Początki
Chcesz uciec? — pytam oschle. — Przecież nie masz dokąd? Nie masz jak, ty szujo!
— Ale… — wymamrotał głosem przerażonym.
A ja? Niczym nie skrępowana, bez zastanowienia ostrzem wymierzam swoją własną sprawiedliwość. Nie biegnę. Idę powoli alejką przez park jakby to był słoneczny poranek gorącego lata.
Tej jesieni to już trzeci był. A może czwarty…
Ilu by ich nie było, zawsze za mało. Zawsze tak samo. Może chcesz drinka? — pytają. Odpowiadam zawsze tak samo. Czy by modliszką mnie nazwać? No chyba nie. No przecież umiem inaczej, umiem zwyczajnie, po prostu kochać. Kochałam nie raz.
— Co wczoraj robiłaś? — pyta koleżanka z pracy. Ta z ciekawskich, tych społecznic i kurew, co to mąż w akcie desperacji zgadza się z nią raz w tygodniu dla świętego spokoju, zdrowia jąder i umysłu.
— Piłam. — I tylko czekam na tę tyradę, że córka znów dwóję dostała, że synuś się obciął na łyso…
A tym razem nie. O! Inaczej! Tym razem płacze. No kurde, płacze?!
— Co się stało? — pytam od niechcenia, udając wzruszoną, tak
z konieczności, dla zachowania pozorów.
— No Ania moja wczoraj ze szkoły wracała i ją jakiś facet aż pod dom śledził. Wyobrażasz sobie?! W biały dzień! Wróciła blada jak ściana. No i po co za nią chodził? Czego chciał? To zboczeniec jakiś chyba, zwyrodnialec był! — i szlocha jeszcze głośniej a ja głaszczę ją po ramieniu. Trafiła w mój temat. Pasję wręcz lub obsesję.
— Niczym się nie martw. Nic się nie stanie. Na pewno więcej się nie pojawi. Może myślał, że ją zna i szedł za nią, żeby się upewnić. — Tak, już ja wiem po co za nią łaził. Menda kolejna do utylizacji i tyle. No ale tego przecież jej nie powiem.
Ten dzień minął szybko. Bardzo. Choć z Mają nie przyjaźnie się zbytnio (ja z nikim się nie przyjaźnię), to nasza poranna rozmowa zapadła mi w pamięć. Do domu wróciłam wcześnie ku zdziwieniu sąsiadki. Starsza Pani, samotna. Widzę w niej siebie za lat około pięćdziesięciu. Czysta. Uśmiechnięta. Męża miała, ale zmarł zeszłej zimy. Nie rozpaczała. Silna kobieta.
No i w przeciwieństwie do całej reszty fanów OR i rzeszy dzieciatych kredytobiorców — ona mnie lubi. A ja ją. Tak po prostu.
Jutro będzie inny dzień. Muszę odpocząć, naszykować bieliznę… czerwona koronka, tak, ooo tak!
Z książką w dłoni zasypiam na samym środku wielkiego, tylko mojego łóżka…
Rano budzę się o świcie, wypoczęta. Choć bez kawy ani rusz, w głowie mam już cały plan dnia. Różniący się znacznie od innych.
Myślę o Ani. Myślę, że nie zasłużyła na żadne nieszczęścia. Myślę, że mogę jej pomóc. I pomogę. Czasem zwą mnie suką, bo bezwzględnie eliminuję ze swojego towarzystwa osoby, które uznaję za toksyczne. To chyba ich problem. Ci, którzy są coś warci, nigdy by o mnie złego słowa nie powiedzieli.
Wychodzę szybko, jednak dzisiaj nie do pracy. Omijam ją szerokim łukiem. Mam ważniejsze sprawy na głowie i kieruje się w stronę szkoły Ani. Chyba jednak czasem słuchałam, co mówiła do mnie Hanka, skoro wiem gdzie ta szkoła w ogóle jest. Niecałe pół godziny i już. Trochę tu zabawię. Nie mam pojęcia o której Ania kończy lekcje. Poczekam. Może ten ograniczony umysłowo fagas pojawi się wcześniej.
Czekam
No tak. Jak pech, to pech. Powinnam była przewidzieć, że w liceum zajęcia nie kończą się o 11. Czekałam kilka ładnych godzin. Wypiłam z 5 kaw. No ale w końcu. Wreszcie. Nareszcie. Jest!
No obleśna, żałosna świnia! Rozgląda się jakby szukał grzybów po lesie i ślini na widok nastolatek. Nie muszę dalej czekać, upewniać się. Idę po swoje.
Hej! — zaczynam niczym małolata do kolegi. Dzień dobry — odpowiada nieco speszony (On? Speszony?! No rzesz kur…!!)
— w czymś Pani pomóc?
— To ja mogę Ci pomóc. — spod płaszcza odsłaniam bluzkę, podsuwam ją do góry. Nie dużo. Wystarczająco, by zauważył choć fragment bielizny.
— Idziesz? — pytam.
Nawet słowa nie powiedział, a już szedł za mną jak mała kaczuszka za mamą, nie zdając sobie sprawy z tego, że podpisał na siebie wyrok. Dla takiego gnoja taxi, hostel i piwsko opłacone przez kobietę to nie lada kąsek. Pewnie myśli teraz, że dzisiaj jego szczęśliwy dzień. Niech jeszcze chwilę tak pomyśli. Swoją drogą zastanawiam się jaki to ma sens. Brzydki to on nie jest. Sprzęt wymacałam już w taksówce i narzekać nie ma na co. Więc w czym jest problem, że rajcują go małolaty i seks oparty na porządnych fundamentach...murku za szkołą czy grubym dębie
w parku po drugiej stronie ulicy.
Czy to jego ktoś kiedyś skrzywdził, że teraz musi robić to samo starając się budować własne ego na cierpieniu innych?!
Cokolwiek by to nie było, tym razem trafił źle. Bardzo źle. I połknął haczyk, jak te wszystkie dziewczyny połykały jego…
— Masz ochotę na więcej piwa? -pytam zdejmując powoli bluzkę.
— Ochotę na piwo? Widzę, że trafiło mi się dzisiaj takie cudo, jak Ty, to i piwo straciło na wartości. Z tymi małolatami, to tragedia. No ale łatwe są. Każda jedna cycki wystawia. Aż się proszą, żeby je przelecieć i zostawić. Takie głupie są. A ja sobie tylko odznaczam kreseczki w zeszyciku i na setki liczę.
— Co z tego masz?
— W sumie, to poza dobrym lodem raz na jakiś czas, to niewiele. Te gówniary, to w sumie chęci mają, tylko umiejętności im brakuje.
— Wszystkie się tak po prostu zgadzają?
— Nie. Czasem muszę powalczyć. Coś kupić, coś obiecać, pokazać… a czasem, to i usta zamknąć i brać jak swoje.
— Siłą? — frajer ukręcił już na siebie takiego bata, że głowa mała. I tak jakoś bardzo łatwo przychodzi mu się zwierzać. Czy to wina piwa, czy głupoty? Obojętne.
— Kiedy trzeba, to i siłą.
— Nic nie trzeba. Gadać nie trzeba. Jeść nie trzeba. Wszystko to kwestia wyboru. Ty kochaniutki, dokonywałeś złych.