Prolog
To… to działo się tak szybko… To.. to działo się tak nagle.
Niby niczego nie czułam, a jednocześnie rozrywał mnie wewnętrzny ból, jakby bomba atomowa wybuchała w moim organizmie. Nie, to było raczej jak miliony mikroskopijnych bomb skumulowanych w całym moim ciele. To uczucie mną zawładnęło. Z jednej strony czułam wyczerpanie i miałam ochotę zemdleć, niczym kiczowata bohaterka brazylijskiej telenoweli, z drugiej jednak czułam przypływ sił. Kotłowało się w mnie tysiące emocji. Masa gniewu, jeszcze więcej emocji, ale z nich wszystkich najwięcej było nadziei.
Nadziei na lepsze jutro. Nadziei na to, że dam sobie radę. Nadziei na to, że przeżyję ostateczne starcie.
Nie mogłam być pewna niczego, bo stałam przed czymś, czego siły nie byłam w stanie przewidzieć. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć. Wiedziałam jednak, że jeśli się z tym nie zmierzę, to będzie koniec. Nie tylko mój koniec. Koniec wszystkiego. Całego mojego świata, całego świata. Wszyscy, których kocham. Wszyscy, na których mi zależy. I wszyscy inni. Zginą. Nie mogę się poddać!
Bo wszyscy na mnie liczą. Bo choć nie wiedzą o mnie, to i tak w sercu mi kibicują. Bo choć nie odkrywam twarzy, to wiedzą, że można mi zaufać. Nie zawiodę ich zaufania! Nie mogę zawieść! Ale…
Co jeśli zawiodę? Jeśli jednak za dużo się obijałam, kiedy powinnam trenować? Co jeśli okażę się… za słaba? Na litość boską, jestem jeszcze dzieckiem! No dobra, mam te swoje osiemnaście lat na karku, ale wciąż czuję się malutka! Jestem malutka! Taka drobna, taka delikatna, krucha niczym porcelanowa laleczka! Jeden ruch tego czegoś mógłby wgnieść mnie w ziemię, a co dopiero atak? Nie dam sobie rady… nie dam sobie rady… nie dam sobie rady, jestem tego prawie pewna!
Och, uspokój się, idiotko! Dam radę! Oczywiście, że dam radę! Nie po to ćwiczyłam w pocie czoła, żeby nawet nie spróbować! Nie po to zarywałam noce i chodziłam dniami pół żywa! Nie po to… Do dzieła!
Głęboki wdech i spokojny wydech. Dam radę! Dam radę! Taaa… śnij dalej, głupia..
Spojrzałam poczwarze w jej lśniące piekielnym ogniem ślepia. Byliśmy sami na polu walki. Puste boisko wśród drzew. Dobrze, że udało mi się go tu wyciągnąć. Teraz pora pokazać na co mnie stać. Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!
Rozdział 1
Ciekawe początki, a ciąg dalszy jeszcze ciekawszy
Wszystko zaczęło się jakiś miesiąc temu. Kwiecień, słoneczny dzień w moim rodzinnym Seattle. To było wydarzenie, jakich zdarza się ze sto na minutę na świecie, i mi także się przytrafiło. Szłam sobie spokojnie na zajęcia (jeśli nerwowy bieg spowodowany spóźnieniem można nazwać spokojem) kiedy nagle przede mną wyrósł niesłychanie szybko straszny, wielki, przerażający…
Krawężnik.
Ja, jak to ja, sierota życiowa, oczywiście musiałam się potknąć i już zaczęłam sobie wyobrażać, jak bardzo będę obdarta na kolanach i rękach, jak się ubrudzę i ośmieszę, ale coś sprawiło, że nie zderzyłam się nosem z twardą, chropowatą powierzchnią. To było raczej miękkie i miłe w dotyku, jakby beton zamienił się w jedwab. Zamknęłam oczy kiedy leciałam, a raz zaciśnięte później nie chciały się otworzyć.
— Nic ci nie jest? — usłyszałam czyjś głos nad uchem. Był cudowny. Pieścił mój wyczulony na hałasy słuch swoim tonem, tak miękkim jakby to słowik wylądował na mojej głowie, tak miłym… czułym…
— Eee… co się stało? — Na inteligentną odzywkę z mojej strony szans nie było. Choć i tak poczyniłam postęp, bo otworzyłam oczy i rozejrzałam się wokoło. Tuż przy mnie klęczał jakiś mężczyzna. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że dość młody i z dobrego domu, bo wyglądał naprawdę elegancko w swoim granatowym garniturze.
— Upadłaś. Uważaj jak chodzisz. — Podniósł się, a ja dopiero wtedy poczułam, że tracę podłoże pod swoimi czterema literami i domyśliłam się, że to on złapał mnie w locie, przez co wylądowałam w jego objęciach. Dopiero później poczułam chłód i twardość chodnika, z którym zderzyło się moje podwozie. Nieznajomy spojrzał na mnie pytająco. Wyglądał niesamowicie przystojnie. Latynoskie rysy jedynie dodawały mu uroku.
— Ja… ja… ja się tylko do szkoły spieszę, znaczy… na lekcje, szkoła, znaczy… po co ja ci… znaczy panu to mówię, znaczy… — zaczęłam się usprawiedliwiać, a że starałam się zrobić to szybko, to jak na złość mi nie wychodziło. Słowa plątały się w dziwne, zupełnie bezsensowne zlepki. Chłopak był przystojny, a mnie takie sytuacje strasznie stresowały. Aż mi ręce drżały, co starałam się ukryć, chowając je za plecami.
— Jaki tam ze mnie pan…
Zaśmiał się i uniósł dumnie głowę. Jego kruczoczarne włosy zalśniły w słońcu, które kilka sekund później trafiło wprost w moje źrenice, dotkliwie mnie przy tym oślepiając. Nagle zrobiło się strasznie biało i chłopak zniknął mi z oczu. Jęknęłam, zakrywając twarz rękami.
— O, przepraszam, moja wina. — Usłyszałam znów ten sam śmiech, po czym poczułam jak słońce zachodzi i mogłam otworzyć znów oczy. Spojrzałam raz jeszcze w górę i zobaczyłam wyciągniętą w moją stronę rękę. Na początku zdziwiona i wciąż zszokowana tym, że zderzenie z ziemią mnie nie zabolało, w końcu chwyciłam męską dłoń i poczułam jak unoszę się do góry. Stałam z nim oko w oko, a właściwie oko w szyję, bo był ode mnie o głowę wyższy.
— To ja już chyba pójdę.
— Tylko nie wpadaj więcej na ludzi, niektórzy są naprawdę zajęci — powiedział, po czym wymamrotał coś jeszcze pod nosem, ale tego już nie słyszałam, bo otrząsnęłam się i pobiegłam w stronę szkoły.
Całe szczęście zdążyłam na ostatnią chwilę. Odetchnęłam odrobinę spokojniej i z przyzwyczajenia odgarnęłam grzywkę na bok, a opadające na ramiona kosmyki włosów przesunęłam na jedną stronę. Zaczęłam szperać w torbie za zeszytem. Próbowałam przypomnieć sobie ostatnie zajęcia, ale kompletnie wyleciały mi one z głowy. Zapowiadał się ciężki dzień z fizyką. Na szczęście na sali był ktoś, kto wynagradzał mi trudy. Johnny. Wspaniały Johnny i jego słodkie loczki…
Tyle, że jego nie było! Pierwszy raz w historii! Jego miejsce zajął ktoś inny. Już zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem coś mu się nie stało, kiedy usłyszałam trzask drzwi. W głowie odbijał mi się każdy krok stawiany na starej skrzypiącej posadzce. Profesor Donavan.
Schyliłam się nad zeszytem, unikając jego wzroku. Człowiek mnie przerażał. Zresztą mam wrażenie, że nie tylko mnie. Wszyscy się go bali, bo gdy tylko stwierdził, że ktoś na niego krzywo spojrzał, taki ktoś miał zapewniony niezaliczony semestr.
— Proszę nie udawać, że się pani uczy. I tak wiemy, że nie jest to prawdą. — Zatrzymał się nade mną, a ja z przerażenia mocniej ścisnęłam brzeg ławki. Przekonana o zbliżającym się wyroku na mnie, wykrzesałam na usta miły uśmiech i obróciłam do niego głowę.
— Ależ jak mogłabym się nie uczyć na pana lekcji? — zapytałam potulnie. Już otwierał usta, żeby mi odpowiedzieć, kiedy drzwi znów się otworzyły, a oczy wszystkich skierowały się na wpadające do sali promienie światła, z których wyłoniła się jakaś postać.
— Przepraszam za spóźnienie. — Wpadł zdyszany Johnny.
— Dziękuję, że łaskawie się pan w końcu zjawił, panie Jones. — Profesor obrócił się w jego stronę i przestał na mnie chuchać. Byłam wdzięczna Johnny’emu, że odwrócił jego uwagę. Kochany, jak zwykle mnie oswobodził. Jak można go nie kochać? Zawsze opiekuńczy, miły, kochany, wspaniały, cudowny, kochany…
— Wolne? — Zaskoczył mnie swoim pytaniem.
— Genialny — powiedziałam z rozpędu na głos, po czym chciałam się ugryźć w język. Skuliłam się znowu nad zeszytem — Wolne. Tak, wolne — mruknęłam pod nosem i przepuściłam go obok siebie.
— Skoro już jesteśmy tu wszyscy, to może zaczniemy wykład? Panie Jones, pani Gardian?
— Tak, proszę pana — odpowiedzieliśmy jednocześnie i spojrzeliśmy na siebie krótko. Profesor westchnął do nieba i puścił po sali listę obecności. Wreszcie się uspokoiło.
— Nie ma za co — szepnął mi nad uchem ten jakże ukochany przeze mnie głos. Znowu zacisnęłam mocniej palce na brzegu ławki i poczułam jak moje policzki się czerwienią. To było irytujące. Reagowałam na niego jak zakochany dzieciak z podstawówki, którym już od dobrych kilkunastu lat nie byłam!
— Właśnie miałam powiedzieć „dziękuję” — starałam się zreflektować, ale zareagował cichym śmiechem. Jeszcze bardziej mnie zestresował. Chciał się znowu odezwać, ale przerwały mu śmiechy z wcześniejszych ławek. Dziewczyny zaczęły się wyśmiewać, że Johnny broni swojej nowej dziewczyny, po czym obgadały mnie od góry do dołu. Jessica była najgorsza. Blondynka wycięta z przewodnika po modzie i najnowszych trendach. Jej zawsze wszystko uchodziło na sucho, bo ojciec był jednym z fundatorów szkoły. Wszyscy byli na jej usługi, a ta wytapetowana laleczka okręcała ich sobie wokół palca.
Uniosłam na chwilę wzrok by przekonać się, że moje policzki nie bez powodu się czerwienią, a wszyscy naprawdę spoglądają w naszym kierunku. Szybko schyliłam się ponownie, modląc się w duchu by profesor kogoś zapytał, a wtedy wszyscy wrócą do wcześniejszych póz udając, że są zainteresowani wykładem. Zacisnęłam pięści do białości, ale wiedziałam, że na nic moja interwencja, bo jeszcze bardziej mi się oberwie. Pochylona nad zeszytem zaczęłam bazgrać coś bez sensu na marginesie wyładowując gniew na długopisie. Niestety ich uszczypliwe komentarze nie ustawały przez całą godzinę, a ja byłam coraz bliżej płaczu.
Nagle poczułam, że coś przesuwa się po moich palcach. Podniosłam wzrok zszokowana. To była ręka Johnnego! Coś podobnego! On mnie dotykał!
— Przepraszam cię za nie — powiedział przyjaznym tonem. Czułam, że i on na mnie patrzy, ale nie byłam w stanie spojrzeć na niego. Za dużo emocji, za dużo wrażeń, za blisko mnie był.
— Nic się nie stało, niektóre pustaki już tak mają. — Wyprostowałam się nagle i powiedziałam to dość głośno. Nie wiem, co we mnie wstąpiło! Wszyscy z zadziwieniem spojrzeli na mnie, a na skulenie się było już za późno.
— Czy ty nazwałaś mnie…? — zaczęła Jessica, ale profesor oznajmił koniec wykładu i wszyscy, zbawiennie dla mnie, ruszyli do drzwi. Wymknęłam się niepostrzeżenie i cudem udało mi się uniknąć gniewu elity.
Szłam starą, sprawdzoną drogą. Zatrzymałam się na chwilę w miejscu, gdzie rano upadłam. Słońce było teraz po przeciwnej stronie, a dzień chylił się ku końcowi. Przypomniał mi się ten mężczyzna, który rano uratował moje kości przed obiciem.
— Nawet nie poznałam imienia wybawcy. — Zaśmiałam się sama do siebie i ruszyłam w dalszą drogę.
Nagle coś wyrosło przede mną na środku jezdni! Jak słowo daję, wcześniej tego tam nie było! Jakaś siła pociągnęła mnie za rękę do tyłu, a gdy otworzyłam oczy, znowu zobaczyłam jego. Tego samego faceta, którego spotkałam rano.
— Widzę, że nie wzięłaś sobie moich słów do serca — warknął groźnie, a ja odruchowo się cofnęłam. Złapał mnie za rękę i przyciągnął. Poleciałam jak kłoda, bo zrobił to mało delikatnie. Prawie się wywróciłam!
— I za to chcesz mnie pobić?
— Pobić? — Zaśmiał się głośno. — Jeszcze chwila i wlazłabyś pod samochód, kaleko.
— Wypraszam sobie, nie jestem kaleką, to ty mnie pociągnąłe… eee… pod samochód? — zdziwiłam się. Rzeczywiście za mną jechał samochód, którego wcześniej nie zauważyłam. Czyli wynika z tego, że chłopak znów mnie uratował, a ja się zbłaźniłam. Ile razy miało to mnie jeszcze tego dnia spotkać?
— Tak, pod samochód.
— Czyli… dziękuję… chyba. — Podrapałam się po głowie. Cóż zrobić w takiej sytuacji? Niewiele opcji miałam do dyspozycji. Zwłaszcza, że myślenie w stresie mi nie wychodziło.
— Idź już do domu — ponaglił, machając na mnie ręką i odszedł w swoją stronę.
— P… poczekaj — wydusiłam z siebie tępy pisk. Odwrócił się jakby przestraszony i zmierzył mnie od głów do stóp, sprawdzając czy jeszcze jestem cała.
— O co chodzi, Ivy? — zapytał.
— Chciałam tylko zapytać, jak masz na imię.
Zaśmiał się w odpowiedzi i odwrócił się w swoja stronę, stawiając kolejne kilka kroków.
— Brus Forbs — odpowiedział ledwo słyszalnie i odszedł.
— Brus — powtórzyłam i starałam się zapamiętać na przyszłość to imię, bo on był… żeby nie skłamać, bardzo przystojny. — Brus — powiedziałam raz jeszcze, obserwując jak znika z mojego pola widzenia i skręca w następną ulicę. — Chwileczkę! Ale skąd ty znasz moje imię? — zapytałam już samą siebie, bo zdałam sobie sprawę z jego nieobecności, jak to na mnie przystało, zbyt późno. Ruszyłam biegiem za nim, ale gdy zobaczyłam pustą ulicę, zrozumiałam, że już go nie znajdę.
Zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem tak szybko znalazł się koło mnie rano i jak to możliwe, że pojawił się nagle przede mną po południu. Intrygował mnie ten Brus, a jednocześnie nie mogłam zapomnieć o niesłychanie miłym zachowaniu Johnnego. Długo wierciłam się na łóżku, patrząc w gwiazdy świecące za oknem, aż w końcu mnie zmorzyło i zasnęłam. Kiedy się obudziłam, słońce świeciło nad moją głową. Nie byłam już w łóżku, a na jakimś polu. Wkoło pachniało świeżo skoszoną trawą, a nad głową słyszałam ćwierkające wróbelki.
— Jak tu pięknie — pomyślałam, jednak moje myśli były tak głośne, jakbym to powiedziała na głos. Zdziwiłam się i podniosłam z trawy, otrzepując białą sukienkę. Spodziewałam się, że znajdę na niej gigantyczną plamę od rosy i trawy, ale była idealnie czysta.
Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja właściwie jestem. Było pięknie, ale w okolicach Seattle takich miejsc nie było. Zwłaszcza, że nie pamiętam bym ruszała się z domu. Zrobiłam krok do przodu, dostrzegając jednocześnie miękkość trawy oraz fakt, że nie mam na nogach butów.
Następny krok był dla mnie zgubny, gdyż po raz setny się z czymś zderzyłam!
— O nie! Tak dobrze to nie będzie! Teraz to ty uważaj jak chodzisz, Brus! — wydarłam się. Rozmasowałam czubek głowy i odeszłam krok do tyłu. Przede mną nie stał Brus. Nie wiem w ogóle skąd mi się wzięło, że to mógł być on.
Przed sobą miałam parę błękitnych, niesłychanie wielkich oczu należących do dziwnego chłopaka. Kosmyki jego bujnej czupryny odstawały w każdą stronę świata. Ciemny blond idealnie współgrał z jego śnieżnobiałą koszulą i jasnymi dżinsami. Wyglądał na zdziwionego. Przyglądał mi się, wdzierając się w moją strefę komfortu. Prawie czułam jego oddech na skórze. Unosił się ze trzydzieści centymetrów nad ziemią. Wyciągnęłam rękę w jego kierunku. Chciałam sprawdzić czy na czymś nie stoi, albo czy nie ma przyczepionych sznurków, na których się unosi. Odsunął się przestraszony i przybrał postawę obronną. Spojrzałam na niego całkiem zdezorientowana, a po chwili on także stanął normalnie na ziemi i przyglądał mi się jeszcze uważniej, jednak tym razem z odległości.
— Nie zaatakujesz mnie? — Wyglądał na zdziwionego. Co w takim razie ja miałam powiedzieć? Atakować? Chłopaka? Mimo jego mizernej postawy i tak nie dałabym mu rady, zresztą niczym mi się nie naraził.
— Dlaczego miałabym cię atakować? — zapytałam równie zdziwiona. Spojrzał na mnie pytająco, chwilę milczał, po czym wybuchł śmiechem, a że śmiesznie się śmiał to i mi się wesoło zrobiło. Najczęściej śmieszył mnie właśnie czyjś śmiech, a nie żarty, które ludzie opowiadali.
— Nie wiesz dlaczego miałabyś mnie atakować? Jaja sobie robisz? To zabawne! — Zaśmiał się. Złapał mnie za ręce i uniósł w powietrze, kręcąc piruety. Wciąż nie rozumiałam o co chodzi, ale jego dobry nastrój mi się udzielał.
— Co jest zabawne? — zapytałam, gdy znów zbliżyłam się stopami do ziemi. Postawił mnie i spojrzał pytającym wzrokiem.
— Ty naprawdę nie wiesz?
Nie wiedziałam, o co mu chodziło, ale martwiło mnie, jeśli ktoś twierdził, że miałabym go atakować, a ja nic o tym nie wiedziałam. Nie naraził mi się niczym, nawet go nie znałam. Dlaczego więc twierdził, że chcę go bić? To niedorzeczne.
— Nie mam pojęcia. Kim jesteś? Czy my się znamy? — Podeszłam o krok, a on zaśmiał się cicho pod nosem, zakrywając usta.
— Nie znasz mnie? Straciłaś pamięć? Jestem Angelo — odpowiedział. Wyjrzał zza palców swoim głębokim, przenikliwym spojrzeniem.
— Jesteś aniołem? Moim stróżem? Czy… czy to znaczy, że umarłam? Czy… — zawahałam się. Może jednak wpadłam pod ten samochód, a Brus mi się tylko przyśnił? Może już dawno po mnie, a ja… znalazłam się w… niebie? Wątpiłam w to. Jeśli już, to byłabym w czyśćcu, ale co tam robił mój stróż? Czy przyszedł mnie rozliczyć z życia? Tak to wygląda? Całe lata modliłam się do niego, aby mnie strzegł, a później nadszedł czas na rozliczenie?
Zaśmiał się histerycznie.
— Nie mogę w to uwierzyć. Mary, naprawdę mnie nie poznajesz? Nie pamiętasz naszych starć? Nie uraczysz mnie choć jedną docinką? Mary, Mary… — Zaczął mi się znowu przyglądać z bliska, tańcząc dookoła mnie. — Może to jakaś twoja gierka? Chcesz, żebym poczuł się pewnie, a potem masz zamiar mnie pokonać… znowu ci się nie uda.
— Nie rozumiem. Aniele, dlaczego miałabym chcieć cię pokonać? Poza tym nie nazywam się Mary — wytłumaczyłam. Przyglądałam się jego radosnym pląsom. Zatrzymał się przede mną i położył mi wianek ze stokrotek na głowie. Skąd go nagle wziął? Nie miałam pojęcia. Zbliżył się w moją stronę.
— Nie jestem aniołem, nazywam się Angelo, a ty jesteś Mary. Przejrzałem cię, nie musisz więcej udawać — szepnął tuż przy moim uchu. Musnął mnie w usta, a ja obudziłam się w środku nocy.
— Co się stało? — zapytałam samą siebie. Rozejrzałam się dookoła. Serce strasznie szybko mi biło, a wokół rozciągała się ciemność. Tylko gwiazdy jaśniały na niebie, wskazując późną porę. To był tylko sen. Dziwny, lecz wciąż sen. Położyłam głowę z powrotem na poduszce, ale nim zasnęłam — a byłam pewna, że nie śpię — znów usłyszałam ten wesoły śmiech. Podniosłam się jak oparzona i wystrzeliłam do okna. Nie dostrzegłam jednak niczego niepokojącego.
Najwyraźniej wyobraźnia płatała mi figle i tyle. Za dużo się filmów na oglądałam. Powinnam z tym skończyć. Od dziś koniec z horrorami, thrillerami, a filmy sensacyjne ograniczam do minimum. Przerzucę się na komedie romantyczne, romanse i telenowele. O tak, życie od razu stanie się piękniejsze.
Litości, dobrze wiem, że nie dam rady się zmienić, ale spróbować zawsze warto. Może losy jakiejś Rosalindy i Armanda mnie wciągną? Może seria ich romantycznych samobójstw mnie zainteresuje?
Błagam… nie jestem przedszkolakiem, żeby wierzyć w takie bajki. Coś mało interesujące wydaje się oglądanie świątecznego odcinka „Mody na sukces”, który trwa przez dziesięć odcinków. Paranoja i tyle. To nie dla mnie, zdecydowanie nie dla mnie.
Kolejny raz zasnęłam znacznie szybciej, ale nie pamiętam by coś jeszcze mi się śniło. Obudziłam się we własnym łóżku, przeciągając się i ziewając głośno. Mlasnęłam kilka razy i spojrzałam na zegarek.
No nie! Znowu spóźniona!
Wystrzeliłam jak torpeda i zaliczyłam kolejny ekspresowy poranek. Tym razem jednak biegnąc na lekcje, trzy razy spoglądałam w każdą ze stron, a chodniki przeskakiwałam jak sarna. Nic na szczęście nie wyrosło przede mną i szczęśliwa zajęłam na sali swoje miejsce. Było raczej gwarno, bo nauczyciel jeszcze nie dotarł, a mnie w uszy rzuciło się tylko jedno. Johnny. Coś mu się stało.
Ostatnio zdarzał się cud za cudem. Brus mnie uratował, Johnny się do mnie odezwał, znowu Brus mnie uratował, a potem przyśnił mi się Angelo. Trzeba było do tej listy dopisać, że Johnny sam z nieprzymuszonej woli usiadł znów koło mnie.
— Cześć, wolne? — zapytał. Ciężko było w to uwierzyć, ale tym razem starałam się być twarda i nie wyjść na skończoną kretynkę.
— Jasne, tu zawsze jest wolne, możesz siedzieć, ile chcesz — odezwałam się. Byłam z siebie dumna. Głos nawet mi nie zadrżał. Mało tego, uśmiechnęłam się miło, zamiast się wyszczerzyć i spłonąć rumieńcem.
— Dzięki za pozwolenie. Chcę teraz. — Z uśmiechem zajął miejsce.
— Więc… słyszałam, że coś się wczoraj stało. Dobrze się czujesz?
— To nic takiego. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zapomniałem o śniadaniu i tyle. Już rozniosło się po całej szkole?
Chyba nie powinnam była być aż tak bezpośrednia. To jego prywatna sprawa.
— To źle, śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. A o chłopaku Jessici wszyscy wszystko wiedzą.
Uniosłam się w krainę marzeń i rozważań. Gdyby Jessica znikła z powierzchni ziemi… Johnny byłby wolny, a ja mogłabym wreszcie do niego wystartować wyznając mu miłość. Naprawdę. Jeśli zerwą to przy pierwszej rozmowie z nim powiem co czuję. Wreszcie się odważę, będę dzielna i powiem mu to. Może on też odwzajemni moje uczucie? Może…
— Nie jestem już z nią. — Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos.
Co?! Nie jest?! Znaczy… zerwali?! O radosny dniu! To znaczy, wróć! Żartowałam z tym wyznawaniem miłości! Nie odważyłabym się powiedzieć co czuję, za żadne skarby. Co jakby tego nie odwzajemniał? Pękłoby mi serce!
— Nie? — pisnęłam podekscytowana. Czy kwiecień mógł skończyć się lepiej? Życie nareszcie nabrało barw wraz z przyrodą budzącą się ze snu.
— Rozstaliśmy się. Niezgodność charakterów — stwierdził dość wesoło. Tak jak wcześniej nie byłam w stanie choćby na niego spojrzeć, w obawie przed jego cudownym spojrzeniem, tak teraz bezwstydnie się w niego wpatrywałam. On za to spoglądał na ławkę z delikatnym uśmiechem na ustach.
— Rozumiem, to chyba najgorsze co może być, choć podobno przeciwieństwa się przyciągają — starałam się go pocieszyć, czy coś w tym stylu. Nie najlepiej mi to jednak wychodziło, bo tylko spochmurniał i mocniej ścisnął brzeg ławki.
— Może i się przyciągają, ale na dłuższą metę się nie sprawdzają.
— Zawsze trzeba mieć nadzieję na…
— Nadzieja matką głupich, Ivy. Nie bądź naiwna. — Ukrócił mój wywód, zanim zdążyłam się rozgadać.
— Cóż, taka już jestem. — Uśmiechnęłam się sama do siebie. Po części nie dowierzałam, że on zna moje imię. — Ale wierzę w przeznaczenie i inne takie głupoty.
— Przeznaczenie? Przeznaczone to jest nam tylko umrzeć.
— Nie mów tak. Jesteśmy na świecie po to, żeby się cieszyć życiem. Skończ z tymi smutkami. No dalej, uśmiechnij się — poleciłam. Nagle zebrałam się na odwagę by normalnie się do niego odezwać, w czasie gdy zwykle jedynie udało mi się palnąć głupie zdanie, które go zniechęcało. Sukces.
— Wiesz, Ivy? Masz rację. — Odetchnął z widoczną ulgą. — Co robisz jutro po szkole? Masz jakieś zajęcia? — zapytał, wywołując we mnie nagły i trwały szok psychiczny.
— Ja… a… znaczy… eee… bo… nic… nie mam nic w planach, a… a… po co pytasz? — wydukałam z trudem.
— Może wybierzemy się na spacer? Słońce tak pięknie świeci, szkoda marnować dnia w domu — zaproponował. Myślałam, że doznam zawału, tak szybko mi serce waliło.
Weź się w garść, weź się w garść — powtarzałam sobie w myślach, ale wciąż nie mogłam opanować pulsu pędzącego na zabicie.
— Z chęcią — odpowiedziałam. Już czułam jak płoną mi policzki, więc czym prędzej wlepiłam nos w kartkę. Byłam naprawdę zajęta udawaniem, że jestem zajęta. Kiedy lekcja się skończyła, wypaliłam pędem z klasy i najkrótszą drogą pobiegłam do domu. Po drodze podskakiwałam z radości i śmiałam się tak, że przechodnie zaczynali się patrzeć na mnie jak na obłąkaną. Nie zwracałam nawet na to uwagi. Zbyt szczęśliwa byłam.
I przez to szczęście znów na kogoś wpadłam. Tym razem była to definitywnie moja wina, a kobieta wylądowała na trawniku.
— Najmocniej przepraszam! Nie chciałam! — zaczęłam się usprawiedliwiać. Liczyłam na to, że uśmiechnie się miło i powie: „Nic nie szkodzi”, a ja będę mogła dalej robić z siebie pirata drogowego i cieszyć się od ucha do ucha. Blondynka jednak spiorunowała mnie wzrokiem, zwinnie podnosząc się z ziemi. Miała na sobie coś a’ la lekarski fartuch, tyle że znacznie szykowniejszy. Wyglądała na trochę powyżej dwudziestki, choć styl ubierania dodawał jej lat. Ta dostojność skojarzyła mi się ze szlachtą, albo jakąś rodzina lordów brytyjskich.
— Niewychowana dziewucha. — Wymamrotała pod nosem, stając ze mną oko w oko. W słońcu zalśnił jeden z jej kolczyków. Kobieta była na pewno bogata, przynajmniej takie wrażenie sprawiała.
— Ja naprawdę nie chciałam, to był przypadek. Wiem, jestem głupia i nierozważna, wybaczy mi pani? — zapytałam uniżonym tonem. Przyjrzała mi się dokładniej i w podobny sposób, jak ten facet dzień wcześniej, zmierzyła mnie wzrokiem. Szeptała coś sama do siebie, po czym złapała mnie za rękę i bez słowa za sobą pociągnęła.
— Proszę pani, ale po co od razu na policję? Przepraszam. Odkupię pani spodnie, zrobię co pani będzie chciała, ale proszę mnie nie ciągnąć na policję, przecież nic złego się nie stało. Złamała sobie pani coś? Naprawdę przepraszam — zaczęłam panikować. Nie mogłam wyrwać ręki z jej uścisku. Dlaczego zareagowała aż tak ostro? Bałam się jej!
— Och, zamknij się. Nie idziemy na policję — poinformowała i w dalszej drodze nie zareagowała ani słowem na moje jęki i próby ucieczki. Przestraszyłam się na poważnie, że chce mnie porwać. Gdzie byli ci wszyscy super bohaterzy kiedy ich potrzebowałam? Bałam się nawet pisnąć: „Pomocy!”, zresztą nic by mi to nie dało, bo ciągnęła mnie takimi uliczkami, że śladu człowieka nie było widać. Wreszcie zatrzymała się przy jednych ze drzwi, które otworzyła kartą magnetyczną. Wepchnęła mnie do środka.
— Siadaj — poleciła. Rozejrzałam się panicznie w poszukiwaniu drogi ucieczki. Było to na pozór zwykłe mieszkanie bardzo zamożnej rodziny, jednak kryło się w nim coś mrocznego i tajemniczego. Kobieta podeszła w moim kierunku, a ja cofnęłam się aż wylądowałam na dużym, czarnym fotelu, stylowo dopasowanym do wnętrza. Blondynka przeszła obok mnie i wcisnęła włącznik światła, który okazał się być jakimś innym ustrojstwem. Rolety zjechały w dół po ogromnych oknach, tworząc w pomieszczeniu atmosferę grozy.
No, to teraz mnie zabije. Dlaczego musiałam wpadać na jakąś wariatkę, zabójczynię? Dlaczego ja? Za jakie grzechy? Przecież byłam grzeczna. Wracałam prosto do domu, nie piłam, nie przeklinałam, nie kłamałam nawet — jestem wzorem cnót. Boże, nie daj mi zginąć z ręki psychopatki — zaczęłam się modlić.
— Teraz posłuchaj uważnie, Ivy, bo powtarzać pięć razy nie będę — zaczęła.
— Skąd pani zna moje imię?! — pisnęłam z każdą minutą coraz bardziej przerażona, choć wydawało mi się, że bardziej już nie można.
— To teraz najmniej istotne. Zamknij się i słuchaj! — podniosła głos, wyraźnie zdenerwowana moją obecnością.
— Ale… — chciałam się odezwać, ale gdy jej ręka zawisła nam moją głową, zamarłam i nie dokończyłam. Bałam się. Bardzo się bałam.
Rozdział 2
Mała dziewczynka, duże wymagania
Już czułam, jak dłoń kobiety zderza się z moją skórą. Już czułam piekący ból na policzku. Byłam prawie pewna, że za chwilę mnie uderzy. Za co? Nie miałam pojęcia. Bo odważyłam się odezwać? Bo nie potrafiłam utrzymać języka za zębami? A może wciąż nie mogła mi wybaczyć, że na nią wpadłam?
— Nie! — krzyknęłam, zakrywając twarz rękami. Czułam, że uderzenie się zbliża. Zanim jednak dotarł do mnie świst powietrza, usłyszałam otwieranie drzwi. Czyżbym miała szanse uciec? Otworzyłam szybko oczy i nie patrząc, kto jest w drzwiach, ruszyłam pędem do wyjścia, unikając ciosu.
— Łap ją! — krzyknęła kobieta.
Nie dam się złapać! O nie!
— Ami, co się tu dzieje do cholery? — usłyszałam męski głos, dochodzący od postaci stojącej w smudze światła, wpadającego do pomieszczenia. Dlaczego te drzwi były takie małe? Z każdym krokiem, postać się powiększała, a szczelina była coraz mniejsza.
Nie uda mi się! Musi mi się udać! Nie uda mi się! Uda się! I…
Nie udało mi się. Wpadłam w ramiona chłopaka jak w sieć pająka. Nie miałam jak uciec, nie miałam jak się wyrwać, był za silny. Spojrzałam w górę na jego twarz, jęcząc by mnie puścił. Nagle mnie olśniło i nie była to sprawka słońca.
— Bruuuus… — wydałam z siebie błogie westchnienie. Mój bohater znów przybył by mnie oswobodzić! Najpierw krawężnik, a później psychopatka. Co ja bym bez niego zrobiła? Łezka zakręciła mi się w oku ze szczęścia. Nie spodziewałam się, że będę tak szczęśliwa, widząc kogokolwiek na swojej drodze.
— Ami? Wyjaśnij — poprosił.
— Co tu wyjaśniać? Proszę, zabierz mnie stąd, zatrzymaj ją, ona chciała mnie zabić dlatego, że na nią wpadłam. Ale ty wiesz, że ja bym tego specjalnie nie zrobiła. Jestem po prostu ślepą sierotą i nie zawsze patrzę pod nogi. Proszę, obroń mnie przed nią, sama sobie nie poradzę — zaczęłam nadawać jak seria z karabinu maszynowego, jakieś sto słów na minutę. Nie byłam pewna czy mnie zrozumiał, ale zdziwiłam się dopiero, gdy wybuchnął śmiechem. Miałam wrażenie, że o czymś nie wiem.
Chłopak wszedł do środka, ciągnąc mnie za sobą i posadził na czarnej sofie. Usiadł tuż obok i objął mnie ramieniem. Nie wiedziałam z czego wciąż się śmiał, ale jego bliskość, zapach i ciepło mnie uspokajały. Przy tych mięśniach nie można czuć strachu.
— Ami, co ty jej robiłaś? Jakiś terror już na wstępie? — zapytał wciąż się śmiejąc.
— A dlaczego nie miałabym mieć przy tym odrobiny rozrywki? — Stanęła spokojnie. Teraz nie wyglądała na psychopatkę w ataku furii. Nawet się uśmiechnęła i odrzuciła włosy do tyłu. Wydawała się przyjazna.
— Jesteś okrutna. — Zaśmiał się i podszedł do niej. Objął ją przyjaźnie, po czym pocałował w policzek. Domyśliłam się, że to jego dziewczyna. Było mi trochę szkoda, bo… nie! Głupia ja! Wcale mi się nie podobał! Mi się podobał tylko Johnny! — Ale teraz przejdźmy już do konkretów, bo naszemu maleństwu serduszko wyskoczy. — Spojrzał z uśmiechem w moją stronę, a dziewczyna wyszeptała mu coś na ucho, a on znowu wybuchnął śmiechem.
— Naszemu maleństwu? — zapytałam zaskoczona, zdziwiona, przerażona, zszokowana itd. (niepotrzebne skreślić). Co miał na myśli?! Oboje byli zdecydowanie za młodzi by być moimi rodzicami! Litości! Różniło nas może trzy, cztery lata. Niemożliwe!
— Mała, żyjesz? Tu ziemia. — Dziewczyna pomachała mi przed nosem, a ja odruchowo kilkakrotnie zamrugałam. Nagle byli tuż przy mnie.
— Nie jesteście moimi rodzicami, a ja nie jestem waszym maleństwem! Jesteście obłąkani! Wynoszę się stąd! — wykrzyczałam im prosto w twarze. Zacisnęłam pięści i wstałam z kanapy. Oboje zaczęli histerycznie chichotać, co dodatkowo mnie denerwowało.
— Ivy, lepiej usiądź — poradził chłopak.
— Po co? Bo powiecie mi, że jestem adoptowana, a wy jesteście moimi prawdziwymi rodzicami? Nie, dziękuję! — Coraz silniej zaciskałam pięści, a oni tylko wymieniali porozumiewawcze spojrzenia i śmiali się do rozpuku.
— Mówiłam ci, że ona się nada, ma nawet poczucie humoru, będzie się miło współpracowało — stwierdziła dziewczyna. Poklepała Brusa w ramię.
— Współpracować? Ja nie mam zamiaru z nikim współpracować! — oburzyłam się. Oni sobie ze mnie jaja robili!
— Słuchaj, mała, nikt cię nie pyta o zdanie. Musisz nam pomóc i tyle. — Chłopak wstał. Podszedł w moim kierunku, a wyglądał przy tym groźnie. Nagle to jego zaczęłam się bać. Zrobiłam krok w tył.
— Pomóc… w czym? — zapytałam. Byłam ździebko zdezorientowana. Kobieta w tym czasie podeszła do szafki i odsunęła jedną z szuflad. Miałam wrażenie, że zaraz wyciągnie pistolet i mnie zastrzeli. Moje wyobrażenie o tym przybrało na kolorach, gdy nałożyła białe, jedwabne rękawiczki. Co prawda w filmach zawsze zakładają czarne, ale to nie zmienia faktu, że odcisków nie zostawi!
No to żegnaj życie, zaraz będzie po mnie!
— Ivy? — zapytała tajemniczym głosem.
— Ale za co? — jęknęłam, szykując się do wydania ostatniego tchnienia.
— Łap! — Rzuciła czymś w moją stronę. Właściwie nie wiem jakim cudem, ale złapałam kamień. Chciała mnie kamieniować? Co to za jakieś starożytne obrządki? Im dłużej tam byłam, tym bardziej nie rozumiałam o co chodzi.
— I co? — zapytał chłopak. Uważnie mi się przyglądał. Spojrzałam na blondynkę, która także czekała na moją reakcję i nie szykowała kolejnych kamieni, by we mnie rzucać. Dziwne, a przed chwilą tak ją to bawiło…
— Nie rozumiem — powiedziałam.
— Pali cię? — zapytali jednocześnie.
— Nie, a dlaczego miałoby mnie palić? Przecież nie trafiłaś — przypomniałam.
— Amando, słyszysz? Nie pali jej! — ucieszył się Brus. Podbiegł do blondynki, uniósł ją nad ziemię i obrócił się kilka razy. Stałam zamurowana. Dlaczego kamień miałby mnie palić?
Otworzyłam pięść, w którą złapałam owy przedmiot. Zobaczyłam połyskujący różnymi odcieniami kamień, przypominający z wyglądu rubin. Czegóż mogłam się spodziewać po magnatce? Oczywiście nie rzuciłaby we mnie byle kamykiem zebranym z ulicy. Ten, który trzymałam był warty zapewne dziesięć razy tyle co mój dom, jak nie więcej.
— To jest… — zaczęłam. Nagle przestali się cieszyć i kręcić, tylko znów wlepili we mnie oczy. Zamilkłam w pół słowa i tak patrzyliśmy na siebie, jak trójka debili na lizaka. Czułam, że to ja musze się odezwać i dokończyć myśl, bo im się nie spieszyło. Jakby zamarli, czekając na moją sugestię. — Rubin? — zapytałam. Chyba nie trafiłam, bo miny im zrzedły.
— Nie — dziewczyna prychnęła.
— To turmalin, a konkretniej rubelit — dodał chłopak. No tak, wiedziałam, że to nie rubin, był za jasny na rubin. — Ale jesteś pewna, że cię nie pali? — zapytał po chwili, jakby nie do końca był przekonany, że mówię prawdę.
— Jestem pewna. Czy rubelit, jak to nazwałeś, powinien palić? Ma w sobie jakiś kwas? Chcieliście mnie trwale okaleczyć? Wypróbować jakiś swój wynalazek na ludziach? — zalałam go pytaniami. Obracałam kamyk w palcach i uważnie mu się przyglądałam. Nie był polany żadną cieczą, nie sączyło się nic z niego, był przejrzysty, jedynie trochę na wierzchu zabrudzony warstwą kurzu.
— Turmaliny nie palą, ale to nie jest zwykły turmalin — powiedziała dziewczyna. Podeszła obok Brusa. Wyglądali, jakby chcieli mi powiedzieć coś ważnego, ale nie mieli pojęcia, jak się za to zabrać.
— A co w nim takiego niezwykłego?
— Może najpierw usiądź — polecił. Złapał mnie za rękę i usadził. Miał takie delikatne i ciepłe dłonie. Zupełnie odmienne od tych blondynki, lodowatych. Coś kazało mi sądzić, że przy nim jestem bezpieczna, zresztą ciekawa byłam tego, co chcieli mi przekazać.
— Ivy, wiesz coś o…? — zaczęła, ale moje myśli kumulowały się już od dobrej chwili i nie potrafiłam utrzymać języka za zębami.
— Właśnie! Skąd znacie oboje moje imię? — wypaliłam bez zastanowienia.
— Zacznijmy od początku, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. — Uciszył mnie latynoski palec wskazujący, który wylądował na moich ustach. — Kontynuuj. — Skinął na swoją kompankę.
— Już w starożytności, a nawet antycznej Grecji… ale zanim to, mam pytanie. Co wiesz na temat świętego Graala?
— W sumie niewiele. Tyle, że to kielich, z którego pił Jezus podczas ostatniej wieczerzy. Został uwieczniony na obrazie Leonarda da Vinci, a teraz stoi w gablotce w Walencji. W film „Kod da Vinci” nie wierzę, ale chyba mi nie powiecie, że to prawda, co tam mówili? — zapytałam.
— Nie, film to oczywiście brednie, ale to w co wierzysz też jest dalekie od prawdy — odezwał się Brus. Powoli przesunął rękę ponad moją głową, by znów oprzeć ramię na moich plecach. Uśmiechnął się wesoło i poczochrał mnie po włosach.
— Już w starożytności wyznawano kult przedmiotów, czasem nawet tych domowego użytku. Z początkiem nowego wieku i nowożytności, wraz z pojawieniem się człowieka, przedstawiającego się jako Jezus, zaczął się mit chrześcijaństwa i potem coraz to różniejszych innych religii.
— Jesteś ateistką? — zapytałam odrobinę zbulwersowana jej słowami.
— Tak, a co to ma do rzeczy? Mniejsza z tym, pomińmy ten fragment, bo jest długi, nudny i mnie irytuje. W każdym razie mniej więcej historię tego, skąd się wziął Graal znasz. Był uznawany za różne przedmioty. Owy kielich, z którego pił Jezus, kielich do którego zebrano jego krew, książeczką, którą napisał i która ponoć była skarbnicą wiedzy, flakonikiem na perfumy Marii Magdaleny, naczyniem, w którym Piłat umył ręce po wydaniu wyroku, tacą, misą, kubkiem, paterą, całunem, chustą św. Weroniki, bla, bla, bla. No nazmyślali tego ludzie, ile wlezie. Wszyscy jednak twierdzili, że owe „coś” ma magiczne właściwości, leczy chorych, daje możliwość komunikacji z Bogiem, jest niewidzialne dla niegodnych, a nawet może dawać nieśmiertelność i tej ostatniej kwestii jestem osobiście najbliższa. — Na jej twarzy zakwitł niewyraźny uśmiech. W końcu przestała krążyć po pokoju i usiadła naprzeciw nas.
— A co ja mam do tego? — zapytałam.
— Wiesz, co trzymasz w ręce?
Patrzyła na kamyk, który kręcił się w moich dłoniach. Ja również na niego spojrzałam. Szlifowany kamień w kształcie łzy połyskiwał pod wpływem słońca, mieniąc się wszystkimi odcieniami czerwieni.
— Brus mówił, że to turbolid, czy coś tam na „r” — przypomniałam.
— Turmalin. Tur-ma-lin — wtrącił się, tłumacząc mi jak pięciolatkowi. — A konkretniej rubelit. Ru-be…
— Dobra, zrozumiałam — tym razem to ja mu przerwałam. — I co z tym turmalinem?
— Teraz trochę o nas. Tak ogólnie, to zapomniałam się przedstawić. Jestem Amanda Forbs, córka zapalonych naukowców, którzy od małego wpili mi miłość do dziwnych historii, a Brusa chyba już poznałaś. — Kiwnęła głową na chłopaka, który lekko się uśmiechnął i pomachał mi przed nosem.
— Tak, już na siebie kiedyś wpadliśmy.
— Nasza miłość skupiła się na poszukiwaniu legendarnego świętego Graala. Sprawdziliśmy chyba wszystkie możliwe legendy, aż w jednym ze starych, poniemieckich bunkrów, na terenie byłej Trzeciej Rzeszy, znaleźliśmy kamień, który trzymasz w rękach. Jeśli jeszcze się nie domyślasz, czym jest, to już ci mówię. Wierzymy, że ten rubelit jest odłamkiem z legendarnego Graala i pomoże nam dotrzeć do całości.
— Szczytny cel, ale wciąż nie rozumiem, po co tu siedzę… — westchnęłam.
— Zauważyłaś coś dziwnego, gdy rzucałam do ciebie kamień?
— Nie, nie bardzo, ale wydawało mi się, że chcesz mnie zastrzelić i chowasz za plecami broń. Założyłaś nawet rękawiczki, żeby nie zostawić odcisków — przedstawiłam im swoją hipotezę, na co Brus wybuchł śmiechem. Zasępiłam się. Może nie powinnam im tego mówić? W końcu to tylko moje (dość głupie) podejrzenia, które przecież się nie sprawdziły. Niestety miałam niewyparzony język. Najpierw mówiłam, potem myślałam.
— Skończ ze swoimi bzdurnymi historyjkami, dziewczynko — prychnęła. — Miałam rękawiczki, o to mi właśnie chodziło. A dlaczego miałam rękawiczki? Bo mnie rubelit parzy, tak jak i Brusa oraz większość populacji na świecie. Tylko wybrani mogą go dotykać. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, zaczęliśmy zbierać informacje o osobach wyjątkowych…
Tym razem to ja wybuchłam śmiechem. Jeśli zaraz mieli mi powiedzieć, że jestem jakaś inna (czy jak kto woli — wyjątkowa/oryginalna) to bym padła, albo wyszła z siebie!
— Co ci tak wesoło? Mówimy teraz o poważnych sprawach. — Chłopak pacnął mnie w głowę i skarcił groźnym spojrzeniem. — Kontynuuj. — Kiwnął głową na dziewczynę, której przerwałam swoim nieopanowaniem.
— Zaczęliśmy zbierać informacje o osobach wyjątkowych na całym świecie. Po roku mieliśmy kompletną kartotekę — powiedziała.
Nie chciałam jej po raz kolejny przerywać, więc (niczym w szkole) uniosłam do góry rękę.
— Mogę o coś zapytać?
— Pytaj, jeśli musisz — westchnęła.
— Co według was oznacza termin „wyjątkowy”?
— Każdy, kto czymś się wyróżnia. Zaczęliśmy od tego co było w starych zapisach, czyli od wyjątkowości w momencie narodzin. Tylko urodzeni w tak zwanym „czepku” przechodzili dalej. W kolejnych selekcjach, wskazanych przez zapiski naukowców, rodziców i w ostatnim czasie własne, wyeliminowaliśmy dziewięćdziesiąt procent. Ostatnie dziewięć tysięcy osób musieliśmy sprawdzić osobiście, poprzez dotkniecie rubelitu — wytłumaczyła.
— Dziewięć tysięcy? — Wytrzeszczyłam oczy i lekko się podniosłam. — A ja, że tak zapytam, która byłam na liście?
— Siedemset pięćdziesiąta dziewiąta — odpowiedział Brus. Krótko westchnął.
— A co z wcześniejszymi osobami? Poparzyli się? — zapytałam. Byłam odrobinę zaniepokojona, coraz uważniej przyglądałam się kamykowi. Taki malutki, taki niepozorny, a taki groźny?
— Rubelit pali tylko przy kontakcie z nim. Czując ból, odruchowo go odrzucali, a rany schodziły już po kilku minutach.
— A my w tym czasie ich odurzaliśmy, by nie pamiętali, co się wydarzyło i żyli sobie dawniej z wymazaną godziną życia. Ty obudziłabyś się po upadku. Zaraz po tym, jak zderzyłaś się z Amandą. Mimo, że doświadczyli cudu rubelitu, nawet o tym nie wiedzą — dodał Brus.
— Ale będę to pamiętać, bo mnie nie parzy, prawda? Nie będziecie mnie niczym odurzać? — zapytałam. Przyglądałam im się badawczo.
— Nie, ty dopiero zagłębisz się w tajemnicę i nam pomożesz. — Dziewczyna spojrzała na mnie swoim przebiegłym wzrokiem.
— W czym mam wam pomóc? Poza tym, że mnie nie pali, to jestem ciemna, jeśli chodzi o te sprawy. To wy moglibyście mi pomóc. W końcu jestem ślepą sierotą życiową, która potyka się na prostej drodze i wpada na ludzi — stwierdziłam pół żartem, pół serio.
— Nie wiesz jeszcze wszystkiego. Przy okazji szukania wskazówek dotarcia do Graala widzieliśmy wiele zła, wiele niesprawiedliwości i cierpienia… — Głos dziewczyny nagle zaczął dziwnie drżeć
— Ami, spokojnie. Po prostu jej pokaż. — Polecił chłopak.
— Masz rację, to trzeba zobaczyć. — Wstała i wyszła z pokoju.
— To ci się spodoba. — Brus uraczył mnie swoim czarującym uśmiechem, w czasie kiedy dziewczyna wróciła z nożem w ręce. Odruchowo podskoczyłam na siedzeniu. Wizja obłąkanej psychopatki do mnie wróciła i nie potrafiłam jej powstrzymać.
— Brus, wiesz, że czasem mam problemy z oczami. Odsuń się, nie chcę cię poranić. — Kiwnęła na chłopaka, który natychmiastowo się poderwał z miejsca.
— Chwila! Poranić?! Jak to poranić?! — Złapałam go kurczowo za rękę i nie dałam się odsunąć, choć tego próbował. Nie! Nie miałam zamiaru dać się zabić!
— Ivy, daj spokój, nic ci się nie stanie, tylko trzymaj rubelit — poleciła, jakby znużona całą sytuacją. Czy to ją nudziło?! Przepraszam bardzo! Ja walczyłam o życie!
Nie wiem jakim cudem, ale facet się wyrwał z mojego żelaznego uścisku i odbiegł kilka kroków. Zanim ruszyłam z miejsca w powietrze uniosło się ostrze skierowane we mnie. Odliczałam sekundy do śmierci, a kamień w moich rękach nagle zaczął mocniej świecić jakimś wewnętrznym blaskiem. Nie zauważyłam, kiedy wbił się we mnie nóż, ale minęło już wystarczająco dużo czasu by zagłębił się w mojej skórze. Dziwne. Nie czułam bólu, za to zadźwięczał brzdęk upadającej na drewnianą posadzkę stali. Ze zmrożonymi oczami przejechałam ręką po bluzce. Brak było jakichkolwiek ran, nie czułam bólu. Dziwne. Otworzyłam oczy, żeby sprawdzić, co się stało. Byłam przekonana, że ostrze trafiło mnie w bok. Tylko dlaczego się nie wbiło?
Spojrzałam w dół. Ostrze leżało u moich stóp. Odrzuciłam od siebie ściskany wcześniej kurczowo kamień i podniosłam nóż. Pomyślałam, że nie był naostrzony, po czym zetknęłam opuszek palca ze stalą. Nawet nie wiem kiedy się przecięłam, a dotknęłam tylko delikatnie, bardzo delikatnie, ledwo zauważalnie! Jak to się stało? Niemożliwe! Upuściłam nóż, który tym razem przeszył powietrze pionowym ruchem. Wbił się w drewnianą posadzkę niczym w masło. Otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia.
— Wciąż nie wierzysz? — zapytała blondynka.
— W co nie wierzę?! Co to…? Jak to… możliwe?! — zaczęłam piszczeć. Po raz kolejny byłam zszokowana tym, co działo się wokół mnie.
— Weź rubelit do rąk i dotknij ostrza jeszcze raz.
— Nie chcę go dotykać, już się poraniłam! — krzyknęłam. Pokazałam palca, z którego sączyła się ciemnoczerwona ciecz, po czym wpakowałam go z impetem do ust.
— Ivy, postaraj się myśleć logicznie. Kiedy trzymałaś kamień, ostrze nawet cię nie drasnęło. No pomyśl. Wciąż nie wierzysz w jego moc? A może mam rzucić jeszcze raz, kiedy nie masz kamienia? Może jeśli teraz się w ciebie wbije, to zrozumiesz? — Na twarzy dziewczyny pojawiały się zmarszczki wskazujące na zdenerwowanie. Wciąż nie rozumiałam, co się wokół mnie działo, ale musiałam przyznać, że ten kamień do najzwyklejszych nie należał. Może właśnie dlatego wydawało mi się, że zaświecił? Może to jego moc uchroniła mnie przed przebiciem skóry i śmiercią? Przecież nóż był tak ostry, że przeciąłby kość.
— Więc to magiczny kamień? Coś jak… kamień filozoficzny?
— Można tak powiedzieć, ale tak naprawdę niewiele o nim wiemy — odpowiedziała Amanda. Zauważyłam, że w tym związku to kobieta więcej mówi. Brus jedynie czasem jej przytakiwał.
— A co wiecie?
— Że ma magiczne właściwości, że potrafi leczyć rany, że dodaje siły i stanowi swoistą tarczę obronną dla osób, w których jest posiadaniu, ale jak już wspominałam nie każdy może go posiadać.
Super. Fantasy w życiu codziennym. Chyba oglądałam za dużo bajek. Może mi się to wszystko śniło? Może to tylko głupi sen? Bardzo głupi sen.
Aua. Zabolało, ale musiałam się uszczypnąć, żeby sprawdzić. Czyżby jednak prawda? Bardzo dziwna, bardzo magiczna, bardzo pokręcona i zwariowana prawda, ale mimo to wciąż prawda. Więc… jestem jednak dziwna.
— I tylko ja mogę go dotykać?
— Nie jest powiedziane, że tylko ty. Ty jesteś jedną z osób, które tę możliwość posiadają. To nie znaczy, że nie ma więcej takich jak ty. Wciąż będziemy kontynuować poszukiwania. — Mówiąc o tym dziewczyna posmutniała, a Brus podszedł i przytulił ją do siebie. Usiadłam troszeczkę skrępowana sytuacją. Odruchowo przesunęłam ręką po obiciu w poszukiwaniu czerwonej łezki. Od kiedy ją upuściłam, czułam się jakoś dziwnie nieswojo, jakby jej bliskość mnie dopełniała. Kiedy znów poczułam jej chłód w ręce, wszystkie zmartwienia odeszły, a ja odetchnęłam spokojniej.
— Mam wrażenie, że przede mną już ktoś był — powiedziałam, a chwilę potem zaczęłam się zastanawiać, skąd ta myśl przyszła mi nagle do głowy.
— Skąd wiesz? — Tym razem to chłopak zareagował pierwszy.
— Nie wiem. Mówiłam, że mam takie wrażenie.
— Był. Masz rację był, ale nie pytaj, to drażliwa kwestia. — Dziewczynie prawie załamywał się głos jakby płakała. Nim skończyła mówić, znikła za drzwiami.
— O kogo chodzi? — zapytałam z nadzieją, że Brus mi wszystko wyjaśni. Taa, śnij dalej naiwna. Nie wyglądał na kogoś, kto chciałby zdradzać sekrety własnej dziewczyny, czy też żony (w końcu mieli to samo nazwisko). Chłopak spojrzał tęsknie na drzwi, po czym przeniósł wzrok na mnie. Był zmartwiony zachowaniem swojej ukochanej.
— To teraz nieważne. Musisz zapamiętać ważniejsze kwestie. — Złapał mnie silnie za rękę i posadził na fotelu. usiadł naprzeciwko i lekko nachylił się w moją stronę. — To co ci teraz powiem jest chyba najważniejszą kwestią z tego, co masz dzisiaj stąd wynieść. Niedługo się ściemni, a w domu czekają na ciebie rodzice, więc całej twojej ciekawości nie zaspokoję. Pamiętaj… — zaczął bardzo poważnie. Spoglądałam w okno. Rzeczywiście wkrótce słońce miało zajść za horyzont. Brus szarpnął mnie za rękę. — Pamiętaj, słyszysz?!
— Słyszę, słyszę, nie musisz się na mnie drzeć — powiedziałam pod nosem.
— Pamiętaj, by nikomu nie zdradzić ani słowa. To bardzo ważne!
Jasne, już lecę rozgłaszać całemu światu, że mam magiczny kamień, który uzdrawia. Jeszcze nie jestem wariatką i w szpitalu dla chorych psychicznie wylądować nie chcę. Nie w głowie mi rozmowy z kimkolwiek, zwłaszcza o tym.
— Nie pisnę ani słówka — obiecałam. Uniosłam zaciśniętą pieść do serca. Rubelit stał się taki ciepły i przyjemny w dotyku.
— Dobrze więc. Przyjdź tu jutro zaraz po szkole, dokończymy tę rozmowę — powiedział i wstał z fotela. Ja także wstałam i ruszyłam wesoło do wyjścia.
— Więc do jutra, Brus.
— Ale, Ivy… odłóż proszę kamień do szuflady.
Odskoczyłam. Przestraszyła mnie myśl, że mogłabym czuć się tak zaszczuta, jak kiedy upuściłam kamień. Nie! Chciałam mieć go zawsze przy sobie!
— Nie mogę go zabrać? — Spojrzałam litościwie w jego stronę. Starałam się jak najlepiej imitować znaną wszystkim minkę zbitego psa.
— To zbyt niebezpieczne.
— To ja zostaję — postanowiłam. Wróciłam na fotel. Jak nie prośbą, to groźbą!
— Ivy! Do domu! — krzyknął. Udawał groźnego. Moja zdesperowana mina go chyba jednak rozbawiła, bo przez groźbę przebijał się uśmiech.
— Bruuuuuus, prooooooooszę. — Zaczęłam stąpać nerwowo z nogi na nogę. Postanowiłam, że musi mi ulec! Musi! Nie miałam zamiaru wychodzić z domu bez kamienia! On mi się podobał. Był magiczny i sprawiał, że bardziej wierzyłam w siebie.
— Ivy, nie możesz go zabrać. — Starał się wytłumaczyć mi to po dobroci, ale byłam uparta. Chciałam tego kamienia! Chyba nie po to mi go pokazywali, żeby potem patrzeć jak cierpię.
— Ale dlaczego? — jęknęłam i zrobiłam obrażoną minę siedmioletniego dziecka.
— Bo to niebezpieczne.
— To ja tu zostanę i będę bezpieczna. — Podwinęłam nogi, by także wylądowały na fotelu, do którego przytuliłam głowę. Był mięciutki, z jakiegoś wyjątkowo drogiego materiału. Brus westchnął beznamiętnie. Yes! Wiedziałam, że mi ulegnie! Samoczynnie się do siebie uśmiechnęłam. Niestety moja radość szybko prysła, gdy poczułam ciągnącą mnie silną dłoń zaciśniętą na moim nadgarstku.
— Auu, Brus, to boli! — pisnęłam. Nie zważał na moje słowa. Pociągnął mnie do szuflady i zmusił do upuszczenia kamienia. Znów poczułam się bezsilna i było mi z tym źle! — Brus, nie! Błagam, nie! Nie każ mi zostawiać… nie… nie, nie, nie, błagam, nie… — Nie reagował na mojej jęki ani na to, że byłam bliska płaczu. Wyrzucił mnie za drzwi. Brutalnie, bestialsko, po chamsku wyrzucił mnie z domu!
— Wracaj do siebie. — Uśmiechnął się miło.
— A jak wpadnę pod samochód? Co jeśli bez kamienia coś sobie zrobię? Błagam, daj mi go.
— Nic sobie nie zrobisz, tylko używaj oczu.
— A co jeśli jednak coś sobie zrobię? Co wtedy z kamieniem? Co z Graalem? Jak go odnajdziecie? Zastanów się, lepiej jak go zabiorę. — Starałam się mimo wszystko go namówić. Znów westchnął, po czym się uśmiechnął i wyszedł. Podszedł do mnie bliżej. Powiedziałabym wręcz, że bardzo blisko.
— Ivy… — Zaczął słodkim głosem. Przeczesał mi włosy palcami. — Robię to dla ciebie. — Złapał mnie ręką za podbródek i zbliżył usta, po czym umieścił je na moim rozpalonym czole. To było okrutne, bo sądziłam przez chwilę, że jego usta wylądują odrobiną niżej. Tak bardziej na moich wargach. Chciałam przez moment poczuć jak całuje.
— Jasne, że dla mnie…
— Do jutra. — Uśmiechnął się na pożegnanie i trzasnął drzwiami przed moim nosem.
— Jasne! Dla mnie! A niech cię, Brus! — Obudziłam się wreszcie z zamyślenia i chciałam pluć sobie w brodę za to, że tak łatwo dałam się zbyć. Gdybym tylko była mniej kochliwa, życie byłoby piękniejsze!
Rozdział 3
Życie potrafi zaskakiwać. Na każdym kroku
Wracałam do domu jako kłębek nerwów. Było ciemno, latarnie ledwo co świeciły, a mi chodziła po głowie tylko jedna myśl: Dlaczego nie mogę mieć rubelitu przy sobie?
Założę się, że to wymysł Brusa, który chciał mi zrobić na złość. Co takiego niebezpiecznego mogłoby mnie spotkać przez kamień? Przecież on podobno daje moc i wytwarza tarczę wokół mnie. Wyjście bez niego było najniebezpieczniejszym, co mógł mi zgotować! Ale cóż, struchlała i zziębnięta wróciłam do domu. Nawet nie powiedziałam rodzicom o swoim przybyciu, nie miałam na to siły. Jedno głuche westchnienie wystarczyło by kochany ojczulek domyślił się, że nie jestem w nastroju na cokolwiek. I miał świętą rację! Od progu rzuciłam torbę w kąt i padłam na łóżko. Jak to możliwe, że czułam się taka bezsilna? Wcześniej się tak nie czułam. Dopiero przy zetknięciu z kamieniem coś się we mnie obudziło i kazało mi dostrzec jak wiele zagrożeń na mnie czyha. Te wszystkie krawężniki, samochody, psychopatki, wariaci i wiele innych.
Nawet nie widziałam kiedy zasnęłam. Tym razem znalazłam się w samym środku lasu. Wylegiwałam się na gałęzi. Czułam jak słońce ogrzewa czubek mojego nosa. Kiedy zrobiło się nudno, zeszłam i ruszyłam ścieżką przed siebie. Co chwilę słyszałam dziwny chichot to z jednej, to z drugiej strony. Starałam się go ignorować, ale potem znowu pojawił się ten chłopak, ten blondyn z wcześniejszego snu. Znów unosił się kilkanaście centymetrów nad ziemią i uśmiechał się przyjaźnie.
— Co tu robisz? — zapytałam. — Jeśli znów masz zamiar zapytać, czy cię zaatakuję to moja odpowiedź wciąż brzmi „nie”.
— Nie chcesz mnie atakować, bo nie pamiętasz jak walczyliśmy. — Zbliżył się i położył mi rękę na ramieniu.
— Wybacz, ale mylisz mnie z kimś. Ja z nikim nigdy nie walczyłam… poza tym incydentem trzynaście lat temu w piaskownicy. Ale jej się należało, zabrała mi grabki.
— Wkręcasz mnie, wiedziałem. — Zaśmiał się. — Myślisz, że się przefarbujesz, zmienisz trochę styl i cię nie rozpoznam, Mary?
— Jaka znowu Mary?
— Mary, Mary Forbs. Bo tak właśnie się nazywasz. Nie wiem co znowu kombinujecie, ale nie uda się wam. Całej waszej trójce się nie uda, nie pokonacie mnie. — Zaśmiał się pod nosem.
Forbs? Przecież Brus i Amanda są Forbs! Teraz wszystko jasne! To musiała być ich córka! Dlatego tak się przejmują tą sprawą!
— Nie jestem Mary, mówiłam ci, mylisz mnie z kimś innym.
— Mary… urosłaś, wyładniałaś… kiedy ostatni raz się widzieliśmy miałaś z piętnaście lat. — Odgarnął mi grzywkę z oczu.
— Jestem Ivy, a nie Mary. Angelo, wiem o kogo ci chodzi, ale to nie ja. Powiedz, co się stało z tą Mary? — zapytałam. Miałam nadzieję, że mi wszystko wyjawi i tym razem się nie przeliczyłam. Jego mina szybko się zmieniła, a chłopak przyjrzał mi się dokładniej.
— Głowę bym dał, że jesteś Mary, ale wiedziałem, że nie potrafią wskrzeszać ludzi. Nie bez Graala. — Przy wypowiadaniu ostatniego słowa pojawiła się iskierka zwycięstwa w jego oku. Ciekawe… kim był owy Angelo?
— Masz go?
— Graala? A skąd — prychnął. — Ale będę go mieć.
— Wiesz gdzie jest?
— Nawet jakbym wiedział, to bym ci nie powiedział.
— A to dlaczego?
— Bo… Mary… no co ty? Naprawdę nie jesteś Mary?
— Nie jestem. Czy tak trudno to zrozumieć? — Uśmiechnęłam się miło.
Angelo był niczego sobie. Johnny, Brus i Angelo, moje trzy główne ciacha. Szkoda tylko, że ten ostatni był snem. Chociaż… tak realny, że można by pomyśleć…
— A więc Ivy? Myślałem, że to tylko przykrywka. Mary umarła i nie wróci więcej, za to ty… jesteś… — Zbliżył się, po raz kolejny przekraczając wszystkie możliwe granice.
— Jaka jestem? — Zrobiłam krok do tyłu.
— Taka wystraszona. — Zaśmiał się. — Teraz jestem pewny, że nie jesteś Mary.
— Ta Mary nigdy nie była wystraszona? — Bezsensownie brnęłam w temat, kiedy on był o krok ode mnie. Pociągający, aczkolwiek jednocześnie jakby w głowie zapalała mi się czerwona lampka z napisem „niebezpieczeństwo”, ale to w końcu tylko sen.
— Nie, ona była waleczna w każdej możliwej sytuacji, była też wredna i nieczuła, tylko Graal był jej w głowie, dlatego ją zabiłem.
— Zabiłeś? — Zrobiłam znów krok do tyłu. Na samo słowo „zabić” zaczynałam się bać, a puls przyspieszał. Nie lubiłam tego słowa, nawet we śnie.
— Nie bój się, kicia. Tobie nic nie zrobię. — Znów się przybliżył i pogłaskał mnie po policzku, ale kiedy zbliżyłam rękę, odskoczył. Zrobiłam pytającą minę.
— Wybacz, dawne przyzwyczajenia, ale ty jesteś przecież niegroźna. — Uśmiechnął się cwaniacko. Złapał mnie za biodra i nawet nie wiem kiedy byłam oparta o drzewo, a on zbliżał się z ustami. Bardzo powoli, wciąż wpatrzony swoimi błękitnymi oczami w moje.
— Skąd wiesz, że jestem niegroźna? — wydusiłam z siebie. Znów się zaśmiał.
— Mógłbym cię polubić, kicia — stwierdził, po czym znów się przysunął, ale nim nasze usta się zetknęły, zdążyłam się obudzić. Był środek nocy. Odetchnęłam głęboko i położyłam się z powrotem. Reszta nocy przebiegła bez większych komplikacji, a rankiem obudziłam się na podłodze. Ciekawa jestem kiedy spadłam, ale w sumie mogło się to stać w każdej chwili, bo mimo, że strasznie się wiercę, mam kamienny sen i niewiele zjawisk byłoby w stanie mnie obudzić. Standardowo się przeciągnęłam i podniosłam z ziemi. Przy śniadaniu przeprosiłam rodziców za wczorajszą niedyspozycję i zwaliłam wszystko na kolejną chandrę. To chyba najlepsza i najstarsza wymówka, ale najważniejsze, że niezawodna. W szkole także byłam tylko cieleśnie, bo mój duch tkwił wraz z myślami przy rubelicie. Alice, moja najbliższa przyjaciółka, wraz z Claudią próbowały ze mną rozmawiać, ale zauważyły, że to zbyt ciężkie zadanie. Dopiero kiedy ktoś dotknął mojego czoła, powróciłam w miejsce, w którym siedziałam. Dygnęłam przestraszona nagłym dotykiem ciepła.
— A jednak żyjesz. — Zobaczyłam obok siebie Johnnego. Uśmiechał się jak zwykle miło i znów dziwnym trafem się do mnie przysiadł. To jego ręka tkwiła na mojej głowie. Dotykał mnie! Znowu!
— Ż… żyję. A miałabym umrzeć? — wydukałam z trudem, jak zwykle przy nim.
— Nie odpowiadałaś na pytania, byłaś taka nieobecna… nawet nie mrugałaś. — Zauważył jak zwykle słusznie. Ja się po prostu zamyśliłam.
— Przepraszam, a o co pytałeś? — Wyprostowałam się na krześle i spojrzałam nieśmiało w jego stronę. Za jakie grzechy on jest tak przystojny? Gdybym tylko miała przy sobie kamień, na pewno czułabym się o wiele pewniej, a tak mogłam tylko myśleć sobie, co bym mu odpowiedziała, gdybym miała w sobie wystarczająco odwagi.
— Chciałem się upewnić, czy pamiętasz o naszym spotkaniu.
Prawie podskoczyłam na krześle. Cholera! Na śmierć zapomniałam! Jak mogłam zapomnieć?! Pierwszy raz w życiu Johnny się do mnie odezwał i zaprosił mnie gdzieś, a ja zapomniałam. Dlaczego?! Aha, no tak. W końcu zostałam uprowadzona przez psychopatkę i jej chłopaka, żeby dowiedzieć się, że jestem dziwna. To chyba można potraktować jako okoliczność łagodzącą. To dość specyficzna sytuacja, usprawiedliwia mnie. Nieprawda! Nic mnie nie usprawiedliwia! Jak mogłam zapomnieć?!
— Pamiętam, oczywiście, że pamiętam.
— Więc widzimy się po szkole w parku. Będę czekać przed wejściem. — Podniósł się z siedzenia. Rozejrzałam się wokół i uświadomiłam sobie, że lekcja dobiegła już końca. Chwila! Stop! Wróć!
— Zaraz po szkole? — jęknęłam przerażona faktem, który sobie uświadomiłam. Przecież po szkole to ja miałam pędzić do wariackiej pary dowiadywać się, co mają zamiar dalej ze mną zrobić. Nie mogłam się z nim spotkać w parku!
— Tak, nie pasuje ci? — Spojrzał na mnie w sposób tak smutny i tajemniczo kuszący, że nie mogłam się powstrzymać.
— Ależ skąd. Do zobaczenia.
Gdy tylko odszedł, strzeliłam się ręką w czoło. Troszkę asertywności by się przydało! W moim przypadku przydałoby się nawet dużo więcej. I co ja mam teraz zrobić? Johnny czy Brus? Ciężki wybór. E tam ciężki, wcale nie taki ciężki. Brus poczeka, a Johnny podobał mi się od zawsze, znaczy od trzech miesięcy, ale dla mnie to jak wieczność. Wygląda na to, że samą siebie przekonałam do tego co powinnam zrobić!
Jak postanowiłam tak się stało i radośnie rozejrzałam się wychodząc ze szkoły. Stał przy lipie, której listki wesoło tańczyły na wietrze. Patrzył gdzieś w przestrzeń, więc podbiegłam dotykając nagle jego ramienia.
— Bu! Już jestem.
— No to chodźmy — powiedział, ruszając przed siebie. Podążyłam krok za nim, ale szybko zwolnił, żeby znaleźć się obok mnie. Już czułam się jak w niebie! To był bardzo dobry wybór. Johnny jest dżentelmenem, a Brus nie zawsze wie jak zachować się z klasą np. jak wczoraj wyrzucił mnie za drzwi, to było wredne!
— Johnny, mogę o coś zapytać?
— Jasne, nie krępuj się.
— Tak nagle zwróciłeś na mnie uwagę i nie wiem, po co mnie tu… — Przerwał mi wybuchem śmiechu. Nie rozumiem.
— Ivy, nie mów, że nie zauważyłaś jak ci się przyglądam. Co prawda zawsze robiłem to w ukryciu, ale twój uśmiech już dawno wzbudził moje zainteresowanie. Jesteś… dziwna. — Zaśmiał się sam do siebie. Oho, miło. On też zauważył, że jestem dziwna!
— Aha, fajnie… — bąknęłam.
— Przepraszam, nie tak miało to zabrzmieć. To był komplement. — Poprawił się i znów wesoło spoglądał w moją stronę.
— Skoro tak, to dziękuję. — Uśmiechnęłam się nieśmiało i wkrótce poczułam jak policzki zaczynają mi płonąć. Komplementy… nigdy ich nie słyszałam z tak cudownych ust, więc zadziałały na mnie jak kofeina. Pobudzały i jednocześnie uzależniały, chciałam słyszeć ich coraz więcej i więcej.
— Nie ma za co. To ja dziękuję, że się zgodziłaś, nie byłem pewien, czy nie jesteś zajęta. — Zatkało mnie słysząc, że interesuje go moje życie prywatne.
— Nie mam chłopaka, myślałam, że każdy o tym wie.
— Wiem. — Zaśmiał się i oboje doskonale wiedzieliśmy, że śmieje się z mojej głupoty. — Chodziło mi raczej o to, czy będziesz mieć dla mnie czas.
— Wiem, tak tylko żartowałam. — Zaśmiałam się głupawo, starając się wykpić żartem, ale chyba tylko zrobiłam z siebie jeszcze większą idiotkę.
— A wracając do twojego pytania. Przyprowadziłem cię tu, bo potrzebuję twojej pomocy. — Zmienił nagle temat, jakby chciał mnie wybronić z sytuacji. Mój obrońca, mój bohater, mój kochany. Czuję się przy nim tak dobrze… prawie jak przy rubelicie.
— Pomocy? Przy czym? — Zdziwiłam się. On potrzebuje pomocy ode mnie? Cóż za ironia. To chyba ja potrzebuję jego pomocy… w życiu.
— Masz kota, prawda?
— Tak, co w związku z tym?
— Znalazłem takiego malutkiego, ale nie bardzo wiem, jak się nim zająć.
— Kotka? Znalazłeś kotka? — Otworzyłam szerzej oczy. Kocham koty! Psy też kocham, wszystkie zwierzęta kocham, ale koty są takie milutkie. Szanuję je, bo na ich zaufanie trzeba zasłużyć, a psa można sobie ułożyć.
— Tak, chcesz go zobaczyć? — Nie czekając na odpowiedź, pociągnął mnie do siebie. Niesamowite. Nie dość, że szłam z nim za rękę i ekscytowałam się tym jak mały dzieciak, to jeszcze szłam do jego domu. Całą drogę opowiadał o swoim nowym zwierzątku i słychać było, że już się zdążył w kocięciu zakochać. Był taki słodki!
— Oto on. — Wskazał na puszystą rudo-białą kulkę, leżącą na jego łóżku. Nie mogłam w to uwierzyć. Siedziałam na JEGO łóżku, obok niego! Ileż to razy marzyłam o tym miejscu… Co prawda wyobrażałam je sobie bardziej modernistycznie i w innym wystroju, ale mimo wszystko było tam pięknie, bardzo pięknie. Zresztą dla mnie wszędzie będzie pięknie, dopóki on jest obok. Pokój miał ciemno zielone ściany przyozdobione wieloma plakatami piłkarzy i zespołów rock’owych. Byłoby dość mrocznie, gdyby nie lampki w centralnych punktach, oświetlające wszystko.
— Śliczny jest. — Ruszyłam ręką w celu pogłaskania maleństwa, ale kiedy go dotknęłam, nagle odwrócił główkę w moją stronę i spiorunował mnie spojrzeniem. Przeraziłam się, a gdy mrugnęłam, poczułam jak świat zwalnia. Słyszałam wyraźnie spowolnione bicie własnego serca i spowolniony oddech wydobywający się z płuc. Przed oczami stanął mi Angelo i uśmiechnął się, po czym zniknął, a świat wrócił do normalnego tempa.
— Coś się stało? — zapytał Angelo. Tfu! Znaczy Johnny, zapytał Johnny!
— Nie, wybacz, zamyśliłam się. — Szybko wrzuciłam na usta uśmiech. — Śliczny ten kotek, ma takie głębokie spojrzenie.
— I błękitne oczka. — Ekscytował się. — Jeszcze nie widziałem u kota tak niebieskich oczu. — Zaśmiał się wesoło.
— Jest wyjątkowy — potwierdziłam. Kociak wyglądał przeciętnie, ale jego umaszczenie jakoś tak dziwnie się układało i coś mi przypominało, tylko nie wiedziałam jeszcze co.
— Nie tylko on jest wyjątkowy — powiedział chłopak. Poczułam na sobie jego spojrzenie i nie bardzo wiedziałam jak zareagować.
— Czyżbyś coś sugerował, Johnny? Czy to tylko mi się tak wydaje? — wymamrotałam sama do siebie, ale najwidoczniej zrobiłam to o ton za głośno, bo mnie usłyszał.
— Może i coś sugeruję. — Uśmiechnął się do siebie, bo ja nie byłam w stanie się na niego popatrzeć. I tak płonęłam rumieńcami pod osłoną wachlarza włosów. — Jesteś głodna? — Zmienił nagle temat. — Przepraszam, że ciągam cię po mieście. Nie dałem ci nawet wrócić do domu na obiad.
— Nic nie szkodzi. — I tak nie byłam w stanie myśleć o jedzeniu, kiedy on był obok. Kręciło mi się w głowie od nadmiaru jego obecności, wszystko pachniało nim, wszystkiego dotykał i używał. Tej piłki do kosza i tamtych książek, że już o ręczniku wiszącym na oparciu nie wspomnę.
— Masz rację, możesz zjeść u mnie. Jeśli oczywiście zechcesz.
— Nie, nie chce robić problemu. — Wykręciłam się.
— Dla mnie to żaden problem, zaraz powiem mamie, żeby dostawiła jedno nakrycie.
— Nie, to niepotrzebne.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że zacisnęłam rękę na jego ramieniu, a raczej chwyciłam je na tyle słabo, że mógłby się bez problemu wyrwać. Spojrzał badawczo na moją rękę, po czym uśmiechnął się, łapiąc ją w swoje dłonie i ściągając z ramienia.
— To żaden problem, naprawdę. — Uśmiechnął się, patrząc mi prosto w oczy. Myślałam, że zaraz się rozpłynę i gdy tylko wyszedł, opadłam na jego łóżko. Wtuliłam twarz w poduszkę. Kot odskoczył, kiedy jego instynkt samozachowawczy uświadomił mu, że siedzi sam obok wariatki, która o mało go nie zgniotła. Zaczęłam tępo chichotać.
— Spokój, spokój, Ivy, bo weźmie cię za niezrównoważoną psychicznie — powtarzałam pod nosem. Szybko doprowadziłam się do porządku i usiadłam w miarę normalnie. Kot przysunął się bliżej i zaczął się łasić. Pogłaskałam go kilkakrotnie, w duszy dziękując mu, że przybłąkał się akurat do tego domu, dzięki czemu mogłam w nim siedzieć.
— Już jestem, a obiad będzie za jakieś piętnaście minut. Chodź, zaprowadzę cię do łazienki, umyjesz sobie ręce — polecił, a ja posłusznie podążyłam za nim. Wkrótce weszliśmy do przestronnie urządzonej jadalni, gdzie przy dużym stole siedziała cała jego rodzina. Johnny bez słowa podszedł do krzesła i odsunął je przede mną.
— Dziękuję — pisnęłam niczym wróbelek, buchając kolejnymi falami rumieńców. Kiedy oczy wszystkich domowników zwrócone były na mnie, czułam się okropnie skrępowana i słyszałam jak mocno wali moje serce. Johnny usiadł obok.
— Johnny, może przedstawisz nam swoją dziewczynę? — zapytał chłopak siedzący po jego prawej stronie.
— To nie jest moja dziewczyna, tylko koleżanka ze szkoły, a nazywa się Ivy. Ivy, poznaj moją upierdliwą rodzinkę. — Przedstawił wszystkich, a ja każdemu posłałam niemalże nieme „dzień dobry”.
— Witamy cię w naszym domu. Mam nadzieję, że będziesz częściej wpadać — odezwała się jego matka. Zaśmiałam się cicho, zauważając jednocześnie, że Johnny zareagował identycznie.
— Możesz być pewna, że będzie tu częściej zaglądać — odpowiedział, a mi prawie zabrakło tlenu w płucach. Czy on właśnie powiedział matce, że ma mnie zamiar do siebie częściej zapraszać?!
— Może nareszcie zmądrzałeś, wygląda mi na lepszą niż ta poprzednia, która miała nas tam gdzie słońce nie dochodzi.
— Tato… — Spojrzał na niego prosząco, jakby chciał omijać temat Jessici szerokim łukiem. Z jednej strony to dziwne, ale z drugiej go rozumiem, zbyt świeże rany, żeby je rozdrapywać.
— Chodzicie razem z Ivonne na zajęcia? — Po jakimś czasie znów zapytała jego matka. Wyglądała na naprawdę miłą kobietę.
— Tak, na niektóre — odpowiedział.
Przez chwilę wszyscy zajęli się jedzeniem. Byłoby spokojnie, gdyby nie ingerencja jego starszego brata.
— A zabezpieczacie się chociaż? — wypalił nagle. Jego młodsi bracia ryknęli śmiechem, za to rodzice prawie się opluli z szoku. Ja dla odmiany się zakrztusiłam i prawie udusiłam, a Johnny tylko lekko się uśmiechnął.
— Słucham? — Wydałam z siebie z trudem głos.
— Oj brat, tamta była bardziej kumata, jeśli chodzi o te sprawy. — Zaśmiał się starszy.
— Dzieci!
— My już praktycznie skończyliśmy i wracamy do mnie — stwierdził Johnny. Wstał, po czym złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą do pokoju.
— Przepraszam cię za nich, to zakręceni ludzie.
— Wiem jacy rodzice potrafią być, a rodzeństwo… nie ma się czym przejmować. — Starałam się go uspokoić. Dziwnie się czułam przy nim, ale jednocześnie kiedy trzymał mnie za rękę byłam taka… bezpieczna.
— Fajnie, że mnie rozumiesz, nie chcę, żebyś czuła się nieswojo, a nad rodzinką czasem nie da się zapanować. Tak też ciągnąc temat… odwiedzisz mnie czasem, żeby dali spokój? — zapytał, jakby zrzucając cały ciężar pozornej odmowy na rodziców.
— Z chęcią, mogę ci pomagać z kotkiem. Jeśli potrzebowałbyś pomocy.
— A gdzie on jest? — Zdziwił się, kiedy po otworzeniu drzwi od pokoju nie dostrzegł niczego żyjącego. Puścił moją dłoń i zaczął się rozglądać. Znów zrobiło mi się dziwnie samotnie, choć wciąż przecież był blisko. Starałam się odgonić od siebie te myśli i zajęłam się szukaniem kota.
— Mam nadzieję, że okno jest zamknięte — powiedziałam, a chłopak podbiegł raz jeszcze to sprawdzić. Było zamknięte.
— Żeby mu się tylko coś nie stało.
— A kogo ja tu widzę? — Uśmiechnęłam się, wyciągając kocura spod łóżka. Leżał obok skarpetki i piłki do tenisa. Zaśmiałam się pod nosem.
— Przepraszam, mam tam trochę bałagan. Jesteś, mój słodziutki. — Wziął ode mnie zwierzaka i przytulił go mocno. — Nigdy więcej mi tak nie rób, zrozumiano?
— Jak on właściwie ma na imię? Nazwałeś go jakoś?
— Właściwie to… o tym zapomniałem. — Położył się na łóżku, unosząc kociaka nad sobą. — Jak chcesz się nazywać, mały?
— Uważaj, bo ci odpowie. — Zaśmiałam się, patrząc jak słodko wyglądają razem.
— Masz jakiś pomysł? Mafioso, Ralf, Mruczek, Puszek, Sardynka? — Zaczął rzucać prostymi imionami dla kota.
— A może Malibu?
— Skąd ten pomysł?
— Nie wiem, to pierwsze co wpadło mi do głowy. — Wzruszyłam ramionami.
— Już wiem jak cię nazwę. — Uśmiechnął się do kota.
— Jak? — Zapytałam, gdy milczał.
— Malibu. — Przeniósł wzrok na mnie.
— Ładne imię, sam wymyśliłeś? — Zaśmiałam się. Patrzyliśmy sobie w oczy.
— Miałem jakiś przebłysk natchnienia — odpowiedział równie wesoło i przesunął dłoń na moją rękę, którą teraz namiętnie głaskał. Było mi jak w niebie. Niech nigdy nie przestaje mnie dotykać! Choć tylko lekko muskał mnie opuszkami palców, nawet nie wiedział, jak wiele znaczył dla mnie ten dotyk.
— Natchnienia, powiadasz? — wyszeptałam prawie niesłyszalnie.
— Tak, jesteś moim natchnieniem.
— Ja? — Nie mogłam wytrzymać napięcia i wybuchłam rozluźniającym atmosferę śmiechem. Nie wiedzieć czemu, dołączył do mnie. Jakaś wewnętrzna siła kazała mi się położyć i wylądowałam z twarzą tuż przy jego twarzy. Nagle nasze śmiechy ucichły i tylko się w siebie wpatrywaliśmy, po czym chłopak się podniósł. Uciekł, jakby moje spojrzenie zaczęło go palić.
— Nie powinienem cię tak długo zatrzymywać, wybacz.
— Nic się nie stało — odpowiedziałam. Miałam wrażenie, że było blisko pocałunku, ale być może on tego nie chciał. W końcu nie znaliśmy się jeszcze na tyle dobrze. Rozmawialiśmy może raptem z cztery razy w życiu, pomijając wymiany zdań kończące się po jednym pytaniu i jednej odpowiedzi, zwykle o godzinę, datę, albo szkołę.
— Chyba powinnaś już wracać do domu… Rodzice się na pewno o ciebie martwią — powiedział z łagodnym uśmiechem. Przelotnie spoglądał w moją stronę.
Bzdura! Moi rodzice nigdy się nie interesowali, gdzie jestem i co robię. Dlaczego on jest aż tak opiekuńczy? Najchętniej rzuciłabym mu się na szyję i zacałowała go na śmierć, ale oczywiście w życiu się na to nie odważę.
— Może masz rację.
Wcale nie chciałam opuszczać jego pokoju. Czułam się tam lepiej, niż gdzie indziej, lepiej niż u siebie. To chyba zasługa tego, że on był w pobliżu.
— Chodź, odprowadzę cię. — Podniósł się szybko i położył kota na łóżku. Biała kuleczka podbiegła do mnie i wdrapała mi się po plecach na szyję, mrucząc przy tym w najlepsze.
— Aaaaaua! — pisnęłam, a chłopak podbiegł szybko i oderwał ode mnie kota.
— Malibu! Nie ładnie tak! — skarcił zwierzaka. — Przepraszam. Chyba za bardzo cię polubił i gdy poczuł, że wychodzisz, chciał iść z tobą. Nic ci nie jest? Mocno cię podrapał? — Opiekuńczo przejechał ciepłą dłonią po moim karku, a mnie przeszedł przyjemny dreszcz. Miałam szczerą nadzieję, że tego nie poczuł, bo pewnie by się ze mnie śmiał.
— Nic się nie stało. — Spuściłam wzrok. Ciężko się oddychało, kiedy on dotykał mojej skóry. Był… był… cudowny.
— Dalej się do ciebie wyrywa. — Zaśmiał się i pokazał wierzgającego w jego ręce kotka. Sierściuch nawet nie wiedział, jak dobrze miał, że mógł spać z Johnnym w jednym pokoju. Dałabym wszystko by zamienić się z nim teraz miejscami. Może wtedy przestałyby mnie nawiedzać koszmary… i Angelo. Zaczęłam się uważniej przyglądać kociakowi i przypomniała mi się chwila gdy pierwszy raz go dotknęłam. Widziałam wyraźnie twarz Angelo. Dziwne. Doprawdy dziwne.
— Chodźmy już lepiej. — Złapał mnie za rękę i pomógł się podnieść. Po drodze pożegnała mnie cała jego rodzina. Zabawne jak szybko zapamiętali moje imię. Już po jednej wizycie czułam się tam jak w domu. Bardzo chętnie oglądałabym sport w panem Jones, pomogłabym w kuchni pani Jones, a z braćmi Johnnego zagrałabym w ich śmieszne gry. Nawet nie zauważyłam, kiedy staliśmy już pod drzwiami wyjściowymi.
— To do zobaczenia.
— Do zobaczenia? — W moim wykonaniu brzmiało to raczej jak pytanie, niż stwierdzenie. Spuścił lekko głowę i uśmiechnął się pod nosem.
— Bo… przyjdziesz jeszcze, prawda? — zasugerował. Nagle zaczęła mnie rozpierać nieopanowana radość. On chciał się jeszcze spotkać!
— Jasne, jeśli zechcesz. To do zobaczenia.
Złapał mnie za dłoń i obrócił w swoją stronę, po czym uniósł moją rękę ku górze i złożył na niej swoje cudowne usta. Myślałam, że się rozpłynę!
— Do zobaczenia — powtórzył swoim zabójczym tonem, z zabójczym uśmiechem i na swój zabójczy sposób spojrzał mi w oczy. Ach… niebo to przy tym mało powiedziane! Odeszłam cała w skowronkach. Szłam, nucąc coś pod nosem i zachwycałam się wszystkim, co na mojej drodze. Życie jest piękne, życie jest cudne, życie to pasmo szczęścia i sielanki…
Taaa… chciałoby się.
Rozdział 4
Wyzwanie godne mistrza cierpliwości. Pomocy!
Droga była piękna i czysta, a niebo choć zachmurzone, wydawało się nigdy nie mieć wspanialszego odcienia. I stało się. Na mojej sielankowej drodze pojawiła się czerwona od złości twarz potupująca rytmicznie nogą o twardy chodnik.
— Cześć, Brus.
— „Cześć, Brus”? Tylko tyle?! Tyle masz mi do powiedzenia, po tym jak cały dzień na ciebie czekamy?! Zapomniałaś, do cholery, że masz się u nas pojawić, czy może zgubiłaś się idąc prostą drogą?! — Wybuchł gniewem. Skojarzył mi się z czajnikiem postawionym na gaz, który zaczynał trąbić i buchać parą. Rozbawiła mnie wizja czajnikowego Brusa i się roześmiałam, na co on stanął jak wryty i nie bardzo wiedział jak zareagować. Kaftan bezpieczeństwa? Oj, przydałby się.
— To było dzisiaj?
— Boże… za jakie grzechy?! — Wzniósł ręce do nieba, po czym odetchnął i złapał mnie silnie za nadgarstek. Pociągnął mnie za sobą, jakbym była bagażem podróżnym na kółkach. Poczułam się traktowana przedmiotowo.
— Oj, jakieś by się znalazły. — Chichotałam pod nosem, krocząc chwiejnie za nim. Nie mogłam się uspokoić całą drogę.
— Znalazłem zgubę. — Pociągnął moją rękę do góry, jakby jego dziewczyna nie zauważyła, że jestem na miejscu.
— Nareszcie! Gdzieś ty się włóczyła, młoda panno?!
Kolejna. Wścieklizny się nabawili, czy co? Zaśmiałam im się w twarz.
— Ona jest pijana. — Amanda popatrzyła na mnie z obrzydzeniem.
— Kto cię spił?! Przyznaj się!
— Johnny, miłością. — Znów odpowiedziałam śmiechem.
— Tylko nie zakochana… — jęknął Brus, za to jego dziewczyna usunęła się w cień.
— Amando? — Spojrzał w jej kierunku i zmienił minę z wściekłej na przejętą. Blondynka za to siadła w kącie i podkuliła nogi pod brodę, zasłaniając przy tym twarz.
— Przepraszam. — Podeszłam do dziewczyny, która odepchnęła mnie swoją chudą dłonią. Nie chciała się dzielić problemami z obcą osobą.
— Odejdź. — Brus odciągnął mnie na siłę, po czym wziął swoją dziewczynę na ręce i wyniósł ją do innego pokoju. Po chwili wrócił już sam.
— Co jej się stało? Ona jest nieszczęśliwie zakochana, prawda? To o to chodzi? Ale w kim? Można jej jakoś pomóc? — Zalałam go pytaniami.
— Zamknij się, do jasnej cholery! Zakochanie Amandy to nie twoja sprawa. Nie dość, że trzeba cię szukać po ulicach, to jeszcze wypytujesz o wszystko, zamiast słuchać! Nie wiesz, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła!?
— Spokojnie, nie musisz wyładowywać na mnie swoich frustracji — powiedziałam stłumionym głosem.
— Starasz się wyprowadzić mnie z równowagi?!
— Mam pewną zasadę. Nie rób nic, co zostało już zrobione — odpowiedziałam kpiąco. Dziwnym trafem po spotkaniu z Johnnym nie opuszczał mnie radosny nastrój.
— Wyjdź — warknął i zmrużył groźnie oczy. Wskazał na drzwi. — Nie mam do ciebie dzisiaj siły, załatwimy to innym razem.
— Nie, dobra już jestem spokojna. Jutro być może też spotkam się z Johnnym więc nie będę mieć dla was czasu. Mów, mów o co chodzi. — Starałam się przybrać poważną pozę i odpowiednią do niej minę.
— Wczoraj mówiliśmy ci co nieco o pochodzeniu rubelitu, ale nie wiesz jeszcze o co w nim chodzi. — Nagle opanował nim niespotykany spokój.
— Słucham. Co powinnam wiedzieć? Że mistrz Yoda wystrugał nim świetlny miecz? — Przerwałam mu pytaniem, za co zrugał mnie spojrzeniem ostrzejszym niż większość noży. — Przepraszam, już jestem grzeczna.
— Rubelit to nie jest zwykły kamień.
— Wiem, ma magiczne zdolności, zdążyłam się z tym oswoić. Mogłabym znów go zobaczyć? — Nerwowo rozglądałam się po szafkach, ale nie mogłam rozpoznać tej, w której wczoraj go zamknęli.
— Nie teraz, najpierw słuchaj. Ten rubelit jest na tyle magiczny, że aż inteligentny. Jeśli chce się go wykorzystać do podłych celów może cię nawet zabić. Rozumiesz? — Spojrzał na mnie groźnie. Rozumiem, a co w tym do niezrozumienia?
— Jasne. — Odpowiedziałam krótko.
— To poważna sprawa! Czasem… — Głos zaczął mu się łamać jakby stąpał po cienkim lodzie między szczerością, a bólem. — …nawet jeśli wydaje ci się, że coś jest dobre, to rubelit może uznać to za złe.
— Rubelit może coś uznać za złe? Na przykład co? — Nie do końca rozumiałam. Myślący kamień? Ponad moje możliwości.
— Na przykład kiedy chcesz zabić wroga. Ona tylko chciała go wykończyć, a że okazja się nadarzyła i akurat upadł wypuszczając broń… — Zaczął referować jakieś wydarzenie nad wyraz emocjonalnie. Chyba domyślałam się o kogo chodzi.
— Kogo masz na myśli mówiąc „ona”? — Zapytałam dla upewnienia się. Według mnie chodzi o tą Mary, o której wspominał Angelo, o córkę Brusa i Amandy.
— Nieważne. — Zacisnął silnie pięść i znów na jego twarzy rysował się gniew. — Masz używać rubelitu z głową! Zrozumiano?!
— Yes, sir! — Zasalutowałam.
— To nie są żarty!
— Odbieram to bardzo poważnie, Brus. Nie zrobię z rubelitem nic złego. Mogę go już dostać? — Wciąż ukradkiem rozglądałam się po szafkach. Wreszcie dostrzegłam tą właściwą. Druga półka od góry, tak, to na pewno ta.
— Nie jesteś na to gotowa. I tak teraz na nic ci się nie zda, a może tylko zaszkodzić. Rubelit oddziałuje na ciebie, a ty oddziałujesz na rubelit.
— Właśnie! On mi pomaga, czuję się pewniej, bezpieczniej. Proszę daj mi go już. — Jęknęłam nieporadnie zwijając się na fotelu. Mogłabym zawsze podbiec i sama go wziąć.
— Ivy! Ty także na niego działasz! Kiedy się boisz to podbudowuje twoją wiarę, kiedy chcesz walczyć dodaje ci siły, kiedy zagrożone jest twoje zdrowie i życie chroni cię. Mogłabyś wejść w ogień i nic by ci się nie stało, mogliby do ciebie strzelać, a kule by cię nie poraniły. Rubelit… — Starał się tłumaczyć.
— Świetnie! Więc daj mi go i będę się czuć wspaniale, no daj mi go! — Zaczynałam się robić coraz bardziej niecierpliwa.
— Ale to nie wszystko. Ivy! Stop! — Krzyknął za mną, ale było już za późno. Wystrzeliłam w kierunku szafki i nie chciałam dać się zatrzymać. Rozsunęłam szufladę w nadziei, że wreszcie się złącze z kamieniem, ale… nie było go tam!
— Gdzie rubelit?! — Krzyknęłam rozżalona, a wyszedł mi przerażony pisk.
— Nie ma go tam, siadaj. — Polecił Brus. Ręce zaczęły mnie swędzieć, żeby komuś przywalić. Ja chcę rubelit! Dlaczego go tu nie ma?! Był tu! Jestem pewna, że był! Po co by go przenosili?!
— A gdzie jest?!
— Nieważne, siadaj.
— Ważne!
— Siadaj! — Podniósł się krzycząc. Jego gniewna sylwetka mnie przerażała, więc uległam. Niczym obrażony pięciolatek ciągnęłam za sobą nogi w obrażonej pozie by wreszcie usiąść na wcześniejszym miejscu.
— Co? — Bąknęłam krzyżując ręce.
— Rubelit odczytuje twoje zamierzenia i pragnienia, ale trzeba nauczyć się panowania nim by móc wykorzystać go potem do własnych celów takich jak walka. — Zaczął znowu swoją nudną gadkę. Wcale mnie to nie obchodziło skoro rubelitu i tak tu nie ma!
— Nie chcę z nikim walczyć. Nic mnie nie obchodzą wasze walki skoro nie mogę mieć rubelitu. — Wymamrotałam pod nosem.
— No i tu rodzi się pewien problem. Musisz walczyć. — Podrapał się po głowie w niezręcznej pozie. Ha! Jeszcze czego?!
— Bo ty mi każesz? — Prychnęłam kpiąco.
— Nie, bo rubelit sam to na tobie wymusi. Stworzony jest po to by bronić ludzi, kiedy ktoś jest w niebezpieczeństwie… a zresztą, sama się przekonasz. — Machnął ręką, najprawdopodobniej dlatego, że totalnie olałam jego słowa i pogwizdywałam sobie pod nosem rozglądając się po pomieszczeniu. — Wejdźcie już! — Zawołał w kierunku drzwi, które momentalnie się otworzyły, a zza nich wyglądała tym razem uśmiechnięte twarz Amandy. Nie było na niej śladu smutku jaki malował się kiedy Brus ją wynosił. Słuchać było jednak więcej niż kroki jednej osoby. Czułam, że z nią ktoś jest. Zresztą co miałoby znaczyć „wejdźcie”? To na pewno nie było tylko do Amandy.
— Ivy, poznaj… — Zaczęła dziewczyna usuwając się w bok. Zza niej spojrzały na mnie modliszkowate ślepia równie wrednej co podłej i oschłej, zgryźliwej blondi jaką znam. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ale co ona tu robi?!
— Jessica?! — Podniosłam się na równe nogi otwierając jednocześnie usta ze zdziwienia. Jessica. Jessica Carlson w swoich złotych rybaczkach i wysadzanej diamentami bluzce trzymała w swoich krzywych palcach rubelit. Mój rubelit! Podła szm…
— A więc ją miałaś na myśli mówiąc „ta roztrzepana Ivy”… — Prychnęła wskazując mnie głową. Uśmiechnęła się kpiarsko do Amandy. — Cześć Brus. — Westchnęła jeszcze do chłopaka posyłając mu zalotny uśmieszek. Szlak mnie trafi, jak słowo daję!
— Witaj Jessico. Siadajcie obok… — Zaczął, ale nie wytrzymałam. To dla mnie zbyt wiele! Nie pozwolę na to, o nie! Nie odbierze mi wszystkiego! To moje!
— Oddawaj rubelit! — Rzuciłam się na dziewczynę, która zaśmiała się cicho pod nosem i nim się z nią zetknęłam machnęła ręką, a mnie odrzuciło na drugi koniec pokoju. Znów się zaśmiała, a ja zszokowana podniosłam głowę odklejając się od kanapy.
— Brawo! — Amanda klasnęła w dłonie. Osowiała ledwo zauważałam co dzieje się wokół mnie. Okropne. Jessica była aż tak silna?
— Brawo? — Jęknęłam zupełnie nic nie rozumiejąc. Biją jej brawo, bo mnie powaliła?
— Tak się używa siły. — Stwierdziła dumnie unosząc głowę. Ona chyba nie posiadała min innych niż dumne. Jak ja jej nie znoszę!
— Masz wrodzone zdolności, pojęłaś o co chodzi bardzo szybko, w przeciwieństwie do tej tutaj, która nawet wysłuchać do końca nie potrafi. — Stwierdził Brus i cała trójka z litością w oczach spojrzała w moim kierunku.
— Hej! „Ta tutaj” ma imię! I wszystko słyszy! — Zaprotestowałam.
— Będziesz jednak potrzebowała jeszcze trochę treningów, żeby opanować moc po podziale. — Kontynuował Brus zupełnie nie zwracając na mnie uwagi.
— Moglibyście mnie nie olewać?! — Bulwersowałam się podchodząc coraz bliżej niego. W końcu zaczęłam go lekko uderzać pięścią w ramię, ale nie reagował. Z każdym ciosem coraz bardziej zwiększałam dozowaną siłę.
— Ale dla ciebie będzie to pestka. Jesteś stworzona do władania rubelitem. Myślałem, że skoro ona pierwsza się znalazła, to jej będzie przypadać większa moc, ale teraz jak byk widać, że to o ciebie chodzi. — Kontynuował nie zwracając na mnie uwagi. Rozwścieczyło mnie to. W końcu westchnął i złapał mnie za nadgarstek.
— Puść mnie! — Usiłowałam się wyplątać, ale to jakby siłowanie się ze stalą. Nie miałam najmniejszych szans uwolnić rękę z kajdanek jego uścisku.
— Przełammy turmalin i miejmy to już z głowy, jestem umówiona u kosmetyczki.– Westchnęła blondi wyraźnie znudzona obecnością tu. Mam ochotę wydrapać jej oczy!
— Nie! Nie łam go! Nie! — Zaczęłam protestować. Zabije mnie tym! Nie!
— A tak nawiasem mówiąc, to nie potrzebujesz już kosmetyczki, rubelit zapewni ci naturalne piękno. — Wspomniała Amanda patrząc na Jessicę, która przyglądała się kamieniowi zastanawiając się jak go rozłupać.
— Wiem, nigdy nie potrzebowałam kosmetyczki, ale to kwestia przyzwyczajenia. — Uśmiechnęła się podle i nacisnęła kamień na jego brzegach rozłamując go tym samym na dwie równe połówki. Poczułam kłujący ból w klatce piersiowej i gdyby nie to, że Brus trzymał mnie za rękę upadłabym na ziemię, tak jak to się stało z Jessicą.
— Co się stało?! — Rodzina Forbs’ów zareagowała strachem. Amanda kucnęła przy Jessice, a Brus pociągnął mnie na swoje ręce.
— Bolało. — Jęknęłam, ale szybko dostrzegłam, że nie czuję już bólu. To był chwilowy atak. Wygodnie i przyjemnie się zrobiło. Od dołu wyglądał równie dobrze. Te jego zmysłowe latynoskie usta. Ahhh…
— Żyjesz. Już się przestraszyłem. — Odetchnął z ulga i zepchnął mnie ze swoich kolan. Wylądowałam oczywiście na podłodze w ostatniej chwili ratując nos wystawionymi rękami. Gniewnie zacisnęłam szczęki i spojrzałam w jego stronę.
— Dzięki za troskę! — Warknęłam podnosząc się.
— I po sprawie. — Nie wiem kiedy Jessica była już na nogach i żegnała się z Amandą. Ja się zabiję. Jak słowo daję, ja się zabiję. Ta szm…
— Teraz została nam ta trudniejsza do rozgryzienia. — Westchnął Brus.
— Nikt mnie nie będzie rozgryzać! A tak w ogóle to foch! — Krzyczałam miotając się po pomieszczeniu. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
— Oj, już się boję. — Prychnął Brus, który z każdym słowem coraz bardziej sobie bruździł. Przestaje mi się to podobać. Zepsuli mój cudowny, idealny dzień!
— Powinieneś!
— Może jeszcze z przytupem? — Kpiąco tupnął w posadzkę udając obrażony ton głosu.
— A żebyś wiedział, że tak! W dodatku z półobrotu! — Dodałam.
— A może jeszcze z melodyjką? — Zasugerował.
— Oboje zachowujecie się jak dzieci. — Westchnęła litościwie Amanda. — Spokój!
— Się robi, pani profesor. — Uśmiechnął się do niej. — Powinniśmy przejść do ważniejszych kwestii, ale panna cudowna jest niestety obrażona.
— Ivy, koniec fochów. Możesz sobie stroić swoje cyrki w domu przed rodzicami, ale tu masz być posłuszna, bo robisz to nie tyle dla nas, co dla siebie. Rubelit ciebie będzie wspierać, a nie nas. — Zaczęła poważnie blondynka.
— Już, już, ale i tak mi się to nie podoba. — Wreszcie dostrzegłam swoim ćwierć– sokolim wzrokiem połówkę kamienia i ścisnęłam go mocno w dłoni. Poczułam ulgę, ale połowiczną. Wciąż czułam się samotna i opuszczona, a strach był jedynie przytłumiony, a nie całkiem wyłączony. Bardziej podobało mi się wcześniejsze spotkanie, kiedy miałam cały kamień w rękach. To niesprawiedliwe.
— Siadaj wreszcie i posłuchaj do końca. — Poleciła dziewczyna.
— Słucham. — Posłusznie wykonałam polecenie sadzając swoje jaśnie obrażone cztery litery na kaszmirowym materiale.
— Widziałaś jak Jessica poradziła sobie z kamieniem, prawda? Ty byś tak nie potrafiła jak się spodziewam. Aby władać rubelitem trzeba mieć rozwinięte poczucie własnej wartości i pewność siebie, ale przede wszystkim trzeba wiedzieć czego się chce. Potem wystarczy prosty trening i będziesz mogła walczyć. — Stwierdziła kobieta.
— Chwileczkę. — Przerwałam jej uświadamiając sobie pewną bardzo ważną kwestię.
— Słucham, Ivonne?
— Jessica zabrała ze sobą rubelit! — Podniosłam się zszokowana.
— Owszem, zabrała. — Potwierdził Brus.
— A ty mówisz to tak spokojnie?! Przecież mówiłeś, że to niebezpieczne! — Przypomniałam parze, która najwidoczniej nie traktowała mnie poważnie, bo nic sobie z tej wiadomości nie zrobiła. Nawet nie drgnęli.
— Niebezpieczne dla ciebie, Jessica sobie poradzi. — Wzruszył ramionami.
— Słucham?! — Zagrzmiałam. Czy on śmie twierdzić, że jestem w czymkolwiek gorsza od Jessici!? Nie no! Tego już za wiele!
— Jessica jest stworzona do władania mocami, a ty? Litości. — Prychnął kpiąco racząc mnie swoim pogardliwym spojrzeniem.
— A ja to może nie?! Hę? A kogo rubelit nie parzy?! Może już zapomnieliście, że ja też jestem wybraną?! — Zirytowałam się. Sytuacja do najprzyjemniejszych nie należała. Od pojawienia się Jessici zaczęli mnie traktować jak zawadzający wszystkim mebel!
— Opanuj się, bo jeszcze wścieklizny dostaniesz. — Stwierdziła dziewczyna, której wydawało się, że przysłonięcie ust ręką zasłoni śmiech.
— Grrrr… — Warknęłam mając zamiar się odezwać, jednak wybuch śmiechu Brusa mnie powstrzymał i spojrzałam na niego. Błąd. To był błąd.
— Za późno. — Stwierdził łapiąc się za brzuch. Że niby jakaś insynuacja co do tego, że mam wściekliznę?! Jeszcze tego pożałuje!
— Ty cholerny… — Ruszyłam w jego stronę wystawiając walecznie pięści. Ledwo go dotknęłam, a złapał mnie za rękę i przekręcił ją tak, że nie mogłam się ruszyć. — Ała!
— Coś mówiłaś? — Zapytał z wyższością.
— Ty cholerny…
— Jak? — Przekręcił dłoń sprawiając mi ból. Według tego idioty to było zabawne? Mnie to boli, cholera! Zdebilony kretyn!
— Choler… ała! — Jęczałam, bo przekręcał mi rękę jeszcze bardziej.
— Chciałaś powiedzieć: wspaniały Brusie przepraszam, że byłam tak głupia i śmiałam się sprzeciwić twoim genialnym decyzjom?
— Nie! Chciałam powiedzieć: Brus ty cholerny idio… ooo…!
— Zastanów się nad tym. — Znów przekręcił moją rękę. Ból stawał się nie do wytrzymania. Kamień! Kamień powinien mnie bronić! Broń mnie!
— Zaraz oberwiesz! — Zagroziłam mu. Broń mnie kamyku, no dalej, odrzuć go. No już! Pokaż co potrafisz! Dlaczego to cholerstwo nie działa?!
— Już mnie boli. Mówisz co masz powiedzieć czy nie?
— Nie!
— Powtarzaj za mną. Wspaniały Brusie przepraszam, że byłam tak głupia i śmiałam się sprzeciwić twoim genialnym decyzjom.
— Nie powtórzę! — Opierałam się ile sił mi jeszcze zostało, choć ręki to już prawie nie czułam. Nie chciałam się poddać, ale wiedziałam, że jeszcze chwila i ulegnę.
— Wspaniały Brusie… — Zaciął się czekając na moją reakcję. Tak jak się spodziewałam, uległam. Za bardzo bolało. Był bezlitosny.
— Wspaniały Brusie przepraszam, że… jesteś idiotą, ale jak zaraz nie puścisz mojej ręki to gorzko tego pożałujesz! — Warknęłam.
— Brus, czy ty masz pięć lat? — Wreszcie zdenerwowana sytuacją Amanda uwolniła mnie z jego uścisku. Podziękowałam jej bezgłośnie i zaczęłam masować rękę.
— Ami, nie wierzysz w moje zdolności pedagogiczne? Chciałem tylko wymusić na niej użycie rubelitu. Umiem się obchodzić z dziećmi. — Stwierdził beztrosko.
— Nie jestem dzieckiem!
— Ale tak się zachowujesz. — Skomentowała Amanda. — Widać ty masz do niej lepsze podejście niż ja, więc uznajmy, że trenowaniem Jessici zajmę się ja, a złośnica przypada tobie. — Stwierdziła wyciągając telefon i ruszyła do wyjścia. — A teraz wybaczcie, ale mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. W końcu nie wszystko kręci się wokół kamienia.
— Możesz zacząć mówić do mnie mistrzu. — Uniósł dumnie głowę gdy zostaliśmy sami. Dobrze mu tak było, ja na podłodze, a on na fotelu tuż przede mną. Może jeszcze oczekuje, że zacznę mu bić pokłony?! Niedoczekanie!
— Możesz zacząć leczyć się na nogi, bo na głowę już za późno. — Odgryzłam się.
— Ale mi dowaliłaś… chyba się po tym nie podniosę. — Ziewnął ospale. — Zasada numer jeden. Nie pouczaj mistrza, uczennico. Teraz przejdźmy do poważniejszych kwestii. Rubelit.
— Co z nim?
— Oddaj. — Wyciągnął łapczywie rękę.
— Spadaj! — Odsunęłam się odruchowo, po czym wreszcie się podniosłam z podłogi i odeszłam kilka kroków.
— Nie potrafisz go używać, a ja musze się zastanowić jak cię nauczyć, póki co oddaj kamień i spadaj do domu. — Stwierdził.
— Nie oddam ci go, skoro Jessica mogła zabrać swoją część, to ja też mogę. — Postawiłam się. To niesprawiedliwe! Oni chcą nas koniecznie poróżnić. Starają się udowodnić, że ona jest lepsza, a tak wcale nie jest!
— Ty nie jesteś Jessica i nie umiesz korzystać z mocy. — Prychnął podnosząc swój ociężały zad z fotela i ruszył w moim kierunku uśmiechając się pod nosem. — Lepiej oddaj kamyk po dobroci, bo znowu będzie boleć, a tym razem Amanda ci nie pomoże.
— Tym razem będę gotowa. — Spierałam się z nim, choć tak naprawdę myślałam tylko jak mu uciec. Na starcie bynajmniej gotowa nie byłam.
— Jasne, uważaj bo się wystraszę. — W dwóch krokach był przy mnie i choć starałam się uciec, był po prostu szybszy. I silniejszy.
— Zostaw mnie! — Zaczęłam się szarpać.
— Wracaj do domu, dzieciaku. — Prychnął przekręcając moją rękę tak jak zrobił to wcześniej. O nie! Tak dobrze to nie będzie! Nagle wezbrał we mnie bunt i wewnętrzna siła.
— Nie jestem dzieciakiem! — Oburzyłam się i obróciłam dłoń w taki sposób, że to on wylądował unieruchomiony.
— Aua, to boli. Jak to zrobiłaś? — Zaskoczony nie bardzo wiedział jak zareagować. Mimo wszystko mam wrażenie, że to ja byłam bardziej zszokowana tym co się stało. To było takie nagłe, nawet nie wiem jak i dlaczego. Po prostu się stało.
— Wciąż uważasz, że nie potrafię używać siły? — Zapytałam dumna z siebie. Odpowiedź powinna być oczywiście twierdząca, bo zielonego pojęcia nie mam jak to się stało, ale jeśli mam okazję to się zemszczę.
— Może się odrobinkę przeliczyłem.
— Odrobinkę? — Prychnęłam. — Powtarzaj za mną. Najcudowniejsza Ivy… — Postanowiłam zabawić się w to co on ze mną i pokonać go jego własną bronią.
— Cholera, jaja sobie robisz?!
— Powtarzaj! — Tym razem to ja dozowałam mu ból.
— Najcudowniejsza Ivy. — Ugiął się, a na moje usta wypłynął uśmiech zwycięstwa.
— Przepraszam, że byłem takim aroganckim dupkiem i chciałem użyć swojej siły przeciw tobie, teraz wiem, że jesteś silniejsza i nie mam z tobą szans. — Wymyśliłam.
— Ymm… Powtórz? — Wydawało się, że nie zaskoczył, ale mówiłam spontanicznie i sama też nie pamiętałam co konkretnie kazałam mu powiedzieć.
— Oj nie ważne, przeproś ładnie i tyle. — Machnęłam ręką.
— Żebym przeprosił ładnie musisz mnie najpierw puścić.
— A nie będziesz się rzucał?
— Nie, zakopmy topór wojenny. — Uśmiechnął się mimo, że wciąż był unieruchomiony. Nie bardzo wiedziałam jak zareagować. Trochę mnie zaskoczył swoim zachowaniem.
— Dobra, ale bez numerów, pamiętaj, że jestem silniejsza. — Puściłam go i dla ostrożności odsunęłam się o dwa kroki. Obrócił się z cwaniackim uśmiechem i ruszył w moją stronę. Wiedziałam! Wiedziałam, że tak łatwo mi nie odpuści!
— Chodź tu. — Poprosił dość spokojnie, ale już się zawiodłam na tym jego pozornym spokoju. Nie mam zamiaru podchodzić, za to on ruszył w moją stronę. Jak zwykle szans na ucieczkę nie miałam, a chłopak szybko złapał mnie za ramiona.
— Miało być bez numerów. — Jęknęłam czując porażkę. Drugi raz nie uda mi się użyć przeciw niemu rubelitu. A czuję, że będzie bolało.
— Przecież jest bez numerów. — Powiedział bardzo spokojnie zbliżając do mnie twarz. Zbliżał się tak powoli, że serce wyczuwalnie mi przyspieszyło i w mojej pustej główce zaczęły się rodzić różne wizje tego co ma zamiar zrobić. Pocałować mnie?
— Bez? — Zapytałam prawie bezdźwięcznie.
— Przepraszam. — Szepnął i cmoknął mnie w policzek, po czym gdy miałam ochotę na więcej odsunął się szybko odwracając się do mnie tyłem. — Wracaj już do domu.
— Hę? Co? — Mruknęłam nie do końca kojarząc fakty, te jego usta…
— Do jutra, Ivy. — Obrócił się i posłał mi miły uśmiech.
— I mogę zatrzymać rubelit?
— Tak, nie doceniałem twoich zdolności.
— Mówiłam, że mnie nie doceniasz. Do jutra. — Ucieszona wyszłam ściskając w ręce kamień. Kiedy drzwi się za mną zatrzasnęły oparłam się o mur i westchnęłam do nieba.
— Wow, to było niesamowite…
Rozdział 5
Ważne kwestie, konieczna współpraca
Wróciłam do domu pod wrażeniem mocy, jaka mną ogarnęła. To było takie dziwne i niesamowite. Energia rozpłynęła się po całym moim ciele, żeby w efekcie skoncentrować się w pięści i obrócić rękę Brusa. Zasnęłam spokojnie, ale nawiedził mnie ten sam sen. Znowu ta polana i śmiech. Nie chciałam przeżywać tego samego. Przy Angelu niby czułam się normalnie i swobodnie, ale odkąd powiedział, że zabił Mary, zrodził we mnie strach. Chciałam jak najszybciej się obudzić. Nie sądziłam, że uszczypnięcie pomoże, ale poczułam, że znów jestem w swoim łóżku.
— To był tylko sen — Odetchnęłam spokojnie i przekręciłam się na drugi bok.
— Ivy, Ivy, Ivy… — Usłyszałam ten sam śmiech. Aż tak szybko na pewno nie zasnęłam! Niemożliwe, przecież wciąż czułam, że leżę!
— Niemożliwe — powtórzyłam na głos. Wyobraźnia mnie ponosiła. Na pewno. Mimo wszystko sięgnęłam pod poduszkę i uścisnęłam mocniej turmalin.
— A jednak prawdziwe.
Podniosłam się szybko przestraszona. Angelo siedział na podłodze i radośnie się uśmiechał. Nie mogłam uwierzyć! Chłopak z mojego snu w moim pokoju?! Jakim cudem?
— Co ty tu robisz?
— Ciii… chyba nie chcesz zbudzić rodziców? Co by powiedzieli na chłopaka w twoim pokoju w samym środku nocy? — Uśmiechnął się cwaniacko i przystawił palca do moich ust.
— Ale… — Nie bardzo wiedziałam jak zareagować. On… był… w moim pokoju? Jakim cudem?! Skąd? Przecież okna, drzwi, wszystko pozamykane!
— Nie przedstawiono nas sobie jeszcze oficjalnie. — Wyciągnął rękę w moim kierunku, a drugą dłonią odrzucił na bok swoją blond grzywkę. — Jestem Angelo Massimo.
— Emm… Ivonne, Ivonne Gardian. — Wyciągnęłam się w jego kierunku z zamiarem uściśnięcia ręki, ale uprzedził ruch składając całusa na mojej dłoni.
— Zabrzmiało prawie jak Bond, James Bond.
— A tak starałam się być oryginalna…
— Słodka koszulka. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej, na co ja szybko naciągnęłam na siebie kołdrę. Przysunął się, siadając na moim łóżku. Odgarnął mi włosy za ucho, do którego się zbliżył. Czułam jego oddech otulający delikatnie moją skórę.
— Chyba się mnie nie wstydzisz? W myślach już kilkakrotnie cię rozbierałem. Nie masz przede mną nic do ukrycia. — Szepnął. Jeszcze szybciej się odsuwałam.
— Nawet się nie znamy! Jak śmiesz wpadać do mnie bez uprzedzenia i wskakiwać mi do łóżka?! — Oburzyłam się, a on tylko przysunął się jeszcze bliżej.
— Oj kicia, kicia… ale ty się słodko boisz. — Uśmiechnął się głaszcząc mnie po włosach. Był… coś w nim było, ale coś też od siebie odpychało.
— Nie boję się. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? — Odepchnęłam go na tyle niespodziewanie, że wylądował na podłodze. Powinien być obolały, ale tylko się cicho zaśmiał, wstając bez szwanku. Nawet się nie otrzepał.
— Chciałem cię wreszcie poznać osobiście. — Odpowiedział nie spuszczając ze mnie wzroku. Przyglądał mi się tak, jak lew przygląda się źrebięciu. Jak zdobyczy.
— W środku nocy?! — Krzyknęłam szeptem. Miał trochę racji, jeśli rodzice się obudzą to nie będzie wesoło. Powiem więcej, będzie bardzo krucho. Zwłaszcza jeśli wpadnie tu ojciec ze swoim gumowym kurczakiem, na którego jak zwykle wpadnie, bo Luna, mój pies, się nim bawiła na korytarzu.
— Nocą teleportacje taniej. — Puścił do mnie oczko.
— Nocą taniej? Może wykup sobie jakieś darmowe minuty albo coś. — Prychnęłam ironicznie. Szybko był znów obok mnie.
— Ale ja lubię noc. Nocą wszystko jest bardziej tajemnicze, a dziewczyny stają się dużo łatwiejsze. Ba, robią się szalenie proste do zdobycia. — Posłał mi kolejny szerszy uśmiech.
— Nie wszystkie. — Odpowiedziałam przekornie.
— Wszakże nie mówię wszystkie, ale większość.
— Dobrze, że ja od zawsze należę do mniejszości. — Odetchnęłam.
— Czułem, że to powiesz. — Zachichotał pod nosem i przysuwając się jeszcze bliżej wciąż nie spuszczał ze mnie wzroku.
— Co robisz? — Zapytałam wstawiając rękę między siebie i jego. Przejechał dłonią po mojej skórze i delikatnie chwycił za nadgarstek przyciągając go do siebie. Złożył na mojej dłoni usta. Wyciągnęłam drugą rękę by wyswobodzić pierwszą, ale i tą złapał. Bałam się, bo w tej akurat ręce zaciskałam rubelit. Zdawał się nie zauważyć tego faktu. Delikatnymi ruchami zaczął na mnie napierać tak, że wkrótce moje nadgarstki dotknęły pościeli, a on był nade mną trzymając je rozłożone po obu stronach mojej głowy.
— Śliczna jesteś, kicia, wiesz? — Zapytał przyglądając mi się coraz uważniej. Przestało mi się to podobać i starałam się oswobodzić ręce. Czując to zacisnął uścisk. — Nie komplikuj, nie chcę, żeby cię bolało, słonko.
— A czego chcesz? — Zapytałam widocznie przerażona.
— Napawać się tobą, twoim strachem. Bez turmalinu jesteś taka bezbronna. — Zaśmiał się cichutko. Wyglądało na to, że uznaje to za dobrą zabawę. Zabawę moim kosztem!
— Puść mnie, bo zacznę krzyczeć, a wtedy wpadnie tu mój ojciec i będziesz miał przerąbane. — Zagroziłam.
— Kotku, aleś ty przestraszona. — Zaśmiał się. — Jak mogłem kiedykolwiek pomylić cię z Mary? Jesteście takimi przeciwieństwami…
— Nie jestem przestraszona. — Zebrałam się w sobie.
— Nawet jeśli masz w sobie resztki odwagi, to bez turmalinu nie jesteś w stanie nic mi zrobić. — Stwierdził pewnie. Widząc, że nie mam innej drogi ucieczki postawiłam na blef.
— Dla twojej wiadomości mam rubelit przy sobie. — Powiedziałam otwierając pięść. — I mogę go użyć kiedy zechcę. To ja się tobą bawiłam. — Starałam się wypaść jak najbardziej przekonująco. Liczyłam, że da się złapać i chyba się nie przeliczyłam, bo odskoczył ze strachem w oczach. — Może znów zapytasz czy cię zaatakuję, co? Może dziś dostaniesz twierdzącą odpowiedź. — Podniosłam się z łóżka jednocześnie naciągając na siebie kołdrę. Na każdy mój krok w przód on robił krok w tył.
— Miło było cię poznać. Do zobaczenia wkrótce. — Uśmiechnął się i zniknął w smudze dymu, który na kilka sekund wypełnił cały pokój, po czym rozpuścił się w powietrzu. Oszołomiona jeszcze chwilę błąkałam się po pokoju sprawdzając czy nie skrył się w jakimś kącie, po czym położyłam się, ale już nie zasnęłam. Rano wstałam półprzytomna. Dzień zapowiadał się nie najweselej, ale cóż poradzić? Trzeba było jak zwykle zwlec cztery litery z łóżka i poczłapać do szkoły. Całe szczęście wierne Alice i Claudia nie dały mi długo smęcić.
— Słyszałam, że byłaś wczoraj u Johhny’ego. — Zaczęła jak zwykle ciekawa Claudia.
— Czy już cała szkoła o tym trąbi? — Uśmiechnęłam się pod nosem idąc przez szkolny korytarz. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało, ale… no bez przesady, tylko się spotkaliśmy, to nie była nawet randka.
— Nie cała, ale z pół będzie, Jessica warczy jak stary traktor. — Dodała z uśmiechem Alice spoglądająca w stronę tych „najwspanialszych”, czyli śmietanki towarzyskiej mojej szkoły. Nie cierpię ich, a Jessici najbardziej. Od wczoraj właściwie jeszcze bardziej.
— I bardzo dobrze, zaraz do niego podejdę i zacznę go całować, ciekawe jak się wtedy zachowa panna cudowna. — Prychnęłam pod nosem patrząc w jej kierunku.
— Ekhm… — Odchrząknęła Alice. Byłam jednak zbyt zajęta rozmyślaniem o tym jak bardzo nie znoszę Jessici by przejmować się jej zachowaniem.
— Niech no się tylko pojawi Johnny, a wtedy…
— Co zrobisz? — Usłyszałam nagle za sobą głos cud chłopca, a niedługo po tym śmiech koleżanek. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię! Mam nadzieję, że nie słyszał co mówiłam!
— Emmm… eee… Zapytam co tam u kotka. Całą noc o nim myślałam, taki słodki i malutki. — Zmyśliłam na poczekaniu. Ta myśl nawiedziła mnie bardzo niespodziewanie. Chyba powinnam się już zacząć chorobliwie czerwienić, bo był bardzo blisko. Nie czułam jednak pieczenia na policzkach, wręcz przeciwnie — byłam nadzwyczaj spokojna.
— Myślałaś całą noc o moim kocie? — Zaśmiał się kpiąco pod nosem. W jego wykonaniu jednak nawet kpina brzmiała nadzwyczaj słodko.
— Nie tylko o kocie. — Posłałam mu nieśmiały uśmiech. Kurde! Sukces! Nie spaliłam buraka, nie jąkałam się, głos mi nie zadrżał… mało tego! Uśmiechnęłam się! Samej siebie nie poznaję. Skąd się to we mnie…
Ahh… no tak. Spojrzałam ukradkiem w dół ku swojej zaciśniętej dłoni. Obróciłam kilkakrotnie kamień skryty w pięści. To na pewno jego zasługa, chroni mnie, dodaje odwagi.
— A o kim jeszcze? — Zapytał Johnny.
— O… o wielu osobach. — Głos mi się zaciął, kiedy miałam zamiar powiedzieć, że to o nim rozmyślałam. Chciałam mu to powiedzieć, ale wewnętrznie czułam, że to zdecydowanie za szybko jak na wyznania.
— O mnie? — Zapytał z uśmiechem.
— Może. — Odpowiedziałam ciesząc się w duchu.
— Johnny, teraz matma! — Zawołali za nim jacyś jego kumple.
— Ale po szkole się widzimy? — Zapytał jakby dla upewnienia. Wyglądało na to, że spotkanie było ustalone, a on chciał się tylko przypomnieć.
— Jasne. — Potwierdziłam rozanielona. On jest taki kochany, boski, cudowny… jego się nie da nie kochać. Jego wargi poruszają się z taka gracją kiedy wypowiada słowa.
— Będę czekać pod szkołą. — Puścił do mnie oczko i ruszył do kolegów. Cholera! Na śmierć, po raz kolejny, zapomniałam, że miałam się spotkać z rodzinką Forbs’ów!
— Ale Johnny! — Ruszyłam za nim, żeby wytłumaczyć to nieporozumienie. Brus by mi nie wybaczył jeśli znowu bym nie przyszła. Chociaż jego fochy to ja mam tam głęboko, gdzie słońce nie dochodzi.
— Słucham? — Odwrócił się nagle, a ja nie zdążyłam wyhamować. Jak mówi powszechne prawo fizyki ciało wprawione w ruch pragnie w tym stanie pozostać. No i ja pozostałam i wylądowałam w jego ramionach. Nie powiem, żeby była to niewygodna pozycja, ale poczułam się zażenowana swoim gapiostwem.
— Bo… bo… bo ja nie mogę po szkole. — Wydukałam.
— Nie możesz? Coś cię zatrzymuje? — Zdziwił się.
— Nie mogę, bo… mam dodatkowe zajęcia. — Zmyśliłam.
— Dodatkowe? Z czego? — Zainteresował się. A co cię to obchodzi?! Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy Johnny!
— Z… — Starałam się szybko coś wymyślić, ale myślenie w biegu nigdy mi nie wychodziło. — Z samoobrony.
— Samoobrony? Chodziłem kiedyś na takie, jak chcesz mogę cię podszkolić. — Zaproponował, a pode mną prawie ugięły się nogi. Szkoda, że tak szybko postawił mnie na ziemi, bo w jego ramionach było dość przyjemnie.
— W wolnej chwili, bardzo chętnie. — Odwzajemniłam jego uśmiech.
— To o której będziesz wolna?
— Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. — Zasępiłam się. Ile może mnie dzisiaj przetrzymać rodzinka szalonych naukowców? Nie wiem! — Tak koło siedemnastej powinno być już chyba po wszystkim.
— Dobrze. Wiesz gdzie mieszkam, będę czekał. — Posłał mi ostatni uśmiech i odszedł do kolegów, którzy dziwnie na mnie spoglądając zajęli go rozmową. Wróciłam szybko do koleżanek. Jak mogły mnie tak wpakować?
— Następnym razem ostrzegajcie jak będzie się zbliżał, a ja będę gadała o całowaniu go. — Warknęłam gniewnie, chociaż wcale się nie gniewałam, uwielbiam każdą rozmowę z nim.
— Przecież dawałam ci dyskretne sygnały, że się zbliża. — Zastrzegła sobie Alice.
— Może zbyt dyskretne?
— A co miałam zrobić? Krzyknąć „zamknij się Ivy, bo on tu idzie”? — Zironizowała odpowiedź i tak już ociekającą sarkazmem.
— Dobra, mniejsza z tym. Ważne, że znowu się z nim spotkam. — Na powrót wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Wszystkie trzy pisnęłyśmy radośnie.
— Znowu? To musi coś znaczyć! — Stwierdziła Claudia.
— Musi, musi, przecież nie spotykaliby się na osobności gdyby nie chciał jej zarwać. — Dodała Alice zadziornie szturchając mnie w ramię.
— Dajcie spokój. To, że się spotkaliśmy raz u niego w domu i poznałam jego rodzinę, nic nie znaczy. — Uśmiechnęłam się sama do siebie głęboko i skrycie wierząc, ze one mają racje. Muszą mieć rację, bo Johnny by się tak nie zachowywał.
— Już poznałaś jego rodzinę? Nie… w takim razie to na pewno nic nie znaczy. — Zaśmiała się Alice, a my do niej dołączyłyśmy. Nasza trójka zawsze trzymała się razem i kiedy jedna była wesoła, reszcie się ta radość udzielała. Dzisiaj z naszych ust nie schodził temat Johnnego. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało, ale z czasem coraz częściej wtrącałam, że jestem zbyt egoistyczna mówiąc tylko o sobie i swoim szczęściu. Tak też zmusiłam i je do zwierzeń. Okazało się, że Claudia ma na oku jednego z naszych szkolnych kolegów, a Alice ostatnio zaczytuje się w kolejnych fantastycznych książkach. Miło było zapomnieć na chwilę o swoich problemach i posłuchać ich. Na lekcjach, czy na stołówce trzymałam zaciśniętą rękę poniżej poziomu ich wzroku i napawałam się bliskością rubelitu. Był mi naprawdę pomocny i chciałam wiedzieć o nim jak najwięcej się da. Z radością zapukałam do drzwi posiadłości Forbs’ów. Usłyszałam z wewnątrz tępe „otwarte” i nacisnęłam na klamkę, a drzwi stanęły przede mną otworem. W salonie jednak nikogo nie było. Żaluzje były zasłonięte, a w środku ani żywej duszy. Głowę bym dała, że słyszałam „otwarte”. Przemknęłam obok mebli oglądając wszystko dokładnie, szukając jakichś dźwigni przenoszących do laboratorium rodem z horroru o Frankensteinie. Wtem w oczy rzuciły mi się drzwi. Te same, przez które wychodziła zwykle Amanda. Postanowiłam zajrzeć, co jest za nimi. Uchyliłam je delikatnie. Była tam cała trójka.
— Cholera, kolejne ofiary, a ci głupi policjanci nie wiedzą, co robić. — Zdenerwowany Brus chodził w kółko przed wielkim monitorem, zaciskając piłkę do baseballa w rękach.
— Uspokój się, zasłaniasz mi. — Machnęła na niego Amanda.
— Patrzcie, zguba się znalazła. — Jessica zwróciła na mnie uwagę, a Amanda skinęła, żebym weszła do środka.
— Tak ogółem to dzień dobry. — Dygnęłam i ruszyłam w ich stronę. Dziewczyny siedziały na kanapie, a Brus wciąż krążył, jakby chciał koniecznie wydeptać dziurę w idealnie wypastowanej podłodze. Zdenerwowany? Przed moim przyjściem? A to nowość.
— Cześć, cześć. Siadaj i słuchaj. — Pociągnął mnie za łokieć i w brutalny sposób posadził mnie na fotelu. — Wiem, że nie jesteś jesteście jeszcze gotowe, ale nie mamy czasu na pełno wymiarowy trening. Zapewnimy wam szybkie przeszkolenie i lecicie na ulicę. — Stwierdził, a ja nie mogłam opanować śmiechu.
— Jessica może obstawiać latarnie, ale ja się na ulice nie wybieram. — Parsknęłam rozbawiona tą wizją. Prostytutka Jessica. Pasowałoby! Nawet nie musiałaby się przebierać.
— Nie zachowuj się jak idiotka. — Prychnęła blondi. Skrzyżowała ręce na piersi.
— Spokój, moje panie, jeszcze w tym tygodniu zaczniecie zwalczać zło, to konieczne — stwierdził chłopak, stając między nami.
— Dobra, a tak poważnie, to co masz na myśli mówiąc „zaczniecie zwalczać zło”? — Starałam się opanować śmiech i wyglądać poważnie.
— Oglądałaś wiadomości? W Seattle roi się od przestępców, morderców, gwałcicieli… musicie zareagować, a wtedy pełna moc rubelitu się ujawni i będziemy mogli wreszcie odnaleźć Graala.
A więc po to było całe przeszkolenie i tym podobne kwestie? Bo czynienie dobra rozbudza działanie rubelitu? Ha! To część Jessici powinna być już martwa, bo ona nie robi nic dobrego dla nikogo.
— Czyli mamy być czymś w rodzaju… super bohaterów? — Zagadnęła od niechcenia blondynka, gmerająca ręką w swoich idealnie ułożonych włosach.
— Super bohaterek — poprawiłam. — Właściwie to mi się podoba. Będziemy walczyć w ukryciu ze złem, bronić uciśnionych. To coś dla mnie, praca w ukryciu. Będziemy się spotykać w naszej bazie. — Omiotłam wzrokiem pomieszczenie. — Państwo Forbs będą nam dawać wskazówki. Nocą będziemy super bohaterkami, a dniami zwykłymi, niczym się nie wyróżniającymi dziewczynami — zaczęłam głośno myśleć i ekscytować się całą sytuacją.
— Chyba ty się niczym nie wyróżniasz. Ja nie mam zamiaru ukrywać swoich zdolności.
— Super bohaterzy zawsze są niepozorni. Czy Superman ujawnił się publicznie? Nigdy. Czy Batman się ujawnił? Też nie. Czy Spiderman…
— Dziecko, skończ z kreskówkami — westchnęła litościwie blondi.
— No weźcie coś powiedzcie, przecież nie możemy się ujawnić! — Zwróciłam się do rodzinki Forbs’ów, ale oni milczeli.
— Prawda, nie będziecie się ujawniać, to by mogło ściągnąć tylko kłopoty — odezwał się wreszcie Brus. Już myślałam, że cisza będzie trwać wiecznie.
— I… ściągnęłoby to Jego — dodała Amanda.
— Ami, spokojnie, on o niczym nie wie, nie znajdzie nas — zapewnił Brus. Przytulił swoją dziewczynę. Nie rozumiem jej stanu emocjonalnego. Zwykle jest podła, oschła, za chwilę się uśmiecha i później w mgnieniu oka zaczyna beczeć.
— Kogo macie na myśli? — zapytała Jessica, dosłownie o setną sekundy uprzedzając moje pytanie. Zacisnęłam pięść zła na siebie. Tym razem jej się udało.
— To nieważne, On i tak się tu nie zjawi. Ale nie ważcie się ujawniać z rubelitem, bo czeka was powolna i bardzo bolesna śmierć. Tyczy się to głównie do ciebie, Jessico. — Spojrzał groźnie na dziewczynę, która fuknęła obrażona. Jasne, że jej to nie pasowało. Chciałaby szpanować wszystkim, a mocy każdy by jej zazdrościł.
— Skoro już to ustaliliśmy, to chyba pora wymyślić jakieś seksowne kostiumy i znaleźć nam fajną nazwę — wtrąciłam, wciąż optymistycznie nastawiona.
— Ech… Ivy, naprawdę oglądasz za dużo kreskówek. — Brus pokiwał głową.
— Nie będziecie mieć żadnej nazwy, bo nikt ma o was nigdy nie usłyszeć. Nie mogą o was usłyszeć, zrozumiano?! Wszystko ma być tak upozorowane, żeby policja myślała, że to ich dzieło. Wy macie się zmyć zanim oni się pojawią i za każdym razem dopilnować, żeby złapali odpowiednie osoby — dodała Amanda.
— A przebrania? Co z przebraniami? — drążyłam.
— Nie będą wam potrzebne, nikt was nie rozpozna.
— Mnie nikt nie rozpozna? Ha! Wszyscy mnie znają. — Sprzeciwiła się blondi.
— To pierwsza zdolność, jakiej się nauczycie. Wykorzystywać rubelit do wymazywania ostatnich chwil z pamięci. — Brus zgrywał mistrza. Spokojnie rozsiadł się w fotelu i zadzierał nosa.
— Będę mogła kasować komuś pamięć? Ale fajnie! A da się tak większej liczbie osób? Na przykład całej klasie? Chciałabym powiedzieć wszystkim, co o nich myślę, a potem patrzeć na ich głupie miny.
— Ivy! Dla ciebie to jest zabawa?! — Oburzyła się starsza blondyna.
— Przepraszam. Wybacz, już jestem poważna. — W mgnieniu oka się uspokoiłam.
— Naprawdę, dziewczyny, uwierzcie mi, to nie są nasze wymysły. Siedzimy w tym dłużej i wiemy, co może się wydarzyć. Jeśli nie chcecie cierpieć katuszy porównywalnych z ogniem piekielnym, to siedźcie cicho i wykonujcie to, co do was należy. Uważajcie na siebie, to poważna sprawa — powiedział Brus.
— Grozisz mi? — Tym razem Jessica usiłowała błysnąć żartem.
— Staram się wytłumaczyć jak normalnym dzieciom.
— Nie jestem dzieckiem! — Poderwałyśmy się jednocześnie.
— Ale zachowujecie się jak dzieci — skomentowała blondynka.
— Ale ja i tak uważam, że powinnyśmy nosić maski. A jak któryś z przypadkowych przechodniów nas rozpozna? — Postanowiłam wykazać się spostrzegawczością. To ja byłam ta mądrzejsza, a nie Jessica.
— Dobre pytanie — skwitowała Amanda. — Może istotnie powinniście nosić maski.
— Mówiłam! I najlepiej jeszcze jakieś stroje. Krótkie spódniczki i obcisłe, lateksowe gorsety. — Zaczęłam sobie wyobrażać coś a la seksowna wersja kobiety kota.
— I to o mnie mówisz, że wyglądam jak dziwka… — skomentowała blondi.
— Taka prawda.
— Nie wydaje mi się. To ty chcesz chodzić w lateksie.
— A wiesz kiedy się świecą blondynce oczy? — Zmieniłam szybko temat.
— Co? A co to ma do rzeczy? — Nie zrozumiała.
— Kiedy się jej przystawi latarkę do ucha. — Odpowiedziałam. Uwielbiam żarty o blondynkach!
— Że niby jestem pusta? — Zirytowana wybuchła.
— Brawo! — Zaśmiałam się. Amanda dziwnym trafem dołączyła do mojego śmiechu.
— A ty z czego się śmiejesz? Przecież też jesteś blondynką! Ona cię właśnie obraziła. — Nadmieniła naczelna blondi zirytowana sytuacją. Czyżby pierwszy raz w życiu ktoś był przeciw Jessice? I to za moją sprawą? Czuję się świetnie!
— Ja jestem farbowaną, to się nie liczy. — Stwierdziła.
— A propos farbowania. Wiecie jak się nazywa blondynka, która się przefarbowała? — Dołączył się Brus.
— Sztuczna inteligencja. — Odpowiedziałyśmy jednocześnie z Amandą i zaśmiała się cała trójka. Oczywiście naturalnej blondynce nie było do śmiechu. Ciekawe jak się teraz czuła. Zwykle to ona żartowała sobie z ludzi, a teraz sytuacja się odwróciła. Myślę, że mogę jeszcze polubić państwo Forbs. Właśnie, skoro oboje mają takie samo nazwisko, to by znaczyło, że ona nie jest jego dziewczyną, a raczej żoną. Trochę dziwnie to brzmi, bo oboje są jeszcze bardzo młodzi, ale… skoro mieli już dziecko to może po prostu im się spieszyło?
— Łaha ha ha, naprawdę udało wam się to. A wiecie dlaczego żarty o blondynkach są takie krótkie? — Warknęła pod nosem obrażona Jessica starając się odgryźć.
— Żeby brunetki mogły je zapamiętać. — Wypalił Brus spoglądając na mnie kątem oka.
— Raczej, żeby mężczyźni mogli je zrozumieć. — Odpowiedziałam zaczepnie.
— My mamy lepiej rozwinięte logiczne myślenie. — Uniósł dumnie głowę.
— Co z tego, skoro i tak nie korzystacie z zasobów mózgu? — Prychnęłam.
— Ludzie ogółem korzystają zaledwie z 10% mózgu. — Amanda zakończyła nasze dogryzki naukowym stwierdzeniem.
— Bo jesteśmy za tępi, żeby używać więcej. — Wzruszyłam ramionami i siadłam bokiem na fotelu łapiąc po drodze zielone jabłko leżące w koszu z owocami na stole.
— Ciekawe co by było gdybyśmy uruchomili większą część mózgu. — Jessica zaraziła się od Amandy filozoficzną porą i udawała, że myśli.
— Mielibyśmy nadprzyrodzone zdolności, potrafilibyśmy czytać w myślach, teleportować się, lewitować — Zaczęła wymieniać. Przy słowie „telepotracja” przed oczami stanęła mi scena odgrywająca się ostatniej nocy, kiedy Angelo pojawił się w moim pokoju. Mówił coś o teleportacji.
— Ale takie eksperymenty zwykle się nie udają, bo im więcej człowiek zdobywa, tym więcej chce i żądza posiadania zmienia go w bestię. Pozostańmy przy tym na czym stoimy. — Ukrócił szybko Brus znowu przytulając Amandę, której mina zrzedła.
— A na czym stoimy? Na tym, że nie używamy mózgów? — Wspomniałam.
— Na tym, że mieliśmy się brać za trening, a rozmawiamy na bzdurne tematy. — Odpowiedział na moje pytanie głaszcząc Amandę po głowie. — Już dobrze? — Szepnął do niej czułym tonem i jeszcze raz mocniej do siebie przytulił. Dziewczyna pokiwała twierdząco głową i się od siebie odkleili.
— Racja, chyba najwyższa pora wziąć się w garść i zabrać do roboty. — Potwierdziła na nowo wkładając na siebie maskę pozornej radości. Wewnętrznie czułam, że ona coś ukrywa. A on dzieli z nią tą tajemnicę. Ciekawe kiedy maja nam zamiar powiedzieć o Mary, ciekawe czy w ogóle mają nam zamiar powiedzieć o swojej zmarłej córce. Powinnyśmy o niej wiedzieć, w końcu jak się domyślam, była naszą poprzedniczką.
— Przepraszam. — Uniosłam rękę w górę jakbym była w szkole na zajęciach.
— Słucham? — Amanda odwróciła się w moją stronę.
— No bo… ile będzie trwać to całe „szkolenie”? — Nakreśliłam w powietrzu cudzysłów.
— To zależy jak szybko opanujecie potrzebne umiejętności. — Odpowiedziała.
— Znając ciebie, to potrwa z dwa miesiące. — Prychnął Brus.
— Dobrze, że mnie nie znasz. — Warknęłam groźnie w jego stronę.
— A o co chodzi? — Zapytała blondynka.
— Jestem umówiona na później. — Uśmiechnęłam się radośnie czując jak policzki mi czerwienieją na samą myśl o Johnnym.
— Z kim? — Prychnęła kpiąco Jessica.
— Z… kimś. — Zaśmiałam się chytrze pod nosem.
— Aleś ty konkretna…
— Nie chcę, żeby to zepsuło relacji między nami, wspólniczko. — Wesoło objęłam ją ramieniem. Odepchnęła mnie tak jak się spodziewałam.
— Jakich relacji miedzy nami? Ich się już bardziej nie da zepsuć. — Warknęła.
— Więc nie powinno ci przeszkadzać, że dziś znowu spotkam się z Johnnym u niego w domu. — Powiedziałam dumnie i łapiąc Brusa za rękę odciągnęłam go w przeciwną stronę. — To jak zaczynamy trening?
— Johnny?! Jak śmiesz spotykać się z Johnnym? On jest mój! — Rzuciła się gniewnie w moją stronę. Schowałam się za chłopakiem i pociągnęłam go szybciej chichocząc pod nosem.
— To my już chyba pójdziemy. — Stwierdziłam wesoło nim którekolwiek zdążyło się odezwać.
Rozdział 6
Nieważne jak silna muszę ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć
Szłam trzymając za silną dłoń należącą do Brusa. Przemieszczaliśmy się kroczek po kroczku wąskim korytarzem aż znaleźliśmy się na wielkiej sali gimnastycznej. Podejrzewam, że była ona na terenie ich gigantycznej posiadłości. Chłopak szedł w milczeniu ciągnąc mnie za sobą, a teraz nareszcie się zatrzymał i rozejrzał po pomieszczeniu. Było tu o niebo jaśniej niż w urządzonym na czarno salonie. W rogu stała wielka paprotka dodająca wnętrzu odrobinę orientalnego posmaku. Kiedy spojrzałam na lewo dostrzegłam wielkie malowidło z chińskimi znakami. Klimat już mi się udzielał. Teraz będę jak z filmu „Karate kid”. Czyżby chciał nauczyć mnie sztuk walki?
Spojrzałam na niego. Omiotłam wzrokiem jego ubiór. Czarna jedwabna koszula i eleganckie spodnie w połączeniu z lakierkami sprawiały, że jakoś nie mogłam uwierzyć, iż ma zamiar za chwilę skakać po sali i uczyć mnie walki. Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać. Może za chwilę wyjmie skądś kimona i każe mi się przebrać. Wolałabym nie, ale może tak trzeba. Miałam na sobie luźną bluzkę i jeansy, a trampki były idealne do biegania. Szczerze liczyłam, że będę mogła zostać tak jak stoję, lubię swój styl. Stawiam na wygodę.
— To… do roboty? — Przełamałam trwającą między nami zmowę milczenia.
— Tak, gdzie masz rubelit? — Zapytał jakby nieobecny. Myślami zapewne był daleko stąd. Ciekawiło mnie o czym tak myśli. To on potrafi myśleć?
— W kieszeni, mam go. — Wyciągnęłam ze spodni czerwony kamień i pokazałam mu go. Dokładnie się mu przyglądaliśmy przez chwilę analizując każdy odblask światła.
— Skup się i postaraj się wymazać mi pamięć. — Rozkazał.
— Ale jak? — Zdziwiłam się. Od razu żąda ode mnie efektów? Niczego mnie nie nauczył. Mocno dziwne to jest.
— Ivy, cała wiedza potrzebna do używania rubelitu jest w tobie. Skup się. — Pogłaskał mnie po ramieniu. — Zrób coś i potem spraw, żebym zapomniał i zapytaj co zrobiłaś. — Polecił dziwnie się uśmiechając. Nagle mu wesoło?
— Postaram się, ale…
— Nie staraj się. Rób, albo nie rób, nie ma próbowania. — Stwierdził. — Na początku najlepiej zamknij oczy, otoczenie nie będzie cię rozpraszało. No, już. — Postąpiłam według jego zaleceń i widziałam tylko ciemność. Poczułam jak swoją dłonią zamyka moją dłoń sprawiając, że znów zaciskałam rubelit. — A teraz pomyśl o tym co chcesz zrobić. Skup się na celu. Wymazanie pamięci. Czujesz? A teraz zrób coś czego się nie spodziewam. — Instruował. Pierwsze co mi przyszło na myśl to uderzenie go na oślep w ramię. — Tego się akurat spodziewałem, ale może być. Teraz spraw, żebym o tym zapomniał. Skup się!
— Skup się. — Powtórzyłam sama do siebie i zmrużyłam oczy. Cofnąć zdarzenia, wymazać mu pamięć. Brus musi mieć wymazaną pamięć. A teraz jasny, czysty przekaz. Wymaż mu pamięć rubelicie! Do dzieła! — Już? — Otworzyłam oczy i spojrzałam na chłopaka. — Co zrobiłam przed chwilą? — Zapytałam tak jak mi wcześniej polecił.
— Próbowałaś wymazać mi pamięć. — Stwierdził pewnie. — Próbowałaś. A mówiłem jak krowie na rowie żadnego próbowania. Masz to zrobić! — Zirytował się moim niepowodzeniem. Przecież to nie moja wina, to on jest beznadziejnym nauczycielem. Zupełnie jak pani Dorman i jej chemia, nigdy jej nie rozumiałam.
— Czyli pamiętasz? — Skrzywiłam się. — Następnym razem mi się uda. — Starałam się wciąż pozostawać optymistką, mimo, że nie wyszło. To w końcu nie jest koniec świata.
— Następnym razem? Jesteś tak głupia, czy tylko udajesz? Nie będzie następnego razu jak staniesz oko w oko z przestępcą!
— Przepraszam, chciałam tylko rozładować atmosferę. — Starałam się usprawiedliwić.
— Tu nie ma co rozładowywać, ty się musisz skupić! — Warknął gniewnie.
— Nie krzycz na mnie, to wcale nie pomaga. — Napomknęłam cichutko kuląc się. Uderzył mnie w plecy. Zabolało.
— Prostuj się do cholery! Wyglądasz jak przestraszona myszka, a masz być wojowniczką! Nie zapominaj o tym! — Wydzierał się i szarpał mną jak szmacianą lalką. Krążył wokół mnie jak sęp czekający na potknięcie ofiary z nadzieją na szybki atak. Wypraszam sobie! Ja nie jestem umierająca, nie będę padliną, którą on się pożywi!
— Przestań mnie bić! — Zdenerwowałam się. Klepał mnie niezbyt mocno, ale to denerwujące. Uderzy w jednym miejscu, szczypnie w innym, a za kolejne pociągnie.
— Zacznij myśleć! — Odpowiadał za każdym razem. Zaczęłam odpychać jego ręce, ale wciąż uparcie wokół mnie krążył powtarzając to jedno zdanie. Przecież myślę! Myślę bardzo intensywnie jak tu stąd zwiać!
— Może zaczniesz mnie trenować? Powiesz co robić? Może chociaż wyjaśnisz mi jak to działa? Tak daleko nie dojdziemy. — Starałam się zachować spokój. Wciąż krążył uderzając we mnie, a ja odpychałam jego ręce.
— Myśl Ivy, myśl! Użyj mocy. — Powtarzał zawzięcie swoją kwestię.
— Powiedz mi jak to działa, chcę wiedzieć co się stanie i jak się stanie. — Nalegałam. Sprzeczaliśmy się dłuższą chwilę powtarzając wciąż te same kwestie, ale nie zamierzałam ulec jego uporowi. To ja postawiłam na swoim. Wreszcie westchnął ciężko i się zatrzymał.
— Sam nie wiem jak to działa, musisz to odkryć… w sobie. Wiem, że ty wiesz jak tego użyć. Nie jestem twoim nauczycielem, jestem tu tylko, żeby naprowadzić cię na właściwy tor rozumowania. Musisz się skupić i tyle. — Wyznał. Widać była jak ciężko mu idzie przyznawanie się do bezsilności. Wytrwały i nastawiony na zwycięstwo, ale w tej sytuacji nie był w stanie zrobić nic. Wszystko zależało ode mnie. Oboje to wiedzieliśmy.
— Skupić się?