„Tyle woli w człowieku ile krwi w kałuży. Niemało.”
/Jacek Kaczmarski „Petroniusz bredzi”/
„Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem.”
/Friedrich Nietzsche „Poza dobrem i złem”/
„Święty, święty, święty — blask kłujący w oczy.”
/Edward Stachura „Sanctus”/
Fotografie i projekt okładki Szymon Hadam
Lilith odchodzi bez pożegnania
po prostu odeszła
powstała spod niego
tak jak powstała z ziemi
nie chcąc czekać na ofiarę z kości
nie trzasnęła bramą raju
tylko dlatego że jej po prostu nie było
patrzcie jak dumnie i bez lęku
kroczy po oceanie ognia
ma rozpuszczone skrzydła i włosy
oczy we wszystkich odcieniach nienawiści
wymalowane pogardą usta
gradientem emocji pokryte policzki
jej amorficzne ciało we mgle sfumato
jak spod pędzla Leonarda
mrok się burzy
i zastyga obsydianową lawą strachu
dni odchodzą tak jak ona
ale o tym się nie mówi
o tym się nie pisze
o tym się zapomina
miałaś być początkiem
byłaś?
z listu do archanioła Uriela
nie potrafię nazwać swoich koszmarów
kiedy tylko próbuję
słowa płoną jak magnezja
ważę dokładnie każdy okruch lęku
bo nie wiem
czy więcej jest wiary
w szlachetnym zwątpieniu
czy zwątpienia
w wierze oślepłej od światła
oświeć więc mnie ogniem
swojej lewej dłoni
bym ujrzał w jej blasku
co należy zapamiętać a co zapomnieć
aby przetrwać
czas się dopala jak zaduszne świece
przygniata mnie duchowy maneż
i choć wciąż jeszcze jestem
to niknę ginę zlewam się z tłem
jak mała plamka na obrazie Seurata
bez słów (para z Sulawezi)
gdyby pozbawiono nas słów i języka
świat byłby jak czarno-biały film
z Charlie Chaplinem lub Busterem Keatonem
cisza dudniłaby głucho
w wilgotnych jaskiniach…
a może wyostrzyłby się nam wzrok
zmysły smaku i powonienia
wiersze bym ci malował
na skalnych ścianach
palcem umaczanym w czerwonej glinie
wtuleni w siebie przy ognisku
czułym dotykiem pocałunkiem
znakami na ciele cichym mruczeniem
tworzylibyśmy naszą Księgę Rodzaju
do czytającej Eurydyki
piszę do ciebie z przeszłości
jesteś teraz moim wzrokiem
możesz być również głosem
jeśli właśnie czytasz to na głos
musisz wiedzieć że w moim życiu
coraz mniej poezji przelanej na papier
upycham ją w puszki z herbatą
w filiżanki kawy a może raczej Kafki
w kryształowe karafki opróżniane ukradkiem
już nie modlę się heksametrem
nie pielgrzymuję do częstochowskich rymów
nie maluję ścian białym poematem
coraz rzadziej odwiedza mnie bezsenność
akuszerka moich wierszy
szarą farbą zachlapane barokowe snu ornamenty
dekonstruuję złożony konstrukt myśli
szukając płaszczyzny porozumienia
może przemówią za mnie
zapach papieru i drukarskiej farby
czarne arabeski liter wyjustowane niedbale
cień Orfeusza na podłodze
pamięć przez menady rozerwana na strzępy
a może po prostu wystarczy ta chwila ciszą nabrzmiała
milczymy jednak w różnych językach
mowa ciała też raczej odpada
pozostaje dotykanie stóp łokci policzków
czubka języka opuszków palców
troska o to by nie utknąć
gdzieś pomiędzy wdechem a wydechem…
może w końcu zrozumiesz
że oddycham tylko w wierszach o tobie
Pseudologos
chór głosów w mojej głowie
wciąż fałszuje bez mrugnięcia powiek
lecz ja nie potrafię już łgać a vista
zmyśleń wysysać z brudnego palca
moim kłamstwom
brak już polotu i świeżości
tak…
rutyna zabija każdą sztukę
skłam skopiuj wklej
to takie nudne i niesmaczne
że aż chciałoby się czasem
powiedzieć prawdę
Ikar wylądował
okna zmęczone od wypatrywania
kwaśnieją moje piwne oczy
wosk się topi
pękają serca karczochów
psują mi się wiersze
włączam przewijanie na podglądzie
i widzę że spadam
szybciej niż pióra ze skrzydeł
i że umieranie w sumie
idzie mi nawet nieźle
muszę więc jeszcze poczekać
na pierwszy krok w chmurach
a ty wciskasz STOP
i sprawiasz że miękko ląduję
noc upinasz jak włosów burzę
i do ust mi wkładasz
dni z mgły ulepione
dzieli nas tylko długość rzęs
grubość szminki
urwane słowo
oddech płytki…
już
problem podologiczny
domy żeglują wolno w kierunku otchłani
wygasły ogniska
zza ostrokołu zębów
języka trebusz miota przekleństwa
na ubitej ziemi duma kontra zapalczywość
za przeznaczeniem gonią
wokół murów Ilionu
wśród wiwatów
pycha kroczy przed upadkiem
za honorem tylko śmierć i sława
trzeszczą łuki
napięte jak ścięgno Achillesa
cięciwa się pręży w dłoniach Parysa
napięcie rośnie…
już słychać młotki achajskich cieśli
pod pokładami okrętów
schowane 10 lat samotności
Thanatos
raczej nie olśni mnie
orientalnym przepychem z obrazu Delacroixa
ale ukołysze jak Ocean Spokojny
i płuca więdnące z braku powietrza
podleje łzą wyłuskaną spod powieki
zważy słowa i duszy antymaterię
palcem na czole mi napisze
że zawsze jest teraz a reszta to tylko
zakurzona pamięci camera obscura
pył ze szczytu piramid na liściach łopianu
usychanie traw
nowotwór niepewności
osteoporoza wspomnień
mówię że nie pamiętam
przeczuwam że nie wiem
gdy noc zrodzą czarne okna
podpiszę z życiem pakt o nieagresji
i wyjdziemy z podniesioną głową
z tarczą na tarczy
ja wyjdę z cienia
życie ze mnie
światłość ze światłości
rozterki Samsona
podobno wojna idzie nieźle
już prasują się sztandary
schną portrety skazanych na bohaterstwo
prochem z kości
oddawane salwy honorowe
w chwale powracają armie
przynajmniej niektóre
walec zagonów pancernych
przetacza się przez pamięć
w blaszanej manierce
nadmiar możliwości deficyt rozsądku
kuszący rodzaj władzy
podobno wojna idzie nieźle
szkoda że poległych
nikt nie pyta o zdanie
w powietrzu już czuć zapach zwycięstwa
tylko że ja jestem po stronie przegranej
bez szans choćby na remis ze wskazaniem
nieśmiertelniki dzwonią na trwogę
ludzka masa stygnie
w glinianej matrycy okopów
mgła bojowa ścieli się po polach