Zjawy na cmentarzu
Marianna Góralska
31 sierpnia, 1986 r.
Dochodziła północ, gdy cztery postacie zakradły się w pobliże bramy, by dostać się na teren cmentarza. Noc była ciepła, bezwietrzna i jasna. Księżyc świecił tak mocno, że wyraźnie można było dostrzec wysoki budynek krypty wznoszący się ponad nagrobkami.
— Ta cisza przyprawia mnie o ciarki — szepnął przejęty Staszek. Chłopiec nosił okulary przypominające denka od słoika i ze względu na słaby wzrok, często się o coś potykał lub czymś oblewał.
Obok niego przykucnął Zygmunt — wysoki, chudy rudzielec. Razem z nimi był także ciemnowłosy Wiesiek, uchodzący wśród nich za najsilniejszego i najodważniejszego. Zaraz za nim przycupnął Janek, niski blondynek o urodzie cherubinka. Wszyscy mieli po czternaście lat i przyjaźnili się od dzieciństwa. Właśnie kończyły im się wakacje.
Pomysł, by obejrzeć wnętrze starej krypty na cmentarzu, uchodzącym w ich miasteczku za nawiedzony, wyszedł od Zygmunta. Opowiedział on swoim kolegom o przerażającej zjawie pojawiającej się między nagrobkami podczas każdej pełni księżyca. Wśród miejscowych krążyła legenda, że jest to duch kasztelana, który latem 1897 roku w szale zazdrości zabił swoją żonę. Później podobno popełnił samobójstwo, skacząc z zamkowej baszty. Kasztelan został pochowany w krypcie. Jakiś czas po jego śmierci ludzie zaczęli opowiadać o krążącej po cmentarzu zjawie.
Chłopcy, gdy usłyszeli o tajemniczym zjawisku, postanowili sprawdzić, ile jest prawdy w tych opowieściach.
— Mówię wam, to zwykłe bujdy — przekonywał Zygmunt, a wtedy usłyszeli szelest w pobliskich krzakach. Wszyscy czterej pobledli i nasłuchując, znieruchomieli. Gdzieś w pobliżu zahuczała sowa, sprawiając, że chłopcy aż podskoczyli ze strachu.
— Wracajmy. Nic tu po nas. — Janek szczękał zębami. Kulił się za przycmentarnym ogrodzeniem i obejmował ramionami, jakby nagle poczuł przejmujące zimno.
— Zachowujecie się jak baby. Nie ma się czego bać — prychnął Wiesiek, kręcąc głową. Był najodważniejszy z nich wszystkich i najbardziej sceptycznie podchodził do opowieści o duchach i nawiedzonych cmentarzach. — Wejdziemy do tej krypty i sami się przekonacie, że nic tam nie ma, a żadna zjawa tam nie straszy — przekonywał, podnosząc się i dając znać ręką, by koledzy poszli za nim.
Zachowywali się jak najciszej, przechodząc pod bramę, ale okazało się, że furtka jest zamknięta na kłódkę.
— I co teraz, geniuszu? — syknął Staszek, rzucając koledze wyzywające spojrzenie.
— Przejdziemy przez parkan. Tam jest niżej. Damy radę wspiąć się po murze, a potem przeskoczyć — odparł niezrażony niepowodzeniem Wiesiek, a Zygmunt i Janek zgodnie pokiwali głowami. Zwykle zgadzali się z Wieśkiem, w tym przypadku nie mogło być inaczej.
Staszek machnął ręką z rezygnacją.
— Niech wam będzie. Idziemy — zdecydował, choć nie mógł pozbyć się złego przeczucia. Miał wrażenie, że jeśli tam wejdą stanie cię coś strasznego, jednak zachował to dla siebie. Nie chciał narażać się na drwiny i śmiech kolegów.
W milczeniu przeskoczyli przez ogrodzenie, a później gęsiego ruszyli główną alejką, kierując się w stronę krypty, usytuowanej w centralnej części cmentarza. Groby majaczyły po obu stronach. Było wyraźnie widać nie tylko ich zarysy w poświacie księżyca, ale także krzyże wyrastające nad nimi, większe lub mniejsze, w zależności od wielkości nagrobka.
Kiedy znaleźli się jakieś trzydzieści lub czterdzieści metrów od krypty, ich oczom ukazała się zielonkawa poświata, która wyłoniła się po lewej stronie budynku.
— Co to? — zapytał przejęty Janek, widząc pobladłe twarze kolegów.
Żaden z nich się nie odezwał. Zatrzymali się wpatrzeni wielkimi ze strachu oczami w zjawę, która sunęła powoli w ich kierunku, to rosnąc, to malejąc.
— Chłopaki, uciekajmy! — Staszek odzyskał głos, choć brzmiał on jak pisk.
Nim zdążyli zareagować, zjawa zniknęła. Cmentarz pogrążył się w ciszy i ciemnościach. Akurat księżyc schował się za chmurami.
— Widzieliście to? — Zygmunt wskazał miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się zjawa. Trząsł się jak osika. — Nadal chcecie tam wejść?
— A co? Robisz w portki ze strachu? Pewnie, że wchodzimy — odparł hardo Wiesiek, odzyskując rezon i nie chcąc wyjść na tchórza. Zapalił latarkę i oświetlił wejście do krypty. Pchnął drewniane drzwi, a te uchyliły się z głośnym zgrzytem, po którym zapanowała upiorna cisza.
Walcząc z przerażeniem i mdłościami, chłopcy weszli do krypty, a wtedy ogarnął ich chłód i wilgoć. Pośrodku stał katafalk. Znajdował się nań znicz w kształcie serca. Na ścianie zawieszono metalową tabliczkę z informacją, że w tym miejscu spoczywa kasztelan Janusz Kostrzewa. Przeżył czterdzieści pięć lat.
— Widzicie? Nie ma się czego bać — przekonywał Wiesiek, gdy koledzy w milczeniu wpatrywali się w sarkofag, uformowany na kształt śpiącego mężczyzny z rękami złożonymi na piersi.
— Myślicie, że to faktycznie był duch kasztelana? — spytał przejęty Staszek, podchodząc do katafalku i przyglądając się wyrytym na nim łacińskim słowom „Memento mori”.
— Możliwe — przyznał Zygmunt, a Janek tylko przytaknął.
Jedynie Wiesiek był sceptyczny i parsknął śmiechem.
— Taa, a ja jestem rosyjską baletnicą — zakpił.
Nagle usłyszeli wycie tak przeraźliwe, że obudziłoby chyba zmarłego. Dźwięk dochodził spod katafalku. Wszyscy rzucili się w panice w stronę wyjścia, niemal łamiąc sobie nogi na schodku.
Kiedy chłopcy znaleźli się na zewnątrz, znieruchomieli. W świetle księżyca ujrzeli stojącego na ścieżce jakiegoś mężczyznę, wpatrującego się w nich pustym wzrokiem. Nie to jednak wydawało się najgorsze. Jego oczy były całkowicie czarne i zajmowały połowę twarzy. Gdy się lepiej przyjrzeli, rozpoznali w nim miejscowego grabarza Józefa Kozła. Starszy mężczyzna uchodził za dziwka i samotnika. Mieszkańcy unikali go, uważając za obłąkanego. Miał na sobie ubranie, które przypominało łachmany bezdomnego. Był brudny i nieogolony. W dodatku dochodził od niego odór zgnilizny i rozkładającego się mięsa.
— Uciekajmy! — zawołał Staszek drżącym głosem i rzucił się do ucieczki, wymijając grabarza. Nie oglądając się za siebie, biegł ile sił w nogach, aż zaczęły palić go płuca.
Kiedy dotarł do bramy cmentarza, obejrzał się i zobaczył, że Zygmunt i Janek ciężko dysząc, opierają się o rosnącą nieopodal sosnę. Nigdzie jednak nie było Wieśka.
Zaniepokojony Staszek rozejrzał się, aż nagle jego wzrok padł na oświetloną bladą poświatą alejkę. To, co zobaczył, sprawiło, że ciarki przeszły mu po plecach. Nad grabarzem unosiła się zielonkawa zjawa, jakby chciała go pochłonąć, a mężczyzna wciągał wijącego się jak piskorz Wieśka do środka krypty.
— Ratunku! Pomocy! — usłyszeli przeraźliwy, mrożący krew w żyłach krzyk kolegi. Chwilę potem drzwi z łoskotem się zamknęły i nastała głucha cisza.
Widząc, co się dzieje, chłopcy rzucili się do ucieczki. Przeskoczyli parkan i pobiegli ile sił w nogach w stronę zabudowań i świateł. Kiedy znaleźli się na drodze prowadzącej do miasteczka, zatrzymali się, ciężko dysząc.
— Musimy tam wrócić — Staszek pierwszy odzyskał głos. Był blady i podrapany przez gałęzie, ponieważ przeciskali się przez krzaki na przełaj, byle dalej od cmentarza. Jego ubranie było potargane, a tu i ówdzie przyczepiły się doń liście.
— Trzeba ratować Wieśka — sapnął Zygmunt ze strachem wymalowanym na twarzy.
— Musimy zawiadomić milicję. — Janek szczękał zębami, co wyglądało, jakby trząsł się z zimna.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Doszło do nich, że prawdopodobnie pozostawili kolegę na pewną śmierć.
— Nie możemy. Nikt nam nie uwierzy. Chłopaki wiem, że to złe, ale nie możemy nikomu powiedzieć o tym, co się stało — odezwał się wreszcie Zygmunt. — Musimy siedzieć cicho. Kto nam uwierzy, że zjawa zabiła Wieśka? Pomyślą, że oszaleliśmy i zamkną nas w wariatkowie — przekonywał.
— Masz rację. Nie możemy nikomu powiedzieć o tym, co się stało… Nawet na torturach — zgodził się Staszek, wstając i otrzepując ubranie. — Złożymy przysięgę…
Janek pokiwał głową, walcząc z mdłościami.
Tak też zrobili.
Po wszystkim wrócili do domu i udawali, że nic się nie stało, choć nie było to łatwe. Zwłaszcza gdy zaczęto poszukiwania ich zaginionego kolegi…
Tydzień później w krypcie na cmentarzu milicja znalazła zwłoki Wieśka i grabarza. Obaj mieli rany na szyi i klatce piersiowej, jakby coś ostrymi pazurami chciało ich rozszarpać. Ich twarze przypominały wykrzywione ze strachu maski.
Dwa tygodnie później odbył się pogrzeb Wieśka, na który przyszli wszyscy mieszkańcy miasteczka. Pochowano również grabarza, choć jego pochówek był bardzo skromny. Ich śmierć uznano za nieszczęśliwy wypadek, spowodowany atakiem dzikiego zwierzęcia, najpewniej wilka albo dużego psa. Mimo że wśród mieszkańców chodziły plotki o zjawie z cmentarza, nikt nie chciał tak naprawdę wierzyć w te opowieści.
Zgodnie ze złożoną obietnicą, trzej nastoletni chłopcy nikomu nie powiedzieli o tym, co wydarzyło się tamtej nocy na cmentarzu.
10 lat później.
Lipiec, 1996 r.
Anna Wać mieszkała w małej, drewnianej chacie na skraju miasteczka. Kobieta po śmierci męża została sama, lecz często odwiedzała jego grób na cmentarzu. Siwa, przygarbiona, z chustą na głowie i w czarnej sukni wyglądała wyjątkowo mizernie. Jedynie jej błękitne oczy nadal miały w sobie jakąś młodzieńczą iskrę, która mimo trudów życia nie zgasła.
Anna mieszkała pół kilometra od cmentarza. Zwykle odwiedzała go po południu lub wczesnym rankiem, jednak tego dnia wyjątkowo źle się czuła. Wypiła ziołowy napar, a później zapadła w niespokojny sen. Kiedy się obudziła, była spocona i kręciło jej się w głowie. Z trudem wstała z łóżka. Dochodziła siódma wieczorem. Za oknem robiła się już szarówka, a na niebie pojawiły pierwsze gwiazdy i blada tarcza księżyca w pełni.
— Muszę zajrzeć na grób Mietka — westchnęła, zgarniając do lnianej torby znicz i zapałki. — Niech nie myśli, że o nim zapomniałam.
Mieczysław Wać zmarł nagle na atak serca w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Był od Anny starszy o sześć. Mijał już trzeci rok od jego śmierci, a mimo to Anna wciąż raz w tygodniu chodziła na cmentarz, aby zapalić znicz i posiedzieć chwilę. Modliła się i opowiadała Mietkowi o tym, co ją trapi, o tęsknocie czy samotności. Bywało, że wyrzucała mu, że zostawił ją samą tak nagle… Jednak z czasem Anna pogodziła się z losem i ze stratą męża.
Wstała i narzuciła sweter. Choć był ciepły lipcowy wieczór, kobieta drżała z zimna. Zawiązała chustkę na głowie, na nogi włożyła drewniane chodaki i podpierając się laską, wyszła z chaty. Szła niespiesznie, co jakiś czas zatrzymując się, aby złapać oddech i odpocząć. Kiedy zbliżyła się do cmentarnej bramy i przeszła przez nią, podążyła alejką i usłyszała jakiś jęk. Był on tak przejmujący, że aż przeszły ją ciarki ze strachu. Zamarła jak oślepiona reflektorami sarna. Księżyc oświetlał groby i kryptę znajdującą się w centralnej części cmentarza. Wokół niej zrobiło się cicho, jak makiem zasiał.
A potem to zobaczyła.
Dwie zjawy majaczące przy wejściu do krypty — jedna mniejsza, druga większa. Unosiły się nad ziemią, falując jak źdźbła trawy na wietrze. Otaczała je zielonkawa poświata. Anna sparaliżowana strachem, nie mogła się ruszyć.
Zjawy podpełzły do niej. Okazało się, że jedną z nich był nastolatek, a drugą starszy mężczyzną w łachmanach.
— Pomóż nam! — zawyły, to przybliżając się do niej, to oddalając.
Wokół Anny zrobiło się tak zimno, jakby nagle temperatura spadła niemal do zera. Starsza kobieta poczuła, jak lodowata dłoń chwyta ją za ramię. Ogarnęła ją ciemność.
Kiedy się ocknęła, dostrzegła, że leży na cmentarnej alejce. Obok niej były jej laska i torba. Zjawy zniknęły.
Podniosła się z trudem i najszybciej jak mogła, opuściła upiorny cmentarz.
O wydarzeniach tych opowiedziała swoim sąsiadkom, ale żadna z nich nie chciała jej uwierzyć. Niektóre uznały nawet, że zwariowała albo jest opętana.
— To były duchy tego zmarłego chłopca i grabarza, którzy zginęli dziesięć lat temu — upierała się. — Widziałam ich, tak jak widzę teraz was — tłumaczyła policjantom, którzy pojawili się u niej kilka dni po incydencie na cmentarzu.
— Proszę pani, duchów nie ma. Coś się pani przywidziało. Jeśli nie przestanie Pani opowiadać tych bzdur i straszyć nimi dzieci, zamkniemy panią w szpitalu dla obłąkanych — zagroził komendant. Był to postawny mężczyzna z wąsami i ogorzałą od słońca twarzą.
— Ale oni potrzebują pomocy — nie ustępowała Anna. — Trzeba coś z tym zrobić. Może egzorcysta mógłby pomóc…
Policjant zaklął pod nosem, machnął ze złością ręką i wyszedł.
Minęło kilka tygodni, a staruszka nadal opowiadała o zjawach z cmentarza. Nikt jednak nie chciał jej uwierzyć. Mieszkańcy miasteczka sądzili, że popada w obłęd i może być szalona. Miejscowy lekarz zdecydował, że należy ją zamknąć w szpitalu. Wkrótce potem kobieta została przewieziona do oddalonego o trzydzieści kilometrów szpitala psychiatrycznego, mieszczącego się w otoczeniu rozległych lasów. Tam poddano ją leczeniu. Nadal jednak twierdziła, że widziała duchy i że w nocy często ją odwiedzają. Zwiększono jej dawki leków i poddano obserwacji. Jej stan mimo upływu czasu nie poprawiał się, a nawet uznano, że kobieta jeszcze bardziej popada w obłęd.
Tylko Janek, Staszek i Zygmunt wiedzieli, że kobieta mówiła prawdę. Milczeli jednak, pamiętając o złożonej przed laty przysiędze.
15 lat później.
Sierpień, 2011 r.
Od tamtych wydarzeń na cmentarzu minęło ćwierć wieku. Zygmunt został lekarzem, a także się ożenił. Miał jedenastoletnią córkę Martę. Pracował w miejskiej przychodni. Janek natomiast zatrudnił się jako policjant, a z czasem awansował nawet na stopień komendanta. On również się ożenił. Miał dwunastoletniego syna Pawła. Staszek został pisarzem. Był autorem poczytnych horrorów, choć ukrywał się pod pseudonimem. Uchodził za samotnika, mieszkającego na peryferiach miasteczka. O wydarzeniach sprzed dwudziestu pięciu lat rozmawiali rzadko, podobnie jak o śmierci Wieśka, którego rodzice wkrótce po tym wyprowadzili się i słuch o nich zaginął.
— Anna Wać zmarła. Możesz przyjechać? To ważne — powiedział Zygmunt, gdy tylko Janek odebrał telefon. — Dam znać Staszkowi, żeby też przyjechał. Obaj musicie coś zobaczyć. Spotkamy się u mnie w domu.
Pół godziny później Zygmunt, Janek i Staszek siedzieli w gabinecie nad rozłożoną na stole kartką papieru, którą okazał się list Anny Wać, napisany tuż przed jej śmiercią.
— Wiecie, że ona była wariatką. Nikt jej nie uwierzy — wzruszył ramionami Zygmunt, drapiąc się po wydatnej szczęce, z trudem kryjąc zdenerwowanie i rozdrażnienie.
— A jeśli nie? — Janek był sceptyczny. — Mało nam problemów?
— To, co robimy? — chciał wiedzieć Staszek, nachylając się nad stołem i z niechęcią wpatrując w list, jakby był jakimś oślizgłym stworem.
— Schowamy go. Nikt nie może go znaleźć. Na szczęście to mnie wezwano, abym stwierdził zgon. Dyrektor szpitala mówił, że nikt nie otwierał listu, więc możemy być pewni, że Anna Wać zabrała swoją tajemnicę do grobu. Prawda nie wyjdzie na jaw. Chyba nie muszę wam przypominać, że złożyliśmy przysięgę i ona nadal obowiązuje? — rzekł z zimną krwią Zygmunt.
Rozmawiali jeszcze chwilę i wspólnie zdecydowali, że schowają list w biurku, a potem zastanowią się nad innym miejscem, gdzie go ukryć.
Nie wiedzieli, że ich rozmowę podsłuchali Marta z Pawłem, którzy schowali się w szafie stojącej w gabinecie. Kiedy mężczyźni opuścili pokój, nastolatki po cichu wyszły z szafy. Rozglądając się niepewnie po gabinecie, nasłuchiwali, czy nikt nie nadchodzi.
— Jak myślisz? O co chodziło mojemu ojcu? — zapytała Marta, podchodząc do biurka i uchylając kolejne szuflady, aby znaleźć list. Dziewczynka miała długie rude włosy, związane w warkoczyki, niebieskie oczy i piegi na policzkach.
— Nie wiem, ale to bardzo podejrzane. Myślę, że Kudłaty, Velma, Dafne i Fred z pewnością by to sprawdzili — uśmiechnął się z przekorą Paweł, wielbiciel zagadek, tajemnic i książek z dreszczykiem. Chłopiec miał jasne włosy. Był wysoki i tyczkowaty.
— Mam! — zawołała dziewczynka, wyciągając lekko pożółkłą kartkę papieru i rozkładając ją.
Chwilę czytali, a z upływem kolejnych minut, ich twarze bledły coraz bardziej.
— O rany! — szepnął przejętym głosem Paweł. — Musimy to sprawdzić. Idziemy dzisiaj w nocy na cmentarz.
— Trochę się boję. Co, jeśli spotkamy te duchy… — Marta zagryzła palce.
— Weźmiemy latarki i gaz pieprzowy. Nic nam się nie stanie. W razie czego cię obronie — Paweł puścił jej oczko, a ona się zarumieniła.
— Dobrze. Niech będzie — zgodziła się, choć niepokój nie chciał jej opuścić.
***
Dochodziła dziesiąta wieczorem, gdy Marta i Paweł przeszli przez boczną furtkę cmentarza, aby dostać się do krypty. Oboje mieli na sobie czarne ubrania. Paweł oświetlał dużą latarką teren wokół, dzięki czemu uniknęli potknięcia na nierównościach. Marta szła za kolegą, walcząc z narastającym niepokojem. W prawej dłoni ściskała gaz pieprzowy, gotowa użyć go w razie niebezpieczeństwa. Noc była wyjątkowo pochmurna, a każdy szelest w zaroślach i szum drzew z pobliskiego lasu, powodował, że czuli dreszcze na karku.
— Ciemno tu jak w grobie… — zauważył Paweł z krzywym uśmiechem. — Chociaż może to i lepiej. Przynajmniej duchy nas nie zobaczą w tej ciemnicy — zażartował.
Marta nie odpowiedziała, bo akurat znaleźli się pod boczną ścianą krypty, tą z oknem.
— Spójrz! — wskazała dłonią na okno, przez które sączyła się zielonkawa poświata. — Co to takiego? — spytała z przejęciem. Jej oczy były wielkie jak spodki.
— N-nie wiem… — jęknął Paweł, a wtedy latarka zgasła i ogarnął ich nieprzenikniony mrok. Jedynym jasnym punktem było teraz okno krypty. Oboje zamarli, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu.
Nie wiedzieli, ile czasu upłynęło, gdy niespodziewanie tuż przed nimi pojawiły się dwie zielonkawe zjawy. Jedna większa, druga mniejsza. Zjawy zaczęły krążyć wokół nich.
— Pomóżcie nam! — zawyły. Marta krzyknęła, a Paweł aż podskoczył, po czym pociągnął koleżankę za rękę i oboje rzucili się do panicznej ucieczki, czując oplatające ich zimne macki.
Odetchnęli z ulgą, dopiero gdy znaleźli się za ogrodzeniem cmentarza.
— O ja cię kręcę! — Paweł potarł dłońmi twarz, kucając i z trudem łapiąc oddech. — To było upiorne.
Marta miała potargane włosy i mokrą twarz.
— Co robimy? — spytała, gdy już doszła do siebie.
— Nie wiem. Muszę pomyśleć. Chodźmy do domu. Jutro zastanowimy się co dalej — odparł. Żadne z nich nie spało spokojnie tej nocy. Kilka razy budzili się z koszmarnego snu. Obojgu śniły się zjawy z cmentarza…
***
Następnego dnia spotkali się pod plebanią. Miejsce nie było przypadkowe. Chcieli porozmawiać z księdzem proboszczem, ponieważ uznali, że tylko on będzie w stanie im pomóc. Był to starszy siwowłosy mężczyzna w okularach o dobrodusznej twarzy i przyjaznych błękitnych oczach.
— Co was do mnie sprowadza, dzieciaki? — spytał, gdy usiedli przy stole w jadalni. Proboszcz poczęstował ich herbatą i ciasteczkami.
Nim się odezwali, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, wiedząc, że czekająca ich rozmowa nie będzie łatwa.
— Bo myśmy, proszę księdza, chcieli prosić o pomoc — powiedział z powagą Paweł, wyciągając z kieszeni list Anny Wać.
— Chodzi o sprawy paranormalne. Duchowe można powiedzieć — dodała Marta, nim upiła łyk herbaty z filiżanki.
— I sądzicie, że ja będę mógł wam pomóc? Nie bardzo znam się na duchach i siłach nieczystych — wzruszył ramionami proboszcz.
— Proszę przeczytać list. Ona w nim wszystko wyjaśnia — Marta podsunęła księdzu list, a Paweł spojrzał nań wyczekująco.
— Niech wam będzie — rzekł z westchnieniem ksiądz Robert, sięgając po zżółknięty kawałek papieru i rozkładając go.
Nastolatkowie w pełnej napięcia ciszy obserwowali, jak proboszcz czyta list. Jego twarz pozostała niewzruszona, chociaż raz zadrżała mu ręka. Szybko się jednak opanował. Gdy skończył, odłożył list na stół, spoglądając na dzieci spod przymrużonych powiek.
— Ta kobieta była opętana. Nie możemy brać na poważnie jej słów — stwierdził spokojnym głosem.
— Ale my wiemy, że ona miała rację. Byliśmy na cmentarzu i widzieliśmy te zjawy — powiedział żywo Paweł, niemal podskakując na krześle.
Marta energicznie pokiwała głową.
— I one prosiły nas o pomoc. Tak samo, jak panią Annę. To nie może być przypadek — zawołała z przejęciem.
Ksiądz Robert pozostał jednak sceptyczny.
— Ale to jakaś bzdura, że duch kasztelana opętał grabarza, a potem zabił tego nastolatka. Ich śmierć uznano za nieszczęśliwy wypadek. Obaj zginęli od ataku jakiegoś dzikiego zwierzęcia — zakłopotał się nieco, gdy uświadomił sobie, że zdradza dzieciom rzeczy, które nie powinny dotrzeć do ich wrażliwych uszu. Jednak na ich twarzach nie dostrzegł strachu, lecz zaciekawienie i ekscytację.
— A, co jeśli to prawda? I nasi rodzice o tym wiedzieli? — spytała Marta z przejęciem.
— Jeśli faktycznie zabił ich duch kasztelana, to Wiesiek i pan Józef nie mogą odejść i dlatego krążą po cmentarzu — głośno myślał Paweł i aż poczerwieniał z emocji. — Czy jest jakiś sposób, żeby im pomóc?
Ksiądz proboszcz milczał, jakby się zastanawiał, a zmarszczka na jego czole się pogłębiła.
— Jest drogie dzieci, ale to niebezpieczne — powiedział wreszcie, głośno wzdychając. — Trzeba znaleźć źródło złej energii i je zniszczyć.
— W jaki sposób można to zrobić? — chciała wiedzieć Marta, skubiąc kawałek ciastka, a okruszki spadały na dywan.
— Spalić szczątki — oznajmił ksiądz grobowym głosem, od którego dzieciom przebiegły ciarki po plecach. Minęło kilka chwil, nim ponownie się odezwali. Nadal jednak byli bladzi i trzęsły im się ręce.
— Pomoże nam ksiądz? — odważył się zapytać Paweł, patrząc wyczekująco na duchownego.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł. To niebezpieczne. Nie chcę was narażać.
— Ale my się nie boimy — zapewniła Marta, krzywiąc się nieznacznie.
— Trzeba to wyjaśnić — wtrącił z ogniem w głosie Paweł. — Zwłaszcza że nasi ojcowie są w to zamieszani. Musimy im pomóc.
— No dobrze. Niech wam będzie. Przygotuję wszystko, co konieczne i wieczorem pójdziemy na cmentarz. — Ksiądz proboszcz skapitulował, choć czuł wewnętrzny niepokój i wiedział, że popełnia błąd. Jednak decyzja zapadła i nie mógł się już wycofać.
***
Dochodziła dziewiąta wieczorem, gdy trzy ubrane na czarno postacie, dwie mniejsze i jedna większa, przyczaiły się przy jednej ze ścian krypty, znajdującej się na nawiedzonym cmentarzu. Na szczęście noc była jasna, bo świecił księżyc i widać było nagrobki oraz znajdujące się między nimi ścieżki. Główna aleja też była widoczna jak na dłoni. Tak samo, jak wejście do krypty.
— Wy zostaniecie tutaj. Gdyby coś się stało i gdybym nie wyszedł stamtąd w ciągu pół godziny, biegnijcie do miasteczka po pomoc. W żadnym wypadku nie wchodźcie do krypty — zastrzegł.
Oboje pokiwali głowami, a potem ksiądz z czarnym tobołkiem w jednej dłoni i latarką w drugiej wszedł do krypty.
Kiedy znalazł się w środku chłodnego wnętrza, uderzył weń zapach stęchlizny, jednak niezrażony tym szedł dalej. Oświetlił latarką katafalk, w którym znajdowała się trumna, gdzie pochowany został kasztelan. Ostrożnie odłożył torbę na ziemię. Z latarką pod pachą pchnął płytę na tyle, aby można było zajrzeć do środka i wypatrzeć trumnę. Płyta okazała się ciężka i z trudem przesunął ją o zaledwie kilka centymetrów. Jego oczom ukazały się jednak dwie nadgryzione zębem czasu trumny.
— Dziwne… — pomyślał, a potem zobaczył zielonkawą poświatę i poczuł przejmujące na wskroś zimno. Chwilę później stracił przytomność.
***
— Minęło pół godziny — stwierdził Paweł, zerkając na zegarek. — Musiało się coś stać… — spojrzał z niepokojem na uchylone drzwi do krypty. Przez szczelinę w drzwiach sączyła się atramentowa czerń i ziąb, który sprawiał, że cierpła skóra.
— Ta cisza jest przerażająca — zauważyła Marta, pocierając ramiona.
— Musimy coś zrobić. Nie możemy dłużej zwlekać. Ksiądz może być w niebezpieczeństwie. Zrobimy tak… — Paweł nachylił się w stronę Marty, szepcząc jej gorączkowo coś na ucho.
Parę chwil później chłopiec ruszył w stronę wyjścia z cmentarza, a dziewczynka schowała się za budynkiem krypty, kucając i wyciągając z plecaka gaz pieprzowy, po czym znieruchomiała. Ze skupieniem wpatrywała się w oświetloną blaskiem księżyca alejkę.
***
Kwadrans później zdenerwowany Zygmunt, zaniepokojony Janek, zaciekawiony Staszek i nie mniej przejęty Paweł, wbiegli na teren cmentarza, kierując się w stronę krypty.
— Co wam strzeliło do głowy, żeby chodzić nocą na cmentarz? Przecież to niebezpieczne! — grzmiał Zygmunt. — Jeśli coś się stanie mojej córce, to nie ręczę za siebie…
— Odczep się od mojego syna! — burknął Janek, posyłając koledze złe spojrzenie. — Nie jest niczemu winien. Trzeba było sprawdzić gabinet, nim powiedziałeś nam o liście. Miej pretensje do siebie!
— Nie czas na kłótnie. Najpierw zajmijmy się tymi zjawami — wtrącił Staszek, gdy zatrzymali się przed wejściem do krypty, oświetlanym przez poświatę księżyca.
— Marta! Jesteś tutaj? — zawołał Paweł, okrążając kryptę i nerwowo wypatrując koleżanki.
— Tutaj! — syknęła, wychylając się zza jednego z nagrobków i machając ręką. — Nic mi nie jest. Trzeba pomóc księdzu. Słyszałam stamtąd jakiś jęk, dlatego się schowałam… — zawstydziła się, podchodząc do nich.
Zygmunt zamknął ją w ramionach.
— Jak dobrze, że nic ci nie jest — powiedział z ulgą, przytulając córkę tak, że aż zatrzeszczały jej kości.
— Tato, udusisz mnie! — zaprotestowała Marta, a wtedy mężczyzna poluźnił uścisk i oboje zaczęli się śmiać.
— Wejdźmy do środka. Nie mamy czasu do stracenia. Ksiądz Robert potrzebuje pomocy — wtrącił Paweł i ruszył do krypty. Za nim podążali milczący Janek i Staszek. Na końcu weszli Zygmunt i Marta.
Kiedy znaleźli się wewnątrz, ujrzeli na katafalku leżącego bezwładnie księdza proboszcza. Starszy mężczyzna był nieprzytomny. Miał otwarte oczy, pokryte bielmem.
— Halo! Proszę księdza! — Zygmunt podszedł i potrząsnął go za ramię, ale bez efektu.
— Co robimy? — Janek spojrzał z niepokojem na Staszka.
— Trzeba spalić zwłoki — podsunął Paweł, skupiając na sobie wzrok ojca. — Ksiądz powiedział, że to pomoże pozbyć się złej siły.
— Przecież to wariactwo! — zaprotestował Zygmunt. — Zabobony! — mówiąc to, splunął przez lewe ramię.
— Paweł ma rację — nie zgodził się Janek, klepiąc syna po ramieniu. — Trzeba raz na zawsze pozbyć się tych duchów.
Stojący obok Staszek spojrzał na chłopca z podziwem, zazdroszcząc mu odwagi.
— Odsuńmy księdza, a potem przesuniemy płytę, żeby dostać się do trumny — zaproponował Zygmunt, odzyskując zimną krew. Wiedział, że jest na przegranej pozycji. Skoro tak chcą pozostali…
Janek i Staszek skinęli głowami i bez wahania podeszli do katafalku. Ujęli nieprzytomnego księdza pod pachy i przenieśli go pod jedną ze ścian, a potem we trzech przesunęli płytę. W końcu upadła z głośnym łoskotem na kamienną podłogę. Ich oczom ukazały się dwie zmurszałe trumny. Na każdej z nich znajdowała się, nieco wyblakła tabliczka.
— To kasztelan i jego żona. Patrzcie tam. Widać czaszkę i zęby! — zawołała z przejęciem Marta, wytrzeszczając oczy. — I chyba resztki włosów i jakieś kości — aż się wzdrygnęła.
W kilku miejscach trumny się zapadły i widać było fragmenty zwłok, rozpadających się i poczerniałych przez upływ czasu.
— Musimy ich spalić — wtrącił Paweł. — Tato, w tamtej torbie ksiądz Robert ma butelkę z benzyną i zapałki — wskazał porzucony na podłodze tobołek.
Janek podszedł i wyciągnął z niego wspomniane przez syna rzeczy.
— Ja to zrobię! — Zygmunt wydarł mu z rąk butelkę i odkręcił ją, a wtedy poczuli intensywny zapach benzyny. Mężczyzna nachylił się nad trumnami i wlał do środka obfitą ilość bezbarwnej cieczy, a potem odpalił kilka zapałek i rzucił je na szczątki.
Wkrótce oba szkielety zajęły się ogniem, a wokół unosił się czarny dym, gryzący w oczy i nos. Zaczęli kasłać. Osłaniali twarze i odsuwali się od ognia, więc w pierwszej chwili nie zauważyli, jak dwie zielonkawe zjawy uniosły się nad nimi i zawyły potępieńczo, a potem zniknęły.
Marta z Pawłem pierwsi wybiegli z krypty, głośno kaszląc. Za nimi podążali Zygmunt, Janek i Staszek, którzy ciągnęli bezwładne ciało księdza. Gdy znaleźli się na zewnątrz, położyli go na ziemi. Kiedy się wyprostowali, ich oczom ukazały się dwie zjawy — jedna mniejsza, druga większa. Trzej mężczyźni z trudem rozpoznali w nich dawnego kolegę Wieśka i grabarza pana Józefa.
— Dziękujemy — usłyszeli. — Teraz możemy odejść.
A potem duchy zniknęły i w tej samej chwili ksiądz Robert obudził się, przecierając dłonią oczy i gwałtownie mrugając.
— Co się stało? — zapytał.
— Udało się! — zawołała Marta, podbiegając do niego i pomagając mu wstać. Paweł też podbiegł, aby pomóc księdzu.
— Duchy odeszły — oznajmił, widząc pytającą minę proboszcza, który stał już na ścieżce i wyglądał na zdezorientowanego. Jednak trudno mu się było dziwić po tym, co spotkało go w krypcie.
— I całe szczęście. Nie chcę myśleć, co by się stało, gdybyśmy w porę nie zdążyli — zauważył z niechęcią Zygmunt.
— Tato, wiesz, co się stało wtedy na cmentarzu? — zapytał Paweł, spoglądając na Janka. — Czy Anna Wać napisała prawdę w tym liście?
Mężczyzna westchnął ciężko, pochylając ze smutkiem głowę. Zygmunt i Staszek również wyglądali na przybitych.
— Tak, synu. Dwadzieścia pięć lat temu zginął tutaj nasz kolega, Wiesiek. Byliśmy świadkami tego, co się stało, ale nic nie powiedzieliśmy. Sądziliśmy, że tak będzie lepiej. Kiedy Anna Wać zostawiła list, opisała w nim dokładnie tamtą noc na cmentarzu i historię, która jej się przytrafiła dziesięć lat później. Duchy grabarza i Wieśka musiały ją nawiedzać. Stąd znała całą prawdę — przyznał z goryczą, opuszczając ramiona.
— Byliście wtedy dziećmi. Nic dziwnego, że się wystraszyliście — zauważyła Marta, starając się go pocieszyć.
— To prawda, jednak nas to nie usprawiedliwia. Mogliśmy powiedzieć prawdę, nawet jeśli nikt by nam nie uwierzył. Mielibyśmy czyste sumienie, a tak gryzło nas to przez lata… — przyznał z niechęcią Zygmunt, patrząc na kolegów, którzy stali ze zwieszonymi głowami.
— Jednak ta historia ma dobre zakończenie — Paweł uśmiechnął się pocieszająco. — Zło zostało pokonane, a ich udręczone dusze mogły wreszcie odnaleźć spokój.
— Myślę, że modlitwa, żal za grzechy i jakiś datek na parafię wystarczą — odezwał się milczący dotąd ksiądz proboszcz. — Każdy grzesznik zasługuje na wybaczenie. O ile jego skrucha jest szczera — uśmiechnął się dobrodusznie.
A wtedy trzej mężczyźni, czując wielką ulgę, również się uśmiechnęli. Wszyscy razem ruszyli alejką w stronę bramy cmentarza.
Emily
Nadia Wolińska
Emily prowadziła beztroskie życie w Lilytown. Było tu wszystko, od sklepów aż po przyjemne miejsca do odpoczynku. Gdy miejscowi zapowiadali piękne, słoneczne lato lub białą zimę, zawsze się to sprawdzało. Dziewczyna uwielbiała każdy dzień w tym miasteczku, gdzie wszyscy się znali, byli dla siebie serdeczni i uczynni. Zawsze panowała w nim pełna kultura i dobry humor. Emily pomagała wujkowi na farmie, a gdy nie miała żadnych zadań, chodziła w odwiedziny do prababci lub spacerowała z koleżankami. Życie w Lilytown było pełne radości i spokoju.
Emily pracowała z wujkiem przy zwierzętach na jego farmie, pomagała obsadzać pole, a czasami również opiekowała się jego synem. Miała dwie serdeczne przyjaciółki, z którymi spędzała wolne chwile poza farmą. Dziewczyny lubiły spacery po łąkach i przesiadywanie nad pobliskim jeziorem. Ostatnimi czasy intensywnie debatowały na temat podjęcia pierwszej pracy. Daisy chciała pracować w kwiaciarni w centrum. Mindy natomiast wolała zatrudnić się w cukierni, ponieważ kochała wypieki. Emily marzyła o posadzie w miasteczkowej bibliotece. Dziewczyny wiedziały, że im się uda. W końcu w Lilytown wszystko się udawało.
Pewnego dnia Emily wybrała się do centrum miasteczka po świeże pieczywo i warzywa dla prababci. Zrobiła zakupy, a gdy wracała do domu, ujrzała pod jedną z kamienic chłopaka. Siedział na chodniku i był mocno roztrzęsiony. Spojrzała na niego uważnie. Młodzieniec mocno odbiegał wyglądem od standardów Lilytown. Od razu dało się zauważyć, że tu nie pasuje — miał potargane ubrania i nieład na głowie, a jego twarz była brudna od ziemi. Emily nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka ani żadnego innego, który byłby w tak złym stanie. Po powrocie do prababci postanowiła poruszyć temat tego, co widziała.
— Widziałam w centrum takiego chłopaka…
— Kochanie, jesteś jeszcze za młoda na chłopców.
— Nie o to chodzi babciu. On… On tu nie pasuje. Nie pasuje do naszego Lilytown.
— Jak to nie pasuje?
— Był brudny. Miał okropnie potargane ubrania i ten nieład na głowie…
— Emily! — prababcia się uniosła. — Nie zwracaj uwagi na takich ludzi. Masz rację, on tutaj nie pasuje. Dziwię się, że burmistrz jeszcze tego nie załatwił.
— Co burmistrz z nim zrobi?
— Dziecko, to nie są sprawy dla ciebie. Ten człowiek może być bardzo niebezpieczny. Taki człowiek to zły zwiastun! Jeszcze tego nam brakowało… Proszę, trzymaj się od niego z daleka. A teraz idź pomóc wujowi przy krowach. Ma bardzo dużo do zrobienia i przydadzą mu się jeszcze dwie ręce do pracy.
Emily niezadowolona z przebiegu rozmowy, ruszyła w stronę farmy. Bez przerwy zastanawiała się nad losem chłopaka i nad tym, skąd się wziął w ich miasteczku. Chciała zapytać o to wujka, ale spodziewała się podobnej reakcji jak u prababci. Odpuściła więc.
Była trochę rozkojarzona, ale wujek się nie zorientował. Praca przy krowach nie należała do lekkich, za to była bardzo satysfakcjonująca. Dziewczyna uwielbiała pić ciepłe mleko, dopiero co wydojone.
Nazajutrz, nie mając zadań na farmie, postanowiła wybrać się ponownie do centrum miasteczka. Prababcia była podejrzliwa co do zamiarów dziewczyny, ale ta upewniła ją, że idzie do biblioteki, aby zapytać, kiedy będzie mogła zacząć wymarzoną pracę.
Dotarła w pobliże eleganckiej kamienicy. Chłopak znów się tam znajdował. Nie zmienił swojego miejsca posiedzenia. Nadal był brudny i potargany, a nawet wyglądał gorzej niż poprzedniego dnia. Dziewczyna stanęła niedaleko i przyglądała mu się uważnie. Młodzieniec zauważył, że jest przez nią obserwowany.
— Ludzie! Ludzie! Otwórzcie w końcu oczy! Jesteście ślepi! — krzycząc, spojrzał w stronę dziewczyny.
Emily słysząc jego słowa i widząc, że ją zauważył, rzuciła się do ucieczki. Jednak myśl o nim nie dawała jej spokoju. To, co mówił, wydawało się złe. W miasteczku były bowiem zasady dość nietypowe, ale sprawiały, że mieszkańcy mogli czuć się bezpiecznie. Nie było alkoholu ani innych używek, nikt więc nie miał żadnych nałogów. Nikt nigdy nie spotkał się tutaj z agresją czy przemocą. Nikt nigdy niczego nie ukradł ani nie został okradziony. Wszyscy byli schludni i mieli nienaganne maniery. Chłopak spod kamienicy wyglądał i zachowywał się, jakby pochodził z innego świata. Jakim cudem on tu nadal jest?
Dziewczyna dobiegła na farmę wujka.
— Emily, jak ci minął dzień? Byłaś w bibliotece? — zapytał, gdy ją zobaczył.
— Wujku — dziewczyna tym razem postanowiła poruszyć temat. — Muszę z tobą szczerze porozmawiać. Widziałam w miasteczku takiego chłopaka. On trochę do nas nie pasuje. Pytałam babci, ale mnie zbyła…
— Dlaczego nie pasuje? Wiesz kochanie, nie można nikogo oceniać po wyglądzie. To bardzo niegrzeczne — odpowiedział wujek, ale w głębi duszy czuł, że to, co powie siostrzenica, może sprowadzić na nich poważne kłopoty.
— Jest brudny. Dzisiaj wykrzykiwał dziwne rzeczy. Nie jest groźny, ale jest inny. Chciałabym wiedzieć, co z nim i skąd on jest. W końcu mam pracować niedaleko miejsca jego pobytu.
— Emily, proszę…
— Nie kłamię!
— Wiem, że nie kłamiesz. Proszę, nie chodź przez jakiś czas do centrum naszego miasteczka. To może być niebezpieczne, a praca na ciebie poczeka. Myślę, że burmistrz już wie o wszystkim i się tym zajmie najszybciej, jak to będzie możliwe. Od wieków nie było tu takiej sytuacji. Lilytown to dobre miasteczko — powiedział, biorąc pospiesznie w rękę koszulę roboczą. — A tobie młoda damo radzę pochodzić gdzieś z koleżankami. Odprężysz się, zajmiesz myśli czymś innym. Przykro mi, że musiałaś być świadkiem załamania naszej spokojnej społeczności.
Gdy wujek wyszedł, myśli dziewczyny stały się jeszcze bardziej intensywne. Nie rozumiała, dlaczego rodzina unika tematu tego chłopaka. Próbowała sobie wmówić, że to, co mówił jej wujek, jest słuszne. Chłopak był jakąś anomalią, incydentem, który nigdy nie powinien się wydarzyć w ich miasteczku. Jednak nic nie jest niezniszczalne, nawet spokój w Lilytown. Czasami zdarzają się wyjątki.
Następnego dnia Emily chodziła nerwowo wokół farmy. Nieopodal przechodziły jej przyjaciółki.
— Hej, Emily! Idziesz z nami do lasu nazbierać jagód? — krzyknęła jedna z nich.
— Och, nie mogę. Muszę iść dzisiaj do biblioteki. Chyba w końcu dostanę tę pracę!
— Wspaniale! W takim razie spotkajmy się później. Daj nam znać, jak ci poszło.
— Dobrze. Miłego dnia dziewczyny!
Kręciła się jeszcze chwilę, ale nie wytrzymała. Nie mówiąc nikomu, wybrała się do miejsca, gdzie wcześniej siedział chłopak. Obserwowała go z bezpiecznej odległości. Zaczepiał ludzi, ale każdy albo go ignorował, albo w pośpiechu oddalał się od niego.
Podeszła bliżej. Wpatrywała się weń bez słowa.
— Czemu się tak patrzysz? — zapytał nagle.
— Nie rozumiem, dlaczego tutaj siedzisz w tak opłakanym stanie. I skąd się w ogóle tutaj wziąłeś. Opowiadałam o tobie mojej rodzinie. Mówili, że niedługo burmistrz się tobą zajmie. Nie pasujesz tutaj.
— No tak, tajemnica musi zostać tajemnicą.
— Jaka tajemnica?
— A jakie to ma znaczenie? Skoro burmistrz i tak zajmie się mną. Zresztą i tak nie uwierzysz. Wracaj do domu.
— Skąd możesz wiedzieć, że nie uwierzę?
Chłopak uśmiechnął się lekko. Wstał i spojrzał na Emily z bliska.
— Masz bardzo ładną buzię. Szkoda, że tutaj trafiłaś.
— Dziękuję. Jak miałam tutaj trafić? Mieszkam i urodziłam się tutaj. Możesz mi powiedzieć co to za tajemnica?
— Oj, dziewczyno — westchnął chłopak. — Nie mogę ci tego powiedzieć wprost. Nie tutaj. Rozejrzyj się dobrze dookoła siebie. Nie uważasz, że jest tu zbyt dobrze? Zbyt idealnie? Nie zwróciłaś nigdy uwagi na to, że gdy widzisz kogoś, kogo nie widziałaś nigdy wcześniej, znasz go bardzo dobrze? Jakbyś znała go od zawsze. Jednego dnia ktoś się pojawia, ktoś inny znika i nikogo to nie dziwi. Życie płynie dalej, jakby nic się nie zmieniło. Nie zauważyłaś tego? Musisz sama to rozgryźć.
Emily wysłuchała tego wszystkiego do końca i odeszła bez słowa. Uważała, że jednak prababcia i wujek mieli rację co do chłopaka. Powinien zostać jak najszybciej wydalony z miasteczka, bo burzy tutejszy spokój.
Rankiem na drugi dzień, dziewczyna siedziała w kuchni i obserwowała spokój za oknem. Poprzedniego dnia uznała chłopaka za człowieka, który utracił zdrowy rozsądek. Dzisiaj jednak jego słowa tkwiły jej w głowie znacznie bardziej. Nie chciała się już nad tym zastanawiać, ale wzbudził w niej niepokój, którego nie mogła okiełznać. Do pomieszczenia wszedł ojciec Emily.
— Witaj córeczko. Życzę ci miłego dnia. Idę pomóc wujkowi na farmie.
— Cześć tato. Dziękuję, również życzę ci miłego dnia. Pozdrów wujka.
Emily miała tego dnia w planach spacer po łące z przyjaciółkami. Jednak jej umysł ogarnęło dziwne uczucie. Coś było nie tak. Nie mogła przestać o tym myśleć. To zaburzało zasady miasteczka. Bała się, że zostanie wydalona wraz z tym dziwnym chłopakiem z ulicy. Nie wiedziała, co burmistrz robi z takimi ludźmi. Takich przypadków było na tyle mało, że nikt o tym nie rozmawiał. Nigdy wcześniej nie działo się z Emily nic podobnego. Postanowiła wyjść z domu, zanim przyjdą po nią dziewczyny. Udała się samotnie nad jezioro. Gdy doszła na miejsce, usiadła na skarpie i zamknęła oczy. Wzięła głęboki oddech, a w jej włosach zaszumiał wiatr. Otworzyła oczy i spojrzała w dal. Pogoda była przyjemna, w powietrzu wyczuwalny był zapach pobliskiego lasu. Wzięła jeszcze jeden głęboki wdech i nagle otrzeźwiała.
— Tato — powiedziała pod nosem. — Mój tato.
W głowie poczuła jakby chrupnięcie, a jej oczy się zaszkliły.
— Mojego taty tu wczoraj nie było — dziewczyna, mówiąc to, straciła przytomność.
Osunęła się bezwładnie w dół skarpy i uderzyła o taflę jeziora. Jej ciało dryfowało dłuższą chwilę.
Gdy otworzyła oczy, była w nieznanym jej miejscu. Przycisnęła ręce do siebie i powoli ruszyła wzdłuż drogi, na której się ocknęła. Wokół znajdował się tylko rdzawy piasek i droga, którą szła. Nie było widać końca.
— Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? Ta droga donikąd nie prowadzi.
Nagle usłyszała za plecami znajomy głos:
— Hej! Zaczekaj!
Odwróciła się. Biegł za nią chłopak z centrum. Jednak tym razem wyglądał czysto i schludnie. Był elegancko uczesany, a jego twarz wyglądała nienagannie. Prawie go nie poznała.
— Czekałem na ciebie! Już się bałem, że nie przyjdziesz. Wyglądasz jeszcze piękniej niż w tamtym świecie!
— Jak to w tamtym świecie? Gdzie my jesteśmy? Co ja tu robię? Co ty tu robisz? Jak się stąd wydostać? — pytała zdezorientowana dziewczyna.
— Odkryłaś już coś, prawda?
— Chyba tak… Dzisiaj rano przywitał mnie tata, ale jego wcześniej tutaj nie było. Nie rozumiem tego. Zorientowałam się po dłuższej chwili. Gdy odkryłam, że taty tu wcześniej nie było… Siedziałam nad jeziorem, na skarpie. Wpadłam do wody i obudziłam się tutaj.
— Dobrze. Czyli szybko zauważyli, że zaczynasz odkrywać prawdę.
— Kto?
— Oni.
— Jacy oni?
— W tym świecie oni nas obserwują. Pilnują ładu. Czas żebyś poznała prawdę. I tak już nie ma odwrotu.
— Nie wiem, co tutaj się dzieje.
— Emily, wszyscy mieszkańcy Lilytown nie żyją…
— Jak to nie żyją? To, kim lub czym są? Zombie? — przerwała.
— Nie. Lilytown to miasteczko, do którego trafiasz po śmierci. Tam nie wiesz, że nie żyjesz. Jest wspaniale, wręcz idealnie. Ale gdy zauważysz pewne nieprawidłowości, jesteś zsyłana w jakiś sposób tutaj. Mało kto się orientuje, że coś jest nie tak, bo tam jest po prostu zbyt dobrze. Samobójcy też są tu zsyłani. Oni — tak mówimy na moce, które nad nami wiszą. Mamy wolną wolę, ale nas pilnują. Widzą każdy nasz ruch, słyszą każde słowo i każdą myśl. Dlatego jak się czegoś już domyślasz, to odsyłają cię do świata, z którego nie ma powrotu. Ale nie bój się, oni nie robią nam krzywdy. Miejsce, w które idziemy, jest ostatnią drogą po śmierci.
— Jak można być samobójcą, skoro już jest się martwym?
— W Lilytown nie wiesz, że nie żyjesz. Jeśli próbujesz odejść, to cię usuwają. Ale do rzeczy. Zauważyłaś, że wcześniej nie było w miasteczku twojego taty. Zauważyłaś, bo kazałem ci zauważyć. Pojawił się nagle, przywitałaś się z nim zapewne, jakby był tam cały czas od zawsze.
— Tak, ale poczekaj. Nie rozumiem tego wszystkiego. Jak to mieszkańcy nie żyją? Przecież mój wujek i prababcia, praca na farmie… wujka syn i zwierzęta… Nie, to niemożliwe.
— Wszyscy, których widziałaś w Lilytown, nie żyją w prawdziwym świecie. To miasteczko to fikcja, aby było nam po śmierci lepiej. Bez obaw i trosk. Ja dość szybko odkryłem, że coś jest nie tak. Twoja mama też to odkryła.
— Moja mama? Ona też tu jest?
— Chodź, zobaczysz się z nią.
Emily tylko skinęła głową. Ruszyli przed siebie.
— Skoro ja tu jestem i mama też, to znaczy, że obie nie żyjemy?
— Dokładnie tak.
— Ciekawe co się stało…
— Zginęłyście w wypadku samochodowym. Twój ojciec nie wytrzymywał z tęsknoty. Chciał się rzucić pod pociąg, ale nie zdążył. Zastrzelił go jakiś facet w drodze na tory kolejowe.
— A wujek i jego synek? Prababcia?
— Prababcia nie żyje od lat. Miałaś dwa tygodnie jak umarła. W miasteczku nie zdajesz sobie z tego sprawy. Tam się wszyscy znają, nawet jeśli za życia nie zdążyli się poznać. Wujek, mały Max i zwierzęta… Wszyscy oni spłonęli na farmie. Ktoś podpalił stodołę, ogień szybko się rozprzestrzeniał. Wuj próbował ugasić ogień, ale to było niemożliwe. Ciotka była na zakupach, więc mały Max był pod opieką wujka. Pobiegł do niego, żeby mu pomóc. Jak to dziecko, myślał, że to taka zabawa. Nie zdążyli się uratować. Spłonęli razem ze zwierzętami i całym polem. Wujek zginął ze wszystkim, co kochał. No, prawie. Ciotka nadal rozpacza, ale powoli wraca do normalnego życia. Minęło już trochę czasu.
— Skąd ty to wszystko wiesz?
— Tu gdzie idziemy, nie ma tajemnic. To nie Lilytown.
Dziewczyna całą drogę myślała o słowach chłopaka. Dziwnie było jej przyswoić takie informacje. Przeszli długą drogę, zanim ich oczom ukazało się ogromne miasto. Słuchać było szum aut, śpiew ptaków. Wesoły miejski chaos tworzył muzykę dla uszu.
— Jak w tym ogromnym mieście mam znaleźć moją mamę?
— Nie martw się, wiem, gdzie ona jest. Tu jest podobnie jak w Lilytown. Wszyscy się znają, funkcjonują jak za życia. Nie jest tu tak bezpiecznie, jak tam, zdarzają się jakieś drobne kradzieże albo ktoś przeklnie, ale jest tu dobrze.
— Jakoś się przyzwyczaję.
— A ja mam nadzieję, że jeszcze nie raz cię zobaczę — uśmiechnął się chłopak.
Przeszli kilka ulic, aż dotarli to małego zielonego budynku. Serce dziewczyny biło coraz mocniej.
— To tutaj. Numer jeden.
Weszli do środka. Emily nie mogła uwierzyć własnym oczom.
— Mamo? To naprawdę ty?
— Emily!
Kobiety rzuciły się sobie w ramiona. Trwały w uścisku dobrych kilka minut. Gdy emocje nieco opadły, siedli cała trójką przy herbacie.
— Dziękuję ci Joe, że przyprowadziłeś tu moją córkę. Wierzyłam w to spotkanie.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
— Córeczko, tu już nikt nas nie rozdzieli. Tu się nie zapomina. Stąd już nigdzie się nie idzie. Nie ma ani dalszej drogi, ani powrotu.
Emily doznała olśnienia.
— Chwileczkę! Joe, tak?
— Tak, mam na imię Joe.
— Stąd już nigdzie się nie idzie. Stąd nie ma powrotu. To jak wróciłeś do Lilytown?
Chłopak i matka spojrzeli na siebie.
— Kochanie, nie ma to znaczenia. Ważne, że jesteśmy tu razem i nic tego nie zmieni — powiedziała matka.
— Ma znaczenie! I skąd wiesz, co się dzieje z żywymi? Skąd wiesz, jak wygląda teraz życie cioci po śmierci wujka?
— Zawarłem pakt z…
— Wystarczy! — przerwała kobieta. — Ty nie musisz jej tego mówić. A ty Emily… Proszę, nie drąż tematu. Jesteśmy tu razem. Za kilkanaście lat i twój tata trafi do Lilytown. Jest mądrym człowiekiem, na pewno domyśli się, że coś jest nie tak i szybko do nas dołączy.
— Ale tata jest już w Lilytown…
Matka i Joe spojrzeli na siebie. Chłopak skinął głową i wyszedł z mieszkania, zanim Emily zdążyła się odezwać.
W nocy o północy
Paulina Ziarko
Nie byłem problematycznym dzieckiem. Uczyłem się dobrze, nie wpadłem w złe towarzystwo — dotąd nie miałem papierosa w ustach, a piwo wypijam tylko okazyjnie.
Tak… Nie byłem problematycznym dzieckiem, ale to nie znaczy, że nie mogłem sprawić tych problemów nieświadomie. A taki łobuz w domu dziecka nie miał dobrej reputacji pośród opiekunów, zwłaszcza w mniejszej miejscowości.
Epizody zacząłem mieć, od kiedy skończyłem pięć lat. Na początku było to po prostu leżenie z szeroko otwartymi oczami i wpatrywanie się tępo w sufit. Potem doszło wychodzenie z łóżka, czasem przejście się po pokoju. Mogłem nawet stać w jednym miejscu kilka godzin w zupełnym bezruchu. Po roku zacząłem chodzić po całym budynku. Dom dziecka znajdował się w starej kamienicy, więc do małych nie należał, ale też nie był nowy. Dlatego ryzyko spadnięcia z krzywych schodów albo zrobienie sobie krzywdy w inny sposób było bardzo prawdopodobne. Od pewnego momentu zaczęła mi towarzyszyć przy tym melodia. Na początku myślałem, że ktoś puszczał w nocy kołysankę — może któreś z młodszych dzieci nie mogło zasnąć bez piosenki — ale w końcu jeden ze starszych chłopców powiedział mi, że to ja nuciłem pod nosem. Krążyłem po instytucie w środku nocy i nuciłem kołysankę.
Kto by pomyślał, że chodzenie we śnie może być tak… przerażające?
Przerażające to odpowiednie słowo. Nie było to tylko złowieszcze, złe czy niebezpieczne. Te słowa nie oddawały tego, co myślał o mnie personel i inne dzieci, ponieważ to zależało od tego, gdzie mnie ostatecznie znajdowali. Zamknięte drzwi nie pomagały — zawsze znajdowałem sposób, żeby opuścić pokój. Jednak te doświadczenia „zwykłego” chodzenia we śnie były niczym w porównaniu z tym, co zaczęło mnie spotykać kilka dni po moich ósmych urodzinach.
Z tego, co pamiętam, zdarzyło się to kilka razy, ale tylko raz wytrwałem niemal do samego końca. Każdy „spacer” zaczynał się o tej samej godzinie — musiała wybić północ — i miał konkretne miejsce docelowe. Tym razem nie stałem w pokoju i nie chodziłem, nie wiadomo ile, po domu dziecka, tylko od razu kierowałem się do wyjścia, nucąc przy tym tajemniczą kołysankę. Jak z dwa miesiące wcześniej zacząłem ją z siebie wydawać, tak dopiero przy pierwszym północnym wyjściu wyraźnie wymawiałem jej słowa. Były one na tyle głęboko zakopane w mojej pamięci, że dopiero niedawno udało mi się spisać jej słowa i zrozumiałem, do czego mogłem doprowadzić.
Nie wiem, jak wyglądała moja podróż do każdego z miejsc, bo budziłem się w trakcie każdej (jedynie raz prawie po fakcie), ale jeżeli była podobna do tych, których doświadczałem w koszmarach, to cieszyłem się, że nigdy nie dotrwałem do końca.
Gdy wybiła północ, usiadłem na łóżku. Obudził mnie wyraźny dźwięk dzwonów, obwieszczających tę godzinę, mimo że nie mieliśmy żadnych zegarów, ani nawet kościołów w pobliżu. Wyszedłem z łóżka i rozejrzałem się. Zdumiałem się, że byłem w pokoju sam. Na co dzień dzieliłem pokój z dwojgiem chłopców w moim wieku. Pozostałe łóżka były elegancko zaścielone. Panujący w pomieszczeniu mrok ujarzmiało światło księżyca w pełni i samotna latarnia w alejce, przy której znajdował się dom dziecka. Podszedłem powoli do okna i wyjrzałem na pogrążoną we mgle uliczkę. Wtedy zobaczyłem jakąś postać przy latarni. Wpatrywała się w moje okno. Nie… We mnie. Wycofałem się z walącym sercem. Po chwili usłyszałem znajome szepty, które towarzyszyły mi podczas niemal każdego snu.
Ciekawostką jest to, że jak na jawie z moich ust wychodziła piosenka, tak w moich snach kołysankę śpiewały głosy. W końcu uznałem, że powinny mieć jakąś nazwę, więc nazwałem je Nimi. Oni śpiewali, Oni czegoś ode mnie chcieli.
W nocy o północy
Dzwony biją, niebo grzmi,
Są kościści i wysocy
Niech pieśń trwa i niech pieśń brzmi.
W nocy o północy
Weź kamień i nóż,
W poszukiwaniu mocy
Weź sznur i nie bądź tchórz.
W nocy o północy
Wypiją krew i wyjdą nań,
Tacy nadzy i bezocy
Poszukując świeżych dań.
Ciężko ośmioletniemu dziecku było uznać takie słowa za niepokojące. Były dla mnie straszne, bo opisywały jakąś kreaturę, ale na pewno nie zastanawiałem się nad nimi głębiej.
Wyszedłem z pokoju, śledzony tymi słowami. Odbijały się od moich uszu, na moment cichły, by ponownie wybrzmieć tym razem po mojej drugiej stronie. Jakbym był śledzony przez cienie tych potworów. Wiedziałem jednak, że nic mi nie zrobią. Tylko potrafiły mówić. Wcale ich tutaj nie było.
Doszedłem do schodów i zatrzymałem się z dwa metry przed zejściem, nieco zmieszany, co teraz powinienem zrobić. Stopnie pokrywały korzenie, które wyrastały ze ścian.
Wtem usłyszałem kroki, co uniemożliwiło mi podjęcie szybkiej decyzji. Wstrzymałem oddech, słuchając uważnie. Odwróciłem się, ale nic za mną nie było. Tylko kurz i pająki, czające się w ciemności. Wróciłem wzrokiem przed siebie, ale tu również było pusto. Kontynuowałem marsz, postanawiając zaryzykować zejście na dół, ale po kilku sekundach ponownie dobiegł do mnie odgłos ciężkich stąpnięć.
Odwróciłem się, tym razem szybciej, ale znowu powiało pustką. Co więcej, słowa piosenki ucichły jak ucięte nożem.
Cisza przeraziła mnie bardziej niż kołysanka czy korzenie na schodach. Wbiłem wzrok w czarny jak smoła korytarz, z którego przed chwilą dochodziły te kroki. Nie poruszałem się. Starałem się też oddychać ciszej, choć ciężko mi było powstrzymać wzbierający we mnie szloch. Może i wiedziałem wtedy, że to był tylko sen, ale to nie przeszkadzało mi się bać.
To byłoby nawet niewskazane nie bać się.
Zmrużyłem oczy, jakby to miało mi pomóc widzieć w ciemności. Miałem wrażenie, że coś się tam poruszyło…
Nagle rozległy się kroki, coraz szybsze i głośniejsze.
Zmierzające w moją stronę.
Krzyknąłem i rzuciłem się na schody, z których natychmiast cofnęły się korzenie. Nie miałem pojęcia, że były żywe! Zawahałbym się, gdyby nie mój prześladowca z korytarza, który podążył za mną aż do drzwi wyjściowych.
Zwolniłem dopiero dwa domy dalej. Obejrzałem się. Na ulicy osiadła mgła, gdzieniegdzie tak gęsta, że nie było widać asfaltu. Nikt mnie już nie ścigał.
W nocy o północy
Dzwony biją, niebo grzmi…