych ludzi, stworzonymi przez Zaziantego na Planecie. Od nich miał się wywodzić, zgodnie z zamierzeniem boga stwórcy, ród ludzi szczęśliwych. Szczęśliwych prawem i lojalnością ludzi żyjących w dostatku. Zazianty, widząc co zrobił Greaghall, bardzo się rozgniewał, a będąc bogiem potężnym, dysponującym ogromną mocą nałożył na Greaghalla, ku uciesze pozostałych bogów pęta, które zniweczyły plany zaprzańca i ograniczyły jego egzystencję do małego skrawka świata alternatywnego, w którym Greaghall już wcześniej przebywał, izolując się od innych bogów. Po buncie Grreda Spinela Zazianty, jak twierdzą najstarsze pisma, wyklął wszystkich jego potomków i osadził ich wbrew swoim wcześniejszym planom na Plenhedryce, z dala od innych ludów, po czym podobno przestał się interesować swoim dziełem stwórczym i zniknął. Prawda jest jednak nieco inna niż podają pisma.

Niemal całkowicie pozbawiony mocy Greaghall uwięziony przez Zaziantego aby uwolnić się z boskich pęt, potrzebował mocy pochodzącej od boga, który go zniewolił. Każda inna moc, której duch próbował użyć i wszystkie jego wysiłki nie przynosiły choćby najmniejszego rezultatu. Dopiero po wielu próbach, kosztem ogromnego wysiłku udało mu się nawiązać nikły kontakt ze światem materialnym. Trudno w tym przypadku mówić o sukcesie. Greaghall bowiem na razie musiał zadowolić się możliwością kontaktu z kapłanami i to tylko wtedy, gdy znajdowali się oni w pobliżu stalagmitu, który go symbolizował. Był zmuszony posługiwać się kapłanami i zdany na ich łaskę. Ci wywęszywszy swoją przewagę zarówno nad ludem, jak i nad bogiem, przekazywali poddanym nie tylko boskie, ale też swoje polecenia. Greaghall widząc, co wyczyniają kapłani wył ze złości, co powodowało, że stalagmit wydawał z siebie dźwięki podobne do mowy ludzkiej. Lud odczytywał to słusznie za potwierdzenie istnienia boga. Kapłani dzięki temu zdobyli dużą władzę, sięgającą nawet królewskiego dworu, od dłuższego czasu nieprzychylnego kultowi Greaghalla i kapłanom.

Omamiony lud, nieświadomy ograniczeń boga, żył nieustanną nadzieją na poprawę swojego bytu. Plenhedrykanie wierzyli, że ich bóg da się w końcu przebłagać i litując się nad nimi, odmieni ich marny los. Nie podejrzewali nawet, że służą bogowi, który wykorzystuje ich jedynie do spełnienia swoich marzeń o potędze. Przez tysiące lat potomkowie rodu Spinelu wznosili modły i składali Greaghallowi ofiary ze zwierząt i ludzi. Ofiary na nic się nie zdawały.

Wszystko miało się zmienić dziś za sprawą kolejnej, tym razem wyjątkowo cennej ofiary, pochodzącej z Rodu Szmaragdu — młodej dziewicy, księżniczki południowego królestwa Diamlandii, porwanej ze statku przywożącego rudę żelaza. Dziewczyny, która na wyprawę do Plenhedryki wybrała się z czystej ciekawości i nudy, chcąc uatrakcyjnić sobie monotonne życie w zamku swego ojca.

BUM! BUM! BUM!

Wniesiono ją skrępowaną, zakneblowaną i przywiązaną do drewnianego pala. Była naga, jej szczupłe ciało nie zdradzało żadnych oznak przemocy. Jedyne rany, jakie miała na sobie były jej dziełem. Chcąc bowiem uwolnić się z węzłów konopnego sznura, którym była skrępowana, pokaleczyła sobie o niego skórę na nadgarstkach i łydkach. W jej dużych oczach widać było strach. Spoglądała wokół, patrząc przez łzy i z przerażeniem na twarze swych oprawców. Była w beznadziejnym położeniu. Uczepiona swego młodego, pełnego werwy i marzeń życia, rozglądała się za kimkolwiek, kto mógłby wybawić ją z opresji i uwolnić od niechybnej śmierci. Zdawała sobie sprawę z tego, że tylko cud może ją ocalić. Widziała na własne oczy, że nikt z załogi statku nie przeżył. Wszystkich wymordowano we śnie, wcześniej upijając ich sowicie winem. Wiedziała, co chcą z nią zrobić, nie wierzyła jednak, że w tak bezsensowny sposób straci swoje życie. Miała ochotę podjąć walkę, ale nie znajdowała sposobu. Nie wiedziała, że dysponuje mocą, która była zdolna uwolnić ją z opresji. Nikt wcześniej jej o tym nie powiedział, bo i też nikt o tym nie wiedział. Pozostała jej tylko nadzieja, że to co się dzieje wokół niej to tylko koszmarny sen, który nie chce się skończyć. Dziewczynę położono na stole ofiarnym wraz z palem, do którego była przywiązana. Z chwilą, kiedy ofiara znalazła się na ołtarzu, w jaskini rozległy się głośne wiwaty. Wszyscy zaczęli skandować imię Greaghalla.

Mężczyzna w czerni i jego akolici, tworzący krąg błagalny wstali i podeszli do ołtarza, otaczając go ze wszystkich stron. Dziewczyna nie wiedząc do końca, co wokół niej się dzieje, leżała spokojnie, zmęczona krępującą pozycją. Jej młode, pełne życiowej energii serce biło szaleńczo, a myślami zawładnęły natarczywe lęki. Oddech miała szybki i krótki. Pod ołtarz przyniesiono duży dzban wina, które miało rozrzedzić jej krew. Każda kropla Krwi Szmaragdu była bezcenna. Miała bowiem, jak podawały stare księgi, zamkniętą w sobie boską moc stwórcy. Greaghall czekał na tę okazję tysiące lat. Potrzebował tej ofiary. Pęta nałożone przez Zaziantego były tak potężne, że zniwelowały moc uwięzionego boga, uniemożliwiając mu sprawne przemieszczanie się między alternatywnym wymiarem, a światem rzeczywistym. Jego obecność na Planecie była właściwie umowna. Cóż to za bóg zamknięty w stalagmicie? Greaghall zdawał sobie z tego sprawę, a ponieważ był bogiem, z czasem poradził sobie z umysłami sprzeniewierzonych kapłanów i czekając cierpliwie doczekał się dnia, w którym z ochotą wykonali jego rozkazy. Nie miał pojęcia, że nie była to tylko jego zasługa.

Zniewolony bóg wiedział, że krew Szmaragdu mogła zdjąć z niego ograniczenia Zaziantego. Jednak jego władza nie sięgała poza obręb Plenhedryki. Nie mógł więc zdobyć tej krwi. Nie mogli mu jej dostarczyć także Plenhedrykanie, którzy nie posiadali statków. Tym samym nie mogli dopłynąć do Diamlandii, jednego z pozostałych kontynentów Planety, na którym zamieszkiwali między innymi ludzie z Rodu Szmaragdu.

O podróży księżniczki z południowego królestwa Diamlandii Plenhedrykanie nic nie wiedzieli. Wiedział natomiast kapłan Retrats, wysłany na Plenhedrykę przez ludzi z Diamlandii, którzy widzieli swój interes w uwolnieniu Greaghalla. Sprawa wyszła na jaw dopiero po przybyciu statku z rudą żelaza. Marynarze, nie znając zagrożenia, przedstawili księżniczkę w porcie. Kiedy Plenhedrykanie dowiedzieli się jaki skarb mają na swojej ziemi, wymordowali załogę statku, a księżniczkę porwali dostarczając ją kapłanom Greaghalla.

BUM! BUM! BUM!

Czarny kapłan podszedł do dziewczyny. Szybkim, wprawnym ruchem wyjął jej knebel z ust. W tym momencie ciszę panującą w jaskini zakłócił kobiecy, świdrujący uszy przeraźliwy pisk. Żałosny skowyt odbijany od ścian pieczary, wracał odbitym echem, potęgując hałas trudny do wytrzymania. Na skutek wibrujących fal dźwiękowych z sufitu i ścian wzniósł się w powietrze wapienny pył, który po chwili zaczął drażnić nozdrza zebranych. Co ciekawe, z potężnego boskiego stalagmitu oderwało się kilka skalnych odłamków, które z hukiem spadły na wydeptaną posadzkę. Kapłan widząc to, zrozumiał niebezpieczeństwo i spróbował ponownie umieścić knebel w ustach księżniczki. Na jego nieszczęście środkowy palec dostał się przypadkiem pomiędzy jej szczęki. Nawet nie zdążył zareagować. Zęby księżniczki uchwyciły ten palec i z nadspodziewanie dużą siłą, zmiażdżyły mu kość paliczka środkowego. Krew trysnęła na jej twarz i zanim oszołomiony kapłan cofnął rękę, zabarwiła jej usta, policzki i nos. Dziewczyna wypluła z obrzydzeniem nasączony krwią kapłana knebel, po czym ponownie rozwrzeszczała się na całe gardło. Ludzie poczuli strach, niektórym pękły bębenki w uszach. Kiedy czarny kapłan spojrzał na stalagmit wydawało mu się, że potężny monument drży w posadach. Nie czekając ani chwili rzucił na dziewczynę silne zaklęcie. Poskutkowało, nastąpiła cisza. Z obgryzionego palca sączyła się krew. Mężczyzna wprawiony w magii, poradził sobie z tym w kilka chwil. Zdumiony spojrzał na stalagmit symbolizujący Greaghalla, z którego to właśnie ukruszyło się kolejnych kilka małych odłamków. Nigdy wcześniej, mimo iż w jaskini często odbywały się nabożeństwa, wspierane głośnym śpiewem i bębnami nie wydarzyło się tu nic podobnego. Kapłan widząc to, jeszcze bardziej uwierzył w moc krwi Szmaragdu, płynącą w żyłach księżniczki. Nie chcąc ani kropli tej krwi uronić, rzucił kolejny czar na księżniczkę, pozbawiając ją przytomności. Nic już nie mogło jej uratować.

BUM! BUM! BUM!

— Przynieście wino! — zakomenderował. Akolici natychmiast wykonali jego polecenie.

— Wlać w nią wino! — rozkazał. Tak też się stało, dziewczynie usunięto knebel z ust, zatkano nos i wlano cały dzban wina w gardło. Wino rozrzedziło jej krew.

BUM! BUM! BUM!

Pal, do którego przywiązana była księżniczka, zdjęto z ołtarza i postawiono pod stalagmitem Greaghalla. Nogi dziewczyny skierowane były ku górze, jej prawie martwe ciało zwisało bezwładnie głową w dół. Serce w jej piersi biło mocno i szybko. Osoby stojące na groblach uniosły pochodnie, by lepiej widzieć to, co się działo. Jaskinię wypełniało coraz więcej światła. Panowała grobowa cisza, zagłuszana jedynie szumem strumienia i odgłosami spadających kropel wody. Pal z dziewczyną za pomocą wcześniej przygotowanych sznurów, wciągnięto na sam szczyt stalagmitu tuż pod sufit jaskini. Czarny kapłan zdjął swoje nakrycie z głowy, po czym zaczął powoli wspinać się do góry.

BUM! BUM! BUM!

Kiedy był w połowie drogi, księżniczka zawieszona na dużej wysokości głową w dół, przełamując czary kapłana swą wrodzoną mocą otworzyła oczy, a kiedy to zrobiła jaskinię ponownie wypełnił przerażający krzyk. Tym razem w głosie księżniczki słychać było zwyczajny ludzki strach i ludzką rozpacz, wołanie o pomoc, wołanie o litość. Żaden nawet najmniejszy kamyczek nie oderwał się teraz ze stalagmitu. Kapłan wspinał się powoli coraz wyżej i wyżej, sprawnie wynajdując w wapieniu zagłębienia i szczeliny, których mógł się uchwycić i o które mógł oprzeć swoje stopy. Dzięki światłu z pochodni dobrze je widział, co pomagało mu w niebezpiecznej wspinaczce. Z obgryzionego palca czasami sączyła się krew, która gdzieniegdzie wsiąkała w wapień. Kiedy dotarł na szczyt, dziewczęcy krzyk zamienił się w płacz. Nie było powodu by zwlekać. Spojrzał jej w oczy i poderżnął jej gardło ostrym nożem, przecinając obie tętnice szyjne. Z jej przerażonych oczu wypływały ostatnie łzy. Serce z młodzieńczą werwą pompowało krew, która wypływała z przeciętych tętnic, lejąc się słabnącym strumieniem na stalagmit. Wraz z nią wypływało młode życie. Krew Szmaragdu spływała po stalagmicie Greaghalla. Wniknęła weń całkowicie, zanim spłynęła na dół. Od momentu, w którym pierwsza kropla książęcej krwi opuściła jej ciało, tłum ludzi na czele z kapłanami zaczął znowu skandować imię Greaghalla.

Czarny kapłan zszedł na dół i ponownie sformował krąg błagalny. Jak się okazało tym razem nie na próżno. Potężny stalagmit po chwili rozbłysnął czerwonym światłem. Tłum na ten widok zaczął wiwatować i wznosić radosne okrzyki. Rytmiczne uderzenia w bęben spotęgowały się jeszcze bardziej.

— Wolność! — to słowo padało najczęściej z ust wiwatującego tłumu.

— Wolność! Wolność! Wolność!

— Niech żyje Greaghall, nasz pan!

Nigdy dotąd Greaghall nie objawił się tak spektakularnie swoim wyznawcom. Wcześniejsze pomruki i hałasy nie mogły w żaden sposób równać się z tym, czego świadkami byli dziś zgromadzeni Plenhedrykanie. Tym razem moc Greaghalla została uwolniona i objawiona.

Tłum szalał, wszyscy krzyczeli, klaskali, skakali, z radości padali sobie w ramiona. Zapanowała ogólna euforia. Wiwatom nie byłoby końca, gdyby nie czarny kapłan, który gestem dłoni uciszył całe zgromadzenie i nakazał opuścić ciało dziewczyny na dół.

— Zabierzcie te zwłoki, nie są już do niczego potrzebne — rozkazał. Akolici natychmiast opuścili ciało księżniczki na dół i wrzucili je do jeziora. Nagi trup młodej kobiety unosił się na powierzchni wody. Nikt nie zwracał na to uwagi.

Czerwone światło wypływające ze stalagmitu wypełniało całą jaskinię. Potężny filar mienił się czerwoną barwą, tworząc dynamiczną świetlną iluminację o zmieniającym się natężeniu i odcieniu czerwieni.

BUM! BUM! BUM!

Zgromadzeni ludzie podziwiali z radością, to widowisko przyglądając się monumentowi, który na ich oczach świecąc się nadal na czerwono, przybrał postać Greaghalla, znaną z wielu wapiennych rzeźb, stojących w setkach miejsc Plenhedryki. Rzeźb ustawionych wbrew woli królów, które nieustannie niszczone przez żołnierzy, powstawały na nowo, wznoszone przez lud.

Tłum opanowała euforia, zaczęto ponownie głośno skandować imię Greaghalla. Nieśmiało też z końca sali padło kilka razy słowo Spinel, które tłum podchwycił i skandował zamiennie z imieniem swojego boga. Tym razem czarny kapłan nie był w stanie uciszyć wiwatujących ludzi.

Greaghall przez jakiś czas napawał się wiwatami na swoją cześć. Stał nieruchomo, sięgając głową sufitu jaskini. Ku zdziwieniu tłumu kolos nagle zaczął się pochylać. Zniżał się powoli, wyciągając swą otwartą dłoń w stronę czarnego kapłana. Kiedy olbrzym przykucnął ludzie zauważyli, że twarz Greaghalla uśmiecha się do nich, a zmaterializowany bóg spogląda w ich kierunku wzrokiem dumnym i szczęśliwym. Takiego właśnie boga chcieli mieć od dawna! Boga, który daje szczęście, który troszczy się o swoich wyznawców. Boga obecnego wśród nich, który wyciąga do nich swoje ręce, który otacza ich opieką. Nikt ze zgromadzonych nie miał w tej chwili wątpliwości, że Greaghall jest właśnie takim bogiem — mocnym i dobrym, któremu warto służyć. Olbrzym położył swoją otwartą dłoń na ziemi obok czarnego kapłana.

— Chodź do mnie mój ulubiony sługo — rzekł zachęcająco, wskazując wzrokiem kapłana i namawiając go gestami do wejścia na swoją dłoń. Kapłan zdjął swoją czarną maskę, pod którą skrywała się dumna, uśmiechnięta, acz zalana łzami szczęścia twarz człowieka w średnim wieku.

— Boże mój! — odezwał się zdławionym głosem. — Panie mój, nie wiem czym sobie zasłużyłem na takie wyróżnienie? — odparł jąkając się i krztusząc. Jego nogi ze szczęścia i strachu uginały się i drżały jak galareta. Kapłan mimo to stał twardo na ziemi, mając w głowie obraz wspaniałej przyszłości swojej i wszystkich ludzi. Cieszył się z tego, że jego misja zakończyła się tak wspaniałym sukcesem.

— Wejdź na moją dłoń sługo mój najmilszy, już dziś dostaniesz swoją nagrodę za wszystko co dla mnie uczyniłeś — rzekł zachęcająco Greaghall ciepłym głosem, uśmiechając się przyjaźnie.

Ten nie czekając na dalsze zachęty wspiął się po skórze olbrzyma i wszedł na jego dłoń. Palce dłoni Greaghalla zaczęły się powoli zamykać nad nim, delikatnie go chwytając tak, aby nie stała mu się krzywda. Po chwili olbrzymia dłoń powędrowała ku górze i w taki oto sposób na oczach tysięcy ludzi kapłan znalazł się twarzą w twarz ze swoim bogiem.

— Jak masz na imię mój sługo? — zapytał Greaghall.

— Nazywam się Retrats, pochodzę z Rodu Spinelu — odpowiedział mu kapłan.

— Kłamiesz!

Kapłan wpadł nagle w panikę. Greaghall uśmiechnął się i szybkim ruchem odgryzł mu głowę, po czym wypluł ją jak pestkę od wiśni. Głowa kapłana spadła w tłum, wywołując krzyk przerażenia. Z pozbawionego głowy tułowia tryskała rytmicznie krew. Greaghall odrzucił zwłoki kapłana, które wpadły do jeziora obok zwłok księżniczki. Twarz boga nadal uśmiechnięta spoglądała na tysiące przerażonych oczu. W jaskini zaczął coraz głośniej rozbrzmiewać ryk przerażenia, którego echo odbijało się od ścian potęgując grozę.


Rozdział 2


Grendule to pomocnicy bogów, stworzenia duchowe żyjące w kosmicznej przestrzeni. Były stwarzane przez wszystkich bogów stwórców jako istoty, które wykonywały różnorakie prace, zarówno w świecie duchowym, jak i materialnym. Można o nich powiedzieć, że były narzędziami bogów. Po zakończonym procesie stwarzania światów, grendule przestały być przydatne stwórcom. Większość bogów zwolniło je ze służby i dało wolną rękę. Dzięki temu uzyskały one niezależność. Stały się jednak nikomu niepotrzebne, co smuciło te aktywne stworzenia. Grendule były stworzone do pracy, taka była ich natura i powołanie. Nie mając od dawna zajęcia zbierały się w grupy i wędrowały między światami, zwiedzając je i podziwiając. Czasami zatrudniane były przez stwórców do wykonania jakiejś dorywczej misji. Z reguły jednak nie miały nic do roboty. Z natury były nieśmiertelne, ale podlegały śmierci, szczególnie kiedy przybierały materialne ciała. Planeta Zaziantego była najdoskonalszym dziełem boga stwórcy we wszystkich niezliczonych wszechświatach. Mnogość form życia, zmieniające się pory roku, nieustanny obieg wody i powietrza, oceany pełne ryb, krabów, mięczaków, ukwiałów, koralowców i stworów morskich, a także kontynenty, na których rozwijało się życie i jego inteligentna forma, jaką byli ludzie, wszystko to sprawiało, że grendule chętnie tu zaglądały. Wielu z nich obserwowało losy Planety Zaziantego od samego początku. Były to te, które brały udział przy jej stwarzaniu, jak również inne, których sława Planety zachęciła do odbycia długiej kosmicznej podróży w celu zwiedzenia najdoskonalszego dzieła boskiego. Po uwolnieniu grendule prowadziły życie według swojego pomysłu. Niektóre z nich wiązały się z planetami, przybierając formy różnych stworzeń, dobrych duszków, psotników, chochlików, potworów, rusałek, wróżek itp. W większości wszechświatów mimo iż przebywały na planetach nie miały zobowiązań wobec swoich stwórców. Grendule Zaziantego, które pozostały na Planecie, stanowiły całkowicie odrębną społeczność duchową. Zwano je andałami. Miały one zadania, zlecone przez stwórcę. Nie wszystkie andały wywiązały się z tych zadań. Wśród grenduli, w tym wśród andałów trafiali się osobnicy empatyczni jak i tacy, którzy empatii byli pozbawieni. Ci drudzy co jakiś czas toczyli ze sobą wojny w sferze duchowej, z których to wojen nic nie wynikało. Żyły we wszystkich wszechświatach. Często zgodnie ze swoją naturą gromadziły się w mniejsze lub większe skupiska. Były też takie, które żyły w odosobnieniu. Jedno ze skupisk grenduli krążące obok Planety Zaziantego, spotkał Greaghall nad Plenhedryką. Grendule widząc boga w pierwszej chwili bardzo się ucieszyły myśląc, że to Zazianty powrócił. Szybko jednak zorientowały się z kim mają do czynienia.

— To Greaghall — powiedziały jednocześnie, jak to miały w zwyczaju będąc w grupie.

— Jak on się wydostał na wolność? — dziwiły się.

— Mam dla was robotę — zagadnął zachęcającym tonem.

— Chętnie przyjmiemy każdą robotę, bo nam się nudzi, ale nie od ciebie.

— A to niby dlaczego?

— Zostałyśmy stworzone do stwarzania, a ty nie potrafisz stwarzać.

— Kto powiedział, że nie potrafię?

— Wszyscy to wiedzą od dawna.

— Wszyscy, to znaczy kto?

— Wszyscy bogowie stwórcy, inni bogowie i wszystkie grendule.

— A gdybym wam udowodnił, że to nieprawda?

— Nie udowodnisz tego. Nie ma już nawet najmniejszej cząsteczki, która by nie została użyta przez bogów stwórców, z której mógłbyś coś stworzyć. Wszystko zostało zużyte, wtedy kiedy był czas stwarzania.

— Nie mogę więc udowodnić, że potrafię stwarzać, a wy nie możecie udowodnić, że nie potrafię! — obruszył się.

— Nie musimy udowadniać, wiemy to. Udowodniłeś to już dawno temu.

— Zostawmy tę czczą gadaninę o stwarzaniu. Nieważne czy potrafię, czy nie potrafię stwarzać ważne, że mam dla was zajęcie.

— I co z tego? Inni bogowie też czasami nas zatrudniają do jakiejś pracy.

— Czasami… No właśnie, czasami! Ja mam dla was stałe zajęcie!

— Ciekawe jakie?

— Dowiecie się, kiedy do mnie przystąpicie.

— Mamy zostać twoimi sługami?

— Nie inaczej. Właśnie to wam proponuję, a co za tym idzie to ciekawe zajęcie na pozostałą resztę czasu.

— Całą?

— Całą.

— A co ponadto?

Greaghall zastanowił się. Wiedział czego brakuje grendulom, w końcu był bogiem. Nie wiedział tylko, czy one to dostrzegają i czy dadzą się skusić na jego ofertę.

— Imiona — zasugerował z przekonaniem w głosie.

— Imiona, a po co nam one?

— Bogowie mają imiona. Ja mam na imię Greaghall. Każde stworzenie ma swoje imię. Każda gwiazda, każda galaktyka, mają swoją nazwę, swoje imię. Każdy człowiek ma swoje imię. Nawet psy, koty, konie i inne zwierzęta mają imiona. Wy, jako jedyne istoty we wszystkich wszechświatach nie macie imion. Jesteście grendulami, stworzeniami bez imion. Przez to nic nie znaczycie, bo nikt was nie rozróżnia. Nawet jeśli któryś z was zrobi coś dobrego, za co mógłby być wychwalany, to i tak wszyscy mówią, że zrobił to jakiś grendul. Ja wam dam imiona, dzięki którym będzie was można odróżnić i nagrodzić.

— Albo ukarać — odpowiedziały chórem, przekornie.

— Jeśli jest za co, to trzeba karać. Tak się przyjęło.

— Tak, jak Zazianty ukarał ciebie? Ha, ha.

Greaghall nie miał argumentów, którymi mógłby podważyć ten zarzut. Wyczuł obserwując, że imiona dla grenduli są atrakcyjne. Przez miliardy lat żyły bez imion, przyzwyczaiły się do tego. Niemniej jego propozycja z pozoru nic nie znacząca, zaciekawiła je. Potrzebowały tylko czasu, aby korzyść z posiadania imion dotarła do ich umysłów i stała się ich celem. Póki co udawały, że propozycja ich nie interesuje. Greaghall wiedział, że to się wkrótce odmieni. Nieoczekiwanie zbliżył się do nich pewien grendul samotnik, który nie uczestniczył w dyskusji lecz przysłuchiwał się jej z boku.

— Greaghallu — odezwał się niespodziewanie. — Grendule żyjące w grupach takich jak ta, rzeczywiście mogą nie dostrzegać potrzeby posiadania imion. Natomiast my, samotnicy inaczej na to patrzymy.

— W końcu odezwał się ktoś rozsądny — odpowiedział uradowany Greaghall.

— Nie to jest dla mnie najważniejsze.

— Co w takim razie?

— Powiedz mi szczerze, czy przyłączając się do ciebie i wykonując twoje zlecenia będzie można umrzeć?

Greaghall nauczony tym, że grendule myślą inaczej niż pozostałe stworzenia, miał zamiar powiedzieć prawdę. Obawiał się jednak, że duchy po jego odpowiedzi znikną sprzed jego oczu.

— Wy jesteście nieśmiertelne. Nie ma takiej możliwości, aby któryś z was stracił życie.

— To lipa.

Samotny grendul nie wdając się w dalszą dyskusję, odleciał i Greaghall nigdy więcej już go nie zobaczył. Pozostałe grendule poszły jego śladem.

Osamotniony bóg krążył nad Plenhedryką, przyglądając się jej uważnie. Miał świadomość tego, że zasiał ziarno. Czekał więc cierpliwie na plon. Nie ujawniając się, przyglądał się z uwagą temu, co robią ludzie. Na północy kontynentu młody król jechał wraz ze swoją świtą, wyraźnie poganiając konie w stronę Spinlibru. Greaghall spojrzał mu w oczy i przestraszył się tego, co w nich dostrzegł. Patrząc w oczy króla Plenhedryki miał wrażenie, że patrzy w oczy Zaziantego.

— To nie może być prawdą! — zaprzeczył swojemu odkryciu. Coś tajemnego było w tym człowieku. Greaghall to widział i zdawał sobie sprawę z tego, że ten śmiertelnik w koronie może pokrzyżować mu plany. Po minie młodego człowieka widać było, że był wściekły. Najwyraźniej wieść o wydarzeniach w jaskini musiała już do niego dotrzeć. Bóg nie miał ochoty dłużej patrzeć na podróż króla. Kusiło go coś zupełnie innego, coś co było mu do tej pory zakazane. Zdecydował się natychmiast polecieć i zobaczyć wszystko, co przez prawie dziesięć tysięcy lat było dla niego niedostępne. Miał zamiar obejrzeć Planetę, która już wkrótce należeć będzie do niego.

— Jak będę miał na imię? — rozległ się nagle niespodziewany głos.

— Co? Kto? — Greaghall wyrwany z zadumy, potrzebował chwili, aby zrozumieć co się dzieje. Rozejrzał się dookoła, nikogo nie zauważył.

— Jak mi dasz na imię, mój boże?

— Najpierw się pokaż.

— Tu jestem. Nad tobą.

— Aha — Greaghall uśmiechnął się i spojrzał w górę. — Spryciarz z ciebie.

— Nie chcę mieć na imię Spryciarz.

— Tak tylko powiedziałem. Nie miałem zamiaru cię tak nazywać.

— To jak mnie nazwiesz?

— Dostaniesz takie imię, na jakie sobie zasłużysz.

— O ile wiem, nie było mowy o zasługach, tylko o tym, że każdy dostanie imię.

— Skąd to wiesz? Byłeś w tej gromadzie grenduli, z którą rozmawiałem?

— Nie byłem.

— To skąd wiesz?

— Grendule rozpowiadają o spotkaniu z tobą. Wytworzyła się wśród nas dyskusja. Niektóre z nas chciałyby mieć imiona.

— Dam je wam, jeśli się do mnie przyłączycie.

— To daj mnie, a przyprowadzę tu pozostałe.

— Ilu was jest?

— Około setki.

— To niewielu.

— Zwerbujemy więcej, ale najpierw nadaj imiona nam.

— Rozumiem, że tobie pierwszemu?

— Oczywiście, po to tu przybyłem, aby sprawdzić, czy mówisz prawdę. Jeśli nie kłamiesz, przyprowadzimy tysiące, a nawet setki tysięcy grenduli z innych wszechświatów.

Greaghalla wypełniła duma, kiedy pomyślał o tym, że będzie wymyślał setki tysięcy różnych imion. Myśl ta spodobała mu się. To zadanie w sam raz dla boga, który niczego nie stworzył. — Stworzę imiona dla grenduli — ucieszył się — to będzie pierwsza rzecz jaką stworzę i niepotrzebna mi do tego żadna cząsteczka stwórcza! — Uśmiechnął się i poczuł euforię. Był tak zadowolony z siebie, że z ochotą przystąpił do stwarzania imion.

— Nie kłamię, Visionie.

— Visionie?

— Tak masz na imię. Właśnie ci je nadałem.

— Dziękuję boże. Vision… Podoba mi się. Vision! Zaraz przyprowadzę pozostałych.

— Spiesz się.

Grendule nie miały swego przywódcy. Były to stworzenia równe sobie, nie mające żadnych aspiracji. Ich cechą główną było posłuszeństwo wobec osoby, której służyły. Vision bardzo szybko przyprowadził przed oblicze Greaghalla grupę około setki grenduli. Była to grupa, która wspólnie z Zaziantym budowała Planetę i Wszechświat wokół niej. Wszyscy oni dostali imiona od Greaghalla. Bogowie stwórcy pomijali imiona przy stwarzaniu grenduli. Grendule bowiem nie były celem stwarzania, a jedynie narzędziami do stwarzania, produktem ubocznym procesu. Żaden z bogów stwórców, w tym Zazianty nie pomyślał o tym, że te duchowe istoty, miały także swoje myśli marzenia i potrzeby. Po okresie stwarzania te z nich, które rozpoczęły samodzielną egzystencję na różnych planetach i w różnych światach, występując w nich jako zjawy, widma, potwory, dobre i złe duszki, czy też te, które przyjmowały inną formę, miały problem z własną tożsamością. To były właśnie te grendule, którym brak imion doskwierał. Pozostałe żyjące w grupach w oderwaniu od planet, imion nie potrzebowały. Informacja o tym, że Greaghall nadaje imiona, nie stała się więc niczym rewelacyjnym. Znaleźli się jednak tacy, których to zainteresowało. W tej grupie były grendule Zaziantego, stworzenia, jak wszystko, co Zazianty stworzył doskonalsze od innych. Porzucone przez swego boga, nie czuły się zobowiązane wobec niego.

— Dziękuję, że przybyliście — rzekł Greaghall po tym, jak nadał im imiona. — Teraz jesteście już moimi sługami, a co za tym idzie będziecie brać udział we wszystkim, co się wydarzy na Planecie. Planeta wkrótce się ożywi i będzie na niej dużo rzeczy do zrobienia. Będziecie mieli w tym swój udział, jako władcy wyznaczeni przeze mnie. Ludzie będą nam służyć. Podporządkujemy ich sobie i będziemy opływać w luksusy. Inni bogowie i inne grendule będą tu przybywać, aby to zobaczyć, a my od każdego z nich weźmiemy stosowną opłatę, a kiedy już wzbogacimy się, zaczniemy przejmować kolejne wszechświaty. Nastanie taki dzień, w którym będziemy władać wszystkim — wyjawił.

— Jaką opłatę? — zapytały zaciekawione.

— Od każdego zażądamy maleńkiej cząstki mocy. Będą chętnie ją dawać, bo nic na tym nie stracą. Dzięki tej mocy urządzimy Planetę dużo ciekawiej, niż jest teraz urządzona. Będziemy zachęcać do ponownych odwiedzin i za każdym razem pozbawimy ich tej maleńkiej cząstki mocy. Nawet się nie zorientują, kiedy będziemy na tyle silni, aby zabrać im pozostałą moc i przejąć ich światy.

— Ciekawe i kuszące są twoje zamiary, Greaghallu — odezwał się jeden z grenduli. — Przyznam, że rola jaką dla nas w swoim planie przewidziałeś jest bardzo atrakcyjna, do tego jednak nigdy nie dojdzie. Nazwałeś mnie Wschodem, to tak dla przypomnienia.

— Pamiętam jak masz na imię. — Greaghall odpowiedział zdenerwowanym głosem. — Jak śmiesz mówić, że nie dojdzie do tego? Przypomnę ci i wam wszystkim, że jestem bogiem i moje słowo jest sprawcze. Jak rzekłem tak się stanie!

— Musiałbyś najpierw odebrać Planetę Zaziantemu.

— A jaki widzisz w tym problem? Jeszcze dziś będzie moja!

— Nie będzie — z uporem kontestował Wschód.

— Nie będzie! — odpowiedziały wszystkie grendule jednocześnie.

— Jak śmiecie podważać moje słowo?! Jestem waszym bogiem, zapomnieliście o tym?! — warknął złośliwie.

— Panie! — grendule mówiły nadal jednym monotonnym głosem bez emocji. — Byliśmy przy tym, jak Zazianty stwarzał tę Planetę i nakładał na nią swoje moce. Swą boską moc stwórca wszczepił w pierwszych ludzi. Ta moc przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i dziedziczona w czystej linii każdego rodu. Do dnia dzisiejszego tylko kilka rodów zachowało tę czystość i to w nich skupiła się cała moc stwórcy.

— I co z tego? Co mnie to obchodzi? Dobrze o tym wiem! — Głos Greaghalla odróżniał się swą melodyką i napięciem od stabilnego, spokojnego, bezpłciowego tonu mowy grenduli.

— Moc Zaziantego — kontynuowały drętwo, acz stanowczo — pozwala Planecie na sprawne funkcjonowanie. Dzięki tej mocy Planeta krąży wokół Słońca, dzięki niej istnieje życie i zachodzą wszystkie procesy życiowe. Nie przejmiesz władzy nad Planetą, jeśli nie ujarzmisz tej mocy i nie zastąpisz swoją.

— Mam zamiar to zrobić! — wtrącił z dumą.

— Prawdziwa, czysta moc Zaziantego — kontynuowały z uporem — ulokowana jest w dziedzicu Rodu Szmaragdu, królu Szarmudu.

— I?

— Twoja moc, ani nasza moc, ani żadna inna moc na świecie nie jest na tyle potężna, aby zniszczyć moc Zaziantego. Zazianty jest najpotężniejszym ze stwórców! Abyś mógł zniwelować moc Zaziantego, musiałbyś zabić króla Szarmudu i to nie pierwszego lepszego, ale tego w którym ta moc się objawi. Zazianty tak skonstruował Ród Szmaragdu, że w przeciwieństwie do innych rodów, dziedzic rodu pojawia się nieprzewidywalnie, nie zawsze w prostej linii.

Greaghall spojrzał na nich groźnie.

— Po co mi o tym mówicie? — zapytał oburzony — W jakim celu zawracacie mi tym głowę? Myślicie, że tego nie wiem?

— Zabić dziedzica Rodu Szmaragdu może jedynie inny dziedzic pierwszych ludzi. Na Planecie poza dziedzicem Rodu Szmaragdu obecnie znanych jest czterech dziedziców. Są nimi dziedzic Rodu Rubinu, na którego teraz nie masz wpływu, dziedzic Heliodoru, który się ukrył, a o którym wiadomo, że jest. Ponadto dziedzic Szafiru, który z natury się do zabijania nie nadaje oraz dziedzic Rodu Spinelu, który nie wykona żadnego twojego polecenia, bo cię nienawidzi. O pozostałych sukcesorach, którzy przetrwali do dziś nie mamy informacji.

— Mówcie jaśniej. W czym tkwi problem, bo chyba nie rozumiem?

— Pozwól panie, że ci to wyjaśnimy.

— Właśnie na to czekam.

— Panie nasz, prawda jest taka, że nie zostałeś w pełni uwolniony spod pęt Zaziantego.

— O czym wy mówicie? — zapytał zdziwiony Greaghall, który był już tak wściekły, że miał ochotę przepędzić grendule. Przeszła mu nawet przez głowę myśl, aby zamiast nich z pozostałych przy życiu Plenhedrykan stworzyć swoją mroczną armię. Ten pomysł mu się tak spodobał, że postanowił wcielić go w życie w przyszłości. Plenhedrykanie od praczasów byli mu przecież wierni. To kapłani zawiedli. Tymczasem grendule mówiły dalej.

— Z pęt Zaziantego miała cię uwolnić Krew Szmaragdu.

— I tak właśnie się stało! Czy nie widzicie tego głupcy?

— Owszem, ale w Krew Szmaragdu w trakcie twojego uwalniania dostała się domieszka innej krwi. To spowodowało, że choć jesteś wolny i pełen swych mocy, to jednak masz nadal pewne ograniczenia.

— O czym wy mówicie, jaka domieszka, jakie ograniczenia?

— Kapłan Retrats, który przewodził obrzędowi, skropił twój stalagmit także swoją krwią, która nie pochodzi z Rodu Szmaragdu.

— Jak to? — zdziwił się Greaghall.

— Miał ranę na ręce, z której sączyła się krew, kiedy wspinał się na szczyt stalagmitu. Przez to twoje moce, choć uwolnione i pełne, na Planecie Zaziantego są ograniczone tylko do Plenhedryki. Nie możesz się ruszyć poza ten kontynent. Te ograniczenia może znieść tylko śmierć dziedzica Rodu Szmaragdu.

Greaghall nie uwierzył w te słowa. Prawdę mówiąc szczęśliwy ze swych powtórnych narodzin, nadając imiona grendulom nie znalazł czasu aby udać się poza Plenhedrykę. Był pewny, że jego moce działają jak dawniej. Pamiętał świat sprzed swojego uwięzienia. Przyglądając się temu wszystkiemu dobrze widział, że Planeta jest najdoskonalszym boskim dziełem. Inne układy gwiezdno — planetarne i inne formy życia nie dorównywały temu, co stworzył Zazianty. Posiadanie tak doskonałego tworu, jakim była Planeta Zaziantego, dodałoby mu prestiżu i powagi. Pomysł powolnego gromadzenia mocy, dawałby szansę na mozolne zdobywanie władzy nad pozostałymi wszechświatami i zamieszkującymi w nich rozumnymi istotami. Z czasem, po wyeliminowaniu bogów stwórców i innych bogów, mógłby zostać jedynym bogiem, panem wszechrzeczy.

— Rozumiem w czym problem — odpowiedział zakłopotany. — W takim razie trzeba będzie znaleźć sposób na zabicie dziedzica z Rodu Szmaragdu. O ile się nie mylę z chwilą, kiedy przyłączyliście się do mnie, również nie możecie poruszać się po Planecie?

— Mamy podobne do ciebie ograniczenia, ale na nas działają one słabiej — odpowiedziały mu chórem.

— W takim razie trzeba znaleźć innego mordercę.

— Nie będzie to łatwe.

— Tym razem jesteście w błędzie. Znam kogoś, kto nam w tym pomoże — Greaghall przeraził się swojej myśli. Wyglądało na to, że będzie zmuszony popełnić kolejne szaleństwo. Po raz kolejny przeżyć coś, co nawet dla boga było śmiertelną torturą.

— Kto to taki?

— Wy, grendule nie musicie o wszystkim wiedzieć. Są pewne tajemnice zastrzeżone tylko dla bogów — oznajmił z wyższością. — Tymczasem lećcie w przestrzeń i rekrutujcie jak najwięcej grenduli. Nie róbcie niczego, zanim wam nie rozkażę.

— Panie — z szeregu wystąpił jeden z grenduli. — Mam takie nietypowe pytanie.

— Pytaj zatem.

— W jaskini odgryzłeś głowę kapłanowi Retratsowi…

— Tak i co z tego?

— Czy twoje rządy będą polegały na takim nieprzewidywalnym i niegodziwym okrucieństwie?

— A jak myślisz?

— Wybacz boże, ja tylko jestem ciekawy.

— Będą dokładnie takie jak mówisz, a nawet jeszcze lepsze. Coś ci nie pasuje?

— W takim razie jestem z tobą, to mi się podoba.

— Nie na próżno dałem ci na imię Koszmar.

Greaghall uśmiechnął się. Grendul lubujący się w przemocy, mógł mu się przydać.

— Będzie fajna zabawa. Ha, ha, ha.

Grendule odleciały. Greaghall chcąc potwierdzić ich słowa, poleciał na brzeg Plenhedryki. Kiedy dotarł do miejsca, w którym ocean stykał się z lądem, siły nagle go opuściły. Wyglądało na to, że faktycznie nie był w stanie przekroczyć granic kontynentu. Leciał wzdłuż brzegu nie mogąc skręcić w stronę oceanu, jakby niewidoczny mur, odgradzał go od reszty Planety. Nie był już spętany, ale nie był też wolny. Wtedy właśnie w Greaghallu dokonała się pierwsza przemiana. Zamiast wydać z siebie jęk zawodu, wylądował spokojnie na plaży. Zamienił się w człowieka i przez długie chwile cieszył się morską bryzą, która otaczała go ze wszystkich stron, pobudzała go i dodawała orzeźwienia. Jego boski umysł tworzył nieskończoną ilość myśli, projektował wizualizacje, a przede wszystkim rozgrywał koszmarną grę, której autorem reguł był on sam. Zrozumiał, że aby wygrać, musi zaryzykować i położyć na szali rzecz najcenniejszą, siebie samego. Jeszcze raz dokładnie sprawdził swoje moce, po czym przeklął Zaziantego. Podejrzewał nawet, i słusznie, że to nie był przypadek, iż Krew Szmaragdu zmieszała się z inną. Musiał przyznać, że stwórca Planety był niezwykle mądry i przebiegły. Nienawidził go za to. Morska bryza podsycała tę nienawiść. W końcu podniecony faktem, że najdoskonalsze dzieło stwórców, może wkrótce przejść pod jego władanie, podjął decyzję. Planeta była warta tego, aby dla niej stracić suwerenność. Nie mógł jej wypuścić z ręki, nie teraz, nie tym razem. Posiadając Planetę, nawet będąc podległym bogiem, będzie potężniejszy od pozostałych bogów stwórców. Możliwe, że kiedyś swoją suwerenność odzyska. Bez Planety nadal będzie popychadłem i pośmiewiskiem. Zastanowił się jeszcze chwilkę i w końcu wymienił jej imię.

— Bellahonna.


Rozdział 3


Ledwie wymówił to imię, został uniesiony ponad Planetę i Wszechświat, w którym się ona znajdowała. Leciał z ogromną prędkością przez układy galaktyk, mgławice gwiazd i próżnię, mijając kolejne niezliczone wszechświaty. Wiedział, że zanim trafi przed jej nieistniejący tron, będzie musiał się upokorzyć. Nie sądził, że to upokorzenie przybierze formę zwykłego bólu. A ból był nie do zniesienia. Bellahonna nie zwracała uwagi na światy materialne. Materia wcale jej nie interesowała. Jej byt ograniczał się do myśli. Myśli niezwykłych, doskonałych w swej projekcji i swych doznaniach. Myśli twórczych i sprawczych, zaspokajających ciekawość, dających ukojenie i rozkosz nieporównywalną z doznaniami istot materialnych. Była umysłem doskonałym, perfekcyjnym i samowystarczalnym, nie potrzebującym niczego, nie pragnącym niczego. Wszystko czego sobie zażyczyła, czego zapragnęła, potrafiła sobie wymyślić. Bogowie stwórcy mieli ją przez to od pewnego czasu w pogardzie. Wiedząc, jak nieograniczona jest mądrość Bellahonny, nie potrafili zrozumieć, dlaczego była tak mało ambitna i tak bardzo samolubna. Mieli jej za złe, że nie chciała im pomagać w dziele stwarzania światów. Będąc tak doskonałą, inteligentną i precyzyjną, mogła choć służyć im pomocną radą, by nie popełniali błędów. Nie zrobiła tego, ignorowała ich.

W praczasach bogowie stwórcy często i licznie ją odwiedzali, przedstawiając swoje projekty, prosząc o ich analizę i ocenę. Odmawiała za każdym razem. Próbowali ją namawiać do współpracy poprzez prezentację swoich wspaniałych dzieł. Ona nigdy nawet nie spojrzała na żaden stworzony przez nich świat. Nic, co nie jest doskonałe, a materia z natury doskonałą być nie mogła, nie było dla niej atrakcyjne. W końcu zniechęceni bogowie przestali ją odwiedzać, co wcale jej nie zmartwiło. Przeciwnie miała więcej czasu dla siebie.

Tymczasem wszechświaty rozrastały się na przestrzeni dziejów, zajmując coraz więcej miejsca w czasoprzestrzeni i wypychając ją poza swoje krawędzie. Bellahonna nie potrzebowała nawet miejsca na swoje istnienie, nie mając go, wymyśliła je sobie, lokując je z dala od wszystkiego, co istnieje, nawet z dala od największej nieopisanej pustki. Od dawien dawna żaden z bogów nie wymieniał jej imienia. Zdawać by się mogło nawet, że o niej zapomnieli. Kiedy więc je usłyszała, oburzyła się. Nie miała prawa odmówić posłuchu żadnemu z bogów. Takie zasady w boskim świecie obowiązywały od zawsze i ona im podlegała. Po długim okresie spokoju ktoś ten spokój zakłócił, postanowiła zemścić się na natręcie. Zdecydowała się przetransportować namolniaka do swojej siedziby, w sposób wręcz sadystyczny. Greaghall będąc duchem nie odczuwał bólu w ludzkim znaczeniu. W tej jednakże podróży ból towarzyszył mu od samego początku. Bellahonna zadbała o to, aby kontakt z materią poczuł fizycznie, każdą drobinką swego duchowego ciała. Czuł więc zarówno parzącą go wysoką temperaturę przenikanych gwiazd, jak też twardość planet skalistych, nieprzyjemną maź planet gazowych i chłód przestrzeni międzygwiezdnej. Doznaniem nie do wytrzymania było przenikanie pulsarów i czarnych dziur, przez które Bellahonna przeciągała go z lubością po kilkakroć. Najgorszym doznaniem była jednak podróż po pustce. Tego, co odczuwał w tym czasie nie potrafił nawet opisać ani do niczego przyrównać. Takie słowa jak ból, poniżenie, żal, smutek, lęk, ośmieszenie, pogarda były niczym w porównaniu z tym, co przeżył przemierzając pustkę.

Kto jak kto, ale on Greaghall spętany przez Zaziantego, dobrze znał gorycz niemocy. Wszystkich tych okropności doświadczył podczas swego uwięzienia. Wszystko to było drobinką pyłu w bezmiarze Wszechświata w porównaniu z tym, co przeżył zanim stanął przed Bellahonną. Greaghall nie pierwszy raz rozmawiał z tą trudną do zdefiniowania, bo niemającą nawet tradycyjnego duchowego ciała boginią. Dlatego nie spodziewał się, że ujrzy cokolwiek. O jej obecności świadczyły natomiast myśli w jego boskiej głowie, które obecność doskonałego bytu wyczuły natychmiast.

— Z czym do mnie przychodzisz? — zapytała, nie ukrywając, że już na początku jest znudzona wizytą. — Czyżbyś w końcu zaprojektował jakiś Wszechświat i chciał skonsultować swój pomysł?

— Nie, pani.

— Nie? — spytała udając zaskoczenie. Greaghall wyczuł małą iskierkę zainteresowania. Dodało mu to odwagi.

— Pani, nie przychodzę ci niczego pokazywać, bo wiem, że wszystko dla ciebie jest niczym, marnością i stratą czasu. — Postanowił, że zanim powie z czym przybywa, spróbuje zyskać sobie jej względy. Inni bogowie według niego popełniali błąd, od razu opowiadając o projektowanej materii, o prawach fizycznych i zależnościach, jakie będą ich światy utrzymywały w stabilności. To nudziło Bellahonnę do tego stopnia, że żaden z bogów nawet nie dokończał prezentacji. Każdy z nich został wyproszony, zanim rozwinął wodze swojej fantazji.

— Czego zatem chcesz ode mnie?

— Pani, wiesz zapewne kim jestem… — Greaghall starał się wciągnąć ją w rozmowę wierząc, że tylko w ten sposób będzie miał szansę nie tylko przekazać swoją prośbę, ale także przedstawić argumenty, aby ta prośba została spełniona.

— Jesteś jedynym bogiem stwórcą, który niczego nie stworzył. Krótko mówiąc jesteś zwykłym biedakiem.

Greaghall długo ważył słowa Bellahonny, zanim odpowiedział.

— To smutne pani, że tak o mnie mówisz. Tym bardziej smutne, że to prawda.

— O tak, mój gościu, to prawda. Jesteś nikim. Posiadasz już wszystko co niezbędne, aby stać się wielkim pośmiewiskiem. Nie można powiedzieć o tobie nawet, że jesteś zerem, bo zero ma swoją wartość i znaczenie, ty zaś nie masz ani wartości, ani znaczenia, ani nawet powodu by istnieć. Po co ty istniejesz, mój gościu?

W tym momencie Greaghall był już pewny swego. Udało mu się, jak sądził, zainteresować Bellahonnę sobą, a to oznaczało, że jego szanse rosły.

— Istnieję, bo mam marzenia, pani. Dla tych marzeń istnieję, dla nich cierpię upokorzenia, dla nich ośmieliłem się stanąć przed twoją doskonałością i prosić o… — nie dokończył, Bellahonna przerwała jego słowa.

— A czymże są marzenia, mój gościu? Zwykłą mrzonką utrzymującą przy życiu marną i nierealną nadzieję na ich realizację. Marzenia są nic niewarte, mój gościu, jeśli brak szans, chęci i zdolności by je zrealizować.

— Dla ciebie, pani z pewnością nie są nic warte. Ty już osiągnęłaś swoje cele, swoją doskonałość, zdobyłaś nieskończone pokłady szczęścia i co ważniejsze spokoju. Ja natomiast muszę o to wszystko walczyć, muszę na to sobie zapracować…

Znowu mu przerwała.

— Musisz na to zasłużyć! — wtrąciła demonicznym tonem, wzbudzając w nim lęk.

— To prawda — przyznał.

— O co chciałeś mnie prosić?

— Pani, jak zauważyłaś jestem bogiem stwórcą, zauważyłaś też, że niczego nie stworzyłem. Otóż obawiam się… — przerwał. Teraz nadeszła dla niego najtrudniejsza chwila. Musiał się upokorzyć, przyznać do niedoskonałości, do wady jaką miał. Był zmuszony stwierdzić, że jest głupcem.

— Obawiam się, że nie mam wystarczającej wiedzy — wybrnął w sposób, który sprawił mu radość — aby zaprojektować swój Wszechświat.

— Chciałeś powiedzieć, że jesteś po prostu za głupi na to, aby coś stworzyć.

Greaghallowi nie uśmiechało się ot tak przyznać do tego, że jest głupi. Duma mu na to nie pozwalała, czemu nie można się przecież dziwić. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli się nie upokorzy, to niczego z Bellahonną nie załatwi. Tym razem szybko znalazł odpowiednie słowa, które pozwoliły mu ominąć bezpośrednie stwierdzenie, nie podważając osądu bogini.

— Pani, podziwiam cię za trafność twoich osądów.

Choć bogini nie miała żadnego ciała, Greaghall odniósł wrażenie, że uśmiechnęła się do niego z uczuciem miłosiernego politowania.

— Mówisz, że moje wypowiedzi są trafne?

— Nie przeczę.

— I wierzysz w to, co mówisz?

— Pani, przed tobą nie ośmieliłbym się kłamać.

— Dlaczego?

— Bo chcę cię o coś prosić. Nie jestem na tyle głupi, aby wierzyć, że spełnisz moją prośbę, jeśli wcześniej nie zaskarbię sobie twojej łaski.

— Dobrze, że jesteś szczery.

— Dziękuję, pani.

— Jeśli moje wypowiedzi są trafne, to stwierdzam ponad wszelką wątpliwość na podstawie słów, które wypowiedziałeś, że nie jesteś głupi. Przeciwnie wykazałeś się ponadprzeciętną mądrością.

— Pani, nie żartuj sobie ze mnie. Błagam.

— O nie! Nie żartuję, mówię szczerą prawdę.

— Wybacz mi pani, ale nie rozumiem? — Zdziwił się tą pochwałą.

— Jesteś bogiem równym innym bogom.

— Dlaczego w takim razie nie potrafiłem stworzyć swojego Wszechświata, jak inni bogowie stwórcy?

— Właśnie na tym się teraz skupimy, mój gościu… — odpowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu i niebudzącym wątpliwości, że ma zamiar przeprowadzić dogłębną analizę, nie zwracając uwagi na protesty Greaghalla i jego dyskomfort z tym związany. — Skupimy się dokładnie, aż do bólu. Odpowiemy na pytanie, dlaczego nie stworzyłeś swojego Wszechświata? Jak sądzisz dlaczego?

— Pani, po co mnie o to pytasz, skoro znasz odpowiedź?

— Ty też ją znasz.

Nastąpiła cisza. Greaghallowi dalsza rozmowa nie była już na rękę, ale nie miał odwagi jej przerwać. Bellahonna nie miała natomiast zamiaru przerywać dyskusji, która zaczynała być interesująca. Mimo to nastąpiła chwila przerwy. W trakcie jej trwania Greaghall zapragnął jak najszybciej znaleźć się na Planecie z gotowym już pomysłem na rozwiązanie swoich problemów. Stojąc na plaży nad Wielkim Oceanem, uświadomił sobie, że brak mu wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie w zagarnięciu Planety Zaziantego. Problemy, jakie się pojawiły z domieszką obcej krwi, a także co najważniejsze i trudne do wykonania, z zabiciem króla z Rodu Szmaragdu, to wszystko go przerastało. Przed grendulami udawał pewnego siebie, w rzeczywistości nie miał pojęcia jak się do tego zabrać. Nie wiedział jak sobie z tym poradzić. Wpadł wtedy na pomysł, aby wyprosić od Bellahonny odrobinę mądrości dla siebie. Wystarczyło uszczknąć jej choć trochę z nieprzebranych pokładów jakimi dysponowała, by w połączeniu z własną boskością, stać się bytem dużo bardziej doskonałym. Od tego zostałby już tylko krok do przejęcia władzy nad cudownym światem Zaziantego. Teraz, kiedy sama Bellahonna twierdziła, że nie jest głupcem zrozumiał, że nie miał już powodu, aby dłużej u niej zabawiać. Wpadł nawet na pewien pomysł, który pozwolił mu na pozbycie się problemów z mocą Zaziantego. Szkopuł w tym, że Bellahonna z sobie tylko znanego powodu nie miała zamiaru go jeszcze wypuścić, o czym przekonał się boleśnie.

— Widzę, że pragniesz mnie opuścić mój gościu? — zapytała, a właściwie stwierdziła.

— Trafność twych słów, pani budzi we mnie ciągły podziw.

— Czy nie chcesz poznać odpowiedzi na postawione przed chwilą pytanie?

Greaghall z pewnością chciał znać odpowiedź, bał się jednak prawdy. Nie chciał jej znać i robił wszystko, aby odepchnąć ją jak najdalej od siebie.

— Pani, obawiam się… — zrozumiał. Zamilkł.

— To jest właśnie twój problem, mój gościu.

— Nie rozumiem? — udawał.

— Zaraz rozumiesz!

W tym momencie niespodziewanie poraziła go strumieniem paraliżującej paniki z domieszką lęku. Dla człowieka takie doznanie mogłoby być przyczyną zawału serca, dla boga było czymś jeszcze gorszym. Zawał serca u człowieka kończy się często utratą świadomości, co jest końcem cierpienia. Greaghall nie mógł skorzystać z takiego przywileju. Musiał cierpieć, nie mając nadziei na jakąkolwiek ulgę. Przez cały nieokreślony bliżej czas trząsł się ze strachu i błagał, wręcz skamlał o litość. Wył z przerażenia, a jego skowyt wracał do niego odbitym echem pomieszany z pogardą Bellahonny. Mógł wprawdzie odwdzięczyć się jej tym samym, ale wiedział, że straciłby szansę na pomoc. Powstrzymał się więc.

— Jesteś tchórzem, najzwyklejszym tchórzem. — Odkryła przed nim, wyciągnęła na wierzch prawdę, którą znał, a której wypierał się przed samym sobą. — Dlatego bałeś się nawet zacząć myśleć o stworzeniu czegokolwiek! — usłyszał. — Bałeś się przeciwstawić Zaziantemu, a byłeś mu równy, tchórzu! — kontynuowała. — Boisz się nawet zwykłego człowieczka, który choć mniejszy od ciebie ma odwagę. Myślę, że wiesz o kim mówię, co? Bałeś się wszystkiego — ciągnęła dalej z satysfakcją — bo jesteś tchórzem i dopóki nie pozbędziesz się tchórzostwa nie będziesz nawet zerem. Będziesz nikim!

W tym momencie coś się w Greaghallu zmieniło, coś zbuntowało i ku swojemu własnemu zdziwieniu zawył inną nutą, odmienną od płaczu, brzmiącą jak wezwanie do boju. Hałas natychmiast ustąpił. Greaghall przyjął godną boga postawę.

— Żegnam cię pani — odmieniony chciał natychmiast odlecieć, ale Bellahonna sparaliżowała jego wolę. Trzymała go w swojej niewoli. Nie podobało mu się to.

— Puść mnie stara, samolubna suko! — krzyknął.

— O nie! Nie! Nigdzie nie pójdziesz, zanim nie zawrzesz ze mną przymierza! — ryknęła władczo.

— Żadnego przymierza z tobą zawierał nie będę, pokrako! Nie jesteś mi do niczego potrzebna! Myliłem się zwracając się do ciebie z prośbą o to, co już miałem.

— I tu się mylisz, biedaku.

— Nie mogę się mylić, jestem bogiem! — odparł z dumą i pewnością siebie.

— Tak ci się tylko wydaje, mój drogi. Tak ci się tylko wydaje, ale żeby nie przedłużać tej, już i tak zbyt długiej rozmowy, coś ci pokażę.

Bellahonna pokazała Greaghallowi jego samego w chwili, kiedy do niej przybył. Greaghall ujrzał siebie jako bożka nader marnego, głupkowatego, wylęknionego. — A teraz popatrz na tego drugiego — kontynuowała. I w tym momencie obok tamtego marnego Greaghalla stanął inny Greaghall. Był to potężny, władczy bóg w oczach, którego można było wyczytać wielką mądrość, a jego harda postawa świadczyła o tym, że jest to bóg nie tylko mądry, ale także pewny siebie, zdecydowany i nie lękający się niczego.

Greaghall patrząc na swoje dwie podobizny zrozumiał, co się wydarzyło.

— Dałaś mi to czego pragnąłem, zanim jeszcze o to poprosiłem — stwierdził zdziwiony, olśniony i wdzięczny.

— Tak, mój gościu, zanim wypowiedziałeś pierwsze słowo dałam ci mądrość. Nie mogłam przecież marnować czasu na rozmowę z matołem, jakim byłeś.

— Samolubne, przyznam, acz praktyczne posunięcie.

— Otóż i to. Otóż i to, mój gościu, ale czy nie zauważyłeś, że dostałeś też drugi dar ode mnie? Czy nie dostrzegasz różnicy w sobie?

— I tu się mylisz, moja pani, nie dałaś mi drugiego daru. Nie dałaś mi odwagi, bo ja miałem ją od początku. Natomiast pozbawiłaś mnie lęku i za to, przyznam, jestem wdzięczny.

— Brawo! Brawo! Brawo! Po trzykroć brawo mój gościu! Teraz miło się z tobą rozmawia.

— Mówiłaś coś o przymierzu. Rozumiem, że jeśli go z tobą nie zawrę, wrócę na Planetę głupi i tchórzliwy i z moich planów wyjdą nici?

— Nic dodać nic ująć, mój gościu. Przejdźmy zatem do konkretów.

— Czego zatem ode mnie oczekujesz?

— Sam to powiedz składając przysięgę.

— Ty stara kurwo… — Bellahonna na te słowa Greaghalla poraziła jego umysł ostrym przeszywającym bólem. Odczuł to na tyle dotkliwie, że odechciało mu się manifestacji swojej odwagi.

— Tylko bez epitetów, mój gościu. Spokojnie!

Greaghall wzywając imię Bellahonny, godził się na podległość. Miliardy lat życia w pogardzie wykształciły w nim chęć zmian swego bytu za wszelką cenę. Nie po to wzywał przecież Bellahonnę aby teraz, kiedy był już bliski celu, wycofywać się. Przyjmując godną postawę odpowiedział z godnością, przekonaniem i szacunkiem dla niej.

— Racz przyjąć mnie pani jako swego wiernego sługę. Przysięgam, że spełnię każde twoje polecenie i będę ci wierny, dopóki nie zwolnisz mnie z tej przysięgi.

— Ha, ha, ha, stworzyłam potwora! — Bellahonna nie mogła wyjść z podziwu, jak przebiegły i odważny stał się teraz Greaghall. — A cóż to znaczy: „dopóki nie zwolnisz mnie z tej przysięgi”?

— Pani, liczę na to, że kiedyś będziemy partnerami.

— Dobrze wiem o co ci chodzi, cwaniaku! Niedoczekanie twoje, ale twoją przysięgę przyjmuję. Odtąd jesteś moim poddanym.

— Tak, moja pani. Co mam dla ciebie zrobić?

— Ach nic. Nic, to mi w zupełności wystarczy. Jak wiesz nie potrzebuję do szczęścia niczego — skłamała, a Greaghall tego kłamstwa nie rozpoznał.

— Pani, czy mogę w takim razie o coś jeszcze prosić? — Greaghall chciał uwolnić się do końca z pęt Zaziantego. Nie miał ochoty dłużej czekać na przejęcie władzy nad Planetą. Zatliła się w nim nadzieja, że skoro tak wiele otrzymał od Bellahonny, to może uda się jeszcze uprosić i to. Nie miał o tym pojęcia, że nawet ona nie miała władzy nad Zaziantym.

— Mówiłam ci, że sam musisz zasłużyć na swoje marzenia — odpowiedziała, sprytnie zakrywając tym swoją niemoc.

— Tak, pani. Mówiłaś.

— Wykorzystaj zatem swoją mądrość i odwagę.

— Tak zrobię, pani moja.

— Żegnaj zatem, gościu mój.

— Żegnaj, pani — odpowiedział Greaghall, a w myślach dodał — obym cię więcej nie spotkał samolubna suko.

Kiedy Greaghall wracał na Planetę, usłyszał w myślach słowa Bellahonny.

— Gościu mój, nie popełniaj więcej błędów przy mnie i pamiętaj, że nie jestem samolubną suką, lecz władczynią myśli i twoją panią. Jeśli mnie zawiedziesz zniszczę Planetę Zaziantego.

— Kurwa mać! — zaklął ze złością.

W odczuciu Greaghalla jego upokarzająca podróż trwała miliony lat, jeszcze dłużej zajął mu powrót na Planetę o własnych siłach. Przy czym, tym razem nie z powodu jakoby miał słabsze moce niż Bellahonna, lecz dlatego, że nauczony wcześniejszym doświadczeniem omijał wszystkie kosmiczne pułapki zawieszone w próżni. Dla grenduli jego nieobecność nie była nawet dostrzegalna. Wróciły dość szybko z tysiącem nowych towarzyszy, które po otrzymaniu imion wyruszyły w przestrzeń kosmiczną rekrutować kolejnych. Setka bardziej wtajemniczonych została na rozkaz Greaghalla przy nim. W głowie Greaghalla ułożony był już plan działania. Plan doskonały w każdym najdrobniejszym szczególe.


Rozdział 4


Młody król po powrocie z północy, zasiadł na swym tronie i wezwał do Sali Tronowej wszystkich dostojników królestwa Plenhedryki. Król miał długie blond włosy, na jego głowie połyskiwała złotem korona ozdobiona nieoszlifowanymi spinelami. Na przodzie obręczy korony wyrastały trzy złote miniatury świerków, wykonane tak realistycznie i precyzyjnie, że gdyby nie materiał i wielkość, można by pomyśleć, że żywe świerki wyrastają z królewskiego klejnotu. Przyglądając się tej koronie trudno było nie odnieść wrażenia, że nawet rzemieślnik o niebywałych zdolnościach nie był w stanie jej wykonać bez pomocy sił nadprzyrodzonych. Korona w Rodzie Spinelu pojawiła się już w trzecim pokoleniu po Grredzie Spinelu, tym samym, który oddał cześć Greaghallowi. Otrzymał ją we śnie jego wnuk Sadger, który opowiadał później, że przyśnił mu się świerkowy las, nad którym górowały trzy potężne świerki, rosnące na wysokiej skalistej górze. Na zboczach tej góry leżały porozrzucane w bezładzie spinele wielkości głazów. Sadger opowiadał, że przyśniło mu się jakoby z niebios zstąpiła lśniąca złotem monumentalna i budząca zachwyt duchowa postać. Kiedy Sadger śniąc, zobaczył tę istotę przestraszył się. Nigdy tej postaci nikomu nie opisał, ponieważ zostało mu to zakazane. Jego lęk wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy istota sięgająca głową chmur wyciągnęła rękę i wyrwała z ziemi całą skalistą górę ze świerkami, wkładając ją sobie na głowę. Skała i rosnące na niej drzewa płonąc jasnym ogniem, zamieniły się po chwili w złotą koronę, w którą wtopiły się lśniące nieoszlifowane spinelowe głazy zalegające zbocza góry. Korona lśniła na głowie niebiańskiej istoty, roztaczając wokół siebie, poświatę niosącą ukojenie, radość i szczęście. Poświata obejmowała swoim zasięgiem coraz większe obszary, aż w końcu otoczyła całą Planetę, a wraz z nią wszystkich ludzi i zwierzęta. Kiedy to się dokonało, postać zdjęła koronę ze swojej głowy i wyciągając ręce w kierunku drżącego człowieka, włożyła tę koronę na jego głowę. Sny rządzą się swoimi prawami. Korona zmniejszyła się do rozmiarów ludzkich. We śnie Sadgera nie padło żadne słowo, żadne przesłanie, żadna mądrość. Sadger, po tym jak lśniąca złotem postać rozpłynęła się w powietrzu, chciał zdjąć koronę, by się jej przyjrzeć. Nie udało mu się to, korona nie chciała oderwać się od jego głowy. Kiedy rano się obudził korona nadal tkwiła na swoim miejscu. Sadger panował na Plenhedryce blisko trzysta lat, to on odkrył sól, dzięki której jego poddani rozpoczęli handel z ludźmi z innych kontynentów. Jednak zanim statki pojawiły się na Plenhedryce, minęło dwa tysiące lat, w czasie których Plenhedrykanie wiedli nędzne życie przymierając głodem.

Monarcha miał u swego boku przypięty pasem okazały miecz, na którego rękojeści spoczywała jego lewa dłoń. Z twarzy króla wyczytać można było, że mimo iż był młodym człowiekiem, posiadał wszystkie pozytywne cechy, które uprawniały go do piastowania tak wysokiego stanowiska, przysługującego mu po przedwcześnie zmarłym ojcu, jako dziedzicowi Rodu Spinelu. Spojrzenie króla było spojrzeniem człowieka posiadającego moc. Patrząc w oczy młodemu monarsze odnosiło się wrażenie, że w jego spojrzeniu ukryte były wszystkie prawdy świata, wszystkie przekonania, wszelka mądrość, a nawet pierwotna siła. Dwie zielone tęczówki, które momentami wydawały się szmaragdowe, delikatnie kontrastowały ze źrenicami o intensywnej zasysającej światło czerni, dwiema studniami bez dna prowadzącymi w otchłań ludzkiego umysłu.

Wokół króla zgromadzony był jego dwór z radą królewską na czele oraz żołnierze ze straży królewskiej. Wszyscy stali przed władcą, bombardowani pytaniami monarchy, na które nikt nie odważył się odpowiedzieć. Ich oczy były spuszczone, przerażone. Każdy z nich spoglądał ukradkiem na innych lub na swoje buty, a wszyscy, co dało się zauważyć, rozglądali się ze strachem, rzucając przerażone spojrzenia na boki. Wyraźnie się bali.

— Co się tam dokładnie wydarzyło? — zapytał król, kierując tym razem pytanie do jednego ze swych namiestników — Quaita, odpowiedzialnego w królestwie za sprawy wiary.

— Wasza Wysokość — Quait w końcu zdecydował się mówić. — Kiedy byłeś z wizytą w kopalniach północy, w jaskini Greaghalla kapłan Retrats, wbrew twojemu zakazowi, złożył ofiarę swemu bogu. Nie wiemy jeszcze dokładnie, co wydarzyło się podczas obrzędu, ale fakt faktem z jaskini zaczął wydobywać się najpierw czarny duszący dym, a później płomienie ognia tak potężnego, że prawie sięgały chmur.

— To wszystko?

— Nie, Wasza Wysokość. Było coś jeszcze.

— Co mianowicie?

— Odór sięgający aż do zamku.

— O ile wiem królewski zamek znajduje się dość daleko od jaskini, jak to możliwe, że odór sięgnął aż tutaj?

— Powietrze było tam gęste, ciężkie. Wiatr zepchnął je w stronę Spinlibru.

— Rozumiem. Co poza tym?

— Ludzie z okolicznych wsi usłyszeli ogromny raban walącej się góry, pomieszany z przerażającym krzykiem. Jak się później okazało strop jaskini zawalił się do środka. Dziś jest tam już tylko sterta gruzów.

— A co się stało z posągiem Greaghalla?

— Początkowo sądziliśmy, że leży pod gruzami. W trakcie prac ratunkowych okazało się, że go nie ma. Zniknął.

— Jak to zniknął?

— Nie ma po nim śladu. Kiedy badaliśmy ruiny jaskini, nie znaleźliśmy nawet małego fragmentu monumentu.

— Co z ludźmi, którzy uczestniczyli w tym misterium?

— Wszyscy zginęli w ogniu lub zostali przysypani walącym się stropem. Jeszcze dziś, a minął już przecież miesiąc, znajdujemy tam mnóstwo szczątków ludzkich, w większości nadpalonych i osmolonych.

— Co jeszcze wiadomo o tej sprawie? Kto z was ma jakieś dodatkowe informacje? Kto z was w końcu odważy mi się powiedzieć, co tam wydarzyło się naprawdę?!

Po tym pytaniu, zadanym już nie pierwszy raz, znów zapanowała cisza. Nikt z zebranych nie miał na tyle odwagi, aby wyznać królowi prawdę. Nikt nie chciał być tym, na którego spadnie odpowiedzialność. Bali się nie tylko gniewu króla, ale przede wszystkim gniewu Greaghalla. Od tamtego dnia strach był wszechobecny. Ludzie mieli świadomość popełnienia ohydnej zbrodni. Zbrodni, która nie powinna się wydarzyć, która jednakże była faktem, a której skutki okazały się przeciwne do oczekiwanych. Prawdę mówiąc, wszyscy pod nieobecność króla, pośrednio lub aktywnie uczestniczyli w porwaniu księżniczki, złożonej w ofierze Greaghallowi. Nikt z zebranych nie mógł o sobie powiedzieć, że sprzeciwiał się temu, co się wydarzyło.

— Dlaczego ukrywacie przede mną prawdę? — pytał król. — Co wyście takiego zrobili, do czego nie chcecie się przyznać?

Król zadając to pytanie starał się objąć wzrokiem wszystkich, począwszy od żołnierzy, poprzez swych namiestników i najbliższą rodzinę. Przyglądając się im, widział po ich minach, że stało się coś potwornego. Tylko co? Władca Plenhedryki mimo swojego młodego wieku był obdarzony niemal nadludzką mądrością i inteligencją. Jako dziedzic Rodu Spinelu miał prawo nazywać się najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Już na początku, kiedy informacja o tragedii dotarła do niego i zmusiła do powrotu z północy zauważył, że poddani coś przed nim ukrywają. Było coś, o czym nie chcieli rozmawiać. Widząc zmowę milczenia domyślił się, że to od niego oczekiwano rozwiązania sprawy w taki sposób, aby na nikogo nie padła indywidualna odpowiedzialność. Analizując sytuację brzydził się takim nastawieniem. Rozumiał jednak, że jego ludzie pokładają swoje nadzieje w nim, w swoim królu, w potomku Spinela. Pytanie, co należy teraz zrobić aby… No właśnie, aby co? Aby naprawić szkody? Nie dopuścić, aby to się powtórzyło? Ukarać winnych? Umysł króla pracował na najwyższych obrotach. Król nie mógł wszakże podjąć żadnej decyzji, nie znając wszystkich szczegółów sprawy. Niestety, jego poddani nie chcieli mu wyjawić prawdy. Nie chcieli, czy też nie mogli, a może się bali? Jeśli tak, to lęk przed czymś, o czym król nie miał jeszcze pojęcia, musiał być silniejszy od lęku przed gniewem monarchy. Co mogło spowodować tak ogromny strach? Odpowiedź na to pytanie była kluczem do rozwiązania zagadki.

Władca w końcu zrezygnował z zadawania pytań poddanym. Doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Pewny był także, że ich milczenie nie jest przejawem zdrady, lecz raczej obawą przed tym, co król będzie zmuszony rozkazać, po tym jak dowie się prawdy. Ponadto wyraźnie było widać, że poddani nie odpowiadając na pytania, odwlekali coś w czasie. Czym było to coś? O tym król Kastel Jewaunt, potomek Rodu Spinelu miał zamiar dowiedzieć się już za chwilę. W sytuacji w jakiej znalazł się teraz król Plenhedryki, każdy inny monarcha miałby do wyboru właściwie dwa wyjścia: pierwsze abdykować, drugie zabić nieposłusznych dworzan i powołać nowy dwór. Kastel Jewaunt wiedział, że żadne z tych rozwiązań nie jest dobre. Miał ten komfort, że nie musiał robić ani jednego, ani drugiego. Początkowo próbował dociec prawdy licząc na to, że któryś z jego poddanych odważy się ją wyjawić. Próby te okazały się bezowocne. Dziedzic Rodu Spinelu dysponował innym sposobem na wydobycie informacji od kogoś, kto nie chciał tej informacji udzielić. Król dysponował potężną mocą, którą mógł wykorzystać w dowolny sposób, o ile nie przekraczało to norm narzuconych przez stwórcę. W tym konkretnym przypadku monarcha był pewny, że wykorzystując magię wykorzysta ją właściwie.

Magiczne umiejętności Kastela Jewaunta były wręcz zdumiewające. Już jako małe dziecko potrafił dokonywać potężnych rzeczy. Dorastając ćwiczył sztukę magiczną pod okiem swojego ojca, który starannie zadbał, aby jego potomek otrzymał dobrą edukację. Dziedzica tronu nauczono szacunku do stwórcy, ludzi i magii. Wpajano mu od dziecka, że magia nie powinna być wykorzystywana przeciwko ludziom, ani przeciwko bogom, a jedynie ku ich pożytkowi. Źle spożytkowana magiczna moc, wracała bowiem do tego, który jej używał i niszczyła jego organizm. Tak działała magia dana wybranym przez Zaziantego. Ród Spinelu należał do tych wybranych. Tym razem sytuacja była tak niecodzienna, że król postanowił wykorzystać swój wyjątkowy, dodatkowy nadludzki dar. Odkrył go jeszcze będąc dzieckiem podczas lekcji magii razem ze swym ojcem. Jego ojciec to dostrzegł i zrozumiał, że młody dziedzic posiada umiejętności znacznie większe od tych, którymi mogli pochwalić się jego przodkowie. Odkrycie to było dla nich czymś tak zaskakującym, że w radości i zachwycie, chyba niepotrzebnie, pochwalili się tym przed poddanymi. Wieść o nadprzyrodzonych zdolnościach małego księcia rozeszła się błyskawicznie pocztą pantoflową po całej Plenhedryce. Jedni w to wierzyli, inni nie. Sam król nawet później to dementował, chcąc aby niezwykły dar syna pozostał jego tajemnicą. Od tego czasu lekcje magii zostały rozszerzone o ćwiczenie i doskonalenie ujawnionych umiejętności. Szybko jednak okazało się, że zdolności księcia nie wymagają dodatkowego szkolenia ani ćwiczeń. Były one jego częścią i nie stanowiły większego dla niego wyzwania od oddychania. Niestety, co było do przewidzenia, stały się one jego ciężkim brzemieniem. Początkowo, kiedy książę jako małe dziecko używał swego daru do zabawy, jego otoczenie przyjmowało to z uśmiechem. Z czasem jednak wielu ludzi zaczęło unikać księcia w obawie, że ten odkryje ich plany i zamiary. Kastel Jewaunt zauważył, że ludzie unikają go i wyraźnie się go boją. Nie podobało mu się to. Wtedy właśnie wpadł na pomysł, aby spróbować nie tylko czytać ludzkie myśli, ale także je zmieniać. Udało mu się to za pierwszym razem. Postanowił więc wymazać z umysłów ludzi wiedzę o swoim darze. Zanim to zrobił, na dworze pojawił się dziwny starzec, który uświadomił mu, że taka ingerencja w ludzkie umysły, jest niegodna i nieludzka. Kastel do dziś nie wiedział skąd starzec się wziął, ani kim był. Taki był warunek i taka była między nimi umowa, że książę nie zajrzy do umysłu tajemniczego starca. Rozmowy ze starcem trwały kilka dni, a wynikiem tych rozmów była powszechna akceptacja umiejętności księcia przez jego rodzinę i dworzan. Starzec wytłumaczył mu, że wymazując z ludzkich umysłów wiedzę na temat swych zdolności, książę stawia się ponad nimi, a tak być nie powinno. Niegodne króla ani człowieka było mieć aż tak wielką przewagę i władzę nad innymi ludźmi. Dlatego wybrano opcję akceptacji. Opcja ta zostawiała w ludziach świadomość tego faktu, a jednocześnie dawała możliwość wykorzystania daru w sytuacji, kiedy mógł on okazać się korzystny dla wszystkich. Po osiągnięciu tego celu Kastel Jewaunt bardzo rzadko korzystał ze swojego daru, a jeśli już to robił, to w taki sposób, że nikt się nie zorientował. Z czasem niektórzy przestali wierzyć w umiejętności księcia, a inni najzwyczajniej o nich zapomnieli. Książę z takiego obrotu sprawy był zadowolony. Wielu z tych, którzy właśnie stali przed królem w Sali Tronowej, przypomniało sobie o jego zdolnościach i mieli nadzieję, że władca użyje ich, aby odkryć prawdę, nie narażając nikogo na konieczność stania się tym, który nie dotrzymał tajemnicy. Szczególnie, że wiedzieli oni, iż na sali znajduje się sam Greaghall, co mogłoby narazić zdradzającego skrywaną prawdę na niebezpieczeństwo.

Król z nieukrywaną złością zerknął jeszcze raz na poddanych, po czym pokiwał głową i westchnął zrezygnowany. Spuściwszy wzrok, trochę wbrew sobie zajrzał do umysłów ludzi zgromadzonych w Sali Tronowej. Kiedy już to zrobił, pożałował. Jego twarz z zasmuconej i zatroskanej przeobraziła się w twarz wściekłą i groźną, nabrzmiałą krwią. Król zaczął zachowywać się nienaturalnie, drżał i sapał jak starzec. Poddani widząc tę odmianę zrozumieli, co się przed chwilą stało. Część z nich nawet odetchnęła z ulgą. W końcu monarcha z niechęcią i wysiłkiem podniósł głowę. Stojący bliżej zauważyli łzy w jego oczach, które zaczęły płynąć coraz większym strumieniem.

— Jak mogliście? — zapytał ledwie słyszalnym, zdławionym głosem. Po tym pytaniu króla zapanowała głucha, grobowa cisza. — Jak mogliście zabić niewinne dziecko, skurwysyny!? — wybuchnął nagle z całej mocy, podrywając się z tronu jakby rażony piorunem. Wykrzykując obelgi wyjął miecz z pochwy i wparował pomiędzy dworzan zaglądając każdemu po kolei w oczy. — Liczyliście na to, że ten pojebany Greaghall zrobi dla was coś dobrego — kontynuował — że zdejmie z was karę nałożoną przez stwórcę?! — jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, a na ustach pojawiła się piana zmieszana z kroplami krwi. — Okryliście się hańbą na wieki durnie! Czy zapomnieliście już, że Zazianty ukarał Ród Spinelu za oddawanie czci tej kreaturze Greaghallowi?! — nie przestawał krzyczeć, jego głos świdrował uszy zebranych i napawał ich coraz większym lękiem. Tym większym, że od początku mieli świadomość tego, że wśród nich stoi zmaterializowany bóg, przebrany za jednego z żołnierzy. To ze strachu przed Greaghallem milczeli, kiedy król zadawał im pytania. Kastel Jewaunt miał świadomość obecności boga. Wiedział także, że Greaghall domyśla się już tego, że została mu wypowiedziana wojna przez ludzkiego króla, który jak sądził bóg nie mógł mu zrobić żadnej krzywdy. Żadnej poza obrazą słowną. I właśnie słów, obraźliwych słów pod adresem Greaghalla Kastel Jewaunt w swej niemocy, w swej rozpaczy nie żałował sobie, mając wręcz pewność, że są to jego ostatnie słowa. Nazwał Greaghalla niedojdą, miernotą, słabeuszem, oszustem, pierdołą, eunuchem pozbawionym jaj (co akurat było prawdą), ofermą, bezmózgowcem, łajdakiem, wandalem, debilem, idiotą, kretynem, osłem, a patrząc prosto w oczy Greaghallowi, którego rozpoznał, przeglądając myśli zebranych, nazwał go przegranym wszech czasów. W końcu się uspokoił i popatrzył na wszystkich zatroskanym wzrokiem. Był zrezygnowany i zrozpaczony. Greaghall stał spokojnie uśmiechając się pobłażliwie.

— Skończyłem wywody na twój temat, śmieciu. Teraz zrób ze mną co chcesz — król patrząc w oczy znienawidzonego boga, spokojnie czekał na śmierć.

Greaghall stał przez chwilę w milczeniu. Inwektywy wypowiadane pod jego adresem, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Było mu obojętne, co o nim mówią zwykli śmiertelnicy, których mógł pozbawić życia siłą swej woli.

— Ależ żyj sobie królu, całe swoje siedemdziesiąt, a nawet osiemdziesiąt marnych lat, jakie dał ci w prezencie twój stwórca. Mnie nic do twojego życia — to mówiąc Greaghall roześmiał się szyderczo. — Zbyt mały jesteś aby mi zaszkodzić, zbyt słaby aby mnie powstrzymać — Greaghall mówiąc, to okrążył stojącego króla, przypatrując mu się z każdej strony, po czym dumnym krokiem podszedł do królewskiego tronu i usiadł na nim. Król patrzył w oczy Greaghallowi z coraz większym zaciekawieniem. Zdziwił się, że bóg nie zabił go w jakiś spektakularny sposób. Fakt ten dał mu dużo do myślenia. Domyślił się, że jest mu do czegoś potrzebny żywy. Postanowił, że o cokolwiek Greaghall go poprosi, cokolwiek mu rozkaże, nie zostanie spełnione, choćby miało go to kosztować wiele cierpień, a nawet życie. Chciał przez to pokazać swoim poddanym, że potomek pierwszych ludzi, dziedzic Rodu Spinelu, król Plenhedryki nie podlega władzy Greaghalla.

— Kastelu Jewauncie, podejdź do mnie! — rozkazał władczym tonem Greaghall.

— Jeśli zwracasz się do mnie, popaprańcu — wycedził ze złością monarcha — to przypominam ci, że jestem królem, a w związku z tym zamiast wydawać mi rozkazy, powinieneś raczej poprosić, używając zwrotu: „Wasza Miłość raczy…” — odparł dumnie król, a jego głos był równie władczy i stanowczy. Dało się w nim wyczuć wyższość i królewski styl, który młody król okazał bez większego wysiłku. Ludzie byli dumni ze swego władcy, dumni, a jednocześnie śmiertelnie przerażeni.

Twarz Greaghalla stała się po tych słowach ponura. Widać było, że ucieleśniony bóg zastanawia się co ma zrobić w obliczu takiej niesubordynacji. Miał ochotę zabić tego zbuntowanego króla, jednak wiedział dobrze, że nie może tego zrobić. Mógł natomiast w każdej chwili go upokorzyć i właśnie ten pomysł spodobał mu się najbardziej. Wyobraził sobie monarchę klęczącego pod tronem, zdejmującego z głowy koronę i błagającego, aby Greaghall tę koronę przyjął. Pomysł mu się spodobał i postanowił go zrealizować za pomocą swojej boskiej mocy. Jakież było jednak zdziwienie bóstwa, gdy okazało się, że jego duchowa moc, napotkała zbyt wielki opór ze strony śmiertelnika, którym on, bóg gardził, a który stał niewzruszenie mimo, iż został boską mocą przymuszony do wykonania polecenia. Utwierdziło to Greaghalla w przekonaniu, że grendule miały rację i jego wyzwolenie z pęt Zaziantego nie było całkowite. Jakaś cząstka siły stwórcy Planety wciąż go blokowała, co nie zmieniało faktu, że był już wolny i mógł działać, a co za tym idzie mógł tej blokady się pozbyć. Zwalając winę na resztki spętania, nie docenił swojego rywala. Nie zastanawiając się dłużej, znienacka uderzył króla wiązką mocy. Wiązką silną, ale nie śmiertelną. Moc Greaghalla spotkała niespodziewany opór ze strony króla, który z trudem, bo z trudem, ale sparował cios i odbił energię w stronę sufitu, z którego posypał się wapienny tynk. Po tym uderzeniu nastąpiło następne, i kolejne, za każdym razem mocniejsze. Król z coraz większą zręcznością i pewnością siebie odbijał energetyczne ciosy. W końcu zdziwiony Greaghall zwiększył znacznie ich moc.

W czasie tej próby sił, w Sali Tronowej odczuwalne były potężne wibracje. Wibracje tak silne, że szyby z trzaskiem wyleciały ze wszystkich okien, a stojących ludzi rozrzuciło w różnych kierunkach. Niektórzy z nich wpadali na meble, inni uderzali o ściany. Wielu z nich na skutek fali uderzeniowej zostało rzuconych na ściany z taką siłą, że o te ściany się rozbili, tracąc przy tym życie lub odnosząc poważne rany. Próba sił trwała długo. Fala wibracji wypływała z Greaghalla z ogromnym hukiem, lecąc w kierunku młodego króla, a ten, ku zdziwieniu samego ducha, jak i tych, którzy pozostając przy życiu, jęcząc z bólu, obserwowali tę walkę, parował każdy cios, stojąc niewzruszenie, uśmiechając się tylko lekceważąco, coraz śmielej.

— Mylisz się śmieciu, jeśli myślisz, że jesteś mocniejszy ode mnie! — krzyknął pogardliwie z nieukrywaną radością król, sam będąc zdziwiony i zaskoczony swoimi umiejętnościami. Zmieniało to całkiem postać rzeczy i dawało nadzieję, że nie wszystko jeszcze jest stracone. Greaghall miał pewną przewagę nad Kastelem Jewauntem, był bogiem, nie podlegał śmierci, Kastel Jewaunt był tylko człowiekiem.

— Przyznam, że zaskoczyłeś mnie, śmiertelniku… — Greaghall nie dokończył, bo król stanowczo wszedł mu w słowo.

— Jeśli się do mnie zwracasz, gnoju używaj zwrotu: “Wasza Wysokość”! — warknął przerażająco. — Mówiłem ci o tym przed chwilą, tumanie jeden! — słowa te wypowiedział głosem tak władczym, tak potężnym, że honor boga nie pozwolił mu na zbycie ich milczeniem. Greaghall nie wiedział jak odpowiedzieć na taki afront. W pierwszym momencie miał ponownie zamiar zabić króla, lecz prawdę mówiąc nie miał pojęcia, jak to zrobić. Było to dziwne, ale wszystko wskazywało na to, że ten człowiek nie podlegał jego mocy. Greaghalla zaczęła już nudzić ta niewygodna sytuacja. Postanowił zagrać inaczej. Wiedział tak czy owak, że za chwilę Kastel Jewaunt będzie skłonny wykonać każde jego polecenie. Przystał więc na warunki króla, nie przestając z niego drwić.

— Czego sobie życzysz, Wasza Wysokość? — zapytał ironicznie, rozsiadając się wygodnie na tronie.

— Złaź z mojego tronu! — rozkazał król. — Swoją ohydną propozycję możesz mi złożyć stojąc w odpowiednim dla siebie miejscu! — król wskazał ręką miejsce, w którym zawsze stawali przed jego tronem błagalnicy. Nie mógł się powstrzymać przed dalszym upokarzaniem Greaghalla. Domyślał się, że Greaghall wkrótce przymusi go szantażem do wykonania swoich poleceń. Póki co jednak nie zamierzał ustąpić. Nie miał jeszcze pojęcia jakie plany miał Greaghall, ale zdawał sobie sprawę z tego, że zostanie zmuszony do zrobienia czegoś ohydnego, co będzie się kłóciło z jego sumieniem, co będzie pogwałceniem boskich praw. Pytanie tylko, jaka będzie cena za odmowę? Na to pytanie nie znał odpowiedzi. Słusznie przeczuwał, że tryumf w pojedynku mocy przerodzi się wkrótce w udrękę.

— Ależ proszę bardzo, śmiertelniku, twój tron nic dla mnie nie znaczy, mam swój dużo wygodniejszy, o czym zapewne wiesz.

— Nie sądzę, abyś miał tron — odparł z politowaniem — a nawet jeśli go masz, to wygodny on nie jest. Nie sądzę, aby taka oferma jak ty, opływała w luksusy. Zazianty już o to zadbał!

— Zazianty nic do tego nie ma. A co ważniejsze, jego też tu nie ma, jak zapewne wiesz, śmiertelniku. Ja natomiast jestem i mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.

Monarcha ponownie usiadł na tronie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego zwycięstwo jest tylko pozorne i chwilowe. Rozejrzał się po sali i z przerażeniem stwierdził, że większość jego poddanych nie żyje, a pozostali odnieśli poważne rany. Zmartwiło go to i postanowił całym swym wysiłkiem jak najszybciej ulżyć w cierpieniach tym, którzy przeżyli. Nie zważając na Greaghalla wysłał w kierunku rannych promienie swojej magicznej mocy, które uśmierzyły im ból. Nie miał władzy nad śmiercią, nie mógł nikogo przywrócić do życia, mimo iż bardzo tego chciał. Greaghall widząc co zrobił król, zaczął się z niego śmiać. Jego śmiech był głośny, długi i tak obraźliwy, że król poczuł niesmak.

— Straż, do mnie! — rozkazał nagle. — Zajmijcie swoje miejsca! — król poczekał, aż jego pozostali przy życiu ludzie wykonają polecenie, następnie zwrócił się oficjalnym tonem do ocalałych dworzan.

— Mamy dziś do wysłuchania prośbę tego wyrzutka, który stoi jak pacan w miejscu błagalników, szczerząc jak debil swe koślawe zęby. Czy jesteście gotowi wysłuchać tego, z czym do nas przybyła ta kreatura?

Nikt z zebranych nie ośmielił się zabrać głosu. Ludzi ogarnął strach, który paraliżował im myśli, odbierając zdolność logicznego rozumowania. To, co przed chwilą zobaczyli, przechodziło ludzkie pojęcie. Sam fakt, że stał między nimi bóg, był czymś nadnaturalnym! Nieważne, że był bogiem usuniętym z boskiej chwały i czci przez innego potężniejszego boga, ale jednak bogiem, istotą astralną, ponadczasową. Już samo to napawało ich lękiem. Ich zdziwienie potęgował ponadto fakt, że oto ich król, ziemski człowiek, śmiertelnik, jeden z nich, okazał się swą mocą równy temu bogu. Nie mieściło się to w ich umysłach, nie byli w stanie tego zrozumieć, to ich po prostu przerastało. Jeszcze większej trwogi dodawał fakt, że na oczach wszystkich, bez odrobiny lęku ziemski król poniża boga. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że Kastel Jewaunt sam był zdziwiony tym, co się działo.

Kiedy król zastanawiał się nad tym, czym zaszantażuje go Greaghall, do Sali Tronowej szturmem weszło kilkuset mężczyzn. Oblicze każdego z nich było nijakie. Na ich twarzach nie można było zauważyć żadnych uczuć, żadnych emocji. Kamienne ryje, jak w pierwszym momencie pomyślał o nich król, nie dawały po sobie niczego poznać. Kastel Jewaunt poczuł, że wraz z ich wejściem cała jego moc, cała magia, którą miał w sobie i cały jej spektakularny triumf sprzed kilku chwil, tracą znaczenie.

W chwilę po wejściu grendule w ludzkich ciałach wymordowały wszystkich pozostałych przy życiu dworzan, a następnie nie zważając na obelgi i wyzwiska króla, wywlekli go na dziedziniec. Wtedy król zemdlał po raz pierwszy w życiu. Widok tysięcy ciał mieszkańców Spinlibru, ciał, które były poszarpane i pogryzione, ciał, z których wyciągnięto wnętrzności był przerażający. Zapach rozlanej krwi powodował mdłości. To było ponad nim, ponad królem, ponad człowiekiem. Nie mógł na to patrzeć, nie mógł się z tym pogodzić, nie mógł pozostać obojętnym, zemdlał. Mdlał przez długi czas na samo wspomnienie tego widoku. Kiedy zawleczono go półprzytomnego z powrotem do Sali Tronowej, nie miał już tyle odwagi i pewności siebie, co przed chwilą. Greaghall siedział na królewskim tronie, odziany już nie w żołnierskie, lecz królewskie szaty. Króla Plenhedryki zmuszono do uklęknięcia.

— Na dziedzińcu widziałeś trupy mieszkańców swojego nędznego miasta — Greaghall przyjął oficjalny, protekcjonalny ton. — Kazałem grendulom zabić wszystkich, poza twoją matką i siostrami — Greaghall wykonał gest ręką i do sali wprowadzono trzy nagie kobiety. Ręce miały związane z tyłu. Do lewych stóp kobiet przywiązano konopną linę, której drugi koniec owinięty był wokół ich szyj. Liny były krótkie, co wymuszało na kobietach aby pozostawały schylone. Poruszały się z wielkim trudem, płacząc przy tym bez ustanku. Każda z nich miała zakneblowane usta. Greaghall nie zwracał na nie uwagi, skupił ją natomiast na twarzy króla. Ta, na widok tak okrutnie potraktowanych sióstr i matki, wykrzywiła się. Nie był to jednak, jak myślał Greaghall grymas litości, żalu czy rozpaczy. Z twarzy Kastela Jewaunta wyzierała zimna niczym północny wiatr zemsta. Zemsta prawdziwa, nieodwracalna, której nadejście było nieuniknione.

— Jeśli natychmiast nie oddasz mi czci, moi żołnierze zasypią twoje miasto trupami wszystkich twoich rodaków, nie tylko mieszkańców Spinlibru — odezwał się Greaghall — twoje kobiety natomiast zostaną żywcem obdarte ze skóry — dodał z uśmiechem. — Oczekuję, że bez ociągania oddasz mi swoją koronę, miecz i przysięgniesz posłuszeństwo.

— Jedno, co ci mogę przysiąc popaprańcu to, to że cię zabiję — Kastel Jewaunt w obliczu tragedii, która rozegrała się na jego oczach, odzyskał niespodziewanie pewność siebie. — Mogę ci też obiecać, że wykonam wszystkie twoje rozkazy — dodał natychmiast. — Muszę mieć jednak gwarancję, że nie zabijesz pozostałych moich ludzi i uwolnisz moją rodzinę.

Na dźwięk tych słów królowa matka, Natia Jewaunt Krums zaczęła nucić jakąś melodię. W sali zapanowała cisza. Uciszyły się grendule, uciszył się Greaghall, a król nie rozumiejąc, co matka chce mu przekazać, dobrze zapamiętał jej niemą pieśń.

— Uciszyć to ścierwo! — krzyknął Greaghall. Jeden z grenduli natychmiast uderzył z całych sił królową w głowę tak, że ta padła nieprzytomna na wapienną podłogę. Król chciał poderwać się z klęczek i pobiec do matki, nie pozwolono mu jednak na to.

— Gwarancję, powiadasz — Greaghall uśmiechnął się szyderczo i nie zwracając uwagi na kobiety kontynuował. — Nie masz żadnych gwarancji śmiertelniku. Jedyne co możesz mieć to nadzieję, że dotrzymam słowa. Coś ty powiedział śmiertelniku, zabijesz boga, dobrze słyszałem?

— Co obiecałem, tego dotrzymam. Co mam dla ciebie zrobić? Pozwól mi ocucić matkę!

— Po pierwsze oddaj mi cześć.

— Już klęczę przed tobą.

— Wiem, że nie jesteś głupi. Podobno jesteś najmądrzejszy na świecie. Dobrze wiesz śmiertelniku, że nie tego oczekuję.

— Nie wiem czego oczekujesz!?

— Klęczysz, bo grendule zmusiły cię do klęczenia. Rozkazuję ci wstań, oddaj mi swoją koronę i miecz, a potem kajaj się przede mną i całuj moje nogi.

— Sam sobie weź koronę i odbierz mi miecz. Na to ci zezwalam. Jeśli chodzi o twoje pozostałe rozkazy, pozostaną one po wsze czasy jedynie twoim marzeniem.

— W dupie mam twoje obelgi, śmiertelniku, jednak teraz już przesadziłeś!

— To zabij mnie, miękki fiucie — wycedził szyderczo król.

Greaghall był bogiem, miał boską mądrość. Po raz drugi tego dnia nie wiedział, co ma zrobić. Nie mógł zabić króla Plenhedryki, bo ten był mu potrzebny. Miał jednak w ręku argument, którego śmiertelnik nie mógł zlekceważyć, jego najbliższych. Król wykorzystał chwilę wahania Greaghalla, by posłać w kierunku matki magię uzdrawiającą. Greaghall nawet tego nie zauważył, zastanawiając się nad tym, jak przymusić króla Plenhedryki do posłuszeństwa.

— Nie musisz już nikogo zabijać, żeby mi udowodnić, że nie cofniesz się przed niczym — uprzedził go Kastel Jewaunt, czytając z jego myśli jak z książki. — Zabierz mi koronę, miecz i mów, co mam zrobić. Dość już tej pokazówki. Wierzę w to, że jesteś potworem, zabiję cię za to. Nie licz jednak na to, że będę ci całował stopy. Możesz nawet położyć na dziedzińcu trupy całej ludzkości, a i tak nie zmusisz mnie do powtórzenia błędu mojego przodka Grreda Spinela. Czy to jasne?

Greaghall nie wytrzymał i posłał w stronę króla Plenhedryki wiązkę mocy. Grendule pożałowały, że zneutralizowały moc Kastela Jewaunta. Pozbawiony ochronnej mocy człowiek zaskrzeczał i zwinął się z bólu. Jego ciałem targnęły konwulsje. Krew wypłynęła z żył i rozlała się po jego wnętrznościach, sączyła się z jego ust, z nosa, z uszu i z oczu. Kastel Jewaunt upadł na podłogę. Konał.

— Nie zabijaj go, panie! — odezwały się jednocześnie grendule.

— Dość mam upokorzeń ze strony tego człowieka. Poradzę sobie bez niego. Niech zdycha.

— Panie! — Grendule mówiły jednym głosem. — Byłyśmy przy tym, jak Zazianty stwarzał tę Planetę i nakładał na nią swoje moce. Swą boską moc stwórca wszczepił w pierwszych ludzi. Ta moc przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i dziedziczona w czystej linii każdego rodu. Do dnia dzisiejszego tylko kilka rodów zachowało tę czystość i to w nich skupiła się moc stwórcy.

— Już o tym mówiłyście. Powtarzacie się! — odparł ze złością.

— Moc Zaziantego — przypominały — pozwala Planecie na sprawne funkcjonowanie. Dzięki tej mocy Planeta krąży wokół Słońca, dzięki tej mocy istnieje życie i zachodzą wszystkie procesy życiowe. Nie przejmiesz władzy nad Planetą, jeśli nie ujarzmisz tej mocy, albo jej nie zniszczysz i nie zastąpisz swoją.

— Mam zamiar to zrobić — odparł z pewnością siebie.

— Prawdziwa moc Zaziantego — kontynuowały grendule — ulokowana jest w dziedzicu Rodu Szmaragdu.

— Doskonale o tym wiem! Powtarzacie to do znudzenia!

— Twoja moc ani nasza moc — mówiły chórem — ani żadna inna moc na świecie nie jest na tyle potężna, aby zniszczyć moc Zaziantego. Można tego dokonać jedynie zabijając króla z Rodu Szmaragdu, i to nie pierwszego lepszego, ale tego, w którym moc się objawi. Zazianty tak skonstruował Ród Szmaragdu, że w przeciwieństwie do innych rodów, jego moc objawia się nie zawsze w prostej linii.

— Wiem o tym! — poirytowany Greaghall miał wrażenie, że grendule mają go za głupca. — Po co to powtarzacie? — zapytał oburzony. — W jakim celu zawracacie mi głowę? Przecież ja o tym dobrze wiem!

— Chcemy tylko przypomnieć, że zabić dziedzica Rodu Szmaragdu może jedynie inny dziedzic pierwszych ludzi. Na świecie, oprócz dziedzica Rodu Szmaragdu obecnie znanych jest tylko czterech sukcesorów. Są nimi dziedzic Rodu Rubinu, na którego teraz nie masz wpływu, dziedzic Heliodoru, który się ukrył, dziedzic Szafiru, który z natury się do zabijania nie nadaje oraz ten tutaj, który jeśli go nie zaniechasz, za chwilę straci życie, grzebiąc twe plany na zawsze.

— Ten zuchwalec niech zdycha, dam sobie radę bez niego — odezwał się ze znudzeniem Greaghall.

— To wykluczone! — odpowiedziały razem grendule.

— Co takiego? Mogę wszystko jestem bogiem, głupcy!

Na potwierdzenie tych słów Greaghall zamierzał wysłać kolejną dawkę swojej mocy w stronę konającego króla, aby go dobić. Grendule otoczyły w mgnieniu oka ofiarę Greaghalla.

— Panie — odezwały się jednocześnie, zanim Greaghall zdążył zareagować — jesteśmy twoimi sługami. Wykonamy każde twoje polecenie, ale rolą dobrego sługi jest chronić swego pana nawet przed nim samym.

— Mówcie jaśniej! — polecił, zaskoczony wyznaniem grenduli.

— Panie, nie możesz zabić tego człowieka, bo tylko on może prawdziwie zniszczyć moc Zaziantego.

— Co chcecie przez to powiedzieć?

— Pozwól panie, że ci to wyjaśnimy.

— Właśnie na to czekam, ale spieszcie się, bo zaczynam was mieć dość!

— Panie nasz, czy nie pamiętasz, że nie zostałeś w pełni uwolniony spod pęt Zaziantego?

— Do czego zmierzacie?

— Przypominamy nasz panie, że nie możesz się ruszyć poza ten kontynent, dopóki ten tu człowiek nie zabije dziedzica Rodu Szmaragdu. On jest jedynym dostępnym dla ciebie narzędziem. W przeciwieństwie do ciebie on może opuścić Plenhedrykę.

Po tych słowach grenduli Greaghall nagle się odmienił. Do tej pory nie pokazywał grendulom zmian, jakie nastąpiły w nim za sprawą Bellahonny. Nagle i niespodziewanie ukazał się teraz w pełni swej nowej chwały. Już wcześniej ułożył sobie plan działania, w którym Kastel Jewaunt miał odegrać wcale niepoślednie zadanie. Mimo, iż nie był już takim głupcem jak na początku, nie mógł zrozumieć, w jaki sposób król Plenhedryki potrafił wyprowadzić go z równowagi i omal nie przekreślić jego marzeń swoją śmiercią. Pozwolił grendulom uleczyć króla. Zrobił to grendul imieniem Wschód.

Kastel Jewaunt, nawet gdyby nie był najmądrzejszym człowiekiem świata zauważyłby zmiany, jakie dokonały się w Greaghallu w czasie, kiedy był nieprzytomny. Widząc teraz Greaghalla widział boga potężnego, odpowiadającego jego wyobrażeniu Zaziantego. Król Plenhedryki przeraził się tym widokiem.

— Skoro nie chcesz oddać mi czci, śmiertelniku, i jak sądzę nic nie zmieni twojego postanowienia, to posłuchaj mnie teraz uważnie. — Greaghall wypowiedział te słowa głosem tak zdecydowanym, że król nawet nie pomyślał aby skwitować je kolejną impertynencką odpowiedzią. To, co usłyszał nie spodobało mu się. Nie widząc już żadnego innego wyjścia zwiesił głowę, na której wciąż tkwiła korona i słuchał. — Moja moc, śmiertelniku — kłamał — jest teraz ogromna, w co chyba nie wątpisz. Oczekuję, że wypełnisz swoje zadania, bo tylko w ten sposób ocalisz swój lud i swoje kobiety.

Rozum Kastela Jewaunta kazał mu wątpić w to, co słyszy. Miał pewne podejrzenia i wydedukował, że nie są one bez racji.

— W jaki sposób mam zameldować wykonanie zadania? — zapytał udawanym, drżącym głosem.

— Myślisz, że nie będę o tym wiedział? Myślisz, że nie mam władzy, aby wejść w twój umysł i dowiedzieć się prawdy?

Kastel Jewaunt, choć skruszony i wystraszony domyślał się, że w całej tej układance jest jakaś zakryta przed nim prawda. Zastanawiał się, dlaczego Greaghall osobiście nie zaangażuje się w swoją sprawę. Długo nie myśląc zorientował się, że zasiadający na jego tronie bóg, mimo niewątpliwej przemiany i dość spektakularnych sukcesów w ostatnim czasie, jest czymś nadal ograniczony. Nie wiedział w czym tkwi problem, postanowił dalej drążyć temat, sprawdzając w umyśle boga czy ten nie kłamie.

— Tak właśnie myślę. — Niepewnie acz wyraźnie odpowiedział po chwili.

Greaghall też zauważył zmianę w zachowaniu swego rozmówcy. Widział, że jeszcze niedawna zdumiewająco zaskakująca buta zamieniła się teraz w strach i skruchę. Ucieszyło to niecnego boga, ale ostatnie stwierdzenie króla zaskoczyło go i wprawiło w niemałe zakłopotanie.

— Nie mam zamiaru wtajemniczać cię w swoje sprawy, śmiertelniku. Zapomniałeś, że jestem istotą boską o możliwościach tak wielkich, że nawet nie potrafisz ich sobie wyobrazić? Czy mam rację?

— Bez wątpienia — odparł rozbawiony król, znając już prawdę. Greaghall ignorując wesoły nastrój swego rozmówcy, kontynuował.

— Twoje zadania nie należą do łatwych, zajmą ci one dużo czasu, być może nawet całe twoje życie. Nie mam zamiaru cały czas śledzić twoich poczynań, nawet najmniejszą częścią swojego umysłu. Nie potrzebuję też, abyś meldował mi o tym, że zadania wykonałeś. Oba te zadania są w twoim rozumieniu obrzydliwe i niegodne ciebie. W związku z tym po wykonaniu każdego z nich, szczególnie tego drugiego, twój umysł będzie przeżywał straszne rozterki i katusze. Będziesz miał ogromne wyrzuty sumienia, charakterystyczne dla osobników twojego pokroju. Twój ból będzie tak wielki, że ja go wyczuję i po tym poznam, że wykonałeś swoje zadanie. Kiedy posiądę wiedzę o tym, twoje kobiety odzyskają wolność, jeśli do tego czasu będą jeszcze żyły. Czy to jasne dla ciebie?

Grendule po tej wypowiedzi Greaghalla były zaskoczone przemianą, jaka w nim zaszła. Zauważyły, że ich nowy władca coraz bardziej potężnieje. Były dumne z niego i jeśli na początku służby były nie do końca zdecydowane, czy robią dobrze, teraz miały pewność, że dokonały właściwego wyboru wiążąc się z Greaghallem. Innego przecież nie miały, bo nikt ich nie chciał. Dumne z siebie i swojego boga z tym większym zaskoczeniem przyjęły słowa króla Plenhedryki, który ku ich zaskoczeniu odzyskał nagle dawną pewność siebie.

— Powiem ci, Greaghallu jedną rzecz. Teraz ty posłuchaj mnie uważnie. Jestem ci bowiem niezmiernie wdzięczny.

Greaghalla i grendule zaskoczyły te słowa. Siostry i wracająca do pełni władz umysłowych matka króla, poczuły przechodzący im po plecach dreszcz.

— Jestem ci wdzięczny za to, że dzięki tobie zrozumiałem, jak wielką moc posiadam. Mówiono mi o niej od dziecka, jednak nikt nie potrafił mi wyjaśnić na czym owa moc polega. Dzięki tobie już wiem czym ona jest i dzięki tobie także nauczyłem się z niej korzystać.

— Bardzo mnie to cieszy, bo będzie ci ona potrzebna w służbie dla mnie — odparł z radością bóg, nie domyślając się do czego zmierza jego rozmówca.

— Bądź tak miła, potężna istoto i nie przerywaj mi. Mam ci bowiem do powiedzenia rzecz niezwykłej wagi. To, czego za chwilę się dowiesz, będzie miało wpływ na twoje dalsze losy.

— Nie przeceniaj się, człowieczku! — ryknął ze złością Greaghall.

— O nie! Nie przeceniam siebie, ani też nie ujmuję niczego tobie. Mogę przysiąc na życie swojej matki i swych sióstr, że tak właśnie jest.

— Mów, o co chodzi, bo tracę cierpliwość.

— Pozwól, że zanim dojdę do sedna, podziękuję ci za jeszcze jedną rzecz. Wmawiano mi ciągle, że jestem najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Podobno dzieje się tak na skutek tego, że jestem dziedzicem Rodu Spinelu. Otóż musisz wiedzieć ty pokraczna kreaturo, że przejrzałem cię i zrozumiałem dzięki tej swojej dziedzicznej mądrości, że jesteś gówno wart i nadal nie masz władzy nad Planetą mimo, iż co chwilę podkreślasz jaką to wielką mocą niby dysponujesz.

W tym momencie zarówno Greaghall jak i grendule mieli ochotę srogo ukarać zarozumiałego człowieka. Ten jednak kontynuował swoją przemowę.

— Powstrzymajcie swoje zapędy, zarówno wy, niechciane duchowe pokraki, jak i ty matole siedzący na moim tronie! — mówiąc te słowa król wypowiadał je z rosnącą pogardą, coraz głośniej. — Nic mi nie możecie zrobić eunuchy, bo beze mnie nie znaczycie więcej niż gówno, którego nawet nie potraficie zrobić!

— Tego już za wiele! — warknął Greaghall.

— O nie, to jeszcze nie wszystko, co mam ci do powiedzenia, ty sprzedawczyku! — krzyknął Kastel Jewaunt wyrywając się z mocy, którą próbował go otoczyć Greaghall.

Bóg na dźwięk ostatniego słowa gdyby mógł, to by zbladł. Nie miał pojęcia jak to możliwe, że ten marny człowiek domyślił się prawdy.

— Dobrze powiedziałem? Sprzedawczyku?! — Drążył z nieukrywaną przyjemnością król. — Obaj wiemy, że mam rację! A teraz posłuchaj uważniej, bo mam dla ciebie jeszcze większą niespodziankę. Otóż, w przeciwieństwie do ciebie, moja moc nie jest ograniczona tylko do Plenhedryki.

W tym momencie jeden z grenduli o imieniu Koszmar dopadł sióstr i matkę króla i zaczął znęcać się nad nimi.

— Każ mu przestać! — rozkazał władczo król, patrząc na zaskoczonego boga. — Inaczej odbiorę sobie życie!

Greaghall powstrzymał Koszmara.

— Tak lepiej — kontynuował król — i teraz najważniejsze. Obiecałem, że spełnię twoje rozkazy i słowa dotrzymam. Pod jednym wszakże warunkiem. Moja matka i siostry, które zostają tu jako zakładniczki, będą do końca swoich dni traktowane z należnym im królewskim szacunkiem. W przeciwieństwie do ciebie, nierobie, ja znajdę czas, aby wejść w ich umysły i dokładnie sprawdzić co się dzieje. Nie mam przy tym takiego ograniczenia jak ty, biedaku. — Uśmiechnął się z politowaniem. — Dobrze mówię — biedaku? — król świadomie znęcał się nad Greaghallem, co miało być namiastką zemsty za konieczność podlegania rozkazom wyklętego boga. — Dodam jeszcze jedno określenie, które do ciebie pasuje. Bycie biednym bowiem nie jest ujmą, ale ty jesteś zachłanny, a nie potrafiąc niczego zrobić, kradniesz cudzą własność. Jesteś więc złodziejem. Niestety, ja muszę ci w tym pomóc i pomogę, bo nie mam innego wyjścia. Na początku tej wypowiedzi dziękowałem ci, teraz kończąc ją przyznam, że ci współczuję. Grasz w bardzo niebezpieczną grę, posługując się w swoich planach swoim największym wrogiem. Nie masz innego sposobu, dlatego ci współczuję. I jeszcze jedno, gratuluję ci już teraz, bo swój cel osiągniesz dzięki mnie. Kiedy dokończę dzieła, pojawisz się na Diamlandii, a wtedy dokończymy nasze sprawy. Krótko mówiąc zabiję cię, jak obiecałem.

— Nic takiego się nie stanie, śmiertelniku. Nie dokończysz ze mną żadnych spraw. Jeśli tylko spróbujesz coś zdziałać, coś mieszać, coś knuć przeciwko mnie, zniszczę Planetę wraz z tobą i wszystkimi jej mieszkańcami.

— Nie zrobisz tego. Zbyt piękna jest to rzecz, zbyt mocno jej pragniesz, żeby to zrobić — zaprzeczył król z pewnością w głosie.

Dalsza część ich dyskusji odbyła się bez głośnej werbalizacji słów, tylko w ich umysłach przy pomocy wyraźnie wyartykułowanych zdań, nawet grendule jej nie słyszały. Podczas tej dyskusji Greaghall wyjawił rzecz potworną, która zmroziła krew w żyłach hardego człowieka. Król przekonał się, że Planeta jest rzeczywiście zagrożona zniszczeniem, na co Greaghall dał mu niezbity dowód, cytując słowa Bellahonny.

Kiedy w poczuciu przegranej i zniechęcenia zdetronizowany król opuszczał na zawsze Salę Królewską, jego matka mruczała swą niemą pieśń. Król Plenhedryki dobrze znał już jej linię melodyczną.

Kastel Jewaunt nie miał żadnego wyboru. Musiał przystać na propozycje, a właściwie rozkazy znienawidzonego bóstwa. Umowa była prosta, posłuszeństwo w zamian za życie ludzi na całej Planecie i uwolnienie rodziny królewskiej. Ponadto Greaghall obiecał umożliwić migrację Plenhedrykan na Diamlandię. Nie wtajemniczył króla w swoje plany stworzenia armii z jego rodaków. Obiecując migrację Plenhedrykan planował, że to właśnie nimi posłuży się w zdobyciu pozostałych kontynentów Planety. Miał zamiar uczynić z rodaków Kastela Jewaunta mroczną armię posłusznych, wyszkolonych żołnierzy, pozbawionych uczuć i wolnej woli. Obiecując ich migrację mógł więc z całą swą mocą złożyć przysięgę królowi Plenhedryki w obecności grenduli i rodziny królewskiej, że Plenhedrykanie wkrótce zasiedlą całą Planetę.

Tymczasem król musiał się skupić na swojej trudnej, obrzydliwej misji, której celem było przerwanie dynastii rodów Rubinu i Szmaragdu. Każde z zadań miało być inne, każde będzie wymagało wykorzystania innych umiejętności. Kastel Jewaunt był dobrze przygotowany do swej roli. Do obrony w czasie misji zabrał ze sobą Miecz Spinelu — oręż pierwszych ludzi stworzonych przez Zaziantego. Miecza Greaghall nie mógł mu odebrać, bo miecz Spinelu był jedynym narzędziem, którym można było zabić króla Szarmudu. Każdy z praojców rodów otrzymał od Zaziantego taki miecz. Na całym świecie było ich trzynaście. Miecze te charakteryzowały się tym, że w rękojeść każdego z nich wtopiony był szlachetny kamień, odpowiadający właściwemu rodowi. W rękojeści miecza Kastela Jewaunta umocowany był czerwony kamień ze spinelu. Każdy z mieczy stworzony był z boskiej stali nie bojącej się rdzy ani wyszczerbień. Miecze wyposażone były w coś w rodzaju własnej inteligencji, co powodowało, że prawowity właściciel miecza miał z mieczem tajemną nić porozumienia, pozwalającą mu na dokładniejsze operowanie bronią w trakcie walki. Była jednak jeszcze jedna rzecz, która charakteryzowała miecze pierwszych ludzi. Każdy z nich przy pierwszym zetknięciu z kolejnym prawowitym dziedzicem określonego rodu, ożywiał się grając i świecąc. Każdy miecz grał inną melodię, każdy innym instrumentem i każdy z mieczy miał swoją niepowtarzalną barwę światła. Nie wiadomo po co Zazianty dał ludziom te miecze. Stwórca zniknął nie wyjaśniwszy tego. Kiedy Kastel Jewaunt pierwszy raz dotknął swego miecza, a było to stosunkowo niedawno, usłyszał dźwięk rogu i zobaczył czerwoną poświatę, która okalała jego broń. Na klindze jego miecza wyryty był napis: „Miecz Spinelu — miecz szczęśliwych”. Oprócz miecza Kastel Jewaunt miał w swej misji do swojej dyspozycji także magię. Magia króla, jak każda, którą dysponowano na Planecie pozwalała dokonywać różnych rzeczy, miała jednak swoje ograniczenia. Chcąc bowiem za pomocą magii dokonać czegoś złego, należało potem wykonać tyle dobra, aby to zło zrównoważyć. Taką magię udostępnił Zazianty pierwszym ludziom, a ci w takiej postaci, przekazali ją swoim potomkom.

Greaghall nie mogąc odebrać miecza swojemu wysłannikowi, koniecznie chciał pozbawić go korony. Ta jednak nie dała się zdjąć z głowy króla Plenhedryki i to nawet za sprawą boskich mocy. Niepocieszony bóg wysłał swojego posłańca z pełnymi królewskimi atrybutami na misję, która zakończyć się miała doprowadzeniem do powstania warunków umożliwiających Greaghallowi przejęcie władzy nad Planetą Zaziantego.


Rozdział 5


Królewski Port to siedziba króla Rutinii, zwanej też Zachodem. Miasto wraz z pałacem położone są w głębi lądu. Połączenie rzeczne z głównym portem Rutinii, Ys leżącym bezpośrednio nad Wielkim Oceanem, a dokładniej nad jego Śródziemną Zatoką, natchnęło wcześniejsze pokolenia do zbudowania zespołu portów, połączonych ze sobą rzeką Bloom. Bloom jest rzeką głęboką, acz nie tak długą, jak inne płynące przez wielki diamlandzki kontynent. Głębokość Bloomu pozwala na żeglugę po nim nawet statkom oceanicznym, o dużym zanurzeniu. Dzięki połączeniu z oceanem Królewski Port czerpie duże zyski z transportu morskiego, z połowu pereł oraz rybołówstwa. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że całe bogactwo Zachodu pochodzi z oceanu.

Stolica Rutinii nie jest zamieszkiwana przez rybaków, ani ludzi morza. Ich siedzibą jest właściwy port Ys, leżący nad samą oceaniczną zatoką. Ys przedzielony jest rzeką, przez którą przerzucono most na tyle wysoki, aby mogły pod nim przepływać statki. Most wybudowano z kamienia i wsparto na filarach. Konstrukcja budowli dzieli most na sześć sekcji o skokowo zwiększających się rozpiętościach i wysokościach łuków. W dwóch sekcjach środkowych rozpiętość łuku jest na tyle duża, że pod przerzuconym nad Bloomem mostem mogą przepłynąć dwa mijające się statki. Budowę mostu w Ys rozpoczęto podczas Wielkiej Wojny Rodów. Budowano go kilkadziesiąt lat, a budową kierowało kilku mędrców, którzy wcześniej przeprowadzili szereg eksperymentów i obliczeń.

W Ys ludzie morza mają swoje domy, swoje żony, tawerny, burdele i morski targ. Znajduje się tu także konglomerat przemysłowo handlowy, w skład którego wchodzi zarówno stocznia, warsztaty, jak i przetwórnie, magazyny i składy. Na obrzeżach Ys, zarówno tych leżących na lewo, jak i prawobrzeżu Bloomu, znajdują się dzielnice biedoty — nisko opłacanych robotników portowych. Chaty tam stojące są skromne, drewniane, stawiane z okrąglaków i pokryte strzechą. Sąsiadują one często z kramami drobnych handlarzy, rzeźniami i jatkami. Liczne są w Ys też lokale i przybytki, których życie rozpoczyna się po zmroku. W centrum Ys znajduje się siedziba kapitanatu portu, odpowiedzialnego za wszystko, co związane z oceanicznymi wyprawami, począwszy od budowy statków, poprzez przeładunek towarów, na administracji kończąc. Kapitanat prowadzi księgi rejsowe, zapisując w nich wszystkie wypływające i wpływające do portu jednostki, wraz z ich ładunkiem i dokładnym wykazem członków załogi.

1 beryla 9550 roku według kalendarza księżycowego, który od tysięcy lat obowiązywał na Planecie, do Ys wpłynął statek widmo. Jego pojawienie się w porcie wzbudziło ogromną sensację. Zdarzało się, że widywano statki opuszczone przez załogę, dryfujące po Śródziemnej Zatoce, nigdy jednak żaden z nich nie wpłynął tak jak ten, bezpośrednio do portu. Statek dokładnie sprawdzono i zbadano. Już po pierwszych oględzinach, mimo iż na statku nie znaleziono oznaczeń wskazujących na właściciela, zorientowano się, że pochodził on z Terrandii. Ładownia była pusta, ale ślady jakie w niej znaleziono jednoznacznie wskazywały na to, że ostatnim ładunkiem jaki przewożono była ruda żelaza. Występuje ona najliczniej na południu kontynentu, na obszarze Terrandii, która słynie z jej wydobycia. Kapitanat podjął decyzję o odesłaniu statku do Kembru, jego macierzystego portu leżącego nad Błędnym Oceanem na południu kontynentu. Szybko zorganizowano załogę i statek załadowany towarem wysłano w podróż. O statku widmo w Ys szybko zapomniano. W Terrandii zaś przez jakiś czas opłakiwano księżniczkę, którą uznano za ofiarę Wielkiego Oceanu.

Kastel Jewaunt nie był żeglarzem, nie potrafił kierować statkiem. Na Plenhedryce również nie było, co oczywiste żadnych doświadczonych żeglarzy, których mógłby zaciągnąć na pokład. Król posłużył się więc magiczną mocą, która statek doprowadziła szczęśliwie do portu.

Zanim sterowany przez magię żaglowiec wpłynął do Ys, Kastel Jewaunt wskoczył do wody w niedalekiej odległości od portu i dopłynął do niego pod osłoną nocy. Rankiem, kiedy wyszło Słońce i wysuszyło jego ubranie, król Plenhedryki zerknął w stronę oceanu, za którego wodami znajdowała się jego ojczyzna, jego utracone królestwo. Śródziemna Zatoka najeżona była już masztami i różnokolorowymi żaglami. Duże statki kotwiczyły na osłoniętej falochronem redzie. Widok ten był dla niego czymś zupełnie nowym, nieznanym z plenhedrykańskiego portu znajdującego się w Tymie. W samym porcie król zwrócił uwagę na coś, co bardzo go zaskoczyło. Przy drewnianych pirsach cumowało mnóstwo przeróżnych jednostek pływających, większych, mniejszych i zupełnie malutkich. Tego też nie było w jego odległym królestwie, w którym nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, aby ścinać nieliczne drzewa i przerabiać je na niepotrzebne łódki czy jachty. Sama budowa pirsu i mola potraktowana byłaby jak marnotrawstwo cennego drewna. Liczba jednostek pływających stacjonujących w porcie Ys była wręcz imponująca, a jeśli dodać do tego te mniejsze, leżące na przyległej do portu plaży, można było odnieść wrażenie, że ludzie z Ys więcej czasu spędzali na wodzie niż na stałym lądzie. Po drugiej stronie portu król Plenhedryki zauważył kolejną obco wyglądającą budowlę, której przeznaczenia bez trudu się domyślił. Na krańcu niewielkiego przylądka uderzana falami, wznosiła się latarnia morska z kamienia i czerwonej cegły.

Do Królewskiego Portu Kastel Jewaunt dostał się drogą lądową. Plenhedrykanin idąc wzdłuż Bloomu nie mógł nacieszyć swych oczu widokiem otaczających go krajobrazów. Żaden z jego rodaków nigdy nie widział tyle zieleni, drzew, kwiatów i krzewów. Żaden Plenhedrykanin nigdy nie czuł w swych nozdrzach tak wielkiej gamy zapachów. Na Plenhedryce rośliny prawie nie rosną. Od tysięcy lat panuje tam niedobór żywności, zaspokajany transportem z Diamlandii i innych kontynentów Planety lub też mięsem upolowanych ptaków, fok i morskich ssaków, które zalegają kamienne plaże Plenhedryki. Noc na rzece była jeszcze ciekawszym doznaniem niż dzień. Lustro wody rozcinała niczym miecz księżycowa poświata. Cisza nad brzegiem rzeki zdawała się żyć własnym życiem, którą nagle przerywała kakofonia dźwięków rechotu kilkudziesięciu gatunków żab i chrumkania jakiegoś dużego, niewidocznego wodnego stwora. Do tego dochodził gwizd i pisk nocnych ptasich drapieżców oraz dźwięki przedziwnie tajemnicze, których pochodzenia nie można się domyślić. Tajemną nocną atmosferę zakłócały owady, ich bzyczenie i ugryzienia nie dawały spokoju przybyszowi z odległego kontynentu. W końcu potraktował je małą dawką magii i noc na powrót stała się cudowna. Idąc wzdłuż Bloomu przybysz wpadł po same pachy w torfowe bagnisko. Szybko nauczył się omijać łukiem dość częste tu moczary, zdające się żyć własnym, choć połączonym z rzeką życiem. Widoki, które cieszyły oczy króla, zapachy, które łechtały jego nozdrza, śpiew ptaków i licznie spotykane nad brzegiem rzeki zwierzęta, to wszystko było zjawiskowe, cudowne i wprawiało w zachwyt. Nie mogło, mimo to wymazać z pamięci ostatnich wydarzeń. Wydawało się, że dziedzic Rodu Spinelu ma wpływ na wydarzenia rozgrywające się na Plenhedryce. Tak było do chwili, kiedy skończyła się próba mocy, w której człowiek wygrał z bogiem. Myśl o tym, co wydarzyło się później sprawiała, że dostawał ataków paniki. Jego serce zaczynało bić szalonym tempem, ciało wpadało w drgawki, smagane na zmianę uczuciem zimna i gorąca. W tych chwilach Kastel Jewaunt kulił się jak dziecko i przybierając pozycję embrionalną, ssał swoje kciuki płacząc. Kiedy udawało mu się zapanować nad rozżalonym umysłem, starał się nucić niemą pieśń matki, by ją dobrze zapamiętać. Czasem nawet i to nie pomagało, i na wspomnienie tysięcy bestialsko pomordowanych mieszkańców Spinlibru zazwyczaj tracił przytomność, a kiedy ją odzyskiwał, przez jakiś czas był ślepy.

Po kilku dniach wędrówki wzdłuż Bloomu, stanął u bram Królewskiego Portu. Jego długie blond włosy rozwiewał wiatr. Czuł strach, ale ten strach nie mógł go powstrzymać. Królewski Port leżał na brzegu rzeki, otoczony wysokim kamiennym murem, którego liczne baszty, strażnice i czatownie potwierdzały swym istnieniem, że w środku znajduje się coś cennego. Było tak w rzeczywistości, bo to właśnie tu znajdował się pałac króla Rutinii. Samo przejście przez bramy miasta nie sprawiło kłopotu. Problemem natomiast było zrozumienie tego, o czym informowały go jego oczy. Król Plenhedryki był według tradycji najmądrzejszym człowiekiem świata. Na nic mu się jednak ta mądrość zdała w zrozumieniu tego, co widział. Dopiero za pomocą magii zdobył informacje i wiedzę, by wyjaśnić sobie czym były i do czego służyły znajdujące się tu faktorie, banki i lombardy usytuowane w sąsiedztwie domów bogatych kupców i finansjery. Król dostrzegł również, iż w Królewskim Porcie nie brak było zakładów szewskich i krawieckich oraz sklepów. Dość ważnym miejscem, sądząc po obejściu była także kuźnia. Nie brakowało tu także oberży i przeróżnych lokali rozrywkowych, w których jak się domyślał oferowano dokładnie to samo, co w Ys, no może za wyższą jednakże cenę. W centrum wznosił się kompleks ogrodzonych kolejnymi murami budynków, w których znajdował się królewski pałac, teatr i sąd, a także znana na cały świat biblioteka i szkoła. Biblioteka interesowała go najbardziej. Zanim udało mu się do niej wejść i zagłębić w dokumenty i księgi, które zawierała, musiał znaleźć dla siebie lokum, najlepiej gdzieś na obrzeżach tak, aby nie zwracać na siebie uwagi. Szybko zorientował się, że budzi wśród ludzi zainteresowanie swym wyglądem. Jego blond włosy zupełnie tu nie pasowały. Nie mógł swobodnie chodzić uliczkami Królewskiego Portu, by nie wzbudzać sensacji wśród ciemnowłosych mieszkańców miasta. Nie zastanawiając się nawet, z pomocą magii przefarbował włosy i zdobył ubranie, w którym nie wyróżniał się wśród rdzennych mieszkańców miasta, wtedy wtopił się w tłum. Przechadzając się po rynku zauważył, a właściwie wyczuł na sobie czyjś wzrok. Rozejrzał się i szybko zidentyfikował osobnika, który go obserwował. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że człowiek ten przypomina mu starca, który wiele lat temu pomógł na Plenhedryce rozwiązać problem wynikający ze zdolności zaglądania w ludzkie umysły. Starzec skinął na niego. Po chwili stali naprzeciwko siebie pod drzwiami biblioteki.

— Poznajesz mnie? He, he. — zapytał starzec nie będąc pewnym, czy młody wówczas książę był na tyle dojrzały aby zapamiętywać twarze osób.

— Tak — przyznał z radością Kastel — co ty tutaj robisz?

— Jestem nauczycielem i bibliotekarzem w Królewskim Porcie. He, he.

— Pochodzisz stąd?

— Nie, ale to nie ma dla ciebie znaczenia. He, he. Chodź do środka. He, he. — starzec otworzył drzwi i gestem zaprosił gościa.

Weszli. Kastel Jewaunt łakomym wzrokiem popatrzył na księgozbiory.

— Imponujące, prawda? He, he.

— Owszem.

— To największa biblioteka na świecie. He, he. W tych księgach i zwojach znajdziesz wszystko, co jest ci potrzebne. He, he.

— Skąd wiesz, czego potrzebuję?

— Wiem, kim jesteś. He, he. Wiem po co tu przybyłeś. He, he. Pomogę ci.

— Nie możesz tego wiedzieć.

— Każdy ma swoje zadanie do wykonania. He, he, Ty masz swoje, ja mam swoje. He, he. Tak się składa, że nasze zadania w wielu miejscach się ze sobą stykają. He, he. Pozwól więc, że będę służył ci radą i pomocą. He, he.

— Już kiedyś mi pomogłeś.

— Zaufaj mi więc i tym razem Królu Myśli. He, he.

Kastel Jewaunt spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Jak mnie nazwałeś?

— Dokładnie tak, jak nazywają cię przepowiednie stwórcy. He, he.

— Jakie przepowiednie?

— Przepowiednie o tym, co ma się teraz wydarzyć. He, he.

— To znaczy? — Kastel chciał wybadać swego rozmówcę, zadając mu pytania. Starzec spojrzał na niego.

— Nie traćmy czasu na tego rodzaju podchody królu. He, he. Przybyłeś na Diamlandię, aby przerwać Dziedzictwo Rodów Rubinu i Szmaragdu…

— Skąd…

— Nie przerywaj. He, he. Masz też zamiar zabić Greaghalla. He, he. Pomogę ci w tym. He, he.

Kastel Jewaunt miał ochotę zajrzeć starcowi do umysłu, pamiętał jednak, że wiele lat temu obiecał mu, że tego nigdy nie zrobi. Nie chciał łamać danego słowa. Zamiast tego kontynuował zadawanie pytań.

— To wszystko wyczytałeś z przepowiedni?

— Tak. He, he.

— Chcę je zobaczyć.

— Biblioteka stoi przed tobą otworem królu. He, he. Czerp z niej wiedzę, przyda ci się. He, he.

Rzeczywiście księgozbiór Biblioteki Królewskiego Portu zawierał mnóstwo ksiąg. Wiele z nich opisywało historię Planety. W innych Kastel Jewaunt znalazł bardzo dokładne drzewa genealogiczne rodów wywodzących się od pierwszych ludzi. Były w tych księgach także opowiadania, wiersze i wiele innych cennych informacji o ludziach, zwierzętach i Planecie. Opisane były także Miecze Boga, z których jeden król Plenhedryki miał przypięty do swego boku. Były też boże przepowiednie. Kastel Jewaunt zapoznał się z całym zbiorem bibliotecznym w dwa tygodnie. Chłonął wiedzę i informacje niczym sucha gąbka wodę, umieszczona na dnie oceanu. Kiedy skończył, miał ułożony plan swojego działania. Z niechęcią przyznał, że nawet teraz wiedząc już tak wiele, musi wykonać i to bardzo dokładnie polecenia Greaghalla. Jeśli tego nie zrobi, stwórca nie będzie mógł dokończyć swego dzieła. Na szczęście starzec podpowiedział mu w jaki sposób przerwać Ród Rubinu, nie zabijając króla. Sposób nie spodobał się Królowi Myśli, miał jednak tą przewagę, że wywoływał zamierzony skutek, zostawiając przy życiu króla Rutinii. Z niechęcią zgodził się.

Miesiąc po jego przybyciu do Królewskiego Portu odbył się ślub młodego króla Zachodu z córką lorda z północy, będącego potomkiem Rodu Rubinu. Ślub miał przypieczętować sojusz między oboma królestwami i zapewnić światu dziedzica z Rodu Rubinu. Ród Rubinu pochodzący w czystej linii od pierwszych ludzi dbał o to, aby królewska dynastia była nieprzerwana i czysta, bez domieszki żadnej obcej krwi. W tym celu prowadzono precyzyjne księgi rodowe, pieczołowicie przechowywane w Bibliotece Królewskiego Portu. Na podstawie zapisów w tych księgach, łączono ze sobą gałęzie rodów czystej krwi. Gałęzie Rodu Rubinu, w które dostała się obca domieszka traciły możliwość uczestniczenia w sukcesji. Na przestrzeni tysięcy lat krew Rodu Rubinu została mimo to częściowo zmieszana z innymi ludami i rodami. Nie dało się tego uniknąć. Dlatego o osoby pochodzące w prostej linii z Rodu Rubinu, mogące udokumentować swój rodowód dbano w sposób szczególny. Obecny król Rutinii, Jarlo Kambeldon i jego wybranka księżniczka Irketa Rando pochodzili właśnie w prostej linii od pierwszego członka rodu Mika Rubego. Oboje byli ludźmi wyższego stanu, a ich pierworodny syn miał odziedziczyć nie tylko królestwo, ale także całą moc i energię, jaką stwórca wszczepił w pierwszych ludzi. Każdy przedstawiciel rodu wywodzącego się w prostej linii od pierwszych ludzi, dziedziczył bowiem cechy i umiejętności charakteryzujące dany ród. W przypadku Rodu Rubinu była to niebywała umiejętność posługiwania się mieczem oraz nadzwyczajne zdolności w kierowaniu i dowodzeniu ludźmi.

Kastel Jewaunt wykorzystując magię, przez nikogo niezauważony wszedł po królewskim ślubie do komnaty, w której miały odbyć się pokładziny. Zabawa weselna się przeciągała, musiał czekać na królewską parę aż do świtu. Nad ranem w komnacie pojawiło się kilku ludzi ze straży królewskiej. Dokładnie sprawdzili pomieszczenie, a kiedy stwierdzili, że parze królewskiej nie grozi żadne niebezpieczeństwo, wyszli. W chwilę po tym do komnaty wszedł król ze swoją żoną. Oboje byli zmęczeni ucztą weselną. Zmęczenie nie powstrzymało ich jednak przed miłosnymi figlami. Kastel Jewaunt pozostając niewidzialnym, przyglądał się aktowi seksualnemu królewskiej pary. Widział jak król całuje swoją żonę, widział jak ona z miłością ten pocałunek oddaje, poddając się pieszczotom swego męża. Ręce króla dotykały ją delikatnie wciskając się coraz skuteczniej pod suknię, którą królowa powoli zsuwała z swego ciała. Król Plenhedryki nie zaznał dotąd szczęścia z kobietą. Widok nagich piersi królowej, gładzonych dłońmi króla wprawił go w zachwyt. Dłonie króla coraz częściej zsuwały się w dół, aż w końcu zaczęły pieścić pośladki i uda kobiety. Jedna z dłoni w końcu dostała się między uda, zsuwając się po włosach łonowych w stronę świątyni radości. Królowa jęknęła z zachwytu. Jej mąż nie czekał już dłużej, pchnął królową na łoże, po czym zrzucił ubranie i zanurzył swoje przyrodzenie w ukochanej. Tuż przed tym jak król zbliżał się do szczytu, magik z Plenhedryki rzucił czar na oboje kochanków, usypiając ich. Zastąpił króla w jego łożu i zasiał w łonie królowej swoje nasienie. W pamięć kochanków zaszczepił wspomnienie wspólnego spełnienia. Królewska para była więc szczęśliwa i przekonana o tym, że między nimi wszystko jest w porządku. Takie przekonanie mieli także strażnicy i cały królewski dwór. Kastel Jewaunt swoją czynność powtarzał przez trzy tygodnie. Musiał być pewny, że zadanie wykonał bezbłędnie. Noce spędzał w sypialni królewskiej, w dzień pod osłoną niewidzialności zapuszczał się w labirynty tutejszej biblioteki i ponownie studiował zebrane w niej księgi lub przechadzał się zwiedzając Królewski Port. Po zakończonym zadaniu, wybiegł z miasta nad rzekę i tam porzygał się na myśl o tym co zrobił.

— Jakieś problemy trawienne? He, he. — zapytał starzec, który pojawił się nagle, znikąd.

— Tak, chyba tak. Coś zatruło mój organizm.

— Może potrzebujesz medyka? He, he.

— Żaden medyk nic na to nie poradzi. Dam sobie radę.

— Marnie wyglądasz. Jesteś blady jak trup. Chodź do mnie przyrządzę jakiś posiłek.

Kastel Jewaunt dopiero teraz uświadomił sobie, że prawie nic nie jadł od trzech tygodni. Był słaby.

— Nie mam ochoty iść do zamku. Coś sobie upoluję — to mówiąc nachylił się nad rzeką i napił się wody. Pił długo, a woda powoli dodawała mu siły.

— Skoro nie chcesz iść do zamku, poczekaj tu na mnie. He, he. Przyniosę coś co cię wzmocni. He, he.

Kastel nie odpowiedział. Położył się na trawie i usnął. Starzec tymczasem poszedł do zamku. Kiedy wrócił, młody król właśnie się obudził.

— Masz. He, he. Przyniosłem wino, chleb i kilka smażonych ryb. He, he. Najedz się. He, he.

— Dziękuję.

— Nie ma za co. He, he. To mój obowiązek. He, he.

Kastel Jewaunt był osłabiony. Wpływ na jego stan miało nie tylko to, że właściwie nic nie jadł przez blisko trzy tygodnie, lecz także magia, której używał by stać się niewidzialnym. Użył magii w złym celu, a ta zaczęła niszczyć jego organizm. Pytanie tylko, jak bardzo będzie cierpiał i jak długo? Był bezbronny.

— Muszę ruszać w dalszą drogę — powiedział, sam nie wierząc w to, co mówi. Ledwie trzymał się na nogach.

— Idź zatem i szczęśliwie wypełnij swoje zadanie. He, he.

— Wolałbym umrzeć.

— I to się może zdarzyć. He, he. Byłoby jednak niedobrze, gdybyś umarł. He, he. Niedobrze dla nas wszystkich. He, he.

— Pierdolisz głupoty.

— Wulgaryzmy są atrybutem ludzi inteligentnych. He, he. — starzec zaśmiał się. — Idź królu, idź i działaj, a ja tu po tobie posprzątam. He, he.

— O czym ty mówisz?

— Kiedyś ci to wyjaśnię. He, he. Idź nie bój się. He, he. Od tej chwili ufaj tylko sobie. He, he.

Kastel Jewaunt spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

— Tylko sobie, Królu Myśli. He, he. Tylko sobie. He, he.

Pożegnali się i każdy poszedł w swoją stronę. Jeden wypełnić polecenie Greaghalla, drugi posprzątać po pierwszym. Ten pierwszy był coraz słabszy. Szedł powoli, zataczając się, ciężko oddychając, nie wiedząc w którą stronę iść. Kiedy zniknął z pola widzenia bibliotekarza, ten westchnął.

— Stwórca jest z ciebie dumny, choć ty królu myślisz, że jest inaczej. He, he.

Królowa Irketa 1 topaza 9551 roku urodziła zdrowego syna, któremu nadano imię Dahul. Po nim na świat przyszła królewska córka, której dano imię Ildonka. Trzecim dzieckiem królewskiej pary był Arion Kambeldon. Rodzeństwo wychowywało się razem na królewskim dworze otoczone opieką i dbałością. Kiedy dziedzic ukończył osiem lat rozpoczęto jego edukację, ucząc go na przyszłego króla. Chłopiec był dobrym uczniem, z łatwością przyswajał wiedzę. Coś jednak było z nim nie tak.


Rozdział 6


Po opuszczeniu Królewskiego Portu Kastel Jewaunt wyruszył na wschód. Z coraz większym natężeniem odczuwał zgubne działanie magii, która ciążyła mu coraz bardziej. W czasie podróży będzie zmuszony poszukać okazji, by zbilansować poziomy dobrej i złej magii, w przeciwnym wypadku nie mógł nawet marzyć o osiągnięciu obranego celu. Zdawał sobie z tego sprawę. Mógł to osiągnąć tylko w jeden sposób, wykorzystując magię do czynienia dobra. Co dobrego można zrobić na pustkowiu? Tego nie wiedział, a poza tym zło jakie wyrządził, było tak paskudne, że trudno będzie je czymkolwiek zrównoważyć. Nie miał żadnego pomysłu. Coś jednakże zrobić musiał, bo zła energia, która nagromadziła się w jego ciele, coraz bardziej mu dokuczała. Skutkiem tego był coraz krótszy oddech i słabszy wzrok. Po kilku dniach wędrówki, król Plenhedryki był już tak słaby i wycieńczony, że nie był w stanie kontynuować swojej podróży. Z trudem dotarł do leśnej polany i tam położył się w Słońcu.

Nigdy nie dowiedział się jak długo spał. Kiedy się przebudził, była noc. Szybko zorientował się, że z jego ciałem coś się stało. Nie mógł się w ogóle poruszyć. Jedyne na co było go stać, to ruch powiekami. Księżyc był w pełni, jego srebrzyście lśniąca tarcza oświetlała leśną polanę. Gwiazdy na niebie skrzyły się niczym małe diamenty. Widział je bardzo niewyraźnie. Pomyślał, że widok nocnego nieba, który właśnie oglądał, będzie ostatnim widokiem, jaki zarejestruje jego umysł. Król Plenhedryki umierał w samotności na obczyźnie. Zło, które wyrządził nie pozwoliło mu iść dalej. Tym samym jego misja nie zostanie dokończona. Prawdę mówiąc cieszył się ze swojej porażki, bo to oznaczało, że Greaghall nie uzyska pełni mocy, że na świecie pozostanie przy życiu człowiek z Rodu Szmaragdu, który wbrew przepowiedniom być może pokrzyżuje plany zachłannego bóstwa, uzurpującego sobie prawo własności do czegoś, co do niego nie należało. Szkoda mu było Plenhedrykan, nie mógł im już pomóc.

Król jeszcze jako dziecko był ciekawy świata. Interesowało go to, jak świat jest zorganizowany. Co sprawia, że wszystko w nim działa w tak doskonały sposób od tysięcy lat? Zastanawiał się jaka siła, jakie prawo sprawia, że zmieniają się pory roku, że pada deszcz, wieje wiatr, świeci Słońce? Świat, w którym żył król Plenhedryki, bez wątpienia był według niego genialnie skonstruowany. Wszystko w nim współgrało ze sobą, wszystko się uzupełniało. Słońce, Księżyc, gwiazdy, komety, wszystko to, co do tej pory obserwował jako młody jeszcze człowiek, sprawiło że nabrał bardzo dużego szacunku do stwórcy. Przyglądając się swojemu ciału nie mógł wyjść z podziwu dla jego konstruktora. Często rozmyślał nad tym jak zbudowane jest ciało? Kończyny połączone z tułowiem mające możliwość ruchu, stanowiły dla niego niezwykłą zagadkę. Nie mógł zrozumieć jak to jest, jak to się dzieje, że jego ręce i nogi, oczy, język i tułów wykonywały jego polecenia, ruszały się tak, jak tego sobie życzył. Dzięki czemu on i inni ludzie mogli przecież chodzić, biegać, skakać i wykonywać przeróżne czynności. Co ciekawe, te same ręce, które władały mieczem czy kilofem, potrafiły pisać, grać na instrumentach i wykonywać różne sprzeczne ze sobą czynności. Były więc raz silne i dynamiczne, a innym razem precyzyjne i delikatne. Innym cudem, jaki podziwiał była umiejętność widzenia, która młodemu królowi wydała się niezgłębiona, boska, cudowna, precyzyjnie doskonała. A co powiedzieć o słuchu, węchu, dotyku oraz zdolności odczuwania ciepła i zimna? Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze przecież magia i choć zwykli ludzie nie mieli magicznych mocy, to on, dziedzic Rodu Spinelu doświadczał magii od dziecka. Magia wyróżniała go spośród ludzi, a jednocześnie była kolejną zagadką, kolejną wielką rzeczą, za którą Kastel Jewaunt chciał osobiście podziękować Zaziantemu. Problem w tym, że Zaziantego nie było…

Plenhedryka — kontynent, którego był królem, była kontynentem ubogim w roślinność i zwierzynę. Jego rodacy żyli wśród skalnych gór i kamieni. Ich mieszkaniem często były jaskinie, pieczary i dziury w ziemi, chroniące ich przed panującym w zimie chłodem i deszczami, których na Plenhedryce było sporo. Nie mówiąc już o ogromnych upałach, wysuszających wszelką roślinność, która w porze deszczowej nielicznie pojawiała się wśród skał i kamieni. Kastel Jewaunt oglądał to wszystko i porównywał z opowieściami marynarzy, którzy przybywali do Plenhedryki po sól. Od nich właśnie dowiedział się o tym, że na innych kontynentach życie wygląda inaczej. Marynarze opowiadali o drzewach, lasach, łąkach i roślinach dających pożywienie. Mówili o przeróżnych zwierzętach leśnych i stepowych, o ptakach, rybach i owadach. Na Plenhedryce tego wszystkiego nie było! Trudno więc było Plenhedrykanom wyobrazić sobie to, o czym mówią marynarze. Kastel Jewaunt, jako pierwszy z nich, zobaczył wszystkie te cuda na własne oczy. Widząc to, nabrał jeszcze większego respektu do stwórcy. Wszystko, czego był świadkiem w swoim życiu, a więc nędzne życie jego współplemieńców, a także dobrobyt, jaki widział w Królewskim Porcie oraz ten zachwycający świat przyrody, jaki miał okazję podziwiać sprawiało, że zadawał sobie coraz więcej pytań, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi.

— Co się takiego stało przed tysiącami lat, — zastanawiał się — że stwórca tak mocno pokarał Grreda Spinela i jego żonę Asę? Dlaczego skazał ich potomstwo na tak haniebne życie w biedzie? Na życie pod ziemią, życie, którego celem było jedynie zdobycie pożywienia i wydobycie soli. Co takiego zrobił sam Greaghall, będący przecież potężnym bogiem, że stwórca uwięził go na tysiące lat, pozbawiając całkowicie mocy? Jak to się stało, że w perfekcyjnie zaprojektowanym planie boskim, Greaghall tę moc odzyskał? Kto i dlaczego mu pomógł, bo przecież nie kapłan Retrats, który według króla Plenhedryki był jedynie wykonawcą — narzędziem? Pytania mnożyły się w głowie młodego, osamotnionego króla. Wraz z pytaniami pojawiło się także zwątpienie w słuszność tego, co robił. Jego celem, jego marzeniem było polepszenie losów swego ludu, zawsze tego pragnął. Tymczasem, zamiast tego musiał zgodzić się na pomoc Greaghallowi w przejęciu władzy nad Planetą. Kastel Jewaunt nigdy nie przystałby na tę propozycję, nie zgodziłby się na wykonanie tego rozkazu, nie podjąłby się haniebnej misji, gdyby nie groźba zniszczenia Planety. Plenhedrykanin śmiał się w duchu, kiedy Greaghall wypowiedział groźbę. Był pewny, że bóstwo nie dysponuje aż taką mocą. Niestety, jego osąd był błędny, do czego Greaghall z łatwością przekonał niegłupiego przecież, choć młodego króla. Mając świadomość zagrożenia bez wahania, acz z uporem, wyruszył w trudną misję. Misję, która miała oddać Planetę w ręce Greaghalla, jednocześnie ocalając ją przed zniszczeniem, co wydawało się mniejszym złem. Na początku tej misji mocno wierzył w jej powodzenie, jednak z upływem czasu miał coraz więcej wątpliwości. Coraz bardziej wątpił w to, że wypełnienie poleceń Greaghalla, przyniesie jakiekolwiek korzyści. W jego głowie coraz częściej pojawiało się zwątpienie i niewiara w obietnice boga uzurpatora. Narastała w nim też świadomość tego, że ten niedoskonały bóg wbrew swoim zapewnieniom, po prostu nie będzie potrafił rządzić światem stworzonym przez Zaziantego. Podejrzewał, że Greaghall nie zapewni ciągłości procesów, jakie od zarania dziejów dokonywały zmian w funkcjonowaniu Planety i sprawiały, że Planeta tętniąc życiem, potrafiła to życie podtrzymać. Według króla Plenhedryki Greaghall po prostu był niegodny wiedzy potrzebnej do panowania nad światem.

Dziedzic Rodu Spinelu przeżywał coraz większą rozterkę. Ciągle zadawał sobie pytanie, które według niego było kluczem do zrozumienia świata. — Co się dzieje z samym stwórcą? Dlaczego od stworzenia pierwszych ludzi nigdy nikomu się nie ukazał, niczego nie zrobił, nie dał żadnego znaku? Dokąd się udał i w jakim celu? — Takie pytania zadawał sobie młody król, leżąc w ciemnościach nocy na pogrążonej w ciszy, opustoszałej leśnej polanie. Rozmyślając o tym, nagle zdał sobie sprawę z tego, że losy Planety, a może nawet całego Wszechświata, leżą teraz w jego rękach. Uświadomił sobie, nie rozumiejąc jeszcze wszystkiego, że to właśnie on, najmądrzejszy człowiek świata, jak o nim mówiono, musi tej mądrości użyć, aby powstrzymać Greaghalla. Nagle poczuł, jak wzbiera w nim jeszcze większy podziw dla Zaziantego. Zrozumiał bowiem, że bóg w swej doskonałej mądrości właśnie jemu powierzył niebywale trudne zadanie. Zrozumiał, że jego prawdziwym zadaniem nie jest zabicie króla Szarmudu, lecz ochronienie go. Dotarło do niego też, że w swej misji nie jest osamotniony, że ma wsparcie stwórcy, który wbrew temu, co sądzą inni wcale nie zniknął, a jeśli nawet tak się stało, to nadal działa swoją mocą, kierując losami stworzonego przez siebie świata. Osłabienie dwóch wielkich rodów według Greaghalla, było warunkiem zwycięstwa w wojnie, do której miało wkrótce dojść, a która miała objąć swym zasięgiem wszystkie kontynenty Planety, podporządkowując ludzi Greaghallowi. Rody, a szczególnie Ród Szmaragdu, były dotychczas gwarancją utrzymania obecnego ładu, panującego na Planecie. Ładu, w którym Plenhedrykanom przypadł iście nędzny los biednych górników soli. Ładu, który zapewniał ciągłość życia na Planecie. Boski ład podtrzymywany przez niezrozumianą, acz odczuwalną moc potomków pierwszych ludzi, obecnie na skutek pomieszania rodów, skupiał się jedynie jak błędnie sądzono w dziedzicach trzech z nich: Spinelu, Rubinu i Szmaragdu. Ród Spinelu służył Greaghallowi, jego główny przedstawiciel król Kastel Jewaunt co prawda służył z przymusu, ale jednak służył. Pozostałe dwa rody stanowiły przeszkodę, którą należało usunąć. Rola Rodu Szmaragdu była jasna i zrozumiała. Pytaniem, na które nie było odpowiedzi, było pytanie o to, jaką przeszkodę w planach Greaghalla stanowi Ród Rubinu? — Posprzątam po tobie — to stwierdzenie starca było zagadką, a jednocześnie nadzieją. Myśli mieszały mu się w głowie sprawiając, że nie potrafił wyciągać wniosków. Myśli utrzymywały go przy życiu. Myślał więc dalej, nie zważając już na to, że w swych myślach błądzi. Problem w tym, że mądrość boskiego wysłannika gasła wraz z uchodzącym z niego życiem.

Kastel Jewaunt wyruszył w drogę z mieczem Spinelu u boku. Na mieczu wyryty był napis: „Miecz Spinelu — miecz szczęśliwych”. Napis, który przeczył wszystkiemu. Ten napis właśnie był jedną z tajemnic, które młody król chciał rozwikłać. Wszystko wskazywało na to, że mu się to nie uda. Jego życie gasło, zmysły odbierały jeszcze bodźce ze świata ale wszystko było słabe, zniekształcone, jakby oddalone od świadomości. Król Plenhedryki nie miał już nadziei, czekał na swój koniec, czując na swoim brzuchu ciężar miecza. Miecza, którego nie przekaże swojemu synowi. Jego słabnący wzrok widział już tylko ciemność, ledwie rozjaśnioną przez bladą tarczę Księżyca, po którym pędziła na białym koniu rudowłosa dziewczyna. Jej włosy zostawiały ognistą smugę na srebrnej księżycowej tarczy. Po tym jak dziewczyna nerwowo pogania swego konia, widać było że bardzo jej się spieszy. W tym momencie myśli króla utonęły w mroku. Z odrętwienia wyrwało go głośne wycie, które rozlegało się gdzieś w dali. Nigdy wcześniej nie słyszał tego dźwięku. Dźwięk dzikiego zwierza przeszywał jego umysł jakąś nieznaną grozą. Nie zdawał sobie sprawy, że zbliża się do niego wataha wilków. Wycie było coraz głośniejsze, z czasem też do jego uszu dobiegał szum i szelest liści. Coraz częściej też ziemia delikatnie drżała, uderzana zwierzęcymi kopytami, których dźwięk tłumił rozścielony między drzewami dywan z gnijących liści i mchu. Wataha ścigała sarnę, która w popłochu pędziła zygzakiem w kierunku leżącego człowieka. Halsując niczym żaglowiec po oceanie, zmierzała w jego kierunku. W końcu na kilka kroków przed leżącym człowiekiem pierwsze wilcze kły wbiły się w zad zwierzęcia. Sarna, miotając się w walce o swe życie, padła przygniatając sobą konającego króla Plenhedryki. Wilki zaczęły się wgryzać w ciało ofiary. Jeden z nich wbił swoje kły w udo konającego człowieka. I wtedy właśnie Kastel Jewaunt dostrzegł szansę dla siebie. Ostatkiem sił, ostatkiem woli rzucił czar na wilki, które oszołomione uciekły w ciemność nocy z podkulonymi ogonami, wydając z siebie wyraźne pomruki niezadowolenia. Sarna konała leżąc na jego piersi. Król dysponując jeszcze ostatkiem swojej magicznej mocy, wyleczył sarnę, gojąc jej rany. Zwierzę po chwili wstało o własnych siłach i pobiegło w przeciwną niż wilki stronę. Magia wykorzystana w dobrym celu, dodała energii wycieńczonemu organizmowi osamotnionego mężczyzny. Nie na tyle jednak, aby mógł się poruszać. Jedynie jego myśli stały się jaśniejsze. Gdyby mógł teraz siebie zobaczyć, ujrzałby starca o długich siwych włosach, którego skórę na twarzy toczyły głębokie bruzdy zmarszczek. Właśnie takiego znalazł go wędrowiec, który dotarł na polanę o świcie.

Człowiek ten swym ubiorem przypominał mnicha. Był wysoki, dobrze zbudowany i pełen życiowej energii. Trudno było określić jego wiek. Głowę miał bowiem siwą, jednak jego ruchy były energiczne, żwawe i silne jak u młodego mężczyzny. Widać było po nim niebywałą pewność siebie. Wszystko co robił, robił jakby bez zastanowienia tak, jakby z góry wiedział po co tutaj przyszedł.

— Nie ruszaj się — rzekł wędrowiec, po czym przystawił do ust leżącego skórzany bukłak z wodą i wlał w jego gardło kilka zbawiennych kropel wody. Kiedy usta omdlałego zostały już nawilżone, wędrowiec zaczął wlewać w nie coraz większą ilość wody. Nic, co do tej pory pił król Plenhedryki nie dorównywało smakiem źródlanej wodzie.

— Nie ruszaj się — powtórzył wybawca, po czym przerzucił sobie prawie martwe ciało króla przez ramię i poszedł z nim w kierunku, z którego nadeszło wilcze stado. Niósł go przez kilka dni, pojąc wodą i karmiąc czarnym, ziarnistym chlebem. Kastel Jewaunt utrzymany w ten sposób przy życiu nie odzyskiwał swych sił. Nie pozwalała mu na to zła magia. Po kilku dniach marszu dotarli w końcu do ziemianki tak schowanej w leśnym poszyciu, że nikt kto na nią patrzył nie mógł się zorientować, że był to w rzeczywistości leśny dom. Dom, jak się okazało później, bardzo dobrze wyposażony i okazały. Gospodarz ułożył bezwładne ciało króla Plenhedryki na łóżku i dbał o niego przez kilka miesięcy, dostarczając mu wody, wina i pożywienia, a także, o czym Kastel Jewaunt nie wiedział, otaczając go aurą swojej własnej pozytywnej magii, która wchłaniana dzień po dniu przez osłabione ciało chorego, powoli neutralizowała działania magii zła. Król przeleżał w łóżku kilka miesięcy. Dopiero na wiosnę nabrał tyle sił, aby samemu wstać. Przez cały ten czas pan domu zajmował się nim i troszczył o niego z dużą starannością. Kastel Jewaunt po tym, jak wstał z łóżka, zrozumiawszy co zrobił dla niego nieznany człowiek, był mu niezwykle wdzięczny. Wdzięczność tę okazywał każdego dnia, próbując coraz częściej pomagać w domowych pracach. Przydawał się szczególnie w kuchni obierając ziemniaki i inne warzywa. Król Plenhedryki, którego pożywieniem przed przybyciem na Diamlandię było głównie mięso, nie mógł wyjść z zachwytu nad tym, jak cudowny smak miały marchew, groch, fasola, ziemniaki, brukiew i inne warzywa. Smak owoców i warzyw, a szczególnie fasoli przypadł mu tak do gustu, że któregoś dnia dziękując swemu wybawcy za strawę wypowiedział słowa, które stały się początkiem wyjaśnienia intencji gospodarza.

— Gospodarzu, dziękuję ci za smak tych iście królewskich potraw.

— Jesteś przecież królem Plenhedryki, mój gościu, więc powinieneś jeść jak król — odparł gospodarz, podając swemu rozmówcy gruszkę i uśmiechając się. Ich oczy się spotkały i starzec mógł z pewnym nieukrywanym nawet rozbawieniem, zobaczyć jak zachowuje się człowiek w chwili, kiedy ktoś, kto wydawałoby się nic o nim nie wie, nagle wyjawia wiedzę o jego tożsamości.

— Skąd wiesz kim jestem? — król zmarszczył brwi.

— Zostałem wysłany tobie na pomoc. Powiedziano mi, kim jesteś.

— Wysłany na pomoc? Przez kogo? — twarz Kastela Jewaunta okazywała zdziwienie. Nie wiadomo czy smakiem gruszki, czy odpowiedzią.

— Nie domyślasz się?

— Nie. Wydawało mi się, że tu na Diamlandii nikt nic o mnie nie wie.

Gospodarz uśmiechnął się na te słowa, ukroił małym nożykiem kawałek swojej gruszki i ugryzł ją ze smakiem.

— Kto wysłał pomoc dla mnie?

— Nie wolno mi tego powiedzieć. Musisz sam się domyślić. Kazano mi milczeć. Nie naciskaj na mnie, ciesz się, że żyjesz i dokończ swoją misję — potok tych słów przerwał kolejny kęs.

— Jesteś wysłannikiem Greaghalla? — król zadał to pytanie bez uprzedzenia, dokładnie obserwując reakcję gospodarza.

— Każdy ma swojego pana — starzec wypowiadając te słowa tak je zaakcentował, że Kastel Jewaunt zrozumiał, iż jego gospodarz nie służy Greaghallowi.

— Skoro, jak twierdzisz, twoim panem nie jest Greaghall, to kto nim jest w takim razie?

— Uprzedzano mnie, że masz dużą zdolność logicznego myślenia królu. Niestety ode mnie niczego się nie dowiesz. Musisz pozostać w niewiedzy, inaczej wszystko pójdzie na marne.

— Ja chcę wiedzieć! — Kastel mówiąc to, nie wiedzieć dlaczego zerknął na swój miecz.

— Dowiesz się we właściwym czasie — odpowiedział mu gospodarz, grymasem twarzy potwierdzając, że oręż króla mu się podoba.

— Twój pan kazał ci mnie uratować, wiedząc co zamierzam? — zapytał ze zdziwieniem. — W takim razie twój pan może być tylko sługą Greaghalla — kontynuował świadomie wprowadzając w błąd rozmówcę, sugerując swoje błędne rozumienie. — Nikt inny, o ile wiem, tego boga nie popiera!

— Może tak, może nie. W każdym razie przybyłeś tu z misją i tę misję musisz dokończyć — odpowiedział surowo starzec podając mu puchar czerwonego wina.

— Powiesz mi chociaż kim ty jesteś, mój gospodarzu i wybawco?

— Na imię mam Krenc.

— To już wiem.

— To wystarczy.

— Niech tak zostanie, jeśli tak sobie życzysz. Nie będę nalegał, ani do niczego cię zmuszał, wszak zawdzięczam ci życie — Kastel zrobił kilka kroków po izbie. — Kiedy mogę wyruszyć w dalszą drogę?

— Nie musisz się spieszyć, masz teraz dużo czasu. Proponuję abyś go wykorzystał z pożytkiem.

— Co masz na myśli?

— Dla twojej misji dobrze by było, gdybyś nauczył się leczyć ludzi.

— To akurat potrafię doskonale.

— To prawda, ale musisz też nauczyć się leczyć ludzi ziołami, a nie tylko samą magią — gospodarz wskazał ręką na regał, na którym stały naczynia z wysuszonymi ziołami.

— W jakim celu?

— Nie zawsze magia jest potrzebna. Korzystając z niej w sposób jawny, możesz zostać niepotrzebnie rozpoznany. Poza tym, kiedyś ci się przyda wiedza o ziołach.

— Czyżbyś znał przyszłość, Krenc?

— Znam przeszłość i znam plany mego pana, można więc powiedzieć, że znam, a raczej domyślam się przyszłości.

— Powiesz mi coś o niej?

— Jeśli dobrze wypełnisz swoją misję, to powiem tylko tyle, że będzie dobrze — tu Krenc uśmiechnął się przyjaźnie. W jego oczach król dostrzegł fałsz. Przemilczał to.

— Moja misja nie jest łatwa. Szczerze mówiąc…

Krenc położył dłonie na ramionach króla i spojrzał mu głęboko w oczy.

— Przestań się zastanawiać! Odrzuć skrupuły! To co robisz, to co masz zrobić jest ohydne, wiem o tym, ale ty musisz to zrobić! Rozumiesz? Musisz, i to właśnie ty, potomku Spinela! W przeciwnym razie… — Krenc zdjął ręce i nie chcąc, aby król widział jego oczy, odwrócił się. — Ech, szkoda, że nie możesz o wszystkim wiedzieć, nie mogę cię wtajemniczyć we wszystko, bo inaczej nie dokończysz całej sprawy. Zaczniesz się zastanawiać, myśleć, rozważać i wtedy nadejdzie zwątpienie — Krenc zrobił przerwę, po czym odwrócił się w stronę swego rozmówcy i głosem proszącego kontynuował dalej. — Wasza Miłość, twoje zadanie ma większe znaczenie, niż myślisz. Pamiętaj, nie wolno ci zaniechać misji, choćby była dla ciebie odrażająca. Musisz ją wykonać, inaczej świat przestanie istnieć! — Król w tym momencie był pewny, że jego rozmówca nie mówi całej prawdy.

— Kim ty właściwie jesteś? Wyglądasz na jakiegoś mnicha. Coś mi się zdaje, że za dużo o mnie wiesz. Jakim cudem?

— W przyszłości dowiesz się kim jestem, ale to za jakiś czas, a jeśli chodzi o twoją misję, to znam ją dokładnie i w szczegółach. Przyznam, że gdyby na mnie padł ten ciężar, też pewnie próbowałbym się z tego wykręcić na różne możliwe sposoby. Zaufaj mi i dokończ to, co zacząłeś, a obiecuję ci, że będzie lepiej niż myślisz.

— Krenc… Nigdy nie słyszałem tego imienia. Kim jest ten, który mi pomaga i wspiera w mej rozterce? — Kastel zmienił nagle ton głosu, udając zatroskanego. Wiedział już, co miał na myśli starzec z Królewskiego Portu mówiąc, że ma ufać tylko sobie. Człowiekowi, który uratował mu życie król Plenhedryki przestał właśnie ufać. Nie cierpiał ludzi, którzy ukrywali prawdę i wypowiadali się zagadkowo.

— Sam sobie odpowiesz na to pytanie, Wasza Miłość, kiedy przyjdzie czas.

— Ty na nie mi nie odpowiesz?

— Jesteś potomkiem Spinela, jego prawowitym dziedzicem, dysponujesz dzięki temu ogromną mocą magiczną, potrafisz od dziecka posługiwać się mieczem, szczególnie tym mieczem, który nosisz.

— I co z tego? Nadal unikasz tematu, który mnie interesuje — tym razem to król położył ręce na ramionach swojego rozmówcy.

— Bo nie to jest teraz najważniejsze — odpowiedział mu starzec, patrząc prosto w oczy. — Ważne jest na przykład to, że twoim największym atutem jest twój rozum i to, że jesteś ze wszech miar prawym człowiekiem.

— Prawym powiadasz? Dziwne zrządzenie losu, nie uważasz? Prawego człowieka zmusza się do popełnienia czynu co najmniej haniebnego, z całą pewnością nieprawego. Czy możesz mi to wytłumaczyć?

— Kiedyś sam to zrozumiesz — Krenc zdjął z siebie ręce króla, ściskając je przyjaźnie w nadgarstkach.

— Nie chcę zrozumieć tego kiedyś. Potrzebuję dziś znać odpowiedź, bo na samą myśl o tym, co zrobiłem i co jeszcze muszę zrobić czuję się podle. Mówisz, że muszę dokończyć swoją misję, więc pytam dlaczego, i dlaczego ja? — król uwolnił się z uścisku kręcąc rękoma.

— Bo stal hartuje się w ogniu i ta odpowiedź musi ci wystarczyć. Okaż cierpliwość, Wasza Miłość. Lepiej będzie, jeśli sam wszystko zrozumiesz, niż jeśli ci to wytłumaczy ktoś inny. Masz dużo czasu i dużo rzeczy, których musisz się tutaj nauczyć. Pomogę ci w tym, dobrze cię przygotuję, a później wszystko będzie zależało od ciebie.

— Jeszcze jedno pytanie, mój zagadkowy gospodarzu. Czy ty aby na pewno wiesz, co ja mam zrobić?

— Wiem nawet więcej niż myślisz, ale chętnie usłyszę to od ciebie.

— Ja mam zabić króla!

Krenc spojrzał na swego gościa wzrokiem pełnym spokoju i wyrozumiałości.

— To tylko część twojej misji, Wasza Wysokość, pierwszy mały kroczek z tysiąca wielkich, które przed tobą. To dopiero początek.

— To nie będzie żaden początek, to będzie koniec!

Krenc nie odpowiedział, westchnął tylko, po czym nalał wina do pucharów. Wypili. Nazajutrz po tej rozmowie życie Kastela Jewaunta odmieniło się całkowicie. Przez kolejne miesiące uczył się od mnicha sztuki medycznej, poznawał zioła i mikstury. Przede wszystkim jednak myślał, bo myślenie było jego najmocniejszą stroną.


Rozdział 7


Kastel Jewaunt wraz z Krencem przez czas wizyty króla wiedli dość wystawne życie. Z pozoru marna ziemianka była w rzeczywistości sporym dworkiem, ukrytym magicznie wśród puszczy. Mężczyźni nie szczędzili sobie wystawnego jadła. Wprawdzie król nie wiedział skąd gospodarz brał ciągle nowe potrawy, ale też niespecjalnie go to interesowało. Rozkoszował się jedząc nieznane sobie wcześniej warzywa, owoce i mięso zwierząt, których wcześniej nie widział na oczy. Władca Plenhedryki spożywał u Krenca potrawy, o których nawet jako król nie mógł marzyć, bo nie zdawał sobie sprawy z tego, że istnieją. Mężczyźni często przechadzali się wśród puszczy i wtedy gospodarz opowiadał królowi Plenhedryki dzieje człowieka na Planecie. Król znał dobrze historię. Historii Plenhedryki nauczono go jeszcze w dzieciństwie, a historię ludzi żyjących na innych kontynentach zgłębił w Bibliotece Królewskiego Portu. Nie oponował jednak, kiedy jego towarzysz rozprawiał o dziejach ludzi, bo robił to w sposób naprawdę ciekawy. Plenhedrykanin cenił sobie te lekcje. Często prosił swego nauczyciela o to, aby opowiedział mu historię bogów, o której w bibliotecznych zbiorach nie znalazł wiele wzmianek. O tym starzec mówił jednak z wyraźną niechęcią.

Słuchając opowieści, król miał możliwość porównania ich z tym, czego dowiedział się z ksiąg. Nie przerywał i nie polemizował, kiedy jego wiedza o historii rozmijała się z narracją starca. Król zastanawiał się tylko, czy jego gospodarz kłamie świadomie, czy też swoją wiedzę czerpał z innych źródeł, być może rozmijających się z prawdą. Przez cały ten czas dziedzic Rodu Spinelu ani razu nie zajrzał w umysł swojego preceptora. Gdyby to zrobił, dowiedziałby się prawdy o tym kto i w jakim celu przywrócił Greaghallowi moc. Widział, bo tego nie sposób było nie zauważyć, że jego dyskutant ma sporą wiedzę zarówno na temat magii, jak i historii świata, a także boskich przepowiedni, które w dużej mierze dotyczyły przybysza z Plenhedryki. Król dopytywał o wiele spraw. Gospodarz nie zawsze skory był do odpowiedzi. Przez cały czas Kastel Jewaunt zastanawiał się kim naprawdę jest ten tajemniczy człowiek? Korciło go, by zajrzeć do jego umysłu. Powstrzymywał się jednak.

Kiedy starzec uznał, że jego gość jest gotowy do wykonania drugiej części swojej misji, zaczął przygotowywać go do drogi. Obiecał, że wyposaży go w wystarczający zapas bochnów chleba, i okrągły placek twardego żółtego sera, który królowi Plenhedryki bardzo smakował. Ponadto przyszykował dużą ilość leczniczych ziół, które jak twierdził będą mu potrzebne.

Sposobiąc swego gościa do dalszej wyprawy, wyjaśniał mu szczegóły, częstując go winem.

— Pójdziesz przez Wilczą Puszczę, przez którą przepływa mnóstwo górskich strumieni, spływających ze Szmaragdowych Gór. Nie potrzebujesz więc brać ze sobą wody — tłumaczył.

— Jak duża jest puszcza?

— Ogromna. Największa na świecie!

— Jak mam zatem znaleźć właściwą drogę? Nie potrafię wędrować po lesie. Tam skąd pochodzę nie ma lasów, jak zapewne wiesz.

— To prawda. Idąc przez Wilczą Puszczę będziesz przez cały czas szedł w półmroku. Las jest tak gęsty, a drzewa tak wysokie, że promienie słoneczne docierające do ziemi są, prawdę mówiąc cieniem liści, przez które światło bardzo słabo się przebija. Nie będziesz widział ani Słońca, ani Księżyca, ani gwiazd, a tym samym nie możesz się nimi kierować.

— Właśnie do tego zmierzam. Idąc przez puszczę, zgubię drogę i będę się kręcił w kółko.

— Nie martw się, nie zboczysz z drogi nawet o krok.

— Jakim sposobem?

— Przekraczając strumyki bacz, by płynęły z lewa w prawo. Jeśli któregoś dnia stanie się odwrotnie, to znaczy, że zrobiłeś koło. Ponadto dostaniesz przewodnika, a właściwie całe stado przewodników.

Kastel Jewaunt nie odpowiedział, spojrzał pytającym wzrokiem na Krenca.

— Pamiętasz wilki, które odnalazły cię na polanie?

— Owszem pamiętam, mało brakowało, a by mnie zjadły.

— I tu się mylisz! To ja wysłałem wilki, aby cię znalazły.

— Znalazły? One po prostu próbowały upolować sarnę.

— Sarna to był przypadek.

— Przypadkiem też jeden z nich zatopił swoje kły w mojej nodze?

— To nie był przypadek.

— Jak to?

— Wilczyca ugryzła cię w nogę, aby wpuścić do twojego krwiobiegu lekarstwo osłabiające działanie złej magii. Przygotowałem je wcześniej z ziół. Uwierz mi, nie było łatwo namówić wilka do wypicia tej mikstury.

— Nie rozumiem? — król zrobił zaciekawioną minę.

— Kiedy wilki cię znalazły, byłeś prawie trupem. Wyglądałeś, jakbyś miał co najmniej sto lat. Twoja skóra była prawie przezroczysta, a włosy na głowie miały siwy kolor. Musiałem zaaplikować ci lekarstwo, spowalniające działanie złej magii, którą się posłużyłeś w Królewskim Porcie.

— Nie mówiłeś mi o tym wcześniej.

— Bo to nie ma znaczenia. Ważne, że się udało mimo wszystko.

— Mimo co?

— Nie zadawaj mi teraz pytań. Twój umysł nie może posiadać pewnych informacji.

— Obawiasz się, że jestem pod kontrolą Greaghalla? Nie wiem, czy twoje obawy są słuszne. Według mnie Greaghall nic o mnie nie wie. Sam zresztą to potwierdził. Odbierze jedynie sygnał, kiedy zrobię coś ohydnego. Nie wiem w jaki sposób to zrobi, ale jestem pewny, że odbierze. O moich wyczynach w Królewskim Porcie na pewno już wie.

— Dałeś mu się oszukać, najmądrzejszy na świecie człowieku — uśmiechnął się z politowaniem Krenc.

— Oszukać? W jaki sposób? — dopytywał król, chcąc zorientować się jak wiele wie jego rozmówca.

— Mówię o tym, o czym dobrze wiesz. Greaghall wysyłając cię na misję nie może nad tobą panować. Jego władza nie jest jeszcze tak duża, jakby sobie tego życzył. Z pęt Zaziantego uwolnił się tylko częściowo. Nie ma wpływu na to, co się dzieje na Planecie. Jego działania, póki co ograniczają się tylko do Plenhedryki. Nie jest też w stanie zajrzeć do twojego umysłu. To nie jest prawdą, że wyczuje wielkie napięcie w tobie. On niczego nie wyczuje, bo nie jest konstruktorem twojego mózgu. Tylko prawdziwy stwórca, ten który zaprojektował i stworzył umysły może do nich zajrzeć. — Kastel Jewaunt zrobił wielkie oczy, ale szybko się zmiarkował i aby nie dać poznać po sobie zdziwienia, zaczął masować sobie gałki oczne, udając, że go pieką. — Greaghall naopowiadał ci bajek twierdząc, że jest w stanie odróżnić, kiedy targają tobą ogromne emocje. To wszystko nieprawda i czcze przechwałki. Owszem dowie się o tym, że wypełniłeś misję, ale w zupełnie inny sposób.

— Poczuje, jak spadają z niego pęta Zaziantego?

— Niewykluczone. O sukcesie twojej misji dowie się jednak z innego źródła.

— Nie rozumiem?

— A mówi ci coś imię Bellahonna?

— Zaskakujesz mnie gospodarzu kolejny raz. Skąd ty wiesz o Bellahonnie?

— Wiem, że to o niej opowiedział ci Greaghall, kiedy wyjaśniał jak zniszczy Planetę.

— Nie możesz tego wiedzieć!? — krzyknął ze zdziwieniem król.

— Ale wiem — odpowiedział ze spokojem gospodarz.

— Wyjaśnij mi to! Tylko nie mów, że nie powinienem tego wiedzieć!

— To akurat możesz wiedzieć, niczego to nie zmienia.

— Więc?

— Istnieje przepowiednia, mówiąca o zmowie dwóch bogów przeciwko Planecie.

— Przepowiednia? Chcesz mi wmówić, że wszystko, co się teraz dzieje zapisane jest w przepowiedniach?

— Nie wszystko, Wasza Wysokość, tylko najważniejsze sprawy. Ta przepowiednia mówi o tym, że Zazianty wtedy powróci, kiedy dwóch bogów zjednoczy swoje siły, aby zawładnąć, a w efekcie zniszczyć Planetę. Zazianty wróciwszy doprowadzi swoje dzieło stwarzania do końca.

— Chcesz powiedzieć, że Zazianty nie zakończył dzieła stwórczego?

— Umknął mu pewien ważny szczegół.

— Co to za szczegół?

— Nieśmiertelność.

— Bredzisz — uśmiechnął się z politowaniem.

— Nie bredzę. Błagam tylko — tu Krenc klęknął przed królem — nie pytaj mnie o nic więcej, bo nie mogę ci wszystkiego powiedzieć, a nie mówiąc ci wszystkiego, źle się z tym czuję.

Król popatrzył na niego z góry, po czym chwycił go pod pachy i podniósł z klęczek. Gospodarz toczył rzęsiste łzy.

— Bellahonna nas nie stworzyła. Skąd w takim razie będzie wiedziała, że zabiłem króla Szarmudu?

— Sprawa jest bardzo skomplikowana. Zazianty nie dokończył pewnej pracy nad ludźmi. Skutkiem tego nasze myśli trafiają właśnie do Bellahonny. Ona sama jest myślą. Jak powiedziałem, ona także nie ma wglądu w nasze umysły. Niemniej może poznać treść naszych myśli.

— Jakim sposobem?

— To, co przeżyjesz zabijając króla Szarmudu wywoła w tobie, jak mówił Greaghall, tak wielki smutek, tak wielki żal i tak wielką rozpacz, że do Bellahonny trafi ciąg twoich myśli zupełnie inny od tego, który obserwuje zazwyczaj. Będą to niespokojne, koszmarne myśli, inne od pozostałych. Ona będzie w stanie to rozpoznać. Nawet jeśli nie będzie znała treści tych myśli, odróżni je od pozostałych i poinformuje o tym Greaghalla.

— Greaghall ma z nią kontakt?

— Oczywiście. Bogowie jeśli chcą, kontaktują się ze sobą na różne, niedostępne dla nas sposoby.

— Coś mi w tej historii nie pasuje. Twierdzisz, że musimy oddać władzę nad Planetą?

— Tak. W przeciwnym wypadku oni ją zniszczą.

— Zazianty jej nie uratuje?

— Liczymy na jego powrót.

Król udał, że nie usłyszał, że jego rozmówca wyraził swoją nadzieję posługując się liczbą mnogą. Wiedział dobrze, że Krenc nie działał sam. Nie poruszył jednak tej kwestii.

— A jeśli nie wróci?

— Wróci, wróci, jak zobaczy, że niszczą jego dzieło, to wróci — powiedział z nadzieją w głosie.

Obaj rozmówcy ucichli. Rozluźnili się nieco. Krenc nalał wino do kielichów.

— Mówisz, że tylko stwórca może zaglądać w umysły ludzi? — spytał król popijając trunek.

— To chyba oczywiste. Masz jakieś wątpliwości?

— Nie. Tak tylko dociekam.

— A może ty, królu chciałbyś mieć takie możliwości? — Krenc uśmiechnął się. — Uwierz mi, wbrew pozorom nie byłbyś z tego zadowolony.

— Masz całkowitą rację — przyznał. Nie miał zamiaru zdradzać swojego sekretu. Zastanowiło go jednak to, co starzec powiedział o tym, że tylko stwórca ma wgląd w umysły ludzi. Zapragnął zgłębić tę tajemnicę, a tym samym rozwiązać zagadkę dotyczącą swoich osobistych zdolności w tej materii. Krenc, mimo iż jego wiedza była imponująca, nie wydawał mu się odpowiednim rozmówcą w tym temacie.

— Wygląda na to, że faktycznie dałem się oszukać Greaghallowi.

— Żadna to ujma dla ciebie, wszak Greaghall jest bogiem, ty niestety nie.

— I bardzo dobrze, że nie jestem. Jest pewna kwestia, która mnie bardzo zastanawia.

— Co takiego?

— Ty też nie możesz wiedzieć wszystkiego — król uśmiechnął się szyderczo, a Krenc zacisnął zęby i milczał.

— Greaghall nie we wszystkim cię okłamał — kontynuował gospodarz — Dlatego każdy z nas musi starannie wykonać, co do niego należy.

— Czyli ja mam zabić króla Szarmudu, a tym samym pozbawić świat Dziedzictwa Szmaragdu, którego obecność na świecie gwarantuje jego istnienie? Nie podoba mi się to! — burknął Plenhedrykanin.

— Tak, bo wtedy Greaghall z Bellahonną tego świata nie zniszczą. Przejmą nad nim władzę, ale go nie zniszczą. Kiedyś odbijemy Planetę z ich rąk. Wracając do twoich przewodników…

— Tak?

— Ta wataha wilków, która cię odnalazła, będzie ci towarzyszyć w drodze na wschód. Zaprzyjaźnisz się z nimi, jak sądzę. Będą cię prowadzić tak długo, jak zechcesz, one znają drogę. Kiedy wędrówka ci się znudzi, odeślesz wilki z powrotem.

— Co znaczy, że mi się znudzi?

— Królu Plenhedryki, przecież jesteś magikiem!

— I co z tego?

— Możesz użyć magii do teleportacji. Możesz też zamienić się w ptaka i polecieć dokądkolwiek zechcesz.

— Nigdy nie zmieniałem swojej postaci. Prawdę mówiąc nie potrafię.

— Chętnie cię tego nauczę.

— Dlaczego w takim razie przypuszczasz, że będę chciał iść początkowo pieszo?

— Twój wybór, ale uważam, że to ci dobrze zrobi. Puszcza jest dzika, ale przyjazna. Wędrówka przez nią nie będzie trudna. Można powiedzieć, że będzie nawet przyjemna. Zobaczysz ciekawe rzeczy, których nie ma na Plenhedryce. Poza tym pobędziesz trochę w samotności, a to pozwoli ci uporządkować myśli… Zapomniałem dodać, że do niesienia juków też dam ci pomocnika.

— Co tym razem wymyśliłeś, Krenc?

— Dostaniesz osła.

— Osła?

— Tak, są najlepsze do transportu towarów. Pod tym względem są nawet lepsze od koni.

— Skąd weźmiesz osła?

— Jak zauważyłeś, w swojej ziemiance mam wszystko.

— Zauważyłem, że twoja ziemianka nie jest wcale ziemianką, to mały dworek dość dobrze wyposażony.

— Oprócz tego dworku, jak go nazwałeś, jest tu ukryta jeszcze cała wieś z polami uprawnymi, sadami, stajniami dla koni, chlewniami, oborami i innymi potrzebnymi budynkami. Nie sądzisz chyba, że to co jedliśmy było dziełem mojej magii?

— Prawdę mówiąc myślałem, że kupujesz gdzieś pożywienie — przyznał nieco zdziwiony pytaniem król.

— Wasza Miłość, nie było potrzeby, aby pokazywać ci wszystko od razu. Ziemianka to iluzja, w rzeczywistości jest tu ukryta magią wieś, która prawdę mówiąc jest samowystarczalna.

Krenc odsłonił ukrytą do tej pory przez magię wioskę i król ujrzał ją na własne oczy w miejscu, w którym jak mu się wydawało rosły tylko drzewa. Domy wrastały w ukształtowanie terenu. Niektóre były wręcz schowane w pagórkach, inne zbudowane z drewna, miały kryte strzechą dachy. Wieś była duża i co najważniejsze pełna życia. Wiele osób dokądś szło, wiele też siedziało przed swoimi domami w towarzystwie innych, prawdopodobnie członków rodzin. Co ciekawe w przeważającej większości wszyscy byli w średnim wieku. Wyglądali tak mniej więcej na trzydzieści do czterdziestu lat. Kobiety były piękne, kształtne, o ruchach nastolatek. Nosiły na sobie dużo biżuterii z białego złota, ozdobionej niebieskimi szafirowymi kamieniami. Mężczyźni byli rośli, muskularnie zbudowani, i to bez wyjątku. Nie nosili żadnej broni. Wszyscy, zarówno kobiety jak mężczyźni, ubrani byli w odzież szytą na miarę z materiałów, których król Plenhedryki wcześniej nigdzie nie widział. Społeczność wioski wydawała się jakby nie z tego świata. Byli ludźmi, ale coś ich od ludzi odróżniało. Król nie mógł określić, co to było. Różnica z pozoru niewidoczna, była wyraźna i zauważalna. Trudno było ją nazwać, bo w tym celu trzeba było wymyślić jakieś nowe słowo. Żadne ze słów znanych królowi nie oddawało jej do końca trafnie. Wszędzie panował ład, porządek, wszystko było poukładane na swoim miejscu. W zagrodach nie widać było czegoś zbędnego, przypadkowego. Można było odnieść wrażenie, że przed przybyciem króla Plenhedryki całą wieś wysprzątano i przygotowano do wizytacji, ale temu wrażeniu łatwo było się oprzeć. Ład i porządek nie wyglądał bowiem na wynik jednorazowego sprzątania, był częścią tego miejsca. Przyglądając się dokładniej budynkom, obejściom i całej architekturze wioski, można było wysnuć twierdzenie, że wszystko to zostało zaprojektowane i wykonane przez kogoś, kto miał doskonałe umiejętności organizacji przestrzeni. O ile sama wieś ze swoim majdanem i prowadzącymi do niego drogami, robiły pozytywne wrażenie, to przyglądając się jej mieszkańcom miało się wrażenie, że coś jest w ich zachowaniu niepokojącego. Ludzie wprawdzie wyglądali na zdrowych, uśmiechniętych i pełnych życia, ale z ich twarzy można było wyczytać, że nie są szczęśliwi. Obejmując tych ludzi wnikliwym spojrzeniem Kastel Jewaunt, zauważył, że przez ich twarze przenika co jakiś czas delikatny grymas smutku i niezadowolenia. Trwało to zazwyczaj krótką chwilę, pojawiało się i znikało niczym cień przelatującego ptaka, ale było dostrzegalne. Wizyta Kastela Jewaunta wywołała poruszenie i wzbudziła zainteresowanie mieszkańców wioski. Kastel odniósł wrażenie, że czekano tu na niego. Wiele osób podchodziło do niego po to tylko, by go dotknąć. Niektórzy witali się z nim i czule go obejmowali. Na ich twarzach płacz mieszał się z radością, zrezygnowaniem i nadzieją, a cień przelatującego ptaka na widok króla Plenhedryki pojawiał się rzadziej. Król widząc to skierował pytający wzrok na Krenca.

— Później ci to wytłumaczę, Wasza Wysokość.

Król czuł się dziwnie nieswojo w towarzystwie tych ludzi. Nie wiedział, czy w smutku udają radość czy odwrotnie. Poprosił Krenca, aby wrócili do puszczy.

Kastel Jewaunt nie skomentował tego, co przed chwilą zobaczył. Posmutniał natomiast i to do tego stopnia, że usiadł na stojącej obok ławie. Nie chciał wykorzystywać swoich umiejętności i sprawdzać myśli swojego gospodarza, bo w takim wypadku rozmowa nie byłaby ciekawa. Ponadto, trzeba to przyznać, że niechętnie korzystał ze swego daru. Zamiast tego spróbował skontaktować się ze swoją matką i siostrami. Ich umysłów nie znalazł wśród żywych. Świat wywrócił mu się przez to do góry nogami. Nic nie miało już dla niego znaczenia. Wszystko się kończyło! Przez długi czas siedział w milczeniu nieobecny, nie odpowiadając na pytania gospodarza. Był pogrążony w rozpaczy i pochłonięty myśleniem o tym, co robić dalej. W jednej chwili postanowił skorzystać z tego, że jeszcze żyje. Zapragnął nacieszyć się życiem. Teoretycznie było to jeszcze możliwe. Widząc, że jego gość jest nieobecny, gospodarz zostawił go w spokoju. Po długim czasie król opanował swój smutek, a kiedy starzec do niego podszedł, był już w doskonałej formie psychicznej. Krenc nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo niebezpieczne dla jego planu było to, co przed chwilą postanowił jego gość.

— Mówisz, że muszę kontynuować swoją misję?

— Tak.

— Mówisz, że muszę zabić króla wschodniego królestwa?

— Tak.

— I twierdzisz, że jeśli go zabiję, to uratuję tym samym świat?

— Tak.

— Wiedz zatem, że nie mam zamiaru nikogo zabijać! Nie mam zamiaru brać udziału w czymś, czego nie rozumiem! Pieprzę to wszystko! Rozumiesz? Nigdzie nie idę!

To mówiąc, spojrzał na swojego gospodarza wzrokiem, w którym nie widać było żadnego zwątpienia. Krencowi ze strachu włosy się zjeżyły na głowie. Nie rozumiał skąd taka nagła zmiana. Zdawał sobie sprawę z tego, że zmienić decyzję dziedzica jakiegokolwiek rodu jest rzeczą niemożliwą. Nie zamierzał odwoływać się do sumienia króla i błagać go o litość. Był pewny, że to nie przyniesie pożądanego skutku. Postanowił więc uderzyć w inną nutę.

— Co w takim razie zrobisz? Dokąd uciekniesz przed przeznaczeniem? Wiedz, że dokądkolwiek pójdziesz, Greaghall wcześniej czy później cię znajdzie! Zaziantego nie ma, a Greaghall widząc, że zawiodłeś prędzej czy później coś wymyśli. On osiągnie swój cel… — nie skończył, Kastel Jewaunt wszedł mu w słowo.

— Greaghall nie zniszczy Planety — odpowiedział z pewnością w głosie. — Ten pieprzony psychopata potrzebuje jej, aby móc coś znaczyć w boskim świecie. Bez niej jest nikim wśród bogów. Nie zniszczy jej! Dla mnie nie ma to już znaczenia. Dla mnie ta sytuacja od samego początku jest beznadziejna i dziwię się tylko, że dałem się namówić do popełnienia ohydztwa w Królewskim Porcie. Nie mam zamiaru na swoje sumienie brać zbrodni, do której mnie od miesięcy namawiasz.

— I tu się mylisz, Wasza Miłość — Krenc nie ustępował. — Greaghall nie poradzi sobie z przejęciem Planety, nawet jeśli uda mu się zabić króla z Rodu Szmaragdu. Aby władać Planetą potrzebni mu będą ludzie, posiadający wielkie moce i umiejętności, tacy jak … — Krenc zawahał się. Nie chcąc zdradzić wszystkich sekretów, posunął się do powiedzenia niecałej prawdy. — Ty!

— On ma służących lepszych od ludzi.

— O kim mówisz?

— Nie wiesz? Niby wiesz wszystko, a tego nie wiesz?

— Czyżby Greaghall zjednał już sobie grendule?

— Dobry trop.

— Tego się właśnie obawiałem. Wszystko rozwija się za szybko. Możemy nie zdążyć się przygotować — to mówiąc gospodarz odszedł spiesznie i po chwili wrócił z objuczonym osłem.

— Ruszaj w drogę, Wasza Miłość! — Krenc podstawiając osła, tak jakby rozmowy nie było, myślał, że król z niego skorzysta. Chciał tym gestem go zachęcić, postawić przed faktem dokonanym. Wiedział, że król wsiadając na osła, zgodziłby się na kontynuowanie swojej misji.

— Nie pójdę tam, dokąd mnie wysyłasz — usłyszał stanowczą odpowiedź.

— W takim razie wynoś się sprzed mojego oblicza, kłamco! — starzec w słownej szermierce użył skutecznego ciosu.

— Coś ty powiedział? Nazwałeś mnie kłamcą? Jeszcze niedawno twierdziłeś, że jestem prawym człowiekiem! — Król położył rękę na rękojeści swojego miecza. — Igrasz z ogniem, starcze! — Krenc widząc to, zaśmiał się.

— Ha, ha, ha! Chcesz mnie zabić?

— Jeśli nie odwołasz tego coś powiedział, to przysięgam, że cię zabiję — nie żartował, wypowiadając swoją groźbę wyjął miecz z pochwy i skierował go w stronę Krenca.

— Twoje przysięgi są nic niewarte, królu Plenhedryki! — ledwie skończył mówić, a miecz zrezygnowanego, zrozpaczonego i pogrążonego w smutku po utracie bliskich króla, spadł na niego, przecinając jego obojczyk. Słychać było chrzęst rozcinanych kości. Krenc zachwiał się na nogach, po czym dotknął ręką zranionego miejsca. Krwawienie ustało. Po chwili starzec pomachał ugodzoną ręką, pokręcił ramieniem i uśmiechnął się złośliwie. — Rzucasz słowa na wiatr i nie dotrzymujesz ich, królu Plenhedryki! Nawet teraz kłamiesz mówiąc, że mnie zabijesz. Nawet tego słowa nie potrafisz dotrzymać! — Kolejny cios wyprowadzony przez króla przeszył klatkę piersiową starca na wylot, przebijając serce. Król przekręcił nim w ciele swej ofiary i wyjął miecz. Starzec syknął z bólu, ale stał twardo na nogach. Ponownie dotknął ręką rany, która zabliźniła się nieoczekiwanie szybko. Miecz nie robił w jego ciele żadnych szkód. Kastel Jewaunt zdziwiony, wyprowadził jeszcze jeden cios, a gdy i ten nie zrobił żadnej krzywdy Krencowi, wziął zamach i wyrzucił miecz między drzewa.

— Wszystko jest gówno warte! — krzyknął w złości. — Pierdolę to! Mam, to w dupie, nie będę brał w tym udziału! — wymamrotał pod nosem, idąc przed siebie między drzewa. Krenc próbował go powstrzymać. Nadaremnie.

— Gdybyś dotrzymywał słowa, wszystko wyglądałoby inaczej — kontynuował swój wątek. Król skierował swe kroki w kierunku przeciwnym do tego, w którym rzucił miecz.

— Pamiętasz, co obiecałeś Greaghallowi, królu Plenhedryki? — krzyknął za nim rozgoryczony starzec.

— Niczego mu nie obiecałem! — król zerknął przez ramię. Nagle zatrzymał się i odwrócił. — To co zrobiłem, zrobiłem pod przymusem, a nie dlatego, że obiecałem. Teraz widzę, że stałem się pionkiem w grze, której zasady są mi nieznane. Kończę tę grę!

— Nie możesz się wycofać z danego słowa! — krzyczał z naciskiem za oddalającym się Krenc.

— Nie dawałem żadnego słowa! — rzucił przez ramię król, przyspieszając kroku.

— Czyżby? O ile mi wiadomo, obiecałeś zabić Greaghalla! — Krenc widząc beznadzieję swoich starań, posunął się do ostatecznej broni. Wyjawiając, że zna przebieg rozmowy z Greaghallem, spodziewał się, że wzbudzi tym zainteresowanie i powstrzyma swego gościa przed rezygnacją. Mylił się. Król zaczął biec między drzewami, omijając lub przeskakując przeszkody, po chwili zniknął z pola widzenia. Krenc był zaskoczony jego zachowaniem. Zdziwiło go, że na królu, nie zrobiło wrażenia, iż jego śmiertelne ciosy nie wyrządziły mu żadnej krzywdy. Nie poruszyło go nawet to, że jego gospodarz wiedział, co zaszło na Plenhedryce. Dziedzic Rodu Spinelu był przecież najmądrzejszym człowiekiem na świecie! Nie mógł tego nie zrozumieć! Starzec nie miał pojęcia o tym, że Kastel Jewaunt dowiedział się za pomocą swoich zdolności o śmierci swojej matki i sióstr, co spowodowało w nim zmianę myślenia. Krenc bał się używać magii w poszukiwaniach zbiega. Wiedział doskonale, że choć jest mistrzem magii, to król przewyższa go znacznie. Było tak w rzeczywistości. Szukał więc swego gościa w Wilczej Puszczy przez prawie miesiąc, przemierzając pieszo kolejne połacie lasu. Wspinał się na leśne pagórki i zaglądał do dołów i parowów. Nie znalazł żadnego śladu. Czas go nie naglił, bo czasu mimo wszystko jeszcze było sporo. Swoje poszukiwania prowadził bardzo intensywnie. Ciekawiło go, dlaczego Kastel Jewaunt postąpił tak nieprzewidywalnie. Dlaczego król uciekł? Czyżby na tym polegała ta najwyższej jakości boża mądrość, która bez wątpienia kierowała poczynaniami dziedzica Rodu Spinelu? Ta myśl nie dawała spokoju Krencowi, który nie mogąc odnaleźć w puszczy swojej zguby, wysłał na poszukiwania swoje wilki. Zwierzęta wróciły po kilku dniach bez sukcesu.

Od tamtej pory gospodarz krzątał się po obejściu swojego niewidzialnego dworku. Rozmyślał. Zagadkowe postępowanie jednego z najpotężniejszych ludzi w historii Planety nie dawało mu spokoju. Któregoś dnia, a było to w dwa miesiące po zniknięciu Kastela Jewaunta, usłyszał w lesie trzask łamanej gałązki. Natychmiast spojrzał w tamtą stronę myśląc, że zbliża się jakaś zwierzyna. Ku swojemu zaskoczeniu w oddali między drzewami zobaczył człowieka. Z początku go nie rozpoznał. Po chwili dopiero zorientował się, kim jest wędrowiec. Przybysz ubrany był w królewskie szaty, a na jego głowie lśniła złotem i połyskiwała czerwonymi spinelami korona Rodu Spinelu. U jego boku zwisał odrzucony wcześniej miecz.

— W jakim celu to przebranie? — zapytał, nie witając się.

— Taki mam kaprys, potomku Ewaresta i Sho z Rodu Szafiru.

— Widzę, że domyśliłeś się kim jestem?

— Nie było to trudne, po tym jak trzykrotnie zadałem ci śmiertelny cios. Pogłoska mówiąca, że nieśmiertelny Ród Szafiru wyginął, jak widzę jest nieprawdziwa? — zapytał, nie oczekując odpowiedzi. Krenc milczał, nie widział sensu wyjaśniania. Nastąpiła chwila ciszy, w czasie której obaj patrzyli na siebie badając się wzrokiem.

— Dlaczego przebrałeś się w królewskie szaty, Wasza Miłość?

— Przebywając u ciebie zadawałem mnóstwo pytań, na które nie uzyskałem odpowiedzi.

— Rozumiem.

— Przyszedłem się pożegnać.

— I?

— To wszystko. Aha, dziękuję, że przedłużyłeś moje życie.

— Nie zależało mi na twoim życiu, Wasza Miłość. Ważniejsza była twoja misja — przyznał z rezygnacją w głosie.

— To był twój błąd. Najważniejszy jest zawsze człowiek. Ważniejszy od jakiejś tam gównianej misji. Wojenki bogów są tak samo gówno warte jak misje, które bogowie powierzają ludziom. Dla nas śmiertelnych ważniejsze jest nasze życie, nasz honor i poczucie tego, że to co robimy jest słuszne i dobre. Jeśli tak jest, to czujemy się wtedy dobrze i jesteśmy w zgodzie z naszym sumieniem, a to sprawia, że mamy poczucie szczęścia. Wy tego nie rozumiecie. Jesteście z innej gliny ulepieni, tak samo gównianej i kruchej jak my, ale z innej. — Krenc milczał. Zdawał sobie sprawę, że poniósł klęskę. Był przekonany, że wkrótce Kastel Jewaunt zostanie zabity przez Greaghalla, a jego misja zostanie powierzona jego synowi.

— Twój strój i korona na głowie mają coś oznaczać? — starzec wrócił do wcześniejszego pytania.

— Chciałem tylko przypomnieć ci, że jestem królem i że podejmuję decyzje niezależne. Takie jest moje prawo.

— Jesteś królem ludu, który niebawem przestanie istnieć.

— Już ci mówiłem, dlaczego się tak nie stanie.

— Jesteś tego pewny?

— Prawdę mówiąc jest mi to obojętne — skłamał.

— Dziwię się temu co słyszę. Myślałem… Przepowiednie mówiły, że król Plenhedryki nie ucieknie od odpowiedzialności.

— Wasze przepowiednie są gówno warte. Już to mówiłem.

— To boskie przepowiednie! Przepowiednie od Zaziantego, głupcze!

— To nie zmienia faktu, że są gówno warte.

— Ech! — starzec machnął z rezygnacją rękoma. — Nie chcę już z tobą rozmawiać tchórzu! Idź precz sprzed mojego oblicza!

— Jak sobie życzysz. Jeszcze raz dziękuję ci za przedłużenie życia.

— Żałuję, że to zrobiłem! — wykrzyczał wściekle Krenc.

— Kiedyś może zrozumiesz moją decyzję i przekonasz się, że postąpiłem słusznie.

— Dla ciebie nie będzie żadnego „kiedyś”. Greaghall uśmierci cię w ciągu kilku lat. Wcześniej czy później znajdzie jakiś sposób.

— Mówiłeś, że to ja mam zabić Greaghalla. Ha, ha — zadrwił.

— To ty mu obiecałeś śmierć, marny człowieczku. Głupia obietnica! Nawet Zazianty nie mógł go zabić!

— Błąd! Prawdą jest, że Zazianty go nie zabił, ale nie dlatego, że nie mógł, lecz dlatego, że nie chciał.

— Co ty możesz wiedzieć?

— Z tego co mi wiadomo, podobno jestem najmądrzejszym człowiekiem na świecie…

— Dziwna ta twoja mądrość! Tchórzliwa! Samolubna!

— To się jeszcze okaże — król uśmiechnął się. — Mądrość przejęła władzę nad przepowiedniami — król te słowa wypowiedział wyraźnie i powoli, patrząc w oczy rozmówcy. — Dość już tych dyskusji. Żegnaj…

To mówiąc król szykował się do magicznego zniknięcia sprzed oblicza Krenca.

— Poczekaj! — Krenc przypomniał sobie o czymś, co dawało mu nadzieję, że zbuntowany posłaniec kiedyś zmieni zdanie.

— Coś jeszcze?

— Jest taka jedna rzecz, którą według przepowiedni miałeś wykonać zanim zabijesz króla Szarmudu.

— Mało mnie to obchodzi.

— Myślę, że mimo wszystko cię to zainteresuje. Nie będzie się to kłócić z twoim przeklętym sumieniem. A poza tym proszę abyś to zrobił, Wasza Wysokość. Proszę uniżenie. Jesteś mi coś winien za, jak to mówisz przedłużenie życia. — Krenc ku zaskoczeniu króla, ukląkł na kolana i pochylił głowę.

— Mów.

— Spiesz się panie. Ratuj swych poddanych.

— Znowu wracasz do tego samego?

— Nie, Wasza Miłość, przysięgam nie wracam. Nie zgadzam się z tobą, ale muszę zaakceptować twoją decyzję, bo wiem, że nie jestem w stanie jej zmienić. Greaghall prawdopodobnie wyśle twojego następcę, twojego syna, aby zabił króla Szarmudu. To, czy twój syn będzie w stanie tego dokonać, jest już inną kwestią. Tak samo jak to, w jaki sposób Greaghall go zwerbuje, nie mogąc ruszyć się z Plenhedryki. Nie wiem, to jego problem, ale jestem pewny, że to zrobi. Zanim twój syn dorośnie masz trochę czasu, aby pożyć sobie i spełnić inne swoje marzenie.

— O czym ty mówisz?

— O miłości, o kobiecie, o bogatym królestwie, którego jesteś królem, o wdzięczności poddanych, o chwale, o szczęściu…

— Dość! — przerwał mu król. — Dość mam tych pierdolonych zagadek i niedomówień! Mów czego chcesz?

Krenc pozostając na klęczkach, podniósł swoją głowę. Jego oczy były pełne łez.

— Zanim umrzesz, odwiedź lorda zamku Derylak. Proszę!

— W jakim celu?

— Domyślisz się.

— Niech szlag trafi te twoje niedomówienia i ciebie razem z nimi.

Gospodarz na te słowa skurczył się, pochylił głowę i nie patrzył już, jak jego gość się oddala. Płakał. Płacząc podjął decyzję, że się nie podda. Tymczasem Król Myśli zajrzał do jego głowy. To, co tam zobaczył przeraziło go. Zrozumiał intencje nieśmiertelnych, ale ich pomysł mu się nie podobał. Utwierdziło go to w postanowieniu jakie podjął. Słowa, które wypowiedział do Krenca, stały się od tej pory jego myślą przewodnią — Mądrość przejęła władzę nad przepowiedniami. Przypomniał sobie co powtarzał nieustannie starzec, który przybył do Spinlibru, wtedy gdy wyszły na jaw jego zdolności zaglądania w umysły ludzi: „Władza nad ludźmi należy do tych, którzy potrafią zmieniać historię”. Wtedy jako młody człowiek tego nie rozumiał. Dziś domyślił się, co starzec chciał mu przekazać. Król Myśli postanowił zdobyć władzę nie tylko nad historią, ale też nad przyszłością. Miał nadzieję, że nieśmiertelni nie będą chcieli mu w tym przeszkodzić. W przeciwnym wypadku być może będzie musiał ich zabić.


Rozdział 8


Kastel Jewaunt pobiegł w kierunku puszczy, znikając z oczu klęczącego i łkającego Krenca. Wokół niego zbierał się coraz większy tłum nieśmiertelnych. Ich twarze były pełne rozpaczy. Ludzie ci porzucili nadzieję, co było widać po ich pobladłych, zalanych łzami twarzach. W głowie Krenca dźwięczało wciąż zdanie wypowiedziane przez króla: „Mądrość przejęła władzę nad przepowiedniami. Nie wiedział dokładnie co mogło to oznaczać. Postanowił się jednak nie poddawać.

Tygodnie spędzone w wilczej puszczy Kastel Jewaunt poświęcił na przemyślenia i dogłębną analizę wszystkiego, co się wydarzyło. Zrozumiał, że Zazianty nie po to obdarował go tak światłym i sprawnym umysłem, aby on z tego umysłu miał nie skorzystać. Jednego był pewien — nie miał zamiaru czekać z założonymi rękoma na rozwój wydarzeń. Będąc dzieckiem często myślał o swoim życiu, o tym jakim władcą chciałby zostać. Rola w jakiej postawiło go życie, zupełnie mu nie odpowiadała. Był królem, a więc osobą, która wydaje polecenia i rozkazy, a nie chłopcem na posyłki, jakim zrobił go Greaghall. To nie leżało w jego naturze, z tym się nie potrafił pogodzić i nie miał takiego zamiaru. Miał świadomość tego, że jeśli źle rozegra swoją grę, to wściekły Greaghall razem z Bellahonną w akcie zemsty zniszczą Planetę, a z nią stworzone przez Zaziantego życie. Wiedział doskonale, że zabijając króla Szarmudu, człowieka z Rodu Szmaragdu wcale nie zwiększa szans ludzi na przeżycie. Jedyna z tego korzyść, to odroczenie wyroku, co mogło dać czas siłom Zaziantego (czymkolwiek były, których istnienie odczuwał od zawsze), na podjęcie działań. Siła Zaziantego skupiała się w Rodzie Szmaragdu, zdaniem króla zniszczenie jej nie było rozsądne. Po dogłębnych przemyśleniach doszedł do wniosku, że króla Szarmudu trzeba za wszelką cenę uratować i ochronić bez względu na koszty. Postanowił oszukać Greaghalla. Greaghall nie siedzi przecież w jego głowie, nie ma też władzy nad resztą świata poza Plenhedryką. Oszukanie go mimo to nie będzie łatwe, co nie znaczy, że będzie niemożliwe.

Po rozstaniu z Krencem zniknął w gąszczu drzew Wilczej Puszczy. Nie było tu ścieżek, tym bardziej szlaków i dróg. Wielkie drzewa rosły dumnie, prosto do góry imponując grubością swoich pni. Te, które obumarły ze starości, padały na ściółkę, piętrząc przeszkody podróżnym i zwierzętom albo zaczepiały się o korony swych sąsiadów i wisiały ukośnie splątane. Zanim spróchniały, obrastały grzybami i porostami. Król Plenhedryki nie wziął od Krenca ani prowiantu na drogę ani ziół, które ten dla niego przygotował. Podróż przez puszczę dłużyła się. Las był monotonny i nudny, jedynym urozmaiceniem było wznoszenie i opadanie terenu. Nie chcąc pomylić kierunków starał się iść tak, aby morenowe pagórki przekraczać nie wzdłuż a w poprzek, co jak sądził pozwoli mu utrzymać stały kurs w kierunku wschodu. Podróż stawała się nudna. Wokół piętrzyły się majestatycznie wysokie drzewa albo pokręcone czarne, rachityczne konary tych drzew, które nie sięgały gęstego, czyniącego półmrok sufitu, tworzonego przez korony olbrzymów. Wokół pachniało mokrą grzybnią, próchnem i odchodami małych gryzoni bytujących w ściółce. Nocą ich oczy błyszczały srebrzyście. Za dnia słyszalny był dobiegający z góry świergot ptaków. Niezależnie od pory dnia towarzyszyły mu zawsze liczne owady przeróżnych gatunków. Wśród zarośli i w zagłębieniach gruntu czaiły się węże, żmije i inne gady, polujące na swą zdobycz. Wydawało się, że zwierzęta kopytne, takie jak sarny, żubry, łosie, mamutumy i inne nie żyły w puszczy. Dopiero po jakimś czasie, kiedy zaczął rozpoznawać ich ślady, doszedł do wniosku, że żyło ich tu bardzo dużo. Instynktownie znikały przed jego wzrokiem, zanim jeszcze zdążył je zobaczyć. Było to przyczyną głodu, który odczuwał stale, żywiąc się głównie jagodami i innymi owocami leśnymi. Nie zwlekając długo i nie marnując czasu na maszerowanie przez puszczę, zaczął ćwiczyć przemianę w inną postać. Krenc obiecał go tego nauczyć, ale sprawy potoczyły się tak, że nie zrobił tego. Nie było to wcale łatwe i po wielu próbach zaczął żałować, że nie popracował nad tym pod okiem doświadczonego nauczyciela jak było w planie.

Największym problemem był nadmiar lub brak materii. Chcąc bowiem zamienić się w mniejsze stworzenie, na przykład w ptaka, nie potrafił pozbyć się swojej materii w taki sposób, aby mieć do niej dostęp w każdej chwili. Podobnie było z próbą zamienienia się w stworzenie większe od siebie, tyle że na odwrót — materii brakowało. W końcu przypomniał sobie o rzeczy tak oczywistej, że aż wstyd mu się zrobiło przed samym sobą. Nosił przecież przy sobie wiele rzeczy takich jak korona, miecz, królewski strój oraz kilka innych drobiazgów, które dla ludzi nie były widoczne, a dla niego nie stanowiły ciężaru ni dyskomfortu. Korzystał w tym celu z magicznego bufora, który stworzył dla niego ojciec. Dzięki buforowi problem z materią przestał istnieć i po kilku próbach król Plenhedryki potrafił zamienić się w każdą żywą istotę żyjącą na Planecie. Po namyśle zamienił się w sokoła wędrownego. Wzleciał i przedarł się przez gęstwinę gałęzi, następnie poleciał ponad lasem. Mógł dzięki temu wędrować szybciej i podziwiać nieznany mu dotąd świat z lotu ptaka. Kastel Jewaunt kochał życie, kochał stwórcę życia. Wszystko czemu się przyglądał tu, na Diamlandii, było tak doskonałe, że dziedzic Rodu Spinelu nie miał wątpliwości, iż stwórca wszystkich tych cudownych rzeczy był genialnym bogiem. Po trzech dniach wędrówki postanowił, że zanim poleci do wschodniego królestwa, sprawdzi przynajmniej w jakim celu Krenc, prosił go by odwiedził lorda zamku Derylak.

Po następnych kilku dniach lotu, wylądował na skraju puszczy, wracając do ludzkiej postaci. Zamek Derylak widoczny w oddali na wysokiej skale, był okazały i budził respekt. Kastel Jewaunt mając w pamięci swój królewski zamek na Plenhedryce, mógł czuć się wręcz zazdrosny. Zamek, a właściwie zamczysko, stał na wzniesieniu przez co wyglądał na jeszcze większy niż był w rzeczywistości. Na murach widoczne były murowane z cegieł zęby, zwano je blankami lub krenelażem, jak się później dowiedział. Widział je wcześniej w Królewskim Porcie. Krenelażem zwieńczone były też wszystkie cztery baszty obronne zamku. Całość wyglądała naprawdę fascynująco. Zdecydował z ciekawości odwiedzić lorda tego zamku, spełniając tym samym prośbę Krenca. Ciekawiło go, dlaczego nieśmiertelnemu tak na tym zależało. Idąc drogą, spotkał młodą dziewczynę odzianą w łachmany, przygarbioną i zalaną łzami. Kobieta na widok wędrowca, odzianego w rycerskie szaty, bo właśnie takie król Plenhedryki miał teraz na sobie, przestraszyła się i zaczęła uciekać. Dogonił ją i biegnąc chwycił za ramię. Kobieta przewróciła się, a on w swym pędzie upadł na nią, przygniatając ją swoim ciałem. Leżąc na niej zauważył, że jest młoda i niezwykle piękna. Jej twarz wyrażała jednak smutek, a oczy wyraźnie wskazywały, że kobieta bardzo się bała. Pomógł jej wstać.

Chciał wejść do jej umysłu i opanować jej lęki, coś jednak mówiło mu, aby tego nie robić.

— Nie bój się, nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy — powiedział, podnosząc się. Nie odpowiedziała. Jej usta były zaciśnięte, a w oczach widać było wyraźny żal i niemoc.

— Kim jesteś? — zapytał. Nie usłyszał odpowiedzi. Dziewczyna wpatrywała się w niego ze strachem.

— No dobrze, jeśli nie chcesz mi się przedstawić, to ja się przedstawię tobie. Nazywam się Kastel Jewaunt, jestem dziedzicem Rodu Spinelu i królem Plenhedryki.

Przez twarz dziewczyny przebiegł przez ułamek sekundy drwiący uśmieszek. Trwało to naprawdę bardzo krótko i właściwie było nie do zauważenia. Widząc ten krótki grymas na skrzywionej w bólu twarzy dziewczyny, coś jakby w nim drgnęło. Nie wiedział co to jest, ale zaczynał zauważać, że ta biedna dziewczyna w łachmanach przykuwa coraz bardziej jego uwagę. Przyjrzał jej się dokładnie i ponownie stwierdził, że jest wyjątkowo urodziwa i zgrabna. Jej ubranie niestety było w kiepskim stanie, a zapach, jaki ją otaczał nie należał do przyjemnych. Jej tunika, o ile można to było nazwać tuniką, była poprzecinana na plecach. Nie zwracając uwagi na sprzeciw dziewczyny i jej coraz głośniejsze krzyki i wierzgania, obrócił ją i zobaczył, że jej plecy są jednym wielkim strupem zakrzepłej krwi i sączącej się ropy. Wyglądało to tak, jakby poddano ją wielokrotnej chłoście.

— Kto ci to zrobił?

Nie odpowiedziała, schowała twarz w swoje dłonie i zaczęła szlochać. Kastel Jewaunt mógł jednym gestem woli uleczyć wszystkie rany dziewczyny i doprowadzić jej umysł do porządku. Jakiś wewnętrzny mechanizm w nim samym, powstrzymywał go przynajmniej na razie przed użyciem magii. Ponadto pomyślał, że lepiej będzie usłyszeć opowieść od dziewczyny takiej jaką widział, okaleczonej, wystraszonej i brudnej niż spokojnej o własne losy, dla której przykre wspomnienia nie miały już takiego znaczenia. W ten sposób, z czego zdawał sobie sprawę, pozna prawdę dogłębniej, taką jaką była, bolesną i straszną, jak się domyślał. Postanowił jak najszybciej dowiedzieć się, co takiego zrobiła ta młoda dziewczyna, że zasłużyła na chłostę i wygnanie z zamku.

— Powiedz mi proszę jeszcze raz, kto ci to zrobił? Obiecuję, że kimkolwiek on jest jeszcze dziś poniesie zasłużoną karę — Kastel Jewaunt pytał tonem władczym, tonem króla, tonem, którego prostaczka taka jak ona nie mogła zignorować.

— Nie powinnam o tym nikomu mówić — odpowiedziała, a jej głos mimo, że wydobywał się z ust ściśniętych cierpieniem, miło zabrzmiał w uszach króla. Barwa głosu dziewczyny i sposób w jaki mówiła, mimo iż mówiła w bólu, wywołała miłe ciarki na plecach króla. Było to przyjemne, choć zaskakujące uczucie. Nie hamował tego, co się działo w jego sercu, przeciwnie poddawał się temu z coraz większą rozkoszą, mając świadomość, że pierwszy raz w życiu zakochuje się w kobiecie.

— Mnie powiesz, bo ci rozkazuję! — głos króla nie pozwalał na sprzeciw. — Najpierw jednak powiedz, jak masz na imię.

— Mówią na mnie Biba — odezwała się nieśmiało poprzez łzy.

— Biba?

— To skrót od Bibiana.

— Dobrze zaczęłaś, a teraz odpowiedz na moje wcześniejsze pytania. Kto i dlaczego tak cię potraktował?

— Panie, oszczędź mnie, proszę. Nie rób mi krzywdy — wyszeptała błagalnym głosem.

— Nie mam takiego zamiaru, przeciwnie mam zamiar naprawić tę krzywdę. Uwierz mi, ten kto ci ją wyrządził, zostanie jeszcze dziś ukarany.

— Nie możesz go ukarać, nie masz takiej władzy.

— Będziesz zaskoczona, kiedy zrozumiesz kim jestem.

— Kim byś nie był, nie masz władzy nad moim oprawcą.

— Nie będę się z tobą kłócił i tak wkrótce zmienisz zdanie. Powiedz kim on jest?

Dziewczyna spojrzała na niego przyglądając mu się dokładniej.

— Kim mówiłeś, że jesteś? Królem czego?

— Nie zmieniaj tematu.

— Widzisz ten zamek na wzgórzu?

— Tak, trudno go nie zauważyć.

— To tam mnie bito.

— Za co?

— Chciałam zabić lorda tego zamku.

Kastela Jewaunta opanowało rozbawienie, ale szybko zorientował się, że śmiech nie jest tu na miejscu?

— Ty chciałaś zabić lorda? Przecież jesteś bezbronną dziewką z pospólstwa, o ile się nie mylę. Nie miałaś żadnych szans.

— Właśnie.

— Co cię skłoniło do tak głupiej decyzji i jak to się stało, że uszłaś z życiem?

— Nie wiedzieli co chciałam zrobić, dlatego mnie nie zabili, a tylko wychłostali i przetrzymywali przez tydzień w ciemnicy.

Kastela Jewaunta opanowywał coraz większy gniew i coraz większa ciekawość.

— Jak to się stało, że cię wypuścili?

— Nie wypuścili.

— Uciekłaś?

— Tak.

— Znajdą cię i będą chcieli zabić.

— Wiem o tym, ale nie lubię biernie na coś czekać. Taka już jestem.

— Dobra cecha…

— Dobra dla możnych, nie dla takich maluczkich, jak ja.

— Nie zgodzę się, ale dość tego gadania, za co chciałaś zabić lorda?

— Nie chciałam, chcę!

— Za co?!

— Bo to pedał i zwyrol.

— Nie rozumiem, kto?

— Jak to nie rozumiesz? Zwykły zboczeniec, gwałci młodych chłopców, a wśród nich mojego brata!

— Gwałci chłopców? — Król nie wierzył w to, co słyszy. Plenhedryka nie znała pederastii. O tej dewiacji Plenhedrykanin dowiedział się dopiero studiując manuskrypty w Bibliotece Królewskiego Portu. Opisywały one kilka takich zdarzeń, których miały się dopuścić w przeszłości zmaterializowane samotne andały, żyjące na Planecie w odosobnieniu. Król ledwie powstrzymał wymioty.

— Prosiłam, żeby mnie wziął zamiast mojego brata, ale ten pedał woli chłopców!

— Wiem już chyba dlaczego Krenc kazał mi tu przyjść — pomyślał.

— Wszyscy dworzanie mają już tego dosyć. Ten zboczeniec katuje małe dzieci.

— Jak długo to trwa?

— Już od dawna, ale kiedyś robił to po cichu. Straż lordowska porywała młodych chłopców z dalszych miejscowości wschodniego i południowego królestwa. Chłopców przywożono do zamku w ukryciu, prawie nikt o tym nie wiedział.

— Co później się działo z tymi chłopcami?

— Znajdowano co jakiś czas ciało młodego chłopca, to tu, to tam, nikt nie miał pojęcia skąd ci chłopcy się biorą, nikt nie dochodził, bo nikomu z mieszkańców nic się nie działo.

— Mów dalej.

— Jakiś czas temu zaczęli ginąć chłopcy z sąsiadujących z Derylakiem wsi.

— Jaki czas temu?

— Nie pamiętam dokładnie, ale było to wtedy, kiedy król Terrandii skoczył z wieży.

— Król skoczył z wieży?

— Tak, razem z królową. Podobno ich córka zginęła na morzu i z rozpaczy oboje się zabili.

Królowi Plenhedryki włosy stanęły na głowie na tę wiadomość. Dobrze wiedział, jak zginęła córka króla Południa. Królowie Terrandii pochodzili z Rodu Szmaragdu, podobnie jak królowie Szarmudu. Śmierć króla Terrandii mogła być, jak podejrzewał król, zainspirowana przez Greaghalla, który być może znalazł sposób, aby działać poza Plenhedryką. Dziedzic Rodu Spinelu musiał więc zacząć działać i to szybko. Żegnając się z Krencem udawał, że nie jest zainteresowany swoją misją. Później zmienił zdanie, ale w tej misji dokonał kilku znaczących korekt. Opowieść napotkanej dziewczyny o lordzie, który gwałcił chłopców, wyraźnie wskazywała na to, że przepowiednie, które miały go prowadzić były skonstruowane tak, aby Król Plenhedryki korzystając we właściwy sposób ze swojej mocy magicznej, wzmacniał tę moc, wykorzystując magię w dobrej sprawie.

— Bibiano — zwrócił się do dziewczyny. — Chcę żebyś mi zaufała.

— Jeśli chcesz żebym ci zaufała, to uwolnij mojego braciszka. Potrafisz? — spytała z niedowierzaniem.

— Potrafię i zrobię coś jeszcze. Chodź ze mną.

Dziewczyna z ociąganiem ruszyła za nim. Poprowadził ją w głąb lasu do małego zbiornika wodnego, zasilanego strumieniem z gór.

— Chcę żebyś weszła do tej wody.

— Po co? — obruszyła się i zrobiła krok wstecz.

— Proszę nie zadawaj pytań. Nic cię to nie kosztuje i niczym nie grozi. Wejdź do wody i zanurz się w niej cała, a potem po prostu wyjdź. Zaufaj mi.

— Ty skurwielu, chcesz mnie wykorzystać! — krzyknęła i próbowała uciec. Nie zdążyła zrobić zbyt wielu kroków, gdy poczuła, że jakaś nieznana siła ją powstrzymuje. Obróciła się. Człowiek, który nazywał sam siebie królem, czerpał wodę z oczka wodnego do bukłaka. Odwrócił się do niej i skinął na nią głową.

— Chodź. Przestań się w końcu mnie bać.

Nie usłuchała, nie wierzyła mu. Pobiegła dalej. Biegła tym razem dłużej, gdy nagle jej prześladowca, zupełnie nie wiedzieć jakim sposobem, znalazł się przed nią. Złapał ją w ramiona, przytulił do siebie i zaczął ręką gładzić jej włosy na głowie. Był przy tym delikatny, a jego uścisk wcale nie wyglądał na silny.

— Bibiano, prosiłem żebyś weszła do wody. Nie posłuchałaś mnie. Rozumiem twoje obawy. Zapewniam cię, że nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy. Gdybym chciał, dawno bym to zrobił. Zauważyłaś chyba, że potrafię posługiwać się magią?

— Czarodzieje nie mają dobrej sławy.

— Nie wszyscy.

— Po co mam wchodzić do wody? Jeszcze się utopię!

— Nie umiesz pływać?

— Umiem.

— To dlaczego twierdzisz, że się utopisz?

— Nie znam tej wody. Tam może być muł, z którego nie wyjdę.

— Nie ma mułu. Dno jest piaszczyste. Sprawdziłem.

— Nie powiedziałeś po co mam tam wejść?

— Przekonasz się, jak wyjdziesz.

— Nie!

— Jak chcesz. Twoja sprawa. Chcesz, to uciekaj dalej przed strażnikami. Wcześniej czy później cię złapią, zgwałcą i zabiją. W najlepszym wypadku padniesz łupem jakiegoś dzikiego zwierza. Tego chcesz?

— Nie chcę.

— W takim razie musisz mi zaufać. Obiecuję, że uwolnię twojego braciszka i srogo ukarzę lorda. Jeśli wejdziesz do tej wody i zanurzysz się w niej cała, wychodząc zrozumiesz, że chcę twojego dobra. Wybieraj albo dalej uciekasz, albo mnie posłuchasz.

Z obawą, ale ustąpiła. Podeszli do wody.

— Mam się rozebrać?

— To nie ma znaczenia. W ubraniu będzie ci niewygodnie, ale rób jak uważasz.

— Odwróć się.

Zrobił jak prosiła. Dziewczyna zdjęła z siebie wierzchnie ubranie, nie rozbierając się jednak do naga. Widząc swoją pociętą batem tunikę, uroniła kilka łez. Obejrzała się. Mężczyzna stał odwrócony do niej plecami. Weszła do wody, a wchodząc poczuła jak ból, który przeszywał jej plecy słabnie. Zapragnęła się go pozbyć i zanurzyła się cała. Ból minął. Rany na jej plecach przestały boleć i swędzieć. Sięgnęła ręką, żeby sprawdzić. Tam gdzie mogła dotknąć swoich pleców nie wyczuła żadnych ran. Obejrzała się dokładnie i zauważyła, że jej ciało było zdrowe. Siniaki na nogach i łokciach zniknęły. Zdziwionym wzrokiem popatrzyła na mężczyznę. Ten stał dalej odwrócony plecami.

— Długo jeszcze? — zapytał. Obmyła twarz i wyszła z wody.

— Kim ty jesteś? — spytała zaskoczona.

— Już to mówiłem, widocznie słabo słuchałaś. Nazywam się Kastel Jewaunt, jestem dziedzicem Rodu Spinelu i królem Plenhedryki — odwrócił się w jej stronę.

— Aha — przytaknęła i skinęła dwa razy głową. Król uśmiechnął się na ten gest

— Teraz zajmiemy się szanownym lordem Derylaka, ale zanim to zrobimy przebierz się.

— Niby w co? Nie mam innych ubrań poza tą poszarpaną tuniką.

— Zerknij za siebie.

Kiedy się obejrzała, okazało się, że z tyłu za nią na kamieniu leżała damska odzież, tak piękna, że nawet najbardziej wybredna księżniczka byłaby o nią zazdrosna.

— To nie moje ubranie.

— Teraz już twoje.

— Ale ja nie mogę się tak ubierać. Jestem dziewką z pospólstwa — zaprotestowała.

— To się jeszcze okaże kim jesteś. Ubieraj się i dogoń mnie. — Rozkazał, tym razem nie bacząc na jej sprzeciwy. Odwrócił się i aby nie krępować dziewczyny, poszedł w kierunku zamku. Po krótkim czasie dziewczyna go dogoniła. Była piękna.

— Co to znaczy dziedzic Rodu Spinelu i król Plenhedryki? Kim ty jesteś?

— Moje królestwo jest na Plenhedryce, dalekim kontynencie.

— Naprawdę jesteś królem?

— Tak.

— Jesteś też czarodziejem?

— Coś w tym rodzaju, choć czarodziej, to nieodpowiednie określenie dla mnie.

Szli dalej w milczeniu. Po jakimś czasie Bibiana się odezwała.

— Nie dostaniesz się do zamku, panie.

Spojrzał na nią spode łba.

— Pleciesz farmazony, kobieto.

— Nawet nie dojdziesz do bramy.

— Wcale nie mam takiego zamiaru. Mam natomiast problem, co zrobić z tobą?

— Nie rozumiem?

— Ten zamek mi się podoba, mam zamiar go przejąć, nie wiem jednak co zrobić, abyś w tym czasie była bezpieczna?

— Chcesz zdobyć Derylaka w pojedynkę? — dziewczyna nabrawszy już trochę zaufania, nie czuła się tak skrępowana, jak na początku znajomości. Pozwoliła sobie na śmiech.

— Tak — odpowiedział.

— Ty wiesz, co mówisz?

— Tak.

Biba nie wiedziała, co sądzić o napotkanym człowieku, który nazywał się królem, leczył rany za pomocą magii a teraz wygadywał głupstwa.

— Tego zamku nie zdobędzie żadna armia! Czy ty nie widzisz przybyszu, że to twierdza nie do zdobycia?

— Absolutnie masz rację. Żadna armia nie jest w stanie zdobyć tego zamku. Prawdą jest też to, że nikt w tym zamku nie posiada skutecznej broni przeciwko mnie.

— Chcesz użyć czarów?

— Nie czarów, lecz magii. Potężnej magii, jaką dysponuję.

— A co z moim bratem?

— Jeśli jeszcze żyje, to będzie bezpieczny i mam zamiar oddać ci go w pełni sił.

Do dziewczyny zaczynało docierać, że dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego. W zapewnienie, że przybysz odda jej brata, zaczęła wierzyć po tym, co stało się z nią samą w wodzie. Nie mogła sobie jednak wyobrazić tego, jak jeden człowiek miałby zdobyć twierdzę Derylak. Kastel Jewaunt postanowił już dłużej nie zwlekać z uwagi na bezpieczeństwo i zdrowie jej brata.

— Jak wygląda twój brat?

— Jest bardzo podobny do mnie. Kiedy go zobaczysz nie pomylisz go z nikim innym.

— To mi wystarczy. Myślę, że dość już czasu zmarnowałem. Zostawiam cię tu na drodze. Usiądź sobie na tym kamieniu. — wskazał jej ręką największy z leżących przy drodze głaz narzutowy.

— Zostawiasz mnie tu samą?

— Tak. Nie musisz się o nic martwić. Jeśli nie wstaniesz z kamienia nikt cię nie zauważy.

— Rzucisz na mnie czar? Nie chcę!

— Już jeden czar na ciebie rzuciłem i jakoś nie słyszałem żebyś narzekała, więc teraz też nie bój się mojej magii. Siadaj na kamieniu i czekaj. Za jakiś czas pojawi się tu moja straż razem z twoim bratem. Będzie dobrze, jeśli nie wspomnisz mu ani słowem o tym, co mu zrobił lord. Twój brat nie będzie tego pamiętał.

— Jak to?

— Wymażę mu te wspomnienia z pamięci. Tak będzie dla niego lepiej.

Bibie szczęka opadła na dźwięk tych słów. Zapewnienia przybysza z innego kontynentu wydawały jej się nierealne. Po chwili jednak omal nie zemdlała widząc, jak jej towarzysz zamienia się w sokoła i odlatuje w kierunku zamku. Ocknąwszy się z chwilowego oszołomienia, śledziła wzrokiem ogromne ptaszysko, a potem usiadła na kamieniu jak jej kazał. Nadal nie wiedziała co o tym myśleć. W jej sercu pojawiła się nadzieja. Czekała.


Rozdział 9


Tymczasem sokół wzbił się wysoko w powietrze i jakiś czas krążył nad zamkiem. Używając magii w pojedynku z Greaghallem Kastel Jewaunt działał instynktownie. Nie wiedział nawet, że dysponuje taką mocą, jaką wtedy przyszło mu władać. Wtedy nie panował nad nią, to ona panowała nad nim, broniąc go przed atakami znienawidzonego boga. W Królewskim Porcie, kiedy przez miesiąc zasłaniał się magią, stając się niewidzialnym, ulegał jej niszczącemu działaniu. Gdyby nie Krenc, z pewnością umarłby na leśnej polanie. Dziś król Plenhedryki odczuwał coś zgoła innego. Za każdym razem, kiedy posługiwał się mocą czuł, że ta moc się zwiększa. Przez wzgląd na to, co zrobił Ród Szafiru w sprawie Greaghalla, nie miał szacunku do Krenca, ale musiał przyznać, że dzięki naukom pobranym u niego potrafił dokładniej precyzować swoje myśli i sprawiać, że panowanie nad mocą stawało się łatwiejsze. Nawet własny ojciec nie nauczył go tylu rzeczy, co Krenc. Dzięki Krencowi stał się doskonałym władcą mocy bożej. Potrafił dokonywać niemal boskich cudów. Ta świadomość go zaskoczyła. Nie słyszał nigdy o tym, aby jakikolwiek jego przodek dysponował tak wielkimi umiejętnościami. Wnioskował stąd, że na świecie dochodzi do wielkich zmian, które być może były wcześniej zaplanowane przez Zaziantego. Wiedzę o tym posiadało niewiele osób. Ożywienie Greaghalla jak wnioskował, było z tym planem związane, było jego częścią. Po złożeniu wszystkich wydarzeń w jedną całość, tajemnicza układanka nabierała kształtów, jeszcze ulotnych, jeszcze nierozpoznawalnych i niewytłumaczalnych, ale już wyraźnych i dostrzegalnych.

Kolejnym elementem tej układanki był lord zamku Derylak. Kastel Jewaunt zorientował się w jakim celu ma złożyć wizytę lordowi. Ponadto, czego nie dało się ukryć, kusił go sam zamek. Ogromna twierdza postawiona na skale, na pierwszy rzut oka wydawała się nie do zdobycia, a jeśli się dokładniej przyjrzeć tej budowli, to z łatwością dochodziło się do wniosku, że ta pierwsza ocena jest bardzo małostkowa, bo po głębszej analizie nabierało się pewności, że zamek mógłby nawet bronić się sam, bez załogi. Dla króla Plenhedryki ta twierdza stała się obiektem pożądania. Po tym, jak utracił najprawdopodobniej bezpowrotnie swój zamek i królestwo, rozglądał się za swoim miejscem na Planecie. Wilcza Puszcza choć piękna, tajemnicza i bezpieczna, nie była przecież domem dla człowieka. Człowiek potrzebował dachu nad głową, ścian i swojej sypialni, w której mógłby spokojnie zanurzać się w błogi sen. Derylak był takim miejscem, które pozbawiony dachu nad głową król z chęcią uznałby za swoją siedzibę. Krążył nad nim jako sokół i przypatrywał się z zachwytem. Dysponując magią i umiejętnościami Króla Myśli mógł bez trudu zawładnąć umysłami wszystkich mieszkańców tego zamku, by po wylądowaniu na majdanie od razu odbierać hołdy i wydawać rozkazy. Podświadomość podpowiadała mu, podobnie jak w przypadku Biby, aby nie mieszać tym ludziom w głowach, lecz pozyskać ich serca. Zaczął z wysokości sondować zamek i zauważył, że zagnieździło się w nim wiele bólu, strachu i złości. W jego murach mieszkał potwór! W tej chwili to nie on był najważniejszy, lecz jego ofiara, brat Biby. Sokół zniżył lot i krążył bezpośrednio nad zabudowaniami. Wypatrywał miejsca, w którym mogli być przetrzymywani ludzie. W obrębie murów zamku wznosiło się kilka wielkich budowli. Jedna z nich była okazała i swoją wielkością przewyższała pozostałe. Domyślił się, że jest to siedziba lorda. Wytężył swoje moce, chcąc wysondować miejsce, z którego pochodził wyczuwalny przez niego sygnał cierpienia i bólu. Nie mógł tego miejsca zlokalizować. Cierpienie, ból i strach dochodziły do niego w formie wyczuwalnych wibracji z każdego budynku twierdzy. Wyglądało na to, że dzieją się tu okropne rzeczy na dużą skalę. Kiedy król Plenhedryki miał zamiar wylądować zauważył, że na majdan wybiegła grupa około dwudziestu łuczników. Zaczęli słać strzały w jego kierunku. Kilka z tych strzał przeleciało tuż obok niego i zanim zdążył zareagować jedna z nich przeleciała przez lotki w jego prawym skrzydle. Obserwujący to zdarzenie z ziemi, mógł zauważyć jak ptak lekko zakołysał się w swym locie, po czym machnął skrzydłami i wzbił się wysoko w górę, unosząc się z każdą sekundą coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zamienił się w mały punkt na niebie. Kiedy wydawało się, że sokół wystraszywszy się strzał zniknął na dobre, mały punkt na niebie zaczął się powiększać. Drapieżny ptak pikował w dół z coraz większą prędkością. Łucznicy nawet nie zdążyli napiąć cięciw swoich łuków, kiedy z szumem skrzydeł ogromny stwór spadł na nich, przygniatając kilku swoim ciałem. Nie był to ptak, którego widzieli jeszcze przed chwilą. Stwór po prawdzie miał skrzydła i głowę ptaka, ale jego ciało było ciałem lwa. Na głowie miał koronę ze szczerego złota ozdobioną rzeźbami drzew, a w jego prawej łapie połyskiwał miecz. Łapy stwora zakończone były ostrymi szponami. Żołnierze natychmiast się przegrupowali, a w kilka chwil dołączyli do nich kolejni, tym razem zbrojni rycerze. Słychać było na majdanie głos dowódcy, który wykrzykiwał komendy.

— Otoczyć go i strzelać bez przerwy.

Tak też zrobili. Zasypali stwora gradem strzał, które o dziwo zamiast go ranić odbijały się od jego ciała. Gryf zaryczał złowieszczo. Po kilku seriach strzałów z łuków, które nie przyniosły żadnego efektu, do akcji wkroczyli żołnierze uzbrojeni w miecze i ubrani w stalowe zbroje. Wtedy gryf zaatakował. Był niezwykle szybki i nadzwyczaj silny. Zadawał ciosy swym mieczem, chwytał żołnierzy twardym dziobem i machnięciem łba rzucał ich o ściany zabudowań. Oddział atakujących żołnierzy przestał istnieć tak szybko, że dowódca nawet nie zorientował się, iż nie ma już komu wydawać komend. I wtedy stało się coś niebywałego. Gryf zapłonął żywym ogniem, a z tego ognia wyłonił się jasnowłosy mężczyzna, ubrany w królewskie szaty, z tą samą koroną na głowie i tym samym mieczem w ręku.

— Nazywam się Kastel Jewaunt, jestem królem Plenhedryki, dziedzicem Rodu Spinelu — odezwał się donośnym głosem człowiek, który jeszcze przed chwilą był gryfem. — Prowadź mnie do swojego lorda, dowódco — rozkazał. Dowódca stał nieruchomo z otwartymi ustami, sparaliżowany strachem, nie mógł się ruszyć, ani wypowiedzieć słowa. Z trudem oddychał. — Do ciebie mówię, żołnierzu! Prowadź mnie do lorda tego zamku! — powtórzył. Na opustoszały, pokryty trupami majdan, zaczęli powoli wychodzić ciekawscy mieszkańcy, którzy co było widać, bynajmniej nie smucili się widokiem martwych żołnierzy. Dowódca stał nadal jak wmurowany na swoim miejscu. Jego oddech był ciężki, widać było, że ten człowiek się dusi. W tym momencie z tłumu posypały się w jego stronę kamienie. Kastel Jewaunt spojrzawszy w kierunku z którego leciały zobaczył ludzi, na twarzach których wymalowana była zemsta. Dowódca po kilku uderzeniach osunął się na ziemię i już więcej nie wstał. Z coraz liczniejszego tłumu wystąpił człowiek ubrany w kowalski skórzany strój. Jego ramiona były nagie z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Był o dwie głowy większy od króla Plenhedryki.

— Kim jesteś przybyszu? — zapytał niskim głosem kowal.

— Nazywam się Kastel Jewaunt, jestem królem Plenhedryki, dziedzicem Rodu Spinelu.

— Nic mi to nie mówi, ale przyznaję, że przybyłeś w samą porę — odpowiedział z nieukrywaną radością kowal.

— Co to znaczy?

— Nasz przeklęty lord kazał nas wszystkich wymordować. Żołnierze właśnie szli wykonać wyrok. Swoim pojawieniem się, przeszkodziłeś im.

— Dlaczego lord kazał was pozabijać?

— Bo… Prawdę mówiąc… — kowal nie dokończył, jego ciało przebiła spadająca z wysoka lanca. Tłum natychmiast z krzykiem się rozpierzchł. Kastel Jewaunt błyskawicznie otoczył się ochronną tarczą magii. Zrobił to dosłownie w ostatniej chwili. Ledwo tylko tarcza objęła go swą mocą, posypało się na nią mnóstwo strzał i lanc. Król spojrzał w górę, w miejsce z którego strzelano. Widok był zaskakujący. Wysoko na wieży stał oddział doborowych łuczników, którzy z podziwu godną wprawą, ostrzeliwali go z łuków. Obok nich stali żołnierze ciskający w niego lancami. Kastel Jewaunt otoczony magiczną tarczą nie zawracał sobie teraz nimi głowy. Ważniejsze było dla niego życie kowala, który przebity lancą, krwawił obficie i dogorywał w śmiertelnych konwulsjach. Korzystając ze swej mocy, nie bez trudu, ale z powodzeniem Król Myśli zatrzymał uchodzące życie. Chwytając za lancę, której zakrwawiony grot wystawał z ciała, złamał ją, a następnie przewracając kowala na brzuch, przycisnął jego ciało swoją nogą i nie zważając na krzyki rannego, jednym szybkim ruchem wyjął drewnianą broń. Strzały bez przerwy spadały na nich z wysokości, odbijając się od magicznej tarczy. Magia używana z coraz większą wprawą, powstrzymała krwawienie i zabliźniła ranę kowala. Upewniwszy się, że kowalowi nic nie grozi, Kastel Jewaunt stanął w płomieniach i zamienił się na powrót w gryfa. Błyskawicznie rozpostarł skrzydła i wzleciał w kierunku wieży. Była ona na swym szczycie zwieńczona cylindrycznym tamburem, pod którym na obronnej platformie, osłonięci krenelażem stali łucznicy. Gryf nie zważając na strzały, wylądował na szczycie, wbijając się pazurami tylnych łap w ceglane zęby na murze. Nie trwało to długo. Kilka obciętych mieczem głów spadło na podest platformy, kilku łuczników z krzykiem zleciało z wysokości, pozostali uciekli kryjąc się na schodach. Było po bitwie. Gryf sfrunął z powrotem na majdan, gdzie czekał na niego kowal z coraz liczniejszym tłumem ludzi.

— Przerwano naszą rozmowę.

— Kim ty jesteś? — zapytał kowal drżącym głosem. Nie słychać było w jego głosie strachu lecz zdziwienie.

— Wyjaśnię wszystko, kiedy skończymy — odpowiedział mu przybysz, dając gestem ręki znak, że jest coś ważniejszego od kurtuazyjnego przedstawienia się — w zamku jest chłopiec, którego hańbi wasz lord. Gdzie znajdę to dziecko?

— Jeśli jeszcze żyje, to jest w lochu — odpowiedziała młoda kobieta z tłumu.

— Prowadźcie mnie tam, jak najszybciej.

— A co z lordem? — zapytał kowal.

— Później się nim zajmę. Muszę ratować chłopca. Obiecałem to. Śpieszmy się, nie mam władzy nad śmiercią!

— W lochu jest kilku chłopców, o którego ci chodzi?

— O wszystkich — odpowiedział bez zastanowienia.

Rozbijając uderzeniem magii ciężkie dębowe drzwi, król Plenhedryki wszedł w ciemności lochów. W tym momencie z wieży pałacu w powietrze wzbiło się stado gołębi. Kastel Jewaunt nie zawracał sobie nimi głowy. Gołębie wysłane przez lorda Derylaka, miały sprowadzić odsiecz.


Biba siedząca na kamieniu, nie miała pojęcia o tym, co działo się w zamku. Posłuszna rozkazom nieznanego króla, czekała w niepewności, z nadzieją. Nie wiedziała, co robić dalej. Kiedy stado gołębi przelatywało nad nią zauważyła, że w stronę ptaków zaczęły lecieć strzały. Gołębie spadały jeden po drugim ugodzone śmiertelnie, bezbronne. Obróciwszy się zauważyła siedzącą na białej klaczy rudowłosą dziewczynę. To ona z uśmiechem zadowolenia rozdawała śmierć ptakom. Trzeba przyznać, że robiła to nadzwyczaj sprawnie i szybko. Nie celowała, napinała tylko cięciwę łuku i posyłała strzałę za strzałą w kierunku bezbronnych gołębi.

— Dlaczego je zabijasz?! — krzyknęła oburzona Biba.

Ruda dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Skończywszy dzieło podjechała swoją klaczą do kamienia, na którym siedziała dziewczyna.

— Po co się odzywasz? Czyż nie miałaś siedzieć tu cicho i czekać na swojego brata?

Biba zaniemówiła z zakłopotania. O tym, że czekała na brata nikt przecież nie wiedział.

— Nie siedź tak bezczynnie. Pomóż mi zebrać, moje strzały. Są zbyt cenne, aby je zostawiać.

Biba nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła biernie, jak rudowłosa chodzi po łące i odnajdując strzały, wyjmuje je z martwych ptaków. Skończywszy, podeszła do dziewczyny.

— Nie jesteś zbyt uczynna — mruknęła z wyrzutem.

— Nie lubię, jak ktoś morduje bez powodu.

— Ja też nie lubię śmierci. Te ptaki leciały po śmierć, musiałam je powstrzymać. Zobacz każdy z nich miał przyczepiony do nóżki list. Umiesz czytać?

— Nie.

— Nauczysz się.

— Nie potrzebuję uczyć się czytać.

— Potrzebujesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz — to mówiąc rudowłosa wskoczyła na swoją klacz, która stanęła dęba, a po chwili zaczęła oddalać się truchtem.

Rudowłosa odjeżdżając krzyknęła w stronę Biby.

— Dbaj o niego!

— Dbam od urodzenia — odparła niczego nie rozumiejąc, myśląc o swoim ukochanym bracie.

— Dbaj o swojego króla!

Te słowa choć wyraźne, zagłuszał tętent końskich kopyt. Biała klacz z rudowłosą oddalały się błyskawicznie w stronę południa.


Tymczasem Kastel Jewaunt wszedł w ciemność lochów. W ręku trzymał pochodnię, która rzucała trupio blade światło na wykute w skale ściany. Loch nie był duży. Niski korytarz zmusił króla do zdjęcia korony z głowy. Musiał się też schylić, aby móc kroczyć niskim tunelem. Wykucie w skale tych podziemi musiało sprawić budowniczym nie lada problem. Widać to było po nierównych powierzchniach ścian, sufitu i podłogi. Dlatego wszystko tu było małe i ciasne. Takie też było troje drzwi prowadzące do cel. Z jednej z nich czuć było mdłą, trupią woń, która wywołała w schylonym w pokłonie królu efekt wymiotny. Z drugich dochodziło na zewnątrz stłumione wycie jakiegoś obłąkanego więźnia. Trzecie drzwi w najdalszej części korytarza nie potrafiły przed Kastelem Jewauntem zakryć cierpienia, jakie za nimi się kryło. Nie zastanawiając się nawet, władca magii rozniósł te drzwi w pył wiązką mocy. Cela była jeszcze niższa niż korytarz. Król musiał wejść do niej na czworaka. Pochodnię zostawił na zewnątrz w obawie, aby nie oślepić światłem trzech, jak się okazało małych więźniów lorda. Chłopcy byli prawie umierający. W lochu nie było czym oddychać. Ich oddechy były krótkie i rzężące, leżeli skuleni i przytuleni do siebie. Żyli.

Mieszkańcy Derylaka nie chcieli wejść do lochu. Bali się czegoś, o czym nie chcieli mówić. Kiedy jednak nieoczekiwany wybawca wynosił po kolei chłopców, ludzie się nimi zajęli. Natychmiast okryli dzieci ciepłymi pledami i zanieśli do gospody, gdzie kobiety roztoczyły nad nimi opiekę. Król Plenhedryki wzmocnił chłopców magią, za pomocą której wyleczył ich rany na ciele i umyśle. Chłopcy spali.

Zostawiwszy chłopców w dobrych rękach, stanął na majdanie otoczony tłumem ludzi.

— Gdzie jest ten skurwysyn? — zapytał.

— W swoim pałacu, panie — odpowiedziało mu wiele osób.

— Mam po niego pójść, czy przyprowadzicie go do mnie?

Ludzie słysząc to pytanie wystraszyli się. Żaden nie rwał się do pomocy. Królowi przypomnieli się Plenhedrykanie, którzy podobnie reagowali na pytania o wydarzenia przy monumencie Greaghalla. Zrozumiał, że zanim jego nowi poddani będą wykonywali jego polecenia, on sam musi dokończyć swoją robotę.

— Kowalu.

— Tak?

— Weź kilku ludzi i pójdźcie na drogę prowadzącą do zamku. Tam na kamieniu siedzi dziewczyna. Powiedzcie jej, że król Plenhedryki wzywa ją do zamku, aby zaopiekowała się swym bratem.

— Mówisz o Bibie, Wasza Miłość? — zapytał kowal z nadzieją w głosie.

— Tak… Jest trochę odmieniona, ale to ona. Obiecałem jej, że wyślę po nią jej brata, ale chłopak jeszcze długo będzie spał, nie ma powodu, aby siedziała tam sama, denerwując się niepotrzebnie. Kowal zebrał kilku ludzi i wyruszył z nimi po córkę. W tym czasie Kastel Jewaunt wszedł do pałacu lorda. Pałac był okazały. W jego korytarzach stały rzeźby przedstawiające różne dziwne stworzenia i potwory, Jedna z nich szczególnie przypadła mu do gustu. Na jej widok uśmiechnął się. Przedstawiała gryfa z rozpostartymi skrzydłami. Przyjrzał mu się uważnie i ponownie uśmiechnął się. Nie było teraz czasu na podziwianie pałacu i jego skarbów. Czas obecny był czasem sprawiedliwości. Trzeba odszukać potwora. Król Plenhedryki, co zrozumiałe, nie spodziewał się ciepłego przyjęcia z jego strony. Zdziwił się nawet, że w holu nie powitano go mieczami. W jego głowie pojawiła się nawet myśl, że swoją magią zasiał strach w żołnierzach straży lordowskiej. Strach tak wielki, że żołnierze dali nogę po prostu, zostawiając swego lorda zupełnie bezbronnego. Dopiero później okazało się, że przyczyną dezercji żołnierzy nie był strach przed nim, lecz nienawiść do lorda. Żołnierze też mieli dość swojego pana. Otoczony z każdej strony magiczną tarczą przybysz z Plenhedryki, szedł powoli korytarzami pałacu w kierunku Sali Tronowej. Spodziewał się w niej znaleźć lorda.

Sala Tronowa, podobnie jak jego królewska na Plenhedryce była pełna światła wpadającego przez duże okna. Ku zdziwieniu króla Plenhedryki okna były kolorowe, a ich szyby zdobione malowidłami przedstawiającymi między innymi sceny stworzenia pierwszych ludzi. Rzucił na te okna szybko okiem postanawiając, że dokładnie je obejrzy, kiedy znajdzie na to czas. Tymczasem skierował swój wzrok na człowieka siedzącego na tronie, umieszczonym na bogato rzeźbionej marmurowej katedrze.

Lord Derylaka był mężczyzną w średnim wieku. Kastel Jewaunt nie bardzo orientował się w męskiej urodzie, ale nawet jemu lord wydawał się przystojny, wręcz piękny. Miał czarne, długie, kręcone włosy, zaczesane do tyłu. Opadały mu one na ramiona. Czoło miał wysokie, oczy ciemnobrązowe, nos wręcz perfekcyjnie męski. Nosił krótkie wąsy i także krótko przystrzyżoną w kozią bródkę szczecinę. W uszach miał kolczyki z połyskującymi w świetle diamentami. Jego ubranie było koloru ciemnego mahoniu. W rękach trzymał ogromną kuszę, której bełt wycelowany był w króla Plenhedryki.

— Zanim cię zabiję przybłędo, chcę się dowiedzieć, po co tu przylazłeś? — zapytał niskim głosem. Kastel Jewaunt patrzył na niego bez żadnego skrępowania i bez strachu przed wycelowaną w niego kuszą.

— Po co przyszedłem? Przyszedłem wymierzyć sprawiedliwość — odpowiedział ze stanowczością — jednak widząc ten zamek zmieniłem zdanie.

— To znaczy? — na twarzy lorda pojawiło się zaciekawienie.

— To znaczy, że mam teraz dwa cele — uśmiechnął się szelmowsko. — Pierwszy wymierzyć sprawiedliwość, a drugi przejąć władzę nad tym zamkiem. Przykro mi, masz pecha lordzie, zamek mi się po prostu spodobał — wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.

— Jesteś zuchwały, przybłędo! Prawdę mówiąc to cecha, którą lubię. Może zostalibyśmy przyjaciółmi, gdyby nie okoliczności.

— Ach tak?

— Owszem. Mówisz, że chcesz wymierzyć sprawiedliwość…

Lord nie dokończył, w tym momencie wypuścił z kuszy bełt. Król Plenhedryki uśmiechnął się tylko widząc, jak strzała odbiła się od jego magicznej tarczy. Dalsze wydarzenia rozegrały się tak szybko, że trudno je wręcz opisać. Po kilku chwilach król Plenhedryki prowadził za sobą, skrępowanego sznurami byłego władcę zamku Derylak. Lina z pętlą szubieniczną zarzucona była na szyję lorda. Drugi koniec liny trzymał w dłoniach król Plenhedryki. Ręce jeńca związane były z tyłu. Piękne oczy lorda pociemniały ze strachu, na jego ciele pojawiły się krople potu. Lord miał w ustach knebel utrudniający mu oddychanie. Król wlókł lorda, ciągnąc go niczym świnię na postronku. Kiedy obaj znaleźli się na majdanie, ludzi oczekujących na zewnątrz ogarnęła fala zdziwienia i radości. Widząc gotową pętlę na szyi lorda, zgromadzeni coraz głośniej opowiadali się za tym, aby go powiesić. Kastel Jewaunt jednak uznał tę karę za zbyt łagodną dla mordercy i gwałciciela dzieci.

— Ten człowiek jak wiecie, rozkoszował się bólem innych. Sprawiał cierpienie małym chłopcom, poniżał ich i uśmiercał. — Tymi słowami król Plenhedryki rozpoczął przemowę do swoich nowych poddanych. — Za takie zbrodnie na całej Planecie jest tylko jedna kara — mówiąc dalej przywiązał lorda do stojącego na majdanie słupa służącego do chłosty. — Ten człowiek bez wątpienia jest winny. Niepotrzebny tu jest żaden sąd, żaden lord, żaden namiestnik królewski ani nawet inny król. Jak już wspominałem, ja jestem królem! Jestem królem Plenhedryki, dziedzicem Rodu Spinelu. Z tej racji mam prawo wydać wyrok śmierci na każdego. Każdego też mogę obdarować łaską. — Król przerwał przyglądając się reakcjom ludzi. Jedno co go zdumiewało to fakt, że w ich oczach widział podziw dla siebie. Ci ludzie z niewiadomych dla niego przyczyn ufali mu, wręcz cieszyli się z jego przybycia. Dopiero później pokazano mu w bibliotece zwój ze starą legendą. Legendą o gryfie spadającym z nieba i przynoszącym dobrobyt mieszkańcom Derylaka. Martwiło go natomiast to, że wszyscy zgromadzeni, począwszy od zwykłych ludzi, na coraz liczniej gromadzących się rzemieślnikach i kupcach, wszyscy jak jeden mąż oczekiwali na egzekucję swojego lorda. Dla króla Plenhedryki śmierć za czyny zwyrodnialca była karą zbyt lekką. Miał zupełnie inny pomysł na jego ukaranie. Tymczasem na dziedziniec wkroczył kowal, u boku którego szła Bibiana. Wyglądała teraz jak księżniczka, co nie uszło uwadze ludzi. Zaprowadzono ją natychmiast do ocalonych chłopców. Kiedy już upewniła się, że jej bratu nic nie grozi wróciła na majdan, na którym przemawiał właśnie medyk, domagając się natychmiastowej kary śmierci dla lorda. Medyk na imię miał Tritt, pochodził jak twierdził, co nie było do końca prawdą, z Rodu Heliodoru, słynącego ze sprawiedliwości. Medyk opowiedział przybyszowi o tym, że na zlecenie lorda Derylaka Kiewa Tajlora, zmuszony był wykonywać przeróżne mikstury począwszy od trucizn poprzez afrodyzjaki, na środkach odurzających kończąc. Tritt twierdził, że lord zamawiał u niego te środki, aby móc łatwiej uprawiać swój niecny proceder, aby oddawać się swoim żądzom. Po medyku głos zabierali także inni i wydawało się, że nie będzie temu końca.

— Dość! — przerwał potok oskarżeń Kastel Jewaunt. — Wystarczająco się nasłuchałem, aby wyrobić sobie pogląd na tę sprawę — mówiąc to podszedł do lorda, który skrępowany i zakneblowany klęczał z opuszczoną głową.

— Spójrz na mnie kreaturo! — rozkazał groźnym głosem.

Lord powoli podniósł głowę. To, co Kastel Jewaunt i pozostali ujrzeli na jego twarzy, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Spodziewano się smutnego, pełnego błagania spojrzenia, tymczasem lord spoglądał z drwiną i pogardą oraz szyderczym uśmiechem widocznym mimo knebla. Król Plenhedryki aż się wzdrygnął na ten widok, ledwo się powstrzymał od kopnięcia w twarz potwora.

— Już za chwilę przestaniesz się śmiać, popaprańcu — powiedział spokojnym tonem na tyle głośno, aby wszyscy słyszeli.

— Na szubienicę z nim! — wołał coraz głośniej rozwścieczony tłum.

— Nie! — Kastel Jewaunt stanowczo uciszył krzyki i powstrzymał zapędy ludzi. — Nie pozwolę wam go zabić!

Ludzie wydali cichy pomruk niezadowolenia, po czym na ich twarzach zaczęło się malować niedowierzanie, zwątpienie i rezygnacja.

— Zabicie go byłoby aktem łaski — król mówił spokojnie i wyraźnie. — Łaski, na którą ten zwyrodnialec nie zasługuje. Dlatego wydaję inny wyrok. Wyrok, który pomści krzywdy, wyrok sprawiedliwy jak mniemam.

Tłum ludzi z niezadowoleniem pomrukiwał, wołając coraz głośniej: śmierć, śmierć, śmierć!

— O nie! Śmierć to za mało! Śmierć jest za lekka, nie byłaby sprawiedliwa! Oślepcie go i utnijcie mu kutasa wraz z jajami! Taki jest mój wyrok. Kto go wykona?

Dopiero w tej chwili rozradowana twarz lorda zamieniła się w twarz pełną prawdziwego bólu. Bólu, który stał się od tej chwili jego codziennością. Wyrok został wykonany ze szczególnym okrucieństwem. Katem był kowal Bird Tuchew Tratio, który użył do tego rozżarzonych w ogniu kowalskich narzędzi. Zapał z jakim wykonywał wyrok króla, był tym większy, że był on ojcem chłopca z lochu, a także ojcem Bibiany. Zemdlonego i broczącego krwią lorda pozostawiono związanego na majdanie. Przez kilkanaście dni leżał na publicznym widoku. Psy lizały jego rany i szczały na niego. W końcu król prawie nieżywego skazańca kazał nakarmić i wyleczyć. Po tym jak lord doszedł do siebie, na powrót przywiązano go do słupa na majdanie. Od tego dnia stał się obiektem drwin, wyzwisk i najzwyklejszego znęcania się. Karmiono go trawą i końskimi odchodami. W końcu, kiedy mieszkańcy Derylaka uznali, że zemsta się dokonała, wygnano ślepego lorda z zamku, a dzikie zwierzęta dokończyły aktu zemsty i zapłaty.

Wieść o surowym wyroku wydanym przez przybyłego króla rozeszła się po okolicznych miejscowościach. Dotarła także do króla Terrandii, Arkusa Promesta.

Przez trzy tygodnie, licząc od wydania wyroku, Kastel Jewaunt zapoznawał się z zamkiem i mieszkańcami Derylaka oraz pobliskich siedlisk, wiosek i małych drewnianych grodów, otoczonych ostrokołem. W zamku sprawdził każdy zakątek, każdy dom, każdą fortyfikację i wszystkie cztery baszty, które budziły w nim podziw. Baszty w rzeczywistości nie były wcale wysokie, ale położenie zamku na skalnej górze i wysokość jego murów, ponad które wznosiły się wieże baszt, to wszystko sprawiało wrażenie, jakby sięgały one chmur. Widok robił naprawdę ogromne wrażenie i wywoływał podziw dla jego budowniczych. Mury i baszty zbudowane były z marmuru, kamieni i cegieł, podobnie jak sam zamek. Pozostałe budynki wzniesiono z kamieni i cegieł. Legenda głosi, że zamek Derylak, budowany był w okresie Wielkiej Wojny, która przetoczyła się przez Diamlandię, a która trwała od 5000 do 5600 roku. Wojna była wojną rodów, toczoną o prymat nad kontynentem i Planetą. Liczące dziesiątki tysięcy zbrojne armie przetaczały się przez wszystkie zakątki świata, niszcząc to, co napotkały na swojej drodze. W gruzy zamieniono wiele ówczesnych grodów, a mniejsze drewniane grodziska wypalono do ziemi. Wojny nikt nie wygrał, powiedzieć można natomiast, że przegrali ją wszyscy, bo to w czasie jej trwania zaczęły się mieszać rody, przez co większość z nich straciło swoje dziedzictwo. Wtedy też zniknęło większość mieczy bożych. W tamtym czasie król Aleksandrytu, Pierurb Brodaty po przegranej bitwie z armią króla Akwamarynu, Darmonem Zwycięzcą, schronił się na skalnej górze, która ustrzegła jego armię przed ostateczną klęską. Góra okazała się nie do zdobycia. Wzniesiono więc na niej potężne zamczysko, które pierwotnie było siedzibą królewską. Z czasem zamek Derylak zdegradowano do siedziby lorda. Stało się to już po Wielkiej Wojnie Rodów, kiedy Diamlandię podzielono na cztery królestwa: Północne — Północ, Południowe — Terrandię, Wschodnie — Szarmud i Zachodnie — Rutinię.

Królowie Południa z Rodu Szmaragdu, których siedzibą była Twierdza Południa, leżąca nad Błędnym Oceanem, a dodatkowo w pobliżu złóż rudy żelaza, leżący na północy królestwa zamek uznawali za majątek niechciany. Inaczej do Derylaka podchodzili władający nim lordowie, którzy w niezdobytej twierdzy gromadzili coraz więcej kosztowności i dzieł sztuki. Lordowie, choć wywodzili się z różnych rodów doceniali twierdzę, a znając jej wartość regularnie płacili narzucane im przez Twierdzę Południa podatki i daniny, nie stwarzając powodów do wizyt królewskich poborców. Zamek przez tysiące lat przechodził z rąk do rąk między rodami, na skutek różnych transakcji lub politycznych rozgrywek czy zasług dla króla Południa. Przez ostatnie tysiąc lat należał do rodu mieszanego szmaragdowo-rubinowego z domieszką także innych krwi. Kastel Jewaunt przyjrzał się dokładnie zamkowi i nie mógł wyjść z podziwu. Był królem, dorastał w zamkowych murach myśląc, że są najwspanialszymi na świecie. Dopiero, kiedy na własne oczy zobaczył Królewski Port, przekonał się, że nie opływał w luksusy na Plenhedryce. To, co zobaczył w Derylaku, przewyższało Królewski Port wielokrotnie. Król Plenhedryki rozkochał się w swoim nowym zamku, rozkochał się także w dziewczynie o imieniu Bibiana. Problem w tym, że Bibiana nie pochodziła z Rodu Spinelu. Jej krew była prawdopodobnie mieszanką nie do zidentyfikowania. Król Plenhedryki coraz bardziej uświadamiał sobie, że nigdy nie wróci do swojego królestwa. Pewności dodała mu przepowiednia o gryfie, którą poznał odwiedzając bibliotekę. Opisywała ona dokładnie przebieg jego bitwy z wojskiem Derylaka. Opis był tak precyzyjny, że nie było wątpliwości, iż przepowiednia jest autentyczna i prorocza. Zapowiadała, że nadejdą dni, w których wielki dobrobyt stanie się udziałem mieszkańców zamku i podległych mu włości. Przepowiednia opisywała też dalsze losy samego gryfa, wieszcząc jego dość zagadkową śmierć, będącą czymś w rodzaju bardziej przemienienia, jakiegoś przeistoczenia niż śmierci… Nie było co do tego jasności. Nie wspominała natomiast o tym, kiedy ma nastąpić to wydarzenie, co uświadomiło Kastelowi Jewauntowi, że Bibianę trzeba po prostu brać, nie oglądając się na nic, a tym bardziej na Dziedzictwo Rodów, w którym król Plenhedryki raczej udziału już brał nie będzie.


Derylak podlegał władzy króla Terrandii. Po samobójstwie królewskiej pary królem Terrandii został ich syn Arkus Promest, brat zamordowanej na Plenhedryce księżniczki. Po zdobyciu Derylaka Kastel Jewaunt powinien zatem złożyć hołd lenny królowi Południa i stać się lordem, który swoją siedzibę nabył prawem miecza. Było też inne rozwiązanie, które mogło spowodować, że wkrótce pod Derylakiem staną południowe wojska. Swoje szanse na wygranie bitwy z królem Terrandii Kastel Jewaunt oceniał bardzo wysoko. Nie miał co prawda wyszkolonej i silnej armii, miał natomiast twierdzę nie do zdobycia oraz siebie samego wraz ze swoją potężną magią, przy pomocy której mógł, o czym już doskonale wiedział, roznieść w pył każdą armię świata. Król Plenhedryki nie miał zamiaru ani składać hołdu ani toczyć wojny z królem Terrandii. Wysłał więc poselstwo do króla z informacją, że jako król Plenhedryki nabyty prawem miecza zamek Derylak wraz z przyległymi mu włościami, przejmuje pod władanie swojej korony. W liście napisanym do króla Południa w zamian za pokój i uznanie suwerenności Kastel Jewaunt obiecał swoją przyjaźń, wsparcie oraz coś, co króla Terrandii przekonało ostatecznie. Szczególnie, że dotarło do niego wraz z listem. Prezentem były cztery omasztowane okręty, wyposażone w katapulty, kusze, miecze ze stali i zbroje dla załogi. Każdy z okrętów pachniał nowością, na każdym z nich na dziobie umocowany był galion przedstawiający wiernie postać króla Terrandii w koronie, z mieczem w prawej, a berłem w lewej ręce. Rzeźba, podobnie jak okręty, wykonana była w sposób wręcz doskonały, a co ważniejsze przedstawiała realny wizerunek króla, zachowując jego kształty, rysy twarzy, kolor włosów i oczu. Na dole listu Kastel Jewaunt dopisał:

Królu Arkusie, jeśli uznajesz moją suwerenność, przyjmij dar od króla Plenhedryki i króla Derylaka w postaci czterech okrętów, które wysyłam do Ciebie rzeką Reba. Wiedz, że masz we mnie sprzymierzeńca w swoich działaniach. Jeśli nie przyjmiesz mojego daru, a tym samym nie uznasz mojej suwerenności, zmuszony będę obrócić twoje królestwo w pył, dokładnie tak, jak właśnie w tej chwili obracam w pył południowo-wschodnią wieżę Twojej twierdzy. Chcę żyć z Tobą w zgodzie, nie licz jednak na kolejne dary ode mnie. Nasze królestwa będą równe sobie, choć moje jest dużo od Twojego mniejsze. Mnie to wystarczy.

Królu Arkusie, chcę żyć w zgodzie i przyjaźni z Tobą. Ze mną staniesz się silniejszy, beze mnie zginiesz tak jak gołąb na Twoim tarasie.

Czekam więc na informację czy podobają Ci się okręty, które dla Ciebie zbudowałem z pomocą magii?”

Dodać należy, że król Arkus, kiedy czytał list usłyszał ogromny hałas walącej się wieży, a kiedy wyszedł na taras by zobaczyć, co się stało, znalazł na nim martwego gołębia z przymocowaną do nogi dokładną kopią listu. Król Terrandii po przemyśleniu propozycji, wysłał list z informacją, że uzna suwerenność Derylaka i przyległych mu włości pod warunkiem, że Kastel Jewaunt przyśle ludzi i odbuduje zniszczoną wieżę. Król Derylaka na to nie przystał i wieży nie odbudował, gdyż jak twierdził jej ruina stanowiła dowód jego siły, o której król Południa powinien pamiętać każdego dnia.

Po listownych pertraktacjach król Derylaka zamieniając się w gryfa poleciał na południe i podpisał z królem Terrandii traktat o nieagresji i współpracy. Kastel Jewaunt nie przyjął od Arkusa aktu nadania Derylaka twierdząc, że zamek zdobyty mieczem takiego aktu nie potrzebuje. Posunięcie to było o tyle wygodne, że nowy władca Derylaka nie pozostawał dzięki temu w łasce króla Terrandii.

Arkus Promest, kiedy doniesiono mu o tym, że nad zamkiem krąży gryf, przeląkł się ogromnie. Po tym, co spotkało jego rodziców i siostrę, żył w ciągłym strachu. Ulgę przyniósł mu dopiero widok człowieka, który lądując jako gryf na tym samym, co martwy gołąb tarasie, w płomieniach ognia, powstał z ciała lwa z orlą głową i orlimi skrzydłami. Arkus Promest pozbył się Derylaka pod przymusem i presją. W przyszłości nigdy tej straty nie żałował. Magiczne okręty w wojnie, która nastała powetowały mu tę stratę. Lękliwą cechę królewskiego charakteru Król Myśli zapamiętał i postanowił z niej skorzystać, kiedy przyjdzie na to czas.


Rozdział 10


Kastel Jewaunt po spotkaniu z królem Terrandii nie zwlekając odleciał na północ. W drodze powrotnej przyglądał się z wysoka rozciągającej się pod nim krainie. Lubił patrzeć z góry na Diamlandię. Był to w przeciwieństwie do Plenhedryki kontynent o bardzo zmiennym krajobrazie. Król Derylaka w ciele gryfa leciał wzdłuż rzeki Reba, która swój początek miała w Szmaragdowych Górach, a płynąc na południe ku Błędnemu Oceanowi mijała lasy, pustacie, pola uprawne i rozległe zielone doliny pełne kwiatów i roślin, którymi żywiły się liczne stada zwierząt. Plenhedrykanin wcześniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że na świecie jest takie bogactwo form żywych. Dzięki swej magii identyfikował spotykane zwierzęta, przypominał sobie ich opisy z ksiąg i przyporządkowywał im nazwy. Lecąc, zachwycał się życiem, podziwiając stwórcę za pomysłowość w stwarzaniu tak różnorodnych form życia. Rozumiał, że każde z tych zwierząt ma określoną rolę do spełnienia w życiu fauny Planety, nawet drapieżniki, które mogły się wydawać niepotrzebne. Król kamienisto — piaszczystego, prawie martwego kontynentu przyglądał się nieprzebranym stadom antylop, bizonów, zebr, jeleni, łosi i innych gatunków roślinożernych. Jego uwagę przykuwały majestatyczne mamutumy z ogromnymi kłami, pokryte włochatą sierścią oraz ich bliscy krewni — słonie o grubej, nagiej skórze. Po preriach biegały stada dzikich koni, zarówno tych dużych, jak i znacznie od nich mniejszych. W wodach roiło się od ryb, które były pokarmem zarówno dla ptaków, niedźwiedzi, jak i ludzi łowiących ryby sieciami, harpunami i zmyślnie skonstruowanymi kijami z dowiązaną linką, na końcu której zawieszona była zdradziecka przynęta. W wodach Raby i Tridernu na zwierzynę czaiły się krokodyle i groźniejsze od nich, ziejące ogniem lewiatany. Tam, gdzie przemieszczało się jakieś stado zwierząt, ich śladem kroczyły drapieżniki od lwów zaczynając, poprzez pumy, tygrysy, hieny i pieski preriowe. W ślad za drapieżnikami podążały nielicznie i pojedynczo, budzące odrazę sczygły żerujące na drapieżnikach właśnie.

Lecąc nad pełną życia krainą, władaną przez króla Terrandii Kastel Jewaunt mijał, grody, wsie i mniejsze zameczki. Wszystko to wywierało na nim ogromnie przyjazne wrażenie. Zawsze w takich chwilach odczuwał wdzięczność i podziw dla stwórcy, zawsze też pojawiało się pytanie dlaczego Plenhedryka musi się tak różnić od pozostałego świata?

W połowie drogi do Derylaka bystre oczy gryfa zauważyły na ziemi białego konia, na grzbiecie którego siedziała rudowłosa dziewczyna. Obecny król Derylaka spotykał po drodze zarówno samotnych jeźdźców, jak i karawany kupieckie, wozy konne i innych ludzi przemierzających kontynent. Na początku nie mógł sobie uzmysłowić, co jest nie tak? Jego umysł zauważył coś, co wyraźnie odróżniało jadącą na koniu dziewczynę od pozostałych ludzi, których mijał. W zamyśleniu nie skojarzył początkowo co to było? Olśnienie przyszło dość nieoczekiwanie, w chwili kiedy uzmysłowił sobie, że przecież powinien już dawno zostawić rudowłosą w tyle. Ona jednak pędziła po prerii z prędkością lecącego gryfa. Uświadomiwszy to sobie obniżył lot i zaczął kręcić kółka wokół niej. Wtedy to się stało. Poczuł w piersi nagły ból, ból tak silny, że nie mógł machać skrzydłami. Zorientował się, że dosięgła go strzała z łuku, który trzymała w rękach rudowłosa. Natychmiast użył magii, aby pozbyć się strzały i obrażeń, jakie spowodowała w jego ciele. Okazało się, że jego magia nie poradziła sobie z tym wyzwaniem. Strzała, choć nie miała prawa przebić jego gryfiej skóry, jednak ją przebiła, docierając swym impetem aż do serca, z którego wypływała pulsując krew. Gryf ostatnim wysiłkiem woli, przezwyciężając piekący ból, zmusił się do takiego ułożenia skrzydeł, aby szybując możliwie bezpiecznie zderzyć się z ziemią, bo o wylądowaniu mowy nie było. Ostatnie co pamiętał, to trzask łamiących się kości przednich łap, na które spadł i ból jaki temu towarzyszył.

Rudowłosa błyskawicznie podjechała na swojej białej klaczy do leżącego gryfa. Zeskoczyła z konia i podbiegła do ogromnego zwierza. Kastel Jewaunt nie był świadomy tego, co wydarzyło się po tym, jak z impetem runął na ziemię. Jego rany były tak poważne, że stracił przytomność. Nie wiedział też, jak długo pozostawał w nieświadomości. Kiedy się obudził nadal był gryfem, z tą różnicą, że był zdrowym gryfem.

— Będąc zwierzęciem nie możesz mówić jak człowiek. Dlatego pozwolę ci zamienić się w człowieka. Twojej mocy natomiast nie uwolnię, dopóki się nie przekonam, że nie użyjesz jej niepotrzebnie przeciwko mnie — powiedziała oficjalnym tonem, patrząc na niego z politowaniem.

Król Plenhedryki poczuł, że wracają mu siły i sprawność. Czuł natomiast wyraźnie, że coś krępuje jego moc i wolę. Było mu z tym wyjątkowo niewygodnie. Natychmiast porzucił ciało gryfa. Oczywiście dokonał tego spektakularnie w płomieniach ognia, w których znikał jako gryf, po to by po chwili pojawić się jako król w koronie, z mieczem Spinelu u boku. Ruda dziewczyna przyglądała się tej przemianie nie wyrażając żadnego zaskoczenia, ani tym bardziej podziwu. Widząc jej obojętną minę zapytał bez zbędnych ceregieli.

— Gdzie ja jestem?

— Tam gdzie spadłeś — odpowiedział mu dźwięczny, ciepły głos pięknej rudowłosej.

— Kim ty jesteś? Dlaczego chciałaś mnie zabić?

— Nie chciałam cię zabić.

— To dlaczego do mnie strzeliłaś tym magicznym dziadostwem?

— Chciałam coś sprawdzić.

— Sprawdziłaś?

— Tak.

— Czego się dowiedziałaś dzięki temu?

— Nie twoja sprawa królu. Skąd wiesz, że strzała jest magiczna?

— Bo gdyby nie była, nie wyrządziłaby mi żadnej szkody.

— Przecież nie wyrządziła. Spójrz na siebie, jesteś cały i zdrowy i nadal masz swoją moc, choć chwilowo nie możesz w pełni nią dysponować.

— O czym mówisz?

— Oj, nie udawaj głupka — uśmiechnęła się uroczo.

— Nie widzę lepszego wyjścia, jak właśnie udawać głupka przed kimś, kto ze mnie głupka zrobił — burknął

Rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się dumnie.

— Posłuchaj.

— Mów.

— Oddam ci za chwilę twoją magiczną moc. Będziesz mógł na powrót nią władać i użyć jako król Plenhedryki, a raczej król Derylaka, bo Plenhedrykę zdaje się bezpowrotnie straciłeś na rzecz Greaghalla — to mówiąc zrobiła poważną minę. Kastel Jewaunt zdawał się nie zwracać uwagi na to, że obca kobieta zna jego historię. Już kiedyś przeżył coś podobnego w Wilczej Puszczy.

— To się jeszcze okaże — odpowiedział podenerwowany.

— Co się okaże?

— Czy straciłem Plenhedrykę?

— Straciłeś, na zawsze straciłeś, ale nie martw się, zyskasz coś więcej.

W tej chwili Kastel Jewaunt poczuł, jak moc wraca do niego.

— Wróćmy może do początku naszej rozmowy. Kim jesteś?

— Kiedyś się o tym dowiesz i będziesz wiedział w szczegółach kim jestem. Dziś wystarczy, że będziesz wiedział jak się nazywam. Mówią na mnie Ruda Kita.

— Mówią?

— Moje prawdziwe imię brzmi Rudchorta.

— Rudchorta? A może powiesz coś więcej?

— Zależy, co cię interesuje. Zaskoczę cię mówiąc, że jestem nieśmiertelna? — wypaliła, udając idiotkę. Poprawiła zalotnie włosy, opadające jej na twarz.

— Ach tak? — odparł, udając zdziwienie.

— Owszem, tak.

— Czemu zawdzięczam zaszczyt tak niecodziennego spotkania z przedstawicielką wymarłego rodu?

— Nie należę do Rodu Szafiru — stwierdziła stanowczo. — Wiesz o tym doskonale, że nieśmiertelni nie mogli wymrzeć, nawet gdyby chcieli. Ukryli się tylko i zniknęli z oczu wam, śmiertelnikom, żeby was nie gorszyć. Opowieść o tym, że Ród Szafiru wyginął jest bajeczką dla głupców, do których ty się przecież nie zaliczasz, choć ostatnio postępujesz jak głupiec.

— Po co mi to mówisz? Dlaczego wspominasz o Rodzie Szafiru?

— Nadal niczego nie rozumiesz? Posłuchaj tego, co ci teraz powiem i weź sobie to do serca! Zazianty kazał mi, abym ci to przekazała: „Podążaj za swoją koroną!” — powiedziała z naciskiem, powoli i wyraźnie z poważną miną, cytując słowa stwórcy.

To mówiąc błyskawicznie wskoczyła na swoją białą klacz i nim kurz po niej opadł, zniknęła mu z oczu.

Król Derylaka patrzył przez długi czas w kierunku, w którym odjechała rudowłosa piękność.

— Co oni sobie myślą? Dlaczego nie dadzą mi spokojnie żyć? — myślał siadając na trawie. — Najpierw ta pokraka Greaghall pozabijał moich ludzi, potem zmusił mnie do opuszczenia Plenhedryki i robienia rzeczy ohydnych. Teraz ujawniają się nieśmiertelni i ciągle czegoś ode mnie żądają. Co zrobić, żeby dali mi w końcu spokój? Jak oszukać wszystkich, a przede wszystkim Greaghalla? — rozważał podirytowany. W jego głowie kiełkował plan Króla Myśli, który zaczął układać jeszcze w Wilczej Puszczy. Pozwalał mu się tworzyć w podświadomości, co jakiś czas do niego zaglądał i korygował go. Dziś po spotkaniu z tajemniczą rudowłosą zarysowany wcześniej schemat tego planu, przybrał ostateczną wersję. Mądrość przejęła władzę nad przepowiedniami. Niezależnie od tego planu pragnął zrealizować swój własny cel. Marzył o tym, aby być szczęśliwym, aby żyć, kochać, cierpieć i cieszyć się, marzył o tym aby mieć ukochaną żonę i razem z nią doczekać się późnej starości, otoczony dziećmi i wnukami. Coraz bardziej wątpił, czy będzie mu to dane. W końcu zebrał siły i zmieniając się w gryfa, pofrunął do zamku, do swojej Bibiany, którą coraz mocniej kochał, a fakt ten radował jego serce.

Dopiero po czasie przypomniał sobie ostatnie słowa tajemniczej rudowłosej, którą gdzieś już chyba widział, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie — „Podążaj za swoją koroną!”


Rozdział 11


Bibiana nie mogła się przyzwyczaić do roli, jaką jej wyznaczył nowy król. Piękne stroje, jakimi ją obdarowywał radowały jej kobiece serce, ale czuła się nieswojo chodząc w nich. Czuła się obco spacerując po zamku, śpiąc w wygodnym, ramowym łożu z dębu z materacem tak miękkim, że aż niewygodnym i w komnacie tak przestronnej, że miała wrażenie, jakby spała pod gołym niebem.

— Ja tam nie pasuję, ojcze — mówiła odwiedzając w czasie licznych nieobecności króla w zamku, ojcowską kuźnię.

— Dlaczego tak sądzisz, córko?

— Jestem prostą dziewczyną. Ja potrafię gotować, prać, sprzątać i dziergać tkaniny, a mędrcy uczą mnie pisać, liczyć i zatruwają moją głowę informacjami o nieżyjących już ludziach.

— Wygląda na to, że król postanowił zrobić z ciebie damę, córko.

— Ja nie chcę! Po co mi to?

— Być może taki los jest ci pisany.

— Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wierzysz w przeznaczenie? Ty, który całe życie ciężko pracowałeś, nie czekając, aż coś samo ci spadnie z góry?

— Masz rację, nie wierzę w przeznaczenie, ale wierzę w szczerość ludzi, a ten nowy król według mnie jest szczery i dobrze mu z oczu patrzy.

— W jego oczach ojcze, jest coś dziwnego.

— Nie zauważyłem tego.

— Bo nigdy nie widzisz go samego, a kiedy jest sam, to się tak potrafi zamyślić, jakby w jego głowie kłębiły się jakieś koszmary. Wtedy w jego oczach pojawia się to coś tajemniczego.

— Może strach?

— To nie jest strach, ojcze. Dokładnie to samo miałeś w oczach ty, kiedy chciałeś obalić lorda.

— Co to jest twoim zdaniem?

— Taka jakaś tajemnicza niepewność.

— Co takiego?

— Tajemnicza niepewność.

— Dziewczęta z pospólstwa nie używają takich słów, córko. Widzę, że mędrcy króla nie próżnują.

Bibianie na te słowa łzy napłynęły do oczu. Nie chciała tych zaszczytów, nie chciała mądrości i bogactw, którymi król ją obsypywał. Postanowiła mu o tym szczerze powiedzieć i poprosić, aby zwrócił jej wolność. Następnego dnia, kiedy król zasiadając na tronie, wysłuchiwał błagalników, przybyłych z różnych części królestwa, Bibiana ustawiła się w kolejce. Odkąd Kastel Jewaunt został królem Derylaka, do zamku przybywało coraz więcej ludzi. Wielu z nich chciało poznać legendarnego gryfa, wielu też miało do króla prośby w bieżących sprawach. Król tych próśb wysłuchiwał, a potem bez zwłoki albo je spełniał, albo wyganiał precz naciągacza. Spełnianie próśb poddanych przychodziło dziedzicowi Rodu Spinelu z łatwością. Czasem wspierał się magią, czasem wystarczyła jedynie odrobina dobrej woli, aby uszczęśliwić wiele osób. Wieść o tym jak szczodry jest król, rozchodziła się po królestwie lotem błyskawicy. Równie szybko jak ona docierała do ludzi informacja o niezwykłej mądrości monarchy, który nawet najtrudniejsze spory potrafił rozstrzygać z sukcesem i ku zadowoleniu zainteresowanych. Widząc efekty swojej pracy potomek Rodu Spinelu często spoglądał na napis umieszczony na swoim mieczu: „Miecz Spinelu — miecz szczęśliwych”. — Czyżby to właśnie o to chodziło? — zastanawiał się.

Straż królewska rozpoznawszy damę dworu, nalegała by Bibiana przeszła na początek kolejki. Ona jednakże odmówiła tłumacząc, że przychodzi podobnie jak pozostali z prośbą do króla, i to że jest przy królu na co dzień, według niej nie powinno jej faworyzować w przypadku prośby — jak twierdziła — osobistej. Czekała cierpliwie aż, w końcu stanęła przed tronem.

— Z czym do mnie przychodzisz, Bibiano?

— Przychodzę z prośbą — odpowiedziała uniżonym głosem.

— Tutaj wszyscy przychodzą z prośbą — król uśmiechnął się, a mając za sobą ciężki dzień wysłuchiwania roszczeń o przeróżne wsparcie od kamieni na budowę po straż do obrony pól przed dzikami, szczerze zaciekawił się prośbą swojej faworytki. — Mów czego pragniesz, Bibiano.

— Wasza Wysokość — Bibiana uklękła na oba kolana, co zaskoczyło wszystkich — proszę oddaj mi moje życie.

W pierwszym momencie nawet Kastel Jewaunt nie zrozumiał prośby damy dworu, nie mówiąc o pozostałych obecnych w Sali Tronowej. Tymczasem dziewczyna schyliła głowę i cicho płakała. Król patrzył na nią wzruszony.

— Chcesz powiedzieć, że wolisz wrócić do swoich poprzednich zajęć, do swojego poprzedniego stanu? — zapytał po chwili zastanowienia. — Chcesz opuścić pałac królewski, zostawić jego wygody, służbę, wszystkie jego skarby i wrócić do pomyj? Czy nie pomyślałaś, że sprawiasz mi przykrość tą prośbą? Nie pomyślałaś o mnie?

— Panie, ja nie… — nie dokończyła, król jej przerwał.

— Wyleczyłem twoje rany Bibiano, uratowałem twojego brata i ojca przed niechybną śmiercią, ubrałem cię jak damę, ozłociłem, zapewniłem luksusy jakich nie ma niejedna królowa, sprawiłem, że ludzie cię szanują, a ty chcesz tak po prostu odejść? — król wymawiał te słowa powoli i wyraźnie. W tonie jego głosu nie dało się jednak odczuć złości, lecz zwyczajny smutek i żal. — Dlaczego, Bibiano?

— Wasza Miłość, proszę zrozum mnie. Źle się czuję jako dama dworu. Źle się czuję nosząc te wszystkie piękne stroje, jedząc te rozmaite potrawy i dostępując zaszczytów, których nie jestem godna. Ja na to nie zasłużyłam sobie niczym. Ja tak po prostu nie mogę! — rozpłakała się.

To się spodobało królowi. Jeszcze mocniej niż dotychczas zaczęło bić jego zakochane serce. Faktycznie przyznał w duchu, zaniedbał swoją wybrankę. Zajęty sprawami królestwa i realizacją swojego pomysłu, zapewnił jej luksusy, zapomniał jednak o niej. O tym, że jest przecież kobietą o którą powinien zabiegać, której powinien dotrzymywać towarzystwa, a przede wszystkim określić jakie ma wobec niej zamiary. Tymczasem on zostawił ją w niewiedzy. Rzadko z nią rozmawiał, a jeżeli już to rozmowy te były ogólnikowe i dotyczyły błahych spraw. Nic dziwnego, że czuła się nieswojo, co dowodziło, że wbrew temu co teraz sądzili wszyscy, nie była ani głupia, ani pusta.

— Bibiano, wiesz co o mnie mówią?

— Mówią, że jesteś bardzo mądry.

— Czy ty też tak uważasz?

— Panie, gdyby spytano mnie, kto jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie, to widząc wszystko czego tu dokonałeś, bez wahania wskażę na ciebie.

— Czy zatem, przez wzgląd na to, co powiedziałaś przed chwilą, możesz mi zaufać?

— Myślę, że tak — odpowiedziała niepewnie, nie rozumiejąc dokąd zmierza król.

— W takim razie posłuchaj. Mówię to w obecności całego dworu królewskiego i wszystkich, którzy tutaj przybyli. — Ludzie króla obecni przy ferowanych przez niego wyrokach wiedzieli już, że po tym wstępie, król oznajmi zaskakujące postanowienie. Nadstawiali uszu, oczekując na zdumiewający finał. Tak też było tym razem. — Oddaję ci twoje życie, tak jak prosiłaś, Bibiano. Od dziś nie jesteś już damą dworu.

Bibiana zaskoczona tymi słowami, podniosła wzrok i spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się ze sobą, a to co w tych oczach zobaczyła zaskoczyło ją tak mocno, że oblała się rumieńcem. Król patrzył na nią z nieukrywanym pożądaniem. Zauważyli to także pozostali. Tym bardziej zaskoczyło wszystkich, że król pozwala dziewczynie odejść…

— Musisz jednak — kontynuował król — zapłacić za wszystkie zużyte stroje, za jedzenie, które zjadłaś, napoje, które wypiłaś i naukę, którą pobrałaś od mędrców.

— Wasza Wysokość nie stać mnie na to… — odpowiedziała szeptem, zrozpaczona i zaskoczona.

— Spokojnie! — przerwał jej król. — Wiem, że cię nie stać. Jest jednak coś, czym zapłacić możesz.

— Panie, zlituj się nade mną — odparła przerażona widząc pożądliwy wzrok króla, mając jeszcze w pamięci wybryki byłego lorda.

— Bibiano, jeszcze raz proszę, żebyś mi zaufała. Przestań myśleć kategoriami, narzuconymi wam przez Kiewa Tajlora. Teraz ja tu jestem prawem, a moje normy nie pokrywają się z tymi, które znacie z jego rządów. Odkąd tu przybyłem nie zrobiłem ci przecież nic złego i — podniósł głos — nie zamierzam nic złego uczynić, to przysięgam przy świadkach.

— W takim razie nie rozumiem?

— Posłuchaj zatem. Zawrzyjmy taką oto umowę: przez trzy kolejne wieczory będziesz do mnie przychodziła po kolacji — szmer zdziwienia zadźwięczał w Sali Tronowej. — Za każdym razem zostaniesz ze mną do zachodu Słońca. Kiedy Słońce zacznie chować się za horyzont, odejdziesz bezpiecznie do domu. Tak będzie przez trzy dni.

— I po tych trzech wieczorach będę już wolna?

— Już jesteś wolna, Bibiano. Te trzy wieczory są tylko zapłatą za koszty poniesione na twoje dotychczasowe tutaj utrzymanie.

— Wybacz Wasza Wysokość, ale nie bardzo rozumiem?

— A co tutaj rozumieć? Jutro po kolacji przyjdziesz do mnie i spędzisz ze mną czas do zachodu Słońca, tak będzie przez trzy dni.

— Czy to wszystko?

— Nie — król uśmiechnął się zagadkowo.

— To znaczy?

— Przez trzy wieczory masz obowiązek mnie odwiedzać. Ja, co przyrzekam w obecności tak licznie zgromadzonych ludzi, obiecuję, że nie stanie ci się żadna krzywda. Każdego wieczoru wrócisz do siebie. Kiedy miną te trzy dni, będę na ciebie czekał, a ty już nie mając obowiązku, możesz, ale nie musisz przyjść. Jeśli sama z własnej woli będziesz tak przychodzić przez trzydzieści kolejnych dni, wtedy będziesz musiała — tu król zatrzymał swój wywód. — Będziesz zobowiązana — spojrzał jej głęboko w oczy — przyjść tu do Sali Tronowej i wysłuchać mojej prośby. Zobowiązana będziesz jej wysłuchać, nie będziesz natomiast zobowiązana do jej spełnienia.

Nie było chyba wśród obecnych nikogo, kto nie domyśliłby się, że wkrótce Derylak, będzie miał nie tylko króla, ale także królową. O tym mówiły oczy króla, o tym też mówiły fluidy, rozsyłane przez niego, będące sygnałem rozpoczęcia przygotowań do wesela. Także Bibiana pojęła zamiary króla. Bała się go jednak. Bała się człowieka, który zamieniał się w gryfa. Nie wyobrażała sobie, aby mogła zostać jego żoną. Przysięgła sobie w duchu, że czwartego wieczoru nie przyjdzie, choćby król przez pierwsze trzy wieczory, obiecał jej wszystkie skarby świata. Tymczasem Kastel Jewaunt wcale nie miał zamiaru dawać swojej wybrance skarbów świata. Miał zamiar podarować jej cały świat.


Następny dzień dla króla był dniem wytężonej pracy. Stało się to za sprawą posłańca z Grodów Południa. Przybył do Derylaka na czarnym ogierze. Ubrany w elegancki surdut z rozciętymi, przystosowanymi do konnej jazdy połami. Na głowie miał kapelusz z wpiętym bladożółtym kamieniem Heliodoru. Po przekroczeniu bram zamku, posłaniec zaczął otaczać wszystkie budynki i przedmioty dziwnym promieniowaniem, mieniącym się w Słońcu i utrudniającym korzystanie ze wszystkiego co zostało napromieniowane. Utrudnienie to polegało na tym, że dotknięcie lub spojrzenie na cokolwiek co zostało napromieniowane, było mówiąc najprościej nieprzyjemne. Przybysz szedł zdecydowanym krokiem w stronę królewskiego pałacu i zapewne wszedłby do niego nieproszony, gdyby nie straż królewska, która go powstrzymała.

— Wiem kim jesteś, magiku — rzekł zagradzając mu drogę Getting Lufsdor, dowódca straży królewskiej. — Wynoś się stąd! Nie masz tu czego szukać!

— Jestem posłem. Przybyłem do samozwańczego króla z poselstwem od lorda Grodów Południa, Herdona Margona — oznajmił stanowczo magik. — Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać żołnierzyku. Czy to jasne? — Na potwierdzenie ostatniego słowa wysłał w stronę Gettinga promień żółtego światła, które ku zdziwieniu magika nie poraziło strażnika. Ten uśmiechając się pobłażliwie, wyprowadził swoją pięścią tak potężny cios w twarz przybysza, że poseł przewrócił się na bruk z roztrzaskanym, broczącym krwią nosem.

— Zabieraj swoje światełka i wracaj skąd przybyłeś!

— Prowadź mnie do swojego władcy, żołnierzyku. Jestem posłem, nie masz prawa mnie bić! Poseł jest nietykalny!

— A ty nie masz prawa zaśmiecać tym świecącym gównem naszego zamku! Wygaś te światełka, to zastanowię się, czy przepuścić cię dalej.

Poseł wstał, dotknął swojego nosa i wyleczył go w mgnieniu oka, sobie tylko znanym czarem.

— Promieniowania Heliodoru nie da się wygasić. Samo zgaśnie za jakiś miesiąc.

— Precz stąd! — nie ustępował dowódca.

— Nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie porozmawiam z tym złodziejem zamków!

Kończąc te słowa poseł, zainkasował kolejny, cios wyprowadzony przez silne ramię strażnika. Tym razem magik się nie przewrócił. Uderzył Gettinga w odwecie potężnym światłem, co nie zrobiło na strażniku żadnego wrażenia. Poseł spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem. Strażnik chwycił go jedną ręką pod ramię i poprowadził do Sali Tronowej.

— Magia na ciebie nie działa, kim ty jesteś? — zapytał szeptem poseł.

— Zamknij się i nikomu nie mów, co przed chwilą odkryłeś — szepnął mu do ucha Gett, ciągnąc go ze sobą.

— Jesteś… — nie dokończył. Gett ścisnął go tak mocno, że poseł zasyczał z bólu.

— Stul pysk, jeśli chcesz żyć. Jeśli zdradzisz mój sekret, zabiję cię.

Poseł wykrzywił twarz w pogardliwym uśmiechu.

— Wątpię w to, ale obiecuje dotrzymać twojego sekretu. Puść mnie!

— Przysięgnij!

— Przysięgam.

Gett poluzował uścisk i puścił magika. Król przyjął posłańca w Sali Tronowej ubrany w królewski strój, w koronie na głowie i z mieczem Spinelu u boku. Posłaniec podchodząc do tronu ciągle rozsyłał swoje światełka, napromieniowując nimi co popadnie. W końcu stając przed tronem zamierzył się, chcąc światłem Heliodoru porazić króla. Powstrzymał się szybko widząc posępne, złowróżbne oczy króla. Spojrzenie króla spowodowało u niego zimny dreszcz.

— Nazywam się Zwiastun. Jestem czarodziejem z Rodu Heliodoru. Obecnie służę lordowi Grodów Południa, Herdonowi Margonowi, który wysłał mnie z poselstwem do ciebie, samozwańcu. — przedstawił się posłaniec zgodnie z obyczajem. Mówił z pogardą. Król milczał, zachęcając gestem posłańca, by mówił dalej.

— Lord Grodów Południa wzywa cię, abyś uwolnił lorda Derylaka i zwrócił mu zamek. Jeśli tego nie zrobisz, otoczymy skalną górę tak szczelnie, że mysz się nie przedostanie i będziemy tu stać tak długo, aż głód zmusi was do zjadania umarłych, a kiedy zabraknie ostatniemu z żyjących trupów do jedzenia, obedrzemy go żywcem ze skóry.

— Skąd taka dbałość lorda Grodów o byłego lorda Derylaka? — zapytał poważnym głosem król.

— Widzę, że nie znasz historii, przybłędo. Ha, ha!

W Sali Tronowej oprócz króla było kilkadziesiąt osób z jego świty. W tym mędrcy, medyk Tritt i straż królewska z dowódcą na czele. Słowo przybłęda nikomu nie przypadło do gustu. Złowieszczy pomruk zabrzmiał w uszach Zwiastuna.

— Przypominam wam, że jestem posłem — wspomniał na wszelki wypadek.

— Skoro poseł nie chce odpowiedzieć na moje pytanie, to może ktoś z moich poddanych wyjaśni mi sprawę? — zachęcił łagodnym tonem król.

— Wasza Wysokość — z szeregu wystąpił jeden z mędrców. — Grody Południa są od wieków wiernym wasalem Derylaka. Historia sięga czasów Wielkiej Wojny Rodów. Derylak udzielił schronienia Armii Grodów Południa w zamian za złożony hołd. Dalsze dzieje wyraźnie wskazują, mówiąc w wielkim skrócie, że Derylak i Grody Południa zawsze lojalnie wspierały się w każdym kryzysie i razem świętowały sukcesy.

— Rozumiem. Dziękuję, Dejnarze — król przeniósł wzrok na posłańca. — Przekaż swojemu lordowi, że odtąd jest podległy mojej władzy. Oczekuję go jak najszybciej w tej sali. Ma tu przybyć niezwłocznie i złożyć mi hołd — nie czekając na odpowiedź posła, król wstał z tronu i wyszedł. Zaskoczonego żądaniem króla posłańca natychmiast wsadzono na konia i wysłano w drogę powrotną. Kastel Jewaunt zdawał sobie sprawę z tego, że wkrótce Armia Grodów Południa stanie u wrót Derylaka. Nie przejmował się tym wcale. Problemem natomiast okazały się napromieniowania przedmiotów, jakie poczynił Zwiastun. Promienie świetlne były tak dokuczliwe, że król postanowił zlikwidować je swoją mocą. Okazało się to jednak zadaniem trudnym i bardzo wyczerpującym. Z trudnością zdążył pozbyć się tego problemu przed kolacją. Był jednakże tak potwornie zmęczony, że kiedy przyszła Bibiana, nie miał ochoty na nic, tym bardziej na zaloty. Dziewczyna weszła do Sali Tronowej ubrana w swoje zwykłe szaty. Nie było po niej widać nawet śladu damy dworu, którą była jeszcze wczoraj. Spojrzawszy na wyczerpanego króla, który ciężko oddychając nie siedział, a leżał na tronie, ucieszyła się. Kastel Jewaunt podejrzewał, że nie jest jej ulubieńcem, mimo dobra jakie jej wyświadczył. Ona sama nie wiedziała z czego to się bierze, ale myśląc o uczuciach jakimi darzy króla, odczuwała strach. Król zobaczywszy na jej twarzy niechęć, zasmucił się. Postanowił mimo to dokończyć swój plan.

— Podejdź do mnie — rzekł ledwie słyszalnym głosem.

Biba niechętnie wykonała polecenie króla.

— Teraz dotknij mojej ręki — rozkazał.

Nie chciała tego zrobić. Przeczuwała, że kiedy ich ciała się zetkną, stanie się coś niebywałego. Wiedziała, że król ma wielką moc, nie miała pojęcia, ani nawet najmniejszego wyobrażenia o tym, jakie niespodzianki przygotował dla niej na te trzy wieczory. Kierowana poczuciem obowiązku dotknęła ręki króla. Świat zaczął wirować. Czuła szum w uszach, a kiedy ocknęła się i otworzyła oczy okazało się, że jej stopy zanurzone są w wodzie, która sięga aż po sam horyzont. Gdzie tylko spojrzeć było mnóstwo wody. Ocean budził respekt. Wystraszona zaniemówiła.

— Nie lękaj się, Bibiano. Pamiętaj, że gwarantuję ci bezpieczeństwo.

— Gdzie ja jestem?

— Stoisz w Wielkim Oceanie.

— Matko moja! — krzyknęła z przerażeniem. — Skąd się tu wzięłam!?

— To moja niespodzianka dla ciebie. Pierwsze miejsce, które odwiedzisz wraz ze mną w czasie tych trzydziestu trzech dni — odpowiedział uśmiechając się. Biba była przerażona i pewna tego, że będą jeszcze tylko dwa dni. Nic nie mogło zmienić tego postanowienia.

— Popatrz tam, przed siebie — król wskazał ręką hen za horyzont. — Tam jest Plenhedryka, kontynent, na którym się urodziłem.

Biba posłuszna jego słowom popatrzyła przed siebie. Nie zobaczyła niczego poza bezmiarem wód Wielkiego Oceanu. Jego wody były poprzecinane białymi grzywami fal, a sam ocean, jak jej się wydawało, to się wznosił to opadał, jakby oddychał.

— Nie po to cię tu dziś przyprowadziłem aby mówić o Plenhedryce. Popatrz na zachodzące Słońce i spróbuj zapomnieć o bezpodstawnej niechęci do mnie. Powiedz, co widzisz?

Bibiana podniosła wzrok i ujrzała kolejny cud, jakiego doświadczyła dzisiejszego wieczoru. Jej oczom ukazały się dwa Słońca. Mimo złości jaką czuła do króla, zjawisko spodobało się jej. Była pewna, że to co widzi, nie jest dziełem magii.

— Co to jest? Dlaczego widzę dwa Słońca?

— To parhelion — odpowiedział. — Słońce poboczne. To takie rzadkie zjawisko atmosferyczne — wytłumaczył. — Przypatrz się dobrze, naciesz swoje oczy, bo zaraz wracamy do Derylaka.

Kiedy Bibiana przyszła kolejnego wieczoru, król siedział na swym tronie rześki i uśmiechnięty.

— Witaj — wstał, uśmiechając się radośnie. — Czy jesteś gotowa na kolejną podróż?

Nie odpowiedziała mu. Jej oczy były smutne, bez wyrazu. Król widząc to nie zwlekał, wyciągnął do niej swoją dłoń.

— Dotknij mojej ręki — rozkazał.

Zrobiła to z niechęcią. Szum w jej uszach, wirowanie i uczucie przemieszczania, pojawiły się natychmiast. Doznanie było jednak dużo przyjemniejsze niż wczorajsze, o co z premedytacją zadbał król, będąc już w lepszej niż wczoraj kondycji. Bibiana poczuła nagle, że stoi na kamienistym podłożu. Kamienie były jednak inne od tych, które znała z okolic Derylaka. Były czarne i chropowate. Kiedy się schyliła i dotknęła ich okazało się, że ich powierzchnia była szorstka.

— Zostaw te kamienie Bibiano, spójrz raczej na tę górę przed nami.

I rzeczywiście, kiedy przeniosła wzrok na szczyt stożkowatego wzniesienia, coś się wydarzyło. Z góry zaczęła się wydobywać para, unosząc się prostym słupem ku niebu. Zaraz po tym góra wyrzuciła z siebie obłoki kurzu, gazów i kamieni. Pojawił się także ogień, a w ślad za nim góra wyrzucała z siebie rozpalone do czerwoności fragmenty swego wnętrza. Bibiana obserwowała zjawisko z zapartym tchem. To nie był koniec spektaklu. Po jakimś czasie, ku jej zdziwieniu z wierzchołka zaczęła płynąć czerwona rzeka ognia, spływając zboczami góry w dół. Czegoś takiego żaden z jej rodaków nigdy nie oglądał. Nikt nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że takie zjawisko występuje.

— Co to jest? — zapytała. — Czy to twoje czary?

— Nie jestem czarownikiem, nie używam czarów, Bibiano. Moja moc ma inne źródła.

Ich dyskusję przerwała kolejna, jeszcze bardziej widowiskowa erupcja. Nad wulkanicznym stożkiem powiększała się nieustannie chmura popiołu unosząca się ku górze. W końcu król spojrzał na nią.

— Słońce zachodzi w Derylaku. Musimy wracać. Jutro pokażę ci kolejną ciekawą rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie chcę ci powiedzieć, że to, co obserwujesz jest erupcją wulkanu. Nie znajdziesz na ten temat nic w mądrych księgach.

— Nawet gdyby w nich coś było na ten temat, to i tak bym nie znalazła, bo nie umiem czytać — pomyślała dziewczyna i sama nie wiedziała już czy to dobrze, czy źle. To, co pokazywał jej król, zaczynało ją interesować. Trzeciego wieczoru przyszła do króla wcześniej niż zwykle. Była ciekawa przygotowanej dla niej niespodzianki. Tym razem chętnie dotknęła ręki króla i wkrótce mogła podziwiać cudowną grę świateł zorzy polarnej. Wychodząc z Sali Tronowej nie powiedziała nic. Tej nocy nie spała dobrze. Miotały nią skrajne uczucia, męczyły koszmary. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Dobrze rozumiała, co robił Kastel Jewaunt, który najwyraźniej chciał jej zaimponować. Doceniała jego wysiłki, a to co widziała zaciekawiło ją. Strach przed magią był jednak tak wielki, że postanowiła zostać następnego wieczoru w domu. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wieczorem na ulicę wyległa połowa mieszkańców zamku. Wszyscy udawali, że mają coś pilnego do załatwienia lub też idą po prostu na spacer. Druga połowa miała okna zwrócone w stronę królewskiego pałacu lub też na ulicę, po której Bibiana musiała przejść idąc do króla, ci nie musieli wychodzić na zewnątrz, by poznać jej decyzję. Ludzie w Derylaku lubili nowego króla. Odkąd się pojawił, w twierdzy zaczęło się żyć bezpieczniej. Mieszkańcy zauważyli, co ich uwadze umknąć w żaden sposób przecież nie mogło, że zapanował dostatek i szczęście. O Kastelu Jewauncie zaczęto mówić, że jest władcą szczęśliwych ludzi. Wszyscy w Derylaku chcieli, aby ich król także był szczęśliwy. Kibicowali więc swemu władcy w zalotach, mając świadomość, że jeśli się powiodą, to szczodry król ugości ich na swej uczcie weselnej. Była jeszcze jedna rzecz, która sprawiała tak wielkie wsparcie dla króla w tej kwestii. Ludzie w Derylaku widzieli zjawiskową królową Terrandii, która odwiedziła ich twierdzę, zanim rzuciła się w przepaść. Chcieli mieć swoją panią. Niestety za rządów poprzedniego władcy zamku, zwyrodnialca lorda Kiewa Tajlora, było to niemożliwe.

Słońce zbliżało się już swą tarczą do linii horyzontu. Tymczasem Bibiany nie było widać. Tłum zalegający ulice, zaczął się z rezygnacją rozchodzić, niektóre okna pozamykano. Wtedy właśnie pojawiła się Bibiana. Nie szła, biegła, mało powiedziane, pędziła w stronę pałacu i tak się stało, że dotknęła wyciągniętej ręki króla w chwili, kiedy tarcza Słońca zetknęła się z linią horyzontu. Król nie dał po sobie nic poznać, kiedy wbiegła do Sali Tronowej. Tym razem zaskoczył Bibianę niebywale. Znaleźli się bowiem pod wodą. Podziwiali wielobarwne koralowce, przeróżne bajecznie barwne ławice ryb. Pływali uczepieni delfinów, by na koniec wysłuchać tajemniczej pieśni wielorybów. Bibiana była zachwycona tym, co zobaczyła i co przeżyła. Magia, której król użył do oddychania pod wodą, nie przeszkadzała tym razem dziewczynie. W następnych dniach Kastel Jewaunt pokazywał jej szczyty gór, głębiny rowów oceanicznych i przepiękne jaskinie znajdujące się na Planecie. Jej umysł chłonął wszystko co widziała. Dzieliła się wrażeniami ze swoim ojcem i bratem, później też z sąsiadami, a w dwudziestym dniu podróży, siedziała już na rynku otoczona tłumem ludzi i o wszystkich widzianych dziwach opowiadała swoim rodakom. Wieść o tym dotarła do króla, który widząc, że serce Bibiany mimo to jest zimne, wcale się tym nie ucieszył. Był nawet na nią zły, za wyjawienie czegoś, co miało według jego planów pozostać tajemnicą. W tym dniu u bram miasta stanął jadący na objuczonym ośle podróżnik. Nie chciano go dopuścić do króla. Król jednakże usłyszawszy imię przybysza, wydał rozkaz, aby przyprowadzono go przed tron. Przyjął go w cztery oczy.

— Co cię tu sprowadza, Krenc?

— Wasza Wysokość dobrze wie.

— Mówiłem ci już kiedyś, że mądrość przejęła władzę nad przepowiedniami. Od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Idź precz razem ze swym osłem i chwastami w workach!

— Błądzisz królu w swej mądrości. Popełniasz ogromny błąd.

— Wiesz co, Krenc, zastanawia mnie jedno pytanie.

— Mów.

— Odpowiedz mi zatem, dlaczego tak bardzo ci zależy na tym, abym zabił króla Szarmudu.

— Bo chcę żyć i zależy mi na życiu moich przyjaciół.

— Żałosne! Twoje życie zależy od jego śmierci?

— Moje, twoje, twojej Bibiany, a także wszystkich innych ludzi na Planecie.

— Komukolwiek służysz, przekaż swemu panu, że musicie znaleźć inne rozwiązanie. Oświadczam ci, że król Szarmudu będzie żył. Ja go nie zabiję, przeciwnie dam mu schronienie, jeśli będzie taka potrzeba. Powtarzam po raz kolejny. Mądrość przejęła władzę nad przepowiedniami!

— Odmawiasz zatem?

— Odmawiam.

— Wiedz w takim razie, że nigdy nie zdobędziesz serca swojej wybranki.

— Coraz mniej mi na niej zależy. Musisz wiedzieć, że jest zimna jak lód i tępa jak miecz po bitwie.

— Takiś mądry a mylisz się, Wasza Miłość — Krenc uśmiechnął się szyderczo. To ja znieczuliłem jej serce. To ja czarem zamieszałem jej w głowie. Gdyby nie to, dawno miałbyś żonę. Muszę… Musimy mieć pewność, że wypełnisz swoją misję. Dlatego nie dostaniesz Bibiany, dopóki nie zabijesz króla Szarmudu!

— Więc to tak? — król chwycił go za poły.

— A tak!

— Kim wy jesteście, że śmiecie tak panoszyć się w moim życiu? — oburzył się.

— Mówiąc „my” miałem na myśli Ród Szafiru.

— Rozumiem — rzekł powoli król, po czym na całe gardło krzyknął. — Straż! Do mnie! — patrząc w oczy Krenca wycedził przez zęby. — Pożałujesz tego! — puścił starca, odpychając go od siebie.

Stojący pod drzwiami oddział straży, dowodzonej przez Gettinga, błyskawicznie wpadł do wnętrza.

— Wyrzućcie go z zamku, zabijcie przedtem jego osła i spalcie wszystkie jego juki!

To mówiąc król jak miał już w zwyczaju, wstał i wyszedł. Idąc, zablokował swą mocą magię Krenca, co przyprawiło mnichowi nieprzyjemnych doświadczeń, jakie towarzyszą spotkaniu nosa z pięścią. W czym, jak przekonał się starzec, dowódca straży bardzo się lubował. Kastel Jewaunt natomiast omal nie wpadł w furię po jego wizycie. Nie miał zamiaru wykonać polecenia Greaghalla. Przeczuwał, że to się źle skończy. Wiedział, że musi coś zrobić, żeby zarówno Greaghall, jak i Ród Szafiru dali mu spokój. Nie był pewien, czy jego wcześniejszy plan zamarkowania śmierci króla Szarmudu był na tyle dobry, aby oszukać Ród Szafiru i Greaghalla, a przede wszystkim samego siebie. Możliwe, że udałoby mu się przy pomocy innych ludzi tak pokierować sprawami, że oszukałby swój umysł, wysyłając przy tym sygnał rozpaczy do Greaghalla, a właściwie Bellahonny. Pomysł miał jednak tę wadę, że nie usuwał mocy Zaziantego, ulokowanej w potomku Rodu Szmaragdu. Był więc mało doskonały.

Wściekły na Krenca król niepostrzeżenie wymknął się z pałacu, wszedł na swoją gryfią wieżę i odleciał, zamieniając się w gryfa. Poleciał na południe zobaczyć co dzieje się w Grodach. To, co zobaczył z lotu ptaka, ucieszyło go. Jakieś dwa tygodnie marszu od Derylaka znajdowały się wojska lorda Grodów Południa. Wyglądało na to, że lord przewidział odpowiedź, jaką otrzymał Zwiastun i wcześniej wyruszył zbrojnie na zamek. Kastel Jewaunt ucieszył się na widok wojsk. Nigdy jeszcze nie przyjmował hołdu lennego. Będąc królem Plenhedryki był władcą, któremu podlegali wszyscy bez wyjątku od dawna. Tu, na Diamlandii sprawy miały się zgoła inaczej, co jak stwierdził przynajmniej nie było nudne. Przez chwilę podziwiał armię Grodów Południa. Przez głowę przeszła mu nawet myśl, aby wycelować ptasim pociskiem w samego lorda. Zaniechał jednak tego pomysłu, nie był godny króla. Przyjrzał się natomiast lordowi. Dokładnie zbadał jego myśli i zamiary. Prześwietlił mu umysł bardzo wnikliwie i to, co tam zobaczył uradowało go. — Będę miał w końcu przyjaciela. — Pomyślał i odleciał na spotkanie z Bibianą. W nocy, leżąc w swoim łóżku wprowadził się w trans, szukając rozwiązania problemu króla Szarmudu. Nie znalazł go, ale wyczulił swoją podświadomość, by pozwalała mu rozpoznać ludzi, którzy swoimi zdolnościami mogli mu pomóc. Zasypiał mając w głowie rozżarzone światełka Heliodoru.


Rozdział 12


Sokół wędrowny jest bardzo szybki w locie poziomym. Szybciej od niego latał jedynie Kastel Jewaunt. Oczywiście Kastel Jewaunt zamieniony w gryfa. W tej postaci król przeleciał nad wysokim pasmem Gór Kresowych, leżącym na południowej Diamlandii, oddzielającym kontynent od Półwyspu Zielone Błonie. Nie był tu jeszcze nigdy. Postanowił, że pokaże Bibianie te góry. Biba była, podobnie jak król Szarmudu dużym wyzwaniem dla najmądrzejszego człowieka na Planecie.

Poczuł, że w jego ciało uderzyła strzała. Tym razem dzięki magii ochronnej, jaką zastosował po ostatnim spotkaniu z Rudchortą, odbiła się od pancerza, nie wyrządzając mu krzywdy. Był na wysokości, której żadna strzała nie mogła dosięgnąć, chyba że była to strzała Rudej Kity. Nawet ucieszył się na myśl o niej. Natychmiast zniżył lot i wypatrzył miejsce w którym na swojej białej klaczy, siedziała rudowłosa. Podleciał do niej i spektakularnie w płomieniach ognia zmienił się w… siebie.

— Musisz za każdym razem stosować te fajerwerki?

— Nie muszę, ale lubię.

— Lubisz robić to co lubisz… Z trudem natomiast przychodzi ci robienie rzeczy, do których nie jesteś przekonany, a które zrobić powinieneś.

— Taki już jestem i nie widzę w tym nic, co byłoby złe.

— Masz rację. Wiesz dlaczego cię tu ściągnęłam?

— Nie ściągnęłaś. Sam przyleciałem i przypadkiem spotkałem ciebie.

— Nieprawda, ale nich ci będzie. Szkoda czasu na kłótnie, to nie ma znaczenia.

— Słucham zatem.

— Kastelu, misja jaką powierzył ci Greaghall, musi zostać dokończona.

— Jeśli po to mnie wezwałaś, to powiem krótko…

Nie dokończył, bo weszła mu w słowo.

— Wiem, masz to w dupie.

— Dokładnie.

— Problem w tym, mój kochany, że od tego zależą dalsze losy Planety i nie tylko Planety.

— Nic odkrywczego. Wiem o tym.

— Wiesz, a jednak nic nie robisz, aby rozwiązać ten problem. Dlaczego?

— Dlaczego? — zdziwił się. — Bo nie mam zamiaru zabijać króla Szarmudu. Nie jestem mordercą!

— Wiem o tym i bardzo z tego powodu się cieszę.

— O! To coś nowego. Ludzie z Rodu Szafiru raczej nie podzielają mojego w tej sprawie stanowiska.

— Już ci mówiłam. Jestem, jak wspomniałam nieśmiertelna, ale nie należę do Rodu Szafiru.

— Kim zatem jesteś?

— Nie zrozumiesz tego jeszcze. Sam Zazianty niewiele mi o tym powiedział.

— Co? — zdziwił się Kastel. — Chcesz przez to powiedzieć, że widziałaś naszego stwórcę?

— Tak — przytaknęła, patrząc mu w oczy.

Kastel Jewaunt był silnym młodym mężczyzną. Siły i energii można mu było pozazdrościć. Swego stwórcę podziwiał i wielbił, a jego wielkim marzeniem było poznanie go, choć to wydawało się niemożliwe. Na tę informację nogi mu podcięło, omal nie upadł z wrażenia.

— Spokojnie, Wasza Miłość, nie musisz się mnie obawiać. Tak przy okazji dowiedziałeś się, co czuje biedna Biba na twój widok.

Był, delikatnie mówiąc, zaskoczony i do głębi poruszony. Wszystko, co do tej pory widział, o czym wiedział, czego doświadczał, nie miało już dla niego znaczenia. Kiedy doszedł do siebie dziewczyna zaprosiła go do swojej pieczary, znajdującej się pośrodku półwyspu, ukrytej jeszcze bardziej niż wioska nieśmiertelnych. W przeciwieństwie do lepianki Krenca, siedziba Rudej Kity była nad wyraz skromna. Właściwie nic tu nie było oprócz błogiego spokoju, bezpieczeństwa i, jak nieśmiało przyznał, miłości.

— Jeśli chcesz usiąść, wyczaruj sobie jakieś siedzisko — tak zrobił, wyczarowując dwie wygodne sofy, jedną dla siebie, drugą dla swej gospodyni. Ucieszyła się widząc, że potrafi wykorzystywać magiczny bufor. Była ciekawa, co w nim nosił. Nie spytała o to.

— Nie potrzebuję odpoczynku, ale to miłe, co zrobiłeś. Dziękuję — odparła i wygodnie usiadła na swoim miejscu. Poszedł w jej ślady.

— Ród Szafiru — rozpoczęła — został stworzony przez Zaziantego z małym opóźnieniem do wszystkich innych rodów. Zostali stworzeni na próbę, bo Zazianty nie wiedział jeszcze, czy organiczne istoty mogą być nieśmiertelne. Okazało się, że próba się powiodła. Kiedy jednak Zazianty nie dokończywszy dzieła zniknął, pozostawiając razem z nimi na Planecie śmiertelne rody, nieśmiertelni z wielkim żalem patrzyli, jak ich przyjaciele umierają i odchodzą. Ludzie byli stworzeni dla próby, na chwilkę, po czym mieli zostać zniszczeni i stworzeni z poprawkami, od nowa, jako istoty nieśmiertelne i doskonałe. Stwórca tak się jednak wami zachwycił, że patrząc na to jak żyjecie, pokochał was. Pokochał swoje śmiertelne dzieci i postanowił… Ale o tym opowiem ci za chwilę.

— Bardzo nie lubię niedomówień.

— Wiem o tym. Przepraszam, wybacz, niektóre rzeczy muszą pozostać chwilowo przemilczane.

— Rozumiem, niech i tak będzie.

— Wtedy pojawił się Greaghall. Resztę historii znasz.

— To przecież nie wszystko!?

— Oczywiście, że nie. Wyobraź sobie, że Ród Szafiru przez tysiąclecia, aż do Wielkiej Wojny Rodów żył razem z innymi. To dobrzy i wrażliwi ludzie. Kochali swoich znajomych i bardzo rozpaczali, kiedy ci umierali. W końcu, kiedy w czasie Wojny Rodów śmierć zaczęła im zabierać przyjaciół w szybkim tempie, postanowili nigdy już tego nie oglądać. Ukryli się w Wilczej Puszczy i żyją tam schowani przed światem. Zamknęli się w sobie, ale nie przestali myśleć o swoich przyjaciołach. Przez tysiące lat szukali sposobu, jak przywrócić ich do życia. Próbowali różnych rzeczy magii, ziół, modłów do innych bogów, a przede wszystkim modłów do samego Zaziantego. Poznałeś Krenca, więc chyba zauważyłeś, że on oddaje cześć stwórcy. Inni ludzie tego nie robią.

— Widywałem go podczas dziwnych czynności, przyznaję. Nawet o tym nie pomyślałem, że to co robi jest oddawaniem czci Zaziantemu. Wydawało mi się to bezsensowne.

— Nic dziwnego, Zazianty nie potrzebuje naszych modlitw.

— To logiczne. Mów dalej.

— Nieśmiertelni w końcu wpadli na pomysł aby, skoro Zazianty nie słucha ich próśb, zmusić go do tego, by zaczął działać i oddał im umarłych przyjaciół. W tym celu właśnie pomogli Greaghallowi.

— Wiem już o tym.

— Nie przerywaj. Zazianty przez tysiące lat nie odpowiedział na żadną modlitwę, nie dał nawet znaku życia. Był naprawdę bardzo zajęty, o czym Ród Szafiru nie miał pojęcia. Tak się składa, że zajęty był właśnie sprawą nieśmiertelności. Ród Szafiru postanowił więc, że uwolni Greaghalla, co według nich i zgodnie z prawdą sprawi, że istnienie Planety będzie zagrożone. W ten sposób chcieli przywołać Zaziantego, zmusić go do powrotu i działania. Nie mogliśmy ich przed tym powstrzymać, bo wszystko robili w tajemnicy przed nami.

— Przed wami, czyli przed kim?

— Przede mną i przed Strażnikami Planety, a także przed innymi wtajemniczonymi, o których istnieniu dowiesz się później.

— Nie tylko Ród Szafiru, jak się okazuje jest nieśmiertelny. — Zrozumiał.

— Tak, ale my nie jesteśmy ludźmi. Mamy znacznie większe moce i umiejętności. Mało tego, potrafilibyśmy żyć bez Planety, prawie jak bogowie.

— Prawie…?

— Nie jesteśmy bogami. Zostaliśmy stworzeni przez Zaziantego, tak jak wy. W przeciwieństwie do biednych grenduli, my mamy zajęcie i cel. Nic jednak nie znaczymy bez Planety i bez Zaziantego.

— Ilu was jest?

— Niewielu. Wiem natomiast, że jeśli nie zaczniemy działać, to te naiwne głupki z Rodu Szafiru znajdą sposób, aby zabić króla Szarmudu. Wtedy moc Zaziantego, którą ukrył w Rodzie Szmaragdu, zniknie na zawsze i Greaghall zapanuje nad Planetą, a to może się skończyć nawet zagładą wszystkich światów i wszystkich bogów. Ród Szafiru w swej desperacji naprawdę liczy na to, że wywołując takie zagrożenie sprawi, że Zazianty powróci, obroni swoje dzieło i odda im przyjaciół. Można ich w pewnym sensie zrozumieć, ale ich żal i smutek nie usprawiedliwiają podjęcia tak wielkiego ryzyka.

— Pozwól, że ci przerwę. Czy Zazianty potrafi wskrzesić umarłych?

— To nie jest pytanie, na które można udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

— Czyli nie potrafi i w tym problem — skwitował.

— Niezupełnie w tym. Wskrzesić umarłych dla boga jest rzeczą prostą, Wasza Miłość. Problemem jest odtworzenie ich myśli, uczuć, osobowości i wszystkiego, co wiąże się ze świadomością istnienia i świadomością jednostki. Zazianty stwarzając ludzi, jak już wspominałam, robił to na próbę. Nie zakładał, że jego dzieła pozostaną na zawsze. Nie zabezpieczył więc wszystkiego i myśli ludzi ulotniły się. Próba stwórcza wyszła mu dobrze, ludzie mu się spodobali. Szkoda mu było wszystkich unicestwić i zaczynać od nowa. Postanowił więc odtworzyć myśli ludzi i całą ich pamięć. Dlatego zabezpieczając Planetę Rodem Szmaragdu, pracuje teraz nad odzyskaniem myśli i, uwierz mi, nie ma czasu na nic. Okazuje się bowiem, że myśli nie zginęły! Są! Trzeba je tylko wydobyć z pewnego miejsca, a dokładniej mówiąc od pewnej bogini. Namówić ją do współpracy jest rzeczą niemożliwą. Dlatego Zazianty pracuje nad tym, aby wykraść jej ludzkie myśli.

Kastel spojrzał na nią tym samym wzrokiem, którego tak bardzo się bała Bibiana. Boginka dostrzegła to i zrozumiała, że Król Myśli domyślił się właśnie swojej roli w bożym planie. Zauważyła, że posmutniał.

— Myśli przybywa z każdą sekundą. Ich liczba rośnie w niewyobrażalnym tempie. Jak Zazianty chce je wszystkie odzyskać?

— Myśli są ze sobą powiązane. Nie ma znaczenia ile ich jest. Wystarczy, aby Zazianty odzyskał jedną tylko myśl, a będzie miał wszystkie.

— I tak oto wypłynęły na wierzch rzeczy, które na tym etapie miały zostać przemilczane — uśmiechnął się z satysfakcją.

— Kastelu, nie powiedziałabym ci o tym, ale jesteś już nawet dla mnie za silny. Twoja moc rośnie z każdą chwilą. Nawet moje strzały już się ciebie nie imają. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zmusiłeś mnie do powiedzenia prawdy.

— Kim ja właściwie jestem?

— Jesteś człowiekiem.

— Skąd więc we mnie taka moc?

— Widocznie Zazianty tak zaplanował. Widocznie jesteś częścią jego planu. Ja też nie wiem o wszystkim. Stwórca nie miał obowiązku informować mnie o swoich zamierzeniach.

— Nie wezwałaś mnie tylko po to, aby mi opowiedzieć tę historię. Mów więc o co chodzi.

— Chodzi o to, że król Szarmudu jest rówieśnikiem twojego syna.

— Czyli on już jest na świecie?

— Był zawsze. Nie zawsze ludzie o nim wiedzieli. Czasem rodził się w biednych rodzinach.

— Tego się domyśliłem.

— Tym razem jest inaczej i trzeba go ukryć. Trzeba schować jego moc przed Greaghallem. Bo jeśli Greaghall przez swoją pazerność ją zniszczy i będzie próbował zastąpić swoją, to biada nam wszystkim. Wtedy Zazianty będzie musiał, tak jak zaplanowali to nieśmiertelni, przerwać swoją pracę nad myślami i wrócić, aby obronić Planetę. Planetę śmiertelników bez nadziei na zmartwychwstanie! Nie będzie wtedy miało znaczenia nic, bo i tak wszyscy bezpowrotnie umrą. Nie możemy zatem odciągnąć Zaziantego od jego pracy. Musimy sami sobie poradzić z Greaghallem i tym, czym Ród Szafiru skaził ludzkość.

— Mam schować króla Szarmudu? Jak? Gdzie?

— Nie ty.

— A kto?

— Ja schowam króla.

— Czyli moim zadaniem jest wysłanie nieprawdziwego sygnału do Greaghalla o jego śmierci? Przyznam, że myślałem już o czymś podobnym.

— Prawdę mówiąc możesz nawet zabić króla Szarmudu, byle nie swoim mieczem, bo miecz przerwie Dziedzictwo Rodu. Ważne, aby Greaghall odebrał sygnał.

— Rozumiem. Wybacz mi, nie zabiję go.

— Oj, nie bądź nudny. Wiem o tym. Wystarczy, że będziesz myślał, że go zabiłeś. To już twój problem, Wasza Miłość, jak oszukasz samego siebie. Jesteś najmądrzejszym człowiekiem na Planecie. Coś wymyślisz.

— Nie zrobię tego za darmo.

— Jesteś prawie równy bogom, masz wielką moc, możesz dokonywać cudów, a tobie marzy się tylko jedna kobieta i świata poza nią nie widzisz!

— Jestem człowiekiem — burknął ze złością.

— Jesteś zwykłym samcem, któremu tylko jedno w głowie!

— Czy jest w tym coś złego?

— Nie — przyznała.

— Więc?

— Możesz sam zdjąć z niej czar nieśmiertelnych i rozkochać ją w sobie.

— Owszem mogę, ale ja ją kocham — nie mogę!

— A co za różnica?!

— Dla mnie zasadnicza.

— Czaru nie można zdjąć, ani rzucić bez śladu. Ślad zawsze pozostanie, będzie widoczny, a co najgorsze będziesz żył w świadomości, że miłość Bibiany do ciebie nie jest prawdziwym uczuciem, lecz tylko twoim czarem. Czy tak?

— Dokładnie

— Oj Kastelu, Kastelu. Zostało ci dziesięć dni, w czasie których musisz rozkochać w sobie dziewczynę. Robisz problem z niczego.

— Widzę, że mi w tym nie pomożesz? — zrozumiał.

— Wybacz mi, ja nie mogę tego zrobić.

— Nie chcesz.

— Mam swój powód.

— Jaki?

— Nie twoja sprawa. Nie, i koniec! Zdejmij czar sam, albo szukaj kogoś innego. Mnie o to nie proś. Są rzeczy, w które zakazano mi ingerować. Zazianty mi zakazał — odpowiedziała stanowczo.

Król słuchając słów Rudchorty zrozumiał, że Zazianty tak pokierował jego życiem, by wykonując swoje zadanie uruchamiał tym samym pewne zdarzenia i procesy, które wprowadzają do gry inne osoby. Nie podzielił się tą myślą ze swoją rozmówczynią.

— Czy jest ktoś, kto mógłby tego dokonać?

— Tak. Czterech Strażników Planety — odpowiedziała potwierdzając jego myśli.

— Gdzie ich znajdę?

— Mówiłam ci już.

— Żartujesz sobie!

— Przypomnij sobie, co powiedziałam ci ostatnio.

— Kazałaś mi podążać za swoją koroną.

— Tak, dokładnie mówiłam. Strażnicy przygotują Planetę do obrony przed Greaghallem i dopilnują, żebyś dokończył misję. Jeśli ich uprosisz, zdejmą też czar z Bibiany.

— Wypchaj się z tą swoją cholerną misją! Czy to się nigdy nie skończy?!

— A coś ty myślał, że mając taką moc i mądrość jaką masz, twoje życie będzie polegało tylko na bzykaniu Bibiany? Tacy, jak ty mają swoje obowiązki!

Król uśmiechnął się i chyba pogodził z tym, że nie będzie mógł żyć jak zwykły człowiek. Dysponując taką mocą jaką posiadał, jest się sługą raczej niż panem. Z tyłu jego głowy dojrzewał właśnie plan, który zrodził się jakiś czas temu, plan Króla Myśli, w którym mądrość przejmie władzę nad przepowiedniami. Postanowił że przestanie się opierać temu, co przygotował dla niego stwórca. Do gry po cichutku, niepostrzeżenie wchodził potężny Król Myśli. Nikt nawet nie zauważył momentu, w którym przejął on władzę nad Planetą Zaziantego.

— Nie powiem ci, gdzie znaleźć Strażników Planety, bo sama tego nie wiem. Zazianty kazał mi tylko przekazać ci, że masz podążać za swoją koroną. Tyle wiem.

— Kiedy widziałaś się z Zaziantym?

— Tuż przed tym, jak zniknął. Przybył do mnie, wydał mi instrukcje i rozpoczął swój pościg za waszymi myślami.

— A co z tymi Strażnikami?

— Wiem tylko, że są i działają w jego imieniu. Są to potężne istoty, niestety nigdy żadnego z nich nie spotkałam.

Król zamyślił się i widać było, że podjął jakąś decyzję.

— Jeszcze jedno — boginka, mająca wielką władzę i moc, zwróciła się z prośbą do kogoś, kogo nazwała człowiekiem. I ona i on wiedzieli już, kto od tej chwili będzie dyktował warunki. Podczas ich pierwszego spotkania wypuszczona z łuku magiczna strzała raniła króla, dziś nie zrobiła mu żadnej krzywdy. Dla Rudchorty był to znak, że Król Myśli dysponuje coraz większą mocą i coraz większymi umiejętnościami. Spodziewała się tego. — Lord Grodów Południa jest moim przyjacielem. Nie doświadczaj go zbytnio. Bardzo cię o to proszę. Będę twoją dłużniczką jeśli tej prośby wysłuchasz.

— Jak sobie życzysz, pani. Poburczy mu w brzuchu przez kilka dni — zaśmiał się. — Poza tym nic mu się nie stanie. Obiecuję ci to.

— Dziękuję.

— Jesteś głodny, Wasza Wysokość? — zapytała zmieniając temat.


Rozdział 13


Król leżał na swoim łóżku. W rękach trzymał koronę i przypatrywał jej się dokładnie. Co miały oznaczać słowa Rudej Kity: „Podążaj za swoją koroną”? Tego tajemnicza piękność mu nie powiedziała. Dla swoich potrzeb nazywał ją boginką, nie tylko z uwagi na jej urodę. Możliwe, że jest tak, jak twierdziła i sama nie znała prawdy. Kolejne niedomówienie, kolejna zagadka do rozwiązania, zadanie, którego rozwiązanie uruchomi lawinę dalszych zdarzeń zaplanowanych przez Zaziantego. Korona błyszczała w jego rękach, światło świec odbijało się od niej i im dłużej na nią patrzył, tym większą pustkę miał w głowie. Próbował sobie odpowiedzieć na pytanie, kim była istota ze snu Sadgera, która dała mu tę koronę? Czy była tylko senną zjawą, czy też istniała naprawdę? Czy ma to jakieś znaczenie? To był przecież tylko sen, nic więcej… Zaraz, zaraz — pomyślał — korona nie jest snem, jest rzeczywista, prawdziwa. Osoba, która tę koronę we śnie jego przodka wykonała, w takim razie też musiała być prawdziwa, nie była tylko wytworem wyobraźni Sadgera… Czy zatem jest możliwe, aby Sadgerowi przyśnił się sam Zazianty? To bardzo prawdopodobne — zastanawiał się. — Co jest zatem snem, a co jawą? Jeśli zarówno korona jak i istota duchowa, która ją uczyniła istnieją rzeczywiście, to co w śnie Sadgera było snem? — Myślał i nie znajdował odpowiedzi, czuł jednak, że odpowiedź już jest w jego głowie. Kłębi się na dnie myśli, wystarczy ją wyciągnąć na wierzch. Tylko jak? Jedynym sposobem, jaki przyszedł mu do głowy, było doprowadzenie swoich myśli do takiego stanu, aby zaczęły się ze sobą mieszać poza jego kontrolą. Potrzebował wręcz zagotować swoje myśli, aby ta jedna z dna, pchana energią wrzenia, wypłynęła na wierzch a wtedy jak sądził, ją rozpozna. Myślał intensywnie, tworząc różne założenia i szukając konsekwencji każdego z nich. W końcu myślenie go tak zmęczyło, że zasnął. Obudziła go służąca.

— Wasza Wysokość, przepraszam, że cię budzę. Przyszła Bibiana.

— Co? — zapytał budząc się ze snu. — Aha, Bibiana!

Na dźwięk imienia ukochanej w jego głowie zawrzało i myśl będąca odpowiedzią stanęła przed oczyma jego duszy. — Korona jest prawdziwa, Zazianty jest prawdziwy, Sadger jest prawdziwy, snem zatem jest czynność przemiany góry w koronę. Jeśli tak, to góra obsypana spinelami z trzema dorodnymi świerkami na szczycie też jest prawdziwa! Muszę ją znaleźć! — postanowił. Zostało mi dziesięć dni, a Planeta jest taka ogromna. Jak mam to zrobić? — zastanawiał się.

— Powiedz Bibie, że już do niej schodzę.

Szedł zatroskany, zamyślony, jego twarz zdradzała nastrój w jakim się znajdował. Pytania, pytania, zagadki i niedomówienia, jak bardzo go to irytowało, wiedział tylko on sam.

— Witaj, Bibiano.

— Wasza Wysokość… — Bibiana wyciągnęła rękę, aby dotknąć króla.

— Poczekaj chwilę — powstrzymał ją — czy jest miejsce, które chciałabyś zobaczyć? — zapytał.

— Panie, doceniam te wszystkie rzeczy, które mi pokazałeś. Było ich tak wiele, że już się pogubiłam. Czy jest na świecie coś ciekawszego, czego jeszcze nie widziałam?

— Widziałaś już wiele, ale jeszcze niewiele doświadczyłaś. Na przykład nie doświadczyłaś miłości mężczyzny — spojrzał na nią pełnym zatroskania wzrokiem.

Bibiana schyliła głowę, nieco speszona i zawstydzona.

— Co mam przez to rozumieć?

— Nieważne. Dotknij mojej ręki.

Dotknęła. Ku jej zaskoczeniu nie wydarzyło się nic. Nigdzie się nie przeniosła, niczego nie zobaczyła oprócz zatroskanego oblicza swego króla.

— To wszystko na dziś.

— Jak to, Wasza Miłość?

— Idź już, nie mogę dziś na ciebie patrzeć bez bólu. Idź już.

— Czy mam jutro przyjść?

Król odwrócił się od niej i wyszedł zostawiając ją bez odpowiedzi, całkowicie zaskoczoną, nie wiedzącą, co ma o tym wszystkim myśleć. Kastel Jewaunt idąc do swojej komnaty był smutny, potwornie smutny i osamotniony. Samotność wrzynała się w jego głowę, paliła trzewia, niszczyła go, zabijała. Położył się na łóżku, otoczył magią bariery dźwięku i wył jak wściekły, a potem rozpłakał się jak dziecko. Następnego dnia, skoro świt wezwał do siebie zaspanych jeszcze mędrców Derylaka. Przybyli wszyscy. Wszyscy też jak jeden mąż, widząc przerażenie w oczach króla, wystraszyli się.

— Powiedzcie mi wszystko, co wiecie o kamieniach szlachetnych. Gdzie się je wydobywa, gdzie są ich pokłady, jak je znaleźć?

— Wasza Miłość, nie trać czasu — bezceremonialnie wtrącił się Saoi, którego uważano za najdostojniejszego i najwybitniejszego z mędrców. — Widzę, że coś cię trapi i domyślam się, że masz mało czasu. Nie trać go więc! Mów, o co chodzi, a my postaramy się w miarę naszej wiedzy, rozwiązać twój problem. — Król spojrzał na niego z uznaniem. W istocie nie potrzebował marnować czasu na zdobywanie wiedzy o kamieniach szlachetnych, znał doskonale geografię Planety i wiedział w których jej miejscach znajdują się minerały, złoto, rudy metali i inne cenne złoża. Dowiedział się tego studiując księgi w bibliotece Rutinii. Potrzebował czegoś innego — dyskusji, która naprowadziłaby go na trop. To właśnie w tym celu zebrał mędrców. Saoi zdawał się rozumieć króla.

— Gdzie na Planecie znajduje się najwięcej spineli?

— Czego ty szukasz, Wasza Miłość? — naciskał Saoi. — Nie szukasz spineli. Nie trać czasu, Wasza Miłość! — Mędrzec podniósł głos tak wysoko, że pozostali uznali to za zbytnią zuchwałość. Król jednakże docenił mądrość mędrca i nie widząc przeszkód powiedział wprost.

— Szukam miejsca na Planecie, które jest podobne do mojej korony.

— Wasza Miłość, znamy cię z nadludzkiej mądrości, którą nieraz udowodniłeś. Wielu z nas tu zgromadzonych — Saoi mówił w imieniu mędrców, uzyskując na to ich zgodę, wyrażoną oczyma — jest obeznanych w świecie. Wielu z nas swoją wiedzę zdobyło przemierzając nie tylko Diamlandię, ale także inne kontynenty. Gdyby ktoś z nas kojarzył twoją koronę z jakimś miejscem, już dawno by ci o tym powiedział.

— Spróbujcie sobie przypomnieć.

— Wasza Miłość, zrobimy co w naszej mocy. Potrzebujemy więcej danych do analizy.

— Pytaj więc.

— Kto i kiedy zrobił twoją koronę?

— Zazianty, tuż po stworzeniu pierwszych ludzi — odpowiedział mu król. Pomruk zdziwienia przemknął przez pomieszczenie. Król opowiedział sen Sadgera.

— Niewiele mamy informacji — wtrącił się Dejnar.

— Niewiele informacji i jeszcze mniej czasu — dokończył jego myśl król. — Muszę to miejsce znaleźć w ciągu dziewięciu dni.

— Dlaczego? Co się stanie, jeśli nie znajdziesz?

— Chyba nietrudno się domyślić — król zirytował się.

— Nie trać czasu, Wasza Miłość! — ponownie odezwał się Saoi. — O kobiety trzeba walczyć całym sobą. Tak zdobyta kobieta staje się wielkim wsparciem dla mężczyzny. Król docenił mądrość Saoiego, nie wiedział, czy może wtajemniczyć we wszystko swoich mędrców. Zależało mu jednak na wykorzystaniu ich wiedzy. Sam, choć wiele o Planecie dowiedział się z ksiąg, nie posiadał przecież wiedzy całkowitej. Mieszkając na Plenhedryce nie miał możliwości poznania historii całej Planety. Księgi i zwoje znajdujące się w Bibliotece Królewskiego Portu nie zawierały też pełnej wiedzy szczególnie, że wiedza o Strażnikach Planety była wiedzą tajemną. Mając jednak w pamięci to, jak bardzo irytował się, kiedy Krenc i Ruda Kita, karmili go niedomówieniami i uświadamiając sobie coraz bardziej fakt, że to co się dzieje na Planecie dotyczy nie tylko jego bezpośrednio, ale wszystkich ludzi, zapytał wprost.

— Gdzie przebywają Strażnicy Planety?

Po tym pytaniu, poczuł na sobie zaskoczony wzrok mędrców. Żaden z nich nie miał pojęcia o czym mówił. W tym momencie rozległ się głos rogu, a po chwili do pomieszczenia wbiegł Getting Lufsdor.

— Wasza Wysokość, Armia Grodów Południa wkroczyła na równinę — zameldował.

Król uśmiechnął się.

— Bardzo mnie to cieszy.

— Wezmą nas głodem, Wasza Wysokość.

— Nie oni nas, a my ich. Mam pewien plan. Pośmiejemy się w czasie tego oblężenia — rzekł z uśmiechem patrząc w twarze mędrców, którzy niczego jeszcze nie rozumieli.

— Jesteś tego pewien, Wasza Wysokość?

— Tak, nie musicie się niczego obawiać. Nie zamykajcie nawet bramy. Niebezpieczeństwo przewidziane to połowa sukcesu, druga połowa należy do mnie. Podczas tego oblężenia nikomu nie stanie się krzywda. Rozejdźcie się do swoich zajęć.

Wieczorem przyszła Bibiana. Kastel zabrał ją na gryfią wieżę i na jej oczach zamienił się w gryfa, nie pomijając przy tym ognia, który tej przemianie zawsze towarzyszył, choć nie był konieczny. Bała się go bardzo.

— Wejdź na mnie Bibiano i trzymaj się mocno. Polecimy na zwiady. — Po tym, jak Ruda Kita stwierdziła, że to niemożliwe, popracował nad tym i nauczył się mówić będąc zwierzęciem,

Bibiana pobladła, jej nogi zrobiły się miękkie i dziewczyna zemdlała. Kastel przypomniał sobie, co mówiła Ruda Kita o odczuciach dziewczyny. Zrozumiał, że przesadził, ale nie chciał się wycofywać. Nie był po jego myśli fakt, że wybranka jego serca nie jest jeszcze partnerką w jego działaniach, musiał się z tym, póki co pogodzić. Przypomniał sobie słowa Saojego o kobietach. Ocucił Bibianę magią i sprawił, że była spokojna, wlał też w nią trochę odwagi i entuzjazmu.

— Wsiadaj dziewczyno, polecimy zobaczyć armię, która nas atakuje.

Bibiana, tym razem bez żadnych obaw wdrapała się na grzbiet gryfa, sama nie wiedząc, co się z nią dzieje. Lot zamiast wydawać się straszny okazał się ciekawym, miłym, wręcz podniecającym doznaniem.

— Obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy — usłyszała, kiedy wzbijali się w górę.

— Co?

— Nic, nic, trzymaj się.

Gryf leciał równym lotem. Wiatr rozwiewał jej włosy, a ona spoglądała za siebie na oddalające się wieże zamku. Po chwili skierowała wzrok na dół. Widoki były cudowne. Po lewej stronie krajobraz przecinała mieniąca się w zachodzącym Słońcu wstążka. Bibiana szybko domyśliła się, że to Reba. Po prawej ręce, daleko nad horyzontem widać było Wilczą Puszczę, to tam poznała swego przyszłego króla. W dole widać było zielone łąki, małe laski, bagna i małe wioseczki, a nawet drewniane grodziska pomniejszych lordów podległych Derylakowi. Przed nimi rozciągała się równina, po której maszerowała armia lorda Grodów Południa.

— Pofruniemy do nich i posłuchamy co mówią — krzyknął gryf — sprawię, że będziemy dla nich niewidzialni.

Gryf zniżył lot i wtedy Bibiana zauważyła coś dziwnego. Duże stada wszelakich zwierząt na czele z mamutumami pędziły na północ lub pierzchały na wschód i zachód.

— Rozkazałem zwierzętom, aby wyniosły się z równiny na czas oblężenia.

— Dlaczego?

— Chcą nas wziąć głodem, odmienimy role! — z zadowoleniem krzyknął gryf i zbliżył się do czoła armii. Zawisł nad nimi jak ważka. Przez chwilę wsłuchiwał się w rozmowy, co jakiś czas prześwietlał też myśli żołnierzy. Podziwiał ich za odwagę i determinację, z jaką szli odbić zaprzyjaźniony zamek. Armia Grodów Południa spodobała się Kastelowi. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ludzie ci wiedzą czym jest honor żołnierza. Na Diamlandii od tysięcy lat nie było wyniszczających wojen, co nie znaczy że nie było bitew. Odbijano sobie nawzajem zamki, tłumiono rebelie i walczono z obcymi, pojawiającymi się nie wiadomo skąd na Planecie. Gryf leciał nad głowami maszerującej armii, która nie była świadoma tego, co się nad nią dzieje. Bibiana przyglądała się żołnierzom z podziwem podobnym do podziwu Kastela. Przelatywali nad piechotą, łucznikami i włócznikami, w końcu dotarli też do jazdy, na czele której jechał sam lord Grodów Południa w otoczeniu wspaniałych rycerzy. Wszyscy jeźdźcy ubrani byli w skórzane lub żelazne zbroje lamelkowe. Obok lorda jechał w swym kapeluszu Zwiastun. Kamień w jego kapeluszu lśnił w blasku zachodzącego Słońca. Kiedy gryf zawisł nad głową Zwiastuna, ten podniósł głowę do góry. Był czarodziejem, potrafił wyczuć magię. Zorientował się, że coś magicznego unosi się nad jego głową. Nie mógł jednak określić, co to było. Coś się działo, bo kamień w jego kapeluszu wpadł w wibracje. Swoim niepokojem podzielił się z lordem. Gryf w porę się zorientował i zwiększył wysokość. Lord natychmiast wydał rozkaz, a doświadczeni łucznicy wystrzelili w górę setki strzał. Jedna z nich odbiła się od gryfa i spadła na ziemię.

— Jakiś magik jest nad nami, lordzie! — krzyknął Zwiastun i cisnął swoim czarem w miejsce, z którego spadła odbita strzała. Nie trafił. Gryf miał nad nim przewagę, był niewidoczny, sam natomiast mógł obserwować wszystko dokładnie. To, co zauważył zdumiało go. Oprócz Zwiastuna na usługach lorda było jeszcze kilku czarodziejów. Żaden z nich nie dysponował wielką mocą, byli jednak w stanie odmieniać losy bitew. Nie miało to znaczenia dla Kastela Jewaunta. Jego moc dorównywała mocy bogom, z czego Król Myśli właśnie zaczął sobie zdawać sprawę. Niewidzialny gryf odleciał w stronę zamku, zostawiając wrogą armię. Słońce właśnie zaczęło dotykać swoją tarczą horyzontu. Dotrzymywał umowy z Bibianą za każdym razem.

Armia Grodów Południa nad ranem otoczyła zamek. Lord nie był głupcem. Wiedział doskonale, że Derylaka nie da się zdobyć siłą. Tu na nic zdawały się machiny oblężnicze i miotacze kamieni. Zamek był poza zasięgiem wszystkiego, czym dysponowali ludzie. Czarownicy mogli nękać zamek swoimi czarami, ale szkody przez nich wyrządzone można by porównać do ukąszeń komara. Derylak był nie do zdobycia. Lord w swoim życiu przeżył już podobne oblężenie. Wtedy znajdował się po drugiej stronie, za murami. Twierdza, której bronił była ogromna, armia atakująca mało liczna, ale zdyscyplinowana. Miała dostęp do lasów i pól, w których roiło się od zwierzyny. Twierdza broniła się dzielnie przez trzy miesiące, w czwartym miesiącu wewnątrz murów głód zaczął zbierać żniwo. Po półrocznym oblężeniu, kiedy zdobywcy weszli do twierdzy zastali w niej już tylko jego. Miał ociekający krwią miecz, a w ręku trzymał odciętą głowę. Kiedy okazało się, że głowa należy do sprawcy całego zła, młodemu wówczas Margonowi darowano życie, nakarmiono i uhonorowano tytułem lorda. Było to trzydzieści lat temu, twierdza nazywała się Mara, leżała nad brzegami Błękitnego Oceanu. Zwycięską wówczas armię pod mury Mary przyprowadził ówczesny król Terrandii, nieżyjący dziś ojciec obecnego króla Arkusa, Bend Jadot Promest z Rodu Szmaragdu. Mara została na rozkaz króla zburzona. Była to piękna twierdza tętniąca życiem. Miasto słynęło z tego, że jego mieszkańcy byli pracowici i pomysłowi. Dokonano w nim wielu wynalazków. W Marze wynaleziono strzemiona, które ułatwiają konną jazdę. Tkano tam tkaniny odporne na deszcz. W Marze wynaleziono instrument muzyczny, złożony z dziesiątek piszczałek, wydających głos dzięki powietrzu wpompowywanemu w nie ze specjalnych miechów. To z Mary wyszedł także system miar i wag, dzięki któremu zaczęto odmierzać odległości w arialach, a wagę w marach właśnie. Na podstawie tych miar wyliczono, że Derylak stoi na wzniesieniu o wysokości trzystu ariali, jego wieże mają wysokość po czterdzieści ariali każda, a mury o szerokości ośmiu ariali były wysokie na trzydzieści ariali. Mówiono nawet, że tuż przed zburzeniem Mary, jej naukowcy pracowali nad samobieżną machiną napędzaną parą wodną. Mara była znana i podziwiana na całej Planecie. Jej sława ją zgubiła. Zaczęli do niej zjeżdżać różni ludzie. Jednym z nich był pewien lekarz zwący się Madej, który pod płaszczem doświadczeń medycznych uprawiał nekromagię i nekrofilię. Dzięki przebiegłości zyskiwał coraz więcej wpływów w Marze. Miał swych uczniów i zwolenników. Po jakimś czasie rozpowszechnił religię wielbicieli śmierci. Zawładnął całą Marą. Król Terrandii został o wszystkim poinformowany i zakazał Madejowi działalności. Kiedy okazało się, że ten nie tylko działalności nie zaprzestał, ale wręcz zaczął ją rozszerzać poza Marę, król Ben Jadot Promest zmobilizował przeciwko niemu całą Armię Południa. Sam wyruszył na Marę z małą garstką doborowych ludzi, pozostałym kazał wyśledzić i wybić do nogi wszystkich wyznawców religii śmierci. Armia Południa przeszła cały kraj wzdłuż i wszerz i wykonała polecenie swego króla z podziwu godną starannością. Wielbiciele śmierci poznali swoją panią.

Lord Margon nie liczył na zdobycie Derylaka. Nie miał też zamiaru go burzyć, bo to nie wchodziło w rachubę z dwóch powodów. Po pierwsze nie miało to żadnych podstaw ani uzasadnienia, a po drugie Margon dowiedziawszy się, że prawowity lord Derylaka został pozbawiony władzy i zabity przez jakiegoś przybysza, zapragnął Derylaka dla siebie. Lord Grodów Południa nie był zachłanny, był człowiekiem honoru, ale skoro się nadarzyła okazja, postanowił z niej skorzystać. Derylak w swej historii przechodził z rąk do rąk wielokrotnie. Margon liczył na to, że historia się powtórzy. Armia prowadzona przez niego wiozła ze sobą zapas żywności i wody na cztery miesiące. Zakładając, że pola i lasy dostarczą im zwierzyny mogli przetrwać pod górą Derylaka dobre pół roku, a nawet więcej.

Lord Herdon Margon wjechał do zamku Derylak na swoim czarnym rumaku. Towarzyszyło mu pięć osób. Byli to czarodzieje Gaduła i Brodaty, rycerze Staf Machaj i Seb Góra oraz Zwiastun. Dowódca straży, prowadząc delegację, uważnie obserwował tego ostatniego, który rozglądał się z niedowierzaniem, wypatrując choćby najmniejszego śladu napromieniowania, jakie zostawił podczas swej ostatniej wizyty w zamku. Nie znalazł ani jednego promyczka, co utwierdziło go w tym, że moc jaką dysponuje ktoś z Derylaka jest potężna. Zwiastuna obleciały zimne poty. Nie miał okazji podzielić się spostrzeżeniem ze swoimi towarzyszami.

Lord Grodów Południa ubrany był w zbroję. Z głowy naznaczonej łysiną zdjął hełm. Pozostałe po bokach włosy były długie i miały szary kolor, podobnie jak długa broda związana w dwa warkocze, sprawiające wrażenie przedłużenia wąsów. Jak nakazywał zwyczaj nie był uzbrojony, podobnie jak ludzie z jego świty. Kastel Jewaunt siedział na swym tronie i udawał szczęśliwego króla, co wychodziło mu o tyle dobrze, że takim był.

— Z czym do mnie przybywacie?

— Nazywam się Herdon Margon, jestem lordem Grodów Południa. Przychodzę z propozycją.

— Słucham.

— Odejdź stąd przybyszu, a uratujesz życie. Zagarnąłeś zamek bezprawnie.

— Zdobyłem go mieczem. Zgodnie z prawem jest mój.

— Mieczem? Chyba kpisz! Derylaka nie da się zdobyć mieczem. Wszyscy o tym wiedzą.

— Nie dało się, dopóki ja nie przybyłem — król uśmiechnął się szeroko.

— Gdzie w takim razie jest twoja armia?

— Załoga Derylaka, jest teraz moją armią. Zamek zdobyłem w pojedynkę.

— Ha, ha! Trzeba przyznać, że masz poczucie humoru, przybyszu. — delegacja Grodów Południa wybuchnęła śmiechem. Nie śmiał się tylko Zwiastun, który przyglądał się uważnie królowi.

— Mówię prawdę, jeśli nie wierzysz, spytaj tych, którzy to widzieli.

— Nie interesują mnie zeznania twoich ludzi. Zabiłeś prawowitego właściciela zamku i przejąłeś jego wpływy nad wszystkimi włościami. Nie masz do tego prawa. Jeszcze raz wzywam cię, odejdź stąd.

— Powtarzam ci lordzie, zamek zdobyłem mieczem i mam do niego prawo. Ty natomiast masz obowiązek, zgodnie z obowiązującym tu prawem, złożyć mi hołd. Jak się domyślam, nie po to tu jednak przybyłeś.

— Nietrudno się domyślić po co. Daję ci ostatnią szansę. Oddaj koronę, miecz i berło, i wyjdź stąd. Moi ludzie dostali rozkaz, aby cię przepuścić. Dostaniesz prowiant na miesiąc i trochę złota, abyś w podróży nie spał pod niebem.

— Nigdzie się nie wybieram, lordzie. Oszczędź sobie ośmieszenia. Przyjechałeś tu z armią wykończyć Derylaka głodem. Nie myślisz chyba, że się poddam bez walki?

— To będzie dla ciebie najlepsze wyjście. Dla ciebie i dla twoich ludzi, którzy nie będą musieli cierpieć głodu i zjadać się nawzajem.

— Groźne słowa wypowiadasz, lordzie.

— Uwierz mi, kimkolwiek jesteś, że się spełnią jeśli nie wykonasz moich rozkazów.

— Przypomnij mi jeszcze raz jak one brzmią?

— Krótko mówiąc: wypierdalaj!

— Nie.

— Twoja wola i wola twoich ludzi, a może oni mają inne zdanie? — Margon spojrzał na dworzan Derylaka zgromadzonych przy tronie, wszyscy byli uśmiechnięci. W ich oczach zauważył coś jakby litość, rozbawienie, szyderstwo… nie mógł tego jednoznacznie rozpoznać. Cokolwiek to było wiedział już, że mieszkańcy Derylaka popierają swojego króla.

— Chcesz ich o to zapytać?

— Nie. Nie muszę. Widzę, że nic tu nie wskóram. Przeciągnąłeś ich na swoją stronę. Nawet koronę zrobili ci na wzór góry.

Słysząc to Kastel Jewaunt drgnął.

— O jakiej górze mówisz?

— Nie udawaj głupka, przybyszu. Korona jest odwzorowaniem góry, jaka była przed tym, zanim zbudowano na niej zamek.

Mędrcy Derylaka nastawili uważniej uszu, a Kastel Jewaunt nie krył zaskoczenia. Opanował się jednak i zamiast dalej wypytywać o koronę, prześwietlił umysł Lorda na wylot w poszukiwaniu interesującej go informacji. Szkic góry wykonany przez jakiegoś żołnierza sprzed pięciu prawie tysięcy lat, leżący w dokumentach Grodów Południa był dokładnym odzwierciedleniem korony Kastela Jewaunta. „Podążaj za swoją koroną”!

— Nic mi o tym nie wiadomo. Tę koronę przyniosłem ze sobą. Nie otrzymałem jej z rąk mieszkańców zamku.

— Twierdzisz, że byłeś królem Derylaka, zanim do niego przybyłeś?

— Byłem królem, zanim przybyłem na Diamlandię.

— Kim w takim razie jesteś?

— Po co ci to wiedzieć?

— Chcę wiedzieć kogo pokonam.

— Aha. W takim razie wiedz, kto pokona ciebie. Nazywam się Kastel Jewaunt, jestem królem… — tu patrząc na Zwiastuna, nie wiedzieć dlaczego, powstrzymał się z wypowiedzeniem całej prawdy — Derylaka.

Zwiastuna oblały siódme poty. Coś w podświadomości mu mówiło, że zna prawdę, gdzieś o tym czytał, jakaś przepowiednia o tym mówiła. Nie mógł sobie przypomnieć… Jego umysł opanował strach. Nie mógł powstrzymać swego lorda przed wręczeniem królowi dwóch bochnów chleba, symbolizujących honor żołnierzy oblegających twierdzę skazaną na głód. Król z uśmiechem przyjął chleb. Zwiastun wszystko to widział jak przez mgłę. Uczestniczył w tym, ale wydawało mu się, że stoi obok i przygląda się temu, co się dzieje. Widząc uśmiech na twarzy króla i wściekłość w oczach lorda, opuszczał Salę Tronową, mając świadomość tego, co się wydarzy. Nie mylił się. Kiedy opuścili zamek, zielona trawa na której obozowała ich armia zamieniła się w wyschnięte, przegniłe, pożółkłe siano, którego konie nie chciały skubać. Ich zapasy żywności, które przywieźli ze sobą, śmierdziały na dużą odległość, były skisłe. Wokół nie widać było żadnego ptaka, żadnego stworzenia, które mogłoby posłużyć za pokarm.

Rozpoczęło się oblężenie.


Rozdział 14


Zaraz po tym, jak delegacja Grodów Południa opuściła zamek, mimo wcześniejszej zapowiedzi, król nakazał zamknąć bramę. Z przekory raczej i dla zabawy rozkazał wojsku wejść na mury. Sam przemieniając się w gryfa, nałożył na siebie maskę niewidzialności i wzleciał pod chmury. „Podążaj za swoją koroną”, te słowa były teraz jedynymi jego myślami. Patrzył z góry na zamek, na górę i rozciągającą się pod nią równinę. Przelatywał nad wojskami Grodów Południa, oddalał się i przybliżał do góry, licząc na to, że znajdzie w krajobrazie coś, co naprowadzi go na siedzibę Strażników Planety. Niczego takiego nie znalazł. Zrezygnowany wrócił do swojej komnaty. Przed drzwiami stała Bibiana.

— Witaj, moje słoneczko.

— Wasza Wysokość — Bibiana skłoniła się królowi.

— Wkrótce minie wyznaczony okres, czy masz jakieś życzenie, moja piękna?

— Wasza Wysokość, ja się boję.

— Wiem, że się mnie boisz. Zapewniam cię, że niepotrzebnie.

— Nie o tym mówię.

— Ach, pewnie martwisz się oblężeniem?

— Tak. Nie wyobrażam sobie tego. Mówią, że umrzemy z głodu i będziemy zjadać się nawzajem.

— Dochodziło w historii do takich oblężeń, w czasie których matki zjadały swoje dzieci. To prawda. Nie martw się, tu do niczego takiego nie dojdzie.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że wyczarujesz jedzenie i wodę?

— Nigdy jeszcze tego nie robiłem, ale myślę, że bym potrafił. Na szczęście nie będę musiał.

— To znaczy?

— To znaczy, że wystarczy nam jedzenia na czas oblężenia.

— W magazynach Derylaka nie ma go dużo. Jedzenie dostarczają nam podległe wioski na bieżąco.

— Bibiano. Armia Grodów Południa nie ma niczego, co nadawałoby się do jedzenia.

— Widziałam, jak odesłałeś zwierzynę, ale są przecież wioski i na pewno żołnierze przywieźli ze sobą mnóstwo prowiantu.

— W okolicy zamku nie ma żadnej zwierzyny, to prawda, ale jest jeszcze coś o czym nie wiesz. Żywność wokół Derylaka jest skiśnięta. Nie nadaje się do jedzenia. W zamku mamy żywności na trzy tygodnie. Jeśli w tym okresie Armia Grodów Południa się nie podda i nie odpuści zamkowi, to polecimy oboje tam, gdzie jest zdrowa żywność i przywieziemy ją do Derylaka.

— My? — Bibiana zadała pytanie tonem sugerującym zaprzeczenie.

— Dość tej rozmowy o Armii Grodów. Dokąd się dziś wybierzemy? — zmienił temat, nie chcąc drążyć ich wzajemnych relacji w przyszłości.

— Ty decydujesz, Wasza Wysokość.

— We wschodnim królestwie jest zamek Takcon, dzisiejszego wieczoru będzie tam występ braci bardów. Będą śpiewać pieśni, grać na instrumentach, chciałbym cię tam zabrać i posłuchać muzyki.

— Rozumiem, że nie potrzebujemy specjalnego zaproszenia.

— Jesteś bystrą dziewczyną — król uśmiechnął się. — Jest jednak problem.

— Jaki?

— Występy zakończą się długo po zachodzie Słońca. Nawet ja nie potrafię cofnąć czasu. Tak przynajmniej myślę.

— W takim razie nie zgadzam się.

— Tak też podejrzewałem. Szkoda.

— Co proponujesz?

— Dotknij mojej ręki.

Bibiana posłuchała polecenia króla i w tym momencie znalazła się w sali koncertowej.

— Wasza Miłość, zerwałeś umowę.

— W dupie mam tą umowę — pomyślał, a na głos powiedział, uśmiechając się przebiegle. — Porwałem cię.

— Chcę wracać do domu!

— Jeśli taka jest twoja wola, możesz za chwilkę się w nim znaleźć, ale proponuję najpierw wysłuchaj koncertu. Nic się nie stanie, jeśli wrócisz trochę później.

— Ludzie pomyślą, że…

— Nic nie pomyślą, nie zauważą tego, martwią się oblężeniem.

W tym momencie na scenę wyszedł człowiek ubrany w biały strój.

— Witam wszystkich przybyłych na coroczny koncert braci bardów. — Rozległy się oklaski. — Gościmy dziś w Takconie bardów ze wszystkich królestw Diamlandii. Mamy też specjalnego gościa z innego kontynentu. — Tłum wydał z siebie odgłos zachwytu i niedowierzania. — Nasz gość specjalny pochodzi z miasta Terion, leżącego w Hellandii. Jego zobaczymy na końcu. Na początek zapraszam na scenę ulubieńca publiczności, który grywał na dworze naszego kochanego króla Argusa. Powitajmy Rabiona Blaya.

Bibiana była wściekła, ale mimo nieskrywanej niechęci, jaką darzyła swego adoratora, w sercu dziękowała mu za tą niespodziankę. Na scenie pojawił się niewysoki mężczyzna ubrany w strój, który zadziwił Bibianę. Na głowie miał kapelusz w kolorze wrzosu, ozdobiony pawim piórem. Strój śpiewaka miał kolor mahoniowy, a spodnie, bo niewątpliwie były to spodnie, a nie rajty, uszyte zostały z czarnego błyszczącego materiału. Mężczyzna w rękach trzymał drewnianą lutnię, pomalowaną pod kolor swojego ubrania. Po wejściu na scenę skłonił się nisko publiczności i wtedy skierowano na niego światła, które, co nie było tajemnicą, były dziełem magików Takconu. Zanim ucichły szmery lutnia wydała pierwsze ledwie słyszalne, rytmiczne dźwięki. Struny grały delikatną melodię, a Bibianie wydawało się, jakby jakiś strumyk płynął, chlupiąc rzewnie o leżące na jego dnie kamyki. Głos śpiewaka delikatnie wkomponował się w stworzony przez lutnię klimat, a publiczność wysłuchała pięknej, lekkiej piosenki o pstrągu. Brawom nie było końca. Następne pieśni płynęły ze sceny w podobnym, nostalgicznym klimacie. Wiele kobiet, słuchając tych delikatnych melodii, wtuliło się w swoich mężów i partnerów. Bibiana nie uległa tej pokusie. Robin Blay schodził ze sceny żegnany gromkimi brawami. Drugi bard był wysokim mężczyzną o blond włosach. Mężczyzna w bieli zapowiedział go jako muzyka mocy i rzeczywiście wykonane przez niego pieśni niosły ze sobą wspomnianą moc. Bard przypominał swym wyglądem Kastela Jewaunta. Ubrany na czarno z czerwonymi dodatkami, sprawiał wrażenie silnego człowieka, równego królom, choć królem nie był. Swoją muzyką odmienił miłosny klimat w bardziej wzniosły, dynamiczny, bohaterski, nieco nawet patetyczny nastrój, pełen męskości i siły, której atrybutem był jego niski chropowaty głos. Pięć pieśni opartych na motywach północnych melodii ludowych skomponował specjalnie na występ w Takconie. Nazywał je pieśniami północy. Każdy z utworów różnił się od pozostałych tonacją i tempem. Wszystkie były skoczne, żywe, radosne i melodyjne. Publiczności takcońskiej tak spodobał się występ gościa z Północy, że nie pozwolono mu zejść ze sceny, zanim nie wykonał trzech bisów. Bibiana czuła tak mocno w sobie rytm i pozytywny przekaz melodii, że zaczęła się uśmiechać i w końcu się rozluźniła. Spoglądając na swojego króla, zauważyła, że muzyka Tonesa Bramtusa, bo tak nazywał się bard, doskonale opisywała charakter Kastela Jewaunta. Nie wiedziała dlaczego, ale chciała zapamiętać jak najwięcej melodii, jakie wyśpiewywał bard.

Nikt z publiczności nie mógł tego przewidzieć, że cisza, która zapanowała po występach barda z Północy, zwiastowała rzecz niebywałą. To, co stało się po jego zejściu ze sceny zaskoczyło nawet Króla Myśli, który nie zawsze korzystał ze swoich umiejętności, zaglądania w ludzkie umysły. Tutaj, na koncercie, nie chciał sobie w żaden sposób odbierać przyjemności przeżywania widowiska w sposób zwyczajnie ludzki. Nie był świadomy niespodzianki jaka czekała publiczność.

Na scenie zapanowała ciemność. Co prawda widownia była oświetlona nikłym, magicznym światłem, ale nie na tyle dobrze, aby zobaczyć to, co robiono na scenie. W końcu i to światło zgasło, a w jego miejsce pojawiły się małe jaśniejące punkciki, tańczące po ciemnościach sceny. Na początku pląsały tylko po podłodze, by po chwili wznieść się w powietrze. I wtedy właśnie zabrzmiała pierwsza harfa, po niej druga i trzecia. Małych, radosnych, świetlnych punkcików przybywało coraz więcej. Można już było zobaczyć zarysy konturów stojących na scenie harf i grających na nich osób. Harfy grały piękną, delikatną, nastrojową melodię. Melodia i rytm zabierała słuchaczy w gąszcz łęgowego, bagnistego lasu, w którego mokradłach żyją wodne nimfy — młode dziewczęta symbolizujące piękno i płodność. Rozległ się ni stąd ni zowąd cichy, cieniutki, kobiecy głosik. Publiczność wpadła w konsternację. Nigdy dotąd nie widziano kobiety barda! I kiedy jeszcze większość ludzi nie wiedziała, co o tym sądzić, światła rozbłysły. Na scenie ukazały się obok harf cztery młodziutkie harfistki, których zgrabne, szczupłe palce wygrywały cudowną melodię na strunach. Ta, która do tej pory śpiewała cichutko, podniosła lekko głos. Jej śpiew stał się przez to wyraźniejszy. Dołączyły do niej jej towarzyszki i oto na scenie brzmiał żeński kwartet wokalny, wspomagany harfami. Muzyka, jaka docierała do uszu zebranych była niebiańska. To, co przeżywali widzowie nie dało się w żaden sposób opisać. Dość powiedzieć, że żeńskie melodyjne pieśni rozmiękczyły serca słuchaczy. Wszyscy wpadli w błogi nastrój. Najbardziej zaskoczyła ostatnia pieśń, w której, co było nie tylko dla wprawnego ucha wyczuwalne, linia melodyczna była tak skomponowana, jakby jedna nuta walczyła z drugą i trzecią. Nuta przeciw nucie, melodia przeciw melodii, a wszystko to brzmiało jak kłótnia lub wojna. Publiczność po zakończeniu występu wstała z miejsc i biła delikatnie brawo, nie robiąc zbyt dużo hałasu. Harfistki ubrane w piękne białe suknie i słodkie uśmiechy, z wiankami stokrotek wplecionymi we włosy, stały na scenie, składając lekkie ukłony. Publiczność nadal oniemiała, lekko klaskała w ręce, aż w końcu ktoś nie wytrzymał i swój zachwyt zaczął wyrażać w bardziej zdecydowany sposób, głośno bijąc brawo i wykrzykując pochwały. Przerodziło się to wkrótce w głośną owację na stojąco, tłum wiwatował, aż w uszach piszczało. Nie wiadomo czym by się to skończyło, gdyby na scenę nie wszedł mężczyzna w białym stroju, który ten koncert prowadził. Harfistki z czerwonymi policzkami zeszły ze sceny, ich instrumenty zniesiono.

Kolejny bard pochodził z Królewskiego Portu. Kastel Jewaunt znał go dobrze, bo widywał go na dziedzińcu zamku, w czasie kiedy tam przebywał. Jego śpiew zdumiewał króla i wprawiał w dobry nastrój w czasie, kiedy na rozkaz Greaghalla dokonywał obrzydliwej rzeczy. Nie chciał wspominać tamtych dni, więc wyłączył się i zaczął rozmyślać o tym, jak bardzo różnią się jego rodacy z Plenhedryki od ludzi zamieszkujących Diamlandię. Różnica była dostrzegalna gołym okiem. Plenhedrykanie byli zazwyczaj ponurzy, oddani swojej pracy, żyjący w niedostatku, nie myśleli o rozrywce. Tu, na Diamlandii też nie wszystkim wiodło się dobrze, ale ludzie byli bardziej otwarci i wypatrujący zawsze czegoś nowego, czegoś optymistycznego. Zupełne przeciwieństwo Plenhedrykan. Jak bardzo Kastel Jewaunt chciał dać szczęście swoim rodakom, wiedział tylko on sam. Siedział zamyślony i poważny, rozmyślając o nich, gdy tymczasem wokół niego rozbawieni ludzie, śmiechem reagowali na występy barda z Rutinii. Jego muzyka i śpiew były zabawne, skomponowane i zaaranżowane właśnie tak by bawić i śmieszyć. Nic dziwnego, że Bibiana przestraszyła się, gdy spojrzała na zasmuconego, zadumanego króla, który jako jedyny nie reagował na występ radosnego barda.

W końcu nadszedł czas na zapowiedzianego gościa spoza Diamlandii. Publiczność była ciekawa zarówno wyglądu cudzoziemca, jak i tego, jakie pieśni przywiózł ze sobą z dalekich stron. Tylko w połowie ta ciekawość została zaspokojona. Bard bowiem ubrany był w długi płaszcz, a jego głowa i twarz schowana została w obszernym kapturze. Nikt, poza królem Plenhedryki, nie domyślił się przyczyny tej anonimowości. Sam Kastel Jewaunt nie domyśliłby się również, gdyby nie to, że niesiony ciekawością zajrzał w głąb umysłu barda, który bardem nie był.

Gość wykonał tylko jedną pieśń. Pieśń dziękczynną i dumną opowiadającą o tym, że Zazianty w swej miłości do ludzi zesłał na Planetę Dziecko Przepowiedni, królową Biriaberri z Rodu Turmalinu. Królowa wolna od strachu i lęków niosła pocieszenie wszystkim ludziom w czasie okrutnej wojny. Była wsparciem dla żywych i tych, którzy w obronie Planety ponieśli śmierć. Legenda o Dziecku Przepowiedni znana była na całej Planecie od dawna, jednakże bardzo szczątkowo tak, jakby była rozsypana po różnych zakątkach świata. Gdziekolwiek się udać, w każdym królestwie, w każdym zamku i każdej wsi znana była jedynie część tej legendy. Nikt nie znał jej w całości. Ci z mędrców, którzy próbowali fragmenty legendy złożyć w całość, nigdy nie dotarli do jej zakończenia. Za każdym razem końcówka legendy się zapętlała, i kiedy już wydawało się, że to koniec, zaczynała się od nowa, zataczając coraz to nowe koło. Pieśń barda tej sprawy też nie wyjaśniała. Choć publiczność miała nadzieję usłyszeć zakończenie, tego zakończenia się nie doczekała. Kastel Jewaunt też nie dowiedział się, jakie losy czekają Dziecko Przepowiedni. Przeglądając umysł Rudchorty przebranej za barda, dowiedział się kim jest królowa Biriaberri z Rodu Turmalinu. Był tą informacją bardzo zaskoczony.

Na zakończenie ponownie wystąpił Robin Blay w trzech krótkich pieśniach. Na tym występy zakończono.

Zaraz po występie Robina Blaya Kastel Jewaunt zabrał Bibianę do domu. Kiedy pojawili się w Derylaku, tarcza słoneczna chowała się już za horyzont. Koncert skończył się późno w nocy. Kastel Jewaunt nie potrafił cofnąć czasu, ale dysponując swą mocą, stworzył widoczną jedynie dla Bibiany iluzję zachodzącego Słońca.

— Oszukałeś mnie, Wasza Wysokość. Ty potrafisz cofnąć czas! — Bibiana mówiąc to zasłoniła dłońmi swoje usta. Była przerażona, ale jednocześnie, co przyznać musiała, zachwycona umiejętnościami króla.

— Nie oszukałem Cię. Nie potrafię cofnąć czasu.

— Co w takim razie widzę?

— Widzisz dzisiejszy zachód Słońca. Wracaj do domu, jest bardzo późno.

Na dworze w rzeczywistości panowała ciemna noc. Bibiana zaś widziała nad murami Derylaka ostatni blask topionego złota, który zanikał na zachodzie. Światło zachodzącej gwiazdy padało na szczyty wież zamku. Jedna z tych wież przykuła uwagę Bibiany. Wieża Gryfa, jak ją mieszkańcy nazywali, mieniła się w ostatnich promieniach Słońca wyjątkowo, skrząc się radośnie, zwracała na siebie uwagę dziewczyny. Przez chwilę ukazał się na niej sam król, machając jej na pożegnanie. Zniknął tak szybko, jak się pojawił i Bibiana nie wiedziała, czy był to prawdziwy człowiek, czy tylko jakaś zjawa. Przestraszyła się. Serce zaczęło jej mocniej bić, przyspieszyła kroku. Nikt nie widział wracającej w nocy do domu dziewczyny mimo, że wiele osób tego ciepłego wieczora długo pozostała na ulicach miasta spacerując i rozmawiając. Niewidzialność została z niej zdjęta dopiero, gdy zanurzyła się we śnie, w którym przeżyła koncert jeszcze raz.


Rozdział 15


Król, natychmiast po rozstaniu z Bibianą, wezwał do siebie mędrców.

— Przeszukajcie naszą bibliotekę i spróbujcie odnaleźć stare dokumenty.

— Już to zrobiliśmy, Wasza Wysokość — Saoi trzymał w ręku dwa rulony papieru. — Znaleźliśmy szkic góry odpowiadający twojej koronie — wręczył królowi rulon oraz, co ważniejsze, mapę równiny. Król rozwinął rulon z naszkicowaną górą. Rzeczywiście, była to wierna kopia jego korony, a właściwie odwrotnie, korona była wierną kopią góry. — Wasza Wysokość, spójrz na mapę równiny. Nawet nie wiedzieliśmy, że miała ona kiedyś inną nazwę.

— Mówisz o równinie na południe od Derylaka?

— Tak, o Równinie Honoru, kiedyś nazywała się Szmaragdową Wyżyną i wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Tylko rzeka Reba wygląda dziś tak samo jak niegdyś. Spójrz, Wasza Miłość, na te czarne znaki na południu.

Kastel Jewaunt, patrząc na mapę, bez trudu znalazł na niej wejście do jaskini oznaczone jako Wrota Strażników.

— W tym miejscu stoi teraz Armia Grodów Południa.

— Tak — przytaknęli mędrcy.

— Wasza Wysokość, zastanawialiśmy się jak to możliwe, że równina została tak spłaszczona.

— I?

— Nie znaleźliśmy odpowiedzi.

— Ja chyba znam odpowiedź — odparł król po dłuższym zastanowieniu. — Musimy czym prędzej usunąć stamtąd wojska lorda Margona.

— Wasza Miłość, miało nie być rozlewu krwi! Obiecałeś to nam!

— Nie będzie żadnego rozlewu krwi. Niektóre sprawy przyspieszymy. Idźcie spać i przygotujcie się na wyprawę.

— Jaką wyprawę?

— Bądźcie po prostu gotowi i nie dziwcie się niczemu — to mówiąc, król wyszedł.

Udał się natychmiast na Wieżę Gryfa. Dookoła zamku stacjonowały wojska. Gdzieniegdzie paliły się ogniska. W miejscu, w którym znajdowały się Wrota Strażników, król rozpoznał inne światło. Znał to światło. Promieniowanie Heliodoru wyraźnie wskazywało miejsce, w którym przebywał Zwiastun. Czarodziej nie spał, przeczuwał, że coś się wydarzy i chciał zobaczyć to na własne oczy. Właśnie dojrzał na jednej z wież Derylaka małą sylwetkę człowieka.

— Więc to teraz — pomyślał — zaraz się zacznie! — Mimo dużej odległości obaj spojrzeli sobie prosto w oczy. Zwiastun patrząc w oczy króla nie miał najmniejszych wątpliwości, że już wkrótce Grody Południa złożą hołd lenny królowi Derylaka. W tym właśnie momencie Kastel Jewaunt wysłał w stronę obozowisk żołnierzy pierwszą falę. Zakłóciła ona sen śpiących, poczuli ją ci, którzy stali na straży. Wszystkich bez wyjątku dopadła fala strachu, potem druga i trzecia. Cała armia stanęła na nogi. Ciemność była straszna, z ciemności wychodziły koszmarne cienie. Rozpalono ogniska, co poskutkowało jeszcze większą grozą, bo oto płomienie ognia zaczęły budzić w ludziach strach. Nadeszła kolejna fala, białe zjawy z mgły przemierzały obóz wzdłuż i wszerz. Żołnierze wpadli w panikę. Nikt nie panował nad zamętem. Ludzie biegali, trzymając się za głowy. Jedni zasłaniali oczy, by nie widzieć okropieństw, co powodowało jedynie, że okropieństwem były ich myśli. Kastel Jewaunt siał postrach w umysłach armii Grodów Południa.

— Przestań, bo oszaleją!

— Co? — król zaskoczony kobiecym głosem, rozejrzał się wkoło.

— Przestań mówię!

Rozejrzał się ponownie. Nikogo nie było. W końcu ją zobaczył. Siedziała na swojej białej klaczy, lewitując nad wieżą.

— Mówiłam, żebyś ich zbytnio nie doświadczał.

— Mówiłaś o Margonie.

— Teraz mówię o wszystkich. Paniczny lęk może okaleczyć im umysły na wiele lat. Nie przesadzaj.

— Wyleczysz ich sobie. Ja muszę ich stąd przepędzić.

— Nie musisz tego robić w ciągu jednej nocy. O ile się domyślam, planowałeś ich przegłodzić.

— Moje plany uległy małej korekcie, znalazłem Wrota Strażników!

— Co takiego?

— Czyżbyś nigdy o nich nie słyszała? Przecież żyłaś w czasie Wojny Rodów. Nie wiesz o tym, że równina nie jest równiną, a wyżyną?

— O czym ty mówisz, Wasza Miłość? — z zaciekawieniem dochodziła Rudchorta.

— Szkoda czasu na tłumaczenie i pokazywanie — pomyślał i w tym też momencie postanowił odkryć przed boginką swój dar. — Wejdź do mojego umysłu i zobacz sama dwa dokumenty, które wczoraj odnaleźli mędrcy.

— Co ty pleciesz! Jak mam wejść do twojego umysłu?

— Nie udawaj głupiej — kontynuował przekornie, chcąc zobaczyć reakcję na wyjawienie swojej tajemnicy. — Sprawdź moje myśli, zobacz w nich stare mapy i…

— Nikt nie potrafi wniknąć w cudze myśli Kastelu, nawet ja — przerwała mu z naciskiem.

Kastel Jewaunt spoważniał. Przypomniał sobie, co mówił Krenc o tym, że tylko stwórca może zaglądać do umysłów. Przyjrzał się najpierw bogince, potem gwiazdom, zerknął na swoje ręce, poruszał nimi, popatrzył na zamęt, jaki uczynił w obozie, a następnie spojrzał poważnym wzrokiem na siedzącą na koniu, zawieszonym w powietrzu nieśmiertelną istotę.

— Rudchorto — odezwał się nieśmiałym przyciszonym głosem. Boginka zrozumiała, że król ma jej do przekazania coś ważnego. Zsiadła z konia i podeszła do niego.

— Co chcesz mi powiedzieć? — zapytała nieśmiało.

— Nie potrafisz czytać w myślach? — zapytał, a właściwie stwierdził.

— Nikt tego nie potrafi, mój drogi.

— Ja.

— Tak?

— Ja potrafię.

— Co takiego?

— Po prostu potrafię czytać w cudzych myślach. Mogę je nawet zmieniać, jeśli zechcę.

— To niemożliwe! — zaprzeczyła.

— Owszem możliwe, właśnie pomyślałaś w kobiecy sposób o lordzie Grodów Południa.

— Skąd wiesz?

— Byłem w twoich myślach — Rudchorta nie miała wątpliwości, że mówi prawdę. Do tej pory nikt nie wiedział, że darzy miłością śmiertelnego człowieka. Plenhedrykanin potrafi czytać w myślach, tego była pewna.

— Jak śmiesz!

— Chciałem ci tylko udowodnić, że mówię prawdę. Nie wchodziłem głęboko w twój umysł. Bądź spokojna, lorda miałaś na samym wierzchu.

— Nie wierzę ci!

— Przysięgam na życie samego siebie. Nie wchodziłem głębiej ponad to, a twojej tajemnicy nie rozpowiem. Przysięgam. Uwierz mi i bądź spokojna, nigdy więcej ci tego nie zrobię.

— Przy tobie już nigdy nie będę spokojna.

— Będziesz, jeśli mi zaufasz.

— Masz rację — przyznała po zastanowieniu.

— Teraz mi nie przeszkadzaj, muszę ich stąd wykurzyć.

— Nie wiesz chyba o czym mówisz? Armia Grodów Południa nie odpuści nawet, gdyby wszyscy mieli umrzeć. Nie pozabijasz ich przecież.

— Stoją w miejscu, gdzie znajdują się Wrota Strażników. Rano mam zamiar wejść przez te wrota. Nie zostało mi już wiele czasu.

— Masz pewność, że tam są jakieś wrota? Ja widzę tam tylko łąki, pustacie i bagniska.

— Niczego takiego tam nie ma. Są natomiast rowy i wzniesienia morenowe, lasy i skały. Jest też wejście do podziemi, nazywane Wrotami Strażników.

— Ciekawe, co mówisz. Ja tam widzę coś zupełnie innego.

— Też widzę to, co ty. W rzeczywistości jest tam jednak zupełnie inny krajobraz. Widzimy iluzję a nie rzeczywistość. To dziwne, że ty nie pamiętasz, jak tu było przed powstaniem Derylaka?

— Nie było mnie tu wtedy. Mieszkałam w innym miejscu. Na Diamlandię przybyłam po Wojnie Rodów.

— To by wiele tłumaczyło.

— Owszem, ale nie zmienia to faktu, że jak twierdzisz Wojska Grodów stoją na miejscu najbardziej upragnionym przez ciebie. Ciekawa jestem, jak sobie z nimi poradzisz?

— Jeśli będzie trzeba, to nawet pozabijam ich wszystkich.

— Tak bardzo ją kochasz?

— Nie twoja sprawa.

— Bardzo się mylisz. Sprawa jest, jak najbardziej moja. Mogę namówić lorda, żeby wpuścił cię do, jak to nazywasz Wrót Strażników.

— Kosztem tego, że nie będą podlegli Derylakowi? Nie! Dziękuję za taką przysługę.

— Zrobią to dla mnie, bez żadnych warunków. Lord Grodów Południa jeszcze nie miał okazji odwdzięczyć mi się za jedzenie, które dostarczałam mu do Mary. To mnie musisz przekonać, a nie ich, Królu Myśli.

— Może i jestem Królem Myśli, jak mówisz, ale jestem też królem Derylaka i Plenhedryki.

— Nie zadawaj sobie trudu. Plenhedrykę utraciłeś na zawsze. Ona jest nieistotna. Istotne natomiast jest mój królu to, że masz władzę nad myślami. To mnie intryguje.

— Myślałem, że nie tylko ja mam taką umiejętność.

— Mają ją tylko bogowie, mój śmiertelny królu.

— Zapewniałaś, że jestem człowiekiem, a teraz próbujesz mi wmówić, że jestem bogiem?

— Sama nie wiem do cholery, kim ty jesteś! Sama nie wiem, po co ja zostałam stworzona! Zazianty, jak tylko zorientował się, że uciekają mu wasze myśli, zabezpieczył Planetę, poustanawiał różne osoby do sprawowania mało zrozumiałych dla nas funkcji, potem dał nam spisane na papirusie przepowiednie i polecenia, coś tam zrobił jeszcze na szybcika i poleciał do Bellahonny. Jak myślę to, co robił na szybcika, stoi teraz przede mną.

— Miło mi.

— Mnie też byłoby miło, gdybym wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Wiedziałam, że będzie was trzech: ty, dziedzic Rubinu i najważniejszy dziedzic Szmaragdu, którego mam ocalić. Ciekawe, jakie moce i umiejętności będą mieli pozostali, skoro ty jesteś równy bogom.

— Rudchorto to, co mówisz nie trzyma się kupy.

— Bo, jak niby, ma się trzymać kupy Planeta, opuszczona przez swojego stwórcę? — odpowiedziała poirytowana.

— Nie o tym chcę powiedzieć.

— A o czym?

— Ja skaziłem Ród Rubinu.

— To, co zrobiłeś nie ma znaczenia. Przypominam ci, że król Wschodu, czy jak mówią dziś Szarmudu już się urodził. Twój syn natomiast… hm, Zazianty kazał mi go zabić, gdy przyjdzie pora.

— Skończmy tę dyskusję. Porozmawiamy, kiedy wrócę od Strażników.

— Jesteś tak zaślepiony miłością do Bibiany, że nie zauważyłeś bardzo istotnej rzeczy.

— Mianowicie?

— Nic ci to nie mówi, że jesteś Królem Myśli? Myśli są kluczowe w zmartwychwstaniu, to po nie poleciał Zazianty. Myślę, że stworzył cię takiego, jakim jesteś i dał ci właśnie takie umiejętności, abyś mu pomógł. — Odkryła nagle to, czego domyślił się już wcześniej Król Myśli.

— Rudchorto! To, o czym mówisz wydarzy się potem. Tymczasem ważne jest, abym wysłał do Greaghalla sygnał, że zabiłem króla Szarmudu. Nie wiem, dlaczego Zazianty tak to zaplanował, ale zgodzisz się ze mną, że jest ważne. Ja nie mam pojęcia jak to zrobić, aby go zabić nie zabijając. Dostałaś instrukcję by mi przekazać, abym podążał za swoją koroną. Podążam więc, jestem bliski dotarcia do tego, co w tej historii jest chyba kluczowym punktem. Dlatego, jeśli nie chcesz, abym pozabijał twoich przyjaciół z południa, idź do nich i wygoń ich stamtąd.

— Przekonałeś mnie w mało wyrafinowany sposób. Nie możesz pójść tam jako niewidzialny?

— Odbieram jakieś dziwne przekazy o tym, że czegoś nie wolno mi zrobić magią. Nie mogłem na przykład podporządkować sobie mieszkańców Derylaka za pomocą magii. Ich życzliwość musiałem pozyskać nie wchodząc w ich głowy. Nie mogę też swoją mocą rozkochać w sobie Bibiany, ale to już jest mój wewnętrzny zakaz. Patrząc na Wrota Strażników wiem, że będę tam musiał wejść jako zwykły człowiek, ale może się mylę, przekaz nie jest tak jasny i klarowny w tym przypadku.

— Jaki masz plan?

— Myślę, że wejdziemy tam we czwórkę: ty, Bibiana, Zwiastun i ja.

— Dziękuję ci za zaszczyt, ale chyba nie skorzystam. Bibianę, rozumiem zabierzesz po to, aby zdjęto z niej czar nieśmiertelnych, ale po co ci Zwiastun? On cię nie lubi!

— Mało ważne czy mnie lubi, pójdzie, bo ja tak chcę! Ty też pójdziesz, bo ja tak chcę, a teraz skończ te swoje babskie dysputy i zasuwaj oczyścić mi drogę! — to mówiąc Król Myśli, patrzył na Rudchortę wzrokiem króla królów, a gestem zmusił ją do wskoczenia na klacz i popędzenia na południe.

Jadąc w stronę namiotu Lorda Margona, poczuła kolejną falę strachu wysłaną przez Kastela Jewaunta. Nie spodobało jej się to, była na niego wściekła. Urzekło ją jednak to, że był tak zdeterminowany. Tego właśnie oczekiwała po nim.


Lord Grodów Południa siedział w swym namiocie na łóżku. Był cały spocony ze strachu. Na widok Rudchorty nabrał nadziei. Lęk nie pozwolił mu jednak na żaden gest, ani słowo. Był bliski paniki. Chciał wyrwać się z namiotu i biec w kierunku swojego grodu, w którym, jak myślał byłby bezpieczny. Honor mu na to nie pozwalał. Serce biło mu bardzo szybko, gdyby nie Rudchorta zwariowałby.

— Slencz mhath — powiedziała wznosząc ręce i w tym momencie lęk opuścił zarówno lorda, jak i wszystkich, bliskich obłędu żołnierzy. Lord był wykończony, jego mięśnie napięte od kilku godzin, kiedy poczuły ulgę, zaczęły go boleć, adrenalina zaczęła odpływać, serce i oddech powoli wracały do normalnego rytmu, odzyskiwał ostrość wzroku.

— Ruda Kita, to naprawdę ty? — zapytał, spojrzawszy na stojącą obok dziewczynę.

— Witaj, Herdonie.

— Dobrze, że przybyłaś, dawno cię nie widziałem. Chyba mam kłopoty.

— Znam naturę twoich kłopotów i potrafię im zaradzić.

— Zawsze tak z tobą jest. Pojawiasz się, kiedy grozi mi niebezpieczeństwo i wyciągasz mnie z biedy. Dlaczego, przecież ja jestem tylko śmiertelnym człowiekiem, a ty boginką?

— Bo cię kocham, a stwierdzenie „śmiertelny człowiek” kiedyś przejdzie w zapomnienie. Nie będziecie już umierać i wtedy będę cię miała tylko dla siebie, mój najdroższy. — Rudchorta objęła Margona i nie chciała go puścić.

— Też cię kocham, ale czas mija, ja się starzeję, a ty nadal wyglądasz, jakbyś miała dwadzieścia lat. Byłoby fajnie żyć wiecznie z tobą, ale śmierci jeszcze nikt nie pokonał.

— Nadchodzą czasy w których śmierć odejdzie w niepamięć, a ty będziesz miał w tym udział, jeśli mnie posłuchasz.

— Kogo tym razem mam zabić?

— Zabijając tego zwyrodnialca Madeja, przysłużyłeś się nam wszystkim. Nie czyń więc sobie wyrzutów.

— Uwierz mi, zrobiłem to z niechęcią. Co innego zabić w bitwie, a co innego zamordować z premedytacją.

— Dlatego proszę zrób teraz to, o co cię poproszę — Rudchorta opowiedziała Margonowi o Zaziantym, uciekających myślach, Strażnikach Planety, przepowiedniach, poleceniach stwórcy, iluzji równiny, Wrotach Strażników i o Królu Myśli.

— Nie dam rady zwinąć całego obozu do świtu. Jesteśmy wykończeni podróżą i tymi atrakcjami, jakie zgotował nam głupek, którego nazywasz Królem Myśli. Mogę jednak rozkazać wojsku, aby go przepuścili i pozwolili robić to, co zechce. Pod jednym jednak warunkiem.

— Margonie, nie komplikuj proszę.

— Przekaż mu, że chcę iść razem z wami.

— Oszalałeś? On się nigdy na to nie zgodzi!

— Albo się zgodzi, albo go nie przepuszczę.

— Świt się zbliża. Jadę do niego. Zaraz tu będziemy.

— Czekam ze Zwiastunem. A tak prawdę mówiąc, po co mu Zwiastun?

— Nie wiem. Okazuje się, że ja, która mam tu wiele do zrobienia, niewiele wiem — Rudchorta zamyśliła się i posmutniała, ufała jednak w pełni swojemu stwórcy i chętnie wykonywała jego wolę. Przyznać musiała, że ostatnie wydarzenia zadziwiały ją swoim tempem i nieprzewidywalnością. Ważne było to, że wszystko ruszyło z miejsca.


Rozdział 16


Bibiana spała, kiedy do drzwi jej domu ktoś głośno zapukał. Bird Tuchew obudził się pierwszy i poszedł otworzyć drzwi.

— Czego chcesz, dziecko o tak wczesnej porze? — zapytał, widząc w drzwiach stojącą, młodą dziewczynę.

— Przychodzę po Bibianę — uśmiechnęła się bosko nieznajoma. Jej uśmiech był tak cudowny, że Tuchewowi dech zaparło. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głowy i zaniemówił z wrażenia. Była doskonale piękna.

— Biba śpi — wymamrotał, śliniąc się.

— Domyślam się. Obudź ją.

— Nie mam takiego zamiaru. Idź sobie — zamknął jej drzwi przed nosem. Nie mógł dłużej na nią patrzeć. Była tak piękna, że wzbudzała w nim pożądanie. Tuchew od dawna nie zwracał uwagi na kobiece wdzięki. Widok pięknej boginki krępował go i przywrócił zatarte już w świadomości wspomnienia współżycia z kobietą. Nie chciał, by ta myśl zajmowała mu głowę przez resztę dnia.

— Przychodzę z rozkazu króla Kastela Jewaunta — powiedziała, stając w środku sieni, mimo zamkniętych drzwi.

— Jak tu weszłaś? — odskoczył przerażony, patrząc na jej piersi.

— Weszłam mimo, że nie okazałeś mi gościny, Tuchewie. Wchodząc w ten sposób, w jaki to zrobiłam udowadniam, że przychodzę od króla.

— Bzdury pleciesz, dziecko — zawiesił wzrok na jej biodrach. Boginkę wyraźnie bawiło jego zainteresowanie. — Udowadniasz tylko, że masz magiczne zdolności, to nie jest dowód na to, że przychodzisz od króla. Czego ty chcesz? — mimo, że chłonął ją wzrokiem, nie stracił zdolności racjonalnego myślenia.

— Widzę, że jesteś bardziej inteligentny, niż wskazywałoby na to zajęcie, którym się parasz.

— Chcesz powiedzieć, że kowal musi być głupi? — wypalił ze złością. Jej kobiece wdzięki przestawały mieszać mu w głowie.

— Tego nie powiedziałam. Chciałam przy okazji sprawić, abyś pomyślał, czy na pewno jesteś tylko prostym kowalem? — boski zniewalający uśmiech znów pojawił się na jej twarzy. Nie zbiło go to z tropu.

— O czym ty mówisz, dziecko?

— Wybacz, nie mam czasu teraz ci tego tłumaczyć. Wkrótce i tak dowiesz się wszystkiego, Wasza Miłość. Tymczasem obudź Bibianę, król jej potrzebuje.

— Nie wierzę.

— W co nie wierzysz, w to, że król mnie tu przysłał, czy w to, że też jesteś królem? — spojrzała mu w oczy, bardzo głęboko.

— Kimkolwiek jesteś, proszę nie mąć w moim życiu! — powiedział to z naciskiem. — Wiem, kim jestem, kowalem w zamku Derylak, wszystko inne nie ma znaczenia. Wyjdź stąd tak, jak weszłaś i nie wracaj! — pokazał jej drzwi.

— Dość tego! — odpowiedziała zniecierpliwiona. Nie było czasu na tłumaczenie. Ugodziła w kowala szarmem posłuszeństwa. — Obudź ją i każ jej się ciepło ubrać!

Bibiana wyrwana ze snu rozpoznała kobietę, która jeżdżąc na białej klaczy zabijała gołębie przy drodze.

— Ubieraj się, idziemy! — rozkazała rudowłosa.

— Nigdzie nie idę, chce mi się spać — Bibiana obróciła się tyłem na łóżku.

— Czy w tym domu wszyscy są tacy uparci? — pomyślała boginka i zaraz potem zrobiła z Bibianą dokładnie to samo, co z jej ojcem.

— Nie wiem, co on w tobie widzi — wyrzucała jej boginka, świadomie wzbudzając w Bibianie poczucie winy. Przyspieszyła kroku, by szybkim tempem marszu sprowokować złość w dziewczynie. — Owszem jesteś ładna i zgrabna, ale twoja uroda jest pospolita, niczym specjalnym się nie wyróżniasz — kłamała. — Na dodatek jesteś uparta i mało ambitna. Nie odpowiadała ci nawet rola damy dworu, królewskiej wybranki. Wolałaś biedę od luksusów i honorów. Czyżbyś była najzwyczajniej głupia? — znęcała się nad nią Rudchorta. W ten mało wyszukany sposób rozpoczęła behawioralną edukację swojej podopiecznej.

— Nie obrażaj mnie! — stęknęła dziewczyna, ledwie dotrzymując kroku bogince.

— Nie obrażam, głośno myślę, próbuję zrozumieć, co się dzieje, bo dzieje się wszystko bardzo szybko. Tak przy okazji ci powiem, jesteś pod wpływem silnego czaru. Twój wielbiciel chce z ciebie ten czar dziś zdjąć. Dlatego wszyscy idziemy w takie jedno miejsce. Przypuszczam, że ci się nie spodoba, ale nie masz wyboru. — Rudowłosa wzięła kowalską córkę za rękę i prowadziła do miejsca spotkania z królem.

— O jakim czarze mówisz?

— Pewien czarownik zaczarował twoje uczucia, abyś nie pokochała króla.

— To chyba mu się nie udał ten czar! — uśmiechnęła się Bibiana, na jej twarzy pojawił się rumieniec.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — boginka zatrzymała się, spojrzała na Bibianę.

— Tylko to, że kocham króla i marzę o tym, aby zostać jego żoną.

— Co? Jak to? Po co w takim razie udajesz taką oziębłą, głupią gęś?

— Chcę podnieść swoją wartość — odpowiedziała jej dumnie, lekko podnosząc głowę.

— Nie rozumiem? — boginka trzymając dziewczynę za rękę, ruszyła w stronę bramy.

— Król Kastel Jewaunt ma wszystko, czego zapragnie. Zbyt łatwo mu wszystko przychodzi. Postanowiłam udawać, że mnie jego zaloty nie obchodzą. Bardziej mnie będzie cenił — Bibiana ściszyła głos, bo właśnie zbliżyły się do bramy Derylaka, w której czekał król. Był sam. Rudchorta musiała się mocno powstrzymywać, aby nie wybuchnąć śmiechem i nie zdradzić dziewczęcego sekretu.

— Ha, ha, ha, masz najmądrzejszy człowieku na świecie za swoje — pomyślała — zachciało ci się żonki, to będziesz miał żonkę cwaniarkę, hi, hi. — Na głos powiedziała — Bibiano, kocham cię, jesteś godna tego, co otrzymasz… — Myślałam, że źle wykonałam swoją pracę, na szczęście byłam w błędzie — pomyślała.

— Nie rozumiem o czym mówisz, ale dziękuję,

— O czym rozmawiacie? — zapytał król, patrząc zdziwiony na dwie piękne kobiety, które dobrze się bawiły. Obie miały uśmiech na twarzach. Próbowały bezskutecznie zachować powagę w obliczu niezwykle poważnego mężczyzny. Mężczyzny, który skupił już swoją uwagę na tym, co go za chwilę czeka.

— A nic — odpowiedziała wymijająco Rudchorta. — Takie tam babskie śmichy chichy, Wasza Wysokość. Nic wartego uwagi.

Czar rzucony na Bibianę przez nieśmiertelnych był wyczuwalny przez boginkę. Ktoś tu kłamie, tylko kto? Miała ochotę zabić Krenca.


Rozdział 17


Tej nocy, w której Król Myśli poraził falą lęków i paniki Armię Grodów Południa, straż w obozie pełnili między innymi również dwaj przyjaciele. Marion Tarcza i Farmin Kamień. Zawsze razem wykonywali zadania zlecone im przez lorda. Obaj byli świetnymi żołnierzami, na których lord Margon mógł polegać. W bitwie zawsze ustawiali się w pierwszej linii. Za każdym razem wracali mocno poturbowani, zakrwawieni i zadowoleni z siebie. Lubili bitwy i lubili bójki, przede wszystkim dlatego, że to oni zazwyczaj byli tymi, którzy ciosy zadawali, a nie tymi, których bito. Marion i Farmin byli dobrze zbudowani, silni, szybcy, wściekli i znakomicie władali zarówno mieczami, jak i morgensternami, które wręcz uwielbiali i z którymi się nie rozstawali.

Obejmując nocną wartę, wygasili ognisko, położyli się na trawie, nakryli skórami i obserwowali, co dzieje się wokół. Noc się zbliżała.

— Marion?

— Co?

— Dasz się napić tej swojej nalewki?

— Zapomnij przyjacielu, jest za dobra, żeby marnować ją w zwykłą noc. Przyda się przed bitwą.

— Nie będzie żadnej bitwy. Będziemy tu leżeć kilka miesięcy, aż smród z naszych dołków stanie się tak powszechny, że przestanie nam dokuczać.

— Tak myślisz?

— Jasne.

— Mam nadzieję, że ci z zamku mają jaja, i co jakiś czas zorganizują sobie jakąś wycieczkę, żeby skrzyżować z nami miecze. Będzie wtedy co robić, ale dziś czeka nas nuda.

— Zawsze tak jest w czasie oblężenia.

Noc zapadała coraz szybciej. Kontury domów, płotów i żurawi, służących do wyciągania wody ze studni wtapiały się w mrok. Zaczął wychodzić Księżyc.

— Marion, a może skoczymy do tej wioski się rozejrzeć?

— Baby ci się chce?

— A tobie nie?

— Fakt, przydałoby się coś wyrwać.

— To jak, dasz się napić?

— Ty gnido jedna! Dotąd będziesz dziurę w brzuchu wiercił, aż na wylot przewiercisz. Nie dam!

— Sknera.

Do wioski podeszli tak cicho, jak się dało. Nikt ich nie widział. Nikt poza tym, który ich obserwował i śledził od samego początku. Nie mogli go zobaczyć, nie był człowiekiem. Wolny andał od lat zajmował się zwykłymi psotami, uprzykrzając życie wieśniaków z podderylakowskich wsi i grodów. Zmaterializował się dopiero przy pierwszych opłotkach Gordunie Małe.

— Witam wielmożnych panów. Dokąd wędrujecie po nocy? Jeśli można wiedzieć?

— Nic tobie do tego. Rozkaz mamy.

— Oj, to wielka szkoda, że panowie na służbie. Wielka szkoda.

Andał przybrał postać wiejskiego moczymordy, co w świetle Księżyca było łatwo dostrzegalne.

— Żadna szkoda, służba to służba, rozkaz trzeba wykonać.

— A mogę wiedzieć, co to za rozkaz?

— Zadajesz za dużo pytań. Bacz, abyś za to po gębie nie dostał.

— Ja po gębie? Za moje dobre serce i chęci szczere? Pytam co za rozkaz nie dlatego, że mam zamiar w jego wykonaniu przeszkodzić. Przeciwnie pomóc chciałem, bo może do wykonania tego rozkazu przydać bym się mógł.

— Najlepiej zrobisz, jak nie będziesz przeszkadzał i ulotnisz się.

Farmin chwycił obcego za poły i już niechybnie przetrzepałby mu skórę, gdyby nie poczuł z jego ust zapachu mocnego, swojskiego bimbru.

— Mów zaraz, skąd wziąłeś mózgojeba?

— Jakiego mózgojeba, nie wiem o czym mówisz? — pijaczek wykrzywił twarz, udając zdziwienie.

— Jedzie ci z gęby, jakbyś wypił cały gąsior. Gadaj, gdzie się nachlałeś?

— Trzeba było tak od razu mówić. Mam w swojej torbie kilka flaszek wybornego wina. Nazywasz go mózgojebem, panie?

— Mniejsza o to, jak go nazywam. Dawaj!

Andał nie żałował gościom wina. Miał ochotę na psoty, a wiedział doskonale, że pijani ludzie są skorzy do różnych nieprzewidywalnych czynów. Poił ich suto winem z dodatkiem ziół i czekał, co się wydarzy. Żołnierze nie odmawiali, wlewali w siebie napój, ile się dało, aż w końcu porządnie zaszumiało im w głowach. Noc była jasna, Księżyc świecił mocno, nie zasłaniany najmniejszą chmurką. Z pobliskiej chaty wyszły dwie kobiety. Rozmawiały głośno i wesoło, obie najwyraźniej też lekko rozweselone winem. Podeszły do studni i zaczęły czerpać wodę. Żołnierze wraz z pijaczyną skradali się cicho, by zaskoczyć swoją zdobycz. Niestety, byli tak pijani, że ta sztuka im się nie udała. Jedna z kobiet dostrzegła ich w blasku Księżyca.

— Calu, widzisz żołnierzy?

— Widzę, Zenno.

— Uciekajmy!

— Daj spokój, ledwie na nogach się trzymają, pijane świnie.

Żołnierze nie słyszeli dyskusji kobiet, ale andał słyszał dokładnie każde słowo i postanowił, zabawić się kosztem ludzi.

— Panowie, chodźcie pobawimy się z tymi wieśniaczkami. Każdy z was weźmie po jednej, a ja po was poprawię.

— Patrzcie go, jaki uprzejmy — zaśmiał się Farmin. — A nie chciałbyś być pierwszy?

— Panowie, jesteście moimi gośćmi. Ja jestem stąd, wy przyszliście z daleka. Pozwólcie, że was ugoszczę.

— Nie ma sprawy przyjacielu. Napoiłeś nas, teraz upoluj nam dziewczynki.

— Sie robi, mistrzu — odpowiedział andał i zanim kobiety doszły do studni spętał je i zakneblował. Zrobił to wszystko tak szybko, że ani one się nie zorientowały, ani oni nie zauważyli. Żołnierzom było wszystko jedno, ważne, że nie musieli się trudzić, a poza tym byli pijani i nie obchodziło ich, w jaki sposób ich znajomek związał kobiety. One zaś były zaskoczone, przerażone i zszokowane. Najgorsze było to, że nie mogły się bronić ani krzyczeć.

Farmin podszedł do jednej z kobiet, przewrócił ją na ziemię zdarł z niej ubranie i zgwałcił. To samo zrobił Marion z drugą kobietą. Kiedy żołnierze zakończyli swe dzieło, z drewnianego domku wyszedł mały chłopczyk. Zobaczywszy, że jego siostry leżą związane, nagie i zakneblowane, uderzył w krzyk i uciekł do domu. Tymczasem do kobiet zaczął się dobierać andał. Ułożył je jedna na drugiej i gwałcił obie naraz, czym zaskoczył Mariona i Farmina. Nie zdążyli się jednak przyjrzeć temu, co wyprawiał andał. Nie zdołali w swoim alkoholowym zamroczeniu zrozumieć, że dzieje się jakaś rzecz z pogranicza magii, bo w tej chwili wypadło z domu trzech mężczyzn ubranych w białe, lniane koszule z siekierami w rękach. Może gdyby trafili na innych żołnierzy, może gdyby z Farminem i Marionem był ktoś jeszcze z Armii Grodów Południa, ocaliliby swoje życia. Niestety Marion i Farmin uwielbiali zapach krwi. Zafurkotały w powietrzu dwa morgensterny, lądując na głowach wieśniaków. Rozległ się krzyk bólu, krótki, przytłumiony zdziwieniem, strachem i rozpaczą, a po chwili dwa miecze zanurzyły się w ciałach bezbronnych mężczyzn.

Farmin wytarł miecz z krwi o białą koszulę swojej ofiary. Dopiero teraz zrozumiał, że coś jest nie tak. Zapach krwi zawsze go otrzeźwiał, nawet z największego upojenia. Rozejrzał się wokół i zobaczył w ciemnościach nocy wciąż gwałcone przez pijaczka kobiety. Leżały jedna na drugiej, a nieznajomy kopulował z obiema naraz. Już to było nienaturalne, ale do nienaturalności tego gwałtu doszedł jeszcze widok trzewi obu kobiet. Kiedy Farmin przyjrzał się dokładniej zauważył, że kobiety nie miały już narządów płciowych, w ich miejscach widoczne były poszarpane otwory, sączące krew, wydzieliny i fekalia z jelit. Farmin natychmiast pokazał to Marionowi, a ten nie zastanawiając się nawet, od razu krzyknął.

— Wiejemy! To andał!

Było już jednak za późno. Zawsze jest za późno, kiedy człowiek spotka się z andałem. Żołnierze wzięli nogi za pas i zaczęli uciekać. Andał w tym czasie wrzucił do studni ciała dwóch kobiet i trzech mężczyzn, i jakby od niechcenia pobiegł za strażnikami. Nie odbiegli daleko. Złapał ich, zamroczył swoim oddechem, a potem zmusił do powrotu na swoje stanowiska wartownicze, co wykonali z ochotą. Kiedy się położyli, przyjmując pozę obserwatorów, Andał uśmiercił ich znęcając się przy tym okrutnie. Zaciekawiony poszedł w głąb obozu Armii Grodów Południa.


Rozdział 18


Armia Grodów Południa na rozkaz lorda pozwoliła na przejazd samozwańczego króla wraz z towarzyszącymi mu kobietami. Cała trójka jechała konno. Zmierzali do jednego celu. Myśli każdego z nich różniły się od pozostałych. Bibiana myślała o ślubie, Rudchorta o czarze śmierci rzuconym na Bibianę, a Kastel Jewaunt zachodził w głowę, w jaki sposób zamienić płaską równinę w morenową wyżynę. Nie miał żadnego pomysłu. Żałował, że mimo zapowiedzi nie wziął ze sobą mędrców Derylaka. Z tym większą radością zauważył, że obok lorda Margona i Zwiastuna czekało na niego kilku czarowników. Powitanie dwóch władców było zaskoczeniem dla wszystkich. Obaj podali sobie ręce, wymieniając honory.

— Po wszystkim oddasz mi hołd, lordzie — król Derylaka był konsekwentny w swoich postanowieniach. Rudchorcie nie podobało się to wymuszanie poddaństwa na jej ukochanym. Przemilczała to tymczasem. Margon poszedł w jej ślady.

— Co teraz, królu?

— Niech wszyscy czarownicy spróbują użyć swoich mocy do odczarowania równiny.

— Nic tu żadna moc nie pomoże, królu — wtrącił Zwiastun, znający sprawę z ust lorda Margona. — Iluzja jest dziełem istot boskich, z rozkazu samego Zaziantego. Żaden, nawet najpotężniejszy ludzki magik nie jest w stanie przywrócić temu miejscu jego dawnego wyglądu.

— Mówisz, jakbyś miał wiedzę na ten temat?

— Istnieją w bibliotece Grodów Południa stare dokumenty, w których zapisano pewną wizję. Myślę jednak, że na nic ona się tu zda — Zwiastun zamyślił się.

— Kto miał tę wizję? Co zapisano w dokumentach? — dopytywał król.

— Nie podano imienia wizjonera. Widocznie nie jest to istotne. Badałem te dokumenty wiele lat temu. Nie wszystko jestem w stanie sobie teraz przypomnieć.

Rudchorta spojrzała na Króla Myśli. Nie zaskoczył jej widok jego uśmiechniętej twarzy, ani to, że jego oblicze nagle zrobiło się radosne. Było widać na nim tryumf i radość, z oczu króla jaśniało szczęście. Oddychał pełną piersią i spoglądał na wszystkich, jak jej się wydawało, z miłością.

— Co zobaczyłeś w mojej głowie? — zapytał Zwiastun, który ku zaskoczeniu Rudchorty, wiedział z kim ma do czynienia.

— Dokument, o którym mówisz.

— Ja go dokładnie nie pamiętam.

— Twoja podświadomość przechowała go w oryginale — król spojrzał w oczy Zwiastuna z uznaniem.

— Co w nim jest? — spytała Rudchorta, wyrażając nie tylko swoje zaciekawienie.

Król Myśli spojrzał na Bibianę i uśmiechnął się. Potem skierował wzrok na lorda Grodów Południa.

— Każ swoim ludziom, aby usiedli na ziemi. Niech wszystko, co można przywiązać przywiążą. Niech pilnują koni i wyleją cały wrzątek z każdego naczynia, aby ich nie poparzył przez przypadek. Niech się też odsuną od wozów i wszystkiego, co spadając z góry mogłoby wyrządzić im krzywdę.

— Nie powiesz nam, co tam jest napisane?

— Wyżyna jest ustanowiona przez samego Zaziantego. W dokumencie napisano, że można zdjąć iluzję używając hasła, które ze względu na swą naturę, nie może być zapisane.

— Czyli w dokumencie nie ma hasła?

— Nie ma, ale jest wskazane, w którym rodzie hasło zostało ukryte.

— W rodzie? O czym mówisz królu?

— Hasło zostało ukryte w rodzie, którego żaden potomek nie mógł przybyć na Diamlandię, aby zdjąć iluzję z wyżyny.

— I wszystko jasne — stwierdził w uniesieniu Zwiastun.

Kastel Jewaunt nie zdążył odnieść się do słów magika. Uprzedziła go Rudchorta.

— Margonie, każ jak najszybciej wykonać polecenie króla Derylaka! Nie zwlekaj, biegnij! Zaraz się tu zaczną cuda dziać! — rozkazała.

Margon nic nie rozumiejąc, miał jednakże pełne zaufanie do swojej ukochanej i nie ociągając się pobiegł wydać rozkazy.

— Nadal niczego nie rozumiem — skwitował Gaduła, jeden z czarowników lorda Margona, którzy przysłuchiwali się rozmowie. Z pomocą w wyjaśnieniu zagadki przyszła mu Bibiana.

— Nie rozumiesz, bo nie wiesz, kim jest król Derylaka.

— Jest potężnym magikiem, który przybył tu… — Gaduła przerwał, zrozumiał.

— Z Plenhedryki, której jest królem, jako potomek Rodu Spinelu — dokończyła za niego dziewczyna, uśmiechając się i kładąc się plackiem na ziemi. Rudchorta była pełna podziwu dla mądrości kowalskiej córki. Choć nie musiała, poszła w jej ślady.

— Powiedz mi jeszcze królu, co nie mogło zostać zapisane na papierze? — dociekała boginka. Nie usłyszała odpowiedzi. Król Plenhedryki stanął w rozkroku, w rękach trzymał swój miecz.

— Trzymajcie się! — krzyknął na cały głos. Nie miał wyobrażenia, w jaki sposób nastąpi przemiana równiny w wyżynę. Jeśli stałoby się to w jednej chwili, ludzie mieliby poważne problemy. Miał nadzieję, że góry i doły, rowy i wały morenowe, zaczną się wypiętrzać i wgłębiać w takim tempie, aby nie narobić szkód armii stacjonującej na Równinie Honoru. Kiedy wszyscy wykonali polecenie król Plenhedryki, zaczął nucić niemą pieśń swojej matki — hasło, które nie mogło zostać w żaden sposób zapisane, Dziedzictwo Rodu Spinelu. Zwiastun zapamiętał dokładnie całą pieśń od początku do końca, wszystkie jej dźwięki, całą melodię i wszystkie pauzy. Król Myśli zauważył to, ale nie odezwał się.

To, co się wydarzyło, nie było w żaden sposób przewidywalne. Wszystkie polecenia króla Plenhedryki, aby przywiązać zwierzęta, unieruchomić wozy i klamoty, były całkowicie zbędne. W efekcie wręcz utrudniły ich odzyskanie. Góry nie wypiętrzały się z ziemi, doły i parowy nie zapadały się w dół. Stało się coś zgoła odmiennego. Delikatnie, na początku niezauważalnie zaczęły pojawiać się w powietrzu pojedyncze atomy piasku, kamieni, żwiru i roślin, tworząc coraz bardziej zaostrzający się zarys morenowego krajobrazu. Na początku materia wałów morenowych i pagórków była delikatna jak powietrze. Z czasem gęstniała i coraz trudniej było się w niej poruszać. Jeszcze trudniej było w miejscach, gdzie znajdowało się obniżenie terenu, tam materia rozrzedzała się. Miejsca te zaczęły być powoli grząskie, a potem przekształciły się w delikatną strukturę, w którą powpadało wszystko, co na nich stało. Żołnierze pracowali jak w ukropie, aby wynieść swój dobytek poza obręb materializujących się wzniesień i dołów. W pierwszej kolejności ratowano konie. Ich uwolnienie nastręczyło wiele kłopotów, pochłonęło mnóstwo czasu. Zwierzęta oszalały, nie chciały słuchać, najwyraźniej się bały. Gdyby nie pomoc czarodziejów, Rudchorty i samego Króla Myśli, zagęszczająca się materia, wchłonęłaby w siebie znacznie więcej dóbr i zwierzyny niż to się faktycznie stało. Dzięki współpracy ludzi końcowe straty nie były wielkie. Wszystko działo się w czasie, który był wystarczająco długi, aby zdążyć zareagować. Mimo to ziemia pochłonęła trochę dobytku i kilka najbardziej wystraszonych koni, których nawet czarodzieje nie byli w stanie wydostać. Jak się później okazało, były też straty w ludziach, czego Kastel Jewaunt nie mógł sobie darować. Dwóch żołnierzy Grodów, którzy pełnili nocną straż, nad ranem zasnęło tak mocno, że nie usłyszeli tego, co wokół nich się dzieje. Ich ciała wrosły w górę. Żadna moc nie była w stanie ich stamtąd uwolnić.

— Nie czyń sobie wyrzutów, królu. Nie mogłeś tego przewidzieć — pocieszał Lord Margon.

— Owszem, mogłem! Wystarczyło, abym tylko pomyślał, że materia nie bierze się znikąd. Mogłem przewidzieć to, że wyżyna była po prostu spłaszczona swoimi składnikami. Nie wziąłem tego pod uwagę. Myślałem, że…

— Wszyscy tak myśleliśmy, Kastelu — odezwała się Rudchorta — Nie ty jeden jesteś temu winny. Odpowiedzialność ponosimy wszyscy.

— Jak się nazywali ci dwaj chłopcy?

— Marion Tarcza i Farmin Kamień, byli strażnikami — odpowiedział mu Lord Margon, który zebrał już wszystkie meldunki.

— Ich rodziny otrzymają zadośćuczynienie — rozkazał król.

— Nie mieli rodzin. Obaj byli najemnikami.

— W takim razie góra, która ich pochłonęła, będzie nosić ich imię. Od dziś nazywa się Górą Strażników. Nanieście jej nazwę na swoich mapach w Grodach, tak samo zrobimy w Derylaku. Wyślę też informację do Twierdzy Południa.

— To dobry pomysł królu, ale jeśli mowa o Strażnikach, to stoimy przecież u ich wrót — wtrącił zniecierpliwiony Zwiastun, na którego śmierć dwóch ludzi nie wywarła żadnego wrażenia.

Wszyscy spojrzeli w kierunku wskazywanym przez magika. Wejścia do jaskini broniły dwa granity, układające się faktycznie w kształt wrót. Były ułożone ukośnie, jakby wskazywały, że za nimi jest korytarz prowadzący do wnętrza ziemi. Każdy z tych kamieni miał wysokość i szerokość około pięciu ariali, były grube na co najmniej dwa ariale. Ich ciężar był nie do określenia.

— Czy ktoś wie, jak otworzyć te drzwi? — zapytał lord Margon, widząc zakłopotanie króla.

— Zwiastunie, czy znasz jakiś dokument? — kontynuował pytania lord. Zwiastun milczał. — Rudchorto? — Rozłożyła ręce. Król stał wpatrując się bezmyślnie w granit.

— Może ta melodia, którą zanuciłeś jest również hasłem do otwarcia drzwi? — zasugerował mag, podchodząc do króla, który zdawał się być nieobecny.

— Nie sądzę, ale spróbuję — odezwał się niespodziewanie król, po czym zaczął nucić niemą pieśń. Nic to nie dało.

— Zbadajcie te drzwi! — zaproponowała Rudchorta — Sprawdźcie, czy są obłożone magią, poszukajcie jakiegoś otworu, jakiejś dźwigni.

Król spojrzał na nią zdziwiony.

— Rudchorto, zapytam, choć znam twoją odpowiedź. Czy nic ci nie wiadomo o tych drzwiach?

— Nie. Nie zostałam o nich przez nikogo poinformowana, nigdy też o nich nie słyszałam.

— Zazianty ci o nich nie opowiedział? — bardziej stwierdził niż zapytał.

— Widocznie uznał, że nie jest to wiedza przeznaczona dla mnie.

Słysząc te słowa Bibiana, zaskoczona ostatnimi wydarzeniami, spojrzała na Rudchortę.

— Jak Zazianty mógł jej coś powiedzieć? Przecież go nie ma!

— Bibiano, Rudchorta nie jest człowiekiem, ona jest boginką. Zna Zaziantego, rozmawiała z nim — odpowiedział jej król tak, aby wszyscy słyszeli.

— Co takiego?!

— Uspokój się dziecko. Wiem, że ostatnio doświadczasz nadmiaru przeżyć z pogranicza magii. Jednak teraz nie czas na tłumaczenie. Nazywam się Rudchorta, mówią też na mnie Ruda Kita, jestem boginką stworzoną przez Zaziantego i jestem, jak to określił twój narzeczony, nieśmiertelna. Resztę wytłumaczę ci wkrótce.

— Ja nie mam narzeczonego, pani — zaprzeczyła, choć niechętnie Bibiana.

— Wkrótce będziesz miała. O ile przeżyjesz — boginka postanowiła poinformować króla o tym, co zrozumiała.

— Co to znaczy, o ile przeżyjesz? — zapytał król.

— Na Bibianę nałożono czar.

— To już wiem.

— Nie mam żadnego czaru na sobie, o czym wy mówicie?

— Krenc nałożył na ciebie czar śmierci. Umrzesz w chwili, kiedy wyjdziesz za króla Plenhedryki. Chyba, że ten wcześniej wykona swoją misję powierzoną mu przez Ród Szafiru, a wcześniej Greaghalla.

— Jaką misję?

— Nie możesz o tym wiedzieć ani ty, ani pozostali, to nie jest dla waszych uszu.

— Dość! — zawołał król.

— Tak, królu — Rudchorta posłusznie spokorniała, co widoczne było w ułożeniu jej ciała.

— Jesteś boginką i podlegasz ziemskiemu królowi? — drążyła zaciekawiona Bibiana.

— Bibiano, pewien porządek został ustalony przez Zaziantego. Według praw, jakie stwórca przekazał, wszyscy mamy być podlegli królom z Dziedzictwa Rodów. Król Kastel Jewaunt jest takim właśnie królem. On jest dziedzicem pierwszych ludzi. Ponadto został wyposażony w dodatkowe umiejętności, które nawet mnie zaskakują.

— Zostawcie sobie te tłumaczenia na później — wszedł im w słowo lord Margon. — Zastanówmy się lepiej, jak otworzyć wrota.

Wszyscy spojrzeli na króla, a ten pogrążył się w zadumie. Prześwietlił umysł Zwiastuna, dokładnie badając wszystkie dokumenty, jakie ten widział w ciągu życia. Nie znalazł w nich żadnej informacji. Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać.

— Czy nie przeszkadzam? — zza drzewa wyszedł nagle Gaduła. Czarodziej przysłuchiwał się dyskusji z odległości kilkudziesięciu ariali. Nie mógł nic słyszeć. Był jednak czarodziejem i potrafił wykorzystywać swoje umiejętności. Podsłuchiwanie było jego drugim imieniem.

— To zależy z czym przychodzisz — skwitował Kastel Jewaunt.

— Królu, szukasz klucza do tych drzwi. Zanim przybyłeś do Derylaka, miałem okazję przebadać wszystkie dokumenty w jego bibliotece. Nie ma w nich odpowiedzi na twoje pytanie. Zamek powstał już po tym, jak stworzono te wrota. Szukanie dokumentów na nic się nie zda

— Dziękuję. Ta informacja jest bardzo istotna — z sarkazmem, acz z wdzięcznością także, bo wiedział już, gdzie nie należy szukać odpowiedzi, odparł król.

— Jest jednak na świecie inna biblioteka, większa od naszych.

Król domyślił się o którą bibliotekę chodzi. Znał dobrze wszystkie jej księgi i wiedział, że i tam nie ma żadnej informacji.

— Czy w dokumentach tej biblioteki jest jakaś wzmianka o Wrotach Strażników? — lord zwrócił się do swojego magika.

— Nie ma, lordzie.

— Po co zawracasz głowę, Gaduła? Zjeżdżaj stąd! — skarcił go poirytowany lord Margon.

— Chciałem tylko powiedzieć, że nie ma w żadnym dokumencie na świecie sposobu, który opisałby metodę otwarcia tych wrót.

— Dziękuję, Gaduło. Zrozumiałem twoje przesłanie — król ukłonił się czarodziejowi, a czarodziej królowi. Oczy wszystkich spoczywały na królu. Ich wzrok zdawał się pytać, co dalej?

— Rudchorto, zabierz stąd wszystkich i rozciągnij nad nimi magię ochronną — boginka zrozumiała, co król chce zrobić. Nie miała nic przeciwko temu. Zazianty nie nakazywał jej, aby strzegła Wrót Strażników.

— O co chodzi? — zapytał lord.

— Chodzi o to, mój przyjacielu, że muszę się dostać tam, do środka i żaden marmur mi w tym nie przeszkodzi. — Król ze złością patrzył na wrota.

— Jak?

— Nie pytaj, tylko schowaj się. Kiedy przypierdolę w te kamyczki, rozsypią się na drobne części. Ich odłamki mogą spadać w dość dużej odległości od tego miejsca. Odejdźcie jak najdalej. Ruda Kita dla pewności otoczy was ochroną mocy. Nie patrzcie tak na mnie, jak jakieś matołki, idźcie stąd!

Poszli.

Król Myśli stanął naprzeciwko Wrót Strażników i skupił na nich uwagę. Musiał wykrzesać z siebie potężną moc, która skierowana w marmur rozkruszyłaby go. Nigdy wcześniej tego nie robił. Mocy użył kiedyś przeciwko innej mocy. Okazała się wtedy mocą równą mocy boga. Marmur nie powinien być dla niej żadną przeszkodą.

— Może byś najpierw zapukał! He, he! — niespodziewanie rozległ się głos.

— Kto tu jeszcze jest? — król rozejrzał się zdziwiony. — Mówiłem żebyście wszyscy stąd odeszli.

— A ja mówię, żebyś najpierw zapukał. He, he. To są drzwi, wypadałoby najpierw zapukać, zanim się je wyważy. He, he. — Kastel Jewaunt wiedział już kim jest osoba, która pojawiła się znikąd.

Tuż przed nim zmaterializował się starzec o siwych włosach, z siwą brodą, w białej pelerynie.

— Śmiesz mnie pouczać? — zapytał, a po chwili z uśmiechem dodał. — Skąd się tu wziąłeś, Birchorcie?

— Jestem tam, gdzie powinienem być. He, he. Królu, proszę uspokój nerwy i emocje. He, he. Nie pozwól im wygrać z rozumem. He, he. Wrota Strażników nie powinny zostać zniszczone. He, he. Nie możesz ich tak po prostu, jak ty, to mówisz rozpierdolić. He, he. Przydadzą się wam jeszcze. He, he.

— Muszę tam wejść, wszystko jedno w jaki sposób.

— Zapukaj więc! He, he. Swoją koroną zapukaj. He, he. Na imię mam Birchort, pamiętasz? He, he. Pamiętasz mnie przecież, pamiętasz, że mogłeś na mnie liczyć. He, he. Zrób o co proszę, nic cię to nie kosztuje. He, he — to mówiąc odszedł od niego w stronę Rudchorty. Kiedy ją znalazł, uśmiechnął się do niej. — Witaj siostrzyczko. He. he. — Rudchorta zrobiła wielkie oczy, po czym oboje padli sobie w ramiona. Król zdjął koronę z głowy, podszedł do Wrót Strażników i zapukał. Oba skrzydła wrót zaczęły się powoli, bardzo powoli rozsuwać. W końcu Wrota Strażników Planety stały otworem przed dziedzicem pierwszych ludzi. Zajrzał do środka. Ciemność była nieprzenikniona. Zawołał pozostałych.

— Jakim sposobem je otworzyłeś? — pytali ze zdziwieniem.

— To już moja tajemnica — uśmiechnął się zagadkowo.

— Czy jest coś, o czym nie wiemy? — zapytała boginka.

— Rudchorto, sama zauważyłaś, że w tej historii choć odgrywasz ważną rolę, nawet ty nie jesteś o wszystkim wcześniej uprzedzona.

— To się zgadza. Zastanawiam się, czym jeszcze zaskoczy mnie stwórca?

— Mam jedno pytanie — wtrącił się magik z Heliodoru.

— Słucham cię, Zwiastunie.

— Tylko ty, nikt inny, mogłeś otworzyć te wrota?

— Tak.

— Miałeś wystarczająco dużo mocy, by rozwalić je w pył?

— To już drugie pytanie, ale odpowiem. Tak, planowałem je rozwalić w drobny mak. Myślę, że udałoby mi się to. Okazało się, że był inny sposób na ich otwarcie.

Zwiastun nosił się z tym zamiarem od jakiegoś czasu. Teraz jednak utwierdził się w swoim przekonaniu i nie bacząc na konsekwencje, padł na kolana przed królem.

— Wasza Miłość, przyjmij mnie na swego sługę — rzekł składając pokłon aż do ziemi.

— Zdrajco! — wykrzyknął w furii lord Margon. — Niewdzięczna heliodorska żmijo, chcesz odejść ode mnie!? To ci nie ujdzie na sucho! Wiesz dobrze, że zdrajców karzę śmiercią! — Lord Margon podbiegł do Zwiastuna i chwycił go za kołnierz.

— Lordzie Margonie, służyłem ci wiele lat, byłem ci wierny i angażowałem swoje talenty w służbę tobie. Wybacz mi jednak, ja się po to urodziłem i po to zostałem wyszkolony, aby służyć jemu — wskazał Kastela Jewaunta.

Margon powoli, patrząc niepewnie na króla, wyciągnął swój miecz. Zwiastun w swym pokłonie, był w idealnej pozie, aby obciąć mu głowę. Lord patrząc w oczy króla, uniósł miecz. Kastel Jewaunt przyglądał się tej scenie. Nie brał w niej udziału. Lord zamachnął się i bez wahania, rozpoczął cięcie. W tej właśnie pozie, z uniesionym mieczem zamarł.

— Wasza Miłość, patrzysz na to i nic nie robisz? — zapytała zdziwiona Rudchorta.

— Nie blokuj lorda, pani — odpowiedział spokojnym głosem Król Myśli.

— Co?

— Proszę pozwól mu dokończyć to, co zaczął. To jest jego prawo.

— Jeśli zdejmę z niego czar, w chwilę potem jego miecz odetnie głowę temu człowiekowi, który zawierzył ci swoje życie, będąc pewnym, że go uratujesz przed wyrokiem, którego też był, jak mniemam również pewny.

— Zdaję sobie z tego sprawę pani. Racz pozwolić, aby sprawiedliwość się dokonała.

— Czy naprawdę tego chcesz?

— Kurwa mać! Kobieto, nie drocz się ze mną!

Rudchorta uwolniła Margona od swojej mocy. Miecz Lorda spadł na szyję Zwiastuna i przeszedł przez nią. Zwiastun zachwiał się, jego głowa jednak nie odłączyła się od tułowia. Nikt nie wierzył w to, co widział. Zwiastun chwycił się za szyję, nie czuł żadnego bólu. Zdawał sobie sprawę z tego, że miecz przeciął go. Czuł to. Mimo to głowa była na miejscu. Wszyscy spojrzeli na króla, który stał z poważną, acz wyluzowaną miną.

— Lordzie Grodów Południa, Herdonie Margonie, wykonałeś swój wyrok — odezwał się król, spoglądając na lorda, którego miecz wyraźnie nosił na sobie ślady krwi. — Czy tak?

Lord, co prawda zaczął drżeć ze strachu, jednak trzymał fason.

— Tak, wykonałem.

Obaj władcy skłonili się sobie nawzajem.

— Zwiastunie, przyjmuję cię na służbę.

Po tych słowach króla Zwiastun, który zdążył już wstać, ponownie uklęknął przed nim. W rękach trzymał swój obnażony miecz, który uniósł w kierunku króla.

— Kastelu Jewauncie, królu Derylaka, królu Plenhedryki, mój królu, ofiaruję na twoje usługi mój miecz, moją magię, wszystkie moje zdolności i samego siebie. Ślubuję, że będę oddany Zaziantemu i tobie. Będę bronił twoich dóbr i wartości bożych. Będę odważny, będę wierny bożym i twoim zasadom i ideałom. W swojej służbie będę stanowił wzór dla innych. Będę stawał w obronie pokrzywdzonych. Będę znosił z honorem przegrane walki. Nigdy nie będę się poddawał. Będę szanował ludzi wokół mnie. Twoje cele, królu Kastelu Jewauncie, od tej chwili są moimi celami. Jestem gotów oddać za ciebie życie. Przysięgę składam świadomie i dobrowolnie, a jej wiarygodność popieram swoim Dziedzictwem Rodu Heliodoru.

Król wziął od Zwiastuna jego miecz.

— Przyjmuję twoją przysięgę i przyjmuję cię na służbę. Odtąd otaczam cię moją opieką. Daję Ci też prawo korzystania z moich dóbr i zapewniam ci utrzymanie i schronienie.

Ludzie przyglądający się tej scenie, każdy z osobna stanął przed królem i wyrzekł następujące słowa: „Potwierdzam, że byłem świadkiem przysięgi wierności, jaką złożył Zwiastun królowi Kastelowi Jewauntowi”.

Wszyscy byli oszołomieni tym, co wydarzyło się przed chwilą. Takie przysięgi składane były bardzo rzadko. Były one doniosłymi wydarzeniami, zwykle kończącymi się wystawną ucztą. Tym razem nie było czasu na świętowanie, a ponadto przysięgę poprzedziło coś, czego nie sposób było wytłumaczyć. Pierwsza w tej sprawie milczenie przerwała boginka.

— To, czego dokonałeś, Wasza Miłość jest niebywałe! Jak to zrobiłeś? Czyżbyś miał władzę nad śmiercią? — Rudchorta była oszołomiona tym, co się wydarzyło.

— Nie moja pani, nie mam władzy nad śmiercią. Po prostu nie dopuściłem, aby Zwiastun umarł.

— Ale jak?

— Miecz lorda, który zgodnie z obowiązującym prawem i moim przekonaniem, przeciął ciało Zwiastuna, przeciął je prawdziwie. Ja jednak, kiedy grzbiet miecza mijał ciało, łączyłem je na powrót swoją mocą. W ten sposób Zwiastun umarł dla Lorda Margona, nie umarł jednak… O kurwa!!!

— Co się stało? Dlaczego przekląłeś?

— Umarł, ale żyje, czy czegoś ci to nie tłumaczy pani?

— Jesteś wielki, królu Kastelu Jewauncie! — odpowiedziała.

— Potwierdzam — dodał lord Margon, nie rozumiejąc o czym mówią.

— Zwiastunie, ocuć zemdloną Bibianę i wejdźmy wreszcie do środka, bo jeszcze się te przeklęte drzwi zamkną — rozkazał król.

— Królu, chcę iść z wami. — lord Margon stanął przed Kastelem Jewauntem.

— Lordzie Margonie, a ja chcę, abyś złożył mi hołd! — powiedział z naciskiem.

— Poniekąd już to zrobiłem.

— Na moim weselu zrobisz to publicznie!

— Dlaczego tak ci na tym zależy?

— Zrozumiesz to w swoim czasie — tak brzmiały słowa, które słyszeli wszyscy. Inne zaś słowa słyszał Lord Margon, który na ich dźwięk otworzył szeroko usta.

— Chodźmy.


Rozdział 19


W podziemiach czuć było pleśń i wilgoć. Panował półmrok.

— Czy mam rozjaśnić ciemności światłem Heliodoru?

— Nie, nawet się nie waż! — odparli zgodnym chórem, znając doskonale światła rzucane przez Zwiastuna, a szczególnie ich denerwujące właściwości.

— Chciałem dobrze — odpowiedział z niezadowoleniem magik.

— Królu, zechcesz rzucić trochę neutralnego światła? — spytała boginka.

— Coś mi mówi, abym nie ujawniał tutaj swojej mocy.

— W takim razie ja to zrobię — odparła Rudchorta, i w tym momencie jej włosy zaczęły świecić złotym blaskiem, rozjaśniając ciemności.

— Prawdziwa z ciebie złotowłosa — zaśmiał się Kastel, a Ruda Kita uśmiechnęła się zawadiacko. Światło oświetlało wyraźnie drogę, którą mieli iść. Nie byłoby z tym problemu nawet, gdyby boginka nie usłużyła swoimi zdolnościami. Podziemia tak były skonstruowane, aby ten kto w nie wszedł z łatwością dotarł tam, gdzie powinien, nawet po ciemku.

Miejscem docelowym była potężnej wielkości komnata. Idąc nie słyszeli, że w ślad za nimi podążał ktoś jeszcze. Może, gdyby nie to, że Kastel Jewaunt kierowany przeczuciem zneutralizował i uśpił swoje moce, wyczułby osobę, która podążała za nimi. Tak się jednak nie stało.

W komnacie panowało przede wszystkim poczucie przestrzeni. Szmaragdowej, krystalicznej, doskonałej przestrzeni, niekończącej się w zasięgu wzroku, mimo iż komnata miała swoje granice, ściany, podłogę i sufit. Wszystko wyściełane było szmaragdem. Centralnym miejscem komnaty był stół. Stół przedziwny, wyglądający jak każdy inny, z tą różnicą, że nie można było ustalić jego rozmiarów. Był duży, z ciemnozielonego marmuru. Kiedy się przyglądało jego krawędziom, odnosiło się wrażenie, że wszystkie one poza tą, z której strony stali, mają swój koniec, nie mając go jednocześnie. Blat stołu unosił się ukośnie w górę, zachowując jednocześnie poziom. Po przeciwnej stronie stołu stały cztery krzesła — trony i nie wiadomo było czy stoją blisko, czy w nieskończonej odległości od stołu.

— Ciekawa iluzja — z podziwem przyznał Zwiastun. Pozostali milczeli, przyglądając się temu niespodziewanemu zjawisku. Nagle w komnacie pojawiło się światło, a wraz z nim zaczęły się materializować, niewidoczne do tej pory przedmioty. Pojawiły się złote kandelabry, ozdobione drogocennymi kamieniami. Z sufitu, który w rzeczywistości nie istniał, zwisał żyrandol tak piękny i tak ogromny, że na jego widok zapierało dech w piersiach. Oprócz świetlnych punktów na żyrandolu były umieszczone małe figurki dwunastu par pierwszych ludzi z każdego szlachetnego rodu. Małe fontanny biły z niego w górę cienkimi strumyczkami wody, która spływała po ramionach, okręgach i belkach żyrandola, aby wnikać w jego złotą podstawę i zniknąć z oczu. Z lewej strony komnaty ukazał się model Planety, na którym zaznaczone były wszystkie kontynenty, oceany, morza, góry, rzeki, doliny, lasy a nawet zamki i wsie. Woda na tym modelu była prawdziwa, rzeki płynęły, na oceanach wyraźnie falowała powierzchnia, ba, nawet widoczna była erupcja wulkanu na jednej z wysp Heliodoru. Co ciekawe, patrząc w jakiś konkretny punkt modelu, dostrzec można było powiększenie, na którym wyraźnie widać było wszystko, naprawdę wszystko, w tym ludzi i zwierzęta. Przed Derylakiem stała Armia Grodów Południa, po oceanach pływały statki. Po drogach jeździły wozy i karety, chodzili piesi. Wszędzie widać było życie, tak jakby oglądało się Planetę oczami boga. Wszyscy stanęli przed niezwykłym modelem i wpatrywali się weń z takim zainteresowaniem, że nie zauważyli, jak na tronach zasiadły cztery niezidentyfikowane postaci. Nie przypominały one swym wyglądem ani ludzi, ani zwierząt, były to zmaterializowane ciała Strażników Planety, istot duchowych o nieokreślonej randze, nie wiadomo czy wyższej czy niższej od boginki Rudchorty.

Pierwszy dostrzegł ich król. Nie wzniecił alarmu, obserwował ich jedynie kątem oka, czekając na to, co się wydarzy. Nie czekał długo, Zwiastun też zauważył gospodarzy. Odwrócił się i z niemocy nie mógł słowa powiedzieć. Poklepywał wpatrzonych w miniaturową planetę współtowarzyszy i wskazywał na Strażników Planety. Ci nie odzywali się, trwali na swych tronach piękni, pełni mocy i bożej chwały. W końcu jeden z nich przemówił.

— Witajcie w Szmaragdowej Komnacie. — Dźwięk głosu Strażnika był miły dla ucha, miał piękną barwę, która sama w sobie dodawała powagi mówcy. Głos mówiącego był czysty, donośny o lekkim apodyktycznym zabarwieniu.

Wszyscy oprócz Rudchorty i Kastela Jewaunta padli jak stali, w pokłonie na kolana.

— Witaj Rudchorto, nasza siostro — powiedział kolejny Strażnik. — Miło nam cię widzieć.

— Witajcie moi nieznani bracia, jestem przeszczęśliwa, że otwierają się przede mną kolejne tajemnice naszego stwórcy. Doprawdy, nie mogę wyjść z zachwytu. Tyle lat czekałam na to, aby coś się wydarzyło i oto stoję twarzą w twarz z wami. Cieszę się niezmiernie.

— Jesteś w ludzkiej postaci siostro, to wybór twój, czy Zaziantego? — zapytał trzeci Strażnik.

— Kiedy jestem wśród ludzi przybieram postać kobiety, bo to ułatwia sprawę i nie powoduje napięcia. Ludzie ze mną rozmawiają, nie wiedząc kim jestem. Duchowo, jak wiecie też jestem kobietą.

— Wszyscy, jak widzę — odezwał się czwarty Strażnik — uklęknęli przed nami. Wszyscy oprócz tego zuchwałego króla, który w tak prosty i haniebny sposób stracił swoje królestwo!

Po tych słowach Kastel Jewaunt odruchowo położył rękę na rękojeści swojego miecza, co było w tej sytuacji niedorzeczne. Król nie wstydził się jednak swego odruchu. Zmierzył swym wzrokiem Strażników Planety.

— Nie mam zamiaru tłumaczyć się przed tobą, ani przed kimkolwiek, dlaczego straciłem królestwo. Odzyskam je, gdy przyjdzie czas — odparł ze złością. — Zapewniam was o tym.

— Nie odzyskasz, w planach Zaziantego nie ma takiego czegoś, jak odzyskanie Plenhedryki. Zostanie ona spalona ogniem z nieba. Tak zapisał nasz bóg w swoim rozporządzeniu i nikt nie jest w stanie tego zmienić.

— To się jeszcze zobaczy! — zaprzeczył z przekonaniem król.

— Jak do nas mówisz, bądź łaskaw uklęknąć! — rozkazał pierwszy Strażnik.

— Uklęknąć? Przed kim? Przed wami? A kim wy jesteście, że mam przed wami klękać?

— Dla twojej wiedzy, królu Kastelu Jewauncie przypomnę, że jesteśmy potężnymi istotami boskimi. Naszej mocy nie może się równać żadna inna istota. Bądź więc tak miły, drogi chłopcze, nie komplikuj i uklęknij!

— Aż się kurwa zdziwisz, jeśli z własnej woli przed tobą klęknę. Nie klęknąłem przed Greaghallem i nie klęknę przed tobą. Jesteś, podobnie jak ja, stworzony przez naszego stwórcę Zaziantego. Podobnie jak ja, miałeś swój początek i jeśli Zazianty tego zechce, będziesz miał swój koniec. Wszyscy tutaj jesteśmy dziełem jednego boga, który nas stworzył według swojego planu i pomysłu. Jednych stworzył boginami, innych astralami, a jeszcze innych ludźmi, ale nie widzę między nami żadnych innych różnic. Próżność i wyniosłość jedynie nakazuje wam żądać pokłonów od ludzi, bo uważacie błędnie, że jesteście od nas lepsi. Otóż nie jesteście lepsi w niczym! Owszem jesteście inni, ale tylko inni. Inność nie czyni was bardziej wartościowymi ani większymi. Dalsze żądanie pokłonów ode mnie skończy się tym, że stąd wyjdę, a wy będziecie mieli problem, jak pokonać Greaghalla beze mnie! Czy to jasne?

Cisza jaka zapanowała po tych słowach króla, nie trwała długo. Lord Margon tupiąc wstał z klęczek.

— Tośmy sobie wyjaśnili — powiedział. — Królu, twój sługa Zwiastun zdaje się coś ci przysięgał, a tymczasem klęczy i drży ze strachu.

Na te słowa Zwiastun podniósł głowę i w tej chwili zrozumiał sytuację.

— Gdzie są nasze krzesła, koledzy Strażnicy? Odpadł mi guziczek i szukaliśmy go we trójkę. Bibiano, już mam swoją zgubę, możesz wstać — tym sprytnym wykrętem Zwiastun, choć cały w strachu, niezgodnie z prawdą oświadczył, że nie klękał przed bóstwami, tak przynajmniej mu się wydawało. Pomógł wstać Bibianie, a właściwie na siłę ją podniósł, bo dziewczyna wcale wstawać nie chciała, pozostając pod wrażeniem niewątpliwej chwały Strażników Planety.

— Królu Kastelu Jewauncie — odezwał się ten sam Strażnik, który przed chwilą zarzucał mu, że haniebnie stracił Plenhedrykę. — Twoja mądrość jest nam znana. Obserwowaliśmy cię od urodzenia, widzieliśmy czego dokonałeś w starciu z Greaghallem i przyznajemy, że zrobiło to na nas bardzo pozytywne wrażenie. Twoje argumenty, rzucone tu przed chwilą o równości między nami, są jak najbardziej logiczne. Chciałbym powiedzieć, że chociaż są logiczne, to jednak nie prawdziwe, bo oparte na złych założeniach, ale nie powiem tak, bo przyznaję ci rację. — W tym momencie przy stole pojawiły się krzesła — trony, na które Strażnicy zaprosili gości. Znikąd wyłoniły się nagie służki, mające zielone, długie włosy okrywające ich nagość. Podały do stołu napoje i owoce, po czym zniknęły. Bibiana i Rudchorta wpatrywały się z zachwytem w zieleń ich włosów. Nie trzeba być wielkim mędrcem, aby po wyrazie ich zachwyconych twarzy nie zauważyć, że kolor włosów przypadł im do gustu. Zauważył to król, uśmiechnął się i postanowił zrobić swojej oblubienicy prezent po wyjściu na zewnątrz.

— Jak zapewne domyśliłeś się królu, zostałeś wybrany przez Zaziantego do wykonania bardzo ważnego zadania.

— Nie domyśliłem się — król wszedł z przekąsem w słowo Strażnikowi. — Ta pierdolona kreatura Greaghall, zmusił mnie szantażem. Pierwszą jego część jak wiecie wykonałem…

— Tak i omal nie straciłeś życia, jak pospolity głupiec — tym razem Strażnik odwdzięczył się ironicznie.

— Co do drugiej części zadania, miałem zamiar go nie wykonywać, teraz wiem, że je wykonam, ale po swojemu.

— Zazianty nie bez powodu właśnie ciebie wybrał do tego zadania.

— Wiem. Nie wiem tylko, jak zabić króla, nie zabijając go?

— Co widzisz wokół siebie królu? Co widziałeś odkąd wszedłeś w dolinę, na której znajdowały się wrota?

Wprawdzie Strażnik nie powiedział niczego odkrywczego, czego Król Myśli by już dawno nie wiedział, niemniej nie chcąc wchodzić w niepotrzebne dysputy, podziękował i niepostrzeżenie wykonał pierwszy ruch, którego nikt nie zauważył.

— Dziękuję.

— Jesteś najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Zgadnij więc, dlaczego musiałeś tutaj przyjść, aby wpaść na ten prosty sposób wykonania misji.

Król Myśli nie miał zamiaru informować Strażników o tym, że od dawna myślał o iluzji, w której zabije króla Szarmudu. Zerknął tylko kątem oka na władcę świateł Heliodoru, który znudzony rozglądał się dookoła.

— Nie nazwałbym go prostym.

— Racja.

— Po co w takim razie tu przyszedłem, jeśli można zapytać?

— Twoja misja na tym się nie kończy. Po jej wykonaniu będziesz musiał oddać się do dyspozycji Zaziantego.

Król Myśli tym razem nie ukrywał zdziwienia.

— To znaczy?

— Wezwiemy cię, kiedy przyjdzie pora.

— I co dalej?

— Dowiesz się w swoim czasie.

W tym momencie Kastel Jewaunt przypomniał sobie tajemniczego Krenca i wściekłość na niedomówienia, jaką przy nim czuł, owładnęła go ponownie. Opanował się.

— Wolałbym wiedzieć już dziś, co się święci. Nie prosiłem się o zaszczyty i umiejętności, jakimi mnie obdarowano. Urodziłem się człowiekiem i moim naturalnym marzeniem jest posiadanie rodziny, o którą będę dbał i kochał. Tymczasem ciągle coś otrzymuję, jakieś zdolności i zadania, a tracę moje marzenia. Dostaję coś, o co nie zabiegałem.

— Zmartwię cię królu, twoje marzenia o rodzinie nigdy się nie spełnią. Nie po to Zazianty cię stworzył.

— Ciągle słyszę tylko, że mam zabić króla Szarmudu, że nigdy nie odzyskam Plenhedryki, a teraz dochodzi jeszcze jedno zapewnienie, że nie będę miał rodziny. Muszę was poinformować, że przyprowadziłem tu do was kobietę, którą pragnę poślubić, a na którą rzucono czar śmierci, jeśli za mnie wyjdzie. Widzę, że to nie ma sensu, ale nie byłbym sobą, gdybym nie poprosił was o zdjęcie tego czaru.

— Nie zdejmiemy tego czaru królu, bo miłość do kobiety zaślepi twój umysł i nie wykonasz tego, do czego zostałeś powołany.

— Mam więc niby zabić króla, a potem przyjść tu do was, byście objaśnili mi na czym polega moje nowe zadanie, czy tak?

— Tak, i nie próbuj nawet tego zmieniać.

— Traktujecie mnie jak niewolnika — Kastel Jewaunt mówił wyjątkowo spokojnie, co wzbudziło ciekawość Rudchorty. Czuła coś tak niewyczuwalnego, że nie mogła zorientować się o co chodzi. Czuła wyraźnie obecność w komnacie tak potężnej magii, z jaką się nie spotkała do tej pory. Magia ta miała swe źródło w Królu Myśli, który kontynuował dalej swoją niezwykle spokojną mowę.

— Niewolnik jednak domaga się od was zapłaty. Nie zrobię tego wszystkiego za darmo.

— Zazianty przewidział dla ciebie wspaniałą nagrodę, o której też się dowiesz po wszystkim.

— Nie macie kontaktu z Zaziantym, ale przypuszczam, że wy będziecie pierwszymi osobami, które go spotkają po tym, jak odzyska myśli… O KURWA!!! — Ostatnie słowo Kastel Jewaunt, który właśnie domyślił się swojej prawdziwej roli w bożym planie, wypowiedział głosem tak potężnym, że gdyby Szmaragdowa Komnata miała tynk, to ten tynk by się posypał. Jego głos miał moc boga! Na globusie woda w oceanach się wzburzyła, ta płynąca w fontannach żyrandola wypłynęła ze swoich korytek i spadła lekką mgiełką na głowy, siedzących pod żyrandolem. Dźwięk odbijał się od ścian podłogi, sufitu i świdrował uszy, wprowadzając przy tym w wibracje wszystko, co było wokół. Moc potomka Spinela nagle objawiła się i przyćmiła wszystko, co obok niej się znajdowało. Nieproszony gość ukrywający się z tyłu został przez tą moc spętany i przyciągnięty przed Strażników Planety. Oni sami, którzy jeszcze przed chwilą chełpili się, swoją potęgą, której nie równa się moc żadnej innej istoty, struchleli i przestraszyli się. Stał oto przed nimi człowiek, którego potęga była równa potędze Zaziantego. Człowiek, przed którym nie było już żadnych tajemnic.

— Zrozumiałem już całą układankę. A ponieważ bardzo nie lubię niedomówień, niedopowiedzeń i tajemnic, wyjaśnię wszystkim tu zgromadzonym na czym polegać ma moja rola w ostatniej misji, jaką powierzył mi Zazianty.

— Nie czyń tego, miłościwy panie — prosili błagalnie Strażnicy.

— Dlaczego? Wszyscy ludzie, których tu przyprowadziłem, będą odgrywać w tym znaczącą rolę. Powinni wiedzieć w co zostali wciągnięci.

— Odegrają, owszem ważną rolę w misji zabicia króla Szarmudu i w wojnie o Planetę, ale rozumiesz przecież, że ostatnią część swego zadania, wykonasz sam. Nie możesz ich zabrać tam, dokąd pójdziesz.

— Nie sam, tylko razem z Zaziantym.

— No tak, ale bez ludzi, nie trzeba ich wtajemniczać w szczegóły.

— Przeciwnie, moim zdaniem powinni wiedzieć, że gra toczy się o ich nieśmiertelne życie i że…

— Błagamy cię, królu Plenhedryki, nie mów tego! Wśród Strażników widać było nagłe poruszenie. Zawładnął nimi niepokój.

— Przed chwilą w pokorze też was o coś prosiłem, nie chcieliście spełnić mojej prośby, nie macie więc żadnego prawa oczekiwać, że ja spełnię waszą. — Po tych słowach Strażnicy Planety nie mieli już wątpliwości, że król opowie ludziom, co ma się wydarzyć. Jedynym pocieszeniem dla nich był fakt, że mając tę wiedzę chętniej pomogą mu w stworzeniu iluzji śmierci króla z Rodu Szmaragdu.

— Królu Kastelu Jewauncie — odezwali się jednocześnie Strażnicy. — Wiesz już w jakim celu tu przyszedłeś. Nie musimy ci nic tłumaczyć. Są jednak sprawy, których jeszcze nie zrozumiałeś, bo sprawy te nie dotyczą ciebie bezpośrednio. Przypuszczamy, że Zazianty powoli wprowadzał cię w twoją rolę, odkrywając przed tobą wszystko po kolei. Nie ma już potrzeby, abyście dłużej przebywali w Szmaragdowej Komnacie. Pożegnamy się więc. Zanim jednak to zrobimy, mamy dla ciebie polecenie od samego Zaziantego. Ten model Planety, który z takim podziwem oglądaliście, został przez Zaziantego stworzony dla potomka Rodu Rubinu, który w czasie kiedy ty będziesz przebywał z Zaziantym, stoczy tu wojnę z siłami wrogiego boga. Zazianty kazał, abyś zabrał ON do Derylaka. — Król Myśli wiedział, że kłamią, nie widział potrzeby ujawniać prawdy o ON w tej chwili.

— ON?

— Tak nazywa się to urządzenie — ON, to skrót od pewnego słowa, które oznacza otwartość. ON pokazuje Planetę w całości. Potomek Rodu Rubinu, który nadejdzie wkrótce, będzie mógł dzięki ON obserwować ruch wojsk wroga, a nawet podsłuchiwać ich rozmowy.

— Przerwałem Dziedzictwo Rodu Rubinu.

— Tak samo je przerwałeś, jak zabijesz króla Wschodu. Ważne, że Greaghall i jego pani pomyślą, że tak jest.

Król zmarszczył czoło.

— Teraz dopiero rozumiem wszystko — rzekł przyciszonym głosem.

— Przy tobie i my dużo się dowiedzieliśmy. Zazianty wszystko przygotował, ale nie o wszystkim nam powiedział. Części układanki zaczynają do siebie powoli pasować. Idź królu, wykonaj swoje zadanie, niech Greaghall i jego pani odniosą wrażenie, że Planeta jest pozbawiona ochrony… A później pomożemy ci dostać się do Zaziantego. Jesteś mu bardzo potrzebny

— Odnoszę wrażenie, że teraz wykonam swoje zadanie z większą ochotą.

— Dlaczego?

— Obiecałem, że zabiję Greaghalla, a wydaje mi się, że będziemy przebywać w jednym miejscu o tej samej porze.

— Królu, tam gdzie będziecie, czyli…, a już powiem, bo czas tajemnic się skończył, u Bellahonny raczej nie będziesz miał czasu ani szans na zabicie Greaghalla.

Strażnik wyjaśnił dokładnie wszystkim, kim jest Bellahonna i jakie zadanie w jej planach pełni nieświadomy Greaghall.

— Przyrzekłem Greaghallowi, że go zabiję i dotrzymam słowa. Wymyślę coś.

— Nie możemy ci niczego zakazać. Wszystko, o czym mieliśmy powiedzieć, zostało powiedziane. Nasze spotkanie dobiegło końca. Zanim się rozejdziemy, zobaczmy kim jest ten osobnik, którego spętałeś.

— Nie poznajecie? To wolny andał, psotnik.

— Nie bardzo wiemy, co mamy z nim zrobić?

— Skoro wojna się rozpoczęła, to muszą być ofiary — powiedział Kastel Jewaunt i zanim ktokolwiek zareagował, zabił andała wiązką swej mocy. Nie widział powodu, aby litować się nad mordercą i gwałcicielem.

— Czy nie byłoby lepiej najpierw go przesłuchać? — zapytali Strażnicy.

— Po co? Doskonale wiemy, że nic by nie powiedział.

Podczas tej rozmowy Bibiana przeżyła koszmar i rozczarowanie. Wielokrotnie mdlała. Rudchorta musiała ją cucić i uspokajać. Dla dziewczyny jasne już było, że pokochała nie tylko człowieka, nie tylko magika jak sądziła, ale kogoś znacznie większego. Ból, jaki ścisnął jej klatkę piersiową z powodu uczucia jakiego doznała uświadamiając sobie, że jej miłość i marzenia nie są realne, spowodował, że dziewczynie pękło serce. Gdyby nie szybka reakcja Rudchorty, Bibiana umarłaby.

Lord Margon próbował nadążyć myślami za tym, co słyszał. Wsłuchiwał się dokładnie i próbował zrozumieć jak najwięcej. Pytań miał mnóstwo. Przede wszystkim chodziło mu o to, czym ma się teraz zająć on sam. Roli pozostałych się domyślił, swojej nie mógł. Ośmielony śmiałością króla postanowił przejąć kilka jego cech i wyjaśnić niedomówienie.

— Jakie w tym wszystkim jest moje zadanie? Co ja mam robić? Nie przyszedłem tu przecież bez celu.

— Przede wszystkim masz złożyć mi hołd. To jest twoja rola! — burknął Kastel Jewaunt.

— Miałem ci złożyć hołd na twoim ślubie królu, ale jak się domyślam, ślubu nie będzie… — tu przerwał, bo w głowie usłyszał głos Króla Myśli. Nie wnikał w szczegóły, odpowiedział jedynie — aha, zostawmy to.

— Ależ nie! — wtrącił jeden ze Strażników. — Twoja rola, lordzie Margonie polega na stworzeniu silnej armii. Dowodzisz wprawdzie Armią Grodów Południa, ale jest to zaledwie kilka tysięcy żołnierzy. Do bitwy o Planetę, będzie ich potrzeba o wiele więcej. Przygotuj więc plany rozwoju i rekrutacji armii. Możesz w tym celu wykorzystać ON. Przyjrzyj się Planecie, zobacz gdzie jest najwięcej silnych mężczyzn. Tych, których zdołasz, zrekrutuj, ale przede wszystkim opracuj plan, który pozwoli potomkowi Rodu Rubinu szybko przystąpić do wojny. Chodzi zarówno o piechotę, kawalerię i marynarkę. Tworząc flotę okrętów wojennych zaangażuj w to dzieło króla Południa, Arkusa. Oni tam znają się na tym. Uważaj na ludzi z Północy, są niepewni. Nie chodzi o to, abyś ich skreślał, ale uważaj na nich. Pozostałe kontynenty dobrze wybadaj za pomocą ON. Rób zapiski i notatki. Przygotuj strategię wojenną, zapoznaj się z ukształtowaniem terenu na całej Planecie. Poznaj każdą równinę, górę, dół, każdą rzekę, każdy kamień, który może mieć znaczenie strategiczne. Wojna, która nadchodzi, będzie wojną okrutną, zginie mnóstwo ludzi, wiele zamków zostanie zrównanych z ziemią. Pamiętaj lordzie Margonie, że masz tę przewagę nad wrogiem, że znasz Planetę. Wróg będzie w tej materii poruszał się po omacku. Niestety, wrogami ludzi w tej wojnie będą stwory i potwory, o których nawet wam się nie śniło. Szkoda, że nie będzie z nami ani naszego boga, ani nawet Króla Myśli. Mają ważniejsze i trudniejsze zadanie. Będziemy musieli sami obronić Planetę.

— My?

— Jesteśmy Strażnikami Planety, staniemy z wami ramię w ramię. Przydamy się wam, jak sądzę. Każdy z nas w walce wart jest tyle, co tysiąc dobrze wyszkolonych żołnierzy. Najważniejsze jest to abyś ty, Lordzie zaplanował każdą bitwę i wszystko zapisał na papierze.

— Ale przecież nie ja będę dowodził armią?

— Dowództwo obejmie potomek Rodu Rubinu. Pojawi się w Derylaku w odpowiednim czasie. Poznacie go, jest jeszcze bardziej… hmm, że tak powiem bezczelny niż tu obecny król. Przybędzie, co prawda jako zwykły wędrowiec, ale nie będziecie mieli żadnych wątpliwości, kiedy go zobaczycie. Jest niezwykle szybki, bardzo bystry i potrafi podejmować decyzje. Jest też mistrzem walki na miecze. Prawdopodobnie wszystko, co jest potrzebne będzie otrzymywał w samą porę, na wzór obecnego tu króla. Musisz jednak przygotować mu grunt, lordzie.

— Rozumiem.

— Rudchorto, ty wiesz co masz robić, nie musimy tego tu omawiać, niektóre rzeczy wbrew opinii Króla Myśli nie mogą zostać ujawnione. Natomiast Zwiastun…

— Tak!?

— Pomożesz królowi Kastelowi Jewauntowi stworzyć iluzję, która oszuka jego mózg. Masz do dyspozycji czarodziejów Armii Grodów Południa i mędrców Derylaka. Wykorzystaj ich umiejętności i wiedzę.

— Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie na koniec?

— Słuchamy cię, Zwiastunie.

— My się tu nie znaleźliśmy przypadkowo w tym składzie, prawda?

— Dlaczego o to pytasz?

— Tak tylko z ciekawości, chcę po prostu wiedzieć. Coś mi w głowie świta i chciałbym upewnić się, że mam rację.

— Dobrze, wobec tego powiem ci, że każde z was zostało tu zaproszone. Dotyczy to również panny Bibiany.

— Wobec tego wszystko jest dla mnie jasne — odpowiedział Zwiastun. — Chodźmy już, zanim wypaplam. Wszyscy spojrzeli na niego. Posępne oblicze Zwiastuna wyraźnie świadczyło o tym, że odkrytej prawdy nie wyjawi nawet pod groźbą śmierci. Strażnikom Planety nie zależało na wyjaśnieniu tej zagadki. Osiągnęli to, co mieli w planie.

— Jak mamy przetransportować ON? — zapytał lord.

— Mamy odpowiedni dla niego wózek. Przewieziecie go na nim.

Kiedy wyszli na zewnątrz, Wrota Strażników zamknęły się natychmiast. Lord bez zwłoki zajął się swoimi obowiązkami. Kazał przetransportować ON do Derylaka. Przegrupował armię, część odesłał do Grodów z odpowiednimi rozkazami, drugiej części rozkazał budowę umocnień kwatery u stóp zamku. Rudchorta opiekowała się nadal Bibianą. Zrozumiała, że Zwiastun odkrył jej tajemnicę, była mu wdzięczna za dyskrecję. On zaś podszedł do swojego nowego króla.

— Udało ci się, panie. Gratuluję. Myślę, że z Bellahonną też ci się uda. To co zrobiłeś ze Strażnikami Zazianty chyba zaplanował jako coś w rodzaju próby, albo lekcji. Jak zwał tak zwał.

— Domyśliłeś się?

— Dziwię się, że inni się nie domyślili.

— To, o czym się dowiedzieli zajęło im umysły. Nie byli w stanie myśleć o czymś innym. Jedynie ty zauważyłeś to, co działo się tam równolegle. Gratuluję bystrości umysłu.

— Nie tylko ja, boginka też się zorientowała. Wszystkich czterech, że tak powiem „załatwiłeś” w jednej chwili? — Król uśmiechnął się szyderczo.

— Nie udało mi się zrobić tego, co chciałem, musiałem szukać alternatywy. Strażnicy nie mieli mocy nad czarem, jak myślała Rudchorta.

— Mam prośbę do ciebie, królu — Zwiastun zmienił temat.

— Słucham.

— Kiedyś, kiedy jeszcze nie wiedziałeś, kim naprawdę jesteś… — król mu przerwał.

— Jestem człowiekiem, Zwiastunie! Człowiekiem! I tak pozostanie. Ja lubię być człowiekiem. Mnie się podobają kwiatki, zwierzaczki, drzewa, góry, babskie cycki i wszystko, co jest na Planecie. Mnie się nawet podoba zapach końskiego gówna. Nie dam rady żyć w doskonałych boskich warunkach. Nie wiem, co tam dla mnie przygotował Zazianty, ale będę go po wszystkim prosił, abym stał się z powrotem człowiekiem.

— Ja tego tak nie odczuwam. Myślę, że mógłbym być bogiem, ha, ha — zaśmiali się obaj.

— Najwyżej się zamienimy.

— Z chęcią.

— Ale o co chciałeś mnie prosić?

— Kiedyś, kiedy jeszcze nie wiedziałeś kim naprawdę jesteś, obiecałeś zabić Greaghalla.

— Tak i zrobię to.

— Pozwól mi zabić Bellahonnę.

— Nawet jej nie znasz.

— Ale jakoś jej nie lubię — Zwiastun uśmiechnął się.

— Jest twoja.

— Dziękuję. A wracając do Bibiany.

— Nawet nie wiem, jak jej to powiedzieć. Będzie się bała zostać moją żoną.

— Przecież czaru już nie ma.

— Czar istnieje nadal. Ty pomożesz mi go znieść. Muszę w tym postąpić bardzo samolubnie, ale chyba nie mam innego wyjścia. Poza tym rzucenie czaru śmierci musi być zgodnie z prawem ukarane.

— Zrobię co rozkażesz.

— Problem w tym, że ona i każde z was nie uważa mnie już za zwykłego człowieka po tym, co się stało.

— Ruda Kita, tylko ona chyba będzie w stanie przekonać Bibianę. Idź królu do zamku i o nic się nie martw. Pozwól, że twój sługa zajmie się twoimi sprawami sercowymi.

— Zwiastunie.

— Tak, panie.

— Do tej pory wszystko idzie po myśli Zaziantego. Czy pomyślałeś, co by się stało, gdyby coś mu się nie udało?

— Umarlibyśmy, a Planeta dostałaby się w łaskę Bellahonny.

— Ciekawe, do czego jej potrzebna Planeta?

— Nie dostanie jej. Zabiję ją.

— Tymczasem musimy zadbać o to, aby dokończyć to, co Zazianty tu zaczął. Obawiam się, że teraz coraz więcej zależeć będzie już od nas samych.

— To bierzmy się do roboty.

— Właśnie, a propos roboty. Nie wtrącaj się w moją sprawę z Bibianą, to moje zadanie. Będę tylko potrzebował twojej pomocy w zdjęciu czaru, resztę zrobię sam.

— Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. Pozwól, że najpierw się czegoś napiję.

Zwiastun sięgnął do torby, wyjął z niej szklaną buteleczkę.

— Co tam masz?

— Napój bogów. Chcesz spróbować Wasza Wysokość?


Rozdział 20


Dwie klacze pędziły galopem przez łąki otaczające zamek Derylak od wschodu. Tu nie sięgnęły morenowe górki i wały Szmaragdowej Wyżyny. Można było więc pędzić, co sił. Tak właśnie robiły dwie młode kobiety, łapiąc wiatr we włosy. Jedna z nich była rudą boginką, druga zielonowłosą dziewczyną. Wysoko nad nimi krążył groźny gryf. Boginka wiedziała o nim, kobieta nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie wiedział o tym również mężczyzna, który podążał pieszo w ich stronę. Ich drogi zbiegały się ze sobą tak, że prędzej czy później musieli się spotkać. Kiedy mężczyzna się zbliżył, boginka wyjęła strzałę z kołczanu. Kobiety zatrzymały konie w odległości zapewniającej swobodną rozmowę, uniemożliwiającej jednak jakiekolwiek wrogie działanie. Były bezpieczne, one na koniach, on na pieszo, one z łukiem, on bez broni.

— Witaj, wędrowcze.

— Witam, piękne panie. — wędrowiec skłonił się.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 106.71
drukowana A5
Kolorowa
za 157.05