Prolog
Irak 04.08.2011r. Okolice Faludży
Drobny piasek wciskał się wszędzie, zgrzytał nawet między zębami. Żadne tchnienie wiatru nie zakłócało piekielnego żaru lejącego się z nieba. Powietrze drgało wzdłuż piaszczystej drogi, wokół panował bezruch. Zwierzęta ukryły się, chcąc przeczekać najgorszą porę. Gdzieś w oddali rozległ się cichy warkot dieslowskiego silnika. Klekoczący dźwięk powoli narastał. Buczenie maszyny nabierało mocy. Spośród tumanów piachu wyłonił się stara, rosyjska ciężarówka marki G.A.Z. Ciężko kolebała się na boki, a silnik na wysokich obrotach wskazywał na spory ładunek, ukryty pod starą plandeką. Sto metrów za ciężarówką jechał odrapany Land Rover. G.A.Z zawył, gdy jego kierowca przyspieszył, chcąc przekroczyć niewielkie wzniesienie. Przy prawym, przednim kole zabłysł niewielki płomień wybuchu. Huk odpalanej miny na moment zagłuszył jęki katowanego silnika. Ciężarówka z urwanym kołem skręciła gwałtownie w prawo, zjeżdżając ze szlaku. Prawa część zardzewiałej maski wbiła się wraz z kanciastym błotnikiem w niewielką wydmę łagodnie wznoszącą się z boku drogi. Land Rover zahamował. Trzasnęły drzwi i na drodze pojawiło się kilku mężczyzn, odzianych w szarawary. W ich dłoniach zabłysła broń. Sprawnie otoczyli uszkodzoną ciężarówkę z obu stron, zwracając uwagę, by nie nadepnąć na kolejną minę. Parę minut uważnie lustrowali okolicę, po czym jeden z białych, odziany niczym Beduin, wstał i machnął ręka w stronę Land Rovera. Z terenowego auta wysiadł szczupły mężczyzna w eleganckim garniturze. Ponura twarz nie zdradzała żadnych emocji. Razem z ubranym jak Beduin najemnikiem obeszli ciężarówkę, z której właśnie wysiadł kierowca. Trzymał się za złamany nos, a kapiąca z niego krew zaplamiła brudną koszulę. Mężczyzna w garniturze zaklął pod nosem.
— Cholerne Arabusy — warknął wpatrując się w osmoloną maskę ciężarówki. Jego towarzysz rozdziawił usta w uśmiechu, ukazując zęby, znaczone plamami po kawie i papierosach. Parsknął łamanym angielskim.
— Przynajmniej Rozen dostał po nosie.
Mężczyzna w garniturze dopiero po chwili kiwnął głową i spoglądając na kierowcę niesprawnie usiłującego zatamować krwotok mruknął złośliwie.
— To jest zawsze dobry znak…
W tym samym momencie rozległ się huk strzału. Kierowca ze zdumieniem opuścił zakrwawione ręce, widząc jak głowa mężczyzny w garniturze okrywa się krwią z otworu pośrodku czoła. Nim towarzysz zabitego zdołał cokolwiek zrobić, drugi strzał trafił go w oko. Kierowca nie czekając na trzeci strzał, rzucił się na ziemię. Za ciężarówką rozległa się seria z pistoletu maszynowego. Zapomniał o bólu przeszywającym złamany nos, starając się odczołgać byle dalej od dwóch leżących ciał. Kątem oka dostrzegł kierowcę Land Rovera przeładowującego w biegu trzymany w rękach AKM. Piasek sypnął się spod ciężkich butów, gdy biegnący gwałtownie wyhamował przy skrzyni ciężarówki. Ukląkł i zaczął szukać celu, przyciskając kolbę karabinu do ramienia. Kierowca przesunął wzrok na niewielką, stromą wydmę znajdującą się może trzydzieści metrów od drogi. Wydała mu się idealnym schronieniem, nie mając złudzeń co do szans obrony odkrytego miejsca.
— Co z Jacobem? — krzyknął jeden ze schowanych za ciężarówką ochroniarzy.
— Nie żyje — odwrzasnął krwawiący kierowca — dostał prosto w głowę… — zamilkł, jego wzrok zarejestrował ruch na szczycie wydmy. Niewielki piaskowy kształt uniósł się nieco w górę. Spomiędzy kamieni wieńczących pagórek wysunęła się lufa pomalowana w jasnożółte barwy. Prawą ręką usiłował chwycić pistolet, tkwiący w kaburze przy biodrze, ale zabrakło mu czasu. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał kierowca, była krótka seria. Zaskoczony nią, strzelec z kałasznikowem, tkwiący wciąż przy wraku ciężarówki, odwrócił się gwałtownie. Dostrzegł skuloną sylwetkę, przemykającą chyłkiem wzdłuż wydmy. Kolejne pociski wyrzeźbiły w piersi strzelca krwawy ślad, rzucając go na pordzewiałe blachy błotnika. Zza ciężarówki dobiegły kolejne dwa strzały i zapadła cisza. Skulona postać, okryta siatką maskującą podeszła bliżej, nie spuszczając leżących z oka. Trzymaną w rękach broń okrywał pokrowiec z postrzępionymi frędzlami w kolorze otaczającej to miejsce pustyni. Przystanął przy zabitym mężczyźnie w garniturze. Wtedy, zza ciężarówki wyłoniły się jeszcze trzy, podobnie odziane postaci. Stanęli dookoła ciała.
— Myślę, że powoli możemy myśleć o emeryturze — odezwał się zabójca kierowcy, przewieszając trzymanego w ręku G-36 przez ramię. W ogorzałej twarzy jasno odcinały się szarozielone oczy, beznamiętnie spoglądające na zabitego. Jeden z jego towarzyszy ukląkł przy ciele i wprawnie przeszukał je. Odnalazłszy skórzany, wyszywany złotem portfel, wstał i otworzył go.
— M i s t e r J a c o b B r o w n — przeliterował powoli zamaskowany żołnierz, trzymając w dłoni wyciągnięte z portfela, angielskie prawo jazdy. Rozejrzał się po swoich towarzyszach i dodał triumfującym głosem.
— Panowie, dziś każdy z nas zasłużył na porządną whisky….
Lokal pękał w szwach. Wszędzie roiło się od żołnierzy koalicji, gwar rozmów mieszał wszystkie języki europejskie. Obsługa niewielkiej restauracji zdążyła się już przyzwyczaić do tej wieży Babel, reagując na swoisty język gestów i swego rodzaju international-lingua, który wytworzył się w tym specyficznym miejscu. Przy jednym ze stolików siedziała czwórka mężczyzn, na oko po trzydziestce. Wszyscy krótko ścięci, mocno opaleni i całkowicie spokojni. Tylko jeden z nich, barczysty blondyn gestykulował. Opowiadał coś głośno, budząc salwy śmiechu swych towarzyszy. Gdy chudy jak patyk kelner przywiózł na niewielkim wózku zamówiony posiłek, zapadła cisza. Obecni przy stoliku rzucili się na jedzenie, które w każdej przeciętnej restauracji europejskiej zostałoby zwrócone kucharzowi, najprawdopodobniej bezpośrednio na twarz. Tu, zwłaszcza po dwóch tygodniach żelaznych racji żywnościowych, przyniesione dania wydawały się szczytem kulinarnej finezji. Przez dłuższą chwilę przy stoliku panowała cisza, przerywana jedynie stukaniem sztućców o poszczerbione brzegi talerzy. Nasyciwszy głód, jeden z siedzących przy stole, brunet o szarozielonych oczach zagadnął w stronę siedzącego naprzeciw blondyna.
— Przemyśl to jeszcze Artur. Teraz dopadliśmy Jacoba. Ale to nie ostatni handlarz, za którego jest nagroda. Idzie nam świetnie, kasa na koncie. Czego chcieć więcej? — brunet zapytał retorycznie i spojrzał na pozostałych dwóch mężczyzn, szukając w nich poparcia — Tworzymy zgrany zespół…
— Nie każdy zbiera kasę po to, żeby ją wydać na dziwki. — Blondyn pokręcił przecząco głową, kończąc przypaloną pieczeń.
Jeden z milczących dotąd mężczyzn, słysząc soczyste stwierdzenie Artura zachichotał, klepiąc bruneta po szerokim ramieniu.
— O nie, Peter czasami wydaje pieniądze na samochody, ale zasadniczo to kobiety są jego zgubą — zgodnie pokiwali głowami rechocząc, a brunet wzruszył ramionami i mruknął niczym nie zrażony.
— A co jeszcze potrzeba do szczęścia panowie idealni? — wskazał dłonią na blondyna. — On jeden się ożenił, więc u kogo kobieta dybie na zgubę? No chyba nie na mnie… — Peter toczył, tym razem ustną, batalię. Z góry skazany na przegraną, ale ten żołnierz nie zwykł się poddawać. Artur — najlepszy snajper w całym zespole zaciągnął się na dwuletni kontrakt do największej prywatnej armii świata dla pieniędzy, dla rodziny żyjącej w dalekiej Polsce. Pozostała trójka tworząca zespół żyła z dnia na dzień. Chociaż żaden z nich nie przyznałby tego głośno, zazdrościli smukłemu blondynowi przepięknej żony, dwóch córeczek i niewielkiego domu na dalekich przedmieściach Zielonej Góry. On miał do czego wracać. Nic dziwnego, że nie zamierzał przedłużać kontraktu. Nagroda wyznaczona przez Departament Stanu USA i pieniądze za dwuletni kontrakt to było znacznie więcej niż Polak spodziewał się zarobić na tym wyjeździe….
Tego samego dnia, cała trójka w podłych humorach żegnała kolegę, wsiadającego na pokład potężnego C-17 Globemaster, startującego do lotu międzykontynentalnego. Artur pomachał do kolegów i usiadł na jednym z niewielu rozkładanych foteli, zbudowanych z niewielkiej ramy i brezentu. Wnętrze potężnego samolotu było surowe. W niczym nie przypominało rejsowych samolotów cywilnych linii lotniczych. Pomiędzy potężnymi wręgami widniały sterty skrzyń, starannie przymocowanych do podłogi pasami bezpieczeństwa. Po chwili do Polaka dołączyło jeszcze czterech żołnierzy w mundurach US Army, którzy po krótkim przywitaniu zajęli pozostałe trzy wolne miejsca.
— Uwaga pasażerowie, zapiąć pasy — z głośnika nad wejściem do kabiny pilotów rozległ się głos kapitana.
— Za chwilę startujemy! — niemal jednocześnie z głosem dowódcy, łagodne ciche buczenie silników giganta zaczęło się zamieniać w ryk, gdy piloci dodawali mocy. Samolot ruszył z miejsca. Przyspieszając na pasie startowym, wznosił za sobą tumany pustynnego pyłu. Pilot wiedział, że ma na pokładzie pasażerów, ale chyba nie zwracał na ten fakt zbytniej uwagi. Artur zapamiętał ten lot na długo. Krzyż i mięśnie odczuwały każdą turbulencję i zmianę wysokości lotu. Wyglądało na to, że dla załogi nie ma żadnej różnicy między żołnierzami, a workami kartofli. Mimo zmęczenia najemnik nie mógł zasnąć. Myśl o celu podróży owładnęła nim całkowicie. Jak dawno nie widział tych słodkich twarzy. Oparł się o wąską, niewygodną ramę i zamknął oczy. W myślach przewijał mu się obraz wiotkiej, niespełna trzydziestoletniej kobiety. Jego Marty, którą ostatni raz widział miesiąc temu na niewielkim ekranie komputera. Zatrzymujący się co chwilę obraz i rwący się dźwięk, musiały wystarczyć przez długie dwadzieścia pięć miesięcy. W wyobraźni przesuwał dłonie po delikatnej skórze policzków, spoglądał wprost w duże, błękitne oczy… Nagle poczuł kolejny wstrząs, tym razem mocniejszy. To pilot bezceremonialnie posadził dużą maszynę na betonowym pasie. Mimo wszystko miał szczęście. Zamiast wielokrotnych przesiadek, trafił na jeden z transportów NATO wprost do celu swojej podróży. „Eric musiał potrząsnąć kimś naprawdę wysoko” z uznaniem pomyślał Artur o swym przełożonym w Blackwater, otwierając oczy. Jak inaczej można było wyjaśnić fakt, że prywatna osoba jaką oficjalnie był, mogła skorzystać z lotu samolotem HAW do Wrocławia. Czuł drżenie ogromnego kadłuba, gdy samolot toczył się coraz wolniej, wyprost na stanowisko postojowe. Żołnierze siedzący naprzeciwko Artura, prowadzący cichą rozmowę niemal cały czas, teraz zamilkli. C-17 znieruchomiał, a silniki zawyły ostatni raz i ucichły. Trzasnęły odpinane pasy bezpieczeństwa. Artur, choć serce rozsadzało mu szczęście, wstał i przeciągnął się ociężale. Mruknął coś do swych towarzyszy podróży i ruszył w stronę tylnej rampy, otwierającej się z jękiem hydraulicznych siłowników. Zza szarej, szerokiego pomostu, znaczonego stalowymi wzmocnieniami wytrzymującymi ciężar czołgu, wyłoniła się polska noc. Do wnętrza samolotu przesyconego smrodem lotniczego paliwa, smarów i metalu wtargnął zapach świeżo skoszonej trawy. Artur wciągnął głęboko w płuca swojskie powietrze, jakże inne od suchej pustyni. Zarzucił na ramię worek marynarski i po wojskowemu pomaszerował w stronę szerokiego wyjścia.
— Go, go, go men. — szturchnięcie jednego z pilotów, który pojawił się nie wiadomo skąd i jego zachrypnięty głos, popędził Artura. Pozostali członkowie załogi pracowali już we wnętrzu, ściągając taśmy zabezpieczające z ładunków.
— Ok. — Polak pokiwał głową ze zrozumieniem i szybkim krokiem opuścił samolot. Owiał go chłód nocy. Niecałe pięćset metrów dzieliło go od jasno oświetlonego terminalu. Gdzieś zza niego dobiegał odgłos silników samochodowych, nocnego szumu miasta. Czekał cierpliwie na konwój wojskowych ciężarówek, który wkrótce pojawił się na płycie lotniska. Dwie godziny później opuścił wreszcie wrocławskie lotnisko, oficjalnie jako eskorta ładunku. Usłużny kierowca zlitował się nad najemnikiem i wypuścił go na najbliższym rondzie. Wreszcie był wolny…. Wojskowy Star z rykiem silnika odjechał, pozostawiając siwą chmurę dieslowskich spalin. Postąpił kilka kroków naprzód i odetchnął świeżym, nocnym powietrzem. Nieważne, że miasto widniało gdzieś daleko na horyzoncie, że stał przy szerokiej drodze, tak naprawdę pośrodku niczego. Liczyło się tylko to, że wrócił. Zarzucił sobie na plecy worek i zaczął iść spokojnym krokiem. Co rusz, z wyciem silnika przemykały samochody, a ich kierowcy najprawdopodobniej upatrzyli sobie dwupasmową drogę do prób szybkości swych wehikułów. Niektórych zgoła muzealnych. Gdzieś z tyłu zabrzmiał wysoki dźwięk ścigacza i tuż przy wysokim krawężniku przemknęła sportowa honda, mknąca grubo ponad dwieście kilometrów na godzinę. „Za daleko dla drogówki…” — ledwie zdążył tak pomyśleć, gdy przed nim rozległ się pisk opon, gwałtownie zwalniającego samochodu. Czerwone światła stopu zabłysły intensywnie, wręcz oślepiająco. Nieco dalej widniała policyjna latarka. „Wywołałem wilka z lasu” — pomyślał z przekąsem. Przeszedł obok radiowozu, nie zwracając uwagi drogówki ani pechowego kierowcy, jednym uchem łapiąc ironiczny ton policjanta, indagującego zestresowanego kierowcę.
— Wie pan… — głos zatrzymanego drżał, był nienaturalnie wysoki — nie wiedziałem… ta szybkość… naprawdę nigdy bym nie przypuszczał… — nie mając obmyślonego planu, drogowy pirat z przypadku plątał się w zeznaniach.
— Panie kierowco — silny głos funkcjonariusza przerwał nieporadne tłumaczenia kierowcy — przekroczył pan prędkość o trzydzieści pięć kilometrów w terenie zabudowanym. Będzie czterysta złoty i sześć punktów… — Kierowca aż sapnął usłyszawszy wyrok, ale dalszego ciągu zabawnego dialogu Artur już nie usłyszał. Poczuł chłód i zaczęły nim wstrząsać dreszcze. Nagła zmiana klimatu robiła swoje. Dojrzawszy w oddali świecący napis „Taxi”, wysunął prawą dłoń z uniesionym kciukiem i dopiero po chwili przypomniał sobie, że jest w Polsce, więc pomachał dłonią. Biały mercedes z żółtym pasem i napisem „Radio Taxi AEM” zatrzymał się tuż przy najemniku. Okno uchyliło się i mający już dobrze pod pięćdziesiątkę, otyły, zarośnięty taksówkarz uważnie zlustrował Artura.
— Gdzie sobie pan życzy? — głos kierowcy brzmiał jakby właśnie wychylił kilka głębszych. Zagadnięty pochylił się nad oknem i cichym głosem rzucił.
— Dworzec PKP. Uprzedzam, że mam tylko trochę dolarów:
— Ma dolary, zapłaci w dolarach — zarechotał grubas wskazując na miejsce. Artur szybko wrzucił worek na tylne siedzenie i usiadł obok kierowcy. To był najwyższy czas, gdyż drogówka już zwróciła uwagę na stojące auto. Najemnik z ulgą rozsiadł się na wygodnym fotelu. Mercedes błyskawicznie nabrał prędkości, choć w środku słychać było jedynie cichy pomruk silnika. Włączone radio cicho serwowało jakąś spokojną muzykę.
— Z daleka pan wraca? — zapytał taksówkarz, zerkając ciekawie na opaloną twarz pasażera. — Urlop co?
Artur uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło uwadze jego rozmówcy i zaprzeczył.
— O nie. — Przemknęli na pomarańczowym świetle przez skrzyżowanie, ale taksówkarz nawet nie zdjął nogi z pedału gazu. Artur spojrzał przez okno na przemykające domki przedmieść Wrocławia. — Wakacje właśnie się zaczynają…
Taryfiarz zarechotał swym chropowatym, przepitym głosem. Minęli autobus wyjeżdżający z zatoczki.
— Pan nawet nie żartuje, gdzie w pipidówie na wczasy. Opalenizny pan nie złapiesz, a zapłacisz tyle, co w Egipcie. Taa, piramidy, to jest urlop… — w głosie kierowcy zabrzmiała tęsknota.
Najemnik na samą myśl o palącym słońcu, twardym piasku i Beduinach, skrzywił się, kręcąc przecząco głową.
— Niech mi pan wierzy, potrafią się przejeść… — W głosie Artura dało się słyszeć nutę melancholii. Wjeżdżali już pod sam dworzec. Pasażer ze zdumieniem skonstatował, że otacza go metalowe ogrodzenie, ponad którym wystają maszyny budowlane i kilka kontenerów mieszkalnych.
— Hmm — zerknął na taksówkarza, który zatrzymał auto, po czym wymownie spojrzał na taksometr — czy stąd odchodzą pociągi? — Taryfiarz przez moment nie odpowiedział na pytanie, spoglądając na swego rozmówcę, jakby nie zrozumiał słów. Dopiero po chwili odpowiedział.
— A niby skąd miałyby odchodzić? — zapytał zdziwiony taryfiarz. Artur wskazał na ogrodzenie i ciągnął dalej.
— Wydaje się być w remoncie…
Kierowca kiwnął głową, słysząc niedowierzanie pasażera i wyjaśnił.
— Panie, to nie było pana trochę we Wrocławiu. Robią remont na Euro, ale nie bój pan nic. — Wskazał włochatą, tłustą dłonią na róg, zza którego wyłoniła się grupka, targająca jakieś walizy. — Tam jest ten, no, awaryjny peron. — Najemnik nie pytając o nic więcej, wręczył mu sto dolarów i dźwignął swój worek z tylnego siedzenia.
— Panie, najlepszego na wczasach. — To był złoty kurs dla tego taksówkarza w tym miesiącu, jeśli nie w roku. Artur pomachał ręką do odjeżdżającej taksówki. Ta włączyła się bezceremonialnie do ruchu, omal nie zderzając się z czerwonym fiatem, nadjeżdżającym ze znaczną prędkością. Najemnik ruszył w stronę przejścia, słuchając klaksonu, którym kierowca chciał chyba zniszczyć bębenki wrednego taksówkarza. Skręcił za róg. Nie zatrzymał się nawet na moment, chociaż w przejściu zalegał mrok. Kierował się wprost ku nieregularnej ciemnej plamie, znaczącej przejście pod peronami. Śmiało szedł naprzód. Gdzieś przed idącym zapłonął na moment ogień i pojawił się czerwony punkt żaru papierosowego. Oczy Artura, przyzwyczajone do mroku, wyłuskały trzy postaci. Stały przy samym wejściu, tuż obok zdezelowanej ławki. Był już bardzo blisko, gdy w ciemności rozległo się zapytanie, wypowiedziane zaczepnym, ochrypłym głosem.
— Koleżko, masz fajki? — Najemnik westchnął i nie zwracając uwagi szedł dalej, mając nadzieję, że pytają kogoś innego. Niestety, musieli dostrzec, że idzie sam. Jeden z cieni przesunął się w bok, stając na drodze piechura. Artur zwolnił, ale nie zatrzymał się, chcąc przejść obok.
— „Ryży” się pytał o szluga, nie? — Tym razem z ciemności dobiegała już czysta agresja. Artur przelotnie pomyślał powątpiewająco o inteligencji co poniektórych nocnych marków. Nie wyartykułował jednak głośno swych wątpliwości. Zamiast tego odpowiedział grzecznie, spokojnym i opanowanym głosem.
— Skoro nie odpowiedziałem, to nie mam, czyż nie? — Ściana mięśni, wyższa od niego o głowę, zablokowała mu całkowicie przejście, zmuszając do zatrzymania.
— Mamy tu mądralę — warknął olbrzym do swych kamratów i wyciągnął przed siebie dwie dłonie, potężne jak bochny chleba. Oparł je na ramionach Artura władczym gestem. Najemnik natychmiast upuścił worek, co cała trójka pochopnie uznała za objaw strachu.
— Wpierdol nauczy cię nie pyskować… — agresor nie zdołał dokończyć zdania. Artur gwałtownym ruchem strącił z siebie obie dłonie przeciwnika. Chwyciwszy jedną z nich, obrócił się wokół własnej osi i wykorzystując ciężar napastnika, przerzucił go nad sobą. Zdumiony dresiarz gruchnął boleśnie o stare płyty chodnika. Dwaj pozostali stali jak wryci, nie wierząc w to, co właśnie zobaczyli. Najemnik zaś nie miał zamiaru czekać, aż się ockną. Postąpił dwa kroki naprzód i choć mężczyzna z papierosem, widząc ruch, cofnął się, to przed precyzyjnie wycelowaną nogą nie miał szans uchronić się. Wojskowy but o grubej podeszwie zgniótł papierosa, wciskając żar w usta palacza. Trafiony przewrócił się. Gulgocząc coś, szukał paluchami w rozbitych ustach niedopałka. Ostatniego opuściła odwaga. Uniósł w górę dłonie w obronnym geście, wołając.
— My tylko chcieliśmy fajkę….
Wydawało się, że to koniec starcia. Od momentu rozpoczęcia walki nie minęło nawet trzydzieści sekund. Z chodnika zaczął zbierać się największy z napastników.
— Kurwa, zapłacisz mi za to, chuju — klął nie przebierając w słowach. — Nie wiesz z kim zadarłeś skurwysynu… — Dalszą część barwnej wypowiedzi przerwał błyskawiczny cios, którego złorzeczący, ogolony na łyso mężczyzna nie miał szans uniknąć. Najemnik złożył się w pół i obracając się, uderzył bandytę w twarz krawędzią stopy. W tym momencie trzasnęła kość nosa trafionego. Ten z jękiem zwinął się na chodniku, zasłaniając ręką krwawiącą twarz. Artur ustawił się przodem do dwóch pozostałych. Nie przypominał już spokojnego przechodnia. Jego postawa, absolutny spokój jaki zachowywał i błyskawiczna reakcja nie wróżyły nic dobrego dla miejskich rzezimieszków. W takiej sytuacji, gdy najsilniejszy z nich został wyeliminowany, a wszystko wskazywało na to, że mimo przewagi liczebnej nie mają zbyt dużych szans, mogli podjąć tylko jedną decyzję. W tej samej chwili, omal nie zderzając się ze sobą, rzucili się do ucieczki. Kompan pozostał za nimi, leżąc, krwawiąc i mrucząc coś pod nosem. Artur przez chwilę spoglądał za uciekającymi, po czym jak gdyby nigdy nic podszedł do swojego bagażu. Zarzucił go na ramię i ruszył w stronę wejścia. Zatrzymał się koło zakrwawionego mężczyzny i spojrzawszy w dół, mruknął.
— Szczęściarzu, weź się do jakiejś normalnej roboty. Kupowanie fajek w sklepie nie jest tak bolesne, jak zdobywanie ich na dworcu PKP. — Nie doczekawszy się odpowiedzi, zanurzył się w mroku przejścia. Gdzieś nad nim zadudnił przejeżdżający pociąg podmiejski. Zgrzytliwy pisk hamulców zagłuszył odpowiedź pobitego osiłka.
Rozdział I
Artur otworzył oczy. Przez długą chwilę, w ciszy wpatrywał się w sufit. Długie drewniane belki stropowe ciągnęły się przez całą sypialnię. Nigdy nie zwracał na nie specjalnej uwagi, teraz nie mógł się napatrzeć. Ciemna bejca uwydatniała wydłużone słoje, tworzące niepowtarzalne wzory na powierzchni każdej z belek. Poczuł smukłą dłoń, wsuwającą się na jego umięśniony bark. Obszerna kołdra zaszeleściła i wyłoniła się spod niej głowa Marty w krótkich blond włosach. Fryzura, do której nie mógł się przyzwyczaić. Ale jej wzrok, wpatrujący się w niego z miłością, wynagradzał wszystkie te zmiany w wyglądzie. Zaokrąglenia, które pojawiły się tu i ówdzie, jedynie dodawały jej kobiecości.
— O czym myśli mój miś? — odezwała się cicho, niewinnym tonem. Spojrzał prosto w te oczy, za którymi tęsknił tam, na pustyni. Jego szeroka dłoń przesunęła się po głowie żony.
— O Tobie skarbie. O tym domu. Brakowało mi was, tam… — Głos Artura emanował ciepłem. Położyła mu na ustach starannie wypielęgnowany palec.
— Już jesteś. Cały i zdrowy. — Zsunęła jego dłoń z głowy i patrząc na niego, pocałowała jej wnętrze.
— Każdego dnia umierałam ze strachu. Że odezwie się telefon. Że przyjdzie list. A teraz wróciłeś. — Poczuł gorąco bijące od jej ciała, gdy przylgnęła doń całą sobą. Smukłymi palcami musnęła odkryty, szeroki tors męża. Pchnięta nagłym impulsem, usiadła na nim, odrzucając kołdrę. Poczuła jego dłonie przesuwające się wzdłuż jasnych ud żony. Pożądliwie spojrzał na odkryte, dorodne piersi. Za nimi też tęsknił… Bardzo….. Elektryzującą atmosferę przerwał naraz radosny okrzyk. Jeden, drugi. Trzasnęły drzwi. Marta wykazała się doskonałym refleksem, nurkując pod kołdrę zanim obie córki wpadły do sypialni. Roześmiane buźki pojawiły się w otwartych drzwiach. Artur rozchylił ramiona w zapraszającym geście. Jego twarz rozpromieniła się na widok córek. Nie mógł się nadziwić zmianom, jakie w ciągu dwóch lat zaszły w dziewczynkach. Niby dostawał zdjęcia, niby rozmawiali za pośrednictwem komputera. Na żywo jednak, wciąż musiał się przyzwyczajać, że Ina z pulchnej siedmiolatki zaczęła się przeobrażać w smukłą uczennicę szkoły podstawowej, a Hania nie stawiała nieśmiałych kroków, lecz biegała niczym sprinter. Obie wskoczyły na szerokie małżeńskie łoże. Artur przyzwyczajony do żelaznej dyscypliny, tym razem zapomniał o czasie. Rodzina usiadła do śniadania niemal w samo południe, wciąż nie mogąc się nacieszyć obecnością tego jednego, jedynego człowieka, który był dla nich całym światem.
Wnętrze karczmy wypełniał gwar rozmów oraz papierosowy dym. Powietrze przesycone było zapachem pieczonego mięsa. Ściany bez tynku, z odkrytymi cegłami i ciężkie drewniane meble tworzyły specyficzny klimat tego miejsca. Stojący za masywnym barem, wysoki mężczyzna, przypominał średniowiecznego karczmarza. Odziany w hajdawery, trzymał w dłoniach dwa drewniane kufle. W rozradowanej twarzy ciężko było rozpoznać najemnika, który pół roku temu wylądował na lotnisku we Wrocławiu. Będąc jeszcze w szkole średniej chciał prowadzić karczmę. Taką, gdzie na rożnie piecze się świniak, a piwo podają w drewnianych, średniowiecznych kuflach. Ogarnął wzrokiem ciemne pomieszczenie i sześć stołów. Jakież miał szczęście, że udało mu się wydębić ten lokal od miasta. Jak to dobrze, że spotkał w ratuszu znajomego ze średniej szkoły. Na całe szczęście Michał pamiętał kolegę ze szkolnych czasów i poparł pismo swoim słowem. I tak w ciągu niespełna czterech miesięcy zrealizowało się jego marzenie. Z czułością spojrzał na żonę, rozmawiającą z kucharką na zapleczu. Omawiały coś głośno, ale w gwarze panującym na sali nie mógł nic usłyszeć. Mieli wystarczająco dużo pieniędzy, by jeździć po świecie i zwiedzać, albo leżeć plackiem przed telewizorem. Nie pasowało to jednak ani do niego, ani do niej. Artur zawsze lubił pracować, czuć się potrzebny. A dzięki karczmie pomagał też kilku osobom z okolicy, wybranym spośród znajomych Marty. Nie zależało mu specjalnie na zysku, to i załoga nieźle zarabiała. Widział jak dwie młode kelnerki, odziane w stroje z epoki śmigają między dębowymi stołami. Uwijały się jak w ukropie, a zapatrzony w nie właściciel karczmy dopiero po chwili zwrócił uwagę na człowieka stojącego przy barze, usiłującego przekrzyczeć gwar.
— Organizujecie tu wesela? — niski, pękaty mężczyzna, przedwcześnie wyłysiały, próbował nadać swemu głosowi poważny ton. Artur w odpowiedzi pokiwał głową wskazując na drewniane, okute drzwi wiodące na zaplecze. Szturchnął dłonią swego pomocnika, wysokiego i szczupłego bruneta, konwersującego w najlepsze z jakąś kuso odzianą blondynką. Mimo mocnego makijażu, widać było wyraźnie, że ma najwyżej osiemnaście lat.
Czując lekkie uderzenie, odwrócił się, marszcząc brwi. Widząc, że zaczepia go szef, odruchowo się wyprostował.
— Idę na zaplecze Adaś, miej oko na wszystko –Artur uśmiechnął się i pogroził palcem — i uważaj z tymi dziewuszkami. Zwłaszcza na ich wiek. — Pomocnik rozdziawił usta w szerokim uśmiechu i oblizał się, mrugając porozumiewawczo okiem. Były najemnik pokręcił głową z rezygnacją i wskazał klientowi drzwi. Weszli za nie i od razu hałas zmniejszył się co najmniej o połowę. Marta, widząc wchodzącego męża, posłała mu buziaka i wróciła do rozmowy z kucharką. Nieco zagubiony klient usiadł na podsuniętym krześle, zdumiony rozglądając się wokół. Właściciel nie żałował pieniędzy, sprzęt w kuchni był najnowszej technologii. Zaplecze było przeciwieństwem sali restauracyjnej. Wszędzie błyszczały metalowe powierzchnie, załoga odziana niczym laboranci pracowała zwinnie i szybko. W każdym ich ruchu widać było profesjonalizm i autentyczne zaangażowanie, niezależne od tego, że w kuchni właśnie pojawił się szef. Artur spokojnie czekał, aż klient obejrzy sobie zaplecze. Wiedział, że ono zadziała na ich korzyść.
— Ładną macie tu kuchnię — głos klienta wyrażał zachwyt. Nic dziwnego. Sam dobierał sprzęt, a meble z kolei Marta. Z czułością popatrzył na nią, jak kołysząc biodrami przechodzi do reszty obsługi wraz z szefową kuchni. Widział, jak ukradkiem zerka, upewniając się, że patrzy. Oparła się o długi stół, na którym dwóch kuchcików zawzięcie coś kroiło i niby przypadkiem podciągnęła spódnicę powyżej kolan. Niemal do połowy kształtnego uda. Artur nie mógł się oprzeć, by nie spojrzeć na nie. Nagle pomyślał z niepokojem, że chłopcy przy stole mogą poobcinać sobie palce. Na całe szczęście żona zasłoniła nogę i z niewinnym uśmieszkiem odwróciła się do szefowej kuchni. Właściciel wreszcie mógł się skupić na kliencie.
— Zatem jakie to będzie wesele? — energia w głosie Artura nie pozostawiała złudzeń, że da z siebie wszystko przy organizacji imprezy. Klient napuszył się z dumy. Wyglądało na to, że wyrzuci z siebie zamówienie na batalion wojska. Skończyło się na sześćdziesięciu osobach i cateringu serwowanym przez karczmę. Zamówienie było pilne, bo do soboty, na którą klient zarezerwował lokal pozostały trzy dni. Arturowi przypomniały się gorące dni w Iraku, gdy z dnia na dzień przygotowywali działania bojowe. Adrenalina była podobna, ale już nie musiał do nikogo strzelać. Niecałą godzinę trwało ustalanie warunków. Klient mimo niepozornego wyglądu był twardym negocjatorem, ale doceniał to, co zobaczył. Jeszcze tego samego dnia Artur, z pokaźną zaliczką w kieszeni biegał po centrum Zielonej Góry, szukając zamówionego alkoholu. Skończyło się na szybkiej jeździe do Wrocławia. To mu się właśnie podobało. Coś, nad czym trzeba było pomyśleć, rozwiązać, zorganizować…
Błękitny, gotycki napis „Karczma u Marty” rozjaśniał parking pokryty świeżym brukiem. Dziś był zapełniony po brzegi. Na głównym miejscu stała biała, długa limuzyna, którą przyjechali państwo młodzi. Wśród samochodów stało kilku gości weselnych, rozmawiających ze sobą zawzięcie. Artur, odziany w swe hajdawery stał oparty przy wejściu, z dumą spoglądając na pełną salę. Pod samym barem grała orkiestra przebrana w średniowieczne stroje, a przy mikrofonie całkiem udanie śpiewała przysadzista brunetka dobiegająca czterdziestki. Pary wirowały w tańcu, a wśród nich para młodych. Artur sceptycznie zlustrował pannę młodą. Mimo młodego wieku nie wytrzymywała porównania z Martą, która też się gdzieś tu kręciła, podobnie jak Ina i Hania, szalejące w kuchni pomiędzy obsługą. Ukradkiem zerknął na szczupłą sylwetkę żony dyrygującej kelnerkami. Na sobotnią okazję, odstawiła się naprawdę wystrzałowo. „Mała czarna” przylegała do boskich kształtów blondynki niczym druga skóra. Kończąca się w połowie alabastrowych ud, sprawiała, że każdy z mężczyzn obecnych na weselu z pewnością ją zauważył. Artur z rozbawieniem zauważył, że wzbudza znacznie większą sensację swym wyglądem, niż panna młoda i jej druhny. Choć młodsze i z silnym makijażem, nie miały tej klasy i gracji, z jaką poruszała się Marta.
— Moi państwo — z mikrofonu dobiegł głos wodzireja. Wysoki, chudy jak tyka szatyn doskonale zabawiał publiczność. Artur już w tej chwili był przekonany, że zatrudnienie go będzie doskonałym pomysłem. Wszedł do środka i założywszy ręce na brzuchu, słuchał dalej.
— Czas na oczepiny. — głos prowadzącego zabawę, wzmocniony przez nagłośnienie, przetoczył się przez salę. Właściciel karczmy usiadł zaraz przy orkiestrze i śmiał się wraz z innymi, widząc zabawy, jakie wymyślał wodzirej. Tańce z jajkiem pomiędzy parami, rozpoznawanie narzeczonych po kolanie… W pewnym momencie Artur otarł załzawione od śmiechu oczy i spoważniał, widząc, jak Marta usiłuje zasłonić wejście, tłumacząc coś kilku osobom stojącym przed karczmą. Przez tłum ludzi nie widział dokładnie, więc szybko zaczął się przepychać w jej stronę. Nim tam dotarł, w holu stało już czterech wysokich, krótko ściętych mężczyzn. Wśród nich stał znacznie niższy, szczuplejszy brunet. Co najdziwniejsze, to on dyskutował najgłośniej.
— Panowie, to impreza zamknięta — Marta taktownie, acz stanowczo protestowała przeciwko nagłemu najściu. — Jutro będzie otwarte dla wszystkich. — Żaden z nich nie miał zamiaru wychodzić. Brunet zaś splunął.
— My chcemy wskoczyć na żarcie dziś. — Bezczelnie zlustrował swą rozmówczynię wzrokiem, oblizując się. — I może nie skończy się tylko na golonie — dodał budząc wesołość wśród swoich kompanów.
— Nie dzisiaj — zaoponowała, wskazując szczupłymi dłońmi na drzwi, dodając stanowczo — dziś lokal jest zamknięty.
Jeden z przybyszy odtrącił rękę Marty i chciał wejść głębiej, natykając się na Artura w jego hajdawerach. Mimo tego, że właściciel baru nie był ułomkiem, był niższy od każdego z przybyszy o głowę.
— Panie starszy, pan zabiera swoją kelnereczkę. Nie wpuszcza nas do środka — poskarżył się tubalnym głosem wysoki przybysz. Brunet o świńskim wzroku niespodziewanie dla Marty postąpił krok w jej kierunku i złapał ją za pośladek, bezceremonialnie pakując dłoń pod spódniczkę.
— Dlatego będzie musiała nas przeprosić… — Nie skończył tych słów, gdy na ręce poczuł żelazny uścisk najemnika. Ten przesunął fachowo chwyt i nim ktokolwiek zdążył zareagować, kość przedramienia bruneta trzasnęła jak zapałka. Ranny nie zdołał nawet wrzasnąć z bólu, gdy Artur jednym ruchem wyrzucił swego przeciwnika przez drzwi, na tyle szybko, że tylko najbliżsi goście weselni zdołali się zorientować, że coś się dzieje. Walczących owiał chłód późnego wieczoru. Najemnik, słysząc trzaśnięcie drzwi za sobą, spojrzał przeciągle na jęczącego z bólu przeciwnika i warknął.
— Gdyby to był Bliski Wschód, to byś już nie żył bydlaku. Nie radzę ci tu przychodzić po raz drugi. — Obrócił się w stronę towarzyszy bruneta. Ten, który mu się poskarżył, że Marta nie chce go wpuścić do lokalu ruszył do niego, wyciągając sprężynowy nóż. Sprężyna zabrzęczała metalicznie, wyrzucając i blokując ostrze.
— No panie starszy, to zatańczmy. — Artur skulił się, patrząc na przeciwnika, zdając się nie dostrzegać pozostałej trójki, starającej się go otoczyć ze wszystkich stron. Wydawało się, że wchodzi w pułapkę, gdy nagle zaatakował napastnika z nożem, nie czekając na jego ruch. Nagłym uderzeniem otwartej dłoni wytrącił nóż z sękatego łapska przeciwnika. Najemnik obrócił się, pchnięty impetem własnego ciosu i łokciem trafił przeciwnika w splot słoneczny, pozbawiając go tchu. Znów stał przodem do pozostałych trzech.
— Panie Arturze, co się dzieje? — W drzwiach karczmy pojawił się pan młody i Adaś trzymający butelkę whisky w prawej dłoni. Nagłe wyrównanie sił zaskoczyło trójkę osiłków. Ten, który został powalony przez Artura wstał i rozcierając brzuch podszedł do leżącego bruneta. Ranny zdołał opanować jęki i wściekłym spojrzeniem poczęstował właściciela karczmy. Po dłuższej chwili milczenia, opanowując ból warknął.
— Załatwię i ciebie, i tę dziwkę. — Wysoki osiłek pociągnął go w stronę czarnego BMW, którym przyjechała cała piątka.
— Ciszej Jarek, nie przy tych leszczach — przerwał brunetowi potok rynsztokowej wypowiedzi. Posadził go na tylnym siedzeniu i zatrzasnął drzwi. Otworzył te od strony kierowcy i spojrzał przeciągle na Artura, który na powrót przypominał nieszkodliwego barmana. Tuż za nim pojawiła się wzburzona Marta i jeszcze kilku gości weselnych.
— Możesz się już pakować — warknął mężczyzna i usiadł za kółkiem. Zebrani spoglądali na czarny samochód, który z piskiem opon ruszył naprzód, pędząc w stronę miasta. Artur zorientowawszy się, że wokół stoją weselni goście uśmiechnął się szeroko, choć wewnątrz drżał jeszcze po niedawnym starciu. Odwrócił się do zebranych i rzekł wesoło.
— Po pokazie walk, zapraszam na grzane piwo i tańce. — Ręką ukrytą w hajdawerach wskazał na otwarte drzwi do knajpy, zza których dobiegała muzyka i śmiechy gości. Zebrani, nie orientując się w całym zajściu, uspokojeni łagodnym tembrem głosu właściciela karczmy wrócili do środka. Gdy zostali tylko we dwójkę, Marta przytuliła się doń mocno. Czuł jej drżące ciało, gdy w poszukiwaniu bezpieczeństwa wtulała się mocno w jego szerokie ramiona. Wydawało mu się, że cicho łka. Przesunął dłonią po starannie wypielęgnowanych włosach, przyciskając mocno do siebie.
— Nic się nie dzieje kochanie. Już nic się nie dzieje — jego ton głosu działał kojąco na kobietę. Otarła oczy i pocałowała go mocno w usta.
— Kocham cię… — szepnęła i pomknęła na zaplecze. Artur wszedł za nią, starannie zamykając drzwi z mocnym postanowieniem, że zatrudni wykidajłę. Przez chwilę zastanawiał się nad telefonem na policję, ale zaraz rzucił się w wir zabawy, starając się z powodzeniem zatrzeć niemiłe wrażenie pozostałe w gościach po incydencie.
— Nie żartuję, czekamy tu na ciebie koleżko. — głos Artura rozmawiającego przez telefon był zdumiewająco ciepły. Oczy jaśniały mu zadowoleniem, gdy trzymając komórkę w lewej dłoni stał przy oknie, patrząc przez szybę na bawiące się w ogrodzie dziewczynki. Słuchał przez chwilę odległego głosu, dobiegającego za pośrednictwem satelity z drugiego końca świata.
— Zrób sobie mały urlop od zarabiania tej ciężkiej kasy. Nie dyskutuj ze swoim dowódcą Beerden — rzucił Artur do telefonu ze złośliwym uśmieszkiem i pokiwał głową. To był cały Peter. Lubił się przekomarzać, ale koniec końców zazwyczaj się zgadzał. Przez chwilę Artur milczał, słuchając wywodów przyjaciela, patrząc jak Hania z radosnym okrzykiem wskakuje do dmuchanego baseniku wypełnionego wodą. Krople ochlapały Inę, która zapominając o swym „dorosłym” wieku, włączyła się do zabawy pięciolatki. Marta, stojąc przy żywopłocie z prawej strony, strzygła go długimi nożycami, cały czas obserwując dzieci.
— To rozkaz żołnierzu — Artur przerwał potok wypowiedzi w słuchawce telefonicznej i postanowił zadziałać przez zaskoczenie. Silnym głosem stwierdził autorytatywnie.
— Czekamy na ciebie i nie ma od tego odwołania. Chłodny klimat na pewno ci posłuży….
Chwilę jeszcze rozmawiali i van Beerden skapitulował. Artur powoli odłożył telefon na stół i w doskonałym humorze dołączył do rodziny. Nadspodziewanie piękna pogoda zachęcała do spędzania całego dnia na zewnątrz, w ogrodzie, nad którym Marta pracowała od dawna. Razem z najmłodszą pociechą zaczął budować zamek z piasku, gdy przy świeżo odmalowanej furtce stanęło dwóch niskich mężczyzn. Jeden z nich pomachał ręką do Artura. Ten zerknął na Martę, która dojrzała dwóch przybyszy i natychmiast ruszyła w stronę piaskownicy.
— Haniu, teraz pobawisz się z mamą. — Wstał z kolan i podszedł do furtki, uważnie lustrując obu przybyszy. Ich zmęczone twarze i wymięte garnitury w kolorze popiołu nie napawały optymizmem. Ten, który machał, brunet o rzedniejących włosach i dwudniowym zaroście, spojrzał swym bladym wzrokiem na nadchodzącego gospodarza. W prawej dłoni trzymał legitymację policyjną, podsuwając ją Arturowi pod nos.
— Policja — oświadczył krótko zmęczonym głosem i przedstawił się — aspirant Grzegorz Rachwacki i sierżant Jacek Dąbek. — Szybkim ruchem ręki zamknął legitymację i schował ją za pazuchę.
— Czy pan Artur Szafirski? — Gospodarz skinął głową. — Właściciel lokalu „Karczma u Marty”? — Potwierdził ze zdziwieniem, wpatrując się w rozmówcę.
— Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań. — Sierżant nie odzywał się, spoglądając przenikliwym wzrokiem na najemnika. — Wolelibyśmy tutaj… — Artur otworzył furtkę i gestem zaprosił obu policjantów do środka.
— Oczywiście zapraszam panowie. — Pomachał uspokajająco do zaniepokojonej Marty i poprowadził wprost do domu. Przeszli przez otwarte drzwi, wprost do salonu gdzie stał masywny, owalny stół. Wokół stało kilka ciężkich drewnianych krzeseł. Artur wskazał je gościom, a sam podszedł do barku.
— Napiją się panowie kawy, herbaty? — Aspirant pokiwał przecząco głową. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Kilka obrazków, szabla wisząca na ścianie i kuchnia z pewnością robiona pod wymiar. Nie znał się na sprzęcie AGD, ale ten, który był wmontowany w solidne meble na pewno nie należał do najtańszych.
— Wspaniała kuchnia — pochwalił głośno, spoglądając wprost na gospodarza. Starał się wybadać jego zachowanie. — Żona musi być z niej dumna.
— O tak. — Artur uśmiechnął się szeroko, jak zawsze, gdy ktoś trącał czułą strunę w jego duszy. — Często mnie tam zagania do pracy. — Spoważniał i zapytał.
— Ale nie przyszli panowie tutaj, by zwiedzać naszą kuchnię. Zatem o co chcecie mnie zapytać? — uśmiechnął się kończąc pytanie. Milczący dotąd sierżant zapytał głębokim głosem.
— Co pan robił w ostatni piątek? — mówiąc to, policjant odruchowo wskazał na wiszący w kuchni kalendarz. Artur zmarszczył czoło, myśląc przez chwilę intensywnie. Jak w kalejdoskopie przez myśl przeleciało mu kilkanaście obrazów. Uśmiechnął się ukradkowo, gdy wkradł się w nie obraz z sobotniej nocy. Z pewnością nie o igraszki z Martą im chodziło. Zmiana wyrazu twarzy Artura nie uszła uwagi śledczym, czekali spokojnie na jego odpowiedź.
— Przez cały dzień przygotowywałem przyjęcie weselne, w karczmie, na miejscu. Impreza trwała niemal do rana. Wyjechałem tylko o ósmej. Zawiozłem nasze córeczki do rodziców żony i wróciłem do pracy.
— Zatem potwierdza pan, że był o godzinie 23.20 w karczmie? — upewnił się cichym głosem aspirant Rachwacki, starając się zachować kamienną twarz. Szafirski machinalnie potwierdził, a w głowie poczęła mu świtać myśl o celu indagacji policjantów.
— Mamy doniesienie od pana Jarosława Trzęskiego o napaści, której pan na nim dokonał. — Artur uniósł w zdumieniu brwi, słuchając aspiranta. Nie przerywał policjantowi, gdy ten mówił dalej.
— Efektem jest uszczerbek na zdrowiu, pan Jarosław ma rękę w gipsie, jest hospitalizowany. — Sierżant nie spuszczał oczu z Artura, jak gdyby obawiał się jego reakcji na słowa partnera. Gospodarz zachowywał jednak całkowity spokój. Zaskrzypiały uchylone drzwi i do domu wpadły obie córki Artura. Z okrzykami radości podbiegły do ojca. Ten jednak skinął na żonę, która przekroczyła próg zaraz za dziećmi.
— Kochanie, zabierz dziewczynki na górę, muszę porozmawiać. Panowie są z policji. — Z niepokojem w oczach, nie odpowiadając, chwyciła Hanię i Inę za rączki i razem powędrowały na górę. Artur przez moment słuchał ich drobnych stóp na drewnianych stopniach, po czym spojrzał na aspiranta.
— Owszem, ale było to w obronie własnej. — Artur wzruszył ramionami. Dla większości ludzi, nocne starcie z piątką łysych młodzieńców byłoby traumą na całe życie. Najemnik zdążył już o tym częściowo zapomnieć. Dwa lata na Bliskim Wschodzie i kilka trafień, na całe szczęście w kamizelkę kuloodporną, przyzwyczaiły go do znacznie trudniejszych sytuacji. Spojrzał na policjantów, ale ich twarze były nieprzeniknione.
— Widziało to co najmniej kilkanaście osób. Trzęski zaatakował moją żonę. Musiałem ją obronić — pewność w głosie Artura zachwiała przekonaniami sierżanta, a opisany przez niego przebieg zajścia brzmiał niezwykle prawdopodobnie. Szedł z nastawieniem na aresztowanie gospodarza. Teraz musiał przyznać, że pewny ton głosu i otwartość Szafirskiego zbiły go z tropu.
— Rozumie pan, że musimy sprawdzić pana wersję — ton aspiranta nie zmienił się na jotę. Ciężko było wyczuć, czy jest zawiedziony, czy zadowolony. Artur pokiwał głową i nagle otworzył szeroko oczy, gdy przypomniał sobie kluczowy fakt.
— Gdzie ja mam głowę. — Uśmiechnął się przepraszająco do zdziwionych detektywów. — Mam przecież taśmy z monitoringu. Zaraz przyniosę. — Szybkim krokiem poszedł do gabinetu urządzonego w niewielkim pomieszczeniu pod schodami, wiodącymi na pierwsze piętro. Z wysokiego plastikowego stojaka wyłuskał ośmiomilimetrową taśmę wideo. Wrócił z triumfalną miną, trzymając niewielką kasetę przed sobą.
— To oryginał. — Obaj policjanci się ożywili. Porozumiewawczo spojrzeli na siebie, a następnie aspirant rzucił zaciekawiony.
— Co na niej jest? — Artur wzruszył ramionami i położył kasetę przed rozmówcą. — Przebieg starcia. To nagranie z kamery nad wejściem. Otrzymują panowie oryginał, można go zbadać na autentyczność zdjęć. I to chyba wyjaśni wszelkie wątpliwości. — Aspirant wyciągnął dłoń znaczoną siatką żył i dwoma palcami podniósł kasetę, obracając ją w palcach. Małomówny sierżant obdarzył gospodarza łagodniejszym spojrzeniem. Nie spodziewali się takiego obrotu sprawy, ale dowody podane na tacy, mogły od ręki załatwić drażliwy problem. Aspirant kilkoma zawijasami podpisał pokwitowanie na kasetę i schował ją do kieszeni marynarki. Porozumiał się wzrokiem z sierżantem. Obaj wstali, odsuwając krzesła. Aspirant wyciągnął dłoń na pożegnanie mówiąc.
— Zapoznamy się z materiałem i będziemy w kontakcie. Gdyby panu coś jeszcze się przypomniało, proszę o telefon. — Mężczyzna podał Arturowi swoją wizytówkę. Ten schował ją do skórzanego portfela leżącego na stole. Gospodarz odprowadził gości do samej bramki, żegnając się z nimi uprzejmie. Detektywi wsiedli do białej Skody Octavi bez oznaczeń i odjechali. Szafirski przez chwilę spoglądał na oddalający się samochód, po czym odwrócił się by dostrzec nadchodzącą Martę.
— Co się dzieje kochanie? Czy to ma związek z bijatyką w karczmie? — Słysząc pytania żony przytulił ją, całując ją troskliwie w czoło. W zamyśleniu spojrzał na dom.
— Nic się nie dzieje skarbie. Dałem im taśmy z monitoringu. Jesteśmy bezpieczni. — Marta wsłuchując się w bicie serca męża, zapytała cichym głosem, niemalże szeptem.
— Może trzeba było to od razu zgłosić? — Roześmiał się, niespodziewanie chwytając ją na ręce. Splotła mu dłonie na szyi, wpatrując się w śmiałą, gładko ogoloną twarz Artura, który odpowiedział, rozwiewając wątpliwości żony.
— Rozwiązaliśmy problemy we własnym zakresie. Wiemy oboje, ile może policja w tym kraju. — Nie mogąc się oprzeć niewinnemu spojrzeniu żony, pocałował ją. Stał przed drzwiami, trzymając na rękach swoje największe szczęście. Usta i języki małżonków splotły się w jedną całość. Dopiero odgłos dzwonka przy bramce przywrócił ich do rzeczywistości otaczającego świata. Stała tam dwójka dobrodusznych pięćdziesięciolatków i ich trzydziestoletnia córka. Sąsiedzi przyszli w odwiedziny.
— Ani chwili spokoju. — sapnął Artur i opuścił żonę na dół. Lekko klepnął w jej kształtną pupę, mrucząc — Jeszcze nie skończyliśmy.
Mrugnęła do niego okiem, uśmiechając się z lubieżnym błyskiem w oku.
— Obiecujesz? — w jej głosie zabrzmiało czyste pożądanie. Artur odwrócił się w stronę bramki i rzucił przez ramię.
— Uciekaj nimfomanko do środka, ale już. — Pobiegła do domu, słysząc jak mąż wylewnie wita się z gośćmi…
Wnętrze komisariatu było obskurne i niedoinwestowane, tak jak i cała polska policja. Mury, pamiętające jeszcze dziewiętnasty wiek przesycone były wilgocią. Tynki sypały się w wielu miejscach, nierzadko wprost na głowy przechodzących poniżej funkcjonariuszy. Wzdłuż długiego, wysokiego korytarza widniał szereg obskurnych, odrapanych drzwi. Ostatnie uchyliły się na moment i korytarzem odbiło się echo słów aspiranta Rachwackiego.
— …jak sądziłem. — Detektyw siedział przy biurku pamiętającym dobre, peerelowskie czasy. Teraz niemal w całości zeszła z nich okleina. Złuszczające się ściany przykrywały ściany wypełnione segregatorami. Komputer i drukarka, które zastąpiły zakurzoną maszynę do pisania, stojącą wciąż na jednej z szaf były jednymi przedmiotami, które odróżniały to wnętrze od tego sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat. Zebrani przy ekranie detektywi wydawali się nie zwracać na to wszystko uwagi. Wpatrywali się w płaski ekran, wyświetlający przetworzony cyfrowo zapis z monitoringu karczmy.
— Tu… — Rachwacki zatrzymał film i puknął palcem wskazującym w ekran, na którym widniał Trzęski otoczony swą „gwardią” i jego dłoń do połowy schowaną pod spódniczką żony Artura. Stojący za plecami Dąbek wycedził.
— Mów sobie co chcesz. Gdyby tak włożył łapę pod spódnice mojej Grażynce, uciąłbym mu ją przy samych jajach. To że ten facet tylko połamał mu łapę, to tak jakby się nic nie stało…
— Nie ma to jak stary, dobry samosąd — odrzekł z przekąsem aspirant i wyłączył film. Splótł dłonie za głową i spojrzał w zamyśleniu na partnera.
— I po temacie. Zapakuj materiały w kopertę i podrzuć do prokuratury. Jak chcą, niech to pociągną z oskarżenia publicznego. — Rachwacki sięgnął po stary, rachityczny telefon z analogową tarczą. — Ja zadzwonię do Szafirskiego. Nie trzymajmy go w niepewności, chociaż osobiście odniosłem wrażenie, że jest jak kawał lodu.
— Przy takiej babce? — Dąbek był już przy wyjściu, gdy dogonił go głos kolegi. — Jak będziesz wracał, kup mi zapiekankę z tej budy na rogu. Umieram z głodu. — Sierżant wyszczerzył zęby w uśmiechu i znikł za drzwiami.
Rozdział II
Niewielki parking przy budynku, w którym mieścił się Urząd Gminy Zielonej Góry był szczelnie zapchany samochodami stojącymi wszędzie, gdzie się tylko dało. Nawet w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna był trawnik. Teraz, zastawiony kilkoma samochodami, przypominał morze błota. Artur właśnie dotarł przez głębokie do kostek błoto wprost do samochodu. W garści trzymał zgodę na rozbudowę karczmy. O to walczył przez pełne dwa miesiące. Bez pomocy Michała, nawet to „ekspresowe” załatwienie sprawy, trwałoby bez wątpienia znacznie dłużej. Zatrzymał się przy Audi, które kupili z Martą zaraz po jego powrocie. Twarz mu się ściągnęła, gdy dostrzegł szeroką smugę zdartego do gołej blachy lakieru. Ktoś się solidnie do tego przyłożył. Palcami dotknął nagiej rany na blachach samochodu. Ciągnęła się od tylnych świateł, aż po przednie reflektory. Przez moment zastanawiał się, czy aby kogoś nie zastawił. Nie przypominał sobie takiego faktu. Na drodze biegnącej wzdłuż parkingu dostrzegł stojący motor. Gdy tylko jego kierowca zobaczył, że Artur patrzy na niego, natychmiast przekręcił manetkę gazu. Silnik ścigacza zawył na wysokich obrotach i maszyna wystrzeliła jak strzała, znikając za budynkiem. Gdy wyłonił się z drugiej strony, mknął już ponad sto kilometrów na godzinę i nadal przyspieszał, znikając w oddali. „Dawca nerek” — pomyślał pogardliwie Artur, otwierając pilotem drzwi. Smuga zdartego lakieru, początkowo podniosła mu ciśnienie. Były najemnik nauczył się dobrze panować nad gniewem. Gdy usiadł za skórzanym kółkiem kierownicy, wciągnął powietrze, wypuszczając je głośno ustami. I to było na tyle. Żadnego przeklinania, złorzeczenia. Uruchomił samochód i powoli wytoczył się na drogę. Najważniejsze było to, co wiózł w kieszeni. Zezwolenie na rozbudowę karczmy. Smuga, nieważne, czy zrobiona celowo, czy przypadkiem, nie była istotna. Ot zachlapie się farbą, albo da się zarobić lakiernikowi w Raculi. W radiu brzmiała jakaś skoczna melodia. Artur, skręcając na parking szkoły, przełączył manetką stację. Jacyś lokalni politycy zaciekle kłócili się o fundusze na budowę boiska.
— … pan Raskowski nie bierze pod uwagę faktu, że mając poparcie posła Trzęskiego… — Wyłączył silnik. Jednocześnie zgasło radio, przerywając bezładny bełkot. Wysiadł z auta, widząc już z oddali Inę, pędzącą z rozwianymi włosami i rozradowaną buzią. Dla niej powrót ze szkoły wraz z tatą wciąż był fascynującą nowością. Przytuliła się do Artura, witając się radośnie i jednocześnie paplając o tym, co też przytrafiło jej się w szkole. Ojciec był przytłoczony potokiem słów, jeszcze zanim usiadł za kierownicą. Odpowiadał na pytania córki, rzucane z prędkością karabinu maszynowego z niezmierzoną cierpliwością. Mimo tego, że minęły już miesiące od jego powrotu, nadal mógł wyjaśniać, dyskutować, nie poddając się frustracji. Tęsknił za tym radosnym szczebiotem bardzo mocno, skoro nawet po takim czasie wciąż nie był nim zmęczony. Pół godziny trwała podróż do domu. Jechali zatłoczonymi ulicami bez pośpiechu. Spokojnie, bez nerwów. Stali w korkach, spędzając wspólnie czas. Co rusz spoglądał z miłością na tylne siedzenie, na którym córka bezustannie kontynuowała opowieści. Wreszcie dostrzegł zabudowania Raculi, gdzie stał ich dom. Na bocznych uliczkach od razu zrobiło się spokojniej i ciszej. Podjechali do bramy. Nie wysiadając z samochodu, nacisnął przycisk w pilocie, leżącym przy dźwigni zmiany biegów. Brama z turkotem potoczyła się w bok, odsłaniając przejazd. Jakieś sportowe auto przemknęło z dzikim rykiem silnika tuż obok, gdy Audi powoli wtoczyło się na ogród. Wjazd zasłonił się automatycznie. Gdy tylko się zatrzymali, Ina odpięła pasy i targając duży plecak, pędem pognała do domu, nie czekając na ojca. Ten podążył za nią, ale wszedł dosłownie na chwilę, w przelocie kradnąc żonie buziaka. Z gabinetu zabrał dokumenty przygotowane przez biuro rachunkowe i wrócił do auta. Jadąc sam, dał nieco upust swojej fantazji i przycisnął gaz. Trzylitrowy silnik natychmiast zawył wciskając kierowcę w fotel. Dwieście trzydzieści dwa konie rozpędzały ciężki samochód w szybkim tempie, mrucząc głęboko. Artur upajał się szybką jazdą. Gdy wiózł rodzinę, był wzorowym kierowcą. Sam za kółkiem wypuszczał diabła tkwiącego za skórą. Na niemal pustej drodze naraz coś błysnęło. Natychmiast zwolnił, ale było już za późno. Chwila adrenaliny kosztowała całkiem sporo. Minął maszt z fotoradarem wciąż zwalniając. Zapomniał o tym wynalazku straży miejskiej, zamontowanym zaraz za Raculą przed niespełna miesiącem. Teraz trzeba było tylko czekać na zdjęcie. Wzruszył ramionami i skręcił z głównej drogi wprost na parking karczmy. Od razu dostrzegł czarne, sportowe auto. Rozpoznał je na pierwszy rzut oka. Zaparkował obok. Wyskoczył z samochodu, z absolutnym spokojem na twarzy, choć wewnątrz wzbierała fala adrenaliny. Obok stały jeszcze cztery auta. Dobre jedzenie, jakie serwowali, zaczynało przyciągać klientów z dalszych stron. Wkroczył do karczmy przez otwarte drzwi. W półmroku zauważył kelnerkę, podającą właśnie trzy talerze z ich najnowszym przebojem, grecką zupą. Ten przepis „sprzedała” mu teściowa. Nietypowy smak i cena przyciągnęła doń już wielu koneserów. Przy stole stojącym w najdalszym rogu sali siedziało pięciu odzianych w skóry młodzianów. Pomiędzy nimi rozpoznał też swego dawnego adwersarza, który przypłacił tę znajomość połamaną ręką. Artur, nie bacząc na poruszenie między nimi, które powstało gdy się pojawił, podszedł do baru. Ruchem dłoni przywołał Adama, który dziś miał poranną zmianę.
— Były jakieś problemy? — Wskazał ledwie zauważalnym ruchem głowy na wstającą od stołu piątkę zabijaków. Barman przecząco pokręcił głową i pokazał telefon z wybitym numerem 112, leżącym tuz przy świeżych kuflach do piwa.
— Nie. — Zawzięcie wycierał długi kieliszek do drinków suchą szmatką. — Gdy zobaczyłem jak wchodzą, byłem przekonany, że będzie dym. A ci grzecznie zamówili obiad i trochę wina. Zostawili ze cztery stówki, a Ala — wskazał głową na korpulentną kelnerkę, kasującą właśnie samotnie siedzącego szpakowatego mężczyznę — wzięła jeszcze z połowę jako napiwek. — Przerwał, gdyż cała piątka znalazła się naprzeciwko właściciela karczmy. Brunet o świńskiej twarzy, choć nadal z bezczelną miną, to jednak z respektem zaczął.
— Typie, źle zaczęliśmy naszą znajomość. — Uniósł w górę otwarte dłonie, nienaznaczone jakąkolwiek pracą. — Być może mnie poniosło. To fakt. — Czwórka osiłków pokiwała potakująco głowami, popierając słowa swego samozwańczego przywódcy. Artur założył dłonie, nie cofając się nawet na krok. Zmierzył rozmówcę zimnym spojrzeniem, nic nie mówiąc.
— Będziemy się tu stołować, bo fajną miejscówę nam tu zafundowałeś — wypalił brunet, patrząc na reakcję rozmówcy. Rozczarowany jej całkowitym brakiem dodał.
— Oczywiście jakaś gratyfikacja by się przydała. — Oczami wskazał na jednego z osiłków, który uchylił połę skórzanej kurtki. Pod nią, na pętli wisiał kij bejzbolowy.
— Sam rozumiesz, że brak ochrony w takim miejscu, poza dzielnią to głupota. — Na twarzy Artura nie drgnął nawet jeden mięsień. Przez chwilę trwała przedłużająca się cisza. Właściciel kątem oka dostrzegł, jak barman sięgnął po telefon i pokręcił przecząco głową. Adam cofnął dłoń, zaskoczony reakcją szefa. Były najemnik podniósł wzrok i spojrzał na niskiego bruneta. Ten, aż zmrużył małe oczka, gdy zajrzał w otchłań wzroku Artura. Nie zwiastował niczego dobrego.
— Ile? — Tego pytania niski bandyta się nie spodziewał. Osiłek, który pokazał kij bejzbolowy, zasunął suwak kurtki z szerokim uśmiechem, ukazując szczękę pełną pożółkłych od papierosów zębów. Artur spojrzał na nie. Przywiodły mu na myśl blanki średniowiecznych murów, tak wiele było wśród nich braków.
— No.. nie..wwiem — zaczął się jąkać niski brunet — tak z pięć stów.
— Tygodniowo? — zapytał Artur. Jego głos lekko drżał, co brunet mylnie wziął za strach.
— Co drugi dzień. — Tym razem bezczelnie zarechotał, wskazując kciukiem na kompanów stojących za jego plecami. Na nadgarstku przez moment zabłyszczał Rolex. Artur nie wątpił, że jest oryginalny.
— Chłopcy lubią dobrze zjeść. Żarcie też będzie wliczone w cenę.
— Rozumiem. — Miny właściciela karczmy nie dało się rozszyfrować. Z jego twarzy nie sposób było cokolwiek wyczytać. Artur powoli odwrócił się i ruszył na zaplecze. Zatrzymawszy się przy drzwiach, zwiesił głowę w geście rezygnacji i mruknął.
— Proszę na zaplecze. Jak wystraszycie mi klientów, nie będę miał z czego płacić. — Pchnął wąskie drzwi i wszedł. Świńskooki zarechotał głośno i klepnął w ramię jednego ze swych ochroniarzy.
— To rozumiem. Leszcz się złamał. Idziemy panowie. — Szeroko rozstawiając nogi i wypinając dumnie jak paw klatkę piersiową, wszedł do czystej, przestronnej kuchni. Słyszał za sobą kroki kamratów, dodające animuszu. Przy szerokim stole, biegnącym wzdłuż ściany stały dwie kucharki, zlęknione spoglądając na niespodziewanych, łysych intruzów. Artur wydawał się nieobecny duchem, stojąc przy ściennym sejfie, nieśpiesznie kręcąc tarczą szyfrową. Zawahał się, spoglądając na wystraszone kobiety w białych kitlach. Obie były grubo po czterdziestce.
— Wyjdźcie drogie panie na przerwę — powiedział to szeptem. Jego mina sprawiła, że rzuciły robotę jak stały i opuściły pomieszczenie tylnym wyjściem.
— Co tam im zapodałeś? — Brunet podszedł do stołu i chwycił zeń duże, czerwone jabłko. Odgryzł potężny kęs. Właściciel karczmy otworzył grube drzwiczki sejfu, które zaskrzypiały niemiłosiernie, gdy z wysiłkiem pociągnął je do siebie.
— Dobrze, że nie musimy tego wypier… lać w powietrze. — Jeden z osiłków, biorąc przykład z szefa, zaczął stołować się obok. Jak na zwolnionym filmie ujrzeli, odwracającą się sylwetkę właściciela karczmy w szerokich hajdawerach. Niewielki, czarny przedmiot wydawał się wyrastać z jego zaciśniętych dłoni. Cała piątka drabów w skórach, zaskoczona nagłym zwrotem akcji, stała jak sparaliżowana. Wyraz twarzy subtelnie się zmienił. Zaciśnięte szczęki i zwężone oczy wskazywały na zupełnie inne nastawienie, niż przed momentem, gdy szedł ze zwieszoną głową. Nagle zapadła cisza. W połowie zjedzone jabłko wypadło z dłoni świńskiego bruneta. Wszyscy, jak jeden mąż, wpatrywali się w oksydowaną lufę Glocka.
— Teraz ty posłuchasz mnie, panie Jarek — wycedził Artur, spoglądając na pobladłego oponenta.
— Zabierzecie się teraz tylnym wejściem… — W głosie właściciela lokalu brzmiała nieukrywana groźba. Jeden z osiłków postąpił krok naprzód. Lufa pistoletu natychmiast przesunęła się o kilka milimetrów w jego stronę.
— No dalej, pokaż ile masz pary w pustym łbie — ton głosu strzelca wskazywał, że nie zawaha się przed naciśnięciem spustu. Palec wskazujący, spoczywający na spuście, napiął się powoli, co nie uszło uwadze Trzęskiego.
— „Czarny”, to świr, spieprzajmy stąd. — Nie chcąc prowokować właściciela karczmy, poczęli przesuwać się w stronę wyjścia, nie spuszczając wzroku z pistoletu. „Czarny” tak się nań zapatrzył, że wpadł na składane krzesło i upadł z głośnym hukiem. Wstał niezdarnie, trzymając się za rozbity, krwawiący nos. Trzęski stanął w drzwiach, próbując zachować twarz w obecności kolegów. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, w pustej kuchni zabrzmiał przerażająco spokojny głos byłego najemnika.
— Ostatni raz cię tu widzę panie „nie wiem w co się wpieprzam” — Artur rozchylił usta w złośliwym grymasie.
— Następnym razem nie będę tak wyrozumiały… — ostatnie zdanie Szafirski dodał niemal sielankowym, zamyślonym tonem. Trzęski nie próbując nic mówić, wyszedł. Do uszu Artura dopiero po dłuższej chwili doszły jego złorzeczenia. Nie był w stanie rozpoznać słów, ale pisk opon i warkot sześciocylindrowego silnika niemieckiej konstrukcji usłyszał doskonale. Zza otwartych drzwi, wiodących na salę wysunęła się głowa barmana. Dostrzegłszy pistolet w dłoni szefa gwizdnął przeciągle.
— Widzę szefie, że ma pan siłę argumentów…
Artur powoli odwrócił się i z pietyzmem odłożył broń do otwartego sejfu. Zamknął ciężkie drzwiczki ze szczękiem mechanizmu i mruknął.
— Dziś to były argumenty siły. — Spojrzał spod oka na barmana. — Ty tutaj, a bar już pewnie obrobiony.
Adaś pokiwał głową z aprobatą i odkrzyknął cicho, znikając za drzwiami.
— Broń palna nie chroni przed oskarżeniem o mobbing! — głos pracownika był nienaturalnie wysoki. Nagromadzone napięcie uchodziło zeń powoli. Właściciel karczmy postąpił kilka kroków do przodu i pogroził barmanowi, który wysunął głowę zza futryny.
— Ja ci dam mobbing barowy gryzoniu. — Podszedł do tylnego wyjścia i otworzył szeroko metalowe drzwi. Zza nich wyłoniły się sylwetki dwóch przestraszonych kucharek. Pierwszy raz widział, jak obie paliły papierosa. Teraz spoglądały na niego, a w oczach obu czaił się głęboki niepokój. Powoli zamienił się w zdumienie, gdy Artur szerokim gestem zaprosił je do środka i uśmiechnął się promiennie, mówiąc.
— Szanowne panie, koniec tej przerwy, goście czekają na posiłek.- Jedna z kobiet w niemym geście wskazała na parking, gdzie do niedawna stało czarne BMW. Właściciel karczmy pokręcił przecząco głową i dodał chichocząc.
— Nie, ich już poczęstowałem i więcej już tu jeść nie będą. — Ostrożnie, jakby szły po lodowej tafli weszły do środka, z paniką spoglądając na niewielką plamę krwi, pozostawioną przez „Czarnego”. Artur powiódł wzrokiem za bałaganem, jaki zostawił osiłek i z komicznym wzruszeniem ramion mruknął.
— Taak, chłopcy nabrudzili i nie posprzątali. Oczywiście drogie panie, musicie to uprzątnąć, proszę… — Z tymi słowami spokojnym krokiem opuścił kuchnię i po krótkiej chwili dotarł na parking. Widok wąskiej smugi na drugim boku swego samochodu nie zdziwił go. Dla ludzi pokroju Trzęskiego to było typowe zachowanie. Oderwany od sztachety, nie mogąc pokonać przeciwnika, starał się choć kąsać. „Szkoda, że nie zobaczył rysy z drugiej strony” — pomyślał z przekąsem i wrócił do lokalu. Powitały go zdawkowe spojrzenia klientów. Żaden z nich nie zorientował się w wydarzeniach na zapleczu. W Iraku wiele razy się zastanawiał, jak to będzie prowadzić lokal w Polsce. Przypomniał sobie słowa Petera o gangach, wymuszeniach. „Że też musiał mi to wykrakać.” — Potrząsnął głową, jak gdyby chciał odpędzić złe myśli i ruszył za kontuar do Adama. Przez drzwi zaczęli wchodzić uczestnicy jakiejś autokarowej wycieczki, która właśnie zajechała pod karczmę. Czekało ich ciężkie popołudnie…
— Mówisz, że platforma wiertnicza to niebezpieczne miejsce? — Niska, korpulentna brunetka siedziała przy szerokim stole w salonie Szafirskich. Krótko ścięte włosy silnie kontrastowały z jasną, niemal przezroczystą skórą. W długich, wąskich palcach trzymała filiżankę kawy. Do fantazyjnej, krótkiej spódniczki przyczepiła się Hania, bawiąc się krótkimi frędzlami, którymi była obszyta jej krawędź.
— Ciociu, a co to platforma? — zapytała dziecięcym głosikiem, patrząc się swymi dużymi i czarnymi jak węgle oczami na przyjaciółkę Marty.
— Platforma kochanie, to miejsce, gdzie twój tatuś zarabiał, żebyście mogły mieszkać w takim ładnym domku — wyjaśniła brunetka, głaszcząc dziewczynkę po głowie.
— O tak — Marta usiadła naprzeciwko, stawiając paterę z ciastkami i przyznała: — Każdego dnia umierałam ze strachu. Te kilometry instalacji, jakieś wybuchy i załogi, składające się z najprzeróżniejszego elementu. — Upiła z niewielkiej filiżanki łyk herbaty i zamyślona dodała: — W sumie to cieszę się, że Artur był w zespole ochrony. Chyba to lepiej jak ma broń. — Zamyśliła się na chwilę, po czym dumnie wypięła pierś. — W końcu pięć lat był w wojsku. Chyba tylko dzięki temu byłam w stanie normalnie spać.
— Nie lubię nawet filmów z przemocą — odparła brunetka, ukradkiem chwytając ciastko. Nie boisz się, że mógł tam… no wiesz… zrobić się agresywny? Nigdy nie wiadomo, czy to się nie odbija na człowieku…
Marta roześmiała się na całe gardło, odrzucając głowę do tyłu. Dopiero po chwili przestała się śmiać i powiedziała do brunetki, której rysy ściągnęły się w geście zdumienia.
— Artur, agresywny? — pokręciła przecząco głową, ocierając łzy śmiechu z kącików oczu. — Zdążyłaś już go troszkę poznać prawda?. Paula, on nawet muchy by nie skrzywdził…
— Dobrze, dobrze, a to co mówiłaś o weselu? Tam chyba jednak złamał komuś rękę. — Marta na wspomnienie niedawnych wydarzeń zadrżała, a jej usta ściągnęły się, gdy znikł z nich uśmiech.
— Bronił mnie — zmiana w tonie jej głosu nie uszła uwagi przyjaciółki — a rękę złamał chamowi, który próbował mnie macać — z nagłą agresją rzuciła gospodyni domu.
— Należało mu się bez wątpienia. — Paula wypiła kawę do końca, mimochodem spoglądając na zegar, wmurowany w jedną ze ścian.
— O rany! — Odstawiła filiżankę z impetem i wstała. Hania, bawiąca się dotąd frędzlami jej spódniczki, uciekła z piskiem na schody. Patrzyła stamtąd z niemym wyrzutem zacisnąwszy małe piąstki.
— Wybacz maleńka. — Przyjaciółka z pośpiechem pocałowała Martę w policzek i ruszyła do drzwi, próbując w biegu założyć buty.
— Paula, torebka! — Marta chwyciła niewielką, obszytą błękitnymi cekinami torebkę i podała dziewczynie. Ta mocowała się z opornym zapięciem buta.
— Gdzie tak pędzisz? — Gospodyni oparła się o ścianę, z uśmiechem patrząc na nieskoordynowane ruchy koleżanki.
— Kurczę, na śmierć zapomniałam — wyrzuciła z siebie brunetka, z westchnieniem ulgi wsuwając drobną stopę do buta. — Umówiłam się z jednym takim przez Internet.
— Zaraz, zaraz — Marta chwyciła ją za ramię — umawiasz się z jakimś facetem i nic nie mówisz. Jaki jest? — Paula wyciągnęła szminkę i korzystając z niewielkiego lustra zawieszonego w przedpokoju kilkoma szybkimi ruchami poprawiła sobie makijaż ust. Poruszyła wargami, równomiernie rozprowadzając krwistoczerwony kolor. Spojrzała na Martę i uśmiechnęła się szeroko, mrucząc jak kotka.
— Jak tylko wrócę, pierwsza dowiesz się wszystkiego.
Gospodyni słysząc to, mrugnęła okiem mówiąc.
— No to pędź. I powodzenia wariatko.
Paula zachichotała w odpowiedzi i szybkimi, drobnymi krokami pobiegła do furtki. Marta odprowadzała ją wzrokiem, gdy ta otworzywszy furtkę, przebiegła wzdłuż ogrodzenia, znikając za żywopłotem sąsiada.
— Gdzie jest ciocia? — z tyłu odezwała się Hania, która zdążyła zejść ze schodów. Marta dostrzegła jeszcze ciemny samochód, ruszający spod ich bramy. Zamknęła drzwi i obróciła się do córki.
— Poszła na spotkanie z miłym panem.
— To będzie nowy wujek? — Podbiegła do matki, wyciągając drobne rączki w górę. Marta wzięła ją na ręce i idąc w stronę kuchni tłumaczyła.
— Jeśli ciocia Paula go polubi i on polubi ciocię Paulę, to pewnie tak.
— A będzie się z nami bawił? — Marta uśmiechnęła się pod nosem, siadając przy blacie kuchennym i sadzając sobie małą na kolanach. Młodsza córka potrafiła ją zamęczyć pytaniami. Tylko ojciec miał na tyle cierpliwości, by odpowiadać na niekończące się pytania dziewczynki. Przypomniały jej się wątpliwości Pauli i pokręciła głową. Artur, to Artur. Spokojny, taktowny. Przeczytała wszystko, co tylko się dało o platformach wiertniczych i wiedziała, że tacy ludzie wśród pracujących tam, to prawdziwa rzadkość. Spojrzała na ufną twarzyczkę córki, odgarnęła z jej buzi kosmyk włosów i pocałowała ją w czoło, mrucząc cicho.
— Wygląda na to córeczko, że trafił nam się prawdziwy diament…