WSTĘP DO WYDANIA III
Zbliżają się szczególnie ważne wydarzenia, to jest obchody pięćdziesięciolecia Wspólnoty Anonimowych Alkoholików w Polsce, będące jednocześnie Zlotem Radości — Świętem „Zdroju” także dla przyjaciół z Grup Rodzinnych Al-Anon (w tym Ala-teen) i Grup DDA Z tej okazji w sierpniu 2024 roku przyjadą do Poznania alkoholicy z całego kraju, a nawet świata, od Ameryki Południowej przez Tobago po Grenlandię. Oznacza to, że Anonimowi Alkoholicy, zachowując osobistą anonimowość, będą w Polsce coraz wyraźniej widzialni, coraz lepiej słyszalni, a to — dla tych, którzy wciąż jeszcze cierpią z powodu alkoholizmu — stanowi szansę na usłyszenie i zrozumienie, że istnieje rozwiązanie, że jest nadzieja. To jest ta dobra wiadomość, bo jest jeszcze taka… może nie tyle zła, co trochę gorsza: zmiana jakości życia alkoholika, dokonująca się na drodze duchowego przeżycia, doświadczenia, przebudzenia, wymaga działania, determinacji, wiary i odwagi.
Teksty zawarte w tej książce zebrałem i ułożyłem w taki sposób, by czytelnikowi ułatwić znalezienie odpowiedzi na kilka pytań; pytań — być może — nawet jeszcze nie zadanych, wątpliwości nieuświadomionych, obaw niesprecyzowanych, np.: Czym jest alkoholizm? Czy wystarczy przestać pić? Jak rozumiem anonimowość? Jaka jest różnica pomiędzy programem duchowym a religijnym? Kim we Wspólnocie AA jest sponsor i czy każdy alkoholik sponsora potrzebuje? Jak rozumiem poszczególne Kroki Programu Dwunastu Kroków? W jaki sposób w moim życiu spełniły się obietnice? Będzie też mowa o Bogu, o Tradycjach Wspólnoty AA i jej historii, o modzie, o przebudzeniu duchowym, o utopii, o strachu i o miłości… Teksty te mają formę esejów, co oznacza, że ja — nie reprezentując Wspólnoty Anonimowych Alkoholików ani jakiejkolwiek organizacji, religii czy instytucji — prezentuję w nich jedynie swoje własne, osobiste doświadczenia i przeżycia, prywatne przekonania i poglądy.
Pierwsze wydanie „Alcoholics Anonymous: The Story of How Many Thousands of Men and Women Have Recovered from Alcoholism” ukazało się w USA w 1939 roku. W środowisku Anonimowych Alkoholików książka ta nazywana jest potocznie Wielką Księgą (ang. The Big Book, polski skrót: WK), co należy rozumieć jak najbardziej dosłownie, gdyż wynika z jej pokaźnych wymiarów i znacznej wagi. Mimo wielu prób i pomysłów ta pozycja przez wszystkie te lata nie uległa żadnej znaczącej zmianie. Jest to podstawowy przekaz Wspólnoty, fundament. Zupełnie czym innym są moje książki, bo zbudowane na moich osobistych doświadczeniach i przeżyciach, w naturalny sposób zmieniają się wraz z upływem czasu. Zresztą, trudno byłoby zakładać, że przez ostatnich dwadzieścia pięć lat, niczego nowego się nie dowiedziałem, nie nauczyłem, nie doświadczyłem i nie zrozumiałem. Rozwój duchowy jest, a przynajmniej może być, nieskończony. Stąd właśnie trzecie wydanie „Kroku za Krokiem” — uaktualnione, poprawione, skorygowane.
Do wielu zagadnień, najważniejszych według mnie, wracam tutaj po dwa-trzy razy. Nie jest to przypadek czy przeoczenie, a wręcz przeciwnie: pełna premedytacja. Z własnego, ale nie tylko, doświadczenia wiem już, że często muszę wysłuchać albo przeczytać pewne treści kilka razy, zanim je rzeczywiście usłyszę. I jeszcze parę, zanim je w pełni zrozumiem.
Jestem alkoholikiem
Alkoholik — przez ostatnie ćwierć wieku używałem tego określenia zdecydowanie częściej niż nazwiska. Jestem alkoholikiem — co stwierdzenie to oznacza dla mnie dzisiaj, teraz? Jak się to zmieniało w czasie? Bo przecież nie zawsze było tak samo…
W dzieciństwie wydawało mi się, że alkoholik to taki bardziej zdegenerowany pijak, a pojęcie nałóg wiązałem głównie z papierosami (moja matka paliła nałogowo), jednak wiele uwagi temu zagadnieniu nie poświęcałem, bo i cóż mnie ono wtedy obchodziło?
Całe życie dużo czytałem, przez wiele lat byłem też zapalonym kinomanem, tak więc jako starszy nastolatek i później z alkoholizmem i alkoholikami zacząłem stykać się w książkach i filmach — pamiętam na przykład powieść „Pilot” Roberta Davisa i na jej podstawie nakręcony film z Cliffem Robertsonem czy polski film „Nie będę cię kochać” Janusza Nasfetera. Doświadczenia te okazały się z czasem bardzo pomocne, oszczędziły mi wielu cierpień. Przyjaciele opowiadają czasem, jak rozpaczliwie walczyli z samym określeniem alkoholik, nie chcieli zgodzić się na to, według nich, poniżające piętno i plugawe wyzwisko, a więc i na konsekwencje, które wynikają z uznania się za alkoholika, czyli konieczność leczenia odwykowego i/lub uczestniczenia w spotkaniach AA, a przede wszystkim na procę ze sponsorem. Ja wiedziałem od dawna, że alkoholizm to jest choroba, że to się leczy, że są jacyś Anonimowi Alkoholicy (wydawało mi się wtedy, że to coś w rodzaju klubu abstynenta). Dzięki temu szybciej gotów byłem się poddać, zaoszczędziłem sobie zapewne parę lat pijanego obłędu. Niemniej w tamtym okresie wydawało mi się jeszcze, nawet byłem święcie o tym przekonany, że cały problem tkwi w alkoholu i jego nadużywaniu.
Świadkiem jakiegoś mojego pijackiego wyczynu była znajoma, Al-anonka po terapiach. Diagnozę postawiła mi bezbłędnie i pożyczyła książki na temat uzależnienia. Z jednej z nich dowiedziałem się, że problemem alkoholika nie jest alkohol, że chyba chodzi tu jednak o coś więcej, o coś jeszcze. W tym czasie była to wiedza, z której nic dla mnie nie wynikało, której nie potrafiłem wykorzystać, jednak, jak widać, informację tę jakoś tam zapamiętałem. Choć piłem jeszcze ze trzy-cztery lata, i to coraz bardziej destrukcyjnie, a może nawet kasacyjnie, w końcu mi się ona przydała, okazała pomocna.
Znalezienie odpowiedzi na bardzo ważne pytanie: jeśli nie alkohol, to co jest moim, jako alkoholika, głównym problemem? — zajęło mi wiele lat. Nie pomogła w tym terapia odwykowa, nie pomogła mityngowa liturgia słowa (problemy i radości, i ceremonialnie odczytywane długaśne teksty zawarte w scenariuszach). Pomógł Program AA i literatura Wspólnoty — w głównej mierze, bo oczywiście także sponsorzy, różne warsztaty, pierwsi podopieczni, a nawet pozornie przypadkowe mityngowe wypowiedzi na temat Kroków.
Czwarty i Piąty Krok realizowałem kilka razy — z powodów, które w tym momencie nie są ważne — z różnymi ludźmi, w różnych miejscach, w różny sposób. Za pierwszym razem odkryłem, że istotę moich błędów stanowi głównie egocentryzm i egoizm. Nie zaskoczyło mnie to jakoś, bo przecież w „WK” wyraźnie napisano, że egoizm, egocentryzm, koncentracja na samym sobie, to zasadnicze źródło naszych kłopotów. Jednak za drugim razem zorientowałem się, że jest tu jeszcze głębsze dno, bo ten egocentryzm i egoizm wynikały ze strachu i lęku. Kiedy w „12x12” przeczytałem, że głównym motorem naszych wad był samolubny lęk, że możemy utracić coś, co już posiadamy, albo że nie uda nam się zdobyć czegoś, czego pragniemy, wiedziałem już, że to o mnie, że o to właśnie chodzi: kradłem przedmioty, rzeczy, bo bałem się, że nie będę miał tego, na co mam ochotę, czego potrzebuję, co wydawało mi się niezbędne, oraz starałem się zniewolić, przywiązać ludzi z obawy przed odrzuceniem i samotnością.
Znowu minąć musiały lata, zanim zadałem sobie kolejne niewygodne pytanie: dlaczego się bałem? Właśnie tak! Dlaczego się bałem, a nie czego się bałem, bo czego się bałem, to przecież już wiedziałem. Czyli po prostu: skąd wziął mi się ten strach czy też lęk? Nie jestem socjopatą, nie wychowałem się w pustyni i w puszczy, gdzie dobry uczynek to jak Kali komuś ukraść krowy. Przecież dobrze wiedziałem i zdawałem sobie sprawę, że cudzołóstwo, kłamstwo, kradzież są to zachowania i postępowanie moralnie naganne, ale… Ale ilekroć musiałem wybierać między charakterem a przyjemnością, troska o szlachetność charakteru i zwykła uczciwość ginęły w pogoni za zachciankami. Cóż z tego, że miałem jakieś zasady, jeśli permanentnie brakowało mi siły, by żyć zgodnie z nimi!? Jaka była geneza mojego strachu i lęku? Wreszcie zrozumiałem, że strach (lęk, obawa, panika itp.) wynika ze słabości, z braku siły. Czyli kolejno: najbardziej rzucające się w oczy spektakularne picie — niżej egoizm i egocentryzm — jeszcze niżej strach i jego odmiany — wreszcie na samym dole to, co najważniejsze… brak siły duchowej. W taki właśnie sposób, coraz głębiej, sięgałem do źródeł swoich problemów, do ich prawdziwej natury czy istoty.
Opisane na kilku stronach wydaje się to proste, ale w rzeczywistości zajęło mi całe lata. Jednak chyba nawet nie to jest najbardziej irytujące, ale fakt, że odpowiedzi na wszystkie pytania oraz wątpliwości i rozwiązanie problemu alkoholizmu miałem cały czas pod nosem, w dwóch książkach. Koziołek Matołek też musiał biedaczysko po szerokim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko, tylko dlaczego wydawało mi się, że jestem od niego bardziej roztropny? Wydawało mi się… właśnie — tylko wydawało.
Jestem alkoholikiem — rozumiem już, że alkohol nie był nigdy głównym problemem w moim życiu. Różne moje problemy ujawniały się i potęgowały właśnie wtedy, kiedy przestawałem pić. A tak, tak! Bo kiedy piłem, byłem po prostu pijany. To właśnie podczas przerw w piciu podejmowałem decyzje o… następnym piciu i to pomimo koszmarnych konsekwencji poprzedniego picia (także wiele innych, równie absurdalnych). Do czasu alkohol nie tylko nie był problemem — był nawet rozwiązaniem. Żyjąc pod presją wiecznie niezaspokojonych wymagań, pozostawaliśmy w stanie chronicznego rozdrażnienia i rozczarowań — w tych stanach alkohol przynosił ulgę.
„Terror szybkiej ulgi” (znakomity tytuł artykułu Miki Dunin — do dzisiaj nie mogę jej wybaczyć, że to nie ja go wymyśliłem) — dokładnie tak! Szybkiej ulgi, która skutecznie niweczy każdą szansę na osiągnięcie satysfakcjonujących, długofalowych efektów.
Pułapka „zamiast”
Nie ma takiego poświęcenia, na jakie człowiek się nie zdobędzie, byle tylko uniknąć wyczerpującego wysiłku myślenia.
Sporo uciechy miałem, kiedy natrafiłem w jakiejś książce na te słowa. Jednak frajda nie trwała zbyt długo, bo przywołała zdecydowanie przykre skojarzenia i wspomnienia.
Zamiast — jedno z przeklętych słów, mniej lub bardziej obecnych w całym moim życiu alkoholika. Najpierw, a trwało to całymi latami, z a m i a s t poszukać rozwiązania swojego problemu, szukałem okazji do kolejnego picia, pieniędzy na następne picie, argumentów wyjaśniających poprzednie picie, usprawiedliwień tłumaczących skutki picia. Nie byłem w stanie połączyć pewnych wydarzeń w jedną całość, a z a m i a s t niej widziałem zupełnie oderwane od siebie, pojedyncze zdarzenia. Wydawało mi się, że wyjątkowo się upiłem, bo piłem na pusty żołądek (albo byłem zmęczony, miałem gorszy dzień itp.), wyjątkowo tylko dostałem torsji, bo pewnie grzybki mi zaszkodziły (tatar był nieświeży, gospodarz upierał się przy mieszaniu alkoholi itp.), wyjątkowo nie dotrzymałem słowa, spóźniłem się do pracy, zapomniałem…
Wreszcie sięgnąłem swego dna i przestałem pić, jednak zamiast nie zniknęło z mojego życia, uległo tylko pewnej… modyfikacji. Zamiast realnie wytrzeźwieć, przez dwa i pół roku uczestniczyłem w terapii odwykowej, przez prawie rok w terapii DDA, przez pół roku w warsztatach z duchowości, regularnie chodziłem na mityngi AA… Pewnego razu usłyszałem, że choroba alkoholowa inteligentnieje wraz ze mną i zapewne coś w tym jest, bo moje zamiast robiło się coraz bardziej wyrafinowane. Bo czy jest coś złego w leczeniu odwykowym albo w warsztatach rozwoju osobistego? Skądże! Tyle tylko, że zorientowałem się (po latach), że podejmuję te działania z a m i a s t tego, co naprawdę powinienem zrobić. To tak jak z uczniem, który z a m i a s t odrabiać zadanie domowe albo pilnie się uczyć (zbliża się klasówka), zaczyna sprzątać swój pokój, porządkować szafki, nawet czyścić buty. Przez kilka miesięcy mieszkałem w akademiku i do dziś pamiętam, jak przed sesją egzaminacyjną wpadliśmy na genialny pomysł, że właśnie teraz musimy koniecznie wyprać wykładzinę w naszym pokoju. Notabene, egzaminów nie zdałem. Z uczelnią musiałem się rozstać.
W końcu wszystkie możliwe terapie pokończyłem (gdyby szef poradni odwykowej nie powiedział mi pewnego razu, że nie mają mi już nic do zaoferowania, nie wiem, ile by to jeszcze trwało), więc moje zamiast przechodziło kolejne metamorfozy. Zamiast podjąć pracę ze sponsorem, zafundowałem sobie nadaktywność organizacyjną, zakładałem nowe grupy i pełniłem w nich służby. Czy jest coś złego w służbach w AA? Ale skądże! Problem w tym, że zaufany sługa może być dla swojej grupy, intergrupy, regionu realnie bardzo przydatny, a nawet chwalony, jednak dla niego samego działania podejmowane z a m i a s t (rzetelnej realizacji Programu na przykład) mogą okazać się jakby nieco mniej korzystne.
Następne moje zamiast wiązało się już z poważnym zaangażowaniem w życie religijne i kościelne. I znów mógłbym spytać, czy w obrzędach religijnych i liturgii jest coś złego, i natychmiast zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że przecież nie, nie jest, ale… Byłem coraz bardziej zmęczony nieskutecznymi działaniami i cierpieniem, więc po trzech-czterech latach abstynencji poprosiłem o pomoc drugiego alkoholika.
Perfidia zamiast polega na podejmowaniu pożytecznych, a nawet pożądanych działań, które jednak nie przynoszą rozwiązania problemu. Chodzi tu o brak gotowości (albo nie wiem, co zrobić, jak zrobić i kiedy, albo po prostu i zwyczajnie nie chcę zrobić tego, co powinienem), jak i uczciwości wobec siebie. Co wydaje się najgorsze — wcale nie musi to być w pełni świadome i prawdopodobnie często rzeczywiście nie jest.
Pamiętam, jak kiedyś sporo wysiłku kosztowało mnie uświadomienie sobie, że nie muszę właśnie dziś sprzątać piwnicy — tak naprawdę chodziło o strach przed planowaną wizytą u dentysty. Jeszcze moment i pewnie skutecznie wmówiłbym sobie, że ja naprawdę nie mogę iść dziś do dentysty, bo muszę sprzątać piwnicę. W rozpoznawaniu takich sytuacji pomocne okazuje się moje powiedzenie: kto chce — szuka sposobów, kto nie chce — szuka powodów. Przydaje się też dowcip o pijaku, który zgubionej monety szukał pod latarnią, bo jasno, a nie tam, gdzie naprawdę ją zgubił, czyli w ciemnym zaułku. A na mityngach (czyli po prostu spotkaniach) AA usłyszeć można powiedzenie: rąbiesz nie to drzewo.
Czy od zamiast jestem w stanie uwolnić się całkowicie i na zawsze? Przybiera ono tak różne formy, że zapewne nie, ale to oznacza jedynie potrzebę nieustannej czujności i pracy. Bo doświadczenie (przeżycie, przebudzenie) duchowe, nawet tym, którzy już go doświadczyli, nie jest ono dane raz na zawsze i bezwarunkowo, i to ja muszę dbać o odpowiedni stan ducha. W ten właśnie sposób i dzięki temu wreszcie zrozumiałem słowa: Dowiedziałam się też, że niektórym dane było to doświadczenie, ale potem odrzucili oni swoje skrzydła, ponieważ mylnie spodziewali się, że Absolut będzie je automatycznie podtrzymywał za nich.
Może warto czasem zatrzymać się w biegu i w ciszy zapytać samego siebie, czy mam gromadę podopiecznych, bo jestem w stanie im pomóc i mam takie możliwości, czy może są to działania, jakie podejmuję z a m i a s t rozwiązywania problemów w swojej rodzinie? Czy kolejne warsztaty w tym roku organizuję w interesie potrzebujących, czy może z a m i a s t pracy, którą sam powinienem podjąć w ramach Kroku Szóstego albo Dziesiątego?
Ludzie trzeźwo myślący mają przekonania zbudowane na bazie wiedzy i doświadczenia. Alkoholicy (ludzie nietrzeźwi) mają często przekonania z a m i a s t wiedzy i doświadczenia.
Przebudzenie duchowe
Wciąż jeszcze ubolewam nad tym, że weterani tego ruchu zrezygnowali ze słowa „doświadczenie” na rzecz słowa „przebudzenie”.
Jak zawsze prezentuję tutaj jedynie swoje własne doświadczenia, przekonania i przemyślenia. Nie trzeba się z nimi zgadzać albo nie zgadzać. Może tylko warto przymierzyć je do swoich potrzeb i własnych dotychczasowych doświadczeń i sprawdzić, czy przypadkiem nie okażą się przydatne. Jeśli nie — proszę je odrzucić bez wahania.
Przez lata abstynencji zgromadziłem pokaźną kolekcję fantazji na temat tego duchowego przebudzenia. Pamiętam, że w pierwszej wersji myliło mi się ono z objawieniem czy też religijnym nawróceniem, i wyprodukowałem sobie (na bazie mityngowych wypowiedzi) przekonanie, że jeśli nie stanę się gorliwym katolikiem i nie będę regularnie uczestniczył w niedzielnej Mszy Świętej, to nici z przebudzenia, a tym samym z dalszego skutecznego trzeźwienia. Wprawdzie dość szybko zrozumiałem, że duchowość mylę z religijnością, jednak długo nie potrafiłem wyobrazić sobie przebudzenia duchowego inaczej niż w postaci wielce spektakularnego wydarzenia typu światło i dźwięk. Odrobinę zawinił tu zapewne Anthony De Mello i jego „Przebudzenie”, największym jednak problemem — jak to oceniam z perspektywy czasu — było chyba samo określenie przebudzenie, które zakłada stan zero-jedynkowy, bo w końcu albo śpię, albo nie. Pozostałość czarno-białego postrzegania świata po prostu i alkoholowej tendencji do operowania skrajnościami.
Na trzecią rocznicę abstynencji dostałem od grupy książkę „Uwierzyliśmy” (mniej więcej wtedy też pojawił się w moim życiu drugi sponsor) i choć za pierwszym razem czytałem ją może bez wielkiego zapału, i na pewno nie wszystko w niej zrozumiałem, to jednak wiele mi pomogła, a zwłaszcza takie oto fragmenty: Podobnie jak wielu innym uczestnikom AA i mnie nie było dane zaznać doniosłego i świadomego przeżycia duchowego, i czułam się trochę tego pozbawiona, tak jakby coś mnie ominęło. Ale — jak zauważył współzałożyciel AA Bill W. — „nasz Program jest lepszy, niż myślimy”. /…/ Dzięki Programowi uwierzyłam, choć proces ten rozpoznałam dopiero wtedy, gdy spojrzałam na niego z perspektywy czasu. Dowiedziałam się, że wielu innych nie przeżywa „elektryzującego momentu” i że im skrzydła wyrastają wolniej — lecz mimo to są one mocne i piękne.
W każdym razie dowiedziałem się wtedy i zrozumiałem, że to przebudzenie duchowe, tak pożądane przez miliony anonimowych alkoholików, może być też nazwane — i to bez szkody dla jakości — przeżyciem duchowym albo doświadczeniem duchowym. Zacząłem, początkowo bardzo powoli i opornie, budować swoją trzeźwość na realnym gruncie, łapać jakiś kontakt z rzeczywistością, zamiast kierować się chaosem przekonań, wyobrażeń, marzeń, oczekiwań i fantazji.
W „Uwierzyliśmy” znalazłem także stwierdzenie Billa W. (Czy niepicie to wszystko, czego mamy się spodziewać po przebudzeniu duchowym? Nie; abstynencja to zaledwie sam początek — to tylko pierwszy dar pierwszego przebudzenia. Jeśli mamy otrzymać ich więcej, proces przebudzenia musi postępować naprzód), z którego wynikało, że całe to przebudzenie duchowe nie musi być wydarzeniem jednorazowym i spektakularnym, że trzeźwienie alkoholika może być zbudowane na bazie szeregu przebudzeń nieco mniejszego kalibru. Dzięki pierwszemu z nich przestałem się upierać, że to świat ma problem, bo ja piję jak wszyscy, a w ogóle to świetnie poradzę sobie sam, z wszystkim zresztą. Po nim nastąpiły kolejne… przebudzenia, doświadczenia i przeżycia duchowe, które nazywam kamieniami milowymi swojego trzeźwienia, ale głównie osobistego rozwoju, bo ileż można trzeźwieć.
Po pewnym czasie, co zresztą prędzej czy później nastąpić musiało, pojawił się problem odróżniania przebudzenia duchowego od wzruszeń, egzaltacji i innych takich zaburzeń równowagi emocjonalnej. Wykombinowałem, że przebudzenie musi, z założenia, wiązać się ze zmianą i… utknąłem w martwym punkcie, ale nie na długo, bo wkrótce przyszedł mi z pomocą Bill jednym prostym zdaniem w WK: Jest tylko jeden pewny sprawdzian wartości jakiegokolwiek doświadczenia duchowego: „Po owocach ich poznacie ich”. A więc nie chodzi o ekstatyczne przeżycia czy przejmujące doznania, ale po prostu o realne, namacalne efekty. Albo też ich brak. Zawartość, a nie atrakcyjne opakowanie. Treść, a nie ekscytująca forma.
Powoli zaczynały się wyjaśniać tajemnice z przeszłości, z czasów picia, a nawet jeszcze wcześniejszych. Wiele razy zastanawiałem się, czy jestem może człowiekiem opętanym, jakimś demonem zła, socjopatą, niezdolnym do odróżnienia dobra od zła? Dokonywałem przecież czynów — delikatnie mówiąc — moralnie nagannych. Dlaczego? Przyznam też, że nigdy nie trafiała mi do przekonania terapeutyczna koncepcja dobrego człowieka, który robi złe rzeczy. Bo jak to, jestem uczciwy, tylko czasem kradnę? Ona jest wierna i lojalna, ale ma pecha, bo wyszła za mąż za rogacza i wiecznie go zdradza? Coś tu było nie tak…
Podczas pracy nad Czwartym i Piątym Krokiem AA zorientowałem się, że istotą moich błędów jest egoizm i egocentryzm. Kiedy robiłem je po raz kolejny, odkryłem drugie dno, bo okazało się, że egoizm i egocentryzm wynikały ze strachu i lęku (wybitnie dokuczliwa okazała się jego odmiana zwana egocentrycznym lękiem, ang. self centered fear). Ale dowiedziałem się również, że nie jest prawdą, jakobym nie miał żadnego systemu wartości duchowych, żadnych priorytetów, żadnego kręgosłupa moralnego. Cóż więc się działo???
W każdym razie dopiero rozważania nad istotą przebudzenia duchowego pozwoliły mi pojąć, że już od dzieciństwa miałem jasno określone normy moralne, całkiem sensowny i wbrew pozorom wcale niezdegenerowany świat wartości, w którym oczywiste było, że kłamstwo jest złe, a prawdomówność dobra, że złodziejstwo jest złe, a uczciwość dobra, że zdrada jest zła… Tak, zawsze wiedziałem, rozumiałem i czułem, że zdrada małżeńska jest czynem nagannym, ale przecież kiedy nadarzyła się okazja, skorzystałem z niej bez chwili wahania. I wcale nie chodziło o to, że nie mogłem opanować napięcia seksualnego (pożądania), bo mogłem; jeszcze całkiem nieźle to wydarzenie pamiętam.
Tak, miałem cały system zasad, miałem komplet wartości moralnych i przekonań, ale też ewidentny niedobór siły duchowej, która pozwalałaby mi żyć zgodnie z nimi.
W ten oto sposób odkryłem drugi niezbędny element doświadczenia czy przebudzenia duchowego — jest nim siła ducha, dzięki której mogę żyć zgodnie ze swoimi wartościami. Uwaga: silna wola pochodzi z umysłu człowieka, źródłem Siły duchowej jest Siła Wyższa.
Podczas terapii mówili, że jest ona we mnie, trzeba tylko ją odnaleźć, ewentualnie zbudować, jednak w tym przypadku wierzę raczej wieloletniemu doświadczeniu AA i tej Siły szukam (i odnajduję) poza sobą. Jest ona niewątpliwie większa niż moja własna.
Mijają lata. Inaczej czuję, myślę, wierzę, rozumiem; inna jest moja postawa wobec Boga, życia i ludzi; nareszcie jestem w stanie żyć w harmonii ze światem duchowych wartości.
Nastąpiła zmiana. Przebudzenie (doświadczenie, przeżycie) duchowe dokonało się, niejedno zresztą, mam też wiarę i nadzieję, że nie ostatnie — rozwój duchowy nie ma kresu. Czy w takim razie czas na… święto? Niestety, nie. Nadszedł czas na wiadomość najgorszą: to nie wystarczy, to wszystko za mało.
Bo przebudzenie duchowe, choćby nie wiem jak widowiskowe i przejmujące, ma wartość, powiedziałbym… teoretyczną, potencjalną. Może ono zmienić moją postawę, przekonania, sposób myślenia i emocje, ale nie zapewni mi realnego doświadczenia oraz praktycznych umiejętności. Jeżeli czegoś nie robiłem jeszcze nigdy w życiu albo też nigdy bez alkoholu, to muszę się tego nauczyć — po prostu. Oczywiście, przebudzenie duchowe może mi w tym dopomóc, bo to i inne nastawienie, i gotowość, i mniejszy poziom lęku itd., ale konkretne umiejętności zdobywa się tylko w działaniu, dzięki codziennej praktyce. A na to trzeba pewnego czasu…
Kiedy wreszcie dotarło do mnie, że przebudzenie, czy też doświadczenie duchowe, nie zawsze wystarczy, że jest ono niewątpliwie szansą i nadzieją, ale jednak nie gwarancją, że odtąd właściwie wszystko w moim życiu będzie się działo samo, bez mojego udziału, zaangażowania, wysiłku, a zwłaszcza bez cierpienia, zacząłem pełniej pojmować głęboki sens przekazu z „Uwierzyliśmy” — Siła Wyższa nie będzie działać zamiast tego, co powinienem zrobić/robić sam.
Przebudzenie, doświadczenie czy przeżycie duchowe jest łaską i darem i jeśli w ogóle zależy od nas, to w stopniu minimalnym. Jest darem, który tak łatwo jest przegapić, oczekując i wypatrując wielkiego BUM! Jest darem, który można zmarnotrawić, próbując zachować tylko dla siebie, nie przekazując dalej albo po prostu nie realizując swojej części zadania, nie robiąc tego, co powinniśmy zrobić sami. Jest darem, talentem, który zobowiązuje.
Trzeźwy czy zdrowy?
Czy możliwe jest całkowite wyleczenie?
W biuletynie „Mityng” przeczytałem kiedyś, że alkoholik to takie cacuszko, co to aby żyć, musi mieć problemy, a jak ich nie ma, to sobie wymyśli, a jak już wymyśli, to musi je rozwiązywać, a jak nie potrafi, to użala się nad sobą. Ja dodałbym jeszcze, że często też zawraca głowę tymi swoimi wydumanymi problemami każdemu, kogo dopadnie.
Przeciętnie raz na kilka-kilkanaście miesięcy stykałem się z wątpliwościami i pytaniem, czy alkoholizm jest chorobą (bo może jest tylko grzechem?), a jeżeli już chorobą, to czy rzeczywiście nieuleczalną? Odpowiadałem zwykle, a była to odpowiedź poważnie przeze mnie traktowana, osobista, prawdziwa, po prostu bardzo moja, w sposób następujący: A jakie to ma znaczenie? Czemu powinno mnie to obchodzić? — i to najczęściej zupełnie wystarczało. Jednak w ostatnim okresie pytania tego typu posypały się wręcz lawinowo; zadawali je różni ludzie, w różnych miejscach i okolicznościach, w rozmaity sposób i zupełnie niezależnie od siebie. Na dokładkę moja standardowa odpowiedź raz czy drugi nie została zrozumiana zgodnie z moimi intencjami, spotkałem się nawet z zarzutem, że lekceważę sobie ważny temat, zbywam rozmówcę itp. Wprawdzie od razu przypomniało mi się to żartobliwe określenie alkoholika znalezione w „Mityngu”, ale… dobrze, niech i tak będzie; postaram się zaprezentować tutaj swoje zdanie raz jeszcze, wyczerpująco i tak poważnie, jak tylko potrafię, choć może bez wielkiego zapału, bo uważam, że jest to temat ważny dla lekarzy albo językoznawców, w każdym razie dla profesjonalistów, do których sam siebie nie zaliczam.
Czy alkoholizm jest chorobą? Oczywiście — jest. Dlaczego? Ano po prostu dlatego, że opisany jest, pod numerem F10.2, w dziesiątej edycji Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych (ICD 10), opracowanej przez Światową Organizację Zdrowia (WHO — World Health Organization). I zdaje się, że w następnej wersji też. I to wszystko. Jeżeli kogoś w tym momencie rozczarowałem, to przykro mi, ale takie wyjaśnienie w zupełności mi wystarcza i w pełni satysfakcjonuje. Bo jako człowiek trzeźwy nie sprzeczam się z faktami. Nie uważam też, bym miał kompetencje, doświadczenie albo wiedzę, upoważniające mnie do negowania czy choćby tylko polemizowania z opinią i decyzją Światowej Organizacji Zdrowia. Na tej samej zasadzie nie sprzeczam się z prawodawcami i nie kwestionuję zapisów w kodeksie karnym. Choć oczywiście już po ćwiartce wszystko wiedziałem lepiej, zarówno od każdego lekarza na świecie, jak i wszystkich prawników razem wziętych.
Czy alkoholizm jest grzechem? W Wikipedii (internetowej encyklopedii) znalazłem informację, że na świecie istnieje wiele tysięcy religii i wyznań. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie wszystkie one zawierają w swojej doktrynie pojęcie grzechu. Jeżeli dodamy do tego dziesiątki, może setki milionów ludzi niewierzących, to okaże się, że sporej części populacji pytanie: czy alkoholizm jest grzechem?, w ogóle i w żaden sposób nie dotyczy. Cóż to oznacza? Moim skromnym zdaniem to tylko, że odpowiedź na tak postawione pytanie jest prywatną i osobistą sprawą każdego alkoholika i zdecydowanie bardziej dotyczy jego religii — jeśli jakąś wyznaje — i jej doktrynalnych niuansów niż istoty alkoholizmu.
Czy alkoholizm jest chorobą nieuleczalną? Kopiąc w pamięci, przypominam sobie, że o alkoholizmie jako chorobie nieuleczalnej słyszałem od anonimowych alkoholików oraz psychologów (terapeutów). Nie słyszałem tego jednak od lekarzy — co potwierdziła zresztą kilka dni temu moja koleżanka, lekarka. Zakładam w tym momencie, że wszyscy w pełni zdajemy sobie sprawę, że psycholog nie jest lekarzem. Lekarze określali uzależnienie od alkoholu raczej jako chorobę trwałą, a to zdecydowanie bardziej trafiało mi do przekonania z jednego prostego powodu, bo alkoholizm jest chorobą wieloczynnikową. Rozliczne wątpliwości i dociekania, czy alkoholizm jest chorobą nieuleczalną, czy jednak uleczalną, wydają się wynikać z niezrozumienia albo wręcz ignorowania tego faktu.
Na stronie internetowej PARPA (Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych) można przeczytać, że alkoholizm uszkadza funkcjonowanie człowieka w sferze somatycznej, psychologicznej, społecznej i duchowej. Na spotkaniach (mityngach) Wspólnoty AA mówimy po prostu, że jest to choroba duszy, ciała i umysłu, a także — czego przecież nie wolno pomijać — choroba społeczna. Alkoholizm jest niewątpliwie chorobą chroniczną (ma albo może mieć nawroty), postępującą oraz potencjalnie śmiertelną, ale czy jest chorobą nieuleczalną? Jak można próbować o tym wyrokować, nie precyzując jednocześnie, o który czynnik chodzi?!
Pisałem już, że w przypadku alkoholizmu zdecydowanie lepiej rozumiem określenie choroba trwała niż nieuleczalna. Trwała, moim zdaniem (przypominam raz jeszcze, że ja nie jestem profesjonalistą!), oznacza, że przynajmniej jeden z jej czynników, w świetle współczesnej wiedzy, nie jest możliwy do całkowitego wyleczenia. Chodzi mi tu, rzecz jasna, o sferę somatyczną (ciało), czyli po prostu o specyficzną reakcję organizmu alkoholika na alkohol. Z czasem okazało się, że nie tylko na alkohol.
Czy, jako alkoholik, mogę wyzdrowieć w sferze psychologicznej (umysłowej)? Moim zdaniem — zdecydowanie tak. Czy jako alkoholik mogę wyzdrowieć w sferze duchowej? Tak, jak najbardziej. Osiągnięcie tego stanu (w moim przypadku trwało to jakieś siedem-dziewięć lat) nazywam wytrzeźwieniem, trzeźwością. Ale przecież nie wyleczeniem z choroby alkoholowej! Bo jeśli mowa jest o sferze somatycznej, to uważam, że powrót do stanu sprzed uzależnienia, czyli pełne wyleczenie, możliwy w chwili obecnej nie jest.
Wierzę, że można wyleczyć albo zaleczyć wiele schorzeń, wynikających z wieloletniego nadużywania alkoholu oraz tragicznych czasem zaniedbań związanych z alkoholizmem. Jestem pewien, sam tego doświadczyłem i często obserwuję, że jest możliwe zahamowanie narastających objawów alkoholizmu (zatrzymanie choroby) nieomalże w każdym jego stadium. Jednak przywrócenie organizmu chorego do stanu, w którym będzie on reagował na alkohol dokładnie tak samo jak organizm człowieka zdrowego, na razie jeszcze uważam za nierealne, choć mam nadzieję, że kiedyś wreszcie stanie się to możliwe. Jeśli nie dla mnie, to dla milionów innych ludzi.
Wydaje mi się, że większość wątpliwości i zupełnie niepotrzebnych spekulacji na ten temat wynikać może z mocno problematycznego tłumaczenia tekstu Drugiego Kroku AA, który w chwili obecnej znamy w wersji: Uwierzyliśmy, że Siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowy rozsądek (w oryginale: Came to believe that a Power greater than our-selves could restore us to sanity). W książce „12 Kroków od dna” przeczytać można: Angielskie sanity, owszem, oznacza zdrowie, ale nie jakiekolwiek zdrowie ani nie zdrowie w ogóle, ale dokładnie, konkretnie i jednoznacznie — zdrowie psychiczne, zdrowy rozsądek. Krok Drugi nie mówi o tym, że alkoholicy mają szansę na całkowite wyleczenie, a tym samym możliwość powrotu do bezproblemowego picia towarzyskiego. Jeśli alkoholizm jest chorobą ciała, duszy i umysłu, to dzięki Programowi AA uzdrowione mogą zostać dwa ostatnie elementy. W chwili obecnej o wyleczeniu ciała nie ma w ogóle mowy. Jeśli chodzi o ciało (organizm), alkoholizm jest chorobą trwałą.
Podczas jednej z dyskusji, o których wcześniej wspomniałem, kilku zwolennikom teorii pełnego wyzdrowienia z alkoholizmu (ktoś tam nawet stwierdził, że on już nie jest alkoholikiem, jak gdyby problemem nie była choroba, ale diagnoza, sama jej nazwa) zadałem pozornie proste pytanie: Czy teraz, po tych wszystkich terapiach, zlotach radości i rozmaitych warsztatach, po latach abstynencji i tysiącach mityngów, nadal jesteś bezsilny wobec alkoholu? Wielu przyznało, że niestety — jednak tak, ale ktoś natychmiast ukuł hipotezę, że teraz to on bezsilny już nie jest, natomiast bezsilnym mógłby się stać znowu, ale to dopiero po wypiciu pierwszej dawki alkoholu (miałem dopytać, jak dużej dawki, ale zapomniałem). W każdym razie do tego momentu alkoholikiem (już) nie jest i na pewno znowu się nim nie stanie, bo jako człowiek zdrowy na umyśle zdaje sobie dobrze sprawę, że alkohol może mu zaszkodzić. Czemu miałby mu zaszkodzić, skoro jest zdrowy? W każdym razie, zanim się ewentualnie napije, a tego przecież nigdy nie zrobi, jego organizm funkcjonuje dokładnie tak, jak u zdrowego człowieka. Niestety, w to też nie wierzę i mam ku temu podstawy.
Pewnego razu, dość dawno temu, musiałem poddać się zabiegowi, który miał być wykonany w znieczuleniu ogólnym (pod narkozą). Wcześniej kazano mi wypełnić ankietę z pytaniami dotyczącymi przebytych i aktualnych chorób, zażywanych leków itp. Jedno z pytań dotyczyło konkretnie uzależnienia od alkoholu, a więc zaznaczyłem tam, że jestem alkoholikiem. Wypełnioną ankietę zabrała pielęgniarka, a już kilkanaście minut później zjawił się anestezjolog, który miał mnie znieczulać, i wypytywał, jak długo piłem i od kiedy pozostaję w pełnej abstynencji. Na koniec i ja zapytałem, ze zwykłej ciekawości, po co mu te wszystkie informacje? Wyjaśnił, że alkoholicy mimo wieloletniej abstynencji dość często inaczej reagują na środki znieczulające (anestetyki) i podobno niektóre inne leki też niż ludzie zdrowi, nieuzależnieni. Dzięki temu właśnie doświadczeniu pozbyłem się swoich wcześniejszych fantazji oraz rojeń na temat identycznego rzekomo funkcjonowania organizmu człowieka chorego na alkoholizm i w pełni zdrowego.
Popularne było swego czasu porównywanie alkoholizmu do cukrzycy. Do dziś można usłyszeć to porównanie w środowisku niepijących alkoholików. Przyznam, że choć czasami i ja go używałem (bardzo dawno temu), nigdy mi ono tak do końca nie pasowało ze względu na dość istotne jednak różnice pomiędzy tymi chorobami. Zdecydowanie bardziej zrozumiałe i adekwatne wydaje mi się porównanie alkoholizmu do alergii, jako chorobliwej — bywa, że niebezpiecznej dla życia — reakcji organizmu na alergen, w tym przypadku używkę powszechnie dostępną pod różnymi postaciami, a jednocześnie niezwykle popularną. Jednak bezsensownego kontynuowania spekulacji, czy alergik jest człowiekiem chorym czy zdrowym, a może jednak chorym, ale dopiero po bezpośrednim kontakcie z alergenem, zdecydowanie odmawiam, bo chyba wszystko powinno mieć swoje granice.
Czy całkowicie wykluczam możliwość cudownego, pełnego wyzdrowienia (wyleczenia się z alkoholizmu), którego współczesna medycyna wyjaśnić nie potrafi? Ależ skądże znowu! Wierzę, że takie się zdarzają, a jeśli tylko spotkam byłego alkoholika, to będę się cieszył jego szczęściem wraz z nim; może nawet odrobinę mu zazdroszcząc — bez zawiści, rzecz jasna. Przyznaję, że kiedyś nawet starałem się sobie coś takiego wyobrazić i zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby nagle okazało się, w jakiś tam sposób, że już nie jestem alkoholikiem? Widziałem (oczami wyobraźni), jak biegnę na mityng AA, aby jak najszybciej podzielić się z przyjaciółmi tą wspaniałą, radosną nowiną i przekazać im, że oto z alkoholizmu można w pełni wyzdrowieć! Nareszcie możemy przestać być alkoholikami!
Hura! I widziałem siebie, jak zwalniam, staję, a wreszcie zawracam, bo uświadomiłem sobie w pewnej chwili, że jeżeli nie jestem w stanie pozostałym alkoholikom, a choćby tylko niektórym z nich, zagwarantować tego samego, co ja osiągnąłem — a czy rzeczywiście wiem, w jaki sposób to osiągnąłem, i czy mam pewność, że ten sposób okaże się skuteczny również w ich przypadku? — to chyba jednak nie pragnę nieść na swoich barkach ciężaru odpowiedzialności związanej z rozgłaszaniem takiej rewelacji — zwłaszcza wśród alkoholików z abstynencją kilkutygodniową lub jeszcze krótszą.
Zdaję sobie sprawę, że w środowisku niepijących alkoholików wiele jest pewnie osób, dla których określenie alkoholik było i najwyraźniej pozostało — choć może już nie całkiem świadomie — plugawym wyzwiskiem, obelgą, poniżeniem. Rozumiem też i nie dziwię się, że w tej sytuacji gotowe są zrobić naprawdę wiele, by się tego piętna w jakiś sposób pozbyć. Jeśli jednak rzecz dzieje się na obszarze Wspólnoty AA, to warto chyba pamiętać, że najważniejsze jest nasze wspólne dobro.
Nazywają mnie Meszuge, jestem alkoholikiem — w chwili obecnej alkohol nie stanowi problemu w moim życiu. Nie walczę już z alkoholem, nie walczę z alkoholizmem, nie walczę też z określeniem alkoholik. Już nie muszę, nie odczuwam takiej potrzeby. Zmarnowałem w życiu mnóstwo czasu, a ten, który mi pozostał, chcę przeznaczyć na sprzątanie mieszkania, by moja rodzina i przyjaciele czuli się w nim dobrze, nie tracąc go na obmyślanie nowego fasonu wizytówki na drzwiach. Bo, jako człowiek trzeźwy, wiem już, że… najpierw sprawy najważniejsze (maksyma znana i popularna we Wspólnocie Anonimowych Alkoholików).
Anonimowość anonimowa
Kolejna z opolskich grup AA zrezygnowała z podziału mityngów na otwarte i zamknięte, przez co, praktycznie rzecz biorąc, należy rozumieć, że otwarte są wszystkie z nich. Zakładamy teoretycznie, że w otwartych uczestniczyć może każdy, w zamkniętych tylko alkoholicy. Wywołało to sporo wątpliwości i kontrowersji dotyczących anonimowości uczestników otwartych mityngów AA. Kiedy temat pojawił się na spotkaniu intergrupy (i bardzo dobrze, bo to właśnie jest stosowny czas i miejsce na wymianę doświadczeń z przedstawicielami innych grup), w pierwszym momencie poczułem lekką irytację: Ileż lat można wałkować w kółko ten sam temat i udzielać tych samych odpowiedzi na stale te same pytania i wątpliwości?! Na szczęście nie trwało to zbyt długo i już po chwili byłem w stanie odpowiedzieć sam sobie, że nie ma sensu obrażać się na rzeczywistość, że trzeba po prostu robić swoje — dzielić się doświadczeniem, podpowiadać, pomagać zrozumieć, ale także stale weryfikować własne przekonania… choćby 77 razy.
Przede wszystkim wydaje się, że we Wspólnocie AA w Polsce nadal wielu przyjaciół myli anonimowość z konspiracją, tajemniczością, tajemnicami, sekretami. Jako alkoholik z pewnymi nawet pretensjami do trzeźwości uważam, że jeśli jakiegoś wyrażenia, zwrotu, określenia nie jestem pewien, to zamiast wymyślać własne interpretacje, powinienem sprawdzić jego znaczenie w słowniku czy encyklopedii. I tak, według Wikipedii, anonimowość to niemożność identyfikacji tożsamości jednostki pośród innych członków danej społeczności. Z kolei według Słownika Języka Polskiego PWN (w jego internetowej edycji) anonimowy to:
1. «nieujawniający swego nazwiska lub nieznany z nazwiska»,
2. «taki, którego autor lub sprawca nie jest znany»,
3. «będący udziałem ludzi nieznanych lub niczym się nie-wyróżniających».
Załóżmy, że opowiem sąsiadce, iż jakiś wysokiego szczebla pracownik pewnego urzędu uwikłany został w jakąś aferę korupcyjną. Czy w ten sposób złamałem anonimowość tego człowieka? Oczywiście — nie. Jakiś człowiek, w jakimś urzędzie, jakaś afera… Załóżmy, że opowiem żonie, że jakiś alkoholik na jakimś mityngu opowiedział o tym, jak zdradzał żonę. Czy w ten sposób złamałem anonimowość tego alkoholika? Oczywiście — nie. Jakiś alkoholik na jakimś mityngu, gdzieś, kiedyś… Dopóki nie ujawniam żadnych informacji, które umożliwiłyby zidentyfikowanie określonej osoby, o naruszaniu zasady anonimowości nie ma w ogóle mowy. Czy zdradziłem w ten sposób czyjąś tajemnicę, wydałem czyjś sekret? Możliwe, że tak, ale tylko możliwe, bo jeżeli nadal jest to sekret nie wiadomo kogo, nie wiadomo skąd… Lecz tym to ja się będę przejmował, gdy wstąpię do wspólnoty tajnych alkoholików albo sekretnych alkoholików.
Jednak dokładne zrozumienie określenia anonimowość może tu być najmniej ważne. Na istotny element problemu anonimowości (także tajemniczości i sekretności) otwartych mityngów zwrócił uwagę kolega, mówiąc wprost, że gdyby — jako prowadzący, rzecznik, mandatariusz albo uczestnik mityngu — gwarantował komuś zachowanie anonimowości i tajemnicy wypowiedzi na mityngach i po mityngach, otwartych czy zamkniętych, bez różnicy, toby po prostu kłamał, oszukiwał, bo czegoś takiego zagwarantować się nie da.
Czasem powtarzam, za swoim sponsorem pewnie, że w AA jest tylko jeden alkoholik zobowiązany do przestrzegania zasad: ten, który sam tak postanowi. Bo pozostali zrobią, co zechcą. Prowadzący mityng AA może prosić zebranych o zachowanie anonimowości, może zwracać uwagę, że jest to fundamentalna zasada Anonimowych Alkoholików, ale warto uzmysłowić sobie i zrozumieć, że Wspólnota AA nie dysponuje żadnymi środkami pozwalającymi wymusić przestrzeganie tej zasady.
Tajemnice i sekrety wyciekają i będą wyciekały z mityngów AA — pewnie nawet częściej z zamkniętych niż z otwartych, bo tych pierwszych jest więcej. Poza tym na otwartych uczestnicy bardziej się pilnują. I nie pomogą tu żadne apele, żadne regulaminy, przepisy, normy, zasady, karty, rozbudowane scenariusze… Realnego poczucia bezpieczeństwa na mityngach (jakichkolwiek) nie da się zbudować takimi metodami. To jest z góry skazana na niepowodzenie próba leczenia objawów zamiast choroby. Natomiast rozwiązanie jest proste, choć niestety niełatwe, i sprowadza się do dwóch punktów:
a) nauczyć się i zacząć wreszcie żyć tak, żebyśmy o tym swoim życiu mogli bez strachu i wstydu opowiedzieć komukolwiek,
b) sprawy prywatne, osobiste, intymne omawiać ze sponsorem albo przyjacielem z AA, a nie w grupie przypadkowych uczestników mityngu, nawet zamkniętego.
Od razu przypomina mi się tu spikerka Sydney S. z Oregonu (USA), która opowiadała, że po zetknięciu się z polskimi mityngami nie mogła zrozumieć, czemu ludzie mówią na nich o swoich bardzo osobistych sprawach? I po co to robią? Przecież od tego w AA jest sponsorka! No, cóż… ona mogła nie rozumieć, ale ja dobrze jeszcze pamiętam, jak podczas zajęć terapii odwykowej uczono mnie otwierania się wobec grupy osób, z których nie wszystkie znałem, nie wszystkie lubiłem, nie wszystkim ufałem…
Ostatecznie, jeśli zachowania tajemnicy wypowiedzi i anonimowości nie gwarantują ani mityngi otwarte, ani zamknięte, to po co robić te drugie? Zwłaszcza że z doświadczeń grup (w Opolu są takie trzy czy cztery), których wszystkie spotkania są otwarte, wynika, że Tradycję Piątą AA (niesienie posłania tym, którzy jeszcze cierpią) zdecydowanie skuteczniej realizuje grupa otwarta na szukających pomocy czy dręczonych wątpliwościami niż taka, która osoby niezdolne (może jeszcze) do autodiagnozy i nazywania siebie samych alkoholikami wyprasza z mityngów zamkniętych, sugerując, by przyszły za dwa albo trzy tygodnie na spotkanie otwarte. A przecież chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że te tygodnie mogą oznaczać życie…
Zbyt niska poprzeczka…
…czyli doskonałość i postęp.
W trzecim roku abstynencji zrozumiałem, że zamiast realnie trzeźwieć, próbuję zaklinać swój alkoholizm — z miernym skutkiem zresztą. A nieco później odkryłem, dlaczego tak długo i tak namiętnie zakochany byłem w stwierdzeniu Billa W., że naszym celem jest postęp, a nie doskonałość. Przecież z tego zdania też zrobiłem zaklęcie!
Wyścig składa się z setek, może tysięcy kroków, ale jego celem jest meta, a nie kroki jako takie. Celem działalności murarza jest dom, a nie mieszanie zaprawy. Celem sprzątaczki jest porządek i czystość, a nie pojedyncze pyłki kurzu. Celem wspinaczki jest szczyt, a nie wbijanie haków. Celem stolarza jest mebel, a nie przybijanie gwoździ. Celem pianisty jest sonata, ale nie jeden dźwięk — chociaż wiadomo, że z całego szeregu dźwięków się ona składa. Jeżeli cele mylą mi się ze środkami niezbędnymi do ich realizacji, to efekty, i to w najlepszym przypadku, będą mało satysfakcjonujące; w przypadku gorszym — żadne. Przecież już wiem, już tego doświadczyłem. Cele nie zawsze muszą być w pełni osiągalne albo tak proste jak w powyższych przykładach (linia mety, budynek, utwór muzyczny, szczyt), ale to nadal nie znaczy, że cele i środki można traktować zamiennie.
Zaklęcia mają magiczną moc, wystarczy je wypowiedzieć, by sprawić sobie ulgę, zmienić nastrój, poprawić samopoczucie… cóż z tego, że tylko na chwilę? Wyuczyłem się więc pewnej sztuczki, zresztą w warunkach mityngowych nie było to specjalnie trudne. Otóż przywoływałem z pamięci jakiś wyjątkowo koszmarny dzień z czasów kasacyjnego picia, porównywałem go z chwilą obecną i… miałem wyraźny dowód na to, że robię postępy. Wprawdzie wczoraj skłamałem, tydzień temu ukradłem, miesiąc wcześniej uwiodłem, ale taki dyskomfort załatwiało zaklęcie w formie nieco rozszerzonej: nie powinniśmy się zniechęcać, jeśli zdarzy nam się któryś z dawnych błędów — nasze zmagania nie są łatwe, a naszym celem jest postęp, a nie doskonałość. I pozornie wszystko było w porządku, tyle tylko że zapytany o konkretne postępy między pierwszą a trzecią rocznicą abstynencji, nie miałbym pewnie zbyt wiele do powiedzenia. Jeśli w ogóle cokolwiek.
Celem trzeźwienia jest wytrzeźwienie, trzeźwość, a nie… trzeźwienie. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, abym Programu AA, który uważam za program zmiany i poprawy jakości życia na drodze duchowych przeżyć i doświadczeń, już po wytrzeźwieniu używał nadal, a choćby do końca życia, na drodze rozwoju osobistego oraz duchowego wzrastania, jednak moim celem jest doskonałość (w Grupie Oksfordzkiej, z którą Anonimowi Alkoholicy mocno byli związani, mowa była zawsze o absolutach!), natomiast zadanie, które codziennie mam do wykonania, polega na zadbaniu o to, abym na drodze do tego celu czynił jakieś realne postępy. Realne, a nie pokrętnie spreparowane!
W Księdze, którą od pewnego czasu bardzo szanuję, znalazłem taką oto wskazówkę czy nawet zalecenie: Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, abym uznał, że ja jednak wiem lepiej od Pana Boga — w moim przypadku nie byłoby to przecież niczym niezwykłym ani nawet specjalnie nowym — tyle że w ten sposób na własne życzenie zafundowałbym sobie całkiem poważny problem, i to zarówno z uczciwością wobec siebie, jak i z deklaracjami składanymi w Krokach Trzecim, Siódmym i Jedenastym.
Moje noworoczne (i powtarzane co rok) postanowienie to: stąpać przez życie uważnie, krok za krokiem, nie tracąc jednak z pola widzenia głównego celu, bo najbardziej nawet dynamiczny marsz bez świadomości celu prędzej czy później okazuje się jedynie chocholim tańcem albo po prostu dreptaniem w miejscu.
O nowicjuszach i 1 Kroku
Najwięcej na mityngach uczę się od nowicjuszy — usłyszałem niedawno od znajomego weterana i dopiero wtedy przypomniało mi się, że przecież ja znam te słowa; kilka, może kilkanaście lat temu słyszałem je mnóstwo razy. Ba! Sam je wielokrotnie powtarzałem! Aż do czasu, gdy jakiś wredny typ i szubrawiec zadał mi pytanie, na które zupełnie nie potrafiłem odpowiedzieć: Czego konkretnie od tych nowicjuszy się uczysz? Ups!
Jeśli nawet okazało się, że od nowicjuszy niczego albo prawie niczego nauczyć się nie mogę, to jednak wcale jeszcze nie znaczy, żeby ich obecność na mityngu nie miała żadnego znaczenia. Ależ miała! Jak najbardziej. Hardcorowa opowieść nowicjusza, jeśli jakoś tam udało się nakłonić go do zabrania głosu, oraz jego pożałowania godny stan pozwalały mi szybko poczuć ulgę, samozadowolenie, satysfakcję, bo przecież ze mną nie jest już aż tak źle. Ja już mam lepiej…
Grupa AA bez weteranów pozbawiona jest doświadczenia. Grupa bez alkoholików ze średnią abstynencją pozbawiona jest stabilizacji. Grupa bez nowicjuszy nie ma przed sobą przyszłości. A więc wszyscy jesteśmy tutaj ważni — dla grupy i dla Wspólnoty. Tyle, że w różny sposób.
Wydaje mi się, że warto też pamiętać stare AA-owskie powiedzenie: Wyjmij watę z uszu i wsadź do ust, a także stosować się do niego w praktyce, zamiast nakłaniać nowicjuszy, żeby na swoich pierwszych mityngach mówili… z sensem albo i bez, na temat albo i nie, byle dużo, bo to przyniesie im ulgę (rozwiązanie to przeniesione jest z zajęć grupowych terapii odwykowej). A kiedy mowa jest o nowicjuszach w AA, automatycznie przychodzi mi na myśl Pierwszy Krok Programu Dwunastu Kroków AA: Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że nasze życie stało się niekierowalne. Ileż ja czasu poświęciłem na rozważanie bezsilności — swojej i cudzej — ile historii o tak zwanym dnie opowiedziałem i wysłuchałem, z iloma wątpliwościami się zmagałem… A przecież Pierwszy Krok, będący oczywiście bazą, fundamentem, jest stosunkowo prosty i zatrzymywać się na nim na zbyt długo nie ma potrzeby. To coś w rodzaju bloków startowych dla biegacza. Nic mniej, ale i nic więcej.
Pierwszy Krok — krok świadomości… Dzięki niemu uświadamiam sobie, że moje życie nie poddawało się kierowaniu, nie radziłem sobie z nim, i to na długo przedtem, zanim zacząłem nadużywać alkoholu, a w pewnym sensie także i po tym, jak pić przestałem. Dzięki temu Krokowi nie tylko zaczynam rozumieć, ale też zdobywam świadomość, że najprawdopodobniej od wczesnego dzieciństwa, może od urodzenia, nie byłem zdolny poddać się żadnemu przewodnictwu. Tak, słowem kluczem jest właśnie: p o d d a ć s i ę. Większą część życia, nawet tego bez alkoholu, nie byłem zdolny żyć według norm i zasad — nawet tych, które sam uważałem za priorytetowe, bardzo ważne i wręcz swoje!
Krok Pierwszy uświadamia mi problem, pomaga zrozumieć, że — z alkoholem czy bez — moja szalejąca samowola (niezdolność do podporządkowania się) może mnie zabić… umysłowo, emocjonalnie, duchowo… nawet fizycznie.
A co do nowicjuszy, to przyznam, że mam coraz więcej wątpliwości. Anonimowi Alkoholicy są wspólnotą mężczyzn i kobiet, którzy dzielą się nawzajem doświadczeniem, siłą i nadzieją, aby rozwiązać swój wspólny problem — tak! Wspólnym problemem jest alkoholizm, choroba alkoholowa. Dzielimy się doświadczeniem w kwestii rozwiązania problemu z piciem, problemu alkoholizmu. Czy w tej sprawie nowicjusz ma jakiekolwiek własne doświadczenie? No, cóż… żadne. Czy zna jakieś rozwiązanie tego naszego wspólnego problemu albo chociaż tylko swojego? Hm… gdyby znał rozwiązanie, to nie przyszedłby do AA i nie prosił o pomoc. Ale na niektórych mityngach słyszy, że on tutaj jest najważniejszy, i zachęca się go do wypowiedzi. A… przepraszam… po co? O czym on ma mówić? O swoim piciu? To już umiemy wszyscy (albo wszyscy nie umiemy, zależy od punktu widzenia).
…my nie opowiadaliśmy wtedy na mityngach o naszym piciu. Nie było takiej potrzeby. Sponsor i Doktor Bob znali wszystkie szczegóły. Szczerze mówiąc, uważaliśmy, że to wyłącznie nasza sprawa. Poza tym umieliśmy już przecież pić. Za to osiągnięcia i utrzymania trzeźwości musieliśmy się dopiero nauczyć.
Czy w sali wykładowej profesorowie słuchają studenta pierwszego roku, czy może odwrotnie? Czy w pierwszej klasie szkoły podstawowej zasady dodawania wyjaśnia nauczycielka czy uczeń? Powiedzmy, że chciałbym turystycznie pokonać pewien szlak w górach. Nie wiem, którędy mam pójść, nie znam trasy, baz noclegowych itd., a więc proszę o pomoc przewodnika. I co, teraz idę przed nim i mówię mu, którędy mamy iść?
Powtórzę raz jeszcze: Anonimowi Alkoholicy odkryli sposób na rozwiązanie problemu alkoholizmu. Nowicjusz przyszedł, bo potrzebuje tego rozwiązania, czy może po to, żeby sobie pogadać o własnych rozlicznych problemach? Jego opowieści rozwiązania naszego wspólnego problemu nie zawierają, a więc ich przydatność dla pozostałych uczestników spotkania też jest wątpliwa, a właściwie kompletnie żadna.
Oczywiste jest, że grupa AA bez nowicjuszy nie ma przed sobą przyszłości, ale na razie, miejmy nadzieję, że tylko do czasu, dysponują oni jedynie problemami, bo jeszcze nie rozwiązaniami. Nowicjusze są ważni (jak wszyscy inni na mityngu), ale warto chyba wreszcie uświadomić sobie ich rolę.
Dzisiejsi uczniowie szkoły podstawowej (niektórzy) będą kiedyś wykładowcami na uniwersytetach, ale dzisiaj są jeszcze tylko uczniami. Wydaje mi się, że warto o tym pamiętać. I przestać używać żałosnych opowiastek nowicjuszy do poprawiania sobie samopoczucia.
Ocet czy miód?
Sponsorowanie to — według mnie — najważniejsza służba we Wspólnocie AA. Kiepscy mandatariusze, rzecznicy czy powiernicy (jeśli takowi się nam trafią, a zdarza się to częściej niż bym sobie życzył) odchodzą wraz z upływem swojej kadencji. Kiepski sponsor (hm… sprecyzowanie, co miałoby to oznaczać w praktyce, nie jest łatwe) to problem dziesiątków podopiecznych, później ich podopiecznych.
Niedawno zakończyłem aktualizację i korektę materiałów pomocniczych na warsztaty KzK w Woźniakowie. No, czy skończyłem, to się dopiero okaże, bo teraz pełną parą ruszył do pracy zespół weryfikujący te materiały i to, co zrobiłem. A kiedy myślę o Woźniakowie, to automatycznie o sympatycznych i gościnnych księżach salezjanach, a to z kolei skłania mnie do rozważań o św. Franciszku Salezym i jego postawie… Taki ciąg skojarzeń.
Prawie pięć wieków przed II Soborem Watykańskim Franciszek propagował ideę powszechnego powołania chrześcijan do świętości, ale tym razem nie o to mi chodzi. Św. Franciszek znany był z wyrozumiałości, łagodności, uprzejmości i taktu; wyznawał ponoć zasadę: więcej much złapie się na kroplę miodu aniżeli na całą beczkę octu. Pomijając może niezbyt szczęśliwe obecnie porównanie do much, zastanawiam się nad właściwą postawą sponsora wobec podopiecznego w AA. Pojawia się tu wiele pytań. Takt i uprzejmość? Na pewno tak. Prawo do błędu? Niewątpliwie. Szacunek? Jasne! Ale czy wyrozumiałość i pobłażanie w nieskończoność i bez granic? Pewnie miło być lubianym przez wszystkich, ale niedawno usłyszałem w Londynie ciekawe stwierdzenie: jeśli w procesie pracy nad Programem Dwunastu Kroków ani przez chwilę nie żywiłem urazy, żalu czy złości do swojego sponsora, to… albo sam siebie oszukuję, albo z tym sponsorem coś jest nie tak. Oczywiście nie należy traktować tego zbyt dosłownie, raczej z przymrużeniem oka, jednak… Ja urazy i pretensje miałem… Choć łagodności i wyrozumiałości od mojego sponsora nadal się uczę.
Nie jestem bezinteresowny
Pewnie nie tylko w grudniu, ale w tym miesiącu chyba najczęściej, teksty z „Codziennych refleksji” i mityngowe wypowiedzi ociekają wręcz bezinteresownością, odmienianą przy tej okazji przez wszelkie możliwe przypadki i rodzaje. Pewnego zimowego wieczoru na mityngu słuchałem kolejnej deklaracji dotyczącej bezinteresowności i zastanawiałem się, czy starczy mi odwagi, żeby powiedzieć, że ja w AA bezinteresowny nie jestem i nie zamierzam. A może po prostu niezupełnie tak samo rozumiemy bezinteresowność?
Bezsilność = bez siły. Bezinteresowność = bez (własnego) interesu, czyli po prostu działanie, postępowanie, z którego nie odnoszę żadnych korzyści, nie mam w tym żadnego własnego interesu. Tak właśnie rozumiem bezinteresowność. I uważam, że „czysta” bezinteresowność może mieć miejsce jedynie w przypadku działań nieświadomych. Takie też występują czasem w życiu, ale to zupełnie inna sprawa.
Za niesienie posłania tym, którzy wciąż jeszcze cierpią, oraz za sponsorowanie, które jest służbą, uważam też, że w AA najważniejszą i najtrudniejszą, nie pobieram zapłaty ani wynagrodzenia (nawet bym ich nie przyjął). Nie spodziewam się ani nie oczekuję absolutnie żadnej gratyfikacji (nawet wdzięczności) od osób, którym niosę posłanie, ani od swoich podopiecznych. Tyle tylko, że to wszystko nie oznacza jeszcze automatycznie, że jestem bezinteresowny. Jaki ja mam w tym interes, jakie korzyści odnoszę z tego niby to „bezinteresownego” działania? Czy w Wielkiej Księdze nie napisano, że praktyka dowodzi, że nic lepiej nie umacnia niezależności od alkoholu, jak intensywna praca z innymi? To jest moja korzyść!
Na mityngu nie udziela się rad?
Oglądam właśnie bardzo stare materiały Telewizji Poznań, a konkretnie wywiady z profesjonalistami, którzy w Polsce założyli Wspólnotę AA (za co nieustannie jestem im wdzięczny — zrobili to najlepiej jak umieli, choć zrobili źle). Są w tych nagraniach fragmenty wręcz nieprawdopodobne — jakiś anonimowy alkoholik opowiada na przykład o tym, jak był przesłuchiwany (za czasów komuny oczywiście) i pytano go, czemu nie pije i kto za tym stoi? Jednak tym razem chodzi mi o kwestie poważniejsze niż anegdotki z dawnych czasów. Problem w tym, że zgodnie ze swoimi doświadczeniami i przekonaniami, oraz w najlepszej pewnie wierze, profesjonaliści (terapeuci, psychologowie, socjolog i hacmistrz) zorganizowali mityngi AA w Polsce na wzór i podobieństwo zajęć grupowych terapii odwykowej. Tylko to znali.
Dawno, dawno temu na mityngu w moim mieście pojawił się alkoholik, Polak, od bardzo dawna mieszkający za granicą, który nigdy wcześniej nie zetknął się z polską odmianą AA. Pamiętam też jego dezorientację, gdy prowadzący odebrał mu głos za próbę udzielenia rady. Zapytał wtedy zdumiony: Nie wolno udzielać rad? To jak wy tu sobie pomagacie? To wydarzenie głęboko zapadło mi w pamięć i do dziś czasem zastanawiam się, czy wtedy, zabierając głos na mityngach, pomagaliśmy sobie wzajemnie, czy może każdy sobie… poprawiał nastrój, rozładowywał napięcie? Do dziś nie mam pewności; pewnie jedno i drugie.
Powoli weryfikowane jest też w praktyce dziwaczne przekonanie, że w AA nic się nie musi — powszechne w czasach, w których trafiłem do Wspólnoty AA. Coraz więcej grup zaczyna funkcjonować tak, by nie naruszało to Tradycji AA, które — tak przy okazji — wydają się coraz lepiej znane i rozumiane. Może już czas zastanowić się nad celem i sensem kolejnej dość problematycznej reguły mityngowej w Polsce, a mianowicie: Anonimowi Alkoholicy nie udzielają rad. Jednak zanim ewentualnie do tego dojdzie, warto podjąć decyzję, czy mityngi grupy mają się odbywać według reguł terapeutycznych, czy w duchu Wspólnoty AA. Jeśli sumienie grupy zdecyduje, że to pierwsze (a przecież może), to oczywiście sprawa jest zamknięta. Jednak jeśli chcielibyśmy mieć mityngi AA wolne od wpływów terapeutycznych (to też wolno), to może warto rozważyć poniższe kwestie.
1. Podstawowe i fundamentalne pozycje książkowe Wspólnoty AA, czyli „Anonimowi Alkoholicy” (tak zwana Wielka Księga) oraz „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” (w skrócie 12x12), to zbiory sugestii, wskazówek, zaleceń i rad.
2. Jedno z najbardziej znanych powiedzeń we Wspólnocie: jeśli chcesz mieć to, co my w AA posiadamy, rób to, co my zrobiliśmy — jest właśnie radą.
3. W Wielkiej Księdze znaleźć można takie oto zdania (i wiele podobnych): Opierając się na własnym doświadczeniu, możesz mu udzielić wielu praktycznych rad albo Niemniej uważamy sugerowany przez nas sposób za najlepszy, które ponad wszelką wątpliwość są właśnie radami.
4. Czy faktycznie podczas mityngów polskich grup AA nie udziela się rad? Moim zdaniem, udziela się, jak najbardziej, tyle tylko, że trzeba to robić w dość pokrętny sposób, bo nie jest dopuszczalne rozpoczęcie wypowiedzi od: a ja ci radzę, żebyś… Cóż to oznacza? Ano chyba tylko to, że skupiamy się na formie, ignorując, zdaje się, istotę rzeczy. Obłuda, po prostu.
5. Koronnym argumentem zwolenników nieudzielania rad jest odpowiedzialność. Kto za to będzie odpowiadał? Jeżeli mowa jest o dorosłych ludziach — bo jeśli mamy do czynienia z małymi dziećmi, mówimy o całkiem innym zagadnieniu — moim zdaniem, sprawa jest zupełnie prosta i oczywista: odpowiedzialność ponosi ten, kto podejmuje decyzje. Jak to w życiu…
Kilkanaście lat przeżyłem na mityngach, na których, przynajmniej w teorii i rzekomo, nie udzielano rad. Nie wiem, czy w razie zmian w scenariuszach spotkań miałbym jakieś poważniejsze problemy z dostosowaniem się do nich. Wszelkie dotychczasowe korekty scenariuszy mityngów/spotkań AA wykazują, że nie mam z tym najmniejszego problemu — uważam wręcz, że scenariusz jest tu najmniej ważny — ale kto wie? W każdym razie nie nawołuję w tej chwili do jakichś natychmiastowych, radykalnych i rewolucyjnych zmian, a jedynie do przemyślenia tego zagadnienia, do zadania sobie pytania, czy nadal chcemy mieć mityngi oparte nie o duchowy Program AA, lecz o reguły grup terapeutycznych? Reguły, które niewątpliwie mają sens i są bardzo potrzebne podczas zajęć terapii odwykowej, ale przecież Wspólnota AA czymś takim się nie zajmuje.
Wspomniałem wyżej duchowy Program AA. Moim zdaniem, zaczyna się on wtedy, gdy jeden alkoholik mówi do drugiego alkoholika, dzieląc się doświadczeniem, siłą i nadzieją; mówi o tym, kim był kiedyś, co się z nim stało i jak żyje obecnie. I wydaje mi się (wydaje! racji mieć nie muszę), że chyba nie stanie się nic złego, jeśli na bazie własnego doświadczenia oraz osobistych przeżyć — to bardzo ważne! — udzieli mu prostej rady, jak żyć i co zrobić, by się nie napić, a kiedyś w przyszłości, kto wie, może nawet realnie wytrzeźwieć.
Ja na spotkaniach takiej grupy nie byłem, ale przyjaciele z Londynu opowiadali o mityngach, na których głos zabierać mogą tylko alkoholicy, którzy już ze sponsorem zrealizowali Krok Piąty. Podobno są one licznie odwiedzane, bo choć wielu uczestników z góry wie, że nie będą mogli zabrać tam głosu, to jednak przychodzą posłuchać tych alkoholików, którzy o realizacji Programu mają do powiedzenia coś konkretnego, wynikającego z ich własnych realnych przeżyć i doświadczeń, a nie tylko przekonań, domysłów, wyobrażeń i fantazji. I chociaż nikomu nie zaproponowałbym utworzenia takiej grupy w Polsce, przyznaję, że fakt ich istnienia i działania jakoś zupełnie mnie nie zdziwił ani nie zaskoczył.
Czytanie ze zrozumieniem…
…czyli refleksje o „Codziennych refleksjach”.
W przerwie mityngu, którego tematem, jak to często w lipcu bywa, był Krok Siódmy i Siódma Tradycja, dotycząca samowystarczalności finansowej grup, do stolika grupowego kolportera podszedł początkujący członek Wspólnoty (akurat brał udział w spotkaniu trzeci czy czwarty raz w życiu) i poprosił o wskazanie mu literatury zalecanej na początek. Tylko nie wszystko naraz — dodał trochę oszołomiony mnogością tytułów — bo na razie jeszcze z kasą krucho, a przecież kilku książek jednocześnie i tak czytał nie będę — stwierdził całkiem rozsądnie. Kolporter po chwili namysłu sprzedał mu „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” oraz „Codzienne refleksje”, polecając zwłaszcza tę drugą pozycję i sugerując, by nasz nowy przyjaciel codziennie rano czytał fragment przewidziany na ten właśnie dzień. Powinno to — jak stwierdził kolporter — znakomicie ułatwić mu zachowanie abstynencji. Zwyczajne, banalne wydarzenie, w którym wszystko wydaje się być w jak największym porządku, nieprawdaż? Tylko… czemu mam w związku z nim coraz więcej wątpliwości?
W „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” autor, Bill W., zawarł proste, jednoznaczne ostrzeżenie, że samotne działanie w sprawach duchowych bywa niebezpieczne. W związku z tym zastanawiam się, co wyniknąć może z samotnej lektury AA-owskich „Refleksji”, którą nowicjusz rozpoczyna od lipca, a więc od zagadnień związanych często z Krokiem Siódmym i Tradycją Siódmą? Być może okaże się on cudownym dzieckiem AA i zrozumienie tych niełatwych w końcu treści spłynie na niego w jakiś magiczny sposób. Jeśli tak, to wszystko jest w porządku. Gorzej, jeżeli okaże się on zwyczajnym, przeciętnym alkoholikiem, bo wtedy bardziej prawdopodobne są efekty w postaci niezrozumienia, rozczarowania, zawodu, irytacji, zniechęcenia oraz stwierdzenia, że całe to AA chyba jednak nie jest dla niego. Nie wiem, jak to jest u innych alkoholików, ale u siebie zauważyłem już dawno, że wyzwania wyraźnie przekraczające moje możliwości nie dopingują mnie, a wręcz przeciwnie — po prostu zniechęcają. Natomiast stawianie zbyt trudnych wyzwań innym ludziom uważam za okrucieństwo.
Załóżmy jednak, że nowicjusz przetrwa jakoś ten ciężki okres, nie ucieknie do kieliszka od zagadnień, których nie pojmuje i z którymi zmaga się samotnie, że kiedyś wreszcie zacznie realizować Program ze sponsorem albo poznawać na jakichś warsztatach. Wtedy może się okazać, że natknie się na kolejne przeszkody, które do niczego potrzebne mu nie były, a mianowicie cały system przekonań, które wybudował sobie w czasie, gdy samotnie próbował zrozumieć pewne elementy Programu AA, na dokładkę podane w formie cytatów wyrwanych z jakiejś większej całości i komentarzy do nich o jakości… co najmniej problematycznej. Reasumując — nie uważam, żeby nasze „Codzienne refleksje” były najbardziej wskazaną lekturą dla AA-owskiego nowicjusza, zwłaszcza wtedy, kiedy nie znajduje się on jeszcze pod opieką sponsora, gotowego dzień po dniu tłumaczyć i wyjaśniać na bieżąco rodzące się wątpliwości. To jednak niestety jeszcze nie wszystko…
We wstępie do „Codziennych refleksji” czytamy, że autorzy poszczególnych refleksji nie przemawiają oczywiście w imieniu Wspólnoty jako całości, a jedynie w swoim własnym. To akurat uważam za bardzo ważne — zwłaszcza w czasach, w których rośnie zainteresowanie „Codziennymi refleksjami” (i bardzo dobrze), ale też, niestety, tendencja do traktowania ich jako oficjalnego stanowiska Wspólnoty Anonimowych Alkoholików w jakiejś sprawie czy temacie. Refleksje z „Codziennych refleksji”, czyli teksty pod cytatem z literatury AA, mają dokładnie taką samą wartość jak dowolna wypowiedź na mityngu AA, ani mniejszą, ani większą. Refleksje — jak sama nazwa wskazuje — są materiałem do przemyśleń, rozważań, a nie zbiorem jakichś prawd objawionych uczestnikom AA do bezrefleksyjnego (czytaj: bezmyślnego) przyjmowania za jedynie słuszne. Zwłaszcza że niektóre z nich są dość problematyczne — jednak czy problemy te wynikają z odmiennych poglądów, doświadczeń i przekonań ich autorów czy z błędów w tłumaczeniach, czy wreszcie z powodu upływu czasu i coraz nowszych doświadczeń uczestników mityngów AA, tego to już nie wiem. „Codzienne refleksje” to kapitalna pozycja — skłaniająca do zastanowienia, przemyślenia — bywa, że kolejny raz w życiu — własnych przeżyć, doświadczeń i wypływających z nich wniosków, określenia swoich własnych przekonań, czasem może nawet ich weryfikacji… Znakomite narzędzie do trzeźwienia po prostu, ale… nie do wyznawania.
Esej o strachu i miłości
Miałem może kilka miesięcy abstynencji, gdy podczas któregoś mityngu (wszystkie w naszym mieście odbywały się wtedy według identycznego scenariusza) prowadzący postanowił wprowadzić drobne modyfikacje. Chodziło o zmianę kolejności pewnych elementów tegoż scenariusza. Do dziś pamiętam, jak zagotowałem się ze złości na taką profanację i głosem pełnym ledwie tłumionej wściekłości oznajmiłem, że wolałbym jednak, aby mityng toczył się zgodnie z zasadami. Kilku alkoholików natychmiast mnie poparło i prowadzący musiał wrócić do starego porządku, co oznaczało konieczność przeczytania wszystkich tekstów jeszcze raz, od początku. Zastanawiałem się później długo, czemu to wydarzenie tak bardzo mnie rozjuszyło? Ale trzeba było wielu lat, zanim zrozumiałem, że w rzeczywistości prawdziwym problemem był głównie strach, a nie rozdrażnienie i skłonność do irytacji. Ja sobie po prostu zupełnie nie umiałem radzić ze strachem, więc nieomalże automatycznie, w ułamku sekundy, zamieniałem go na złość, wściekłość, a tę jakoś tam potrafiłem odreagować i wyrazić, choćby złośliwymi uwagami, drwiną.
W takim razie pojawia się pytanie nie o to, co mnie zezłościło, ale o to, co mnie aż tak bardzo wystraszyło? Nie pracowałem wtedy ze sponsorem, nie realizowałem Programu 12 Kroków. Czytanie na mityngach w koło poszczególnych Kroków i Tradycji uważałem za część jakiegoś niezwykle ważnego obrzędu, wręcz ceremoniału. Pojęcia nie miałem, o co w tym wszystkim w ogóle chodzi, więc scenariusz spotkania grupy AA uważałem za najważniejszy składnik mityngu, czyli podstawę mojego trzeźwienia. A to oznaczało, że jakakolwiek najdrobniejsza nawet zmiana w tym scenariuszu mogła mi grozić powrotem do picia. I tego właśnie tak potwornie się bałem. Jeżeli z całego zestawu postaw, zachowań, zasad jeden jest skuteczny, zapewnia mi trzeźwość, ale ja nie wiem i nie umiem się domyślić który (brak świadomości), to oczywiste jest, że rozpaczliwie będę protestował przed jakimiś, jakimikolwiek, zmianami. To postawa zrozumiała, ludzka, ale… zupełnie nie do przyjęcia ze względu na innych.
W drugim roku abstynencji trafiłem przypadkowo na mityng spikerski. Samego spikera już nie pamiętam, ale to, co mówił, wywołało moją żywą reakcję. Zadałem mu wówczas serię podchwytliwych pytań i według najlepszych prawideł udzielania tak zwanych informacji zwrotnych, jakie wyniosłem z grupy terapeutycznej, w swoim mniemaniu wykazałem jego brak uczciwości wobec siebie oraz pijane myślenie. Ależ byłem z siebie dumny! Bo przecież niewątpliwie mu pomogłem — pewnie miał nawrót i ja mu to uświadomiłem. Oczywiście przyjaźnie, życzliwie i z miłością. Przerażające, ale wtedy naprawdę w to wierzyłem.
Od tamtego czasu uczestniczyłem w wielu mityngach spikerskich, czasem to ja pełniłem służbę spikera, zacząłem też zauważać, że podobne postawy (pytania zadawane tonem napastliwym, podchwytliwe, jakby ich autorzy starali się spikera na czymś złapać, coś mu udowodnić, coś tam wykazać, zdemaskować go) wcale nie są takie wyjątkowe. Może nie powszechne, ale… częste. Tyle tylko, że teraz postrzegałem to już zupełnie inaczej. To po prostu świństwo.
Czemu w różnych częściach świata zwolennicy tej czy innej koncepcji realizacji Kroków walczą z sobą zajadle, z bijatykami na mityngach włącznie, próbując za wszelką cenę i wszystkimi metodami przekonać oponentów, że źle coś tam rozumieją, że niewłaściwie praktykują, że w ogóle idą w złą stronę? Czy z miłości i życzliwości dla błądzących braci? Jeśli tak, to chyba jakaś dziwna ta miłość, skoro polega na terroryzowaniu, ośmieszaniu, przekrzykiwaniu i zmuszaniu innych alkoholików do zmiany poglądów i przekonań. Obawę przed powrotem do picia można nawet dość łatwo zrozumieć, trudniej jednak jest uświadomić sobie, że we wszystkich opisanych sytuacjach motorem napędowym był strach, jednak tak właśnie było — zawsze chodziło o strach, lęk, obawę, niepokój itd., a nie o miłość, życzliwość, przyjaźń, dobro drugiego człowieka… Tylko strach, choć często i jakże łatwo — nieomalże automatycznie — zamieniany na złość.
Co się dzieje, gdy słucham innego alkoholika (spikerka, warsztat, mityng itp.) i on mówi, że zrobił coś, co mnie nawet do głowy nie przyszło, i jeszcze twierdzi, że z efektów jest bardzo zadowolony? Mogę zrobić dwie rzeczy — dopytać przy okazji, jak konkretnie to zrobił, a następnie ruszyć tyłek i spróbować samemu. To całkiem niezłe rozwiązanie, ale problem w tym, że mi się nie chce, że moje wady charakteru (lenistwo, ale przecież nie tylko!) mnie blokują. Jest jednak i druga opcja, łatwiejsza — mogę starać się udowodnić spikerowi, że kłamie, że wcale nie jest mu tak dobrze, jak mówi, że się myli i w ogóle… jest w czarnej dziurze. I wtedy wraca błogi spokój… Już nic nie muszę robić. Nie muszę podejmować żadnego działania, wysilać się. On nie ma nic, czego bym pragnął, a to, o czym opowiada, to jakieś bajki, pobożne życzenia, fantazje i chciejstwa.
Jakże często pewnych prawd wcale nie chciałem słyszeć?! Były po prostu niewygodne! Całymi latami nie chciałem usłyszeć prawdy o swoim piciu i proponowanych rozwiązań, więc czy mogę zakładać, że nawyk, zdolność niesłyszenia informacji, których przyjęcie wymagałoby pewnego wysiłku z mojej strony, minął mi samoistnie wraz z ostatnim kieliszkiem? Nie piłem, ale nadal łatwiejszy od konfrontacji z rzeczywistością był atak, zdyskredytowanie, ośmieszenie kogoś, kto swoją wypowiedzią zapraszał mnie jakby do praktycznej weryfikacji moich własnych postaw i poglądów. Oraz do kolejnej pracy.
Tak, cały czas chodzi tylko o strach! Bałem się po prostu ciężkiej pracy, bałem się, że zaburzony zostanie mój święty spokój albo że moje przekonania okażą się nie aż tak znakomicie mi służące, jak to sobie wmówiłem. Bałem się zdemaskowania, bałem się, że się wyda, iż może wcale nie jestem taki dobry (trzeźwy), jak chciałbym.
W tym momencie warte uwagi wydają mi się dwa cytaty:
Ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli. Oraz drugi:
…człowiek dla zyskania aprobaty innych często udaje i przedstawia nieprawdziwy obraz siebie. Niepewność dotycząca wiarygodności przyjętej maski powoduje niepokój, gdyż taka osoba zdaje sobie sprawę, że odgrywając rolę, udaje, podczas gdy prawda o niej jest zupełnie inna.
Doktor Bob twierdził, że najważniejsze są miłość i służba. Rozumiem go, choć ta służba nie wydaje mi się niezbędna. Człowiekowi prawdziwie miłującemu nie potrzeba przypominać o służbie. Św. Augustyn, wypowiadając się na temat upominania bliźniego, skwitował problem słowami: kochaj i rób, co chcesz. Jeśli upomnienie (zwrócenie uwagi, rada, sugestia, podpowiedź) wypływa z miłości, to wszystko jest w porządku, ale jeżeli źródłem jest strach… Jeśli staram się narzucić komuś swoje pomysły i rozwiązania, jeśli nie wspieram jego rozwoju, a nawet przeciwnie — dbam tylko o to, by nie wyrósł ponad mój poziom, jeśli próbuję ograniczać jego wzrastanie, bo mogłoby ono ujawnić, że ja sam od dawna spoczywam na laurach, to nie ma we mnie miłości… jest tylko strach.
Potrzebowałem wielu lat, zanim zrozumiałem swojego sponsora, gdy mówił o miłości, która nie odbiera prawa do popełniania błędów… i nie hamuje w rozwoju, choćby miał się on odbywać na drodze zupełnie innej niż moja własna.
„Historia AA w Polsce”
Naród, który nie pamięta swojej historii, nie ma także swojej przyszłości — powiedzenie to, w takiej bądź podobnej formie, a wersji jest mnóstwo, na przykład sformułowanie: Naród, który nie zna swej przeszłości, nie ma szans na napisanie nowej historii — przypisywane jest Janowi Pawłowi II albo Józefowi Piłsudskiemu. Z moich dotychczasowych poszukiwań wynika, że autor w rzeczywistości jest nieznany, ale… w niczym nie umniejsza to mądrości tych słów i zawartej w nich głębokiej prawdy.
Uczestnicy mityngów, na początku swojej drogi skoncentrowani na niełatwym zadaniu utrzymania abstynencji, historią AA zwykle się nie interesują, jednak z czasem, gdy samo niepicie nie stanowi już większego problemu, warto byłoby ten stan rzeczy zmienić. W starych scenariuszach mityngów mowa była o skarbcu mądrości AA, zbudowanym na bazie wieloletnich doświadczeń Wspólnoty i jej członków. Warto do tego skarbca zajrzeć i z jego zawartości skorzystać. Pod warunkiem, że skarby są rzeczywiste i wartościowe.
Potrafimy już uczyć się na własnych błędach, czasem nawet na cudzych — może czas najwyższy zacząć się uczyć na błędach popełnionych już we Wspólnocie AA? Zamiast do znudzenia i w nieskończoność je powtarzać? Jednak do tego potrzebna jest znajomość historii. Historii prawdziwej, nie pokrytej brązem, lukrem czy czym tam jeszcze, historii nie zafałszowanej, nie wygładzonej, nie połowicznej… zgodnej z faktami po prostu.
Czekałem na tę książkę, czekałem i wreszcie się doczekałem, i radość moja jest wielka, bo od lat Wspólnota AA i jej historia są moim hobby, może pasją życiową; jeśli nawet wcześniej wiedziałem na te tematy sporo, były to informacje nieuporządkowane, często wyrwane z kontekstu, fragmentaryczne, niezweryfikowane itp. I oto dostałem gotowca — nic tylko czytać, uczyć się, dowiadywać, korzystać. Dobra robota — dziękuję, Tadeuszu! Nareszcie mamy pozycję, do której można się odwołać, i nie, nie tylko po to, by weryfikować opowieści starszych członków Wspólnoty, którzy w dobrej wierze luki w pamięci wypełniają przekonaniami, wyobrażeniami oraz mitami, a tych, co naturalne, z czasem przybywa. Popełniliśmy — tak, my we Wspólnocie AA w Polsce — mnóstwo błędów. Są one naszym kapitałem, szansą i nadzieją na przyszłość. Nie zmarnujmy jej!
Czy tom pierwszy „Historii AA w Polsce” w pełni mnie satysfakcjonuje? Ależ oczywiście, że nie! Ja jestem zachłanny i pazerny, i chciałbym dowiedzieć się dużo więcej (na przykład kto, kiedy, ale przede wszystkim po co wprowadził na mityngi AA w Polsce świeczki?), kiedy jednak wyłączę pazerność i perfekcjonizm, kiedy przypomnę sobie, że ma być jeszcze ciąg dalszy, to wychodzi mi satysfakcja na poziomie jakichś 96 procent. Przy moim krytycznym podejściu do literatury jest to wynik bardzo wysoki. Ot, skrzywienie zawodowe.
Oczywiście nie ma sensu, ani możliwości, cytowania akapitu po akapicie i opatrywania ich własnymi komentarzami typu: to jest znakomite, a to fantastyczne, tamto świetne, skupię się więc na tych paru elementach, które skłaniają mnie do zastanowienia, rodzą pewne wątpliwości, pytania, przemyślenia. Najlepiej w punktach.
1. Wspólnota AA w Polsce rozwijała się inaczej niż w USA — to nie ulega wątpliwości — według dr Danuty Dudrak działo się tak dlatego, ponieważ nigdy nie mieliśmy Billa i Boba (strona 49). Wspólnota działa w co najmniej 150 krajach świata. Tylko jeden z nich, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, „miał” Billa i Boba. W takim razie chyba nie o ich obecność tu chodzi. Wydaje mi się, że odmienność Wspólnoty AA w Polsce nie wynika z niedoboru Billa i Boba, lecz z faktu, że u nas Wspólnotę AA zakładali profesjonaliści, a nie anonimowi alkoholicy czy choćby po prostu alkoholicy. Kwestia: kto zakładał AA? wydaje mi się szczególnie ważna. Duchowy Program AA zaczyna się w chwili, gdy jeden alkoholik mówi do drugiego — mówi o tym, co sam zrobił, żeby przestać pić, o tym, że jest sposób, jest rozwiązanie. U nas tego elementu nie było. O sposobach mówił alkoholikom nie drugi alkoholik, ale terapeuta; mówił nie o tym, co on sam zrobił, ale co oni mają zrobić, żeby nie pić. Czy przekazywał duchowy Program AA? Czy może procedury i narzędzia psychologiczne i terapeutyczne? I tak niedobory duchowości AA-owskiej zaczęły na naszych mityngach wypełniać obrzędy i ceremonie.
W Preambule czytamy, że Anonimowi Alkoholicy są wspólnotą mężczyzn i kobiet, którzy dzielą się nawzajem doświadczeniem, siłą i nadzieją, aby r o z w i ą z a ć swój wspólny problem i pomagać innym w wyzdrowieniu z alkoholizmu. Terapeuci w końcu przestali w mityngach uczestniczyć i… od pięćdziesięciu lat na większości mityngów AA w Polsce dzielimy się ochoczo i z zapałem wspólnym problemem (piciorysy), a nie wspólnym rozwiązaniem, jakim wspólnie dysponujemy we Wspólnocie AA.
Oczywiście nie jest to żaden zarzut przeciw książce, jej autorowi czy wymienionym w „Historii AA w Polsce” profesjonalistom, dzięki którym w tym kraju Wspólnota AA zaistniała w czasach, kiedy mało realne było, by założył ją jakiś pijak. Dzięki ich działaniom część alkoholików po prostu przeżyła i o tym nie wolno nam zapominać. To tylko moje przemyślenia dotyczące stanu obecnego i jego genezy.
2. Zaskoczył mnie trochę sposób datowania narodzin grup AA. Fakty pozostają faktami bez względu na to, czy je pamiętamy, czy nie. Jeśli nie pamiętamy, to nie wydaje mi się, by można je sobie ustalać mocą decyzji jakiegoś gremium. Sumienie grupy AA ma spore kompetencje, to prawda, ale czy może swoimi decyzjami kreować rzeczywistość? No… bez przesady! Oczywiście rozumiem, że jakąś metodologię trzeba było przyjąć i problem ten właściwie nie wydaje mi się specjalnie ważny, jednak pod warunkiem że we wszystkich przypadkach konsekwentnie informować będziemy, że podawana data jest przybliżona i umowna. Za dzień narodzin Wspólnoty uznaje się 10.06.1935… uznaje się, a nie — jest.
3. Tadeusz wspomina też (strona 171) starych AA i ich porównanie mówiące o kiszonym ogórku, który nigdy nie stanie się ogórkiem świeżym. Czytając tę książkę po raz pierwszy byłem absolutnie przekonany, że zanim pojawi się drugi tom „Historii AA w Polsce”, będą działały w naszym kraju ośrodki uczące na powrót niektórych uzależnionych picia towarzyskiego, bezproblemowego. I miałem rację. Obecnie (lato 2024) i to od dawna każdy wojewódzki ośrodek odwykowy ma w swojej ofercie terapię redukcji szkód.
Czy wszyscy uczestnicy mityngów AA, nawet tych zamkniętych, są alkoholikami? Otóż moim zdaniem — nie. Od lat przy rozmaitych okazjach zwracam uwagę na szczególny zapis Trzeciej Tradycji AA: Jedynym warunkiem członkostwa w AA jest pragnienie zaprzestania picia. Właśnie tak!! Pragnienie zaprzestania picia, a nie zdiagnozowany alkoholizm! Uważam, że mnóstwo ludzi cierpi z powodu nadużywania alkoholu. Piją oni, albo pili, w sposób szkodliwy, ryzykowny, destrukcyjny, ale… to jeszcze nie oznacza automatycznie, że są alkoholikami. Przy mityngowym stole jest miejsce dla każdego, kto chce przestać pić, ale chyba nie wszyscy w AA potrzebują duchowego Programu Wspólnoty AA.
4. Zadziwiał mnie momentami nacisk, z jakim autor broni pozycji Poznania w historii AA w Polsce. Broni się czegoś, co jest atakowane, a tego — przyznam — już nie rozumiem. AA, sama idea i pierwsze grupy pojawiły się w naszym kraju w mieście o nazwie Poznań. Nie Bielsko, nie Radom, nie Katowice… Poznań. To jest fakt. Ludzie trzeźwi nie dyskutują z faktami. A przynajmniej tak mi się wydawało… Po co w takim razie negować oczywiste pierwszeństwo tego właśnie miasta? Czyżby komuś naprawdę wydawało się i roiło, że alkoholik z trzyletnią abstynencją jest trzeźwiejszy, bo urodził się i pił w Akron, a nie w Bostonie? W Poznaniu, a nie w Szczecinie?
5. Choć miałem tego nie robić, nie potrafię powstrzymać się od przytoczenia fragmentu, który uważam za niesamowicie wręcz ważny: Tymczasem najczęściej okazuje się, że samo niepicie — jakkolwiek w całym procesie zdrowienia najważniejsze — nie wystarcza. W wielu przypadkach, już nie pijąc, w wyniku egocentryzmu, egoizmu, niedojrzałości emocjonalnej alkoholika i wielu innych jego wad, nie tylko nie naprawia on relacji z innymi ludźmi, a często — wbrew sobie — nadal je niszczy. Przejawia się to w tym, że mimo zaprzestania picia alkoholik nadal rani innych ludzi, także najbliższych, często wbrew swojej woli
Alkoholik, mimo iż nie pije, często swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem nadal pozostawia wokół siebie zgliszcza i popiół. Okazało się, jak mawiał jeden z rozmówców, że jak pił, był pijanym draniem, jak przestał pić, stał się trzeźwym draniem. A przy tym wszystkim opanowana do perfekcji umiejętność zakłamywania rzeczywistości pozwala alkoholikowi odsuwać problem od siebie, przerzucając, jeżeli nie całość, to przynajmniej dużą część odpowiedzialności za zaistniały stan rzeczy na innych.
Po raz pierwszy chyba tak wyraźnie, jednoznacznie i niejako oficjalnie zwraca się uwagę, że uznanie przez alkoholika jego bezsilności wobec alkoholu oraz utrzymywana całymi latami abstynencja mogą nie wystarczyć do zbudowania trzeźwego, satysfakcjonującego, pogodnego życia. Siłą Wspólnoty i nadzieją dla alkoholików jest Program AA.
Pasjonujących tematów i zagadnień zawarto w książce mnóstwo, ale nie podejmuję się napisać jej streszczenia, lecz jedynie artykuł sygnalizujący, że jest to pozycja wyjątkowo ważna, ciekawa, powiedziałbym nawet, że obowiązkowa dla każdego anonimowego alkoholika, który swoją przynależność do Wspólnoty AA traktuje poważnie.
Rozważania na temat wolności
Poznamy nową wolność… obiecują Anonimowi Alkoholicy w Wielkiej Księdze. Czym jest wolność, tak w ogóle, jak ją rozumiem i czym ta nowa wolność różni się od starej? Definicji wolności znalazłem mnóstwo, bo to wolność religijna, wolność gospodarcza albo polityczna, wolność egzystencjalna, wolność według Platona, Marksa, Fromma, wolność w buddyzmie… Szybko dałem sobie spokój — to do niczego nie prowadziło. Postanowiłem, sam dla siebie, poszukać odpowiedzi na pytanie o wolność i jej atrybuty oraz sklecić definicję, którą bym rozumiał i był w stanie jakoś wykorzystać.
Wolność — według mnie — to niezależność, brak przymusu czy presji, to możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą i ich realizacji, to zdolność dokonywania wyborów ze świadomością wszystkich dostępnych możliwości, ale i ich konsekwencji. Tak rozumiana wolność ma dwa ograniczenia: bezsilność i zniewolenie. Bezsilność nie wzbudza chyba wątpliwości: podejmowałem decyzję, że przez miesiąc nie sięgnę po alkohol, a pijany byłem już po kilku godzinach. Co z tego, że podjąłem decyzję, jeśli nie byłem w stanie jej zrealizować? Uzależnienie, którego istotą jest bezsilność, wyklucza niezależność. Ludzie opętani obsesją picia nie są wolni. W Wielkiej Księdze czytamy: Powtórzmy: alkoholik niekiedy nie ma skutecznej obrony psychicznej przed pierwszym kieliszkiem. Poza bardzo rzadkimi wyjątkami ani on sam, ani żaden inny człowiek nie potrafi jej zapewnić. Jego obrona musi nadejść od Siły Wyższej.
Nieco większym problemem okazało się w praktyce zniewolenie. Wybrałem ten termin na określenie stanu, sytuacji, w której nie jestem wprawdzie bezsilny, ale i zdolność podejmowania decyzji, dokonywania wyborów mam poważnie zaburzoną, ograniczoną. Zniewolony mogę być przez własne uczucia i emocje (np. przerażenie, wściekłość), nad którymi nie potrafię zapanować, ale też przez wynaturzone instynkty i wady charakteru (np. egoizm i chciwość prowadzące do kradzieży i nieuczciwych interesów). Czy wolny jest człowiek podejmujący działanie bez świadomości, że miał jakiś wybór? Albo przekonany, że dostępne rozwiązania były dwa, podczas gdy było ich siedem? Albo bez upewnienia się, jakie konsekwencje wynikną z tego działania? Głupota, bezmyślność i lekkomyślność to też swego rodzaju niewola.
Zakładam, że ludzie dorośli, trzeźwo myślący, a przynajmniej większość z nich, mają przekonania wynikające z wiedzy i doświadczenia, ale przecież ja jestem alkoholikiem, a to oznacza, że całymi latami miałem przekonania z a m i a s t wiedzy i doświadczenia. Ciasnota umysłowa, ignorancja i arogancja, brak wyobraźni, absurdalne przekonania, nierealistyczna ocena sytuacji, fanatyzm — to też są formy zniewolenia… umysłowego i duchowego.
Wolność może mi odebrać (albo znacznie ograniczyć) urząd, instytucja, jakaś władza lub inny człowiek, i to jest tragedia, jednak prawdziwy koszmar zaczyna się dopiero wtedy, gdy wolności pozbawiam się sam, na przykład ze strachu.
Moda, marzenia i strach
Przyszło nam żyć w ciekawych czasach — pojawiły się technologie i możliwości wcześniej nieznane: komputery, Internet, telefony komórkowe. Dla mnie były radosną przygodą, ale dla wielu osób w moim wieku albo starszych okazały się poważnym wyzwaniem, rodzącym obawy i wątpliwości — czy sobie poradzę, czy będę w stanie się nauczyć? Ale przecież moje pokolenie nie jest wyjątkowe — przodkowie zmagali się z telewizorami, pralkami automatycznymi, w ogóle z elektrycznością… I zawsze pojawiały się pytania: po co zmieniać coś, co dobrze działa? (ano właśnie, po co, przecież lampy naftowe były zupełnie dobre), oraz odwieczne marzenie ludzkości, by zatrzymać czas, by wiecznie i na zawsze było tak, jak ja się przyzwyczaiłem, jak ja się nauczyłem, jak ja rozumiem, jak ja umiem, jak ja… już się nie boję. Marzenie może i zrozumiałe, choć kompletnie nierealne i paskudnie egoistyczne.
Wiosną 1938 roku Bill W. rozpoczął pracę nad dziełem „Alcoholics Anonymous”, zwanym później Wielką Księgą, która ostatecznie wydana została w roku następnym. W kwietniu 1953 roku pojawiło się pierwsze wydanie książki „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji AA”. Przez te kilkanaście lat, dzielących wydanie WK oraz 12x12”, wytrzeźwiała pewna liczba alkoholików i niektórzy z nich, lękając się zmian i nowości, które mogłyby zagrozić ich ugruntowanej już pozycji, przyjęli nową książkę bez wielkiego entuzjazmu, bo znowu coś nowego trzeba było czytać, coś nowego poznawać, weryfikować stare przekonania. Była to, i nadal jest, postawa zrozumiała — zresztą po dziś dzień, głównie w USA, znaleźć można nieliczne grupy, których członkowie bazują tylko i wyłącznie na Wielkiej Księdze. Ot, taka ciekawostka, nie pierwsza i nie ostatnia w historii Wspólnoty AA, bo przecież my, alkoholicy, zawsze… wiedzieliśmy lepiej. Wiedzieliśmy lepiej, co najlepsze jest dla nas samych, ale też co będzie najlepsze dla wszystkich innych alkoholików.
Moda ta, a może maniera, polegająca na odrzucaniu wszystkich publikacji Wspólnoty AA, poza Wielką Księgą, z pięćdziesięcioletnim opóźnieniem dotarła do Polski. To z kolei skłoniło mnie do bliższego zapoznania się z tematem, bo interesuje mnie historia AA, ale także wszelkiego typu manifestacje choroby alkoholowej — może z wyjątkiem samego picia, bo to przecież banalne.
Wielka Księga” pisana była w czwartym roku istnienia AA — licząc od symbolicznej daty powstania Wspólnoty, czyli dnia, w którym doktor Bob pił po raz ostatni — i zbudowana została na bazie doświadczeń pierwszych kilkudziesięciu alkoholików (78—83 osoby). Piętnaście lat później, kiedy ukazała się książka „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji”, członków Wspólnoty było już około stu tysięcy. Czy rzeczywiście więcej warte jest doświadczenie kilkudziesięciu alkoholików, czy może jednak kilkudziesięciu tysięcy?
Ilość nie zawsze świadczy o jakości, to oczywiste, a w takim razie chyba warto przyjrzeć się doświadczeniom tych najstarszych weteranów. W pewnych środowiskach AA można czasem usłyszeć przekonania i legendy o rzekomo niesamowicie wysokiej skuteczności Wspólnoty w pierwszych latach jej istnienia. Jednak literatura Wspólnoty mitów tych nie potwierdza, a wręcz przeciwnie. W „Doktor Bob i dobrzy weterani” czytamy: Do lutego 1937 roku dziesiątki nowych alkoholików zapoznawały się z Programem. Niektórym udawało się nie pić przez jakiś czas, ale potem znikali. Niektórzy pojawiali się ponownie. Inni po prostu umierali.
W każdym razie obecnie widzę to tak: Wielka Księga jako podręcznik podstawowy, idea, sposób, rozwiązanie oraz 12x12 jako niezbędne uzupełnienie, zawierające podpowiedzi, wskazówki dotyczące praktycznej realizacji Programu, oparte na doświadczeniach AA.
Ktoś zapytał mnie kiedyś, czy potrafiłbym przeprowadzić podopiecznego przez Program, korzystając wyłącznie z „Wielkiej Księgi”? Tak, oczywiście, jest to wykonalne. Może nawet dałbym sobie radę bez żadnej lektury AA. Warto chyba jednak zdać sobie sprawę, że im mniej sponsor czerpie ze skarbnicy doświadczeń Wspólnoty AA, tym bardziej opiera się na swoich własnych, osobistych przeżyciach, poglądach, przekonaniach i… rojeniach.
Tak, umiałbym korzystać jedynie z WK, tylko… po co miałbym coś takiego robić? Dlaczego? Natomiast chyba jednak nie poradziłbym sobie ze znalezieniem odpowiedzi na pytanie podopiecznego: Na jakiej podstawie uznałem, że mogę odrzucić lata doświadczeń tysięcy alkoholików? I następne: Jak w praktyce zrealizować Krok Szósty, któremu — być może właśnie z powodu braku doświadczeń w tym początkowym okresie — Bill W. w Wielkiej Księdze poświęcił całe trzy zdania? Szkoda by mi też pewnie było modlitwy św. Franciszka, której prawdziwą wartość, sens i znaczenie Anonimowi Alkoholicy i Bill W. odkryli dopiero po napisaniu Wielkiej Księgi (znaleźć ją można w 12x12, w rozdziale poświęconym Krokowi Jedenastemu).
Zwykle guzik mnie obchodzi, co kto nosi, byle nie próbował zmuszać mnie i nakłaniać do noszenia tego samego — takie postawy pachną mi fanatyzmem — zwłaszcza gdy mam poważne wątpliwości czy ktoś taki rzeczywiście ma na względzie moje dobro, czy może w identycznie umundurowanym tłumie sam chciałby poczuć się bezpiecznie. A ja kolejny raz przekonuję się, że miałem wiele szczęścia, bo żaden z moich sponsorów nie próbował mnie indoktrynować, to jest wpajać swoich własnych idei czy przekonań na temat religii, trzeźwienia, literatury, ciuchów, pracy, związków… Pomagali mi odnaleźć moją własną drogę oraz miejsce w życiu i interweniowali jedynie wtedy, kiedy w swoich peregrynacjach zapuszczałem się w rejony naprawdę niebezpieczne. Za to im dziękuję.
W czasach zmian świat należy do tych, którzy się uczą, podczas gdy Ci, którzy już się „nauczyli”, okazują się świetnie przygotowanymi do życia w świecie, który już nie istnieje.
Strategia Piątego Kroku
Program Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików jest spójną całością i rozważanie jednych jego elementów w oderwaniu od pozostałych nie wydaje mi się dobrym pomysłem. W przypadku Kroków Czwartego i Piątego jest to chyba nawet zupełnie niewykonalne. Dlatego pisząc o Kroku Piątym, muszę cofnąć się też do Czwartego — przynajmniej w jakimś minimalnym zakresie.
Krok Czwarty (WK z 2018 roku): Zrobiliśmy wnikliwą i odważną osobistą inwenturę moralną.
Krok Piąty: Wyznaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów.
Jeśli ktoś nie rozumie przestarzałego określenia „inwentura” proponuję poszukać „inwentaryzacja” albo „remanent”.
Znam i rozumiem metodę pracy na Czwartym Kroku z zastosowaniem tabel. Sam w ten sposób Krok Czwarty realizowałem. Tabele powstały na bazie sugestii zawartych w Wielkiej Księdze (w wydaniu drugim od strony 55) i nie tylko. Nie jest wykluczone, że po raz pierwszy wykorzystano je w „Joe & Charlie Big Book Study”, ale pewności nie mam.
Zakładając, że oczywiste jest, iż…
— błędne oceny i nierealistyczne oczekiwania rodzą złość, urazy, rozczarowanie i żal,
— używanie wad charakteru, niewłaściwe działania, powodują krzywdy innych ludzi,
— nie oparte na faktach, czyli nierealistyczne, myślenie sprzyja powstawaniu lęków,
…tabele początkowo były trzy: uraz, krzywd i lęków. Z czasem dodałem tabelę zachowań seksualnych. Podczas pracy nad Czwartym Krokiem trzeba też rozpoznać zalety i mocne strony, gdyż upieranie się, że są one nieważne albo że ich nie posiadamy, nie stanowi obrachunku gruntownego i rzetelnego, a jest zakłamywaniem rzeczywistości i nieuczciwością wobec samego siebie (fałszywa skromność, krygowanie się itp.).
W każdym razie tabele, których wyniki można na różne sposoby analizować, a także czytać od prawej do lewej strony, są zbiorem danych, materiałem pomocniczym przy pisaniu pracy Kroku Piątego. Tak — pisaniu! Bo i jak niby wyznać istotę swoich błędów sobie? Pomyśleć o nich? Moja głowa zawodziła mnie już tyle razy, i to nie tylko wtedy, gdy byłem pod wpływem alkoholu. Na piśmie trudniej pleść bzdury i samego siebie oszukiwać. Tak więc Krok Piąty — moim skromnym zdaniem — powinien być zapisany. W pewnym sensie moim osobistym Krokiem Piątym jest spora część książki pod tytułem „Alkoholik”.
Jako że wiele już razy musiałem odpowiadać na pytanie, co konkretnie w tym Piątym Kroku powinno się znaleźć, co warto w nim zawrzeć, postanowiłem wynotować w kilku punktach swoje — wynikające z kilkuletniego doświadczenia — sugestie i podpowiedzi na temat strategicznych celów możliwych zazwyczaj do osiągnięcia podczas tej pracy.
1. Warto poszukać odpowiedzi na pytanie: jak to się stało, że się uzależniłem/łam od alkoholu? Uwaga! Pytania jak? nie należy mylić z dlaczego? Chodzi tu głównie o to, by pewnego schematu, wzorca błędnych zachowań z przeszłości nie powtórzyć w życiu nieświadomie po raz kolejny. I nawet nie wiem, jak znalazłem się w knajpie — słowa, które wielu z nas słyszało już na mityngach AA mnóstwo razy. Tylko czy naprawdę nie wiem?
2. Jaka jest istota, prawdziwa natura moich błędów? Czyli: co we mnie jest takiego, że wybieram, jak wybieram, zachowuję się tak, jak się zachowuję, myślę to, co myślę, postępuję tak, jak postępuję itd. Czyli: co powoduje, że całymi latami (często także już po odstawieniu alkoholu) dokonywałem w swoim życiu wielu zupełnie błędnych wyborów i podejmowałem złe, niekorzystne dla siebie i innych decyzje? Jest to też dobra okazja, by zacząć rozpoznawać, w jaki sposób i konkretnie po co używaliśmy swoich wad charakteru, jak zdeterminowały one nasze życie.
3. Remanent, inwentaryzacja własnej przeszłości. Tu szukamy odpowiedzi na pytanie: Za co faktycznie ja odpowiadam, a za co jednak nie? Podpowiedź: uraza zawsze wynika z moich wad charakteru, choćby częściowo, ale przecież nie wszystko w moim życiu jest wynikiem wad — mieli na to życie wpływ także inni ludzie i zewnętrzne okoliczności. Ważne wydaje się tu odróżnienie uraz od realnego poczucia krzywdy. Zarówno unikanie wszelkiej odpowiedzialności, jak i obarczanie się winą za wszystko, nie świadczy o zdrowym rozsądku i trzeźwości.
4. Podczas pisania tabel i pracy Kroku Piątego jest okazja do pozbycia się przynajmniej części uraz. Kiedy widzę rzeczywistość (konfrontuję się z faktami), wiele uraz przestaje istnieć nieomalże automatycznie, bo okazują się zupełnie absurdalne; powstały na bazie moich błędów, zaburzeń w ocenie rzeczywistości, a nie realnych spraw i zdarzeń.
5. Tak głęboka jest twoja choroba, jak głębokie są twoje tajemnice — stare powiedzenie Anonimowych Alkoholików. Wyznanie skrywanych dotąd tajemnic pomaga uwolnić się od lęku. Na przykład lęku przed odrzuceniem — co oni sobie o mnie pomyślą, kiedy się dowiedzą, jaki naprawdę jestem?
Nie przepadam za wysłuchiwaniem cudzych zwierzeń, zwłaszcza tych paskudnych, ale to jest Krok podopiecznego, a nie mój, więc… ja tu jestem narzędziem, jestem obecny, by służyć. Każdemu też mówię, że może zachować dla siebie swoje mroczne, skrywane dotąd skrzętnie tajemnice, ale też uprzedzam, że im więcej ich dla siebie zachowa, tym słabsze będzie uzdrawiające działanie Piątego Kroku. Przypominam też cytat: Ale nie nabrali wystarczająco dużo pokory, odwagi i uczciwości — w taki sposób, który uważamy za niezbędny — dopóki nie opowiedzieli drugiemu człowiekowi całej historii swojego życia. Wyznaniu z Kroku Piątego zwykle towarzyszy potężny wstyd — i bardzo dobrze! Im większy, tym większa blokada przed powrotem do starych nawyków i zachowań.
6. Zalety, mocne strony, umiejętności, talenty itp. — upieranie się, że ich nie mamy, jest zakłamywaniem rzeczywistości, oszukiwaniem samego siebie. Zwłaszcza warto zwrócić uwagę na te zalety, które mogą okazać się przydatne podczas rozstawania się z wadami.
Na koniec jeszcze tylko jedna uwaga — po wysłuchaniu czyjegoś Piątego Kroku, jeśli nie muszę, jeśli nie ma wyraźnie takiej potrzeby, w żaden sposób tego, co usłyszałem, nie komentuję. A zwłaszcza uważam, żeby nie udzielać terapeutycznych informacji zwrotnych. Krok Piąty jest — moim zdaniem — szczególnym aktem duchowego powierzenia. Ma on przynieść określone efekty podopiecznemu, a nie mnie. A w takim razie to, co ja ewentualnie o tym sądzę, nie ma żadnego znaczenia. Weryfikacja następuje w życiu, podczas realizacji dalszych Kroków. Jeżeli podopieczny nie ma problemu ze zrozumieniem oraz praktycznym wdrażaniem w życie Kroków Sześć, Siedem, Dziesięć, Jedenaście, to znak, że Krok Piąty spełnił swoje zadanie, bez względu na to, co ja sobie o nim myślałem, wyobrażałem, sądziłem itd. Bo o efekt tu chodzi, a nie o metodę — po owocach ich poznacie (Mt 7, 16). Na dokładnie tej samej zasadzie nie upieram się, że przedstawione wyżej sugestie są najlepsze na świecie, nie — one są tylko… najmojsze, a ja nie reprezentuję oficjalnego stanowiska Wspólnoty AA w tej kwestii (nawet gdyby takowe istniało, ale nie istnieje) w żaden sposób. Jeśli moje podpowiedzi się przydadzą, to się cieszę, ale jeśli nie, to odrzuć je bez skrupułów i zrób to po prostu po swojemu, najlepiej, jak potrafisz.
Krok Szósty: sposoby i metody
Krok Szósty (Siódmy zresztą też) nie występował w pierwszej wersji Programu AA, który początkowo zawierał się w sześciu punktach. Dopiero gdy Bill W. z sześciu zrobił Kroków Dwanaście, pojawiły się — w znanej nam dziś wersji — Kroki Szósty i Siódmy. Na temat Szóstego Kroku w Wielkiej Księdze jest tyle, co kot napłakał (2—3 zdania); nieco więcej w 12x12, jednak odnaleźć tam wyraźną, jednoznaczną instrukcję pomagającą zrozumieć, w jaki sposób — konkretnie! — Krok ten należy zrealizować w praktyce, po prostu się nie da.
Oto cztery sposoby znane i praktykowane przez znajomych anonimowych alkoholików:
1. Słyszałem i osobiście rozmawiałem z alkoholikami, którzy twierdzili, że to, co w Kroku Szóstym wydaje się najważniejsze, czyli gotowość, zdobyli niejako samoistnie, w wyniku czy też w efekcie pracy nad poprzednimi Krokami i że stało się to w przeciągu sekundy lub kilku sekund. A gdy ową gotowość uzyskali, to i z realizacją Kroku Siódmego żadnego problemu nie mieli, co w tej sytuacji wydaje się oczywiste. Choć nie jest to moje doświadczenie, nie mam żadnych podstaw, by ich słowa podawać w wątpliwość czy też negować je w jakikolwiek sposób. To nie moja sprawa… nawet jeśli bezczelnie kłamią.
2. Zakładam, że pewną odmianą tej metody może być mocne postanowienie poprawy, bo… człowiek świadomy nie czyni zła.
3. Metoda opracowana przez dwóch amerykańskich alkoholików znanych jako Joe i Charlie („Joe&Charlie Big Book Study”). Proponują oni, by gotowość do rozstania z wadami charakteru budować, zamieniając te wady na zalety. Choćby miało to być początkowo działaniem wbrew sobie i wymuszonym. Chodzi na przykład o zamianę nieuczciwości na drobiazgową uczciwość, kłamstwa na prawdomówność i szczerość, egoizmu na altruizm itp. Nie znam nikogo, kto by w ten sposób gotowość osiągnął i faktycznie wszystkich swoich wad charakteru używać przestał, więc pewnie dlatego mam w tym przypadku nieco wątpliwości. Bez praktycznej, konkretnej informacji, jak takiej zamiany dokonywać, przypomina mi to — latami przecież praktykowane — zamienianie alkoholowego opilstwa na abstynencję. Od jutra nie piję! — deklarowałem wiele razy na kacu i czasem nawet przez kilka dni się udawało. Niemniej wierzę, że technika Joe&Charlie sprawdza się w życiu wielu alkoholików, a tylko ja nie poznałem jej zbyt dobrze. Jedyna taka zamiana, której skutecznie się wyuczyłem, dotyczy zamieniania urazy na wdzięczność.
4. Moja własna metoda, którą zbudowałem na bazie pewnego doświadczenia z czasów służby wojskowej, znajomości przypowieści o Łazarzu z Pisma Świętego oraz wniosków wynikających z rozwoju uzależnienia. Podczas warsztatów Kroków w Woźniakowie pół żartem, pół serio nazwałem ją metodą ostrzenia gwoździa. W pełni opisałem ją w książce „12 Kroków od dna”, więc tutaj tylko w skrócie. Po rzetelnej realizacji Kroków Czwartego i Piątego wiedziałem już, jakich wad charakteru używam, w jaki sposób i po co — nie była to, jak się łatwo domyślić, sytuacja komfortowa. Przypominała siedzenie na stołku, z którego wystaje gwóźdź. Problem polegał na tym, że ten gwóźdź był tępy; było mocno niewygodnie, ale jeszcze jakoś dało się wytrzymać. Gdyby ten gwóźdź był ostry, kaleczyłby tyłek, a tego wytrzymać na dłuższą metę by się już nie dało, byłbym zmuszony podnieść wreszcie d… i podjąć określone działania. W takim razie metoda budowania gotowości do rozstania z wadami charakteru polega na przemyślanym i zaplanowanym podwyższaniu konsekwencji ich używania, tak by się to ostatecznie przestało opłacać. Chodzi o potęgowanie dyskomfortu używania wad, korzystania z nich, ale nie o jakieś karanie; ja nie jestem od wymierzania kar. Zakładam przy tej okazji, że oczywiste jest, iż elementami gotowości są: świadomość, co mam zrobić, jak zrobić, kiedy zrobić, oraz taka dawka Siły duchowej, która umożliwi mi podjęcie działania, mimo że boję się, wstydzę, nie chce mi się.
5. Na koniec technika praktykowana przez mojego sponsora, który uważa, że każde uświadomienie sobie motywów, celów, konsekwencji własnego postępowania i zmiana kierunku dla osiągnięcia lepszego celu jest fragmentem tego Kroku. Powinniśmy zacząć i tylko poprawiać… jeśli okazało się, że się myli-my. Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku, ale… pod warunkiem że go wreszcie postawimy. Bardzo dobra choć nie na sam początek pracy ze sponsorem nad Krokiem Szóstym.
Nie wątpię, że sposobów na praktyczną realizację Szóstego Kroku jest dużo więcej; jeśli, Czytelniku, znasz jakieś inne, daj mi znać, proszę, chętnie je poznam, bo takie sprawy po prostu mnie interesują. Jednego natomiast staram się unikać jak ognia — dyskusji o tym, która metoda jest lepsza. To nie ma żadnego sensu, bo o metodzie nie świadczą nasze przekonania i wierzenia, ale efekty. Albo tych efektów brak… Jeżeli przestałeś używać wszystkich albo części swoich wad charakteru i jeśli przynajmniej od jednej z nich Bóg (jakkolwiek Go pojmujesz) Cię uwolnił, to Twoja metoda jest dobra, bo jest skuteczna. Choćby polegała na grze w golfa. Jeśli jednak nadal używasz swoich wad i od żadnej uwolniony nie zostałeś… Mądrzy ludzie powiadają, że objawem obłędu jest oczekiwanie na odmienne wyniki stale tych samych, najwyraźniej nieskutecznych, działań. Albo prościej, po AA-owsku: rąbiesz nie to drzewo!
Oczywiście wygodniej jest szukać monety pod latarnią, ale jeśli nie tam została zgubiona, to w końcu zamiast pozorować działanie, trzeba będzie wejść w ciemny zaułek i tam się za nią rozglądać. Jest to mniej wygodne? Wymaga więcej wysiłku? Na pewno! I może właśnie dlatego w 12x12 o Kroku Szóstym napisano: To właśnie ten Krok oddziela ludzi dojrzałych od dzieci.
Najtrudniejszy z 12 Kroków
Czasem pyta ktoś, który Krok Programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików uważam za najtrudniejszy? Odpowiadam, że Program jest spójną całością, że zwykle coś wynika w nim z czegoś, że do kolejnych zadań trzeba dorosnąć, że przeszkoda zawsze wydaje się trudniejsza przed jej pokonaniem niż po… Gdybym jednak faktycznie miał wskazać jeden tylko Krok, który uważam za najtrudniejszy (dzisiaj, teraz, tutaj), to ponad wszelką wątpliwość byłby to właśnie Krok Szósty w wersji sprzed 2018 roku: Staliśmy się całkowicie gotowi, aby Bóg uwolnił nas od wszystkich wad charakteru oraz w nowym przekładzie: Staliśmy się całkowicie gotowi, żeby Bóg usunął wszystkie te wady charakteru. Moje wady charakteru zniewalają mnie i dlatego określenie „uwolnić” uważam za lepsze niż „usunąć”. Moje wątpliwości budzi też „te” — te, czyli które? Bo w żadnym innym Kroku nie ma mowy o jakichkolwiek wadach. Ale… mniejsza z tym.
Kroki Jeden-Trzy to Kroki świadomości, zawierzenia (powierzenia) i decyzji. W Krokach Cztery-Pięć wymagane jest określone działanie: wypełnianie tabel, pisanie pracy Piątego Kroku; moi podopieczni mają na to zwykle kilka tygodni. A choćby robili to i pół roku, to praca ta, dotycząca przeszłości, ma w pewnym sensie charakter zamknięty — można zawrzeć ją w określonych ramach czasowych, czyli po prostu wykonać, skończyć. Kroki Osiem-Dziewięć mają zresztą podobny charakter — w sprzyjających okolicznościach, dzięki stosownej gotowości i determinacji, możliwa jest czasem realizacja tego zadania w całości w określonym czasie.
Z Krokiem Szóstym jest inaczej. Pamiętam jeszcze swoje rozczarowanie, rozgoryczenie i zniechęcenie (często obserwuję podobne uczucia u przyjaciół), kiedy okazało się, że nie wystarczy się sprężyć, zacisnąć zęby i wykonać zadanie zrywem, harując do upadłego przez kilka tygodni, miesięcy czy nawet lat. Że jest to praca z samego założenia trwająca do końca życia i zadanie, które należy realizować każdego dnia. Dyscyplina systematycznego działania i alkoholizm skrzyżowany z moimi polskimi cechami narodowymi? Tragedia! Jak to? Nie będzie nagrody?! Nie będzie ulgi — wynikającej choćby tylko ze zrealizowania trudnego zadania? Na dokładkę takie to wszystko jakoś mało widowiskowe, codzienne, powszednie. A przecież ja, alkoholik, jak małe dziecko szybko się nudzę!
To właśnie ten Krok oddziela ludzi dojrzałych od dzieci — stwierdzenie to znaleźć można w naszej literaturze, a jego autorem nie jest alkoholik, ale szanowany duchowny. To akurat wydaje mi się szczególnie ważne, zwłaszcza jeśli bierze się pod uwagę fakt, że alkoholik Bill W. na temat Szóstego Kroku w Wielkiej Księdze był w stanie napisać całe trzy zdania.
Przyzwyczailiśmy się do symbolicznego przekraczania granicy między dzieciństwem a dorosłością — takim symbolem może być na przykład egzamin dojrzałości (matura) albo dzień wydania pierwszego dowodu osobistego. Wydaje mi się, że z Krokiem Szóstym jest inaczej, że alkoholik, który wierzy, że ludzi dojrzałych od dzieci oddziela mało konkretna deklaracja, z której na dokładkę już po kilku godzinach albo miesiącach właściwie niewiele wynika, chyba jednak nie przemyślał wszystkiego.
Zwracam uwagę na słowa: wydaje mi się — ja nie muszę mieć racji. Proponuję jedynie zastanowić się, co ryzykujemy, realizując Krok Szósty metodą zamienników lub ostrzenia gwoździa? Bo chyba tylko to, że staniemy się lepszymi, po prostu porządnymi ludźmi…
6/7 — krótki dwukrok
O AA-owskim dwukroku słyszeli we Wspólnocie pewnie wszyscy — polega on na tym, że nowicjusz, który ledwie uznał własną bezsilność wobec alkoholu (Krok Pierwszy), rzuca się w wir pracy związanej z niesieniem posłania w ramach Kroku Dwunastego AA.
Po latach pracy z podopiecznymi, kiedy okazało się, że moje osobiste doświadczenie wcale nie jest takie wyjątkowe i szczególne, jak mi się to wydawało, a wręcz przeciwnie, bo pewien błąd występuje może nie powszechnie, ale jednak dość często, zacząłem na własny użytek nazywać go małym albo krótkim dwukrokiem. To taki skrót myślowy dotyczący próby załatwienia Kroku Szóstego — Krokiem Siódmym.
Znam ze cztery sposoby realizacji Kroku Szóstego, sam praktykuję stale trzy z nich. W przypadku jednej z wad wystarczyło moje trzeźwe, zdroworozsądkowe postanowienie o zaprzestaniu jej używania. W przypadku drugiej skuteczna okazała się metoda zamiany, opracowana przez duet Joe&Charlie, chodzi mi tu konkretnie o zamianę urazy na wdzięczność — to umiem i praktykuję. W pozostałych przypadkach musiałem stosować własną metodę, zbudowaną na bazie analizy uzależnienia, historii o łazarzu i pewnego doświadczenia z czasów służby wojskowej (ostrzenie gwoździa opisałem dokładnie wyżej). Jest to sposób mozolny, wymagający mnóstwa pracy i determinacji… trudna, nużąca, parszywa robota po prostu.
Swoim podopiecznym prezentuję zwykle swoje doświadczenia i przeżycia i sugeruję, by z tych trzech czy czterech wybrali swoją własną metodę praktycznej realizacji Szóstego i Siódmego Kroku. Aż tak zarozumiały nie jestem, by się upierać, że ja z góry wiem, co w czyimś przypadku okaże się skuteczne.