WSTĘP
Theodor Hansen, syn Magnusa Hansena urodził się i wychował w niewielkiej miejscowości Dalen. Miasteczko znajdowało się w środkowej części Norwegii, niedaleko słynnego w tamtym regionie Trondheim. Z pozoru, Dalen nie wyróżniało się niczym szczególnym. Główne ulice zabudowane były białymi, drewnianymi, niedużymi domkami, przy których w małych ogródkach rosły hortensje. W centrum miejscowości znajdował się ratusz, dwie kawiarenki, a nieopodal kameralne kino, do którego można było się udać wyłącznie wieczorem. Nikt nie wiedział, dlaczego seanse nie są wyświetlane w ciągu dnia. Nikt też nigdy o to nie zapytał. Wszyscy dostosowali się do panujących reguł i chodzili do kina po zmroku. Mieszkańcy często doświadczali nietypowych zjawisk. Bywały dni, w których pogoda zaskakiwała, ale nie tak zwyczajnie, lecz na skalę rozgłosu w krajowej telewizji. Ze słonecznego, upalnego, letniego poranka, robiło się anomalne popołudnie, podczas którego dzieci mogły ulepić ze śniegu dość pokaźnego bałwana, zaraz by potem mógł się roztopić w niemalże wypalających skórę promieniach słońca. Wieczory zazwyczaj bywały chłodne bez względu na temperaturę powietrza. Nawet przy dwudziestu czterech stopniach Celsjusza, wiatr potrafił wbijać w skórę i oczy mroźne szpilki krystalicznego powietrza. Może właśnie dlatego warto było zaszyć się wieczorem w ciepłej i bezwietrznej sali kinowej. Dalen otoczone było lasami świerkowymi oraz mniejszymi i większymi rzekami poprzecinanymi pasmami górskimi. Miłośnicy przyrody potrafili godzinami zatracać się w malowniczym i bajkowym krajobrazie miasteczka. Szlaki górskie wypełnione były po brzegi turystami, a w weekendy przyjeżdżały grupy emerytów lub młodzieży by przejść się ulicami miasta, w którym latem padał śnieg. Miasteczko słynęło nie tylko z niecodziennych zjawisk atmosferycznych, sami jego mieszkańcy wydawali się być nad wyraz uprzejmi i nieskazitelni. W Dalen nie plotkowano, nie zaglądano do niczyich portfelów, łóżek ani garnków, nie komentowano żadnych sensacji, nie wypowiadano się na ważne społecznie kwestie. Zamykano oczy na wiele spraw, zwłaszcza tych nieprzyjemnych. Milczenie stanowiło klucz do spokoju i harmonii, której pragnęła każda osoba zamieszkująca tą niezwykłą miejscowość. Życie w rytmie prowincji toczyło się powoli i zwyczajnie, chroniąc społeczeństwo przed huraganem, który czasem potrafił uderzyć znienacka. Miasto to z jednej strony zachwycało, z drugiej jednak budziło niewytłumaczalny lęk. Wdychało się drżące i przeszyte tajemnicą powietrze, a uwalniało przytłaczającą ciszę, której nie sposób było zapomnieć.
ROZDZIAŁ 1
15 maja 2024
Theodor Hansen był człowiekiem uczynnym i lubianym wśród mieszkańców Dalen. Niejednokrotnie pomógł swojej schorowanej sąsiadce narąbać drewna do kominka, którym ogrzewała swój dom, parę razy naprawiał różnego rodzaju elementy przy samochodzie samotnej matki mieszkającej naprzeciwko, której były mąż zalegał z płaceniem alimentów na dzieci. Zdarzyło mu się także zreperować dach u znajomego, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku stracił wzrok. Nigdy niczego nie oczekiwał w zamian za swoją pomoc. Wszyscy jednak, którzy znali Theodora wiedzieli, że wieczory spędza w pubie przy piwie i muzyce country. Z tego też powodu starsza sąsiadka, matka czworga dzieci i niewidomy kolega wręczali Theodorowi coś mocniejszego za każdorazową pomoc. Mężczyzna nie wylewał za kołnierz. Koił zmysły napełniając swoją głowę coraz wyższymi procentami. Miał jednak tak dużo siły mentalnej, że nigdy nie doprowadzał do stanu zupełnego odcięcia od rzeczywistości. Pilnował swojego portfela, złotego sygnetu, który odziedziczył po pradziadku i markowych okularów korekcyjnych, których nie chciał zniszczyć podczas pijackiej bójki. Theodor przesiadując wieczorami w zaprzyjaźnionym barze poznał wielu ludzi, wysłuchując przy tym niezliczoną ilość życiorysów. Zobaczył wiele małżeńskich kłótni, ale także mnóstwo braterskich pojednań, poznał na własnej skórze strach o swoje zęby, był świadkiem zdrad, a nawet raz zdarzyło mu się być powiernikiem kochanki burmistrza. Jak przystało na mieszkańca Dalen, nigdy niczego nie komentował, jedynie słuchał i błogo milczał. Mężczyzna był pewien, że wszystko już widział, słyszał i czuł. Określał swoje życie jako marne, gdyż nigdy nie potrafił o nim dobrze mówić. Przyciągał ludzi swoją równowagą duchową i łagodnym, spokojnym wzrokiem. Nie oceniał, nie potępiał, jedynie służył obiektywną radą.
Wsiadł jak zwykle na rower około trzeciej nad ranem i odjechał spod pubu o wdzięcznej nazwie „Pobity kufel”. By dotrzeć do domu musiał pokonać odcinek leśnej drogi, którą notabene uwielbiał jeździć. Zapach lasu wywoływał w nim nostalgię. Powracał zawsze myślami do dzieciństwa, w którym widział jedynie swoją matkę, ubraną w fartuch kuchenny, gotującą w olbrzymim garze obiad dla całej ośmioosobowej rodziny. Siedział przy stole i wyczekiwał, aż mama przydzieli mu porcję ziemniaków, świeżo złowionej przez ojca ryby i surówki z marchwi, która tak bujnie rosła w ich ogrodzie. Theodor rozkoszując się wspomnieniami nagle zatrzymał gwałtowanie rower, gdyż wydawało mu się, że na coś najechał. W pierwszej chwili pomyślał, że była to jakaś grubsza gałąź zerwana przez silniejszy podmuch wiatru, lecz gdy tylko odwrócił wzrok poczuł w całym ciele srogi chłód. Zupełnie tak jakby mikroskopijne odłamki lodu wbijał się w jego skórę i formowały na niej otwarte rany. Na leśnej ścieżce ujrzał kobiecą dłoń. Rzucił rower na ziemię i podbiegł bliżej. Młoda kobieta leżała nieruchomo w wysokiej trawie, rosnącej wzdłuż leśnej drogi. Theodor zaczął się trząść. Na początku zwątpił w siebie, ponieważ był przekonany, że dzisiejszej nocy wypił zbyt dużo i jego głowa robi sobie z niego kpiny. Miał nadzieję, że wszystko co właśnie widzi to zwidy, halucynacje, czy innego rodzaju nieprawdziwe spostrzeżenia zmysłowe. Mężczyzna nie mógł odnaleźć kontroli nad swoim ciałem. Stał nieruchomo i przyglądał się tej pięknej istocie, która właśnie straciła życie. Patrzył na jej blond warkocz, który przysłaniał lewy policzek, na rozwarte usta, które ostatkiem sił wołały o pomoc, obserwował jej smukłe dłonie, które mogły świadczyć o tym, że dziewczyna była pianistką, zerknął na piersi, które wystawały spod rozerwanej koszuli. Zaraz po tym spostrzegł jej długą i zadbaną szyję, na której widać było jeszcze zaciśnięte ręce sprawcy. Mężczyzna usłyszał w pewnej sekundzie warkot silnika samochodu. Przestraszył się i szybko schował za pobliskimi drzewami, zabierając leżący na ziemi rower. Przy zwłokach dziewczyny zatrzymał się czarny mercedes. Wysiadł z niego wysoki, elegancki mężczyzna, który mógł mieć według Theodora czterdzieści lat. Ubrany był w czarny płaszcz, granatowe dopasowane spodnie i lakierowane mokasyny z czerwonymi wstawkami.
— No już! Wychodź! — powiedział zbliżając się do leżących w trawie zwłok. Theodor otworzył szerzej oczy i wciąż siedział cicho w krzakach — długo mam jeszcze czekać?! — mężczyzna wciąż prowadził monolog — moja cierpliwość się w końcu skończy! — Theodor zacisnął zęby i złapał kilka głębokich oddechów — do ciebie mówię, Theodorze! Wiem, że tu jesteś! — Theodor nie miał wyjścia. Ucieczka nie wchodziła w grę, ponieważ gdy porównał w swojej głowie lichego składaka, którym się poruszał i czarną maszynę, z większą mocą w silniku niż jego chęć do życia, od razu postawił się na przegranej pozycji.
— Skąd znasz moje imię?! — Theodor wyłonił się zza drzew. Mężczyzna w czarnym płaszczu zaczął się śmiać.
— Czy właśnie to tak naprawdę cię interesuje? Nie zapytasz kim jestem? Co tutaj robię? Dlaczego oboje rozmawiamy nad zwłokami młodej dziewczyny?
— Nie zapytam, ponieważ nigdy nie uzyskałbym odpowiedzi — stanowczo odparł Theodor.
— Bynajmniej, drogi kolego. Odpowiem na każde z tych pytań — tajemniczy mężczyzna uśmiechnął się i podszedł do Theodora wyciągając do niego rękę — mam na imię Svein — przedstawił się.
— Moje imię już znasz, lecz wciąż zastanawiam się skąd? — Theodor drążył temat, ponieważ nigdy wcześniej nie widział Sveina, a przecież przez jego życie przewinęło się mnóstwo twarzy.
— Jak już wspomniałem, na wszystkie nurtujące cię pytania poznasz odpowiedź — Svein wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę papierosów — zapalisz? — zapytał Theodora.
— Dziękuję, nie palę.
— No tak, ty tylko pijesz — Svein zakpił.
— Mam pod wargą snusa, zbyt dużo nikotyny mogłaby mnie zabić — Theodor spojrzał na leżącą w trawie kobietę i starał się zachować kamienną twarz, co nie było łatwe, ponieważ paraliżował go strach. Svein spojrzał obojętnie na swojego rozmówcę, oparł się o maskę auta, którym przyjechał, włożył do ust papierosa i szybkim ruchem go podpalił, wypełniając dymem całą powierzchnię swoich płuc.
— Posłuchaj, pijaczyno. Odpowiadając na pierwsze z twoich pytań. Znam twoje imię, ponieważ gdy tutaj jechałem akurat wpadłem przypadkowo na łosia, który powiedział mi, że właśnie tak się nazywasz. Wiesz co ten łoś mi jeszcze powiedział? Bardzo ciekawą historię. Otóż dowiedziałem się od niego, że zabiłeś młodą blondynkę i właśnie teraz próbujesz ukryć jej zwłoki. A co najlepsze! Jeszcze nie udało ci się tego zrobić i nie uda nawet przed przyjazdem policji. Cicho! Cicho! Ty także to słyszysz? — Svein nadstawił ucho — syreny policyjne? Czy mi się wydaję? Patrz! Łoś miał rację! Skubany! Nie zdążyłeś ukryć zwłok tej biednej dziewczyny. Przyłapią cię na gorącym uczynku — Svein palił spokojnie papierosa, delektując się każdym mocniejszym zaciągnięciem.
— Nie, nie, nie! To się nie dzieje naprawdę. Przecież ja nic nie zrobiłem. Kim ty do cholery jesteś?! Co się tutaj dzieje?!
— Nie wiem, zapytaj tego łosia — Svein podniósł ręce na znak zaskoczenia, trzymając w ustach przygasającego już papierosa. Theodor nie potrafił już ukryć strachu i paniki w swoich oczach. Zdał sobie sprawę, że nadszedł jego koniec.
— Przecież ty wiesz, że jestem niewinny! Niczego złego nie zrobiłem! To nie ja zabiłem tę dziewczynę! Ja nawet nie wiem kim ona jest!
— Jak to? Przecież to córka właściciela pubu, do którego tak lubisz chodzić — Svein puścił do Theodora oczko, poklepał go po plecach i podszedł do policjanta, który właśnie wysiadł z radiowozu. Oboje podali sobie ręce i przez minutę o czymś rozmawiali. Theodor upadł na ziemię tuż przy zwłokach młodej dziewczyny. Gdy otworzył jeszcze na chwilę oczy, spojrzał na jej twarz. Właśnie wtedy rozpoznał Mary Olsen, córkę swojego dobrego przyjaciela, Erika Olsena. Pragnął tak samo jak ona zamknąć oczy i już nigdy się nie obudzić. Nie było mu to jednak dane. Ocucił go zimny strumień wody, który został wylany z wiadra na jego twarz. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znajduje się na komisariacie policji. Ostre jarzeniówki podrażniały jego zaszklone oczy, które z ledwością utrzymywał otwarte. Cały czas je mrużył i dotykał obolałej głowy. Minęło parę minut nim Theodor doszedł do siebie. Od razu spostrzegł, że jego palce wskazujące są zabrudzone czarnym tuszem. Złapał głęboko oddech i próbował się podnieść. W tej samej chwili do pokoju wszedł komisarz.
— O widzę, że śpiący królewicz już się obudził — policjant położył na biurko białą teczkę wypchaną dokumentami.
— Na jakiej podstawie mnie tutaj przetrzymujecie? Mam prawo do adwokata — stanowczym głosem powiedział Theodor.
— Jesteś podejrzany o zamordowanie Mary Olsen.
— Nie macie żadnych dowodów! Przecież ja tego nie zrobiłem!
— Co więc robiłeś wczoraj wieczorem na miejscu zbrodni? — równie stanowczym głosem zapytał komisarz. Miał w sobie coś niepokojącego. Jego stoicki spokój, znudzona mina, przeszywające na wylot spojrzenie pobudzały w Theodorze lęk i jednocześnie odbierały ostatnie pokłady nadziei, że jeszcze uda mu się wybudzić z tego koszmaru.
— Wracałem z pobliskiego pubu. Najechałem rowerem na wystającą z trawy rękę tej dziewczyny. Na początku myślałem, że to jakaś gałąź, nie wiem coś innego, co mógłbym poczuć pod kołami, ale gdy się odwróciłem… — Theodor uronił łzę.
— Ckliwa historyjka. Naprawdę. Niemalże się wzruszyłem — rzekł policjant.
— To była córka mojego przyjaciela. Nie potrafię się z tym pogodzić.
— Twoje odciski palców zgadzają się z odciskami palców sprawcy! Więc zacznij mówić prawdę, bo nie mam czasu na wysłuchiwanie twoich poruszających bajek! — mężczyzna uderzył ręką w stół. Theodor odskoczył z przerażenia.
— Wrabiacie mnie! To jakieś bzdury! Ja nie zamordowałem tej dziewczyny! Rozumiesz?!
— Mamy jeszcze świadka, która zeznał, że widział cię nad zwłokami denatki. Próbowałeś je wywieźć.
— Czym? Moim rowerem? Czy komisarz się słyszy? Przecież to jakaś farsa! — policjant zakłopotał się i drapiąc delikatnie swoją potylicę, rzekł.
— W mojej kryminalnej karierze, nieraz doświadczyłem zaskakujących zjawisk. Determinacja i strach przed poniesieniem konsekwencji zamieniają krew w wino — Theodor zaczął się trząść.
— Kim jest ten świadek? Facet w czerni z mercedesa?
— Dam ci radę, kolego. Szukaj dobrego adwokata — policjant uśmiechnął się zwodniczo i zostawił Theodora samego, doskonale zdając sobie sprawę z zasianego w nim przerażenia i odebrania woli walki, którą jeszcze przed piętnastoma minutami mężczyzna w sobie miał.
ROZDZIAŁ 2
Rok później
Sara Berg patrzyła w okno znajdujące się tuż za prokuratorem, który dumnie wygłaszał swoją procesową przemowę. Jan Czyżyk był wybitną hieną, która nie pozostawiała suchej nitki na oskarżonych, a przy okazji ich obrońcach. Sara spotkała się z prokuratorem Czyżykiem już trzykrotnie na sali rozpraw. Za pierwszym razem pan prokurator uścisnął rękę Sary przed rozprawą i pożyczył jej powodzenia. Jego uśmiech wydawał się być szczery. Szybko jednak okazało się, że szczery był jedynie protokolant, który wywołał strony na salę sądową. Prokurator Czyżyk dokonał podczas procesu rozlewu krwi. Jego argumenty były niepodważalne, a powołani w ostatniej chwili świadkowie, jako kluczowi dla sprawy, byli tak przeszkoleni w tym co powinni zeznawać, że równie dobrze mogliby wejść w skórę prokuratora i bez problemu go zastąpić. Choć Sara była świetnie przygotowana i nie miała obaw przed wybronieniem swojego klienta, została zmiażdżona przez podstawionych świadków i sztuczki, którymi posługiwał się jej przeciwnik. Drugie spotkanie Sary Berg i Jana Czyżyka miało nieco inny charakter. Tym razem nie stali naprzeciwko, lecz obok siebie podczas procesu. Sara była pełnomocnikiem oskarżyciela posiłkowego co zmusiło ją do współpracy ze starym, zgryźliwym i podłym, jak go nazywała, prokuratorem. Kobieta nie wspominała miło tego zaszczytu. Czyżyk nie uważał Sary za godnego siebie partnera służbowego. Kpił z jej pomysłów, nie ufał linii działania, jakiej próbowała się podjąć i deptał z ziemią każdy jej protest, gdy próbował delikatnie mówiąc nadawać kolorów całej sprawie. Wygrali, lecz Sara nie była z tego zwycięstwa dumna. Wiedziała, że Czyżyk znów posunął się do kłamstw, uruchamiając swoje cenne kontakty, by tylko osiągnąć cel. Trzecie spotkanie właśnie trwało, a prokurator Czyżyk rozwodził się w najlepsze. Dumny jak paw, przyodziany w swoją togę z czerwonym żabotem, który nadawał mu jeszcze większej agresji i postrachu wśród oskarżonych, wydobywał coraz to więcej słów pogardy dla siedzących naprzeciwko. Sara wciąż patrzyła w dal, widząc przez okno tylko odrobinę niebieskiego nieba i poruszające się na wietrze liście kasztana, który rósł przed sądem okręgowym w Krakowie. Nieskomplikowany krajobraz zza sądowego okna, który tak poruszył kobietę, przypominał jej o zadrze, którą nosiła w sercu od dwudziestu lat.
17 września 2004
— Spóźnia się… — rzekła Sara podczas spaceru ze swoją przyjaciółką Emmą.
— Kto? Ktoś do nas dołączy? — dziewczyna zdziwiła się.
— Okres mi się spóźnia… — Sara spojrzała z przerażeniem w oczach na swoją przyjaciółkę. Emma wypuściła powietrze z ust i stanęła opierając się o czyiś płot.
— Jak to? Nie zabezpieczacie się?! — krzyknęła wyraźnie zdenerwowana.
— Cholerna domówka u Nory…, poszliśmy wtedy z Ole na całość.
— Twój ojciec cię zabije — Emma zaczęła kiwać przecząco głową.
— Dzięki, naprawdę mi pomagasz.
— Przepraszam, że nie jestem taką optymistką jak ty. Na pocieszenie mogę jedynie się łudzić, że to zwyczajne zaburzenia hormonalne i nie jesteś w ciąży — Emma złapała Sarę za dłoń — Ile ci się spóźnia? Dwa dni? Trzy?
— Dziesięć.
— O mój Boże! Jesteś w ciąży!
— Emmo!
— Dziesięć dni? To nie są sprawy hormonów! To są sprawy pieluch! — dziewczyna nigdy nie owijała w bawełnę, nie lukrowała rzeczywistości i dlatego nie potrafiła utrzymać przy sobie zbyt wielu znajomych. Wyjątkiem była Sara, która ceniła tę szczerość u swojej przyjaciółki. Nawet teraz, gdy umierała ze strachu, będąc prawie pewną, że nosi pod sercem dziecko.
— Jutro zrobię test ciążowy i wszystko będzie jasne.
— Jutro? Marsz do apteki, natychmiast!
— Jasne! Pójdźmy do jedynej w naszym miasteczku i bez kominiarek na twarzy, z szerokim uśmiechem kupmy test ciążowy! Wtedy mój ojciec dowie się szybciej niż ja sama! Jeszcze nie zgłupiałam!
— No tak! Nasze ukochane Ålgård! Masz rację, to nie był najlepszy pomysł. Tracę rozum przez te emocje! — Emma zrobiła się czerwona na twarzy.
— Jutro z samego rana pojadę do Stavanger i tam kupię test.
— Pojadę z tobą! Pamiętaj, że cokolwiek by się nie działo, damy radę — dziewczyna uśmiechnęła się do Sary i mocno ją przytuliła.
20 września 2004
— Usuniesz tę ciążę!
— Nie! To moje dziecko! Chcę je urodzić i wychowywać razem z Ole!
— Z tym młodym wymoczkiem, któremu w głowie tylko skręty?
— Nie nazywaj go tak! Nie masz prawa! — Sara cała we łzach próbowała przeciwstawić się swojemu ojcu.
— Usuniesz tę ciążę czy ci się to podoba, czy nie! To moje ostatnie słowo! — Thomas Berg uderzył ręką w stół i spojrzał chłodno na swoją córkę. Sara zaczęła coraz głębiej oddychać. Wiedziała, że jej ojciec jest nieustępliwy i mało tolerancyjny. Prowadził w Stavanger bardzo duże przedsiębiorstwo przemysłowe. Swoją karierę zbudował od zera. Jedynie ciężka praca, analityczny umysł oraz wiara w swoje możliwości doprowadziły go do sukcesu i uznania, którym cieszył się niemal w całym okręgu Rogaland. Ciąża szesnastoletniej córki uruchomiłaby języki wszystkich mieszkańców nie tylko Ålgård, ale także Stavanger. Jego reputacja mogłaby zawisnąć na włosku, co zrujnowałoby wszelkie kontakty biznesowe, ale także towarzyskie. Thomas Berg nie mógł więc dopuścić by ktokolwiek dowiedział się o problemie, który dosięgnął jego rodziny.
— Saro, idź proszę do swojego pokoju. Musimy z tatą porozmawiać — Joanna Krupińska–Berg próbowała załagodzić sytuację. Nie zgadzała się ze swoim mężem, dla którego jedynym wyjściem z zaistniałej sytuacji było usunięcie dziecka ich nastoletniej córki. Sara spojrzała na matkę zapłakanymi oczami i posłusznie udała się do swojej sypialni, która znajdowała się na pierwszym piętrze ich trzystumetrowego domu — później do ciebie zajrzę, kochanie — dodała i uśmiechnęła się do córki. Gdy Sara zatrzasnęła drzwi swojego pokoju, Thomas podszedł do barku z alkoholem i nalał sobie lampkę koniaku — nie uważasz, że jesteś dla niej zbyt surowy?
— Może mam jeszcze pochwalić jej puszczalstwo? — zakpił Thomas.
— Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, jak aborcja może wpłynąć na jej przyszłość? Przecież to jest trauma dla kobiety.
— Trauma dla kobiety to samotne rodzicielstwo. Myślisz, że ten gówniarz zadba o Sarę i ich dziecko?
— Pomożemy im. To nasz wnuk albo wnuczka.
— Joanno, ja nie mogę pozwolić sobie na taki skandal. Jeśli tego nie rozumiesz, nie mamy o czym rozmawiać — rzekł obojętnie Thomas i złapał za pilot od telewizora. Joanna wielokrotnie próbowała sprzeciwić się swojemu mężowi, lecz za każdym razem jej veto kończyło się fiaskiem.
Aśka Krupińska, ponieważ tak nazywali ją najbliżsi wyjechała do Norwegii w 1985 roku. Dwudziestolatka chciała polepszyć swój byt, zarabiać większe pieniądze i wyrwać się z biednej wtedy Polski. Każdej nocy śniła o złapaniu zachodniej wolności i powiewie świeżej codzienności, przepełnionej powodzeniem i szansą na zbudowanie luksusowego życia. Zawsze była odważna i gdy o czymś marzyła, zwyczajnie po to sięgała. Sięgnęła więc po pozwolenie na wyjazd, po pracę tuż po przyjeździe do obcego kraju i grono życzliwych ludzi, którzy pomogli jej odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Rok po przyjeździe do Norwegii poznała nieziemsko przystojnego mężczyznę, który oczarował ją swoim spojrzeniem, uśmiechem i zamiłowaniem do tańca. Thomas Berg uwiódł śliczną, młodą polkę, która zakochała się w nim bez pamięci. Od momentu poznania Thomasa, Aśka stała się Joanną, jej przebojowość i otwartość na nowe znajomości zostały schowane do szuflady, a wszelkie pokłady energii zostały ukierunkowane na męża, norweskiego biznesmena. Aśka zmieniła się nie do poznania, miłość do Thomasa zniszczyła jej charakter. Wolała podporządkować się jego zasadom, by go nie stracić. Wolała schować do kieszeni dumę, by tylko go zadowolić. Aśka doświadczyła luksusu materialnego, lecz zgubiła ten, który jest warty najwięcej. Luksus bycia sobą.
— Wręcz przeciwnie. Mamy dużo do przepracowania — Joanna stanęła przed swoim mężem i wymusiła swoim poważnym wzrokiem by wyłączył telewizję.
— Wiesz jak bardzo cię kocham, prawda? — zapytał Thomas.
— Wiem, dlatego mnie wysłuchasz i postarasz się zrozumieć.
— Podjąłem już decyzję, Joanno.
— Musimy znaleźć jakiś kompromis. Nie wierzę, że tak łatwo przychodzi ci myśl o zabiciu własnego wnuka! Przecież nie jesteś potworem! Litości, Thomasie! — mężczyzna złapał za rękę swoją piękną żonę i spojrzał w jej zaszklone, brązowe oczy.
— Nie zmuszę Sary do aborcji. Urodzi to dziecko, ale z dala od tego domu.
— Co? Co ty mówisz?
— Najbliższych dziewięć miesięcy spędzi na północy. Będzie przebywać w klasztorze, gdzie donosi ciążę i urodzi dziecko. Później do nas wróci. Znajomym i najbliższym powiemy, że wysłaliśmy ją za granicę by szkoliła język przed rozpoczęciem studiów — Joanna oddychała coraz głośniej. Nie była zdolna opanować swoich uczuć.
— A co z dzieckiem?
— Zostanie w klasztorze. Siostry zakonne znajdą dla niego odpowiednich rodziców, którzy obdarzą je należytą opieką i miłością.
— To jest jakiś nonsens, Thomas! To dziecko ma już kochającą rodzinę!
— Tego dziecka w naszym życiu nie ma i nie będzie, rozumiesz? Musisz to zaakceptować! Wbij sobie do głowy, że Sara wyjeżdża na zagraniczną wymianę i to jest od teraz jedyna prawda! — Joanna po raz kolejny uległa, zupełnie jak wtedy, gdy Thomas zadecydował, że Sara będzie uczyła się języka hiszpańskiego, a nie francuskiego, albo gdy oznajmił, że otwiera filię swojej firmy w Oslo i będzie musiał przez rok bardzo często wyjeżdżać, zostawiając na jej głowie cały dom wraz z nowonarodzonym dzieckiem, albo wtedy, gdy zorganizował olbrzymią imprezę na jej trzydzieste urodziny, zapraszając głównie partnerów biznesowych. Tym razem Joanna poczuła się na tyle podle, że nie potrafiła spojrzeć w lustro. Ten rodzaj przyzwolenia na ultimatum Thomasa spowodował pęknięcie jej serca na pół. Nie była jednak jeszcze na tyle silna, by odwrócić los, którego zarządcą był Thomas Berg. Przysłuchiwała się więc rozmowom telefonicznym swojej córki, gdy ta dzwoniła do swojej najlepszej przyjaciółki, mówiąc, że wyjeżdża na długo do Hiszpanii by szkolić język, informując jednocześnie, że test ciążowy okazał się negatywny, patrzyła na jej łzy, gdy żegnała się ze swoim chłopkiem, który nawet nie wiedział, że Sara nosi pod sercem ich dziecko. Patrzyła na odjeżdżający samochód, w którym znajdowała się jej córka i nie mogła przestać płakać na myśl, że nie zobaczy jej przez długie miesiące. Najbardziej jednak bolał ją fakt, że nigdy nie pozna swojego wnuka. Starała się wyrzucić z serca i głowy ból, który odczuwała za każdym razem, gdy zdała sobie sprawę co będzie przeżywała Sara, gdy odbiorą jej dziecko. Kobieta cały z tym związany ból pragnęła przeciągnąć na swoje barki, zrobić wszystko by Sara przeszła przez to doświadczenie bez szwanku. Wyobrażenie tych emocji było tak silne, że Joanna znów zaczęła stawać się Aśką. Z dnia na dzień coraz mniej kochała swojego męża, gdyż miłość ta została przysłoniona cierpieniem ich córki. Aśka wiedziała, że nadejdzie dzień, w którym jej uczucia do Thomasa całkowicie zgasną. Cierpliwie więc czekała na ten moment, kołysząc w sercu jego podwaliny.
24 maja 2005
Sara odwróciła głowę w bok, by choć przez chwilę nie spojrzeć na noworodka, który przed paroma minutami przyszedł na świat. Przez dziewięć miesięcy dyscyplinowała swoją głowę i ćwiczyła emocje, by te nie okazały się dla niej śmiertelne w chwili porodu. Chciała zrobić wszystko, by załagodzić ból po stracie swojego dziecka. Wchodziła więc głęboko do swojej świadomości, by nie przywiązywać się do istoty, którą czuła pod swoim sercem. Nazywała je niemowlakiem, noworodkiem, czy zwyczajnie dzieckiem, lecz nie swoim. Przez dziewięć długich miesięcy ani razu nie pogłaskała swojego brzucha, starała się nie myśleć o płci, nie chciała wyobrażać sobie twarzy dziecka, nie snuła w głowie żadnych przemyśleń o jego życiu. Pielęgnowała w sobie jedynie mechaniczne emocje, które miały doprowadzić ją do rozwiązania ciąży. Gdy usłyszała płacz swojego dziecka coś w niej pękło. Poczuła silne ukłucie w podbrzuszu i ból całej klatki piersiowej. Mimo to usilnie trzymała na poduszce głowę skierowaną w stronę okien, przez które widziała błękitne niebo i parę zazielenionych gałęzi powiewających na wietrze. Łzy spływały po jej policzkach, dławiła się własnymi emocjami, lecz do ostatniego momentu walczyła z miłością, którą darzyła swoje dziecko. Pielęgniarka owinęła niemowlę kocem i przekazała je siostrze zakonnej.
— Siostro! — Sara nie wytrzymała.
— Wiesz, że nie mogę ci go dać — odparła zakonnica.
— Chcę tylko wiedzieć…, czy jest zdrowe?
— Tak, wszystko z nim w porządku — chłodno odparła siostra zakonna.
— Z nim? To chłopiec? — Sara uniosła nieco głowę, by móc spojrzeć w stronę stojącej w progu drzwi siostry Anny.
— Tak, urodziłaś zdrowego chłopca — noworodek zaczął płakać — musimy już iść, Saro. Odpoczywaj — rzekła zakonnica i odeszła z synem Sary. Kobieta zdążyła tylko spostrzec maleńką rączkę swojego dziecka, która wystawała lekko zza kocyka. Dotknęła swojego serca, by jakoś je uspokoić, lecz jeszcze wtedy nie do końca wiedziała, że już nigdy nie zdoła go niczym ukoić.
Tydzień po porodzie Sara wróciła do rodzinnego domu. Joanna starając się ukryć swoje wzruszenie, nie powiedziała nic, jedynie wtuliła się w swoją córkę i głaskała ją czule po głowie. Dni mijały, codzienność wydawała się być normalna, lecz w rodzinie Bergów coś zaczęło się psuć. Thomas desperacko próbował zbliżyć się do Sary, lecz ona odpychała jego czułość i zainteresowanie. Joanna nie sypiała już ze swoim mężem. Ciężko było jej pogodzić się z dramatem, który Thomas zgotował swojej pierworodnej córce. Najbardziej bolało, gdy Joanna obserwowała zachowanie swojego męża. Przeszedł do porządku dziennego otrzepując jedynie okruszek z marynarki, podczas gdy Sara trzy razy w tygodniu spotykała się z psychologiem, a Joanna każdego wieczoru wyła z bólu w poduszkę. Po roku życia w kłamstwie, Aśka po raz pierwszy w swoim małżeństwie zabrała stanowczy głos.
— Mamo, dlaczego nic wcześniej nie powiedziałaś?
— Nie chciałam cię tym obarczać. Swoje i tak przeszłaś.
— Czy to konieczne? Musicie się rozwieść?
— Nie potrafiłam mu wybaczyć. Cała ta sytuacja pokazała mi jego prawdziwą, bezwzględną twarz. To nie jest człowiek, którego pokochałam.
— Co teraz będzie?
— Córeczko…, długo myślałam o tym kroku, lecz nie zrobię niczego wbrew tobie.
— Mamo, mów. Nie jestem małym dzieckiem. Chyba już nic nie jest w stanie mnie złamać — rzekła Sara.
— Zamierzam wyjechać do Polski. Na stałe. Marzę, żebyś przeprowadziła się razem ze mną. Zaczęłybyśmy wszystko od nowa. Liczę, że jesteśmy jeszcze w stanie ułożyć nasze życie — Sara patrzyła na swoją matkę z niedowierzaniem — Córeczko! Znasz polski, przecież zadbałam o to, żebyś była dwujęzyczną osobą. Zaczniesz studiować w Polsce. W Krakowie jest mnóstwo świetnych uczelni, będziemy mieć spokój, nowe możliwości, szansę na oddech — Sara wciąż spoglądała na Joannę z szeroko otwartymi oczami — zrozumiem jednak, jeśli nie podzielisz mojego entuzjazmu. Wiem, że się tutaj urodziłaś, wychowałaś i taka decyzja może być dla ciebie wyzwaniem. Pogodzę się z losem, jeśli będziesz chciała zostać z ojcem — Sara uśmiechnęła się do swojej rodzicielki i złapała ją za dłoń.
— Mamo, nigdy w życiu nie wybiorę ojca. Nie potrafię wybaczyć mu tego, że odebrał mi dziecko. To będzie dobra zmiana. Ucieknę od miejsca, które jest dla mnie koszmarną pułapką bez wyjścia, choć kiedyś traktowałam ten kraj, nasz dom i rodzinę jak azyl i krainę bezpieczeństwa — Sara posmutniała. Joanna uściskała swoją córkę i odetchnęła z ulgą. Tej rozmowy bała się najbardziej. Nie wyobrażała sobie permanentnej rozłąki z własnym dzieckiem. Doskonale jednak zdawała sobie sprawę, że najgorsze przed nią. Z napięciem oczekiwała gehenny, która była nieunikniona podczas rozwodu z wciąż zakochanym w niej Thomasem.
— Wszystko będzie dobrze, córeczko. Zobaczysz — rzekła i otarła swoimi smukłymi dłońmi łzy wzruszenia.
Wiosną 2007 roku Joanna i Sara wyjechały do Polski. Początkowo zatrzymały się u rodziców Aśki, ale z czasem znalazły przytulne, nieduże mieszkanie w centrum Karkowa. Sara jesienią rozpoczęła studia prawnicze, Joanna znalazła pracę oraz poznała bardzo sympatycznego kolegę, który z czasem stał się jej przyjacielem. Thomas Berg pojawił się parę razy w Polsce. Chciał odzyskać swoją rodzinę wszelkimi sposobami. Od gróźb, przez szantaż emocjonalny po czułość i empatię. Żadne z tych prób nie przyniosło oczekiwanych przez niego rezultatów, ponieważ jedyne kobiety, które coś znaczyły w jego życiu nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Układały swoje życie powoli i nie mogły już pozwolić by ktoś inny nim sterował.
***
— Pani mecenas! Pani mecenas! Czy pani mnie słyszy? — sędzia lekko się oburzył, trzykrotnie udzielając Sarze głosu. Prawniczka gwałtownie ocknęła się z letargu, w którym trwała spoglądając przez okno i jedyne czego w tej chwili chciała to spotkania z własnym synem. Każdego poranka przed jej oczami ukazywała się malutka, bezbronna rączka, którą było dane jej ujrzeć. Pragnęła zobaczyć więcej. Marzyła, by znać jego uśmiech, kolor oczu, kształt nosa. Chciała wiedzieć jakie nosi imię, czy studiuje, czy ma dziewczynę, a może potomka? Chciała zwyczajnie wiedzieć, co u niego słychać, jak się ma? Chciała go odnaleźć i być częścią jego życia.
— Tak, przepraszam wysoki sądzie — Sara wstała i przejęła kontrolę nad swoimi emocjami — czym jest sprawiedliwość? Zapewne każdy z nas wie, lecz czy każdy z nas jest zdolny by być jej wiernym? Myślę, że najwierniejszymi sprawiedliwości i praworządności powinni być ci, którzy to prawo tworzą. Dziś niestety wodzę nad uczciwością mają prywatne przesłanki, wygórowane ego i gonitwa za zwycięstwem. A gdzie w tym wszystkim jest człowiek, wysoki sądzie? Czy mój klient powinien spędzić resztę swojego życia za więziennymi kratami tylko dlatego, że komuś się wydaje, że jest wszechmocny? Że ma kontakty, układy, że wszyscy tańczą do wymyślonej przez niego melodii? Z całym szacunkiem, wysoki sądzie, lecz nie zgadzam się na wykorzystywanie słabszych, na wrabianie ich w swoje gry, na posługiwanie się czyjąś niewiedzą. Nie zgadzam się, by mój klient został osądzony na podstawie domniemań i tego, że znalazł się na miejscu zbrodni przypadkowo. Liczę na bezstronność wysokiego sądu i dogłębną analizę tego procesu, z szczególnym wskazaniem powołanych przez prokuratora świadków. To nie pierwszy raz, gdy pięć minut przed zakończenie rozprawy na salę wkraczają niezgłoszeni wcześniej kluczowi świadkowie pana prokuratora Czyżyka. Dziękuję — Sara spojrzała wymownie na prokuratora i spokojnie usiadła na swoim krześle. Pełna nadziei czekała na wyrok wysokiego sądu.
— Mamo? Muszę powiedzieć ci coś ważnego.
— Coś się stało, córeczko? Słabo cię słyszę! Jesteśmy z Radkiem na łodzi! — Joanna krzyczała w słuchawkę telefonu, delektując jednocześnie się błękitem Morza Śródziemnego.
— Mamo?! Słyszysz mnie?!
— Mów głośniej! Słabo cię słyszę!
— Nie mogę krzyczeć, jestem w sądzie!
— Kochanie, halo!? Halo?!
— Mamo! Wyjeżdżam do Norwegii, do cholery jasnej!
— Jak to? Po co?
— Muszę odnaleźć mojego syna!
— Halo, Saro! Nie słyszę cię! To nie jest dobry pomysł! Zadzwonię, gdy złapię zasięg!
— Mamo! Ja już postanowiłam — odpowiedziała Sara i rozłączyła się.
ROZDZIAŁ 3
Sara Berg otworzyła drzwi swojego samochodu, złapała głęboki oddech i podpierając się ręką o listwę okienną zamknęła oczy. Zobaczywszy smutne mury klasztoru, w którym dwadzieścia lat temu spędziła dziewięć gorzkich miesięcy, uroniła słoną łzę drażniącą jej powieki. Nie potrafiła nazwać uczuć jakie jej towarzyszyły. Nie dało się ich zdefiniować. Były zbyt bolesne, wciąż żywe i nieludzko głębokie. Kobieta otworzyła ciężką bramę, za którą znajdował się dziedziniec. Szła nieśmiałym krokiem przez wydzieloną do wejścia ścieżkę. Czuła zapach mroźnej zimy, która tamtego roku była wyjątkowa sroga, czuła na skórze pierwsze krople wiosennego deszczu, czuła promienie słońca, które w maju tuż przed porodem były bardzo intensywne. Rozpamiętywała pierwsze ruchy swojego syna, gdy jeszcze mieszkał w jej brzuchu. Uśmiechała się wtedy, lecz szybko tłumiła ogarniającą ją radość, gdyż każdego dnia przekonywała samą siebie, że nie może kochać swojego dziecka. Kobieta rozejrzała się dookoła. Klasztor wyglądał dokładnie tak samo, jak dwadzieścia lat temu, gdy go opuszczała. Sama. Bez swojego syna.
— Dokąd to panienka idzie? — Sara odwróciła głowę, gdy usłyszała za sobą głos starszego mężczyzny.
— Dzień dobry — kobieta uśmiechnęła się — a dlaczego pan pyta?
— A dlatego, że pilnuję tutaj porządku — Sara zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z dozorcą. Starszy pan dzierżył w swoich dłoniach sekator, którym obcinał zbyt długie gałęzie krzewów rosnących na terenie klasztoru.
— Przyjechałam w odwiedziny do siostry Anny.
— Byłaś umówiona? — mężczyzna spojrzał podejrzliwie na Sarę.
— Tak, byłam umówiona. Rozmawiałam parę dni temu z siostrą Anną — Sara skłamała. Obawiała się, że wścibski dozorca może utrudniać jej wejście do środka.
— Kłamiesz, drogie dziecko — Sara otworzyła szeroko oczy.
— Dlaczego miałabym kłamać? — kobieta szła w zaparte.
— Siostra Anna nie żyje. Już będzie jakieś dwadzieścia lat — Sara złapała się za klatkę piersiową. Ciężko było jej utrzymać równowagę. Skierowała się do najbliższej ławki i na niej usiadła.
— Co ci jest, dziecino?
— Nie mogę uwierzyć, że siostra Anna…
— To był nieszczęśliwy wypadek, straszna tragedia — dozorca zdjął z głowy czapkę i otarł chusteczką czoło.
— Potrzebuję porozmawiać z kimś, kto służył tutaj dwadzieścia lat temu. Znałam tylko siostrę Annę — starszy mężczyzna spojrzał ze współczuciem na rozżaloną Sarę.
— Dobrze. Zapytam siostry Elli, czy mogłaby z tobą porozmawiać — Sara uścisnęła dłoń dozorcy i oparta o jego ramię udała się do drzwi wejściowych. Siostra zakonna, do którego pokoju zaprowadził Sarę starszy mężczyzna początkowo nie chciała przyjąć kobiety. Tłumaczyła się brakiem czasu. Dopiero nacisk i błagalny wzrok Sary skłonił zakonnicę do zmiany zdania.
— Czy siostra pełniła służbę w tym klasztorze dwadzieścia lat temu?
— Tak, wstąpiłam do tego klasztoru w 1995 roku.
— Nazywam się Sara Berg. Przebywałam tutaj w 2005 roku. Urodziłam syna, który został oddany do adopcji.
— Nie kojarzę cię. Nie znam sprawy — siostra Ella odwróciła wzrok.
— To niemożliwe. Musi mnie siostra pamiętać. Cały klasztor był zaangażowany w moją ciążę — siostra milczała, podeszła do okna, odsunęła zasłony i w bezruchu patrzyła w dal — siostro, proszę –Sara kontynuowała.
— Czego ode mnie chcesz?
— Chcę się dowiedzieć, gdzie jest mój syn? Czy nie dzieje mu się krzywda? Czy trafił do dobrej rodziny? Muszę go odnaleźć.
— Przykro mi, ale nie możemy udzielać żadnych informacji, które mogłyby zburzyć spokój rodzin adopcyjnych.
— Błagam! — Sara zaczęła szlochać.
— To wbrew zasadom. Zrzekłaś się swojego syna. Nie masz do niego żadnych praw. Nie możesz oczekiwać niczego ani od klasztoru, ani od rodziny, która przygarnęła twojego syna — siostra Ella była niewzruszona.
— Dobrze siostra wie, że to nie ja wyparłam się mojego dziecka! Do wszystkiego zmusił mnie mój ojciec! Próbowałam ułożyć sobie życie na nowo, ale minęło dwadzieścia lat, a moje serce wciąż jest tutaj. Zostało w tych murach.
— Proszę wybaczyć. Obowiązki mnie wzywają –zakonnica otworzyła drzwi, dając Sarze do zrozumienia, że jej wizyta dobiegła końca. Kobieta wyszła z zimnego jak serce siostry Elli gabinetu i osunęła się o ścianę płacząc jak mała dziewczynka. Nagle przy szlochającej kobiecie ukucnął dozorca.
— Chodź, dziecko! Nie becz! — mężczyzna wziął Sarę za ramię i zaprowadził ją do odizolowanego od reszty pokojów pomieszczenia. Podał jej chusteczkę, by otarła oczy i nos.
— Dziękuję — odparła kobieta.
— Podsłuchałem twoją rozmowę z siostrą Ellą.
— To bardzo miło z pana strony — zakpiła Sara i wydmuchała nos.
— Posłuchaj. Ja też tutaj pracowałem, gdy byłaś w ciąży. W pierwszej chwili cię nie poznałem, wydoroślałaś.
— Czy wie pan coś o moim dziecku? — Sarze zaświeciły się oczy.
— Pamiętam, że gdy rodzice adopcyjni przyjechali po twojego syna, był bardzo burzliwy, czerwcowy wieczór. Zwróciłem uwagę na rejestrację auta, ponieważ były to tablice ze środkowej części Norwegii. Później usłyszałem tylko, jak kobieta powiedziała do swojego męża „przeczekajmy tę burzę i noc w hotelu, do Dalen mamy kawał drogi”.
— Dalen? Czyli tam mieszka mój syn.
— To nic pewnego, poza tym przez dwadzieścia lat ta rodzina mogła zmienić miejsce zamieszkania.
— Bardzo panu dziękuję! — Sara mocno uścisnęła dłoń dozorcy — dla mnie to znacząca informacja. Nie wiem, jak mogłabym się odwdzięczyć.
— Po prostu znajdź swoje dziecko. Wiem, że zostałaś zmuszona, żeby je oddać.
— Jeszcze jedno — Sara spojrzała na dozorcę smutnym wzrokiem — co się stało z siostrą Anną?
— Została śmiertelnie potrącona przez samochód.
— Kiedy się to stało?
— Zimą 2005 roku. Pamiętam ten dzień dokładnie, ponieważ do naszego klasztoru miały przyjechać dzieci z innego sierocińca. Był to rodzaj integracji wśród maluchów, atrakcje, zabawy na śniegu, kolacja z pizzą i hamburgerami. Bardzo długo odśnieżałem wtedy dziedziniec, ponieważ śnieg sypał całą noc. Wstałem bardzo wcześnie, żeby zdążyć przed przyjazdem dzieci. Siostra Anna miała jeszcze do załatwienia dość sporo spraw związanych z organizacją tego przedsięwzięcia. Nawet mnie prosiła, bym pojechał po kolorowe czapki i balony do zaprzyjaźnionego z klasztorem sklepu papierniczego. Oddawali nam często za darmo nieco naruszone produkty, z których bez problemu można było korzystać, ale klient mógłby się przyczepić. Rozumiesz? — Sara śledziła każdy ruch starszego mężczyzny i przysłuchiwała się uważnie jego słowom — o dziewiątej rano siostra Anna wybiegła cała roztrzęsiona ze swojego gabinetu. Udała się do kuchni, przekazała jeszcze trochę informacji kucharkom odnośnie do alergii niektórych dzieci i pojechała gdzieś taksówką. To był ostatni raz, gdy ją widziałem.
Przed południem dotarła do nas informacja o nieszczęśliwym wypadku. I tak, o! Był człowiek i nie ma człowieka!
— To straszne. Okazała mi dużo serca, gdy przebywałam w klasztorze.
— Ona miała zbyt dużo tego serca i każdemu po trochu go oddawała. Uwielbiała dzieci, a dzieci ją. Tak chciał Bóg. Widocznie jemu była bardziej potrzebna niż nam tutaj — starszy dozorca zatrwożył się. Po paru minutach odprowadził kobietę na dziedziniec.
Sara jeszcze długo siedziała w samochodzie, który zaparkowała pod klasztorem. Ciężko było się jej pogodzić ze śmiercią siostry Anny. Zdawała sobie sprawę, że ludzie się rodzą i umierają, zwłaszcza przez tak długich dwadzieścia lat, lecz jej życie zatrzymało się w 2005 roku i emocje, które w niej żyły były skupione wyłącznie na miejscach, osobach i wydarzeniach z tamtego okresu. Sara wspominała siostrę Annę, jej uśmiech, pogodne spojrzenie, gdy tuliła w ramionach jej synka, ciepły dotyk i permanentne współczucie w oczach. Zakonnica była spokojną i zrównoważoną osobą, więc słowa dozorcy o jej roztrzęsieniu w dniu śmierci nieco Sarę zdziwiły. Kobieta zaczęła się zastanawiać co mogło tak zdenerwować siostrę Annę i dokąd się udała w tych emocjach. Uruchomiła silnik swojego auta i wpisała w nawigację cel podróży. Musiała pokonać prawie pięćset kilometrów, by dotrzeć do miejscowości Dalen. Dla przeciętnego kierowcy byłaby to długa i męcząca trasa, dla Sary było to tylko siedem godzin. Siedem krótkich godzin, które dzieliły ją od swojego syna.
— Córeczko! Gdzie ty jesteś? Dlaczego mówisz po norwesku?
— Dziękuję! Nie, nie potrzebuję cukru — Sara zbliżyła kartę płatniczą do terminala i posłała kasjerowi uśmiech — Do widzenia! — pożegnała młodego chłopaka i zamknęła szybę swojego samochodu — Przepraszam mamo, ale właśnie zamawiałam kawę.
— Gdzie ty jesteś? Martwię się!
— Mamo, uspokój się. Aktualnie jestem w Ringebu. Jadę do Dalen. Tam prawdopodobnie mieszka mój syn.
— A jednak. Myślałam, że się opamiętasz — w słuchawce telefonu zapanowała kilkusekundowa cisza — Saro, co ty myślisz, że pojawisz się po dwudziestu latach w jego życiu i zostaniesz mamą roku?! Postaw się na miejscu jego adopcyjnych rodziców! Zniszczysz im wszystkim życie!
— Mamo, my też jesteśmy jego rodziną.
— Myślałam, że przeszłość mamy już za sobą, że nie będziemy do niej wracać.
— Mamo, czy ty naprawdę przez te wszystkie lata niczego nie widziałaś? Przez dwie dekady nie ułożyłam sobie z nikim życia, nie założyłam rodziny! Gdyby nie praca, już dawno wylądowałabym w szpitalu psychiatrycznym! Ja nie pogodziłam się z przeszłością, ona wciąż we mnie żyje, dlatego muszę odnaleźć moje dziecko. Nie ma dnia, żebym o nim nie myślała. Każdego wieczoru zastanawiam się jak wygląda czy ma mój uśmiech, czy jest tak samo wysoki jak Ole, czy studiuje, czy woli sok pomarańczowy od jabłkowego.
— I co zrobisz jak go znajdziesz? A jeśli on nie wie, że jest adoptowany? Pomyślałaś o tym?
— Nie wiem, mamo. Nie wiem, co zrobię. Przede wszystkim chcę mieć pewność, że u niego dobrze. Chcę wiedzieć, że nie dzieje mu się krzywda — Joanna w głębi duszy popierała decyzję córki, lecz bardzo się o nią martwiła.
— Jedź ostrożnie i uważaj na siebie, córeczko. Możesz na mnie liczyć, pamiętaj o tym. Kocham cię.
— Kocham cię, mamo.
Mijała szósta godzina podróży do Dalen. Sara chciała jak najszybciej dotrzeć do miasteczka. Noc była wyjątkowo ciemna, spokojna i nie sprzyjała zmęczonym kierowcom. Sara walczyła ze swoim wyczerpaniem, lecz nie zamierzała robić żadnego, nawet godzinnego postoju. Dzielnie dzierżyła kierownicę w dłoniach, jadąc ostrożnie i uważnie. Nagle na miejscu pasażera pojawiła się siostra Anna. Zakonnica położyła rękę na ramieniu Sary i rzekła „Nie jedź do Dalen. Zatrzymaj się.” Sara oprzytomniała, otworzyła oczy i gwałtownie skręciła kierownicą, by auto ponownie znalazło się na prawidłowym pasie ruchu. Zanim doszła do siebie, cały czas czuła chłód ręki siostry Anny na swoim mokrym od potu ramieniu. Uświadomiła sobie, że zasnęła, a anioł stróż ocalił jej życie.
ROZDZIAŁ 4
Siostra Ella sięgnęła ręką po czerwony notes, który znajdował się na skraju jej biurka. Spojrzała na stronę z ręcznie wypisanymi kontaktami i wbiła w komórkę numer telefonu, na którym zawiesiła swój wzrok przez dłuższą chwilę. W słuchawce telefonu usłyszała stanowczy, męski głos.
— Słucham?
— Była tutaj. Pytała o swoje dziecko. Chce je odnaleźć.
— Co jej siostra powiedziała?
— Nie podałam jej żadnych informacji. W zasadzie nie powiedziałam nic.
— Co konkretnie siostra powiedziała?
— Powiedziałam, że nie mogę podać jej żadnych danych związanych z jej synem ze względu na odpowiedzialność prawną.
— Dobrze. Gdyby się jeszcze raz pojawiła, proszę dać mi znać.
— Oczywiście.
— Dziękuję za wiadomość — mężczyzna przerwał połączenie, a siostra Ella przeżegnała się i mówiąc szeptem poprosiła Boga o przebaczenie.
Motel, w którym zatrzymała się Sara Berg nie należał do najprzyjemniejszych. Perspektywa spędzenia w nim nieokreślonego jeszcze przez kobietę czasu, przywoływała sceny z oglądanych w młodości dreszczowców. Było to jednak jedyne miejsce w Dalen z możliwością noclegu.
— Na jak długo chce pani wynająć pokój? — zapytała uśmiechnięta blondynka zupełnie niepasująca do tego mrocznego hotelu.
— Jeszcze nie wiem. Będę przedłużać pobyt z dnia na dzień.
— Pokój numer 8. Proszę, tutaj są klucze.
— To jest jedyny hotel w tej miejscowości? — Sara zapytała z nadzieją, że będzie mogła nazajutrz zmienić swoje zakwaterowanie.
— Tak.
— Mhm. Dziwi mnie ten wystrój. Jest nieco przerażający i mało zachęcający. Nie sądzisz? — młoda recepcjonistka spojrzała wokoło i wzruszyła ramionami. Wiszące na ścianach głowy dzikich zwierząt, olbrzymie obrazy przedstawiające zjawy i ludzkie czaszki, srebrne kandelabry równo ustawione na parapetach z płonącymi na nich białymi świecami oraz mroczne, czarne jak heban ściany nie robiły na ślicznej blondynce żadnego wrażenia.
— Ja już przywykłam. Poza tym nie zastanawiam się nad tym. To jedyne miejsce, gdzie mogę pracować bez konieczności dojeżdżania do innego miasta — Sara wypuściła powietrze z ust, wzięła z lady klucz z przypiętym breloczkiem w kształcie czaszki i udała się do swojego pokoju, licząc, że jego dekoracja bardziej przypadnie do jej gustu. Gdy do niego weszła, przełknęła ślinę i marzyła tylko o tym, by jak najszybciej się wykapać i zasnąć nie myśląc o fantazjach i zboczeniach człowieka, który zaprojektował ten hotel. Nigdy dotąd nie spotkała się z tak skuteczną antyreklamą jaką ten motel sobie zagwarantował. Zupełnie tak, jakby nie chcieli gościć w Dalen przejezdnych, skoro mają tutaj monopol. Właścicielowi tego miejsca musiało na tym bardzo zależeć. Tak samo jak parze za ścianą, która przez pół nocy bardzo głośno celebrowała namiętne chwile razem. Sara usilnie próbowała zasłaniać głowę poduszką, lecz w niczym jej to nie pomogło, wręcz przeciwnie, robiła się jednocześnie czerwona ze złości i zielona z braku świeżego powietrza. Postanowiła przypomnieć na recepcji o obowiązującej wszechobecnie ciszy nocnej.
— Coś się stało? — zapytał bardzo sympatyczny chłopak.
— Tak. Próbuję zasnąć, ale para z pokoju obok skutecznie mi to utrudnia — recepcjonista spojrzał na Sarę zaskoczony. Uśmiechnął się pod nosem i uważnie przyglądał jej papilotom oraz nakładce na zęby, w której sepleniła — może pan coś zrobić? Jakoś zainterweniować? Przywołać do porządku?
— Przykro mi, ale nie mogę ingerować w prywatność naszych gości. Poza tym, to są bardzo ważni goście.
— A czym ja się różnie, chłopcze, od tych stękających, piszczących i rozwalających hotelowe łóżka gości? Ja tak samo jestem ważna! Płacę tak samo jak oni i mam jutro ciężki dzień! Potrzebuję wypocząć i się wyspać! — Sara wyładowywała swoje frustracje w najlepsze, gdy nagle poczuła, jak ktoś łapiąc za jej ramię odciąga od recepcyjnej lady.
— Kochaniutka, nie złość się tak! — Sara z pełnym zaskoczeniem spojrzała na starszą kobietę w koszuli nocnej, która biorąc ją pod rękę, wyprowadziła na zewnątrz.
— Co pani robi? Proszę mnie puścić!
— Oj, już! Spokojnie. Nie chciałam, żebyś wybudziła wszystkich gości. Narobiłabyś sobie jeszcze większych nerwów i kłopotów — Sarze zrobiło się niekomfortowo.
— Przepraszam, poniosło mnie. Czy pani też nie może spać przez tę parę kochanków?
— Każdej nocy. To burmistrz i jego asystentka. Ja nie wiem, jak to możliwe, że jego żona wierzy w te jego conocne delegacje trwające już parę lat — Sara uśmiechnęła się pod nosem i nieco uspokoiła.
— Burmistrz. To, dlatego taki ważny gość. Mieszka pani tutaj? W Dalen? — kobiety usiadły na ławce znajdującej się tuż przy wejściu do budynku.
— Mieszkam w tym hotelu. Jestem jego właścicielką, złociutka.
— Mogę pani zadać szczere pytanie? Proszę nie brać tego do siebie.
— Pewnie zadziwia cię ten koszmarny wystrój? Mnie tak samo.
— To dlaczego go pani nie zmieni? Przecież to odstrasza potencjalnych gości. Sama mam ochotę uciec stąd jak najdalej.
— Ten hotel to całe moje życie. Założyliśmy go z mężem trzydzieści lat temu. Ja zamarzyłam, by każdy pokój miał swoją nazwę związaną z kolorem, w którym go urządziliśmy. Tak też było. Moim ulubionym, który przydzielałam bliskim i znajomym był kremowy sen. Ściany pomalowane były w śmietankowym odcieniu, na które sama naklejałam sztukaterię, beżowe zasłony ocieplały wnętrze, w którym królowały lustra. Poduszki oraz koce w kolorze écru przyozdobione były inicjałami mojej babci, która ręcznie je haftowała. Odwiedzało nas dużo turystów. Nie narzekaliśmy na brak pochwał i pozytywnych opinii. Po parunastu latach, w końcu udało się nam uzbierać potrzebną kwotę na wymarzone wakacje. Rejs dookoła świata. Popłynęliśmy, pełni szczęścia i wdzięczności za to co mamy. Gdy wróciliśmy zastaliśmy to. Głowy zwierząt, czaszki i inne przedmioty, które do dziś przyprawiają mnie o zawroty głowy. Otrzymaliśmy absurdalną informację na piśmie, że kiedyś, zanim staliśmy się właścicielami tego budynku, było tutaj muzeum. Władze miasteczka musiały przywrócić wygląd tego miejsca do pierwotnego. Oczywiście nic tutaj nie możemy zmienić poza świeczkami, które się wypalą.
— Muzeum? Muzeum czego? Życia pozagrobowego? — Sara zakpiła — Jaka była tego podstawa prawna? Przecież to jest wasza własność i nikt nie może w nią ingerować! — kobieta nie skrywała swojego oburzenia.
— Na podstawie takiej, że wtargnęli tutaj podczas naszej nieobecności i zrobili wszystko, by nikt się tutaj nie chciał zatrzymywać.
— Przecież trzeba coś z tym zrobić, tak nie może być!
— Złotko, myślisz, że nie próbowałam? Apelowałam nawet u samego papieża — staruszka uśmiechnęła się — dlatego cieszę się, że przynajmniej pan burmistrz zasila moją skromną kasę. Dlatego postaraj się przymknąć oko na jego nocne wybryki, tym bardziej, że chłop ostatnio ma ręce pełne roboty.
— Co ma pani na myśli?
— Ty nie jesteś stąd, złotko. Dlatego nic nie rozumiesz. Parę dni temu znowu znaleźli ciało młodej kobiety — Sara otworzyła z wrażenia usta.
— Ciało młodej kobiety? Znowu?
— Dokładnie. Rok temu została zamordowana Mary Olsen, córka właściciela miejscowego baru. Jakie to było poruszenie, ile łez wylanych, ile modlitw zmówionych. Najgorsze, że dopuścił się tego ten Theodor. Pijaczek, bo za kołnierz nie wylewał, ale żeby coś tak strasznego zrobić?
— To on znowu zabił?
— No jak? Przecież on siedzi w więzieniu.
— To znaczy, że sprawca nie został jeszcze odnaleziony?
— Dlatego uważaj na siebie, boś młoda i ładna — Sara westchnęła i przełknęła ślinę.
— Położę się już. Mam nadzieję, że burmistrz doszedł… do wniosku, że przeszkadza innym i skończył te łóżkowe popisy — staruszka zaczęła się głośno śmiać, a Sara oszołomiona przyjętymi od niej informacjami udała się do swojego pokoju by móc w końcu odpocząć po długiej i wyczerpującej podróży.
Następny dzień powitał mieszkańców Dalen słońcem. Sara wyjrzała przez okno i uśmiechnęła się na myśl, że jest już tak blisko odnalezienia własnego syna. Czuła i głęboko wierzyła w to, że pozna sposób, który ją do niego doprowadzi. Postanowiła udać się do miejscowej szkoły podstawowej. Liczyła na pomoc ze strony nauczycieli i dyrektora.
— Dzień dobry, czy zastałam może dyrektora tej szkoły? — Sara zapytała niezbyt sympatyczną sekretarkę. Kobieta miała około pięćdziesięciu lat, nosiła okrągłe okulary korekcyjne, jej powieki przyozdabiał błękitny kolor, a spódnica sięgająca łydek, krzyczała, by zwrócić ją do szafy jej stuletniej babci.
— A kto pyta? — niemiło odparła asystentka dyrektora.
— Przepraszam, nie przedstawiłam się. Nazywam się Sara Berg — kobieta zmierzyła wzrokiem Sarę wzdłuż i wszerz. Przekręciła oczami i zatelefonowała do gabinetu dyrektora, który znajdował się dwa kroki od jej biurka. Po chwili odłożyła słuchawkę telefonu na swoje miejsce i wyciągnęła z szuflady kanapkę, w którą wgryzła się jak wampirzyca w szyję młodej ofiary — przepraszam, ale ja wciąż tutaj czekam.
— Może pani wejść. Drzwi obok — sekretarka wskazała ręką w prawo.
— Dziękuję i smacznego! — dodała Sara i zapukała do gabinetu dyrektora. Za biurkiem siedziała kobieta. Bardzo zadbana i elegancka.
— Dzień dobry, Isabel Jacobsen. W czym mogę pomóc?
— Dziękuję, że znalazła dla mnie pani chwilę. Nazywam się Sara Berg. Powiem otwarcie. Próbuję odnaleźć mojego syna. Wiem, że jego rodzina adopcyjna jest związana z tą miejscowością. Pomyślałam, że może mogłabym zobaczyć jakieś zdjęcia szkolne dzieci, które uczęszczały do pierwszych klas w latach 2011 — 2012? Nie wiem, jak nazywa się moje dziecko, ale czuję, że udałoby mi się go rozpoznać — dyrektorka patrzyła na Sarę z lekkim oszołomieniem.
— Prosi mnie pani o rzecz niemożliwą. Nasza szkoła chroni prywatność wszystkich uczniów, poza tym nie posiadam żadnych zdjęć w zbiorach.
— Ale przecież te dane nie są aktualne. To znaczy, mój syn jest już dorosły. W żaden sposób nie zagrażam bezpieczeństwu pani uczniów.
— Rozumiem pani determinację, lecz nie posiadam zdjęć sprzed trzynastu lat.
— Nie macie archiwum wydarzeń, imprez, zdjęć z zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego? Przecież to można łatwo odszukać, zwłaszcza, że podaję pani konkretny rok.
— Przykro mi, naprawdę chciałabym pomóc — dyrektorka podstawówki zaczęła stukać w klawiaturę swojego komputera, a Sara ze łzami w oczach mimo wszystko podziękowała jej za poświęcony czas.
— Dziękuję za rozmowę i znalezienie dla mnie czasu, ale odnoszę wrażenie, że jednak nie chciała mi pani pomóc. Do widzenia! — kobieta wychodząc mocno trzasnęła drzwiami.
— Po co te nerwy? — zapytała sekretarka przeżuwając kanapkę — myśli pani, że tylko pani dziecka nie chcą przyjąć do tej szkoły? Pierwszeństwo mają dzieci urodzone i ochrzczone w Dalen. Przyjezdni niech się martwią, a najlepiej niech wracają tam skąd przyjechali! — okularnica się zaśmiała, nie wiedząc, że nieświadomie podsunęła Sarze pomysł.
ROZDZIAŁ 5
— Dlaczego ksiądz nie chce mi pomóc? — Sara spojrzała w stronę duchownego zrezygnowanym wzrokiem.
— To są poufne informacje. Poza tym w 2005 roku nie ochrzciłem tutaj żadnego dziecka.
— A może w 2006 roku albo 2007?
— Jaką masz pewność, że ten chłopiec w ogóle został ochrzczony?
— Sięgam po każdą deskę ratunkową. Gdybym znała imiona i nazwiska dzieci ochrzczonych dwadzieścia lat temu mogłabym bez drutu wpaść na trop mojego syna. Dlatego proszę księdza o pomocną dłoń. Jak mam znaleźć tę rodzinę?
— Trzeba było się nad tym zastanowić przed popełnieniem poważnego grzechu — ksiądz spojrzał oceniająco na Sarę.
— Co ksiądz ma na myśli? — kobieta poczuła się nieswojo.
— Ciąża nie bierze się znikąd, a założenie rodziny należy rozpocząć po ślubie.
— Czasu nie cofnę, ale chcę naprawić swoje błędy.
— Wywołasz burzę, gdy odnajdziesz tę rodzinę. Radziłbym ci zostawić tę sprawę w spokoju i nie niszczyć życia synowi.
— Łatwo powiedzieć — Sara oddaliła się parę kroków, by wyjść z kościoła. Odwróciła się, spojrzała na księdza i dodała — jeśli kościół nie stoi po stronie prawdy, to ja już nie wiem w co mam wierzyć.
— Bóg jest prawdą — odparł ksiądz i patrzył na Sarę, która z opuszczoną głową wyszła z zimnych murów świątyni. Udał się do swojego gabinetu i przyłożył telefon do ucha — Nie mam dobrych wiadomości. Biologiczna matka pytała o niego. Jest w Dalen. Przed chwilą skończyliśmy rozmawiać — w słuchawce panowała cisza — Halo? Słyszysz mnie?
— Jak to możliwe, że się tutaj pojawiła? Skąd wie, gdzie go szukać?
— Jest zdeterminowana i łatwo nie odpuści.
— Mam nadzieję, że niczego jej ksiądz nie powiedział.
— Nie mam nawet takich kompetencji. Proszę być dobrej myśli. Z Bogiem — ksiądz rozłączył się i wrócił pamięcią do 19 października 2005 roku, w którym z jego rąk, chrzest przyjął śliczny, pięciomiesięczny chłopiec, nowy mieszkaniec Dalen.
Sara nie mogła znieść niemocy, która na każdym kroku kąsała ją coraz bardziej. Miała wrażenie, że wszyscy mieszkańcy tego miasteczka są do niej wrogo nastawieni. Nie czuła się dobrze w miejscowości, które powitało ją przerażającym motelem oraz ludźmi, którzy chowali ręce do kieszeni, gdy prosiła o pomoc. Sara była zmęczona tą stagnacją, poza tym, głowa wypchanej sarny wisząca naprzeciwko jej łóżka, która każdego dnia przypominała jej o okrucieństwie świata, zaprowadziła kobietę do baru „Pobity kufel”. Sara choć na moment chciała się odprężyć i rozluźnić umysł po wszystkich niepowodzeniach, które w ostatnim czasie piętrzyły się w jej życiu jak stosy potężnych kamieni.
— Wódkę, poproszę! — powiedziała do barmana, którym był Erik Olsen — a później jeszcze raz to samo! I jeszcze raz!
— Ciężki dzień? — zapytał właściciel baru.
— Ciężkie życie — odparła Sara i jednym łykiem wypiła kieliszek czystej.
— No to dobrze wybrałaś, wódka jest jak znieczulenie na rany.
— Wiem, jestem polką — Sara uśmiechnęła się i podała barmanowi rękę — Sara Berg. Miło mi.
— Erik Olsen, jestem właścicielem tego baru — Sara otworzyła szeroko oczy i przełknęła ślinę. Wiedziała, że rozmawia z ojcem, który cierpi po stracie zamordowanej córki.
— Bardzo dobrze mówisz po norwesku.
— To pewnie dlatego, że urodziłam się i wychowałam w Norwegii — rzekła kobieta, lecz jej neutralny stosunek do mężczyzny przerodził się w silne współczucie i chęć dodania mu otuchy.
Erik Olsen nie sprawiał wrażenia przygnębionego. Żałoba po śmierci Mary trwała 8,5 miesiąca. Jej objawy nasilały się każdego dnia. Gdy ból był nie do zniesienia Erik sięgał po whisky, które stało się najbliższym pocieszycielem jego rozbitego na kawałki serca. Mężczyzna nie pojawiał się w pracy, a gdy już przychodził do baru, często był pod wpływem alkoholu, co nie podobało się jego pracownikom i oczywiście gościom. Na nic zdały się prośby najbliższych, by Erik zgłosił się po pomoc. Mężczyzna nie mógł w żaden inny sposób ukoić swojego cierpienia, które przecież było podwójne. Utrata córki i przyjaciela, który odebrał mu jedyne dziecko. Erik postanowił spojrzeć Theodorowi w oczy. Udał się do więzienia, by zrozumieć. Tego dnia nie wypił ani jednej kropli. Wstał o świcie by przygotować się mentalnie do tej rozmowy. Był zestresowany i wydawać by się mogło, że nieświadomy słuszności swojej decyzji.
— Dlaczego? Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zabiłeś moje dziecko? — Erik wypowiadał każde słowo bez emocji.
— Erik, doskonale wiesz, że tego nie zrobiłem. Jestem niewinny. Znalazłem Mary. Wtedy pojawił się ten facet, policja i obudziłem się w areszcie.
— Dlaczego ty mi to zrobiłeś? Wiedziałeś jak bardzo kochałem moją jedyną córkę. Była oczkiem w mojej głowie.
— Erik, nie zabiłem twojej córki! Musisz mi uwierzyć! Nie zrobiłem tego! — Theodor zaczął płakać.
— Zgwałciłeś ją, udusiłeś, a potem…, a potem… — Erik nie wytrzymał, łzy spływały jak potok z jego policzków — a potem odciąłeś jej język. Jesteś potworem! — mężczyzna wstał i zataczając się zupełnie tak, jakby był pijany wyszedł z sali widzeń. Erik po ośmiomiesięcznej bijatyce z własnymi myślami i uczuciami przestał pić. Zrobił to na przekór Theodorowi. Każdy łyk wódki, przypominał mu o siedzącym po drugiej strony baru mordercy jego córki. Zebrał w sobie siłę, która pozwoliła przetrwać mu najgorszy czas detoksykacji organizmu po kilkumiesięcznej libacji alkoholowej. Wrócił do codzienności, w której starał się wypierać bolesną dla niego przeszłość.
— Cześć, Erik! Whisky dla mnie! Takie jak zawsze — Sara zobaczyła policjanta zbijającego piątkę z Erikiem.
— Się robi, panie władzo! — Erik zażartował i przygotował dla mężczyzny lodowaty trunek. Policjant spojrzał w stronę Sary.
— Mogę się przysiąść? — kobieta bez wahania zgodziła się. Liczyła na miły wieczór w towarzystwie kogoś, komu dobrze patrzyło z oczu. Poza tym wypiła już cztery kieliszki wódki, które dały jej solidnej śmiałości w nawiązywaniu nowych relacji.
— O ile to nie będzie przesłuchanie, to proszę — Sara spojrzała na policjanta kokieteryjnie.
— Jeśli twoja kartka jest czysta, to nie musisz się niczego obawiać — mężczyzna puścił do Sary oczko i usiadł tuż przy niej — Wow! Wódka. Jakiś zły mężczyzna?
— Tak. Mój ojciec. Wypijmy za niego! — Sara uniosła do góry kieliszek i stuknęła nim w szklankę z whisky swojego rozmówcy.
— Ojcowie bywają nieznośni. Wiem coś o tym.
— Mój ojciec jest wyjątkiem. To zły człowiek — Sara wypiła jeszcze jeden kieliszek wódki — Jeszcze raz pięćdziesiątkę, proszę! — skinęła do Erika.
— Pewnie nie jest aż taki zły. Wszystkie córki kłócą się ze swoimi ojcami. To normalne. Pogodzicie się i będzie ci lepiej.
— Nigdy nie wybaczę mu, że odebrał mi dziecko — policjant spojrzał uważniej na kobietę. Sara zaczęła czkać.
— Jak to możliwe? — mężczyzna zdziwił się.
— Zaszłam bardzo młodo w ciążę. Wywiózł mnie do klasztoru, gdzie urodziłam. Nawet nie mogłam utulić mojego synka w ramionach, nawet nie mogłam spojrzeć na jego buźkę. Wyrwano mi go z rąk i oddano do adopcji. Wiem, że tutaj mieszka. Przyjechałam, żeby go odnaleźć — kobieta przełknęła kolejny kieliszek wódki, tym razem już nawet się nie krzywiąc.
— Jak się nazywa pani syn? — Sara zaczęła się śmiać.
— A skąd ja mam to wiedzieć? Przecież w tym waszym Dalen wszyscy milczą, nikt nie chce mi pomóc i niczego powiedzieć. Traktują mnie tutaj jak trędowatą.
— Może ja mógłbym pomóc? — Sara spojrzała rozpromienionym wzrokiem na policjanta i bez najmniejszego zastanowienia rzuciła mu się na szyję.
— O boże! W jaki sposób ja się odwdzięczę? Jak mogę ci dziękować?
— Spokojnie, jeszcze nic nie zrobiłem — policjant uśmiechnął się. Było w nim coś magnetycznego. Jego błękitne oczy przykuwały uwagę innych.
— Okazałeś mi empatię i serce, a to już dużo — rzekła Sara.
— Postaram się coś ustalić. Nie będzie łatwo, ponieważ nie posiadam nawet podstawowych danych o twoim synu. Nie zmienia to jednak faktu, że znam tutaj wszystkich, a ludzie mnie lubią — dodał mężczyzna i nieskromnie się uśmiechnął — poza tym jestem policjantem. Ale nie myśl sobie, że będę nadużywał dla ciebie swoich kwalifikacji — policjant podniósł dłonie do góry — muszę jednak o coś zapytać, zanim zaangażuję się w poszukiwania twojego dziecka.
— Pytaj o co chcesz.
— Jak masz na imię? — Sara zaczęła się śmiać.
— To niebywałe. Zwierzam ci się z najintymniejszych wydarzeń mojego życia, a nawet się nie przedstawiłam. Sara Berg.
— Emil Rasmussen. Miło mi — mężczyzna uścisnął dłoń Sary i uważniej zajrzał w jej oczy. Sara poczuła delikatny dyskomfort, lecz nie wiedziała czym został spowodowany. Oczy Emila były bardzo przenikliwe, lecz zarazem spokojne i budzące zaufanie — skąd pochodzisz? Zdążyłem się zorientować, że nie jesteś mieszkanką Dalen.
— Wychowałam się na południu Norwegii, niedaleko Stavanger.
— Stavanger. Piękne miasto.
— Owszem, lecz w porównaniu do Krakowa, jest to mała mieścinka.
— Karków? Mieszkasz w Polsce?
— Aktualnie tak. Wyjechałam z mamą do Polski niedługo po porodzie.
— Jesteś Polką?
— W połowie, mój tato jest Norwegiem.
— Co robisz w życiu? — Emil nie przestawał wykazywać zainteresowania kobietą.
— Panie policjancie, czuję się jak na przesłuchaniu. Tego się właśnie obawiałam.
— Wybacz, zboczenie zawodowe — Emil uśmiechnął się.
— Jestem adwokatem. Prowadzę własną kancelarię. Mam wspólnika, który aktualnie przejął moje obowiązki.
— Pani adwokat. Ten zawód do ciebie pasuje.
— Dlaczego tak uważasz?
— Jesteś zdeterminowana i dążysz za wszelką cenę do zamierzonych celów. Mam rację?
— Poniekąd. Miewam jednak chwile zwątpienia, jak każdy człowiek — Sara spojrzała ze smutkiem w oczach na Emila.
— Nie martw się, wszystko się ułoży. Zadbam o to — mężczyzna położył rękę na dłoni Sary. Kobieta w tej samej chwili spostrzegła przyglądającego się im Erika. Mężczyzna natychmiast odwrócił wzrok jakby został przyłapany na czymś zakazanym, czego nie powinien był robić.
— Mogę prosić rachunek? — zapytała Sara. Erik uśmiechnął się od niej i podsumował zamówienie.
— On ma żonę — rzekł do kobiety, gdy Emil wyszedł do toalety.
— Dlaczego mi to mówisz? — Sara zdziwiła się i odrobinę zawstydziła.
— Wasza rozmowa wyglądała tak, jakbyście się znali od lat i byli blisko…
— Nie martw się. Ja nie przyjechałam tutaj po to, żeby rozbijać rodziny.
— Przepraszam. Nie chciałem być nietaktowny — rzekł mężczyzna.
— Doceniam twoją troskę o przyjaciela, ale ja nie jestem groźna — kobieta uśmiechnęła się i zostawiając spory napiwek opuściła bar Erika.
ROZDZIAŁ 6
Sara zerwała się na równe nogi, gdy usłyszała pukanie do drzwi jej pokoju. Nie spodziewała się niczyjej wizyty zwłaszcza o tak wczesnej porze. Nałożyła na siebie szlafrok, przeczesała palcami potargane włosy i poklepała swoje poliki, by nadać im naturalnego zarumienienia. Za jej drzwiami stał Emil.
— Emil? Coś się stało? — Sara spostrzegła zakłopotanie w oczach mężczyzny.
— Nie mogłem dłużej czekać.
— Wejdź — kobieta otworzyła szerzej drzwi, by wpuścić mężczyznę do pokoju — tylko uprzedzam, nie mieszkam tutaj sama — Sara skinęła na wypchane głowy zwierząt i uśmiechnęła się, by rozładować napięcie, które zapanowało, gdy mężczyzna wszedł do środka.
— Sara…, ja nie wiem jak mam ci to powiedzieć.
— Zaczynasz mnie niepokoić — kobieta spoważniała.
— Lepiej usiądź — zalecił mężczyzna. Sara nie uległa jego sugestii. Oparła się jedynie o parapet okna, przy którym stała.
— Mów wreszcie! Zaczynasz mnie denerwować! — krzyknęła.
— Twój syn nie żyje — bardzo cicho szepnął Emil.
— Co? Co ty powiedziałeś? Co powiedziałeś?! — kobieta podeszła do policjanta i zaczęła go szarpać. Mężczyzna chwycił jej dłonie i starał się opanować sile wzburzenie, które wywołał przykrą wiadomością.
— Zginął piętnaście lat temu w wypadku samochodowym, razem ze swoimi rodzicami adopcyjnymi.
— Nie, to nie może być prawda! To się nie dzieje. To są jakieś brednie! Słyszysz?! To są jakieś bzdury! — Sara złapała się za głowę — Musiałeś coś źle zweryfikować. To na pewno nie chodzi o mojego synka! — nagle kobieta wybuchła płaczem. Emil podszedł do niej i ją objął. Tulił Sarę w swoich ramionach i czule głaskał po głowie. Nie mógł jednak w żaden sposób ukoić jej złamanego serca — Zostaw mnie! Puść! — Sara odtrąciła mężczyznę.
— Wiem, że to dla ciebie ogromny zawód, ale sprawdzałem tę informację na różne sposoby i wszystko się zgadza.
— Jak miał na imię mój syn?
— Olav Pedersen. Urodził się 24 maja 2005 roku. Matka Inger Lize Pedersen, ojciec Markus Pedersen. Wracali z Oslo. Na drodze był lód. Samochód wpadł w poślizg. Markusowi nie udało się wyprowadzić auta, wpadli w przepaść. Wszyscy zginęli na miejscu — Sara nie była zdolna do opanowania łez, które automatycznie napełniały jej oczy.
— Dlaczego oni? Dlaczego mój syn?! Tak bardzo chciałam go poznać. Spojrzeć w jego oczy. Móc go dotknąć, przytulić. Przecież to moje dziecko, mój ukochany synek! — Emil przyglądał się cierpieniu Sary w milczeniu — chcę do niego pójść. Natychmiast!
— Przecież wiesz, że to jest teraz niemożliwe. Gdy odnajdę jego grób, obiecuję, że cię tam zaprowadzę. Odezwę się — mężczyzna wyszedł z pokoju Sary. Wsiadł do samochodu i upił łyk gazowanej wody. Odjechał spod hotelu i marzył, by po długim dyżurze oddać się błogiemu odpoczynkowi.
Wjechał na podjazd swojego domu i wbił kod, którym otworzył drzwi. Zajrzał do sypialni swojej pięcioletniej córeczki, pogłaskał ją po głowie, pocałował w policzek i nakrył kołdrą. Zajrzał do sypialni, w której smacznie spała jego żona, Olivia. Odkręcił baterię, którą nastawił na maksymalnie gorący strumień. Delektował się przyjemnym ciepłem, którym otaczała go woda i wytworzona z niej para.
— Kochanie, nie śpisz już? — Emil zapytał, gdy do łazienki weszła jego żona.
— Usłyszałam, że wróciłeś. Stęskniłam się — Olivia przytuliła się do mokrego ciała swojego męża.
— Zaprosimy dziś na obiad moją znajomą, dobrze?
— Znajomą? Znam ją? — zdziwiła się Olivia.
— Nie. Poznałem ją niedawno. Przyjechała do miasteczka załatwić swoje prywatne sprawy. Pomogłem jej jako policjant. Przeżywa teraz trudny czas. Dowiedziała się, że nie jej syn zmarł. Pomyślałem, że dobrze jej zrobi rozmowa w miłym towarzystwie, zwłaszcza twoim — Olivia nie skomentowała prośby Emila. Mężczyzna spojrzał na nią troskliwie i lekko się uśmiechnął — no chyba nie jesteś zazdrosna? — pogładził swoją żonę po policzku i namiętnie pocałował.
— Nie jestem. Przygotuję coś pysznego. Zaproś ją na godzinę siedemnastą.
— Dziękuję. Jesteś aniołem — Emil kolejny raz zbliżył swoje usta do warg Olivii i zsunął z jej ramienia nocną koszulkę. Kobieta oddała mu się cała bez najmniejszego protestu.
Theodor patrzył przez więzienne okno z nadzieją, że jego los się odwróci, że ktoś weźmie w dłonie jego życie i ustawi karty tak, by na nowo mógł cieszyć się każdym dniem, najmniejszym promieniem słońca, delikatnym wiatrem, otulającym jego rozgoryczoną duszę.
— Hansen! Masz widzenie! — krzyknął strażnik.
— Kto przyszedł? — mężczyzna zapytał nieśmiało.
— Czy ja ci wyglądam na wróżkę? Rusz się! — Theodor wstał posłusznie ze swojego łóżka i udał się za policjantem do sali widzeń. Przy stoliku czekał na mężczyznę Jan Hansen.
— Bracie! Przyszedłeś! — Theodorowi zaszkliły się oczy.
— Przyszedłem, bo nie wierzę, że zabiłeś tę dziewczynę. Przepraszam, że tak długo zwlekałem z wizytą, lecz musiałem wszystko sobie jakoś poukładać w głowie.
— Najważniejsze, że jesteś — uśmiechnął się Theodor.
— Jak ci tutaj? Dajesz radę?
— Krzywda mi się nie dzieje. Nawet jedzenie nie jest najgorsze. Dużo czytam. Znosiłbym to lepiej, gdybym naprawdę odebrał życie tej dziewczynie. Poczucie wstydu, którego nie powinienem doświadczać wykańcza mnie psychicznie. Myśl, że Erik uważa mnie za mordercę swojej córki odbiera mi chęci do życia. Wszyscy uważają mnie za potwora, Janie.
— Ja tak nie uważam. Wierzę ci. Bojkotuję każde złe słowo, które jest o tobie wypowiedziane. Dwa tygodnie temu zginęła kolejna kobieta w Dalen — źrenice Theodora zrobiły się większe — jestem pewien, że zrobiła to ta sama osoba, która zamordowała Mary Olsen.
— Nie możesz być tego pewny.
— Obie te kobiety miały odcięte języki. To rzuca zupełnie inne światło na twoją winę, bracie.
— Skąd to wiesz?
— Mam znajomego w policji. Zaprosiłem go na piwo. Po pięciu kuflach zaczął śpiewać jak w operze.
— I co z tego? Przecież i tak nikt nie wznowi postępowania. To zbyt trudne.
— Zrobię wszystko, żeby cię stąd wyciągnąć. Nie możesz odsiadywać wyroku za kogoś innego. Prawo jest stoi przecież po stronie niewinnych, a nie na odwrót.
— Tak ci się tylko wydaje, Janie — rzekł Theodor i choć w jego sercu zasiało się ziarenko nadziei, to nie mógł uwierzyć w to, że jest jeszcze mu dane zachłysnąć się zapachem leśnych świerków, poczuć poranną rosę pod swoimi stopami i wystawić twarz do słońca, siedząc na ławce przed swoim domem.
Sara zaparkowała swój samochód na podjeździe Emila i Olivii. Pojawiła się kwadrans przed siedemnastą. Zastanawiała się, czy dobrze zrobiła przyjmując zaproszenie. Ledwo znała Emila. Gdy go spotkała odważyła się nawet z nim flirtować, a teraz miała spędzić miło czas z jego córeczką i żoną. Nie chciała być jednak nieuprzejma, zwłaszcza, że Emil zaangażował się w poszukiwania jej syna i jako jedyny wyciągnął do niej pomocną dłoń. Zgodziła się więc poznać jego rodzinę. Wiedziała, że mężczyzna się o nią martwił. Wyciągnęła z bagażnika upominek dla jego córki i ciasto, które kupiła w lokalnej cukierni. Miała nadzieję, że jeśli już tutaj przyjechała, choć na chwilę pozbędzie się bombardujących ją myśli i pytań dotyczących jej zmarłego synka. Kobieta zapukała do drzwi uroczego, niewielkiego domku znajdującego się na wzgórzu. Rozejrzała się wokoło i zwróciła szczególną uwagę na przepiękne, liliowe magnolie, które były wizytówką zadbanego ogrodu.
— Witaj, Saro. Zapraszam! Proszę bardzo! — Olivia powitała swojego gościa z uśmiechem na twarzy.
— Cześć! Miło mi cię poznać, jesteś pewnie żoną Emila! Proszę to na deser, a to dla waszej małej pociechy!
— Dziękuję, ale niepotrzebnie robiłaś sobie kłopot! Tak w ogóle Oliwia jestem — kobieta wyciągnęła do Sary rękę — bardzo się cieszę, że przyszłaś! — Sara uśmiechnęła się i zaproszona przez gospodynię weszła do salonu. Przy blacie kuchennym stał Emil. Doprawiał sałatę i kontrolował dochodzące w piekarniku się mięso.
— Sara! Super, że już jesteś. Indyk potrzebuje dosłownie dwóch minut i będziemy mogli jeść.
— To fantastycznie, bo jestem bardzo głodna — uśmiechnęła się kobieta. Nagle do salonu przyszła pięcioletnia córka Emila i Olivii, Emma. Dziewczynka przyglądała się Sarze i lekko się zawstydziła, gdy ta wyciągnęła do niej rękę.
— Cześć, Sara jestem! Jak taka śliczna dziewczynka może mieć na imię?
— Nazywam się Emma.
— Jakie piękne imię! Wiesz, że takie samo imię nosi moja najlepsza przyjaciółka?
— A czy twoja przyjaciółka jest taka duża jak ty? — Sara zaśmiała się, patrząc w duże, niebieskie oczy swojej małej rozmówczyni.
— Tak, jesteśmy w tym samym wieku. Chodziłyśmy razem do szkoły.
— Ja też niedługo pójdę do szkoły, wiesz?
— Zazdroszczę ci tego — Sara uśmiechnęła się ciepło do uroczej córki swoich nowych znajomych i posmutniała, gdy przypomniała sobie o Emmie, z którą od parunastu lat nie miała kontaktu.
— Emil mówił mi, że mieszkasz w Polsce — wtrąciła Olivia.
— Aktualnie tak, przyjechałam tutaj by odnaleźć mojego syna. Emil zaoferował swoją pomoc za co jestem mu bardzo wdzięczna.
— Przestań, to moja praca. Moim powołaniem jest pomaganie innym.
— Jak zawsze skromny — Olivia pogładziła swojego męża po policzku.
— Indyk jest wyborny. Musisz mi podać przepis, Olivio.
— Ciekawe co byś powiedziała, gdybyś spróbowała steka wołowego mojej żony. Olivia jest wybitną kucharką.
— Tym się zajmujesz zawodowo? — Sara spojrzała na Olivię.
— Tak, jestem szefem kuchni w jednej z tutejszych restauracji.
— No to pewnie nie narzekacie na brak gości — Sara skomplementowała Olivię.
— Ludzie walą drzwiami i oknami — dodał Emil i złapał swoją żonę za dłoń.
— Nie przesadzajcie, bo się zarumienię. A ty, Saro? Czym się zajmujesz?
— Jestem adwokatem — rzekła Sara.
— To trudny zawód.
— A co to adwokat? — wtrąciła mała Emma.
— To taki ktoś, kto broni ludzi — Olivia pogłaskała swoją córkę po główce.
— To tak jak tata? — Emma spojrzała na Emila.
— Tak, twój tata też broni i pomaga ludziom — odpowiedziała Sara. Dziewczynka wstała od stołu, usiadła na sofie i zaczęła oglądać bajkę. Olivia poszła do kuchni by przygotować deser. Emil i Sara zostali przy stole sami.
— Udało ci się ustalić, gdzie został pochowany mój synek? — Sara przełknęła ślinę.
— Ciągle o tym myślisz? Zaprosiłem cię do naszego domu, żebyś nie była sama.
— Doceniam to, ale informacja o śmierci mojego dziecka jest dla mnie wstrząsająca. Nie potrafię przestać o nim myśleć.
— Nie miałem czasu, by zagłębić się w ten temat. Obiecuję, że jutro się tym zajmę.
— Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy — Sara odruchowo położyła swoją rękę na dłoni Emila. W tym samym momencie z pokrojonym na paterze tortem bezowym weszła Olivia. Spojrzała chłodno na Sarę, lecz starała się ukryć swoją zazdrość.
— Zapomniałam widelczyków. Przepraszam!
— Zostań, kochanie! Ja przyniosę — Emil odszedł od stołu i wyręczył żonę.
— Widzę, że macie z Emilem swoje tajemnice — Olivia uśmiechnęła się ironicznie. Sara była zaskoczona jej reakcją i nagłą zmianą nastroju.
— Emil mi pomaga. Gdy tutaj przyjechałam każdy kogo prosiłam o pomoc odwracał się ode mnie.
— Rozumiem, ja wszystko rozumiem — Olivia zajęła się nakładaniem ciasta na talerzyki — coś wiadomo w sprawie Katy Solvag? — zapytała swojego męża, zupełnie tak, jakby przed chwilą nie miała zamiaru zrobić Sarze sceny zazdrości.
— Nadal trwa sekcja zwłok.
— Mówicie o tej zamordowanej dziewczynie? — wtrąciła Sara.
— Tak, to była przedszkolanka naszej Emmy. Młoda dziewczyna. Lubiła dzieci i swoją pracę.
— To okropne. Sprawca jest wciąż na wolności? — dopytywała Sara wyraźnie zainteresowana sprawą tego morderstwa.
— Pracujemy nad tym, żeby go złapać — rzekł Emil.
— Słyszałam, że rok temu tutaj również zginęła młoda dziewczyna.
— To są zupełnie dwie różne sprawy — od razu odparł policjant nie dając dojść swojej żonie do głosu. Zerknął na Olivię wymownym spojrzeniem, zupełnie tak, jakby chciał ją skarcić za rozwinięcie tematu morderstwa.
— Co tym ludziom siedzi w głowie, że dopuszczają się do tak przerażających czynów. Strach wyjść z domu — zamyśliła się Olivia.
— Robimy wszystko by kobiety w Dalen mogły się czuć bezpiecznie — odparł Emil, który wyraźnie był zdenerwowany potrzebą tłumaczenia się z nieudolności miejscowej policji. Olivia czując napiętą atmosferę zmieniła temat.
— Dość smętów, spróbujcie lepiej mojego wypieku — dodała i natychmiast przeszła do konsumpcji, jakby chciała kawałkiem bezy zakneblować swoje usta i zdyscyplinować zbyt długi język.
ROZDZIAŁ 7
Sara zamknęła oczy i próbowała uspokoić swoje emocje. Zaczerpnęła głęboki oddech i starała się przytrzymać go jak najdłużej w swoich płucach. Emil przyglądał się prawniczce i postanowił nie wyłączać jeszcze silnika samochodu. Nie był pewien, czy kobieta jest gotowa, by stanąć nad grobem swojego dziecka. Czuł, że Sara nie poradzi sobie ze wstrząsem, którego doświadczy na cmentarzu. Ból gniótł ją każdego dnia, lecz tym razem musiała stawić mu czoło, doznać rzeczywistości, która mogła być przez nią podświadomie wypierana.
— Możemy iść? — zapytał mężczyzna. Sara wytarła chusteczką nos i spojrzała pogrążona w żalu i poczuciu niesprawiedliwości na Emila.
— Tak. Chodźmy.
— Jesteś pewna? Może to za wcześnie. Możemy przyjechać tutaj za parę dni.
— Na co mam czekać? Nic nie wróci życia mojemu synowi — kobieta wytarła zaszklone oczy, uniosła do góry brodę, wzięła w dłoń bukiet kwiatów, którzy przygotowała dla swojego dziecka i wysiadła z radiowozu.
— Sara, poczekaj — krzyknął Emil — chcę, żebyś wiedziała, że mi też nie jest łatwo — Kobieta nie powiedziała nic. Jej ciepłe i pełne wdzięczności spojrzenie wystarczyło, by Emil zrozumiał, że go ceni i dostrzega w nim dobro, którego przecież tak bardzo w tym czasie potrzebowała. Mężczyzna podszedł do Sary i złapał ją za rękę. Chciał dodać jej otuchy i utwierdzić w przekonaniu, że może na niego liczyć. Kobieta podążała za nim czując bicie swojego serca, które pogłębiało się z każda mijającą sekundą. Zapanowanie nad wzruszeniem i jednoczesnym strachem paraliżowało ją całą. Najbardziej bała się, że nie skontroluje własnego zachowania i swoją matczyną, horrendalną rozpacz będzie musiała obnażyć przed Emilem.
— To tutaj — rzekł policjant, wskazując na miejsce pochówku. Sara podeszła do tablicy nagrobnej i przez długą chwilę stała w bezruchu. Zacisnęła pięści na łodygach róż, których kolce poraniły jej dłonie do krwi. Emil wyrwał bukiet z jej rąk i nie reagując na kapiące z jej palców czerwone krople, położył białe kwiaty na grobie. Sara wciąż stała. Jedynym przejawem jej świadomości były coraz świeższe łzy, napływające do oczy. Wzrok kobiety był jakby nieobecny, ale jednocześnie rozchwiany. Sara wpatrywała się w równo wydrążone w kamieniu napisy.
— Olav, Olav…, piękne imię — nagle rzekła. Ukucnęła przy płycie nagrobnej i zaczęła delikatnie gładzić ją poranioną i zakrwawioną dłonią. Uśmiechała się. Wyobraziła sobie, że dotyka główki swojego synka. Widziała w tych martwych napisach uśmiech swojego dziecka. Jego pełne życia oczy i ciekawość świata. Spojrzała na datę urodzenia i śmierci. Olav żył niecałe sześć lat. Dzień jego narodzin tkwił w jej głowie przez dwadzieścia lat, aż do dziś. 24 maja 2005 roku rozdzielono ich na długo, natomiast 6 stycznia 2011 roku rozdzielono ich na zawsze. Sara podniosła się i przetarła załzawione oczy rękawem swojej bluzki.
— Chcesz już iść? — zapytał Emil.
— Nie, zostanę tutaj jeszcze trochę — Sara uśmiechnęła się lekko — ale ty wracaj już do Olivii i córeczki.
— Nie chcę zostawiać cię tutaj samej.
— Poradzę sobie. Znam drogę do hotelu — Sara uspokoiła swojego przyjaciela. Emil odwzajemnił uśmiech i oddalił się nieznaczenie — Emilu! Poczekaj! — krzyknęła kobieta.
— Tak? — mężczyzna odwrócił głowę.
— Właściwie to, dlaczego Olav nie jest pochowany razem ze swoimi adopcyjnymi rodzicami? — Sara zaskoczyła mężczyznę nagłym pytaniem. Policjant przez dłuższą chwilę milczał, próbując zebrać myśli.
— Nie mam pojęcia, to musiała być decyzja ich rodziny.
— Chciałabym również odwiedzić ich nagrobki. Zanim pójdziesz, możesz mnie nakierować, skoro nie spoczywają w pobliżu grobu mojego synka?
— Ale ja nie wiem, gdzie znajduje się ich miejsce pochówku — Emil rozłożył ręce.
— Jak to? Nie sprawdziłeś tego?
— Skupiłem się na Olavie. Nie sądziłem, że będą cię interesować groby jego rodziców.
— Emil, przecież to oczywiste. Muszę im podziękować za opiekę nad moim synkiem.
— Przykro mi, nie jestem ci teraz w stanie pomóc — mężczyzna poczuł się niekomfortowo — przepraszam.
— To ja przepraszam, zbyt dużo od ciebie wymagam, a przecież ty i tak już wystarczająco wiele dla mnie zrobiłeś — Sara uścisnęła Emila, który po paru minutach odszedł od niej zakłopotany. Kobieta wróciła do swojego syna i spędziła z nim jeszcze dwie godziny, opowiadając mu swoją ulubioną baśń z dzieciństwa.
Jan Hansen przechadzał się między sklepowymi półkami i jak zwykle rozmyślał nad słusznością włożenia do swojego koszyka ciemnego pieczywa nad białym. Przeczytał wiele książek na temat zdrowej żywności, obejrzał mnóstwo programów kulinarnych propagujących zbilansowane posiłki, przedyskutował godziny ze swoim dietetykiem, by ten wyjaśnił mu mechanizmy wpływu jedzenia na zdrowie, lecz żadna siła nie była tak mocarna, by skłonić go do kupienia razowego chleba. Zwyczajnie go nie lubił, natomiast biały, pełen glutenu ubóstwiał. Sara Berg wkładała do swojego czerwonego koszyka ekologiczne marchewki, hummus i pomidorki koktajlowe. Pobyt w Norwegii nie rozpieszczał jej dobrymi wiadomościami, więc nie miała też apetytu. Polegała na hotelowej kuchni, a wieczorami przekąszała coś w biegu. Marette Solvag zmierzała w kierunku kasy, trzymając w rękach jedynie płyn do prania, dwa banany zawinięte w plastikową folię oraz śmietanę. Nie dotarła jednak do ekspedientki, ponieważ osunęła się na ziemię, wypuszczając z dłoni wszystko co zamierzała kupić. W markecie zapanował popłoch. Sara oraz Jan natychmiast podbiegli do leżącej na sklepowych kafelkach kobiety.
— Marette! Słyszysz mnie?! Halo? — Jan próbował ocucić kobietę — niech pani dzwoni po karetkę! — krzyknął wskazując na Sarę. Po paru minutach pogotowie ratunkowe pojawiło się pod wejściem do supermarketu. Marette nie odzyskała przytomności. Została przetransportowana do najbliższego szpitala. Jan podbiegł do swojego auta, by nie zgubić karetki. Nie chciał, by Marette była sama, gdy się wybudzi, zwłaszcza po tragedii, której wciąż doświadczała.
— Jedzie pan do szpitala?! — zdążyła krzyknąć Sara do biegnącego w stronę samochodu mężczyzny.
— Tak! Nie może przecież zostać sama! — odparł Jan.
— Jadę z panem! Proszę poczekać! — mężczyzna zdziwił się, lecz nie mając czasu na pogawędki, zaprosił Sarę do środka. Po parunastu minutach mężczyzna zaparkował swój samochód na szpitalnym parkingu. Zaczęło mocno padać, więc oboje z Sarą szybkim krokiem udali się do wewnątrz placówki.
— Chce pani kawę? Idę do automatu.
— Nie, dziękuję — Odparła Sara. Jan spojrzał na nią z zaciekawieniem.
— Dlaczego pani tutaj przyjechała?
— Po prostu poczułam, że powinnam — Sara odwzajemniła spojrzenie.
— Znacie się z Marette?
— Nie. Tak właściwie, to ja tutaj nikogo nie znam. Nie mieszkam w Norwegii na stałe.
— To co robi pani w Dalen?
— Sprowadziły mnie tutaj sprawy prywatne, które musiałam uporządkować.
— Jan Hansen, miło mi — mężczyzna podał Sarze rękę — właściwie to tak powinienem zacząć naszą rozowę.
— Sara Berg — kobieta uścisnęła dłoń Jana — a ty? Znasz tę kobietę?
— Oczywiście, to Marette Solvag. Znamy się od dziecka.
— Solvag, Solvag… coś mi mówi to nazwisko.
— No tak, ludzie gadają. Takie nieszczęście.
— Czy to jest matka tej zamordowanej niedawno dziewczyny? Tej przedszkolanki? — Sara otworzyła z wrażenia usta.
— Tak. Marette to matka Katy Solvag — mężczyźnie załamał się głos — Marette nie ma już tutaj nikogo. Jej mąż zmarł parę lat temu, rodzice również, a teraz Katy…
— To okropność. Jestem poruszona tym morderstwem. Najgorsze, że policja wciąż nie złapała sprawcy.
— Policja jest w kropce. Rok temu zginęła inna dziewczyna. Mary Olsen.
— Słyszałam o Mary. Różnica jest jednak taka, że złapali tego potwora, który odebrał jej życie. Mam nadzieję, że resztę swoich dni spędzi w więzieniu i nigdy już nie skrzywdzi żadnej dziewczyny — wtrąciła Sara, wyraźnie zdruzgotana.
— Problem polega na tym, że Katy i Mary zostały zabite przez tę samą osobę — Sara spojrzała na Jana pełna zdziwienia i strachu jednocześnie.
— Jak to możliwe? To znaczy, że w więzieniu siedzi niewłaściwy człowiek? — kobieta dotknęła swoich ust. Była wyraźnie poruszona tą informacją.
— W więzieniu niesłusznie odsiaduje wyrok mój brat, Theodor Hansen. Został wrobiony w morderstwo Mary Olsen! — Sara zaniemówiła. Złapała się za serce i odsunęła delikatnie od mężczyzny. W tym samym momencie na korytarz wyszedł lekarz.
— Państwo są rodziną pacjentki? — zapytał. Jan wyjaśnił doktorowi sytuację w jakiej znajduje się Marette i udał się z nim do gabinetu. Sara usiadła na krześle, które znajdowało się przy ścianie poczekalni. Miała mętlik w głowie. Wielokrotnie podczas swojej adwokackiej kariery musiała wdrażać się i bardziej zagłębiać w sprawy karne, dowodząc częstych błędów prokuratorskich, zaniedbań ze strony policji czy zacierania śladów lub mataczenia. Jej instynkt rzadko zawodził. Tym razem również czuła, że sprawa morderstw obu tych kobiet ma głębsze dno. Po piętnastu minutach Jan wyszedł z pokoju doktora.
— Marette miała lekki stan przedzawałowy. Poza tym jest wycieńczona, odwodniona i osłabiona. Spędzi w szpitalu trochę czasu.
— Możemy do niej wejść?
— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Doktor zalecił, by teraz odpoczywała i niczym się nie denerwowała.
— Tak, racja. Niepotrzebne emocje nie są teraz wskazane.
— Zajrzę do niej jutro. Możesz być spokojna, że zadbam, by nie została z tym wszystkim sama — Sara spojrzała z uznaniem na mężczyznę. Miał około czterdziestu pięciu lat, lekko siwiejące włosy, zielone oczy i szczupłą budowę ciała. Był bardzo elegancki, a sposób jego wypowiedzi świadczył o dużej dyplomacji i błyskotliwości.
— Wracając do twojego brata. Skąd pewność, że tego nie zrobił?
— Wiem to. Dowiodę, że jest niewinny.
— Dowiedziemy — Sara spoważniała.
— Nie prosiłem o pomoc.
— Ja ją sama oferuję. Nie potrafię przejść obojętnie obok człowieka, który być może niesłusznie został skazany. Poza tym Marette także straciła swoje dziecko… — Sara zamilkła. Poczuła silną więź z kobietą, którą widziała jedynie przez moment w sklepie. Bez najmniejszego problemu potrafiła odtworzyć jej rozżalenie, ból i cierpienie po śmierci córki. Rozumiała ją jak nikt inny. Wiedziała, że musi wymierzyć sprawiedliwość, robiąc Marette największą, życiową przysługę. Zdawała sobie sprawę, jak ważne dla matki zamordowanego dziecka jest spojrzenie sprawcy w oczy, który na ten moment był nieuchwytny. Wiedziała, że Marette codziennie zadawała w kółko te same pytania, których odpowiedzi nie potrafiła usłyszeć. Rozumiała jak krzywdzące one były, jak każdego dnia z większą siłą rozdzierały jej matczyne serce, które dziś już nie zdołało tego dłużej znieść. Sara dała w swojej duszy nieme słowo Marette, że uwolni ją od pułapki, jaką była bezradność w wyegzekwowaniu kary za śmierć jej dziecka.
— Wikłanie się w takie sprawy jest niebezpieczne. Nie mogę pozwolić na to, żebyś sprowadziła na siebie problemy.
— Jestem adwokatem. Prowadziłam w Polsce wiele spraw karnych, które wygrałam. Nie boję się dowodzić prawdy — Sara uśmiechnęła się zawadiacko.
— Możesz poprowadzić sprawę mojego brata? — Jan przez moment zachłysnął się nadzieją.
— Niestety, dyplom uzyskałam na polskiej uczelni. Mogę służyć jedynie wiedzą i kwalifikacjami jakie posiadam, ale nie mogę formalnie reprezentować twojego brata.
— Chcę, żeby prokurator wznowił postępowanie, ale żaden adwokat nie chce podjąć się obrony Theodora.
— Wznowienie postępowania to nie jest prosta sprawa. Trzeba mieć niezbite dowody. Poleganie wyłącznie na poszlakach na nic się nie zda.
— Saro, te kobiety zostały uduszone, a w ustach nie miały języków — szepnął Jan — albo policja jest tak nieudolna, że nie potrafi połączyć tych faktów, albo celowo nie chcą tego zauważyć — Sara zamyśliła się.
— Zacziemy od Katy. Gdy Marette będzie w lepszej formie, odwiedzimy ją razem. Musi nam opowiedzieć wszystko o swojej córce — Sara zacisnęła pięści i stanowczym wzrokiem, dała Janowi znak, że nie wyjedzie z Norwegii, dopóki nie pozna prawdy.
ROZDZIAŁ 8
Marette podeszła do drzwi i zerknęła w wizjer. Otworzyła, gdy zobaczyła stojącego na klatce schodowej Jana. Była mu wdzięczna za troskę i codzienne odwiedziny w szpitalu.
— Cześć, jak się czujesz? — zapytał mężczyzna, gdy już wszedł do mieszkania.
— Czy to ważne, Janie? Wolałabym umrzeć w tym sklepie — kobieta była nieobecna. Wykazywała brak chęci do życia.
— Chciałbym ci kogoś przedstawić — Marette natychmiast zaprotestowała.
— Nie, nie mam ochoty na żadne spotkania i rozmowy z obcymi ludźmi!
— Proszę, to ważne. Ta osoba również się o ciebie martwi. Była ze mną w szpitalu, tego samego dnia, gdy zabrało cię pogotowie.
— Kto to jest?
— Ona czeka na dole w samochodzie. Mogę ją zaprosić? — Jan uśmiechnął się, dodając Marette otuchy. Kobieta wzruszyła ramionami, dając mężczyźnie do zrozumienia, że jest jej wszystko jedno.
— Skoro tutaj jest, to niech wejdzie — rzuciła bez większego zainteresowania. Po paru minutach w mieszkaniu kobiety pojawiła się Sara.
— Dzień dobry, nazywam się Sara Berg. Chciałam porozmawiać o pani córce… — Sara wiedziała, że musi działać natychmiast. Odklejanie plastra powoli, nie przynosi ulgi ani oczekiwanych rezultatów.
— Kim pani jest? Co tutaj się dzieje, Janie? — Marette spojrzała speszona na swojego przyjaciela.
— Marette, proszę. Wysłuchaj Sarę — rzekł mężczyzna.
— Nie będę rozmawiać z obcymi ludźmi o mojej córce — stanowczym tonem powiedziała kobieta.
— Wiem co przeżywasz, doskonalę to rozumiem. Nie mam złych intencji. Chcę pomóc — Sara starała się opanować nerwy Marette.
— Niczego nie rozumiesz! Nie jesteś w stanie nawet sobie wyobrazić przez co przechodzę! — Marette wybuchła złością. Sara podeszła do niej, przybliżyła swoją twarz, by głębiej spojrzeć w jej oczy i odparła zdecydowanym głosem.
— Doskonale wiem, co teraz czujesz! Znam każdą twoją emocję, znam smak cierpienia i niemy krzyk, który rozdziera twoją duszę! — Marette zamilkła i uspokoiła na moment swój oddech. Sara odwróciła głowę w stronę stojącego przy stole Jana i rzekła.
— Możesz nas zostawić? — mężczyzna był zaskoczony prośbą Sary, lecz ona doskonale wiedziała co robi — proszę, wyjdź — Jan bez słowa opuścił pomieszczenie. Sara wyszła na klatkę i złapała go za ramię, by móc wyjaśnić zaistniałą sytuację — nie gniewaj się. Musisz mi zaufać — Jan złapał Sarę za dłoń i uśmiechnął się do niej serdecznie, schodząc po schodach.
— Ufam ci. Rób co uważasz za słuszne — kobieta złapała głęboki oddech i wróciła do trzęsącej się z emocji Marette.
— Rozumiem cię, ponieważ sama straciłam dziecko — zaczęła Sara, czując na sobie zupełnie inny wzrok swojej rozmówczyni — mój syn zginął w wypadku samochodowym i musiałabym dorwać samego Pana Boga, by pomścić jego śmierć, lecz ty możesz jeszcze coś zrobić, by w jakimś stopniu ulżyć swojemu rozgoryczeniu. Chcę ci w tym pomóc. Wierzę w sprawiedliwość.
— Ja nie wierzę. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Nikt na tym świecie nas nie broni.
— Wiem, że wszystko teraz wydaje się dla ciebie bez sensu, ale nie możesz się poddać. Nie możemy się tego zrobić — Sara położyła swoją rękę na dłoni Marette.
— Nic nie wskórasz. Nie w tym miejscu.
— Prawo stoi po stronie zwykłych ludzi.
— Nie. Prawo jest dla bandytów, dla nas zostaje lęk — odparła kobieta.
— Czego się boisz? Ktoś ci grozi? — Sara wyraźnie przejęła się słowami kobiety. Marette milczała — nasz strach jest siłą innych, tych, którym zależy, żebyśmy się bali. Oni pragną, żebyśmy byli niewolnikami tego niepokoju — Marette zajrzała w oczy Sary i długo w nie patrzyła. Podeszła do meblościanki, na której stało zdjęcie pięknej, młodej dziewczyny. Dotknęła ramkę z fotografią i delikatnie wytarła z niej kurz.
— Katy była zawsze taka uśmiechnięta, dla niej nie istniał lęk. Ufała ludziom i w nich wierzyła, ale mądrze, nie tak naiwnie. Kochała dzieci. Marzyła o dużej rodzinie. Zawsze mówiła „mamo, jak już urodzę pierwsze dziecko, będziesz musiała się do mnie przeprowadzić na jakiś czas. Bez ciebie nie dam sobie przecież rady.” — Sara usiadła obok Marette na sofie i pozwoliła jej kontynuować — uwielbiała zwierzęta, przyrodę. Często chodziła na spacery. Chciała żyć. Po prostu. Ale ktoś postanowił to życie przerwać. Była taka młoda, w sierpniu skończyłaby 21 lat — Marette zatrwożyła się i wciąż przyglądała się zdjęciu, które trzymała w dłoniach.
— Śliczna dziewczyna. Miała bardzo inteligentne spojrzenie — rzekła Sara.
— Jej ojciec był grekiem. Stąd ta oryginalna uroda — Marette pogładziła palcem po fotografii.
— Spotykała się z kimś? Miała chłopaka? — zapytała Sara.
— Chodziła dość długo z Markusem Andersenem. Jednak rok temu zerwali. Później już nic nie mówiła o żadnej sympatii. Była pochłonięta pracą. Bardzo zaangażowana w przedszkole.
— A znajomi? Miała jakieś grono przyjaciół, z którymi utrzymywała kontakt?
— Zadajesz więcej pytań niż policja. Oni nawet nie zapytali, kiedy ostatni raz widziałam moją córkę przed śmiercią — Sara zmrużyła oczy.
— A o co pytali?
— Tak szczerze, to o nic. Wciąż powtarzali, że prowadzą dochodzenie, że zabezpieczają dowody, że ze względu na postępowanie nie mogą zdradzać zbyt wielu szczegółów. Codziennie wystawałam pod komisariatem, lecz bardzo dyplomatycznie mnie lekceważyli.
— To znaczy, że nie wiesz na jakim etapie jest śledztwo? — dopytywała prawniczka.
— Nie wiem nic. Prokurator zalecił, bym nie przeszkadzała im w pracy, ponieważ oni doskonale wiedzą jak mają wykonywać swoje obowiązki — Sara pogładziła się po brodzie i zmarszczyła czoło. Marette potwierdziła jej przypuszczenia. Policja nie była dostatecznie zaangażowana w sprawę morderstwa Katy lub nie chciała się w nią wciągać. Nasuwało się jedno pytanie. Dlaczego?
— A ci znajomi? Był ktoś kogo Katy szczególnie lubiła? — po chwili namysłu Sara kontynuowała swoje małe przesłuchanie.
— Katy miała mnóstwo koleżanek. Spotykały się wieczorami przy winie, spędzały wspólnie wakacje. To były znajomości jeszcze ze szkoły średniej.
— A mogłabyś mi podać nazwiska tych przyjaciółek?
— Tak, zaraz zapiszę na kartce — Marette udała się do sypialni po notes i długopis. Sara przyjrzała się dokładniej zdjęciu, na którym Katy szeroko się uśmiechała, stojąc na szczycie skalistej góry. Jej brązowe włosy rozwiewał wiatr, a pełne życia spojrzenie, rozświetlały promienie słońca — proszę, zapisałam również adresy, do tych najbliższych koleżanek — Marette podała Sarze białą kartkę.
— A ten były chłopak Katy, Markus, tak? Dlaczego zerwali?
— Nie zgadzali się ze sobą, ale rozstali się w zgodzie. Katy twierdziła, że mieli zupełnie różne osobowości.
— Pójdę już. Nie chcę cię dłużej męczyć. Bardzo mi pomogłaś — rzekła prawniczka.
— Dziękuję — Marette rozpłakała się. Sara przytuliła kobietę i również uroniła łzę.
— Już dobrze. Jakoś się to wszystko przecież musi poukładać. Musimy żyć. Iść do przodu. Być może przebaczyć, by się od tego bólu uwolnić — Sara próbowała uspokoić kobietę.
— Wybaczyć można, bo to ludzkie, ale zapomnieć się nie da — rzekła Marette. Sara spojrzała na nią ze współczuciem i udała się do drzwi. Gdy złapała za klamkę, usłyszała pytanie, które uznała za nieuniknione.
— Saro, dlaczego to dla mnie robisz?
— Wiem, jak potrzebna ci jest teraz nadzieja na lepsze jutro. Jesteśmy w kontakcie — kobieta zniknęła z pola widzenia Marette, która pierwszy raz od paru tygodni poczuła, że nie jest sama. Dzielenie smutku i tragedii z drugą osobą było dla niej początkiem wiary w pogodniejsze dni.
Sara wsiadła do samochodu Jana. Patrzyła przez przednią szybę i nic nie mówiła. Analizowała w głowie rozmowę z Marette. Informacje o Katy, które uzyskała nie były przełomowe. Nie mogła się jednak łudzić, że matka znałaby wszystkie sekrety córki. Wiedziała, że będzie musiała zajrzeć głębiej, dokopać się do osób i wydarzeń, które naprowadzą ją na właściwy tor.
— Znasz Markusa Andersena? — Sara uraczyła pytaniem Jana, czekającego na jakiekolwiek jej słowo.
— Znam jego ojca. Pracowaliśmy razem parę lat temu.
— Wiedziałeś, że jego syn był chłopakiem Katy?
— Widziałem ich parę razy w kawiarni, ale nie wnikałem przecież w miłostki młodzieży.
— Wiesz, gdzie on mieszka? Marette nie podała mi akurat jego adresu.
— Możemy spróbować go znaleźć w jego rodzinnym domu. On jest dorosły, nie mam pojęcia, gdzie może teraz przebywać.
— Jedźmy tam — zarządziła Sara. Kobieta zawsze działała od razu, nigdy nie czekała na cud i zbawienie. To, dlatego jej kariera prawnicza tak szybko się rozwinęła. Doprowadzała wszystkie swoje sprawy do końca, łamiąc po drodze wiele przeszkód i ograniczeń. Bywało, że Joanna nie spała po nocach, ponieważ martwiła się o swoją córkę, której w żaden sposób nie mogła przekonać, by nie wikłała się w kryminalne sprawy grup przestępczych, a co najważniejsze, nie drążyła niebezpiecznych tematów. Sara jednak nigdy nie uznawała zasady, by robić coś na pół gwizdka. Nie potrafiła odpuszczać. Była zaangażowana na więcej niż sto procent w sprawy i życiowe problemy swoich klientów.
Jan postawił swój samochód przed bramą wjazdową domu swojego kolegi Williama Andersena.
— Pójdę sam, zostań w aucie — tym razem mężczyzna wziął sprawy w swoje ręce.
— Ale… — Sara nie dokończyła.
— Nie zna cię. Załatwię to tak, żeby nie podejrzewał, że chodzi o Katy. Wtedy nie dowiemy się, gdzie jest Markus — kobieta kiwnęła głową na znak, że Jan ma absolutną rację. Została więc w samochodzie i niecierpliwie czekała na powrót mężczyzny.
— Jan? Miło cię widzieć! Co cię do nas sprowadza? — William powitał swojego przyjaciela z lekkim zaskoczeniem na twarzy.
— Witaj! Przejeżdżałem obok i pomyślałem, że wstąpię. Dawno się nie widzieliśmy.
— Zapraszam! Sofie upiekła pyszne ciasto marchewkowe z kremem — Jan musiał przyjąć zaproszenie na kawę. Starał się być delikatny i przypadkowo dowiedzieć czegokolwiek o synu swojego kolegi.
— Co u was słychać? Jak zdrowie? — zaczął Jan.
— Wszystko po staremu.
— Wciąż pracujesz w Store Transport? — dopytywał Jan.
— Tak, nawet awansowałem parę miesięcy temu. Zarządzam działem logistyki.
— Gratuluję. Ta posada należała ci się jak nikomu innemu. Stary Bendiksen już dawno powinien był przejść na emeryturę.
— A co u ciebie? Słyszałem o Theodorze. Przykro mi.
— Theodor jest niewinny, Williamie — mężczyzna spojrzał na Jana z zakłopotaniem. Nie podzielał przekonania swojego kolegi. Nie chciał jednak sprawiać mu przykrości, a tym bardziej wdawać się w zbędne dyskusje. Przemilczał więc tę uwagę. Zapanowała niezręczna cisza. Jan postanowił jej nie przeciągać — a co u dzieci? Jak im się powodzi?
— Nora studiuje w Oslo. Chce być położną. Markus wyprowadził się z domu rok temu. Dzieli mieszkanie ze swoim przyjacielem z liceum.
— Mieszka w Dalen? — Jan ucieszył się w duchu, że rozmowa skupiła się na synu swojego kolegi.
— Tak. W mieszkaniach nad kinem — rzekł William, lecz jego mina nie zdradzała entuzjazmu. Dalen słynęło z obrzeży. To je zamieszkiwały rodziny na poziomie, z tak zwanym ułożonym życiem rodzinnym, zawodowym i towarzyskim. Ludzie mieszkający w centrum, zwłaszcza w starych budynkach nad sklepami usługowymi najczęściej nie posiadali nad sobą kontroli. Wynajmowali tanie mieszkania lub pokoje i zwyczajnie w nich wegetowali, wspomagając się nielegalnymi substancjami.
— Będę już szedł — rzekł Jan klepiąc Williama w plecy — mam jeszcze trochę spraw do załatwienia. Dziękuję za kawę i pyszne ciasto. Pozdrów ode mnie Sofie — mężczyzna uścisnął dłoń swojego znajomego i zadowolony z wizyty opuścił jego dom.
Po dziesięciu minutach Sara i Jan stali już pod mieszkaniem Markusa. Przez dłuższy czas nikt nie otwierał drzwi, lecz po chwili oboje usłyszeli dźwięk otwieranego zamka. Zza futryny wyłonił się wysoki, szczupły i zaspany chłopak.
— Mieszka tutaj Markus Andersen — zapytał Jan, dając tym samym znać Sarze, że w drzwiach stanął współlokator Markusa.
— Mieszka. A kto pyta?
— Jan Hansen. Znajomy jego ojca.
— Nie tylko Jan pyta — młody człowiek spojrzał na Sarę — ślicznotka nie zechce się przedstawić?
— Cześć, nazywam się Sara Berg. Jestem znajomą Jana.
— Dobrze, przecież sobie jaja robię. Zaraz go zawołam, ale uprzedzam, że chłop nie jest w formie. Zabalował wczoraj — współlokator uśmiechnął się i puścił do Sary oczko, oblizując jednocześnie górną wargę — Marki! Marki! Do ciebie! — chłopak przeciągnął się i wszedł do swojego pokoju zatrzaskując za sobą drzwi. Sara i Jan rozejrzeli się wokół siebie. Mieszkanie było stare, zapuszczone i mało przyjemne. W kuchni czekał stos nieumytych naczyń, a na resztkach niedojedzonych parówek i kanapek grasowały muchy. Stół kuchenny był połamany, krzesła które znajdowały się obok niespójne i zniszczone, a poziom tłuszczu na kafelkach tuż przy indukcji przyprawiał o zawrót głowy. Na stoliku w salonie znajdowała się sterta przypadkowych rzeczy, wśród których bez problemu można było dojrzeć resztki białego, magicznego proszku. Sofa pełniła funkcję szafy lub garderoby, ponieważ ilość ubrań znajdujących się na niej, uniemożliwiała swobodne spoczęcie, nie wspominając nawet o odpoczynku. Markus wciąż nie opuścił swojego pokoju. Jan zapukał więc, by przypomnieć mu, że ma gości.
— Czego?! — mężczyzna w końcu się odezwał.
— To ja, Jan Hansen. Możemy porozmawiać?
— Jaki kurwa Jan Hansen? — Markus był nieuprzejmy i wyraźnie zdenerwowany jego wizytą. W końcu wyszedł ze swojego pokoju. Był nieogolony, nieostrzyżony, miał czerwone oczy i nos. Wymięta i podarta szara koszulka na ramiączkach świadczyła o braku zainteresowania chłopaka swoim wyglądem i prezencją — o co chodzi?
— Chcieliśmy porozmawiać o Katy — Markus nagle spoważniał. Otworzył szerzej oczy, zupełnie tak jakby imię jego byłej dziewczyny wybudziło go z długiego snu. Włożył papierosa do ust i go podpalił, zaciągając się bardzo głęboko i powoli.
— Katy? A tej Katy? Katy Solvag? — Sara nie mogła dłużej znieść jego lekceważącego zachowania. Postanowiła rozłożyć karty na stół.
— Nie udawaj. Katy była twoją drugą połówką. Chodziliście ze sobą.
— U! Druga połówka. Paniusia chyba napisała kilka powieści romantycznych — zakpił Markus.
— Tak się składa, że jestem adwokatem. Ale masz rację. Pisarką trochę też. Piszę dalsze losy ludzi oskarżonych na przykład o morderstwa i inne przestępstwa, których się dopuścili. Jednych wsadzam za kraty, drugich z nich wyciągam. Zależy od mojej weny twórczej — kobieta spojrzała głęboko w przesuszone od białego proszku oczy Markusa.
— Po co tak naprawdę przyszliście? — mężczyzna pociągnął nosem.
— Kiedy ostatni raz widziałeś Katy? Mieliście ze sobą kontakt przed jej śmiercią? — Sara kontynuowała. Markus zaciągnął się dymem tytoniowym jeszcze głębiej niż za pierwszym razem.
— Przesłuchujesz mnie? Jestem o coś podejrzany? — mężczyzna uniósł ręce do góry i się zaśmiał.
— Od przesłuchań jest policja i prokurator. Wszystko w swoim czasie — Sara odwzajemniła uśmiech.
— Zerwaliśmy rok temu. Od tamtego czasu się nie widywaliśmy. To znaczy nie spędzaliśmy razem czasu i nie utrzymywaliśmy kontaktu — Markus przestał się wygłupiać i zmienił nieco ton.
— Dlaczego? Przecież rozstaliście się w zgodzie?
— Skąd to wiesz? — Markus wyraźnie się zakłopotał. Zdał sobie sprawę, że Sara wie więcej na jego temat, niż przypuszczał.
— Adwokaci już tak mają. Są zazwyczaj jasnowidzami — Sara puściła do chłopaka oczko.
— A ty utrzymujesz kontakt ze swoim ex? — zapytał Markus, któremu zaczęły się trząść ręce. Sara nie odpowiedziała — ona miała swoje życie. Z tego co wiem zaczęła pracę w przedszkolu. Dużo podróżowała ze swoimi znajomymi. Widziałem w mediach społecznościowych.
— Z kim Katy się przyjaźniła? Wiem, że miała dużo koleżanek, ale czy z którąś z nich łączyła ją mocniejsza więź?
— Gdy jeszcze byliśmy razem, najczęściej rozmawiała przez telefon i spotykała się z Emilie Hadland.
— I rozumem, że ani razu nie widzieliście się po rozstaniu?
— Czy ja mówię po chińsku? Nie mieliśmy ze sobą kontaktu od roku. Dwa razy widziałem ją z tym typem. Raz stali koło kina, innym razem siedzieli w tej restauracji hinduskiej na rogu.
— Z jakim typem? — wtrącił Jan.
— A skąd ja mam wiedzieć? Nie znam go — Markus zaczął nerwowo poruszać nogami. Sara wiedziała, że taka reakcja jego organizmu nie jest spowodowana niewygodnymi pytaniami. Jego ciało domagało się wsparcia, codziennej dawki białego proszku. Czuła, że Markus wciąż kochał Katy. Nałóg, w który popadł był spowodowany ich zerwaniem i pogłębiony śmiercią dziewczyny.
— Jak wyglądał? — dopytał Jan.
— Był elegancki. Nie to co ja. Nie wyglądał jak śmieć.
— Kochałeś ją, prawda? — wtrąciła Sara.
— Nie kochałem — Markus zacisnął pięści.
— Nie wrócisz jej życia, niszcząc siebie tym syfem — dodała Sara, wstała i skierowała się do drzwi. Jan podążył za nią. Dogonił kobietę na klatce schodowej.
— Co ty wyprawiasz? Byliśmy już tak blisko! Dlaczego wyszłaś?
— On tego nie zrobił i nic nie wie na temat morderstwa.
— Skąd ta pewność? Możesz się mylić.
— On ucieka od miłości do Katy. Nie mógłby zrobić jej krzywdy. Żyje w tej melinie i jedynym jego sensem jest kokaina, która przynosi ukojenie jego cierpieniu.
— A może przez te narkotyki dopuścił się zbrodni? Może zabił Mary i teraz Katy mszcząc się za zerwanie i jej nowego chłopaka. Naćpany człowiek jest nieobliczalny.
— Janie, wiem jak bardzo chcesz wyciągnąć swojego barta z więzienia i dowieść jego niewinności. Żeby do tego doszło musimy kierować się rozsądkiem, a nie emocjami. Dowiedzmy się lepiej kim jest ten tajemniczy mężczyzna, z którym Katy widywała się przed śmiercią.
— Nic nie wiemy o tym człowieku — rzekł Jan wyraźnie zrezygnowany.
— Ale się dowiemy — kobieta zamyśliła się i lekko uśmiechnęła, wiedząc, że prawda zawsze wypływa na wierzch.
ROZDZIAŁ 9
Sara włożyła na siebie szlafrok i otworzyła paczkę chipsów paprykowych, które kupiła, by przypomnieć sobie smak dzieciństwa spędzonego w Norwegii. Każdy kęs przenosił ją coraz dalej w przeszłość. Wspomniała skakanie przez gumę, zabawy w kałużach i bieganie w worku, które zawsze kończyło się zdartą brodą i łokciami. Doceniała swoje dzieciństwo i ojca, który zapewniał jej wtedy wszystko. Choć specjalnie się tym nie chwaliła i była raczej skromnym dzieckiem, jej pokój wypełniały po sam sufit najdroższe zabawkami i gry. Dzieci często ją odwiedzały, ponieważ nigdy się u niej nie nudziły. Sarze zależało jednak na relacji z rówieśnikami, niżeli zabawie najbardziej atrakcyjnymi zabawkami. Delektowała się rozmowami ze szkolnymi koleżankami, swoimi rodzicami podczas wspólnych kolacji, czy nauczycielami, których sama często zagadywała po lekcjach. Była dzieckiem żądnym bliskości, której najwięcej dostawała od swojej matki. Thomas wiecznie zajęty biznesami nie miał zbyt wiele czasu dla swojej córki. Sara wybaczała mu jednak każdą minutę nieobecności, ponieważ kochała swojego ojca za poczucie bezpieczeństwa jakim otoczył ją i Joannę. Kobieta zamknęła głębiej oczy, gdy przypomniała sobie jak czule ojciec się do niej zwracał, gdy kładł ją do łóżka. To on zawsze czytał jej opowiadania, a często sam wymyślał własne. Była jego księżniczką, oczkiem w głowie, lecz nie zawsze potrafił to okazać.
Thomas leżał w swoim ogromnym łożu z kolejną, przelotną partnerką. Młodsza o osiem lat kobieta przytuliła się do niego, lecz mężczyzna ją odtrącił. Wstał, nasunął na siebie bokserki i udał się po koniak. Zawsze lubił się nim rozkoszować po udanym seksie i jednocześnie znieczulać po złamanym sercu, którego od dwudziestu lat nie mógł skleić.
— Spotkamy się jutro? — zapytała kobieta, gdy próbowała zapiąć biustonosz.
— Jutro jestem zajęty. Mam mnóstwo pracy — Thomas odparł bez przekonania.
— Ty zawsze masz dużo pracy. Kiedy gdzieś wyjdziemy? Kino, teatr, restauracja. Cały czas spotykamy się tylko u ciebie.
— Mówiłem ci już, że nie mam czasu na głupoty.
— Jestem ci potrzebna tylko do seksu. W ogóle nie liczysz się z moimi uczuciami.
— Nie musisz tutaj przychodzić. Do niczego cię nie zmuszam, Klaro — kobieta nałożyła nerwowo białą koszulę i bez słowa opuściła dom Thomasa. Mężczyzna usiadł na skórzanym fotelu, który znajdował się naprzeciwko niebotycznie dużych, szklanych okien. Trzymając cały czas koniak w jednej dłoni, drugą włączył ulubioną piosenkę swoją i Joanny. Często myślał o byłej żonie, ale jeszcze intensywniej o swojej ukochanej córce, której nie widział dwadzieścia lat. Każdego dnia mierzył się sam ze sobą, walczył z ciężkim i męczącym charakterem, niszcząc po drodze przygodne znajomości z innymi kobietami. Nie zależało mu na obcych ludziach, nie zależało mu na pieniądzach, których miał pod dostatkiem, zależało mu jedynie na rodzinie, którą tak łatwo stracił. Wiele razy chciał cofnąć czas, naprawić swoje błędy, zmienić decyzje i spiłować ego, które władało jego życiem, lecz bez Joanny i Sary nie miało to najmniejszego sensu. Obarczał swoją podłością innych i gorzkniał, zdając sobie sprawę z mijającego czasu.
Sara nie mówiąc nic Janowi pojechała do domu Emilie Hadland. Marette wskazała jej adres na liście znajomych Katy. Kobieta zadzwoniła dzwonkiem, który znajdował się przy bramie. Do drzwi podszedł mężczyzna po czterdziestce.
— Dzień dobry! — przywitał się z Sarą.
— Dzień dobry! Czy zastałam Emilie?
— Córka bierze prysznic. O co chodzi?
— Chciałam porozmawiać, mogę wejść? — Sara zapytała nieśmiało. Mężczyzna nie wywarł na kobiecie najlepszego wrażenia. Wydawał się być apodyktyczny i oschły.
— Proszę — otworzył Sarze bramę i poczekał na nią przy drzwiach wejściowych — napije się pani czegoś?
— Nie, nie chcę robić kłopotu.
— Emilie potrafi spędzać w łazience długie godziny, więc proszę uzbroić się w cierpliwość — mężczyzna uśmiechnął się i poszedł zaparzyć kawę. W tym samym momencie, wbrew temu co przed chwilą powiedział, po drewnianych schodach zbiegła młoda, sympatyczna dziewczyna.
— Ty jesteś Emilie? — Sara zapytała cicho.
— Tak, pani przyszła do mnie? — dziewczyna zdziwiła się.
— Cześć, nazywam się Sara. Chciałam porozmawiać o Katy, wiem, że się przyjaźniłyście — Sara chciała wykorzystać moment nieobecności ojca Emilie. Dziewczyna spojrzała podejrzliwie na Sarę, a jej oczy napełniły się w tej samej chwili łzami. Do salonu wszedł pan domu i położył dwie kawy na okrągły stolik.
— Poznała już pani Emilie? Dziś wyjątkowo szybko się wyszykowała — rzekł mężczyzna uśmiechając się. Próbował być miły, lecz zachowywał się zupełnie nienaturalnie.
— Sara chce ze mną rozmawiać o Katy — wtrąciła Emilie. Zapanowała cisza. Kobieta spojrzała na mężczyznę, który zrobił się czerwony z emocji, lecz nie chciał dać tego po sobie poznać.
— Katy śpieszy się do szkoły.
— Uczysz się jeszcze? — zdziwiła się Sara.
— Tak, mam dziewiętnaście lat. Niedługo idę na studia — dziewczyna uśmiechnęła się.
— Dobrze, może ja już nie będę przeszkadzać. Miło było poznać — Sara zdała sobie sprawę, że rozmowa przy ojcu Emilie jest niemożliwa. Wyszła więc z domu i skierowała się do samochodu, który zostawiła przed posesją.
— Zabraniam ci rozmawiać z tą kobietą! Ty nic nie wiesz na temat Katy, rozumiemy się?! — krzyczał ojciec Emilie.
— Tato! To była moja najlepsza przyjaciółka! — dziewczyna się rozpłakała.
— Źle ci? Chcesz sprowadzić na nas kłopoty? Wyraziłem się jasno! Zapomnij o Katy! Nie znałyście się dla nikogo! — mężczyzna nerwowo zaczął gestykulować, przez co wylał na świeżo wyprasowaną koszulę kawę — szlag by to trafił! Spóźnię się do pracy! — krzyknął i udał się do łazienki by zaprać plamę.
Emilie wybiegła z domu, gdy tylko jej ojciec zamknął za sobą drzwi łazienki. Udało się jej dogonić Sarę.
— Proszę zaczekać! Proszę nie odjeżdżać! — krzyczała dziewczyna — Sara zobaczyła biegnącą Emilię w bocznym lusterku. Zatrzymała auto — spotkajmy się dziś o siedemnastej pod starą szkołą, niedaleko poczty.
— Dobrze, będę na ciebie czekać — zapewniła Sara.
— Muszę iść nim ojciec się zorientuje, że z tobą rozmawiam — Emilie oddaliła się od samochodu podążając szybkim krokiem do drzwi wejściowych.
Sara z niecierpliwością wyczekiwała Emilie w umówionym miejscu. Minęła siedemnasta dziesięć, a dziewczyna wciąż nie pojawiała się na horyzoncie. Sara przez moment pomyślała, że ojciec Emilie uniemożliwił ich spotkanie, lecz po paru sekundach dziewiętnastolatka zapukała w szybę jej samochodu.
— Cieszę się, że jesteś — oznajmiła Sara.
— Przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłam wcześniej przyjść.
— Przejdziemy się? — zaproponowała Sara.
— Chętnie. Tutaj niedaleko jest park. Możemy iść w jego kierunku — uśmiechnęła się młoda dziewczyna.
— Znałaś się dobrze z Katy?
— Tak, byłyśmy nierozłączne — smutno odpowiedziała Emilie.
— Katy była od ciebie dwa lata starsza. Nie przeszkadzało to wam?
— Ale w czym? Świetnie się rozumiałyśmy.
— A gdzie się poznałyście?
— W bibliotece. Połączyło nas wspólne zamiłowanie do fantastyki — Emilie uśmiechnęła się, lecz jej oczy cały czas przejawiały ból — właściwie, dlaczego interesujesz się sprawą Katy? Jesteś z policji? — dziewczyna zmieniła ton.
— Możesz być spokojna. Chcę pomóc.
— W jaki sposób? Kim jesteś?
— Jestem prawniczką. Historia Katy mnie poruszyła. Chcę dowiedzieć się kto i dlaczego ją zamordował. Pomożesz mi w tym? — młoda dziewczyna zamyśliła się. Po chwili wróciła do rozmowy.
— Nie wiem kto zabił Katy.
— Ale może wiesz z kim widywała się przed śmiercią? Może ktoś jej groził? Czegoś się bała? Niczego podejrzanego nie zauważyłaś? Byłyście blisko — Sara próbowała nakierować dziewczynę. Emilie biła się ze swoimi myślami. Zachowywała się tak, jakby coś wiedziała, lecz nie chciała wyjawiać prawdy.
— Nie, nikt jej nie groził. Gdy ją ostatni raz widziałam była zadowolona. Udało się jej nawiązać dobry kontakt z nowym autystycznym dzieckiem w przedszkolu. Nawet zjadłyśmy razem lunch z tej okazji. To był jej mały sukces.
— Niczego się nie bała? Nie mówiła, że ktoś ją śledził? — Sara była zdeterminowana. Wiedziała, że jeśli teraz nie dowie się czegoś postępowego, trudno będzie jej zdobyć informacje z innego źródła. Emilie była zwierciadłem Katy. Wiedziała o niej wszystko.
— Zawsze zachowywała się naturalnie, spontanicznie. Była uśmiechnięta, radosna i szczęśliwa. Taką ją pamiętam.
— Spotykała się z kimś? Miała chłopaka?
— Spotykała się z Markusem Andersenem. Ale to stare dzieje. Zerwali ze sobą rok temu. Jednak ja uważam, że on się nie mógł z tym pogodzić. Cały czas kochał Katy. Był zazdrosny o… — Emilie przestała mówić.
— O co był zazdrosny? O kogo? — Sara wiedziała, że jest już blisko, by wydusić z Emilie istotne dla sprawy szczegóły.
— Katy parę tygodni przed śmiercią zaczęła się z kimś spotykać. Randkowali. Ona utrzymywała to w tajemnicy. Ale ja wiedziałam — Emilie spuściła głowę.
— Kim był ten mężczyzna? Co wiesz na jego temat? — Emilie zaczęła głęboko oddychać, odwróciła głowę, by być pewną, że nikogo nie ma w pobliżu.
— Ja jej mówiłam, żeby sobie odpuściła, że to nie jest facet dla niej. Parę razy próbowała zakończyć tę znajomość, ale on nie rozumiał jej aluzji.
— Kim jest ten człowiek?! — Sara próbowała wyciągnąć tę informację od dziewczyny, mając wrażenie, że Emilie nie jest do końca przekonana o słuszności ich rozmowy. Kobiety stały naprzeciwko siebie i patrzyły sobie głęboko w oczy.
— Muszę już iść! — krzyknęła Emilie i rozdygotana oddaliła się od Sary wbiegając gwałtowanie na jezdnie. W tym samym momencie z dużą prędkością czarny mercedes wjechał w młodą dziewczynę, którą odrzuciło aż na kilkaset metrów. Auto odjechało z miejsca zdarzenia, a Sara prawie zemdlała na widok roztrzaskanego na kawałki ciała młodej dziewczyny. Kobieta była tak roztrzęsiona, że nawet nie zdążyła spojrzeć na tablice rejestracyjne pojazdu, który zabił Emilie. Zadzwoniła po pogotowie i policję. Cały czas płakała i nie potrafiła się otrząsnąć. Widok Emilie leżącej na jezdni był niczym najgorszy koszmar. Zanim przyjechał ambulans, Sara podtrzymywała ledwo utrzymującą się na szyi głowę Emilie. Spojrzała po raz ostatni w jej duże, błękitne oczy, które na zawsze zostały pozbawione blasku. Patrzyła na zwiotczałe, leżące bezwiednie na jezdni długie nogi oraz dwa warkocze, które dzisiejszego poranka zrobiły na niej wrażenie. Sara zanosiła się płaczem, wolała o pomoc, lecz nikt nie reagował. Okoliczne domy wydawały się być otoczone grubymi, dźwiękoszczelnymi murami, przechodnie, spacerujący po parku mieli nasunięte klapki na oczy, a w uszach słuchawki większe od ich głów, wymijające je auta, przypominały te automatyczne, w których nie znajdowali się ludzie. Policjant prowadzący czynności na miejscu zdarzenia podszedł do Sary, która siedziała na krawężniku, bujając się w tył i przód.
— Proszę raz jeszcze mi powiedzieć, jak doszło do potrącenia.
— Mówiłam już. To było zabójstwo.
— Musi pani ochłonąć. Świadek, który obserwował całe zdarzenie z pobliskiej ławki, stwierdził, że poszkodowana wbiegła na jezdnię.
— Proszę pana! Ten samochód na liczniku miał ponad 120 hm/h. Jakim cudem mógł zapobiec tej tragedii? Gdzie jest teraz ten kierowca? Dlaczego nie udzielił nam pomocy?
— Nie mamy żadnych dowodów, żeby wszcząć dochodzenie.
— Czy pan ze mnie kpi? Powtarzam po raz ostatni! To auto wjechało w Emilie z premedytacją! To był zamach na jej życie! — Sara rozpłakała się. Policjant zamknął swój notes, w którym nie zanotował jej zeznań. Wszedł do radiowozu i odjechał z miejsca wypadku bez najmniejszego słowa otuchy.
ROZDZIAŁ 10
Isak Hadland bardzo powoli zapinał guziki w śnieżnobiałej koszuli, którą przygotował na pogrzeb swojej córki. Wsunął brązowy pasek między szlufki spodni garniturowych, którego szpilkę włożył w pierwszą jego dziurkę. Spojrzał w lustro, które przedstawiło zmęczonego od nieprzespanych nocy i wychudzonego od stresu mężczyznę. Nie tak wyobrażał sobie swoje życie. Po śmierci żony nie był zdolny uwierzyć, że sobie poradzi. Mimo tego, że był stanowczym i rozsądnym człowiekiem, bardzo długo trzymał w sercu rozpacz i ból. Gdy niemoc przykuwała go do łóżka na parę dni, Emilie przychodziła do jego sypialni, kładła się obok i nic nie mówiąc wtulała się w jego ojcowskie ramiona z całych sił. Dla niej odnajdował energię i chęci, o których zdarzyło mu się czasem zapomnieć. Podnosił się więc, układał pościel, robił kawę i rozpoczynał kolejny dzień, by tylko ujrzeć uśmiech na twarzy swojej córki. Teraz już nie wiedział dla kogo ma witać poranki, dziękować za minione popołudnia i modlić się o spokojne noce. Nie potrafił się odnaleźć w chaosie, który powoli dewastował jego byt. Isak nie widział nic dalej. Przed oczami miał kompletną ciemność. Marzył, żeby oślepnąć, ogłuchnąć, stracić węch, smak i czucie w całym ciele. Nie chciał dłużej cierpieć. Włożył na swoje barki marynarkę, wziął białą różę dla swojej córki i wyszedł z domu.
Sara połknęła kolejną w ciągu godziny tabletkę uspokajającą. Od śmierci Emilie nie mogła zapanować nad kołataniem swojego serca. Bała się zasypiać, ponieważ przed jej oczami niczym najbardziej realistyczny film, ukazywały się sceny z wypadku. Jej podświadomość odtwarzała na okrągło każdą minutę ze zdarzenia. Kobieta nie chciała pamiętać tego koszmarnego dnia, robiła wszystko, by wymazać ze swojej głowy leżącą na ulicy Emilie, nieobecne miny policjantów i ignorujących całe zajście przypadkowych świadków. Spięła swoje włosy klamrą, wsunęła na stopy czarne szpilki i biorąc głęboki oddech opuściła hotelowy pokój.
W kościele pojawiło się bardzo dużo ludzi, zwłaszcza młodych. Każdy z nich miał ze sobą białą różę. Pogrzeby zazwyczaj kojarzyły się Sarze z czernią i rozpaczą, lecz aura pożegnania Emilie była przeciwieństwem tych wyobrażeń. Ludzie byli spokojni, uśmiechali się patrząc na zdjęcie Emilie, a biel kwiatów rozjaśniała wnętrze świątyni. Wszystko dlatego, iż ona taka była. Pełna energii, uśmiechu, szczęścia i tego błysku w oku, obok którego nie można było przejść obojętnie. Emilie promieniała jak iskra w najmroczniejszej przestrzeni. Na jej pogrzebie nie było więc miejsca na smutek i łzy. Bliscy dziewczyny doskonale o tym wiedzieli i robili wszystko, żeby pożegnać ją w ciepłej i pogodnej atmosferze. Ceremonię zakończyło przemówienie Isaka. Choć widać było, że mężczyzna ledwo utrzymywał się na nogach, a jego głos załamywał się za każdym razem, gdy wypowiadał imię swojego dziecka, walczył z emocjami, by móc wspomnieć swoją córkę z godnością i szacunkiem.
— Emilie…, droga Emilie…, cóż mogę powiedzieć? Czy są odpowiednie słowa, by podziękować ci za to, że mogłem być twoim tatą? W naszej codzienności, przygotowałbym dla ciebie ulubione naleśniki z owocami i jogurtem, oczywiście półtłustym, żeby znacząco nie wpłynął na twoją linię. Zabrałbym cię do galerii handlowej, żebyś mogła kupić ten upatrzony w zeszłym miesiącu błękitny sweter. Pozwoliłbym ci w końcu zrobić tatuaż, o który kłóciliśmy się co wieczór. To byłby dobry sposób, żeby pokazać ci jak bardzo cię kocham. Jak niewyobrażalnie jestem dumny z bycia twoim ojcem…, ale naszej codzienności już nie ma, a ja nie wiem jak teraz mam bez ciebie żyć. Wierzę, że mi w tym pomożesz, tak jak zawsze to robiłaś. Dasz mi jakiś znak, coś co ułatwi mi tę mękę, do której już się przygotowałem — po policzkach mężczyzny poleciały łzy — moja córka była najwspanialszą osobą pod słońcem, kto ją znał, doskonale to rozumie. Marzyła o weterynarii, chciała leczyć zwierzęta. Mam nadzieję, że jest teraz w lepszym miejscu. Ubrana w błękitny sweter, podziwiająca swój upragniony tatuaż i zajadająca się naleśnikami, które tak uwielbiała. Córeczko, jeszcze przecież się spotkamy — mężczyzna nie wytrzymał. Nie był już w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Zszedł z ambony i usiadł na swoim miejscu, tuż przy urnie Emilie.
Pogoda pożegnała dziewczynę pięknym gestem. Na cmentarzu przestał padać deszcz, a zza chmur wyjrzały promienie słońca, które zostały aż do samego wieczora. Wiatr ustał, a w miejsce jego świstu i szelestu swój koncert zagrały ptaki. Przybyli na pogrzeb ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Isak stał wytrwale przy grobie swojej córki. Najbliżsi podchodzili, by dać mu wsparcie ostatnim słowem i gestem. Mężczyzna ze względu na swoje emocjonalne odrętwienie wpatrywał się w pozostawione na trawie róże i nie reagował na kondolencje. Sara została najdłużej. Tak samo jak Isak nie była gotowa, by tak po prostu odejść i przejść do porządku dziennego. Nie chciała jeszcze rozpoczynać tego najtrudniejszego czasu, który nadchodził zawsze po pogrzebie. Broniła się przed uczuciem pustki, które tylko czekało, by zapanować nad jej duszą.
— Jest mi bardzo przykro, proszę przyjąć moje kondolencje — Sara podeszła do Isaka i złapała go za ramię.
— Jak śmiesz tu przychodzić?! Wynoś się! — krzyknął mężczyzna. Sara zaczęła głęboko oddychać, nie rozumiejąc zachowania Isaka. Nie mogła wykrztusić z siebie ani jednego słowa — to wszystko twoja wina! To przez ciebie moja córka nie żyje!
— To nie tak! — Sara próbowała coś powiedzieć i zahamować rzucane w jej stronę oszczerstwa.
— Co z nią tam robiłaś? Gdybyś nie drążyła sprawy Katy, moje dziecko by żyło! Miałaś dać jej spokój!
— Emilie sama chciała się ze mną spotkać!
— Wynoś się stąd i nigdy nie pokazuj się na grobie mojej córki! Nie chcę cię tutaj widzieć! — Sara spuściła wzrok. Odeszła roztrzęsiona i pełna żalu, które wypełniło jej serce. Wsiadła w samochód i pojechała do Jana Hansena. Miała nadzieję, że mężczyzna zdążył już wrócić z pogrzebu Emilie.
Zadzwoniła dzwonkiem, który znajdował się przy furtce. Jan wyjrzał zza drzwi i wpuścił kobietę do środka.
— Wyjeżdżam! — Sara wtargnęła do domu mężczyzny jak huragan.
— Jak to? — Jan zaniepokoił się.
— Wracam do Polski.
— A co z Marette? Co z moim bratem? Obiecałaś, że doprowadzimy tę sprawę do końca.
— Nie po tym co się przytrafiło Emilie.
— Nie mogłaś tego przewidzieć.
— Janie! To jest moja wina! Przeze mnie młoda dziewczyna straciła życie!
— Jak możesz tak mówić? Zginęła pod kołami samochodu. Nie ty go prowadziłaś.
— Ale ja sprowokowałam ten wypadek, rozumiesz? Emilie zginęła, ponieważ chciała wyjść przed szereg i powiedzieć coś, czego nie mogła.
— Właśnie dlatego nie możesz wyjechać. Musimy dowiedzieć się prawdy.
— Nie, Janie! Już postanowiłam! Nie mam zamiaru narażać życia niewinnych ludzi. Jutro wyjeżdżam! — Sara wyszła z domu mężczyzny zupełnie nie licząc się z jego zdaniem i uczuciami.
— Saro, Saro! Poczekaj! — nadaremno krzyczał Jan. Usłyszał tylko pisk opon odjeżdżającego samochodu kobiety.
Walizki Sary stały przygotowane nieopodal drzwi wyjściowych. Kobieta spięła swoje brązowe, długie włosy w koński ogon, nałożyła na siebie skórzaną kurtkę i złapała za telefon.
— Dzień dobry! Czy mój bukiet jest już gotowy? — Sara dodzwoniła się do florystki, która świadczyła dla niej usługę — Tak, dwadzieścia białych róż — potwierdziła swoje zamówienie — może być granatowa wstążka. Jak najbardziej. To ja będę za dziesięć minut. Dziękuję! — rozłączyła się i opuściła pomieszczenie.
Po dwudziestu minutach zaparkowała swoje auto na parkingu cmentarza. Przed wyjazdem chciała odwiedzić grób swojego synka i pobyć z nim jeszcze przez chwilę. Rozmyślała nad przeniesieniem jego ciała do Polski, by był bliżej niej, lecz nie miała do tego żadnego prawa. Przecież w obecnym świecie nie była jego matką, tylko obcą kobietą, której nawet nie poznał. Planowała więc przylatywać do Norwegii parę razy do roku, by go odwiedzać. Zmierzając na grób Olava, Sara spostrzegła stojącą nad nim kobietę. Nieznajoma porządkowała zwiędłe już kwiaty i wyrywała niewielkie chwasty, które wyrastały w zatrważającym tempie. Kobieta spojrzała na Sarę ze zdziwioną miną, gdy ta położyła duży bukiet róż przed płytą nagrobną.
— Dzień dobry! Znamy się? — zapytała nieznajoma wciąż będąc w lekkim szoku.
— Mogłabym zapytać panią o to samo — Sara uśmiechnęła się.
— Kim pani właściwie jest? — nieznajoma kobieta lekko się zdenerwowała.
— Jestem… — Sara nie była przyzwyczajona by nazywać siebie matką Olava — Jestem znajomą jego zmarłej matki — skłamała. Kobieta rozszerzyła z niedowierzenia oczy i zaczęła mocno kaszleć, zupełnie tak jakby się czymś zakrztusiła.
— Wszystko w porządku? W samochodzie mam wodę, zaraz po nią pobiegnę! — zaproponowała Sara.
— Nie, proszę sobie nie robić kłopotu. Już jest dobrze — kobieta odetchnęła — mam do pani pytanie. Czy nie pomyliła pani pomników?
— Nie. Jestem pewna, że dobrze trafiłam — zagwarantowała Sara.
— Olav Pedersen to mój syn — powiedziała nieznajoma i wciąż odchrząkiwała.
— To niemożliwe. Tutaj spoczywa synek mojej znajomej. Oboje zginęli w wypadku samochodowym czternaście lat temu — Sara wpadła w panikę.
— Proszę się uspokoić. Zaszło jakieś nieporozumienie. Musiała pani pomylić alejki.
— Pani syn urodził się 24 maja 2005 roku? — Sara chciała wyjaśnić zaistniałą sytuację.
— Tak, urodziłam go w Oslo. Przeprowadziliśmy się do Dalen, gdy miał trzy latka. Wtedy zachorował na nowotwór. Walczyliśmy trzy lata. Był bardzo dzielny — kobiecie zaszkliły się oczy.
— Przepraszam, nie chciałam pani zdenerwować — Sara zaczęła się oddalać, lecz jej rozbiegane oczy zaniepokoiły nieznajomą kobietę.
— Proszę poczekać! Mogę pani jakoś pomóc? — zapytała.
— Nie, nie… wszystko w porządku. Poradzę sobie — Sara odwróciła się i odeszła. Wsiadła do swojego samochodu i z całych sił zaczęła krzyczeć, uderzając dłońmi o kierownicę.
ROZDZIAŁ 11
Jan Hansen zaparzył w swoim ulubionym kubku czarną herbatę. Usiadł przy stole i przeczytał parę stron aktualności z gazety lokalnej. Czytał ten dziennik od piętnastu lat bez żadnej przerwy, lecz zwątpił w jego wiarygodność, gdy żaden z jego dziennikarzy nie wspomniał w nim o śmierci Katy. Najbardziej zawiódł się jednak, gdy mimo jego próśb i ponadludzkich starań o zaniechanie druku, na łamach gazety ukazała się obszerna publikacja o Theodorze, tytułująca go bezwzględnym mordercą Mary Olsen. Odłożył dziennik na bok. Popatrzył przez chwilę na puste merytorycznie strony wypełnione wyłącznie bezpiecznymi informacjami i bez chwili namysłu rozdarł je, depcząc i uwalniając jednocześnie wszelkie targające nim emocje. Przestał dokonywać samosądu dziennikarskiej niewiarygodności, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
— Marette? — mężczyzna zdziwił się.
— Przychodzę nie w porę? — kobieta zapytała nieco zakłopotana.
— Nie! Skądże! Zapraszam! — Jan otworzył szerzej drzwi, by wpuścić swojego gościa do środka. Marette zobaczywszy porozrzucane po podłodze kartki brukowca, zwątpiła w zapewnienia Jana, że mu nie przeszkadza.
— Może przyjdę innym razem — rzekła.
— Nie przejmuj się tym bałaganem. Po prostu robiłem emocjonalne oczyszczenie — mężczyzna uśmiechnął się i jednym stanowczym ruchem zebrał z podłogi makulaturę.
— Nie zdążyłam ci jeszcze podziękować za pomoc i troskę, którą od ciebie otrzymałam, gdy przebywałam w szpitalu.
— Daj spokój, nie znamy się od dziś. To był dla mnie naturalny odruch.
— Wiem, ale naprawdę to doceniam.
— Napijesz się czegoś? Przed chwilą zaparzyłem czarną herbatę — Jan pogodnie się uśmiechnął. Marette skinęła głową, a kąciki jej ust również uniosły się do góry.
— Janie, ja wiem, że to nie Theodor zabił córkę Erika.
— Dlaczego mi to mówisz? — mężczyzna zdziwił się.
— Po prostu chciałam, żebyś to wiedział. Od samego początku nie wierzyłam, że mógł to zrobić.
— Ale jakoś, gdy wszyscy wieszali na nim psy, nie starałaś się im przeciwstawiać — Jan nieco się uniósł. Marette spuściła głowę i upiła łyk herbaty — przepraszam, to nie było mądre — rzekł po chwili i poczuł się beznadziejnie — nie myśl, że mam do ciebie żal i pretensje. Po prostu jestem ostatnio bardzo zmęczony i czasem wygaduję głupoty.
— Masz rację. Nie wychylałam się ze swoimi odczuciami, ponieważ się bałam. Paraliżował mnie strach przed osądem innych, przed odpowiedzialnością za swoje słowa i konsekwencjami, które na każdym kroku się tutaj czają. Było mi wygodnie nie komentować tej sytuacji, ponieważ nikt ani nic nie mogło mnie z nią powiązać. Wiele razy chciałam do ciebie zadzwonić, powiedzieć, że możesz na mnie liczyć, że ja wierzę w inną prawdę, niż tą, którą nam przedstawiono — Jan spojrzał na kobietę z wdzięcznością za tak ważne dla niego słowa.
— Do dziś myślałem, że nie ma w Dalen nikogo, kto prócz mnie, wierzyłby w niewinność Theodora. Dobrze jest wiedzieć, że nie jestem w tym osamotniony.
— Wierzę, że Pan Bóg położy na tę sprawę swoją sprawiedliwą rękę. Tak samo wierzę, że uda się wsadzić za kraty zabójcę mojej Katy — Marette załamał się głos — Wiesz, gdy pojawiła się ta dziewczyna.
— Sara? — upewnił się mężczyzna.
— Tak, Sara. Ona tknęła we mnie jakąś iskrę życia. Dała mi energię, która pozwoliła spojrzeć do przodu. Wczoraj po raz pierwszy od miesiąca przespałam całą noc. Oczywiście nie obeszło się bez tabletek nasennych, ale uwierz, że jeszcze dwa tygodnie temu, nawet one mi nie pomagały. Wiem, że już nigdy nie będzie dobrze, ale może przecież być chociaż znośnie.
— Sara wyjechała — odparł Jan.
— Jak to? — Marette przejęła się słowami swojego przyjaciela.
— Wielu przykrości tu doświadczyła. To ją złamało.
— Ale może uda nam się ją przekonać by wróciła? Ona jest nam potrzebna!
— Była pewna swojej decyzji. Nie sądzę, żeby nasza interwencja coś zmieniła.
— Ale ja ufam tylko jej. Obiecała, że wyjaśni sprawę mojej córki.
— Nie powiedziała przecież, że tego nie zrobi. Dajmy jej czas, Marette. Człowiek czasem musi otrzymać przestrzeń, by spojrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy — mężczyzna położył rękę na dłoni Marette, by dodać jej siły i optymizmu w myśleniu.
Sara Berg nigdy nie wywoływała nerwowych sytuacji. Wierzyła, że tylko spokój i opanowanie mogą zaprowadzić ją do celu, zrealizować zamierzone plany i podarować jakiekolwiek przesłanie z prowadzonych dyskusji. Emocje zapalały trzeźwe myślenie, natomiast samokontrola ochładzała rozsądek, co lepiej wypływało na sedno każdej sprawy. Ponadto kobieta żyła w przekonaniu, że osoby wyciszone i cierpliwe stanowiły, zwłaszcza dla przeciwnika, większe zagrożenie. Trudniej odczytywało się ich zamiary, a każde kolejne posunięcie nie było przewidywalne i oczywiste. Sara nie pozwalała więc sobie na brak równowagi emocjonalnej, głównie w pracy. Każda konsultacja z klientem przebiegała w profesjonalnej atmosferze, bez oceniania czynów i poglądów. Każde spotkanie poza procesowe ze stroną przeciwną polegało na błyskotliwej, czasem zaczepnej, lecz jednak wciąż opanowanej aurze. Choć prokuratorzy lub inni adwokaci potrafili pokazać pazury, Sara trzymała się jednej prostej zasady, która od samego początku wiodła ją przez prawniczy świat. Doskonale wiedziała, że najgłośniej krzyczeli ci, którzy nie mieli nic konkretnego do powiedzenia lub żadnych konkretnych dowodów w rękawie. Jej dojrzałość emocjonalna oraz wewnętrzna dyscyplina zasiewały w nich często ziarna rozdrażnienia, a niekiedy nawet mocnego zdenerwowana. W życiu prywatnym stosunek kobiety do okazywania uczuć był podobny. Może dlatego, że żyła samotnie i nie miała możliwości sprawdzania samej siebie. W kancelarii i na sali sądowej funkcjonowała automatycznie, odruchowo, na podstawie wieloletniego doświadczenia i nabytych umiejętności. Nie zdawała sobie jednak sprawy jak daleko sięgają granice jej cierpliwości oraz wytrzymałości w życiu codziennym. Nie chciała tego weryfikować, podświadomie bała się momentu prawdy na swój temat. Chwila ta nadeszła zupełnie nieoczekiwanie i pokazał Sarze jak krucha i ulotna potrafi być samodyscyplina, jak nic nie znaczące są lata panowania nad sobą, miesiące medytacji i długie godziny wyciszania swojej duszy. Istniały sytuacje, które kształtowały w ludziach najmniej przewidywalne zachowania i czyny.
Sara wtargnęła do gabinetu Emila, nie zważając na miejsce, w którym się znajduje. Komisariat policji nie robił na niej żadnego wrażenia, a wręcz działał jak zapalnik do wybuchu bomby, którym była jej zdeptana godność. Oparła obie ręce o biurko mężczyzny i nachylając się przed nim, zapytała.
— Chcesz mi coś powiedzieć?! — Emil zakłopotał się.
— Coś się stało? — zapytał — dlaczego jesteś taka zdenerwowana? — Sara zaczęła się śmiać. Spojrzała jeszcze głębiej w oczy policjanta i czekała na jego ruch — Saro, wybacz, ale ja nie mam pojęcia, o co ci chodzi? Poza tym jestem w pracy. Nie mam czasu na domysły. Powiedz wprost.
— Nie jesteś przekonujący, Emilu. Doskonale wiesz, co mnie do ciebie sprowadza.
— Powiedz mi.
— Mój syn nie zginął w wypadku samochodowym, prawda? — Sara wyłożyła karty na stół.
— Nie z tego nie rozumiem. Dobrze się czujesz? — mężczyzna zapytał z troską w głosie.
— Jesteś cyniczny. Nawet nie masz na tyle odwagi, by powiedzieć, dlaczego mnie okłamałeś.
— Nie okłamałem cię. Takie są fakty. Twój syn, Olav Pedersen zginął w wypadku drogowym.
— Olav Pedersen nie jest moim synem! — kobieta nie wytrzymała. Krzyczała tak głośno, że inni policjanci zaglądali przesz szklaną szybę do gabinetu Emila — Nie brnij już w to! To jest dziecko innej kobiety! Spotkałam ją na cmentarzu! Natychmiast mi powiedz, co się stało z moim synem! Natychmiast!
— Uspokój się, bo będę musiał cię stąd wyprowadzić.
— Chyba sobie żartujesz?! — Sara odruchowo, podtrzymywana adrenaliną zaczęła się śmiać.
— Nie żartuję. Jeśli nie przestaniesz wygadywać tych bzdur, poproszę chłopaków o wsparcie i wywalą cię stąd na zbity pysk! Tego chcesz? — Emil spojrzał surowo na kobietę. Jego nieustraszona postawa wzbudzała lęk. Sara wpatrywała się w jego wzburzone oczy, nie wierząc, że Emil właśnie odsłonił przed nią swoją drugą twarz. Twarz nieobliczalną. Twarz niebezpieczną. Twarz, w której można było dostrzec wiele złego. Sara wciąż patrzyła w oczy mężczyzny. Wróciła na moment na salę rozpraw, gdzie trzymała się żelaznych zasad w stosunku do swojego przeciwnika. Wiedziała, że nie może obnażać się z własnych emocji. Nie może podarować mu satysfakcji ze swojej porażki. Była już wielokrotnie na samym dnie. Za każdym razem, gdy upadała, nie powstawała od razu. Leżała jakich czas na ziemi i dławiła się własnym żalem, biczowała pretensjami do siebie samej, by za jakiś czas móc przypomnieć sobie o swoich wartościach i zwyczajnie wstać, ruszając do przodu. To był jedyny sposób na zwycięstwo, który cały czas się sprawdzał.
— Masz na rękach ich krew — rzekła kobieta, patrząc na Emila z pogardą.
— To nie ja spowodowałem ten wypadek.