DZIEŃ URODZIN
Nic nie szkodzi, tak jest nawet lepiej. Nie jestem zła. Tak myślę. Trochę szczypie. Chyba powinno bardziej boleć. Czy nie powinno? Na filmach wyglądają, jakby bolało. W sumie to jest nawet bardziej irytujące niż nieprzyjemne uczucie. Jest trochę chłodno, no i nie mogę się ruszyć. Ale i po co. Tak to miało wyglądać? Chyba każdy sobie to wyobraża inaczej. Ja na pewno. Miało boleć. Tak mocno, żeby zagłuszyć to opanowujące mnie z każdym dniem coraz bardziej cierpienie.
Róż. Blady róż. Albo jakiś inny burgund. Nigdy nie byłam dobra w kolory. To takie nie kobiece. Kolejna nie kobieca rzecz. O ironio. Ale wygląda ładnie — niczym chmury, o zachodzie słońca, sunące po szarej tafli nieba. O tak. Tak bym ten kolor nazwała i każdy by wiedział, o co chodzi.
I co teraz? Może zanucę sobie piosenkę. Czas zleci szybciej. Jakaś przyjemna melodia, hm…
— Parostatkiem w piękny rejs …
Okej. To jest ostatnie, co mi siedzi w głowie. Oto najlepszy żart całego mojego życia. Nucić Parostatek pod nosem w kałuży krwi. No! Aż żałuję, że nie mogę go opowiedzieć Bartkowi. Dopiero by się ze mnie śmiał. No serio Miśka?
Boże, czemu to tyle trwa. Niech już się skończy. Niech wszystko ucichnie. Woda robi się coraz ciemniejsza, a głęboki odcień, bajecznej czerwieni prześwituje w miejscach gdzie pada na nią ciepłe światło lampy. Tak, to zdecydowanie ładny kolor. Kto by pomyślał, że to będzie tak piękny widok. Zupełnie jak te kolorowe, górskie jeziora. Pamiętam mamę, jak siedziała przy brzegu i wpatrywała się w nie jak w najpiękniejszy obraz. A ja marudziłam, a że gorąco, a że daleko, a że nogi bolą… Co bym dała, żeby znów tam być, siąść koło niej i patrzeć. Po prostu. W ciszy. Zamknę oczy, i wyobrażę to sobie. Tak, to będzie miłe, takie ostatnie wspomnienie. Ona, ubrana w kwiecistą sukienkę do kostek. Z tyłu tata, z aparatem… Lubił robić jej zdjęcia. Tata i jego kieszenie wypchane kliszami. Tata! Dlaczego o nim nie pomyślałam. Tylko ja mu zostałam. A za chwilę już nikt nie…
Nie, nie mogę mu tego zrobić.
Nie dam rady wstać. Nikogo nie ma. Nikt mnie nie usłyszy… Zresztą, i tak nie mam siły krzyczeć.
Coś wibruje czy to już omamy? Telefon? Telefon! Musiał mi wypaść. Jest, tam leży. Jak się odrobinę podsunę to go dosięgnę.
Au. Jednak boli. Nie dam rady. Aua! Kurwa… Nie mogę… Zamknę oczy na moment. Odpocznę, może wtedy się uda…
— Nie rób tego idiotko!
Krzyczę na siebie w myślach? Mogłam o tym pomyśleć wcześniej. Grunt, że skutecznie. Kurwa mać, co za przeszywający ból!
Udało się.
— Złap oddech. Przestań się trząść! Uspokój się. Dasz radę Miśka.
Jest. Mam. Jeszcze tylko go podniosę i wybiorę ostatnie połączenie. To tylko dwa ruchy palcem.
Nie, nie dam rady…
— Miśka, weź się w garść.
Jeszcze jedno kliknięcie i już… Z kim rozmawiałam ostatnio. Nie pamiętam…
O nie. Tylko nie on… On nie odbierze. Nie ode mnie. Nie teraz…
Proszę odbierz. Zrób dla mnie jeszcze tą jedną, jedyną rzecz…
— Cześć tu Mariusz, nie mogę odebrać, zostaw wiadomość po sygnale.
— Pomocy…
Udało się, może ciut za cicho, ale jakie to ma znaczenie. Zrobiłam ile mogłam. Już i tak za późno. Robi się ciemno i spokojnie. Cisza. Tego chciałam.
JA.
Cześć. Mam na imię Maja. Przyjaciele mówią na mnie Miśka. Lubię teatr, lody czekoladowe i muzykę. Wciąż szukam mojego miejsca na ziemi. Jak znajdę miejsce, to poszukam sobie celu.
*
Baśka wychodząc z łazienki już z progu śmieje się, spogląda na mnie tym swoim kobiecym, ironicznym wzrokiem, oznajmiając, że ten krem na zlewie to jest raczej dla nastolatek. Powinna mnie już znać na tyle, żeby wiedzieć, że to dla mnie trudna kwestia. Ale to chyba typowe dla większości społeczeństwa — najłatwiej wyśmiać, a doradzić czy pomóc już nieco trudniej. Wybierają więc drogę na skróty. Tymczasem nawet ona. Ale, że jedyna przyjaciółka to nie ma co wybrzydzać.
Krem kupiłam, ponieważ był w promocji. Kosmetyki dobre to kosmetyki drogie — tak przynajmniej mawiała moja ukochana cioteczka. Zawsze najbardziej wystrojona i najbardziej zadbana kobieta we wsi. Niezwykle równa babka. Ale jakoś nie mam dzisiaj ochoty tłumaczyć przyjaciółce dlaczego akurat ten kosmetyk radośnie trafił na półkę w moim maleńkim m2, a nie inny. Niech sobie ironizuje do woli, tym bardziej, że wchodzenie w polemikę na temat kosmetyków to byłaby z góry przegrana debata. Zwłaszcza z nią. Chociaż w tej tematyce przegrałabym nawet z własnym ojcem, który na sklepowej półce nie rozróżnia antyperspirantu w kulce, od tego w sztyfcie. Mówiąc dosadnie — nie znam się na specyfikach do pielęgnacji szerzej pojętej niż mydło i szampon. Ale to chyba ten czas w życiu kobiety, kiedy zaczyna się rozglądać za czymś, co pozwoli chociaż na chwilę stworzyć złudzenie zatrzymania czasu. Lustro w łazience jakimś cudem z biegiem czasu nabiera ostrości, zamiast zamazywać obraz. Przydałby się kurs, taki weekendowy, albo i miesięczny dla bardziej opornych, z podstaw kosmetologii po trzydziestce. Poszłabym. Zdecydowanie na ten dłuższy. Może nawet dwa razy.
Ba, pamiętam tą chwilę, kiedy zmotywowana wchodziłam do drogerii, bo — Dzisiaj kupię sobie dobry krem. Najwyższy czas — myślałam, oglądając wcześniej, w domu, masę filmów na YouTube i czytając nie mniejszą ilość wpisów blogowych, mniej lub bardziej wątpliwych ekspertek. A wszystko po to, żeby się dowiedzieć, czego używa się w moim wieku. Po ich obejrzeniu wiedziałam mniej niż wcześniej. Nagle pojawiło się więcej pytań, od rodzaju skóry przez trudne słowa typu kolagen, bakuchiol, retinol, ph aż po składy, działanie, funkcje, pory aplikowania. A wcześniej moja wiedza opierała się na — im drożej tym lepiej. W drogerii zdecydujesz, spoko Miśka, nie bój nic — zapewniałam samą siebie. Ta, jasne. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podeszłam do półki mieniącej się feerią kolorowych barw na fantazyjnych pudełeczkach i załamałam ręce. To nie dla mnie. Pas.
Mogłam zatem wziąć albo najdroższy, ale blogowe ekspertki twierdziły, że krem musi być odpowiedni, inaczej to nie ma sensu, albo najtańszy, ewentualnie — najładniejszy. Zmieniłam zatem tok myślenia. Wielka, czerwona tabliczka z napisem „50 % taniej” zwróciła moją uwagę. Ale to napis na kremie „16+” przekonał mnie ostatecznie. To na pewno chodzi o to, że po użyciu tego kremu moja cera będzie jak w liceum! — Pomyślałam i zaczęłam rechotać w sklepie, między kremami i żelami pod prysznic. No to do koszyka. Hyc.
— I tak całe dnie słuchasz tylko muzyki? Wystarcza ci to? — Dopytuje z nagła niezadowolona Barbara dopijając kawę, która ją również jedynie unieszczęśliwiła. Już od dawna wiem od niej, że nie umiem parzyć kawy. Dzisiaj to jednak brak telewizji zniesmaczył szczupłą szatynkę na mojej niewygodnej kanapie.
— W zupełności. — Odpowiadam w międzyczasie podkładając pod jej nos talerz z wielkim, soczystym pączkiem. Wiedząc, że zaraz namarudzi, że nie jest z lukrem. Gdyby był z lukrem, to nadzienie byłoby złe. Albo wielkość. Lub kształt.
Telewizji pozbyłam się już dawno. Jeszcze jakiś czas po przeprowadzce na własny kąt miałam nawet dekoder, czy jak się tam nazywa ta puszka obok telewizora, ze świecącymi światełkami. Dokładnie po ośmiu dniach użytkowania tego narzędzia propagandy i mózgowsysu, któregoś słonecznego dnia wielka wrona, niczym ptasi wybawca, usiadła na talerzu za oknem. W efekcie wszystkie kanały zostały zastąpione eleganckim, acz lekko irytującym po kilku godzinach oglądania, czarnym obrazem. Po kilku następnych dniach, kiedy wreszcie odważyłam się zadzwonić do biura obsługi, miły Pan poinformował mnie przez telefon, że przyjdzie i mi go ustawi na nowo. No i było by to niezwykle miłe z jego strony, że tak uprzejmie dba o klientów, gdyby nie drobny szczegół — miał skasować za to wysokość moich dwóch dniówek. W mojej nomenklaturze to jakieś dwanaście obiadów. Spasowałam. Telewizji nie ma. I dobrze. Dla rodziny i wielu znajomych była to decyzja niepojęta wręcz. Świętej pamięci babka padła by trupem drugi raz, gdyby wiedziała, co sądzę o programach, które z tak wielkim zaangażowaniem razem oglądałyśmy. To była jej ulubiona rozrywka. — Babciu i co, jak się skończył poprzedni odcinek? Zdradził ją? I co, dostała tą pracę? Ma raka? — te i wiele innych pytań z wielką pasją zadawałam odwiedzając ją i zasiadając na wyłożonej kolorowym pledem kanapie. Była pewna, że interesuje mnie to równie bardzo jak ją. I była też przy tym niezwykle szczęśliwa. Za takie kłamstewka chyba nie idzie się do piekła? W każdym razie, spłonę czy nie, telewizor służy jako wieszak na ubrania. Każdy, komu mówię, że nie mam telewizji, robi wielkie oczy, z których niezrozumienie wylewa się wiadrami. Ale czy uważam się za lepszą z tego tytułu? No absolutnie nie. Bo bez bicia się przyznam, że u mnie bez przerwy włączony jest komputer, a liczne seriale pochłaniam hurtem. Jednak coś po babci we krwi zostało. Może jednak by zrozumiała? Dostosowuję moje nałogi do aktualnych czasów. Można by powiedzieć, że idę z trendami. I stety–niestety tylko w tej materii. Lepszy rydz niż nic.
Wiele taniej zapewne by było bez przerwy siedzieć w telefonie, jak moi rówieśnicy. Ja telefonu prawie nie używam. Bardzo długo broniłam się przed nową komórką. Poczciwe maleństwo ze słodkimi przyciskami. A to nowe? Pół torebki zajmuje i ma tyle niepotrzebnych funkcji, co nowa pralka. Ha — latami nie miałam pojęcia, czym się różni smartfon od ajfona. W sumie dalej nie uważam się nawet za połowę eksperta w tej dziedzinie. Ale musiałam się dowiedzieć co nieco, kiedy chciałam jeden z nich kupić. Wybrałam zatem najtańszy i najmniejszy, co okazało się bardzo trudnym zadaniem, bo najwyraźniej społeczeństwo uważa, że im większy tym lepszy. Pamiętam pierwsze telefony komórkowe, z których niedługo później, kiedy pojawiły się ich malutkie odpowiedniki, młodzież śmiała się w głos, kiedy ktoś jeszcze używał takiej cegły. Nie wiem, w którym momencie ludzkość postanowiła zbłądzić. Musiałam ten moment przegapić. Osobiście wolałam moją normalną komórkę, która służyła do dzwonienia, a w skrajnej nudzie do gry w pasjansa. No i mieściła się w kieszeni spodni. Jednak postęp poniekąd wymaga żeby iść z biegiem czasu. Chcesz zniżkę? Zainstaluj naszą aplikację. Chcesz zainstalować aplikację? Kup smartfona. Żałosny świat konsumpcjonizmu wessał i mnie. Ale i tak wiele z telefonu nie korzystam. Do SMS-owania i dzwonienia głównie.
Muzyki słucham, tak, to jedyne w czym mi się to nowoczesne badziewie przydaje. Moje poczciwe mp3 może wreszcie przejść na zasłużoną emeryturę. Kupiłam je jeszcze w liceum. Służyło mi około piętnastu długich, przepasanych wieloma wzlotami i upadkami, lat. To w elektronicznych latach jakieś sto pięćdziesiąt. Niestety zaczął dokonywać żywota mój poczciwy staruszek. Pierwsza w szkole miałam taki sprzęt. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że zostałam trend–seterką, bo jakiś czas potem, można było na korytarzu szkolnym zauważyć wysyp ludzi ze słuchawkami w uszach. Swoją kupiłam za granicą, za zarobione w wakacje pieniądze. Wtedy zastąpiła ona wysłużony walkman, do którego kaset profilaktycznie nie wyrzucam. Ludzkość jeszcze nie raz mnie pewnie zadziwi… Mój nowiutki odtwarzacz był przyczepiany do smyczy, którą wieszałam sobie na szyi i nosiłam niczym księżna kolię wysadzaną diamentami. Budził respekt. A dzisiaj zastąpił ją kiepskiej jakości telefon, który rozładowuje się po jednym spacerze z włączoną muzyką, nie mieści się w kieszeni kurtki i codziennie boję się, że zwyczajnie przestanie działać albo wybuchnie. Dziękuję dwudziesty pierwszy wieku.
— No Miśka, niedługo urodziny. Może pora zmienić krem na mniej optymistyczny, a bardziej realistyczny? — Śmieje się moja piękna przyjaciółka bez grama cellulitu i skórze gładkiej jak u dziecka.
Za dwa tygodnie przekroczę mistyczną granicę trzydziestu lat. Tak. To będzie ten moment, który kiedy byłam nastolatką, wydawał mi się taki odległy. Jako pełna złudzeń na temat życia i wielu bzdurnych przekonań naiwna panienka, wydawało mi się, że jak ktoś ma w swoim wieku trójkę z przodu to jest już starym człowiekiem. Do dziś pamiętam jak ze znajomymi śmialiśmy się, że po trzydziestce to już pora umierać. No, dzisiaj nie jest mi tak do śmiechu.
Komentarze Baśki mnie nie wzruszają. Ja jej wybaczam szczerość, ona mi niedociągnięcia towarzyskie. Mam dziwne poczucie humoru i lubię sarkazm. Otaczam się jedynie ludźmi, którzy śmieją się z tych samych rzeczy, co ja. Chociaż nie z wyboru, raczej trudno ze mną wytrzymać. Lubię się śmiać i uwielbiam żartować. Niestety czasem zdarza mi się to w mocno nieodpowiednich momentach. Nazwałabym się śmiało takim — ogrem towarzyskim. Ogr towarzyski to instytucja, która średnio potrafi się zachować w sytuacji społecznej, wymagającej jakiejkolwiek charyzmy lub ogłady. Dlatego unikam wszelkich życiowych momentów wiążących się z kontaktami z ludźmi. Nie lubię też poznawać nowych osób. Nie jestem w tym dobra i zwykle jednak kończy się na tym, że walnę jakąś gafę i tyle było w temacie. Nie interesują mnie tematy popularne. Nie śledzę wiadomości i nie znam ploteczek ze świata. O nowinkach się ze mną nie porozmawia, co już ustaliliśmy. Nie lubię dzwonić do rejestracji do lekarza, nie lubię zamawiać pizzy przez telefon nawet. Zdaję sobie sprawę, że jestem mocno specyficzna. Taka jednostka chorobowa jest pewnie nazwana. Kiedyś się dowiem. Póki co — egzystuję nie wchodząc ludziom w drogę. Na tyle, na ile jest to możliwe, rzecz jasna.
14 dni
Rzucenie się w wir wielkiego miasta było niełatwą decyzją. Ale miałam wybór tkwić w mojej mieścinie, po studiach, z którymi perspektywa pracy tutaj, w zawodzie, była znikoma lub wyjechać i mieć nadzieję, że może się uda. Tym ruchem moje szanse zwiększyłam z zera procent na jakieś pięć. Normalnie nie grzeszę wiarą w siebie i swoje możliwości, wolę raczej tkwić w bezpiecznym tu i teraz. No, a powiedzieć o moim zapale, że jest słomiany to poważny eufemizm.
Do tej pory, po studiach i ciężkim rozstaniu z Dawidem, po którym nie umiałam się pozbierać, tkwiłam raczej zamknięta w swoim małym, bezpiecznym światku. Mieszkałam sobie trochę w rodzinnym domu, a kiedy tylko chciałam, mogłam wsiąść na rower i kilkanaście minut później siedzieć na lekko spróchniałym, drewnianym ganku, porośniętym czerwonymi różami. Z widokiem na rząd starych domów po drugiej stronie brukowanej ulicy. W ciepłe dni przesiadywałam w sadzie albo nad jeziorem, gdzie często dołączał do mnie Eryk. W zimowe dni okolice oglądałam raczej przez okrągłe okienko niewielkiego pokoiku na babciowym strychu, słuchając dźwięków maszyny do szycia tuż pod podłogą, z książką w jednej i ciepłym kakao w drugiej ręce. Ciocia szyła zawsze kiedy tylko mogła. Gospodarstwo zajmuje sporo czasu, więc nie miała go wiele. Ludzie ze wsi przychodzili do niej z dziurawymi spodniami, z wymianą zamka i innymi pierdołami, którymi gardziła. Robiła i gardziła. Zimą, kiedy sad i ogród spały, czekając na pierwsze wiosenne słońce, spod jej rąk wychodziły skarby. Piękne kolorowe sukienki, niektóre mam do dzisiaj.
Po studiach chwytałam się różnych zajęć. Jakoś nieszczególnie ciągnęło mnie do wyuczonego zawodu. Pracowałam po sklepach, na poczcie, w fabryce. Na dłużej zatrzymał mnie staż w urzędzie. Nienawidziłam poniedziałków. Wtedy najdotkliwiej. Już niedziela powodowała u mnie mdłości, bo świadomość, że po niej jest początek nowego tygodnia uderzała we mnie z wielką, bezwzględną siłą. Dlatego kiedy zaproponowano mi stałą posadę — odmówiłam. Spotkało się to z oburzeniem ze strony rodziny, znajomych no i współpracowników. Praca jak marzenie — mówili. Inni dali by się zabić za ciepłą, państwową posadkę. Mnie tam nie było ciepło. Zimno raczej. Mroźno wręcz. Jedynie ona, ukochana moja najdroższa ciocia, rozumiała. Kiedy kochasz to co robisz, nie przepracujesz ani dnia — mawiała.
Trwałabym sobie w moim spokojnym, notorycznie pogardzanym przez samą siebie życiu, gdyby nie wydarzyło się coś, co mocno wywróciło moje postrzeganie świata i przyszłości. Taka żywa i energiczna dziewczyna była, szok — powiedział do mnie na pogrzebie sąsiad, który wiele lat próbował nieskutecznie wkupić się w jej łaski. Nie w głowie jej byli mężczyźni. Jednego miała, jedynego kochała. Kiedy odszedł postanowiła sobie, że już nigdy nikogo nie pokocha. Póki nas śmierć nie rozłączy, a nie póki jedno z nas umrze — powiedziała mi pewnego, zimowego wieczora, jak zapytałam dlaczego nie chce już więcej kochać. Teraz są razem, mam pewność. Póki śmierć ich na powrót złączy.
To co się stało, to był cios. Mogłam się poddać. Prawie to zrobiłam. Dla niej postanowiłam spróbować.
Postanowiłam dać sobie szansę. Wrócić i uciec przed światem zdążę zawsze.
*
I tak oto jestem tutaj, wciąż lekko w to nie wierząc. W ciemnym, jeszcze pustym klubie, w centrum wielkiego miasta, gdzie jedna dzielnica jest wielkości miejscowości, w której się urodziłam i wiodłam mniej lub bardziej szczęśliwe, ale spokojne życie. Stoję tu, w zbyt obcisłych dżinsach, ze ścierą, modląc się co rusz, żeby nie spaść ze schodów z tacą pełną szklanek. Za które szef, starszy, lekko ekscentryczny i niezbyt uprzejmy Pan, bez najmniejszego zawahania potrąciłby mi z mojej i tak śmiesznie małej pensji. Pensji, której — po zrobieniu wszystkich opłat — zobaczę pewnie tyle, co mojej godności w trakcie mycia damskiej toalety. Dlaczego damskiej? Bo może nie wiele osób wie, ponieważ zwyczajnie nie wiele osób prowadzi hobbystycznie tego typu statystyki, ale to właśnie kobiety są zdecydowanie większymi flejami niż panowie. Tak tak. Dla Pań trafienie do toalety jest wyczynem olimpijskim najwidoczniej. Może powinny oglądać więcej skoków narciarskich i podpatrywać lepiej technikę?
— Pani architekt, pewien jegomość zostawił po sobie wizytówkę pod szatnią. Chwytaj za szmatę — wyrywa mnie z rozmyślania nad sensem mojego istnienia męski, znajomy głos.
— Pękłam ze śmiechu i nie mogę się pozbierać — odkrzykuję z udawaną powagą, kontynuując wycieranie blatu ciemnego, starego stołu.
— No niestety tym razem nie żartowałem — odpowiada z wyraźną nutą współczucia.
— Ale… tak wcześnie? — spytałam prostując się ze zdziwienia.
— Widzisz, nie znasz dnia ni godziny.
Dzisiaj Bartek stoi za barem. To jeden z niewielu ludzi, którzy tak jak ja potrafią, a wręcz uwielbiają z siebie żartować. Bartek często używa w swoich docinkach moich skończonych magistrem studiów. Studiów, które, nomen omen, do dzisiaj nie wiem jak udało mi się zakończyć dyplomem. Nikt ze mnie wybitny, a Zaha Hadid czy Daniel Libeskind nie pozwoliliby mi nawet dopić po sobie nieskończonej herbaty.
Kiedy nie ma wielu klientów, razem z moim ulubionym barmanem umilamy sobie dzień grając ukradkiem w statki. Oboje mamy po notesie w kieszeni z rozrysowaną skrzętnie planszą, na kartce w kratkę, no i po długopisie. A w wolnej chwili rozlega się z jednego końca sali na drugi:
— Be siedem!
— Pudło!
Niesamowitą sprawą godną opisania w jakimś periodyku o tematyce paranormalnej jest mój chroniczny brak szczęścia w podejmowaniu decyzji. Kiedy opcje są dwie i jeden wybór jest właściwy, ja dziewięć na dziesięć razy zrobię źle. Pudełko z lekami zawsze otwieram od strony ulotki. Łatwo się domyślić, że w statki zwykle przegrywam. Na szczęście nie mam ambicji wygrywać, a że lubię uszczęśliwiać innych, bardziej niż siebie, to taka sytuacja mi odpowiada. Bartek zawsze, kiedy mnie ogra, jest dumny jakby zwyciężył szachową olimpiadę z samą Beth Harmon. Czasem myślę, że jakby mu nie szło, to mogłoby zaważyć poważnie na naszej przyjaźni. Cieszę się, że jest. Trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Zwłaszcza kiedy mam kiepski dzień. To takie połączenie kabareciarza, psychologa i księdza w jednym. Można z nim porozmawiać o wszystkim. Partię statków rozgrywamy zwykle od dwóch do kilku godzin, zależnie od dnia tygodnia. W nudniejsze dni idzie wiele szybciej.
W pracy w klubie lubię to, że można tu posłuchać dobrej muzyki. Playlista jest niezła, a ja muzyką żyję od zawsze. To nieodłączny element mojej szalonej egzystencji. Pasję do muzyki zaszczepił we mnie tato. Liczne koncerty, obowiązkowy Jarocin co roku i inne mniej znane festiwale, najczęściej bluesowe. Zabierał mnie wszędzie, od kiedy pamiętam. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to koncert na plaży, gdzieś nad polskim morzem. Wielka, groźnie wyglądająca, czarna jak smoła woda, kolorowa, świecąca scena i ja, czterolatka przysypiająca, pomimo głośnych dźwięków gitary elektrycznej i perkusji, na rudym kocu w kotki. To musiał być ten koc, do dzisiaj wozi go w bagażniku. Sentymentalizm też on mi zaszczepił, to bez dwóch zdań. Wielka kolekcja płyt kurzy się zgrabnie na zrobionych przez dziadka, drewnianych półkach. Ile się naprzeklinałam wycierając z nich kurze. Kiedyś je odziedziczysz — zawsze powtarza. Muzyka to pierwsza i najważniejsza rzecz, która pozwoliła mi przeżyć do teraz. Przyznam się ponadto, że odwiedziłam to miejsce przed aplikowaniem na stanowisko. Sprawdzenie, czego przyjdzie mi słuchać w pracy na co dzień, bo marnej muzyki zwyczajnie bym nie zniosła, było nadrzędnym priorytetem.
Machając mopem i powstrzymując wymioty, kątem oka widzę uśmiech jednej z kelnerek. Kaśka i jej wątpliwa moralność to moja zdecydowanie nie ulubiona osoba tutaj. Reszta, poza Bartkiem, jest mi w sumie obojętna. Już przywykłam do plotek, chamstwa i podkładania sobie świń. W pracy z kobietami jesteś albo z nimi, albo przeciwko nim. Nie ma możliwości bycia pośrodku. Wiele lat to do mnie docierało. Aż dotarło, tak dotkliwie, że do dziś mam te siniaki.
Można więc powiedzieć, że jedynie towarzystwo zostawia trochę do życzenia. Są w tej materii wzloty, ale są też upadki. Nie narzekam, trafiałam gorzej. No i zdaję sobie sprawę z tego, że z moimi zdolnościami budowania relacji interpersonalnych, nie mam co narzekać. Bo i ja łatwa w obyciu nie jestem. Tak oto, przymykam oczy na docinki i podteksty i po prostu się jakoś znosimy.
Lubię fizyczną pracę, zawsze lubiłam. Człowiek idzie do roboty, robi swoje i wraca do domu zajmować się swoimi sprawami. Mało to ambitne i niezbyt perspektywiczne, ale ile stresu się oszczędza w ten sposób. Mam znajomą, która musiała zrezygnować z posady, bo któregoś dnia mąż znalazł ją z ogoloną głową, siedzącą na podłodze piwnicy ich uroczego, białego domku, otwierającą słoiki i jedzącą palcami konfitury. Była zastępcą kierownika w oddziale znanego banku. Każdy widział, że jest jej ciężko, ale póki przynosiła do domu hajs, to nikt się nie zająknął. Potem jednak zarobione pieniądze z podwyżki wydała na długie leczenie i liczne psychoterapie. Wiem, że to byłabym ja, gdybym była choć odrobinę bardziej łakoma. Nie na konfitury rzecz jasna. Na pieniądze. Tymczasem zdecydowanie hołduję zajęciom, w których niczym nie trzeba się przejmować. Trudne zawody zostawiam ludziom z predyspozycjami i mocnymi nerwami.
Osobiście oprócz pracy stresującej nie wybieram też pracy, w której istnieje ryzyko wystąpienia zjawiska tak zwanej nudy. Najgorsze moje wspomnienia z roboty to kiedy na stażu musiałam siedzieć, pić kawkę i prowadzić spontaniczne — small toki. Small tok to takie nazwijmy to — gadki szmatki. Czyli rozmowy o niczym. Albo mówiąc dosadniej — o dupie Maryny. A udawanie, że się pracuje, bo nie ma co robić, a szef musi myśleć, że każdy jest zarobiony jak mróweczka na piknikowym kocu, to chyba najgorsze zajęcie świata. Nie cierpię tego, a zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi sprzedało by duszę za taką pracę. Ja tam wolę jak mi płacą za faktyczne pracowanie. Serio. Mogłabym zamiatać ulice. W tej robocie chyba nie ma zastojów, bo trzoda nazywana społeczeństwem, nie należy do najczystszych zwierząt świata. Tylko, że lubię też pospać, a zamiata się w tym mieście od 4 rano, co wiem z dynamicznego szur–szur słyszanego przez uchylone okno, w letnie poranki. No to też odpada.
Jednak skończyłam te nieszczęsne studia, to jak się powiedziało A to wypada powiedzieć B. Bo inaczej całe życie będą mi wypominać zły wybór. Te pięć lat męczarni na wykładach o żelbetowych konstrukcjach, składzie chemicznym tynku i innych głupotach, których nigdy nie lubiłam. I nie rozumiałam też, czym nie powinnam się chwalić. Prawdę mówiąc, już po pierwszym roku wiedziałam, że nie chcę być architektem. Ten zawód nie ma, jak się powszechnie uważa, wiele wspólnego z upiększaniem otaczającego świata, pomijając to jaki jest trudny. To jedno z tych właśnie stresujących zajęć. Ogromna odpowiedzialność i żmudny proces tworzenia komercyjnych, szpetnych produktów. A o samym dochodzeniu do momentu, w którym w ogóle ktokolwiek pozwoli ci samej cokolwiek zaprojektować, nawet nie wspomnę. Wymaga to ogromnego samozaparcia i poświęcenia. Co innego tyczy się mniej ambitnych adeptów kreślarstwa, którzy jako zwykli asystenci architekta jedynie siedzą i rysują, a on sam zbiera na siebie wszelkie gromy ze strony inwestora. Robiłam praktyki w biurach architektonicznych na stanowisku kreślarza właśnie i tyle byłoby wystarczająco, jak na etap życia, w jakim się znajduję. Bo architektem z moim zapałem do pracy byłabym żadnym. A taka praca za biurkiem, przy komputerze, gdzie można siedzieć, robić swoje i nikt i nic nie zawraca ci czterech liter, to miła perspektywa. A, że perspektywa miła to i chętnych jest wielu. Dlatego póki co, jestem tutaj.
— Majka, dawaj na marchewę! — odezwał się kobiecy głos z drugiego końca sali.
— Idę, idę. — Z przyjemnością odłożyłam szmatę, a z kieszeni czarnego, przepasanego przez biodra fartucha, wyjęłam niewielkie zawiniątko z marchewkami.
Przed klubem, w zaułku między wejściem, a ścianą wysokich krzaków bzu, siedziały moje współtowarzyszki niedoli, poszukując w czeluściach kieszeni zapalniczki. Ja nie palę od trzech lat. Trochę dla zdrowia, trochę z braku kasy. Nie ważna motywacja, ważne, że działa. Ale wychodzę z dziewczynami, odsapnąć, oderwać się. I budować relacje. Tylko, że z marchewką w ręce. Taką mam też refleksję, że najłatwiej znajomości zawiera się na papierosie. Całe studia tak przetrwałam. Poznawanie nowych ludzi przychodzi mi tak łatwo jak krowie odśpiewanie roty, po francusku, stojąc na tylnych kopytkach. No to biorę zestaw warzywek do pracy, one palą czynnie, ja biernie. I się asymiluję.
— Wiesz młoda, że mamy nowego współpracownika? — zagaduje Ruda. Pracuje tu najdłużej. Zawsze wszystko wie i wszystkich zna. Monika jest wysoką szatynką, na oko po czterdziestce. Nikt nie wierzy kiedy chwali się, że to jej naturalny kolor. No bo są jeszcze brwi. A brwi nie kłamią.
— No tak, bo ty się słodko w domu leniłaś przez tydzień, kiedy my tu pracowaliśmy i nic nie wiesz.
Kaśka. Nie przepadamy za sobą od samego początku i żadna z nas tego specjalnie nie ukrywa. Dzieje się tak od dnia, w którym od razu złapałam dobry kontakt z Bartkiem. On jest prawdopodobnie jedynym facetem z personelu, który oparł się jej wdziękom. Nie wiem jak długo dam radę ją znosić, bo na ludzi jej pokroju mam zwyczajnie alergię.
— Leniłam z czterdziestostopniową gorączką nie mając nikogo, kto by mi chociaż szklankę wody podał. No impreza na maksa. Czekam kolejnej. — Spojrzałam na nią wymownie, ale bez nadziei, że zrozumiała.
Kiedy Kaśka się denerwuje, zaczyna śmiesznie wydymać usta. Wygląda jak wściekły kaczor. Zaśmiałam się na to porównanie.
— Kto to taki? Nowy barman czy kelner? Opowiadaj Ruda. — Ostentacyjnie odwróciłam głowę w kierunku drugiej towarzyszki, żeby przerwać naszą mało ambitną wymianę spojrzeń rodem z westernu.
— Powiem tyle — facet. I to nie byle jaki. — Zastrzygła swoimi pomarańczowymi, równymi kreskami nad powiekami. — Pamiętam jak tu kiedyś bywał, otaczał się wiankiem kobiet, sama wtedy patrzyłam na niego jak na schabowego babci. Ale to nie kelner tylko nowy manager. Syn szefa dostał od tatusia ciepłą posadkę. Siedział za granicą z matką czy coś. Powiem wam, że to niezłe ziółko. Zawsze jak tu przyjeżdżał to najdroższy alkohol znikał z półek. I najładniejsze dziewczyny z parkietu. — Zaśmiała się na to zdanie i spojrzała wymownie na długonogą blondynkę po swojej prawej. — Prawda Kasiu? No w każdym razie ten człowiek jest naszym nowym szefem.
Nigdy nie wnikam skąd Ruda bierze te swoje informacje. Ostatnio z wyprzedzeniem wiedziała, kogo szef zwolni i zawsze wie, kiedy ten przyjedzie na obchód. Kierownik to przystojny mężczyzna, bez dwóch zdań. Ale jak wpada, to pracownicy chowają się po kątach jak bezpańskie psy na widok hycla. Na szczęście nie chce mu się odwiedzać swojego dobytku i przyjeżdża raz dziennie. Przypomina wtedy wszystkim, że są puchem marnym, siedzi chwilę w biurze i znika. Traktuje personel, jakby robił im wielką łaskę, godząc się, żeby dla niego pracowali. Tylko jakoś Monika nigdy nie boi się jego odwiedzin. Zwykle wtedy robi się bardziej nerwowa, albo powinnam raczej użyć słowa — podekscytowana. Tak to będzie zdecydowanie lepsze słowo. Kilka razy widziałam, jak poprawia makijaż przed najazdem. Czasem znika za tajemniczymi drzwiami jego biura. — Jako kierowniczka do spraw personelu, muszę omówić z prezesem kilka spraw — mówi i tyle ją było widać. Funkcję kierowniczki zdaje się nadała sobie sama. Z Rudą w każdym razie lepiej trzymać sztamę i jej nie podpaść. To na pewno. Całkiem niedawno odeszła z ekipy bardzo dobra barmanka. Dodam, że dziewczyna, nie była jej faworytką.
— O co ci chodzi? — Kaśka odhuknęła, wyraźnie zniesmaczona docinką koleżanki.
— Chyba poznałaś się na naszym szefie co?
— Mhm, może i tak — odpowiedziała elokwentnie, po czym wyjęła lusterko, błyszczyk i zaczęła przyglądać się swojemu nienagannemu makijażowi, niczym prosto z Insta. Jakby było tam cokolwiek do poprawy. Trzeba jej oddać, że z tymi swoimi blond włosami, pełnymi ustami, idealną figurą i nogami jak z wybiegu, może złapać w sidła każdego faceta. Jest przy nas, i pewnie przy większości kobiet w całym kraju, jak najnowsze ferrari otoczone starymi trabantami. Owszem, amatorzy trabantów się znajdą, ale jednak większość wybierze ferrari. Zwłaszcza jeśli ono samo, chętnie, wskakuje ci do garażu. Mowa tu o jej wyglądzie oczywiście. Jakby wziąć pod warsztat jej intelekt natomiast, to w tej motoryzacyjnej metaforze byłaby raczej gdzieś między wrotkami, a hulajnogą.
Po chwili dołącza do nas Renata. Renia to chyba najpoczciwsza osoba w całej tej nieszczęsnej ekipie. Niestety jak to w świecie bywa, takich osób najczęściej życie nie szczędzi. Czasem sobie z nią rozmawiam w wolnej chwili. Opowiadała mi trochę o swoich dzieciach. Nigdy jednak w opowieściach nie pojawiał się żaden facet. Któregoś dnia zapytałam ją o to. Okazało się, że typ nie ogarnął posiadania dwójki, żywiołowych bliźniaków i zostawił ją razem z niespełna rocznymi dziećmi. Uciekł za granicę i siedzi tam. Z początku przysyłał jej nawet jakieś pieniądze, ale któregoś dnia przestał. Renatka mieszka z chorującą mamą, i ledwie wyrabia. Ciągnie na dwie prace, rano sprząta biura, popołudnia spędza tutaj. I mimo tego, jest dla wszystkich zawsze uprzejma i zawsze można na nią liczyć. Bierze każdą zmianę, co wszystkie kelnerki skrzętnie wykorzystują.
Zwykle wyjście na papierosa zajmują nam rozmowy o promocjach na ciuchy i nowych paznokciach. Kompletnie nie jestem stworzona do kumplowania się z kobietami. Zawsze sprawiało mi to dużą trudność i wymagało ode mnie wiele skupienia oraz determinacji. Kiedy trzeba było zauważyć, że któraś z koleżanek ma bluzkę czy buty z najnowszej kolekcji jesień–zima, to byłam z góry przegrana.
Ale gorzej było jak jedna z nich radośnie chwaliła się czymś nowym. Dajmy na to — fryzurą. Wtedy zaczynała się plejada ochów i achów. Im więcej okażesz zachwytu, tym bardziej jesteś ceniona w towarzystwie. Jak potrafisz wykrzesać jedynie marne i do tego kiepsko odegrane „No, fajnie ci w tej fryzurze” to przestajesz być zapraszana na okazjonalnego drinka lub kawę w kobiecym towarzystwie. A ja nigdy nie wyuczyłam w sobie tej nieszczerej interesowności. Nie sprzedałam duszy temu diabłu. Tak było kiedyś… Teraz, z wiekiem, zauważyłam, że jedyną możliwością, żeby nie zostać samą jak palec, lub bardziej jak łania otoczona przez hieny, jest udawać kogoś kim się nie jest. Więc udaję. Dzień w dzień nakładam maskę i udaję.
Raczej od dziecka miałam więcej kolegów niż koleżanek. Nie powiem, że wolałam grać w nogę niż bawić się lalkami. Bo lalki uwielbiałam, a piłki nie znoszę do dzisiaj. Wolałam też malować farbkami, niż układać klocki, a autka raczej ustępowały moim ulubionym maskotkom. Ale jednak zdecydowanie wolę męskie towarzystwo. Faceci są mniej małostkowi, szczerzy i można na nich polegać. Ale o tym, za co wolę mężczyzn jako przyjaciół niż kobiety mogłabym napisać całą książkę.
— Jaki on jest? Jak wygląda? Jest spoko? — zaciekawiłam się, domyśliwszy, że skoro Kaśka położyła na nim swoje łapy, to musi być niebrzydki egzemplarz.
— No więc nie jest najsympatyczniejszy. Wiele można by o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że pokazał nam się z dobrej strony. Zresztą sama zobaczysz. Później przyjdzie. Nie kwapi się specjalnie do roboty.
— To ma po tatusiu — wtrąciła Renata. Ruda na ten przytyk jedynie parsknęła.
*
Coraz większa ilość ludzi krzątających mi się pod nogami oznaczała, że zaczynają się godziny szczytu i pora zakasać rękawy. Mój ulubiony czas w pracy. Można wreszcie zacząć pracować i skończyć wałęsać się między stolikami a kuchnią, poszukując zajęć. Bo chociaż szef nas nie odwiedza, to ma od donoszenia ludzi. Od dwudziestej czas leciał już bardzo szybko i nawet przyjemnie. Naczynia, zmywarka, naczynia… To miał być wieczór, jak co dzień. Ale nie był.
Moją uwagę gdzieś w oddali sali przykuł lekki rozgardiasz. Personel zebrał się wokół czegoś, albo kogoś. Zwykle niedużo tu ludzi przychodzi w niedziele, ale dzisiaj wyjątkowo sporo pijanych jednostek kręciło się od baru do stolików i odwrotnie. Sądząc po zachowaniu i stopniu kultury oralnej obstawiam, że wrócili z jakiegoś meczu. Lub innego wydarzenia sporto-podobnego, powodującego tak wielką dozę emocji. Dlatego przez ten harmider ledwo udaje mi się wypatrzyć, cóż takiego zaaferowało całą ekipę. Zjawił się nowy szef. Stałam chwilę próbując dojrzeć cokolwiek. W końcu zrobiła się luka między radosnymi, chwiejnymi sylwetkami.
— O Chryste — wyrzęziłam pod nosem z dna ściśniętego gardła upuszczając ścierkę.
Pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobił, to było klasyczne opadnięcie szczeny na podłogę. Na szczęście dość szybko ją pozbierałam, razem ze szmatą, bo jakby mi jeszcze do tego ślina zaczęła cieknąć, jak szczeniakowi na widok resztek po gulaszu, to kto by ją musiał potem sprzątać? Ja.
Miśka! Ogarnij się! — krzyczał mój wewnętrzny głos. Czasem to robi, a że to jedyny głos rozsądku i zarazem najwierniejszy przyjaciel, jakiego mam, to jeszcze nie postanowiłam pójść do żadnego specjalisty na terapię.
Szef. Czy był przystojny? No był. Czy był jak wyrwany z moich najskrytszych marzeń? Bez dwóch zdań. Piękna męska twarz, z delikatnymi, trochę chłopięcymi, ale jednocześnie mocnymi rysami. Zgrabny nos i idealne usta. Oczy jasne, chyba błękitne, a może szare, jeszcze nie wiem, jest za daleko, żeby mieć pewność. I włosy… Dość długie, za uszy, o pięknym odcieniu jakby złotego bursztynu, przez który prześwituje letnie słońce. Fryzura w stylu — chciałbym wyglądać jakbym dopiero co wstał i tylko ja wiem, że układałem ten nieład przez ponad kwadrans. Do tego czarna koszula, eleganckie spodnie na kant, modna kamizelka i mamy przepis na miłość od pierwszego wejrzenia. I byłby ten chodzący anioł mężczyzną z moich snów, gdyby nie umiał mówić. Ale umiał.
Kiedy wreszcie przepchałam się przez pijany tłum, z moim blondwłosym aniołem stała już tylko Kaśka. No tak, zapomniałam o niej, Miśka z czym do ludzi — rzuciłam pod nosem. Przez chwilę nawet jej zazdrościłam. Chciałam podejść i się przywitać, ale nagle jeden z klientów potrącił mnie lekko … i to wystarczyło. Stało się to czego się najbardziej bałam, że się wydarzy. I wydarzyło się właśnie teraz. Oto moje szczęście.
Jedyne co mogłam wtedy zrobić to bezradnie patrzeć na lecące w dół szklanki i czekać na nieuchronny dźwięk roztrzaskiwanego szkła, tracąc wszelką nadzieję na zrobienie dobrego wrażenia. W moich oczach cała ta akcja działa się jakby z wciśniętym przyciskiem spowalniającym taśmę. Byłam załamana i złamana. Żadne przekleństwo nie pchało mi się na usta, a przeklinam dużo. Zwykły wstyd i niedowierzanie.
Brawo Miśka.
Jak tylko trwająca długie godziny sekunda minęła, zaczęłam nieporadnie zbierać resztki mojego wstydu z podłogi. Ah jakże się pomyliłam mając złudną nadzieję, że któraś z kelnerek mi pomoże. Jedyna życzliwa mi osoba zniknęła gdzieś za ladą barową otoczoną wiankiem przyszłych studentów z biletami na darmowe piwo. Ukradkiem widziałam jak Kaśka stoi obok szefa, wyraźnie udaje, że nie patrzy i ani drgnie. To pewnie jej zemsta idealna. Kobieta kobiecie. Może i lekko bezmyślnie, ale pozbierałam szkło gołą ręką. Gdybym zdecydowała się polecieć po miotłę, ktoś w tym czasie mógłby wleźć w to szkło przecież. Patowa sytuacja. A on stał i patrzył. Jego twarz nie wyrażała nic. Kiedy już kończyłam podszedł i rzucił z góry, wyjątkowo oschłym tonem:
— To ty pewnie jesteś ta nowa. Właśnie o tobie rozmawialiśmy. Widzę, że mój ojciec zatrudnia tylko za ładną buzię.
Jak szybko się pojawił nade mną, tak szybko odszedł na zaplecze, a mnie niemal zwaliło z nóg. Może się nie znam i doświadczenie w pracy mam marne, ale chyba przesadził. No zdecydowanie wolałam go, kiedy się nie odzywał. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Nie w swoją niezdarność, bo to była kwestia czasu, natury nie oszukam. Ale reakcja nowego managera wprawiła mnie w zdumienie większe, niż kiedy obejrzałam trwający prawie dwie godziny film o płaskoziemcach. Wtedy myślałam, że już nic mnie nie zdziwi bardziej. A jednak. Spodziewałabym się raczej opierniczenia za stłuczone szkło, ale komplementu i obrażania jednocześnie — już nie do końca.
— Ale burak. Przecież to nie była twoja wina! — Kaśka podbiegła jak najlepsza aktorka udając przejęcie. Po chwili zaczęła szczerzyć te swoje idealne zęby i odeszła dumna jakby polizała własny łokieć.
Oj, co ja bym dała teraz za procę i kamień — pomyślałam przechodząc z tacą przez drzwi prowadzące do kuchni.
— Miśka, co ty robisz! — Bartek podbiegł z papierowym ręcznikiem, praktycznie wyrywając mi tacę i odłożywszy ją na bok chwycił za moją dłoń jak poparzony.
— Co ty robisz? — syknęłam z konsternacją odsuwając się od napastnika. Po chwili zobaczyłam krew, a jej słodki zapach dosięgnął moich nozdrzy.
— Krwawisz wariatko — odpowiedział dociskając ranę na mojej ręce. — Trzymaj tu, idę po apteczkę.
— Poradzę sobie, wracaj do baru.
— Olek chwilę sobie sam da radę. Widziałem całe zajście, ale nie mogłem podejść, przepraszam — mówił ciągnąc mnie w stronę drzwi od zaplecza. — Tylko ty się nie przejmuj Miśka, bo ja już cię znam i wiem, że ty będziesz to teraz roztrząsać całą noc.
— Dobrze się zapowiada moja nowa praca. Oj dobrze… — Bartek spojrzał na mnie z politowaniem.
— Gdyby odbywały się gdzieś na świecie zawody z czarnowidztwa to nie zdobyłabyś pierwszego miejsca.
— Nie chcę, ale zapytam. Dlaczego?
— Bo założyłabyś, że nie wygrasz i w ogóle byś na nie nie poszła — zażartował sobie ze mnie z szerokim uśmiechem, owijając mi opatrzoną dłoń bandażem.
— Jesteś swoim najlepszym widzem, co Barti?
— Ba. Dobra, będziesz żyła, chociaż na początku, po ilości krwi, myślałem, że jest gorzej — odpowiedział radośnie, i już zaraz zniknął za drzwiami.
Jedyna przyjazna dusza w tym ziemskim padole. Nieprzypadkowo też pewnie jest to akurat osobnik brzydszej płci. Chociaż o brzydocie w przypadku Bartka nie można mówić. Nasza znajomość z Bartoszem nie zaczęła się banalnie. W dniu, w którym przyjechałam do miasta w poszukiwaniu pracy, wybrałam się na mały rekonesans. Z listą adresów i teczką dokumentów, niechętnie i z niemałymi objawami lękowymi, rozpoczęłam tą niezwykłą przygodę. Wszystko wtedy waliło się w moim życiu, a sama do tego narzuciłam na siebie mnóstwo nowych problemów. To miał być stres dla zabicia stresu. Logiczne to takie, więc w to poszłam. Mieszkanie było umówione, tylko wprowadzać się i żyć. Zostało zaleźć źródło dochodów. Klub odwiedziłam jako pierwszy, pod kątem przeprowadzenia obserwacji, czy wytrzymam w tym miejscu. Ale nie ukrywam, że miał zostać odrzucony w przedbiegach. Nie była to praca marzeń. Wchodząc do ciemnego wnętrza w pewne sobotnie popołudnie, spodziewając się jakichkolwiek klientów, którzy odwróciliby uwagę personelu ode mnie, zaskoczona pustkami i dobrą muzyką postanowiłam przysiąść przy barze. Zamówię jedno piwko, wypiję i spadam — pomyślałam. Po drugiej stronie długiego, czarnego blatu nerwowo kręcił się szczupły, atrakcyjny brunet. Mocno czymś zaaferowany nawet mnie nie zauważył. Jakby czegoś szukał.
— Czy mogę w czymś pomóc? — rzuciłam w końcu nieśmiało.
Barman prawie podskoczył na moje słowa. Spojrzał na mnie i zaczął się śmiać.
— Docinka czy realna chęć pomocy? — zapytał wyraźnie rozweselony, a jego uśmiech był najpozytywniejszym uśmiechem jaki kiedykolwiek widziałam.
— Chęć pomocy. Wygląda pan na zakłopotanego.
— Tak, właśnie awansowałem.
— O, to gratulacje.
— Dziękuję.
— To w czym problem?
— W tym, że zgubiłem kluczyk od baru i jestem delikatnie mówiąc w dupie. — Roześmiał się, tym razem wyraźnie nerwowo. Trochę wręcz przerażająco. To było niezwykle urocze. — A za chwilę przyjeżdża szef — dodał po chwili. — Jak przyjdzie to zaraz poprosi o szklankę najdroższej whisky, a kiedy jej nie dostanie to zrobi się nieprzyjemnie.
— O, to może ma zapasowe kluczyki — rzuciłam dość bezmyślnie.
— Tak, no ma. A i owszem, ale w swoim zamkniętym biurze, a jak się dowie, że zgubiłem swoje to nie tylko mój awans cofnie, ale i moja egzystencja tutaj stanie pod znakiem zapytania. A i tak już jestem na okresie próbnym.
— No to kiepsko. Widzę, że ma pan problem, panie barmanie.
— Dziękuję pani klientko za tą wykwalifikowaną analizę.
— Do usług. — Oboje się świetnie bawiliśmy. No, ja nieco lepiej.
Chwilę później na salę wszedł starszy, wyjątkowo poważny i faktycznie niezbyt sympatyczny na pierwszy rzut oka mężczyzna. Nie chciałabym pracować dla kogoś takiego. Jeszcze tego mi w życiu potrzeba. Z ust barmana wyszło soczyste, ciche O kurwa.
— To on? — zapytałam szeptem, nachylając się w jego stronę. Przytaknął, nerwowo rzuciwszy się do dalszych poszukiwań, nie tracąc nadziei, choć jego szanse malały wyjątkowo szybko.
Zrobiło mi się go szkoda. Starszy mężczyzna był już dość blisko. Wokół rozszedł się intensywny, męski, nieco duszący zapach wody kolońskiej. Brunet przede mną był tak sympatyczny, że poczułam nieopanowaną wręcz chęć uratowania nieszczęśnika. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Żałowałam w tej samej sekundzie, w której ten świetny plan wpadł do tej mojej bystrej głowy. Ale tych koni nie da się już zatrzymać.
— Dzień dobry, ja w sprawie pracy — wygłosiłam oficjalnym tonem, podchodząc z nagła do kierownika.
— O, dzień dobry, to zapraszam do biura. — Odpowiedział wskazując ręką na ciemne drzwi z tyłu sali.
Brunet za ladą sterczał jak słup soli z wielkimi oczami i lekko rysującym się niedowierzaniem na jego przystojnej twarzy. Odprowadził nas wzrokiem, odwróciwszy się zamachałam ręką w geście ponaglenia go, żeby tak nie stał tylko wziął się do roboty. Znikając za drzwiami kontem oka zobaczyłam, że rzucił się do dalszych, dramatycznych poszukiwań. W biurze szef poprosił mnie o CV, które na szczęście nosiłam w teczce. Wyjęłam, pokazałam, ten uśmiechnął się tylko i zapytał, kiedy mogę zacząć. Odprowadził mnie na salę, zatrzymując się przy barze. Barman cały spocony nalewał już ciemnozłoty trunek do dużej, szerokiej, ciężkiej szklanki z lodem. Spojrzał na mnie z wyrazem wdzięczności i skinął głową pokazując szeroki, biały uśmiech.
— Do widzenia.
— Do widzenia pani Majo. — Starszy mężczyzna pożegnał się i wrócił do siebie.
— Do zobaczenia. — Powiedziałam w stronę baru i znikłam w holu.
Tak oto dostałam pracę, której nie chciałam i zyskałam przyjaciela, który rekompensuje mi codziennie ten nie najlepszy życiowy wybór.
*
Knajpa, której stare ściany tymczasowo stały się moim drugim domem, ulokowana jest w parterze czegoś, co dawniej było niewielkim browarem. Spora, wysoka hala, lekko zagłębiona w terenie, zaadaptowana i użytkowana przez prezesa już dobre kilkadziesiąt lat. To był swego czasu najważniejszy punkt w mieście, główny cel wieczorowej rozrywki wszelkiej bohemy i innych osobistości — opowiadała pewnego razu Monika — mnie tam w takie klimaty nigdy nie ciągnęło, moich rodziców też, chociaż i tak pewnie by ich tu nikt po prostu nie wpuścił. Dzisiaj już to miejsce zdecydowanie nie jest najważniejszym punktem na mapie miasta. Podejrzewam, że nie jest nawet w pierwszej setce, ale ja nie jestem w tej kwestii specjalnie obiektywna.
Wielki parkiet z rzadka bywa zapełniony, za to stoliki oblegane są przez wszelakiej maści gości, lokalsów i turystów. No i studenci. Tak, tych jest zdecydowana przewaga. Piją dużo piwa, są głośni i zostawiają po sobie jedynie zgliszcza, co ja, główny inspektor od porządku i estetyki powierzchni płaskich, odczuwam wręcz namacalnie. Z dobrego serca tu jestem, los ci się za to kiedyś odwdzięczy… — powtarzam sobie w momentach zwątpienia. A tych nie brakuje, namnażają się jak bakterie na dłoniach pod dmuchawą w toalecie.
Reszta poniedziałkowego wieczoru, pomijając zabandażowaną dłoń, która uprzykrza mi pracę w stopniu znacznym, mija standardowo. Zapowiadało się o wiele gorzej, jednak blond pajac zniknął w swojej jaskini, i już z niej ku uciesze mojej, nie wypełzł.
— Jak ręka? — dopytuje Bartek, widząc mnie ubraną i gotową już do wyjścia.
— Spoko, już o tym zapomniałam. Przypomnę sobie pod prysznicem. Jak zacznie szczypać.
Pożegnawszy przyjaciela próbuję szybkim krokiem opuścić to miejsce. Będąc już jedną nogą na dworze, kiedy czuję przyjemny, świeży zapach tlenu i delikatną woń żula, z buta ruszam w stronę przystanku.
Na pokład mojego środka lokomocji niemal wskakuję, lekko zdyszana. Odbijam bilet miesięczny, zakładam słuchawki, w których wyglądam jak połączenie kosmitki z redaktorem naczelnym radia i w rytm ulubionej playlisty, niezbyt chętnie, po raz kolejny wracam do pustego mieszkania.
13 dni
Zwykle budzę się i zaczynam dzień od śniadania. Potem przeglądam Internet w poszukiwaniu poważnej pracy, po którą tu, nota bene, przyjechałam. Z każdym kolejnym wysłanym cv, na które nikt nie odpowiedział, tracę cząstkę nadziei. A i tak już jej mam niewiele. Niezbyt w siebie wierzę i to chyba moja największa wada. Zdarzało mi się nawet czytywać jakieś tam motywujące książki typu „Pierdyliard metod, jak uwierzyć w siebie i własne możliwości”, ale zdaje się, że jestem po prostu przypadkiem spoza wszelkich kategorii coachingowych.
Dzisiaj wstałam z wyjątkowo złym nastawieniem. Mówi się, że czasem człowiek wstaje lewą nogą. Ja wstałam lewą nogą, lewą ręką, lewym okiem i lewym bokiem. W zasadzie to mam wrażenie, że dzisiaj obie strony ciała mam lewe. Miałam zrobić dzisiaj zakupy, w lodówce zrobiło się pustawo. Ale mi się nie chce. Nie chce mi się nawet zjeść śniadania. Chociaż akurat śniadanie uważam ze najważniejszy posiłek dnia i z tym nie ma co dyskutować. A jeśli ktokolwiek wejdzie ze mną w polemikę na ten temat — polegnie z kretesem. No, ale najbardziej to nie chce mi się iść do pracy. Jeszcze do tego wiem, że dzisiaj nie będzie za barem Bartka, a tylko on mógłby mnie zmotywować do choć odrobiny entuzjazmu. Dzisiaj nawet neurony mam niezadowolone. Spytałby ktoś — dlaczego? Bo tak. — Dostałby w odpowiedzi. Kto pozna meandry kobiecego mózgu wygra życie.
Neuroniki to takie małe, mniej lub bardziej wredne istotki, które siedzą mi pod czaszką i spędzają swoje radosne, małostkowe życie na kpinach i ironizowaniu. Tak sobie je wyobrażam. Nie wiem czy czyni to ze mnie wariatkę. Może i czyni. Jednak wolę myśleć, że jestem po prostu człowiekiem o odmiennej perspektywie i postrzeganiu rzeczywistości. A te małe wredotki z tymi swoimi synapsami i dendrytkami to taki element dodający czysto zabawowego charakteru mojemu życiu.
Puszczenie z głośników Classical Massacre motywuje mnie jednak do rozpoczęcia dnia. Mam płytę na każdy nastrój i na każdą pogodę. W rytm poloneza w interpretacji najlepszego skrzypka wszech czasów, zabieram się za śniadanie. Na tyle wystarczyło mi jednak tego dnia chęci. W złe dni jadam parówki z majonezem. Można powiedzieć, że zajadam stres. Chociaż w moim przypadku wybór produktu na pocieszenie mógłby spotkać się ze zdziwieniem, bo parówkom raczej daleko do czekolady czy lodów. Do tego obowiązkowe gapienie w monitor. Może po kilku odcinkach ulubionego serialu uda się wyjść do sklepu. Tym razem męczę niezbyt ambitny serial młodzieżowy. To ciekawe, że jako osoba, która kompletnie nie siedzi w temacie społecznego asymilowania się z rówieśnikami, najbardziej lubię oglądać filmy i seriale o ludziach, którzy spotykają się ze sobą, rozmawiają o głupotach i stawiają się niejednokrotnie w sytuacjach, których sama unikam jak ognia. Jakiś socjolog mógłby pewnie ze mnie zrobić doktorat. Chociaż wydaje się, że wraz z postępem medycyny i nauki, nazwę ma już każde dziwactwo.
Kiedy udaje mi się ubrać, rzutem na taśmę spoglądam w lustro nad umywalką, ignorując zupełnie, po tych paru tygodniach, wielkie pęknięcie przez całą jego długość. Efekt mojej niezdarności w połączeniu z mopem. Kreska nad linią rzadkich, wręcz lekko żałosnych rzęs i szminka na pełne usta upewniają mnie, że mogę bez wstydu pokazać się w markecie. Trampki, leginsy, tunika, idę.
Do koszyka sklepowego wkładam warzywa, wędlinę i mleko. Jedzenie warzyw to podobnie jak chodzenie do mojego ukochanego teatru — przywilej dla bogaczy. Z roku na rok coraz droższe, o czym się nie mówi. Strasznie mnie to wkurza. Że papierosy drożeją, i wprowadza się nowe podatki na alkohol to mówi i wie każdy. Ale że sałata jeszcze niedawno kosztowała złotówkę w sezonie, a teraz nie schodzi poniżej trzech, to już nikt się nie zająknie. Nie wspominając o obecnym wokół propagowaniu zmiany nawyków żywieniowych. Jedz zdrowo, dbaj o siebie, a skąd weźmiesz na to pieniądze, nie nasz problem. I wszędzie celebrytki, które miksują ten swój jarmuż i kiwi na drugie, jakże wartościowe przecież śniadanie. Ha! Kiwi! Już nie pamiętam nawet, jak smakuje. Powącham może chociaż. Patrzę na kalafior i liczę w głowie, czy jak go kupię, to wystarczy mi jeszcze na chleb. Który też swoją drogą podrożał. Ruskie pierogi w ilości takiej, że wykarmiłabym czterech studentów lub osiemnaście studentek, zalegają w zamrażarce od dawna. Więc w ponure dni, których od pewnego czasu jest dziwnie dużo, kiedy motywacja siada, obiadami nie muszę się martwić. Kiedyś były w promocji, a że lubię, to nakupiłam. Skoro obiad mam z głowy to biorę kalafior, raz się żyje.
Przy kasie siedzi mój ulubiony kasjer. Młody, pryszczaty, ale przystojny. Na oko ledwo odebrał dowód osobisty i pewnie teraz dorabia na prawko. Też tak robiłam. I co mi z tego prawa jazdy, jak i tak nie używam. A tak wydałabym te półtorej tysiaka na coś sensowniejszego. Na przykład mogłabym kupić moje ulubione pomidorki koktajlowe, na które zwykle szkoda mi pieniędzy i potem się nimi obrzucać. Leżąc na sałacie. Nadal byłoby to mądrzejsze niż moje prawo jazdy. Kasjer już widzi mnie z daleka. Bardzo się przy mnie peszy, a twarz mu lekko czerwienieje. To urocze i zabawne. Nerwowo kasuje moje produkty zerkając na mnie jakby chciał zagadać, ale coś ugrzęzło mu w gardle. Poprawia mi to humor za każdym razem.
Po zakupach i porcji ruskich z duszoną cebulą, niezbyt entuzjastycznie zebrałam siły i wyszłam z domu do pracy nieco wcześniej. Robię tak trzy, z rzadka cztery razy w tygodniu. Wtedy godzinny spacer załatwia mi tygodniową porcję ruchu, jaką zalecają internetowi eksperci od zdrowia i formy. Chyba działa, bo udaje mi się utrzymać sensowną wagę, pomimo parówek z majonezem i braku jarmużu w diecie. Chociaż w świecie idealnych kobiet uznano by mnie za wieloryba raczej. Metr sześćdziesiąt osiem i sześćdziesiąt dziewięć kilogramów chodzącego dugonga. Ze słuchawkami na uszach i mocnej dawce odprężającego Led Zeppelin, udaje się nie zboczyć z trasy w kuszącą siną dal i wreszcie dotrzeć do celu. Trapiące mnie pod czaszką przemyślenia, które przez większość dnia skutecznie, o dziwo, udawało mi się odpychać, zaczynają wracać ze zdwojoną siłą.
Może spróbujesz unikać szefa? — mówi do mnie jeden zabawowy neuronik.
— Bo unikanie kogokolwiek w pracy, na jednej sali, powinno być tak proste jak nauka różniczkowania. — Odpowiada mu z nieskrywaną ironią i zażenowaniem cała reszta.
*
Z szefem spotkałam się już przed wejściem. Oto mój sarkastyczny żywot. Chwytał już za klamkę, kiedy ja dopiero wolnym krokiem zbliżałam się do budynku. Jeszcze mnie nie widzi. Sąsiednie krzaki bzu wyglądają kusząco. Skutecznie bym się za nimi ukryła. Krok za krokiem spoglądam na nie jak na eklera z bitą śmietaną na sklepowej ladzie. Wskoczę tam jednym susem i wyjdę jak zniknie w budynku. To jest najlepszy plan! Dasz radę! — Coś mi mówi w myślach, których niestety zbyt często słucham.
Już prawie podnosiłam nogę, w celu szybkiego przeskoku przez niewysoki murek wzdłuż chodnika. Była przez chwilę niewielka szansa, że mnie nie zauważy. Niewielka. Przez chwilę. A potem mnie zauważył.
— Dzień dobry — burknął wyjątkowo beznamiętnym tonem.
— Dzień dobry, Szefie — odpowiedziałam opuszczając powoli nogę. Próbowałam być równie bez emocjonalna jak on, co nie było łatwe, bo doskonale wiem, że wyglądałam co najmniej dziwacznie. Spaliłam buraka. Naturalna reakcja mojego samo–sabotażującego się organizmu. Mimochodem też zaakcentowałam słowo „szefie”. Nie było raczej wątpliwości, że się nie polubimy.
Bez żadnego więcej słowa wpuścił mnie do środka otwierając przede mną drzwi. Atmosfera była wyczuwalnie napięta. Nic więcej nie wyszło z jego ust w odpowiedzi na moją subtelną docinkę, ani na to, co musiał zobaczyć gdy się odwrócił. To będzie niezwykle cicha wojna — pomyślałam.
*
Wtorki w klubie to dzień z karaoke. Zwykle to mój ulubiony dzień tygodnia w pracy. Najczęściej jest dużo śmiechu. Ale zdarzają się też głosy, w których absolutnie nie ma nic zabawnego. Takie, co by cztery fotele na tak odwróciły, a Pani Ela Z. Poprosiłaby o autograf. Kiedyś przyszła dziewczyna, która tak odśpiewała Na sen, że dostała owacje na stojąco. Często zaś bywają tacy, co nie mają słuchu za grosz, ale robią takie szoł, że każdy w klubie bawi się razem z nimi. Jednak zwykle to są pijani pseudo muzycy przekonani o swoim wielkim talencie. I tych lubię najbardziej, bo to moi ludzie. Też lubię sobie podśpiewać to i owo w domowym zaciszu. I tylko tam. Dzisiaj jednak atmosfera nie sprzyjała. Przez braki w kadrze nowy szef wyłonił się ze swojej ciemnej nory i stał za barem niczym wszystkowidzące oko z mojej ulubionej trylogii. A my jak te orki chodziliśmy ostrożnie wokół niego jak na szpilkach.
Jedząc drugą marchewkę tego wieczoru, uświadomiłam sobie nagle, że nawet nie wiem jak nasz złotowłosy pajac ma na imię.
— Ty wiesz, że on zwrócił mi wczoraj uwagę, że za często palę? Uwierzyłabyś?! — wytrąciła mnie z zamyślenia Ruda, wyraźnie poirytowana, zaciągając się dymem z papierosa. Prawdopodobnie pierwszy raz ktokolwiek zwrócił jej uwagę na cokolwiek od bardzo dawna. Nie dziwi więc, że jest aż tak roztrzęsiona.
— A Jagodzie, wiesz, tej co stoi na szatni — kontynuowała — powiedział, że ma szybciej pracować, bo to jest jakiś żart, że stoi taka kolejka. Bartkowi nawet, naszemu kochanemu Bartusiowi, zwrócił uwagę, że zszedł z baru, kiedy była największa kolejka. Na co on mu mówi, że ci pomagał, bo się skaleczyłaś, a ten mu odpyskował, że to nie leży w jego obowiązkach, czy coś takiego. Zdążył już chyba wszystkich zdenerwować. Ale ty Marchewa, pewnie coś o tym wiesz. — Spojrzała na mnie czekając, aż dam się wciągnąć w plejadę kobiecych narzekań.
— Nie wszystkich raczej — rzuciłam wyjątkowo niewzruszona, na co w odpowiedzi spojrzała na mnie pytająco. — Nooo, chyba nasza mała blondyneczka zdążyła się z nim już zaprzyjaźnić. Większość czasu kręci się koło niego.
Kaśki nie było tym razem z nami. Miłe wytchnienie.
— Tak, chyba, tak. — Ruda cedziła słowo po słowie jakby coś analizowała. — Pierwszego dnia jak się zjawił, wtedy co ciebie nie było, jak chciałam zamknąć klub, to kierownik kazał mi iść do domu i powiedział, że sam zamknie. A nie kojarzę, kiedy Kaśka wychodziła… — mówiąc to spojrzała wymownie.
Chyba? Jeszcze nie zebrała w tym temacie informacji? Byłam lekko rozbawiona całą tą sytuacją. A jeśli moje podejrzenia co do jej relacji ze starym szefem są prawdziwe, to młodemu za zwracanie uwagi jego ulubienicy zgarnie się rodzicielski ochrzan. Chyba nawet ucieszyła mnie ta wizja. Podobnie jak ta o pajacu z blondynką, na biurku prezesa.
— Ale w sumie, to dzisiaj jakby bardziej jej unika — dodała, kiedy już myślałam, że zamknęłyśmy temat. Wychodzi na to, że rzuciłam jej smakowity kąsek i jak nic teraz będą na jej świeczniku. Prawie im współczuję.
Większość personelu plotkowała pod nosem na temat nowego kierownika, a dorzućmy do tego romans w pracy. Atmosfera była napięta krótko mówiąc. Cieszyło, że nie jestem w tym sama. Udawało mi się unikać bezpośredniego kontaktu z blondwłosym przez dużą część pracy. Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Motto mojego życia.
— Klientka zwróciła mi uwagę, że toaleta damska jest brudna i nie ma papieru. Czy to nie ty powinnaś się tym zajmować, zamiast łazić na papierosa? Czy ja tu jestem od mówienia ci, co masz robić? — zaczepił mnie manager w pewnym momencie.
Jaka ilość przekleństw pchała mi się na usta w tej chwili to wiem tylko ja… Powinnam być ponad to i powiedzieć coś w stylu: „dobrze, już idę”, „dziękuję, zaraz się tym zajmę”, albo zwykłe „już idę”. Ale nie.
— Przepraszam. To straszne niedopatrzenie. Szefie — syknęłam w swoim stylu z wyraźnym poirytowaniem, po czym zamiast się skulić i uciec dodałam: — Coś jeszcze mam po drodze wypucować?
Nie umiałam się powstrzymać, chociaż należy przyznać, że dopiero po wypowiedzeniu tych słów usłyszałam jak zabrzmiały… Tak już mam. Potrafię wiele znieść, jednak kiedy ktoś mnie nie szanuje, zaczynam gryźć bez zastanowienia i na oślep. Fatalna cecha.
— Nie. To wszystko — odpowiedział lekko rozbawionym, łagodniejszym tonem, odprowadzając mnie wzrokiem, z wyraźnie rysującym się zdziwieniem, na jego pięknie wyrzeźbionej twarzy.
Po tym unikałam szefa jeszcze bardziej.
12 dni
Wstawanie z łóżka w wolne dni nie różni się niczym od wypełzania z niego w każdy inny. Bez szczególnego optymizmu witam się z porankami. Od pewnego czasu nie ma na świecie zbyt wielu rzeczy, które mogłyby mnie zmotywować do czegokolwiek, o budzeniu się nie wspominając. A otwieranie rano oczu i widok mocno obdartej, pożółkłej tapety w dziwne, kwiatowe wzory, która pamięta pewnie młodość wynajmującej mi mieszkanie starszej pani, nie dodaje tej chwili zbytniego splendoru. Pilotem wygrzebanym z odmętów pościeli uruchamiam starą wieżę i klikam przycisk play. O ile mnie pamięć nie myli to za chwilę w pokoju rozbrzmieją radosne dźwięki Antyszantów, których słuchałam wczoraj po pracy. Często kiedy kładę się spać puszczam muzykę. Pozwala mi to skupić się na czymś innym niż moje własne myśli. Nie zawsze działa. Tego dnia zwlekam się z cieplutkiego wyra jednak dość szybko jak na mnie. Wyjątkowo zmotywowana wielkim i rzadko spotykanym wydarzeniem w moim życiu. Dzisiaj wyjdę na imprezę.
„Środowe czwartki” to w naszej knajpie hit. Zawsze mamy pełny zestaw na miejscówkach i zapchany parkiet. Pewnie dlatego, że to dzień rabatów studenckich, których tu mimo wakacji wcale nie brakuje. Ci co sprytniejsi, rezerwują stoliki z tygodniowym wyprzedzeniem. Tym razem i my zarezerwowaliśmy sobie duży box na wieczór. Dzisiaj urodziny obchodzi nasz Bartuś. Mój Bartuś. Bartka lubią wszyscy. Jego ciężko nie lubić. Sypie żartami jak opałowy węglem w lokomotywie parowej. Do tego jest bardzo empatyczny i charyzmatyczny, dzięki czemu kochają go klienci, kochamy go my. No to postanowiliśmy zorganizować mu przyjęcie urodzinowe. A gdzie najlepiej to zrobić jak nie tam, gdzie mamy pracownicze zniżki? Od Bartka wiem, że dzisiaj ma wystąpić nawet jakiś znany Dj, co się nawet dobrze składa. To co prawda nie jest mój ulubiony typ muzyki, wolałabym, żeby zagrał jakiś garażowo — grunge’owy zespół, ale ostatecznie do tańczenia jak znalazł.
— Oczywiście żeby bawił się ktoś, pracować musi ktoś. Ciągniemy słomki. — stwierdził dwa tygodnie temu Olek, drugi barman. To on zawiadywał personelem i ogarniał kadry. Robił to zanim jeszcze dołączył do nas nowiutki, świeżutki i pachnący złotowłosy koleżka. Długa, różowa rurka, niczym nie-najlepsza wróżba, przepowiedziała mi dokładnie czternaście dni temu, że będę się dzisiaj bawić. Reszta rurek nie jest istotna. W końcu nie idę tam dla nikogo innego niż mój przyjaciel.
*
Szykowanie się od rana na to wyjątkowe wydarzenie, jakim jest wyjście z mieszkania nie do pracy, to miła odmiana. Słońce wpadające przez okno balkonowe zawsze przyprawia mnie o dobry nastrój i pozytywne myślenie o przyszłości. Czasami zastanawiam się, czy ja aby w dobrym kraju mieszkam, czy może w słonecznej Hiszpanii z wiecznej pesymistki i ponuraka stałabym się kimś zupełnie innym. Czy to o ogóle możliwe, że jeden tak niewielki czynnik jak pogoda, może wpływać tak mocno na nasze samopoczucie i charakter? Jeśli by tak było, to lekarze powinni na receptę przepisywać przymusowe, refundowane wyjazdy. Problemy w pracy — tydzień na Majorce, zerwanie z chłopakiem — dwa tygodnie w Dubaju, depresja — pół roku w Egipcie, wybór beznadziejnej pracy — rok w Międzywodziu. Za karę.
Od wyprowadzki z mojego rodzimego miasteczka nie mam zbyt wielu znajomych. Ale i tam ich nie było zbyt wielu. Od zawsze otaczałam się jedynie małą garstką bliskich przyjaciół, a teraz zmniejszyła się ona jeszcze bardziej. I to, że każdy ma swoje życie nie pomaga w utrzymywaniu znajomości na jakkolwiek sensownym poziomie. Może gdybym sama miała rodzinę to umiałabym się wreszcie wpasować w jakąkolwiek grupę społeczną. Tymczasem muszę godzić się z tym, że jedyna przyjaciółka ma czas wyrwać się z domu, zjechać mój gust wnętrzarski, pochwalić się nowymi meblami w kuchni i zdjęciami dzieci raz na rok. No i Eryk, który prawdopodobnie już nigdy się do mnie nie odezwie.
A może poznam dzisiaj kogoś ciekawego? Zwykle alkohol dodaje mi pewności siebie, a życie staje się prostsze jakby. Mam już Bartka, co uważam za i tak ogromny sukces, zważywszy na krótki okres mieszkania w tym wielkim i samotnym mieście. Tym bardziej, że wróżę naszej znajomości owocną przyszłość. Jednak jego na spacer po starówce i spontanicznego drinka nie zaproszę. Jego żonie mogłoby się to nie spodobać.
No nic to, trzeba się przebrać w coś pseudo-seksownego, bo pora wychodzenia z domu nadchodzi wielkimi krokami, a pidżama w arbuzy mogłaby zostać niezrozumiana. Chociaż szanse na poznanie faceta są marne, bo to jednak bar i do tego raczej odwiedzany przez młodych adeptów życia. A mnie z dwudziestolatką to już jedynie po kilku głębszych można pomylić. No i ludzie kiedyś trzeźwieją. A o tym, że poznawanie przyszłych mężów w knajpie to nie jest najlepszy pomysł, nie wspomnę. Świętej pamięci babcia mawiała, że najlepszych mężów poznaje się w kościele. Bo ona swojego Władzia poznała na odpuście w sąsiedniej wsi. I to taki dobry chłop był. Dziadka nigdy nie poznałam. Z opowieści gminnych wiem, że drugiego takiego co tak po wsi pił z każdym i nikomu nie odmówił to nie było. Człowiek złoto. Poszłam więc razu pewnego do kościoła. Tak mnie coś tchnęło. Czasem wstępuję, jak mnie jakieś głosy namówią, albo jak mi się babcia przyśni. Wchodzę, pytam się, czy jest tutaj jakiś mój przyszły mąż. Zaglądam tu i tam. Zero odzewu. Nikogo. To wychodzę, wciąż niezamężna.
*
Przyodziewam białą koszulkę bez rękawów, w czarne kropki, z przodu zapinaną na guziki i zawiązywaną na brzuchu na supeł. Do tego rozkloszowana spódnica, co podkreśli, albo raczej stworzy złudzenie posiadania talii. Długa, lekko przed kolano i buty na szerokim korku. Chyba stosownie do wieku. Mojego, bo kalendarzowego to nie do końca. Włosy długie i lekko kręcone zostawiam luźno. Ogólnie mój styl można by nazwać takim no — mocno nie na czasie. Lubię się ubierać w lumpeksach, bo można tam znaleźć wiele niemodnych, ale ciekawych ubrań. Moja szafa pęka w szwach, a ja nie potrafię nic wyrzucić. Zbieractwo w pełnej krasie. Do dzisiaj nie wiem jak mieściłam wszystkie te ubrania, dzieląc mały pokoik w akademiku, z dwiema innymi dziewczynami.
Całe mnóstwo sukienek, niektóre nigdy nie ubrane, wepchane do malutkiej, narożnej szafy, czekają na dobre dni. Świadomość, że nie mam ich kiedy nosić, bo do pracy to nie bardzo, do sklepu jedynie, czasem do galerii, nie przeszkadza ani trochę w poszukiwaniach wciąż nowych skarbów. Kiedy przeglądam wieszaki pełne przeróżnych mniej lub bardziej efektownych szmatek, na widok sukienki zawsze zaczynają mi się świecić oczy. A jeśli jest do tego chociaż lekko vintage, i kosztuje zwykle góra piątaka, to przepadam w dozgonnej miłości. To jest zboczenie. Zasłużyłam na klapsa.
Dużą część ubrań beztrosko czekających na dobre czasy nabyłam dawno temu tylko po to żeby je poprzerabiać. Na każdą miałam wizję, mniej lub bardziej szaloną. Ciocia uczyła mnie fachu, przed czym z początku mocno się broniłam. Myśl, że się do tego nie nadaję towarzyszyła mi za każdym źle wykonanym ściegiem, przy każdym pokłutym szpilką palcu, z każdym źle wyciętym wykrojem. Po jakimś czasie szło nieźle. Może kiedyś zdecyduję się wreszcie wyrzucić te wszystkie niepotrzebne szmaty. Póki co nie jestem na to gotowa.
Za ideał kobiecości zawsze uważałam Marylin Monroe. Takie stwierdzenie można by określić sztampowym, gdybym uwielbiała ją za ciało, ale ja ją cenię za piękno, którym emanowała. To jest niestety wielki cios dla dzisiejszych kobiet, że ideałem piękna określa się coś, co jest dla zwykłej przedstawicielki płci pięknej po prostu nieosiągalne. Ale nawet jak osiągalne — to tracą one większość życia na dążenie do czegoś całkiem bezsensownego. Tracą przez to jakąkolwiek wiarę w siebie i swoje możliwości, zapominają jak to jest czuć się dobrze, nie wspominając już o szczęściu, którego smak staje się coraz mniej wyraźny. Zamykają się w swoich skorupach i czekają, aż marna imitacja księcia z bajki, bo przecież tylko na tyle je stać, zjawi się i je uratuje. Marylin Monroe żyła w czasach, które osobiście uważam za najkorzystniejsze dla kobiet — pięknie podkreślające kobiece wdzięki ubrania, cudowne, delikatne kolory i fantazyjne wzory, i te fryzury — to tylko część magii tego okresu. O ile twarzą bardziej porównałabym się do Audrey Hepburn, co mnie w sumie cieszy, tak figurą już bardziej do mojej blondwłosej idolki. No, może gwoli ścisłości, mam figurę Marylin po feriach zimowych u babci.
Lubię nawet te swoje szerokie biodra, dużą, okrągłą pupę i wąską talię. Przeglądam się w wielkim lustrze wiszącym między pokojem, a łazienką. Kobieta w lustrze zdecydowanie osiągnęłaby w życiu wiele, gdyby miała choć odrobinę pewności siebie.
Z niewielu kobiecych rzeczy, jakie można by w kontekście mojej osoby wymienić, na pewno będzie też wielka miłość do makijażu. Uwielbiam się malować. Zwykle mocno podkreślam górną powiekę czarną kreską. Czasem dorzucam kolor, czasem zostawiam tylko ją. Ale kreska musi być, nie ma siły żebym wyszła z domu choćby wyrzucić śmieci, bez zrobionej nad rzęsami równej, czarnej linii. I o ile babcia namawiała do szukania małżonka w kościele, tak ciocia zwykle powtarzała, że Kobieta to nie powinna bez makijażu nawet prania wieszać. Nigdy nie wiesz, kiedy spotkasz przyszłego narzeczonego. Jakoś to do mnie przemówiło. Zwykle dorzucam jeszcze usta w wyrazistym kolorze. Szminki to jedyne, na czym nie oszczędzam.
*
Plastikowy, mocno kiczowy zegar w kształcie steru, mówi mi, że najwyższa pora się zbierać. Patrząc na niego, jak zresztą na resztę wystroju, lubię powtarzać sobie, że to takie trochę boho w połączeniu z eklektyzmem. Odwracanie beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajduję, w choć odrobinę zabawną lub sarkastyczną to chyba jedna z moich niewielu pozytywnych cech.
Mój wrodzony strach przed ludźmi i sytuacjami publicznymi daje mi się we znaki w postaci poważnego rozstroju żołądka. Do klubu docieram spóźniona, tramwaje jeszcze nie są moją mocną stroną. W mieście, w którym się urodziłam i wychowałam, transportu publicznego nie było, nie ma i raczej nie będzie. Przynajmniej do czasu, aż wynajdą teleportujące się autobusy. Wcześniej to się nikomu nie opłaci. Tam z jednego końca miasta na drugi idzie się pieszo niecałą godzinę. Niektórzy ratują się rowerami, ja zawsze łaziłam. Pewnie dzięki temu łażę do dzisiaj bardzo dużo, bardzo często i bardzo chętnie. Dziwią mnie ludzie, którzy wsiadają do tramwaju żeby przejechać jeden czy dwa przystanki. Zupełnie jakby mieszkańcy dużych miast zapomnieli, że można też gdzieś po prostu pójść.
*
Wszyscy już pewnie są, więc o niezauważonym przyjściu i cichym przycupnięciu przy stoliku nie mam co marzyć. No nic, trzeba wejść pewnym krokiem i nie odstawić jakiejś niespodziewanej poruty. W holu wiszą wielkie lustra, w których nie sposób niechcący się nie przejrzeć. Rzucam szybko okiem. Wyglądam nieźle, nie ma co, jestem względem siebie krytyczna, ale dzisiaj dałabym sobie mocną siódemkę. Ósemkę, gdybym tak jeszcze dla odmiany nie trzęsła się ze strachu. No to idę. Klientów jeszcze nie ma wielu i już od wejścia na prawie pustą salę, widzę w oddali pełny stolik z kilkoma znajomymi twarzami i … kilkoma zupełnie obcymi. O–o. I oni widzą też mnie. Czekali już tylko na mnie. No to pięknie. Wszystkie twarze skierowane w moją stronę. W głowie pojawia się większa panika niż przed wejściem do rejestracji u lekarza rodzinnego, gdzie w poczekalni tłum znudzonych pacjentów ocenia każdy twój ruch, rozbierając cię na poszczególne atomy. Robią to aż dowiedzą się o tobie wszystkiego. Analizują ubiór, od butów po czapkę, potem z uwagą przyglądają się, jak ściągasz kurtkę, szalik, czy włożysz go do rękawa? Czy zauważysz osobliwy nieład na głowie, który jest pozostałością po ściągniętym nakryciu? Ciekawe, z czym przychodzisz, nie kaszlesz, nie smarkasz. Pęcherz? Grypa? Rak? Albo najgorzej — ciąża. Odprowadzają cię wzrokiem i oceniają od wejścia, aż po moment jak usiądziesz. Wtedy znikasz, a pod osąd idzie kolejny, niewinny i zupełnie przypadkowy człowiek, który wejdzie przez te same drzwi już za chwilę. Tak się czuję i teraz.
Pora uruchomić wewnętrznego motywatora od spraw beznadziejnych.
— Wyglądasz bosko, dajesz! Uśmiech! Raz! Idziesz! Pierwsze wrażenie robi się tylko raz! — Samo-motywacja w mojej głowie działa jak zwykle bezbłędnie. Jej skuteczność oceniam bardzo dobrze na mocne dwa z plusem.
Podchodzę coraz bliżej. Nie potknęłam się schodząc po czterech schodach, prowadzących na parkiet z holu. To spory sukces. Widzę Bartka, uśmiecha się do mnie, uf. Jest dobrze, stres zaczyna mijać. Idę więc, już spokojniejszym krokiem, prosto do solenizanta. Wręczam mu prezent, nad którym zastanawiałam się niewiele dłużej niż nad wyborem kremu do twarzy. Czyli krótko. Nasze gusta i poczucia humoru są na tyle zbieżne, że mam wymyślone dla niego prezenty na najbliższe osiem lat. Zagląda do torebki w kolorowe papugi, po czym wybucha śmiechem. Właściwa reakcja. Kolejna ulga. Atmosfera rozluźniona. Przeżyłam. Można zacząć oddychać i po cichutku zniknąć.
— Strój pirata i planszówka. Dzięki Miśka, wygrałaś! — Bartek był wyraźnie rozbawiony. Podziękował, uściskał tak mocno, że na chwilę zabrakło mi tchu, po czym postanowił przedstawić swoim gościom. Juhu! Tyle by było ze znikania — pomyślałam.
— Słuchajcie — zaczął teatralnym tonem, — ci co jeszcze nie znają. Oto jest Maja, moja najgroźniejsza konkurentka w statki i moje drugie światełko. Bo wiadomo, że pierwszym jest moja najlepsza na całym świecie Madzia, której z wiadomych przyczyn nie mogło dzisiaj tu z nami być — rozmarzył się wyraźnie na myśl o żonie, po czym objął mnie ramieniem i zamaszyście wskazując na kolejne nieznane mi osoby kontynuował. — Maju moja droga, to są po kolei Rafał z żoną Kamilą, Daniel i Mariusz. Rafi i Danielo to moi kumple jeszcze z czasów liceum, a Mario to mój starszy braciszek. — Nikomu nie zdążyłam się przyjrzeć, bo odsuwając krzesło i już popychając mnie w jego stronę dodał: — Siadaj. Zająłem ci miejsce tu, koło mnie, na honorowym miejscu. No siadaj siadaj, już już.
Stres całkowicie minął. Poczęstowałam się złotym napojem rozweselającym duszę i ciało, którego zapas zgromadzony został na wielkim, długim stole. Nagle zorientowałam się, że kompletnie nie zwróciłam uwagi, kto jeszcze z nami siedzi. No i z nikim się nie przywitałam. Wspominałam już o instytucji ogra towarzyskiego?
A zdziwienie moje było niemałe, gdy naprzeciwko siebie ujrzałam nowego szefa. Zaraz obok niego siedziała i nieustannie go zagadywała nasza długonoga Kasieńka. Nie zdziwiło mnie szczególnie, że nawet na mnie nie zwracała uwagi. Ale już po kilkusekundowej analizie zauważyłam, że i on nie zwraca uwagi na nią. No, a przynajmniej próbuje, bo dziewczyna była mocno zdeterminowana. Prawie mu współczułam. No dobra, nie współczułam mu wcale. Sam wybrał. Analizując dalsze zakątki naszego boxu i witając się z siedzącymi tam dziewczynami, kontem oka dostrzegłam, że typ bezczelnie mi się przygląda. Gdy tylko nasze oczy się spotkały, lekko się uśmiechnął i skinął głową w geście powitania. Jego złote blond włosy opadły mu na twarz, odgarnął je za ucho. Wyglądał dzisiaj dla odmiany zupełnie łagodnie. Prawie jak człowiek. Kiedy upewnił się, że odpowiedziałam mu tym samym, odwrócił wzrok, wracając do natarczywej towarzyszki.
— Barti, co on tu robi? Dlaczego?! — zapytałam po cichu, udając zrozpaczony ton. Bartek zaśmiał się. Wiedział, o kogo pytam.
— Aaa, wszedł do kuchni, kiedy zapraszałem Ankę, to jego też zaprosiłem. Ale szczerze mówiąc, to nie wiem, czemu miałbym go nie zapraszać. Miewa sympatyczne momenty.
— Miewa momenty? Sympatyczne?! Serio. Nie zauważyłam.
— Każdemu trzeba dać szansę Miśka. Wy kobiety długo trzymacie zawiść, a faceci dają se po ryju i idą razem na wódkę. Taki męski świat.
— To daj mu proszę po ryju, a ja obiecuję pójść z nim na wódkę.
— Dobrze, ale jutro. Dzisiaj mam już plany — mówił wciąż rozbawiony.
— No masz rację w sumie. Jak by tak się nad tym głębiej zastanowić, to faktycznie kiedy się poobrażają na siebie dwie kobiety, to zaczyna się długotrwały proces zniszczenia. Siadają ze swoimi najlepszymi generałami w spódnicach, w sztabie wojennym i obmyślają jak by tu zniszczyć zdrajczynię, krok po kroku. Z kim obgadać, jak na nią spojrzeć następnym razem. Robią listę przytyków i podszytych podtekstami uwag…
— …oczywiście druga zwykle robi to samo w tym samym czasie w innym sztabie. — wtrąca się w moją mowę nienawiści solenizant, po czym oboje wybuchamy śmiechem. — Ale wiesz, Miśka, że ty też to próbujesz zrobić ze mną? — Bartek zaczął się przekomarzać.
— No nie, ja jestem idealna! Ja nie pohańbiłabym się takim zachowaniem.
— Tak, masz, rację, pomyliłem się — mówiąc to puścił mi oczko i uderzył swoja butelką o moją, sugerując, że się ociągam.
— Ale swoją drogą dziękuję, że zająłeś mi miejsce tutaj, a nie tam — kiwnęłam głową biorąc duży łyk z butelki i wskazując dyskretnie na przeciwległy narożnik stolika, gdzie moje szanowne koleżanki z wielkim zaangażowaniem o czymś dyskutowały.
— Musiałem to zrobić. Wiedziałem, że inaczej byś się męczyła, zamiast rewelacyjnie bawić.
— Znamy się dwa miesiące, a jakby całe wieki Bartuś.
Lubię rozmawiać z Bartkiem. Rozumiemy się bez słów. Na szczęście poznałam jego piękną żonę, Magdę, i polubiłyśmy się od razu. Bartek i Magda to związek idealny. Jego wewnętrzny lekkoduch znakomicie uzupełnia się z jej stanowczością i temperamentem. Parę razy zaprosiła mnie na obiad do ich mieszkania. Wynajmują mały loft w dawnej fabryce. Mają tam przepięknie, a wspaniałości wnętrzu dopełnia niesamowity widok. Przez wielkie okna w salonie widać rzekę, wieżę ratusza i kościołów na starówce. Madzia nie należy do zazdrosnych kobiet. Na szczęście. To ważne dla mnie, bo wiele razy już straciłam bardzo dobrego kumpla przez zazdrosne kobiety. Nie wszyscy wierzą w przyjaźń męsko — damską. A Magda jest pewna siebie i widać, że zna swoją wartość. Zazdroszczę jej trochę takiego podejścia do siebie i życia. Jest kobietą niezniszczalną. Nie ma jej dzisiaj na imprezie, bo wielki brzuch z dzieckiem w środku lekko daje jej się we znaki. Zróbcie sobie dziecko, będzie fajnie powtarza często z ironią, kiedy ją spotykam, wyraźnie obolała i poirytowana. Nie przeszkadza jej to jednak w pracowaniu. Wszyscy jej mówią, żeby odpuściła i odpoczęła, ale bez skutku. Magda jest tłumaczką z kilku języków. Mówi biegle po angielsku, francusku i hiszpańsku. A teraz, w ciąży, postanowiła zrobić internetowy kurs mandaryńskiego, bo ma jak to mówi — więcej czasu. Dziewczyna ma łeb jak sklep.
Widzę, że rozmowy przy stole trwają w najlepsze. Kobietki są czymś wyraźnie zaaferowane. Przez chwilę przechodzi mi przez głowę pomysł, że może to faktycznie coś ciekawego i jakaś soczysta ploteczka jest do przygarnięcia. Ale szybko wypędzam z siebie tą nieczystą myśl. Muzyka z głośników na chwilę cichnie. Wtedy zaraz po skończonych piskach ekstazy każdy przy stoliku i pewnie też przy tych obok, dowiaduje się, że głównym tematem jest nowa fryzura Anki. Wygląda okropnie, jakby jej suszarka pod prądem wpadła pod prysznic, ale oczywiście, żadna z nich jej tego nie powie. Ania jest tutaj kelnerką. Jak większość personelu, to jasne. Jestem Bartkowi wdzięczna za to, że nie muszę tam siedzieć. Akurat puszczają No Roots Alice Merton. Lubię ten kawałek, więc zaczynam nucić pod nosem refren.
— Sporo o tobie słyszałem, ale o anielskim głosie akurat nic — przerywa mi mój wokalny pokaz jakiś przyjemny, męski baryton. Odwróciwszy głowę w prawo lekko osłupiałam i poczułam przeszywający wstyd. Teraz widzę, że brat Bartka jest bardzo przystojny. I nawet nie wiem, czy cały czasu tu siedział, czy się właśnie dosiadł.
Ciemne, krótko przystrzyżone włosy po bokach, dłuższe na górze, wklepany żel, w stylu Christa Hemswortha prywatnie, a nie w wersji Thora, w którym się osobiście mocno podkochuję. Ciemna karnacja, raczej lekko latynoska, widać, że to cecha rodzinna. Długie, czarne rzęsy wokół jasno–niebieskich oczu. Niesamowita rzadkość. Wydają się oczami całkowicie innego człowieka. Wręcz hipnotyzujące. I te mięsiste, duże usta. Lekko odpłynęłam zatapiając się mentalnie w jego niezwykle przystojnej twarzy. Uśmiecha się. Widzę dołeczki w policzkach. Nie wykażę się oryginalnością mówiąc, że uwielbiam mężczyzn z dołeczkami w policzkach. Tonę w nich na chwilę.
Zaraz zaraz. Usta … uśmiech … mówił coś do mnie! — Mój wewnętrzny głos zaczyna wyciągać mnie z głębin twarzy mojego towarzysza — Rety, co mówił… myśl szybko, Micha, myśl… Chyba coś, że wiele o mnie słyszał. Nie mam pewności. Ja pierdolę, bycie tak przystojnym powinno być zakazane.
Miśka skup się! Trzeba zaprzęść wszystkie szare komórki, zebrać je w jeden synapsowy kołtun i wymodzić jakąś bystrą odpowiedź. To jest twoja chwila!
— No, to mam nadzieję, że słyszałeś same złe rzeczy. — Dorzuciłam już lekko spocona, dokładając kokieteryjny uśmiech.
Udało się? Chyba tak. Zaśmiał się. Albo z inteligentnego tekstu albo palnęłam jak głuchy na wykładzie.
— A dlaczego masz nadzieję, że złe?
— A no bo jeśli byś słyszał same dobre rzeczy, to musiałabym dorównać twoim wyobrażeniom o mnie. A tak, to możesz się jedynie mile zaskoczyć — uśmiechnęłam się znacząco.
Jeśli zrozumiał mój sarkazm, to jest nieźle i będę miała rozmówcę na resztę wieczoru. To brat Bartka, muszą mieć choć trochę zbieżne charaktery, a może to jedynie pobożne życzenie? Ale jak nie zrozumiał, to pomyśli, że jestem zakochaną w sobie egocentryczką. Ostatecznie przetańczę cały wieczór, co też będzie niezłą opcją. Tak czy siak za dużo rozkminiam i nie mogę przestać! Muszę się napić. Po alkoholu ilość przemyśleń maleje wprost proporcjonalnie do stopnia upojenia. Wzięłam sądnego łyka dla animuszu.
— No słyszałem, że jesteś zabawna. To by się zgadzało.
Zrozumiał żart, a ja mogłam odetchnąć z ulgą. Dalej już uśmiechy nie schodziły nam z twarzy.
— A co jeszcze słyszałeś? Czuję rosnącą presję.
— Że jesteś atrakcyjna. Ale to spore niedopowiedzenie, co w sumie rozumiem, bo jakby żonaty chłopak powiedział, że jesteś tak piękną kobietą to mogłoby się skończyć rozwodem.
Zaczerwiłam się i chciałam wskoczyć pod stół. Raczej nie spotykam się z komplementami na co dzień. Ani na co miesiąc. Ani na co rok nawet.
— Madzi nie dorastam do pięt. A z Bartusiem kochamy się czysto platonicznie — mówię, próbując zasłonić twarz opadającymi na nią włosami.
— I do tego inteligentna.
— Bo znam trudne słowa?
— Yhm.
— Dzięki — odpowiadam udając obrazę, na co się mój towarzysz się nie nabiera. — To też mówił?
— Mówił coś w tym stylu.
— Ciekawe. A, że się tak zapytam, dlaczego w ogóle o mnie mówił?
— Namawiał mnie na wzięcie wolnego w pracy i przyjście tutaj.
— O. I mnie użył jako argumentu? — Parsknęłam niemalże się opluwając. — No to musicie sobie poważnie porozmawiać.
— Do teraz nie wierzyłem w ani jedno jego słowo. Byłem pewien, że tak idealna kobieta, jaką opisał, nie może istnieć. — Mówiąc to rzucił mi wyjątkowo zalotne spojrzenie, przeczesał opadające na czoło kasztanowe włosy i zbliżył do ust szklankę. Chciałabym być tą szklanką. Czy ja to na serio właśnie pomyślałam? Rozmowa robi się zbyt poważna, pora skręcić z tej ścieżki. Szybko, wymyśl coś.
— Zdarzyło mu się już kiedyś wyciągać cię z domu obietnicami atrakcyjnych kobiet?
— Zdarzało. Ale nigdy wcześniej nie okazało się to prawdą.
Żarty i flirt? Oczywiście nie sądzę, żeby taki facet był mną zainteresowany. No chyba, że coś z nim jest nie tak. Tak po prawdzie ze mną na pewno coś jest nie tak, więc czy aby na pewno nie pasowalibyśmy wtedy do siebie?
— To teraz opowiedz mi coś o sobie. Czy lepiej żebym dla wyrównania rachunku wypytała o ciebie twojego brata? — Rozpoczęłam marną akcję wywiadowczą.
— Lepiej nie. Tutaj antyreklama mogłaby cię tak skutecznie zniechęcić, że zmieniłabyś stronę stolika.
No nie ma takiej rzeczy, która by mnie przekonała, żebym zmieniła stronę stolika, ale tą kwestię przemilczę. A skoro już temat wyszedł, zerknęłam niechcący na wprost. Szef nadal siedział tam beztrosko, ale tym razem intensywnie dyskutował o czymś z Rafałem, którego małżonkę w obroty wzięła Renatka, wyjątkowo dzisiaj rozluźniona. Przez gwar głosów i muzyki dosłyszałam, że rozmawiają o dzieciach. Niespecjalnie mnie to zdziwiło. To jest temat bliżej mi nie znany, w którym raczej zwykle się nie udzielam. A wszelkie rozmowy schodzące na dziecięcą kupę i nietolerancje białka to w gruncie rzeczy jednostronne monologi przeplecione przytakiwaniem i odgłosami zdziwienia. Nie przeszkadza to jednak zazwyczaj moim rozmówczyniom w nie-zorientowaniu się, że może warto by temat zakończyć, bo to jak tłumaczenie kozie tabliczki mnożenia. No można, ale nie ma to większego sensu. A jednak każda moja rówieśniczka, która dorobiła się potomstwa, z rzadka jednak wgłębia się w inteligentną rozmowę na jakikolwiek inny temat. Co innego męska część populacji. Posiadanie dzieci dla większości panów to raczej temat mocno poboczny. Coś tam się zająkną, jakby nachalnie dopytać, ale raczej niechętnie i raczej szybko temat utną. Jak dla mnie to jest kolejna przewaga mężczyzn nad kobietami. Zostawcie kupy waszych dzieci w domu! — mam czasem ochotę krzyknąć. Ale wiem, że mogłoby to nie zostać dobrze odebrane. Milczę więc, chowając myśli głęboko w zakurzoną szufladę o wymownej nazwie „Niezrozumienie”.
— No to opowiadaj. Kim jest Mariusz? — zagaiłam znowu do mojego przystojnego kolegi.
— Hmm — zamyślił się — krótka wersja czy długa?
— Tym razem może być krótka.
— A długa następnym razem? Podoba mi się ten pomysł. — Po tym zdaniu rzucił mi najseksowniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałam. Odpowiedziałam tym samym. Nooo dobra, mój uśmiech raczej ledwo pretendował do tak profesjonalnego. Pewnie to było raczej coś jakby mały Marcinek, co właśnie dostał telefon z kamerą, nakręcił sikoreczkę taplającą się w kałuży, poszedł do prezesa Oskarów i powiedział „Poprosiem Oskara za mój film”, i ten prezes dałby mu breloczek z małym Oscaruniem i z litością poklepał po główce. Taki poziom politowania wzbudziłby mój seksowny uśmiech. — Opowiadaj — ponagliłam milczącego towarzysza, który przyglądał mi się i intensywnie o czymś rozmyślał.
— No to tak, Mariusz, lat trzydzieści trzy. Z zawodu prawnik, z zamiłowania dj. Nieśmiały, skromny, introwertyk, kochający podróże, na które nigdy nie mam czasu.
Idealny. Jakby dołeczki były niewystarczające — pomyślałam uśmiechając się głupkowato pod nosem.
— Zaraz. Jak to z zamiłowania dj? — dociera do mnie co mówił dopiero po chwili, po otrząśnięciu się tym razem z głębin oceanu jego błękitnych oczu. — W sensie, że masz muzykę na kompie, robisz sobie ulubioną playlistę, puszczasz sąsiadom, a oni w ramach uznania stukają w sufit, żeby dać ci znać, jak cenią twój kunszt didżejski?
— Nie — zaśmiał się w odpowiedzi — to znaczy, że później się przekonasz, w jakim sensie.
Rozmowę z tajemniczym Mariuszem przerwał nam najprawdziwszy pirat, który wchodząc na krzesło, zrobił przedstawienie, w swoim Bartkowym stylu. Na prawie łysą łepetynę nałożył czapkę, oko zakrył przepaską, przywdział hak na swoją szczupłą, opaloną dłoń, i odegrał scenkę rodem z Piratów z Karaibów. Tego wieczoru padło dużo „Arrrrr” i „Na zapyziałą łajbę”, a ku memu zdziwieniu okazało się, że obecni na urodzinach znajomi solenizanta, z nim na czele, znają niebywałą ilość kawałów z piracką tematyką w tle. Potem na stół wjechał tort.
— W domu też taki był? — pytam Mariusza zagarniając palcami kawałek tortu z jego papierowego talerza.
— Jak masz ochotę to ci odstąpię — spojrzał na tą scenę wyraźnie rozbawiony, podsuwając go w moją stronę.
— Nie dzięki, nie lubię wiśniowego — mówię i nabieram na opuszki palców kolejną porcję kremu.
— Rozumiem — zrobił dłuższą przerwę, wyraźnie zaintrygowany moim oblizywaniem palców — częstuj się. — Dodał, powoli cedząc słowa.
— Dziękuję, chciałam tylko spróbować. To jak z tym Bartusiem było, opowiadaj.
— Bartek zawsze był gwiazdą każdej imprezy rodzinnej.
— Był?
— To skomplikowane. Jak on sam. — Odpowiedział wkładając łyżeczkę z wielkim kawałkiem ciasta do ust.
— No tak.
— Zawsze sypał żartami i robił z siebie kretyna. Wszyscy go kochali i wznosili na piedestał, tego naszego małego Bartusia.
— Intryguje mnie ten tajemniczy czas przeszły, którego wciąż używasz.
— Bo ja jestem taki tajemniczy gość — powiedział, po czym zaczął wstawać. — Mam nadzieję, że dokończymy rozmowę, muszę coś załatwić — rzucił, po czym podsunął mi pod nos talerzyk, na którym zostawił górną część tortu udekorowaną grubą warstwą bitej śmietany. Po chwili już go nie było. I towarzysza, i zawartości talerza. Idealny — pomyślałam dojadając po nim mój słodki prezent.
Impreza zdążyła się już nieźle rozkręcić. Parkiet powoli się zapełniał, ale większość klientów jeszcze dopijała drinki prowadząc mniej lub bardziej żywiołowe dysputy przy stołach. Przez dźwięki z głośników przebijał się jedynie gwar głośnych rozmów. W środy około dziesiątej zaczynała się muzyka na żywo. Czasem to jest jakiś zespół, czasem jakiś mniej lub bardziej znany dj. Szybka kontrola przeciwległej strony stolika — Renia dalej zażarcie o czymś dyskutuje z żoną Rafiego, a Kaśka znowu uparcie obłapia Szefa, który nie jest nią kompletnie zainteresowany. Warci siebie. Dwójka egocentrycznych buł. Czyli wszystko po staremu.
Szef zerka na mnie znienacka. Jego twarz z poirytowanej nachalnym zachowaniem współtowarzyszki wypogodniała i już po chwili pojawił się na niej lekki zarys uśmiechu. Robi się niezręcznie. Musisz przestać się tam patrzeć — mówi mój wewnętrzny głos rozsądku, ale niestety moje ciało najwidoczniej myśli coś zupełnie odmiennego i na chwilę odpływam zapatrzona w urodę złotowłosego. Tymczasem dociera do mnie, że rozmowa przy stole schodzi na politykę, co lekko otrząsa mnie z letargu. Prawica, lewica, środek, góra, dół, srół. To nie mój temat, najwyższa pora ulotnić się z tego dyletanckiego towarzystwa, zanim zacznie się na dobre.
Damska toaleta oczywiście jest zajęta, a kolejka na dobry kwadrans stania. Przed drzwiami z narysowanym kółeczkiem, najpewniej dla umilenia sobie czasu, zagaduje do mnie jakaś śliczna brunetka o nienagannej cerze, która przykuwa mą uwagę na chwilę. Moje doświadczenie życiowe wskazuje na to, że zaraz po papierosie, właśnie kolejka do toalety jest miejscem, w którym poznaje się najwięcej ludzi. Zwykle jednak, nie oszukujmy się, nie są to znajomości na lata, tak jak to bywa przy wyjściu na fajkę.
— A pani tu chyba pracuje prawda? — Czy dziewczyna na oko góra dwa/trzy lata młodsza ode mnie właśnie mi zapaniowała? Zmiana kodu na trzy z przodu dzień dobry. Pora zamówić kwaterę na cmentarzu. I to szybko.
Towarzyszka rozmowy okazała się jednak całkiem sympatyczną studentką piątego roku resocjalizacji. Zaprosiła mnie do stolika na jednego wściekłego psa. Po trzecim shocie i godzinie długich opowieści z praktyk studenckich z więzieniem w tle, do tańca poprosił mnie lekko podchmielony, niebrzydki studencik. Bardzo lubię tańczyć. Ponoć taniec wyzwala endorfiny i inne mądre słowa. Podpisuję się pod tą teorią rękami i nogami. Kiedy się wytańczę, jestem o wiele szczęśliwsza. Prawdopodobnie to nawet lepsze, niż seks. Ale w tej materii jeszcze wolę zebrać więcej danych nim wydam ostateczny osąd. Tymczasem wygibasy, bo inaczej moich marnych prób parkietowego ruchu nazwać nie można, to moja ulubiona forma ruchu bez wątpienia.
Kiedy pot zaczął już niepokojąco spływać po moim skrzętnie wytapetowanym czole, a ręce studenta Kamila zaczęły śmiało wędrować coraz niżej, uznałam, że pora spławić koleżkę i podejść do wodopoju. Przy barze trafiłam na złotowłosego. Z deszczu pod rynnę. Zamawiał coś przede mną opierając się o blat lady. Czy ja właśnie zerknęłam na jego tyłek? Za dużo piwa. Zamówię wodę. Obrócił głowę w moją stronę i spojrzał na mnie. Z bliska i po alkoholu wygląda jeszcze przystojniej i jeszcze bardziej onieśmielająco.
— Zatańczymy? — Pyta bezpardonowo.
Czy on tak na serio?
— Nie, dziękuję. — Odpowiadam zmuszając się resztkami sił do nie odpyskowania i do nierzucenia mu się w te seksowne ramiona. Jestem nawet przez chwilę z siebie dumna. Ale tylko przez chwilę.
Tymczasem on wygląda jak uderzony obuchem w twarz. Pewnie mało która mu odmawia i nie za bardzo wie, co się w takiej chwili robi. Czy się bierze za włosy i zaciąga na parkiet, czy może idzie się popłakać w jakimś ciemnym kącie? Kiedy daję upust mojej złośliwości w myślach, zadowolona z siebie, że nie parsknęłam mu w twarz opluwszy teren wokół nas z nami włącznie, on, o dziwo kontynuuje.
— Nie przepadasz za mną co? — pyta spoglądając na mnie i zawadiacko się uśmiechając. Pewnie nie raz ugrał sporo tym uśmiechem, nie mam wątpliwości.
Zdziwienie i oburzenie, jakie czułam w tamtej chwili, mogłoby równać się zaskoczeniu, jakie odczułby każdy widz, podczas koncertu Madonny, kiedy na scenę wskakuje Maryla Rodowicz, wyrywa divie mikrofon, łapie ją za włosy i krzyczy — oddaj mi tą sukienkę, co ją pożyczyłaś w osiemdziesiątym piątym! Z jednej strony się dziwisz, z drugiej zaś, zastanawiasz się, jak mogła pożyczyć i nie oddać?! Sukienki trzeba oddawać przecież.
— To by się zgadzało, Panie Szefie. — Pana zaakcentowałam na tyle wyraźnie, żeby wiedział, że nasze relacje nie są i nie będą w żaden sposób ponad służbowe.
— No szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, o co chodzi. — Odpowiedział wyczekując mojej reakcji.
SERIO?!
— No to nie mamy o czym rozmawiać — odburknęłam machając Olkowi, który dzisiaj stał za barem. Kiedy odbierałam od barmana butelkę z wodą, myśląc już tylko o jak najszybszym odejściu daleko od tego dziwnego momentu, szef chwycił mnie lekko za łokieć i zapytał:
— Co ja ci takiego zrobiłem? Nie zaczęliśmy znajomości zbyt dobrze, ale bez przesady…
Może się upił? Ćpa?! Mógłby ćpać, w końcu ponoć to niezły imprezowicz. W tej sekundzie poczułam, że łańcuchy, które trzymały mnie w jakkolwiek sensownych ryzach puściły. Psy wypuszczone z klatki. O ile długo się powstrzymywałam od powiedzenia typowi co myślę, tak teraz już nic i nikt mnie nie zatrzyma.
— Dobra, Szefie, powiem tak: ta ładna buzia, jak to pan ujął — ostentacyjnym ruchem, niczym aktorka brazylijskiego serialu, pokazałam palcem na swoją twarz — jest kiepską tancerką, więc, nie, nie zatańczymy ani dzisiaj, ani nigdy.
Jego twarz skamieniała, a po chwili grymas na niej zaczął przybierać zabawne kształty. Wyglądał, jakby właśnie odkrywał, że ziemia jest okrągła, i to jest przyczyna tego, że jak wtedy płynął swoim luksusowym jachtem po oceanie poklepując po seksownej pupci samą Cameron Diaz, to nie spadł do kosmosu. Dokument o płaskoziemcach, raz zobaczony, nigdy nie da się odzobaczyć.
Po chwili chyba zaczął jednak ogarniać co, dość bezmyślnie, powiedziałam. A ja bez namysłu i refleksji kontynuowałam będąc na fali zupełnie ignorując biegające w panice pod czaszką, spanikowane neuroniki, które wiedziały. One mnie znały i już wiedziały, że to się nie może dobrze skończyć.
— …ponadto powiem najdelikatniej jak umiem. Jest pan chamski i niemiły dla pracowników, wywyższa się pan i zachowuje się jakby pozjadał rozumy. Nikt pana nie lubi. Proszę się zastanowić, dlaczego nikt z panem nie rozmawia? Czy inni nie mogą mieć gorszego dnia? Inni nie są godni podawania piwa, bo nie uczyli się za granicą i nie mają bogatego tatusia? Inni są nie warci szacunku, bo myją kible? Proszę sobie przemyśleć, panie pracowałem w Kanadzie więc wiem najlepiej, który pracownik pracuje efektywniej — ten, którego się szanuje, czy ten, którym się pomiata. A! I nawet nie wiem jak ma pan na imię. Zanim się kogoś obrazi, wypadałoby się chociaż przedstawić — odwróciłam się na pięcie i odeszłam, dla dodania dramaturgii oczywiście. Oblawszy się przy tym wodą. No scena jak z porządnego komediodramatu.
Dlatego nie pije się na imprezach firmowych — pomyślałam łapiąc oddech i wyrównując rytm serca, które ze złości kołatało mi pod żebrami. Wdech — wydech Miśka. Dobra, co będzie to będzie. Wychodzę przed klub, żeby się przewietrzyć. Siadam na ceglanym, murku, oddzielającym chodnik od wybujałych krzaków, gdzie nie raz, po porządnej imprezie, znaleźć można jakiegoś pechowca, który spożył o te dwanaście kieliszków za dużo i odsypia zmęczenie. Dalej z ciemności wyłaniają się stare kamieniczki, dotknięte zębem czasu. Pomimo bliskości centrum nie są to specjalnie zaopiekowane przez władze miasta okolice. Do rynku dojdziemy stąd w niecałe trzydzieści minut, co w moim rodzimym mieście oznaczałoby, że wyszliśmy na pola. Daleko za miastem. Tutaj oznacza to tyle, że to bardzo blisko i że to świetna lokalizacja.
— Wszystko w porządku mała? — Długo nie posiedziałam w samotności.
— Bartuś, co tu robisz? Wracaj na imprezę — przyjaciel zaskoczył mnie pojawiając się jak zwykle znikąd.
— Nie mogę, kiedy widzę, że coś trapi moją Misieńkę — mówi najsłodszym głosem. Spod pirackiej kamizelki prześwituje czarny t–shirt z napisem „Jestem przystojny, ale dzisiaj to już przesadziłem”. To jego styl. I charakter zresztą też. Jeśli moja szafa pęka od sukienek retro, tak jego na pewno od koszulek z mniej lub bardziej zabawnymi napisami. Cały on.
— Widzę nowa koszulka?
— Zmieniasz temat? Coś zrobiła?
— Skąd wiesz, że to ja? Może to on?
— Ohoho, w sedno, jestem w tym coraz lepszy — zaśmiał się perliście. — Kto? Szef czy mój brat?
— Szef. Zaraz, skąd wiesz, że szef?
— Zerkacie na siebie cały wieczór, widziałem, że coś wisi w powietrzu. Opowiadaj. Tylko z pikantnymi szczegółami — usiadł obok mnie dając mi znak, że jest gotów na niegrzeczną historię.
— Poprosił mnie do tańca, czaisz typa?! — Poczułam jak irytacja we mnie na nowo narasta.
— No i? — Mój rozmówca spytał mocno rozczarowany.
— No i co, w ogóle cię to nie dziwi?
— No nie szczególnie, ludzie tańczą czasem ze sobą — odpowiada beznamiętnie, kiedy ja siedzę jeszcze cała roztrzęsiona. — I tylko tyle?
— No nie, nie tylko. Potem mu powiedziałam, co o nim myślę. Szczerze mówiąc, jeśli nie da mi po ryju i nie zaprosi na tą wódkę, to najpewniej stracisz kompana do gry.
— Miśka… Misieńko — powiedział wyrażając w głosie wyraźne wyrazy współczucia dla typowego dla mnie nieprzemyślanego zachowania. — Czy ty czasem nie możesz się ugryźć w język? — Roześmiał się z politowaniem.
— Teraz się gryzę w nogę, żeby cię nie kopnąć.
— Nic nie będzie. Zobaczysz. Jakbyś dogadała kobiecie, to powiedziałbym pakuj szafkę, ale teraz mówię ci, zapomni, zapomniał, albo teraz się z tego śmieje.
Nagle z budynku wybiegł zaaferowany Kamil i ledwie dobiegając do nas krzyknął z ekscytacją w głosie:
— Wszędzie was szukam! Chodźcie, zaraz się zacznie.
— Co się zacznie? — pytam Bartka zaintrygowana.
— No koncert. Chodź, bawimy się — wstał tanecznym krokiem i podał mi rękę, żebym z nim poszła.
Siadłam przy stoliku, wzięłam łyka piwa starając się zapomnieć o swojej nieogarniętej głupocie. Mistrzyni świata w paleniu mostów — pomyślałam, zerkając w niewielkie, kieszonkowe lusterko. Poprawiając szminkę zerknęłam na puste krzesło obok. Hm, ciekawe gdzie się podział mój przystojny towarzysz od flirtu. Aż nagle z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos.
— Dla mojego kochanego braciszka, małej ofiary losu, który zawsze przegrywał ze mną w pokera całe swoje i tak marne kieszonkowe: głośne Sto Lat! — Rozbrzmiało z głośników.
Mariusz stał za didżejką z mikrofonem w ręce i już po chwili, razem z całą salą i tłumem piszczących dziewczyn, odśpiewał urodzinową piosenkę. Potem jednak wcale nie zszedł ze sceny, tylko założył słuchawki i zaczął gmerać przy sprzęcie, naprzeciwko siebie. Z głośników poleciały głośne basy, a ja szybko zorientowałam się, że to on jest dzisiejszą muzyką na żywo. Pomijając fakt, że grał całkiem nieźle, to po tłumie prężących się pod sceną kobiet, próbujących zdobyć jego uwagę, szło poznać, że chyba ci ludzie tutaj go faktycznie znają. Czyli to miał na myśli mówiąc, że później się przekonam, co to jest to jego bycie dj’em z zamiłowania. Wszyscy z naszego stolika ruszyli na parkiet. Bartek chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą.
— Żebyś nigdzie znowu nie uciekła i nic już nie odstawiła. Idziesz ze mną. Bawimy się! — Krzyknął mi do ucha.
Nie zareagowałam na ten kąśliwy komentarz i ruszyłam za przyjacielem lekko niechętnie, ciągnąc nogę za nogą. Tańczyliśmy obok siebie bardzo długo. Mój tancerz miał u kobiet duże powodzenie, już sam wygląd o tym mógł świadczyć. Wysoki, szczupły, do tego tatuaże, jeden z łacińską sentencją na przedramieniu. Mój ulubiony to mała nutka, tuż za uchem, ale miał ich więcej. O niektórych pewnie nawet nigdy nie przyjdzie mi się dowiedzieć. Plus ciemne, brązowe oczy i ta pewność siebie. Dla mnie jest jak brat, ale nie jestem ślepa. Wiem, że jest bardzo seksowny. Czułam na sobie liczne spojrzenia zazdrosnych dam, które chętnie by się o niego poocierały. Ale najpierw musiałyby przejść barierę w postaci mnie. A potem w postaci Magdy, którą Bartek uważał za swoją boginię. Żadna nie miała szans.
Mariusz okazał się naprawdę dobry w tym co robi. Porwał do tańca większość klubu. Ja też potrzebowałam się porządnie wytańczyć, a w zasadzie to potrzebowałam wytańczyć głupotę. Ostatecznie się nie udało, ale próbować trzeba, prawda? Od Kamila w międzyczasie dowiedziałam się, że nasz przystojny prawnik grywał zawodowo na większych imprezach i w środowisku muzycznym jest całkiem znany. Ale przestał niedługo po studiach i teraz bardzo ciężko go wyciągnąć z tej jego kancelarii. Studenci w sumie faktycznie reagowali na niego dość żywiołowo. Okazuje się, że flirtowałam z celebrytą.
Parkiet był pełny, a Mariusz wyglądał na scenie jak ryba w wodzie. — Ta, typowy introwertyk — pomyślałam. Gdzieś tam, między tłumem tańczących, ktoś jeszcze zerkał na mnie co chwila. Mam ósmy zmysł jeśli chodzi o wyczuwanie, kiedy ktoś na mnie patrzy lub o mnie mówi. To złotowłosy pajac siedział przy barze, widocznie zamyślony. Kosmyki włosów wypadły mu z kitki i niedbale opadały na twarz. Siedział tak wpatrzony w szklankę z whisky i co jakiś czas wyszukiwał mnie wzrokiem. No musiałam mu nieźle zajść za skórę. Jutro w pracy będzie napięta atmosfera. Dziwne tylko, że siedział sam. Kaśka tańczyła gdzieś obok mnie, chwilę sama. Ale już niedługi moment później pocieszał biedulkę i obłapiał jakiś napakowany typ w koszuli w kratę i dresowych spodniach. Z kieszeniami wypchanymi zapewne kluczykami od nowego Audi czy co tam lubią teraz chłopaki w dresie, grubym portfelem i wielkim, odciskającym się przez materiał telefonem.
Kiedy wymęczony tłum skończył wreszcie skandować głośne „Dj Marx!” wszyscy spoceni i śmierdzący wróciliśmy do stolika. Zjawił się też szef, ale zanim usiadł, podszedł do mojego krzesła, schylił się i zbliżył usta do mojego ucha. Zapach jego wody kolońskiej mile połechtał mój nos, a on powiedział jedno słowo:
— Krystian. — Po czym, kompletnie nie zainteresowany moją reakcją, wrócił na swoje miejsce. Parę razy nasz wzrok się jeszcze spotkał, ale szybko to urywałam, jakbym bała się, że ma w swoich tajemniczych oczach lasery, którymi przeszyłby mi w bolesny sposób ten mój pusty czerep.
— Nie słuchasz muzyki elektronicznej za często co? — wyrwał mnie z rozmyślań Mariusz, siadając obok, wyraźnie podekscytowany. Ucieszyłam się, że wrócił. I zdziwiłam jednocześnie. Po tylu fankach na sali nie spodziewałam się, że się zdecyduje na nasze zupełnie nie światowe towarzystwo. Zdążyłam go polubić, chociaż teraz czułam się już nie tylko skrępowana jego dołeczkami, ale jeszcze tym, że właśnie rozdał jakąś setkę autografów.
— Jak mnie rozgryzłeś — rzuciłam, zastanawiając się, czy sama nie powinnam poprosić go o podpis na piersiach, albo chociaż na serwetce.
— Trochę dedukcja, trochę zgadywałem. Nie jesteś taka jak inne dziewczyny, które przychodzą na imprezy, na których grywam. Grywałem…
To chyba najmilsza i najprawdziwsza rzecz, jaką dzisiaj usłyszałam.
— Dlatego nie masz dziewczyny, bo zawsze trafiasz na te inne niż ja? — Sprawnie powróciłam do flirtu.
— A skąd wiesz, że nie mam dziewczyny?
— Trochę dedukcji, trochę zgadywania. Ale nie unikaj odpowiedzi. — Upomniałam kolegę, nie chcąc stracić okazji do małej akcji wywiadowczej.
— Chcesz wiedzieć, dlaczego nie mam dziewczyny? — Prosto z mostu. Czemu poczułam, że mi głupio, skoro to jest dokładnie to, czego chcę się dowiedzieć. Logika wewnętrznie spójna, w stopniu doskonałym, poziom kompilacji i finezji mniej więcej taki sam jak kowadło. Jeśli miałabym się opisać jednym zdaniem, to byłoby ono.
— Ja bym powiedział, że najpewniej nie spotkałem jeszcze tej jedynej. Ale mój brat uparcie twierdzi, że nie mam szans na związek, bo ciągle siedzę w pracy. Z bólem przyznaję, że gówniarz może mieć racje.
Jeszcze nie wiem, czy kupuję tą bajeczkę.
— No brzmi to racjonalnie. I jeden powód i drugi.
— No dobra, a ty? — rzucił krótko i znowu dosadnie.
— Co ja? — Wiem o co pyta, ale w ramach dania sobie czasu na szybką analizę całego mojego życia i wszystkich złych wyborów, które postawiły mnie tutaj i teraz w tej oto sytuacji bez faceta u boku, gram na zwłokę.
— Czemu ty nie masz faceta. Nie pytaj skąd wiem.
— Tak to raczej oczywiste. Bartuś ma długi język.
— Zatem? — znowu dopytał, jakby podobnie do mnie, bardzo nie chciał żeby rozmowa zeszła na inny tor.
Analizuje mnie jak ja jego. Ciekawe zjawisko trafić na kogoś równego sobie. Podoba mi się to. No to grajmy tą grę.
— Ja też nie trafiłam widocznie na tego jedynego. To znaczy, był kiedyś ktoś… No nie ważne. Tak czy siak sytuacja jest nieciekawa, bo ja to widzisz, jestem zwyczajnie, wyrachowanie wybredna.
— No i zaintrygowałaś mnie. Opowiadaj, kim będzie towarzysz twojego życia?
— No bo widzisz, ja nie szukam księcia z bajki na białym koniu czy inny banał. Ja mam dość specyficzne wymagania, co do swojej drugiej, potencjalnej połówki.
— Ooo, no to ciekawe jakie to są wymagania. — Powiedział odwracając się w moją stronę z wyraźnym zainteresowaniem. Zdecydowanie za bardzo rozwiązał mi się język. Teraz będę musiała bardzo uważać, żeby dobrze to rozegrać. Nadmienię, że bawię się wyśmienicie, a i reszta przy stole widać też. Ciekawe z czego się śmieją — pomyślałam. Chociaż nie, nie ciekawi mnie to. Rany jaka ja jestem dzisiaj rozkojarzona.
— Hm, no na przykład… — wróciłam do mojego osobistego rozmówcy — chciałabym żeby miał poczucie humoru. Takie jak moje. Wolałabym się przy nim nie hamować rzucając moje suche i często niezrozumiane żarty.
— No tak, pokrewne poczcie humoru jest istotne, zdecydowanie popieram. No i co jeszcze?
— No i chciałabym żeby był spontaniczny. Lubię wieczorem wymyślić wyjazd na dwa dni w góry, a rano wsiąść w pociąg i jechać.
— Bałem się, że będzie wiele trudniej.
— To nie jest trudne tylko specyficzne.
— Fakt. Zdradzisz więcej?
— Nie tym razem — odpowiedziałam licząc, że odpuści, zanim wyjdę na pępek świata.
— Rozumiem. — Mariusz nie przerywając patrzenia mi w oczy wyjął telefon ze swoich eleganckich, czarnych spodni i wsunął w moją dłoń sugerując tym samym wpisanie numeru — jak nie teraz, to najwyżej potem — znowu pojawiły się dołeczki.
Czyżby naprawdę facet, jak wyjęty prosto z okładki drogiej gazety dla pań, planował się ze mną umówić? A gdzie tam, pewnie za dużo wypił. Nie ma szans. Kiedy niepewnie wklepywałam cyferki w ekran komórki Mariusza, znowu poczułam czyjś wzrok na sobie. Wiedziałam już czyj, bo robił to co jakiś czas. Ale teraz patrzył jakoś inaczej. Chwilę wcześniej był roześmiany, a teraz miał tą samą kamienną twarz, jaką już dobrze znałam. Odwrócił wzrok jak tylko zobaczył, że patrzę. Po chwili wstał i bez słowa odszedł od stolika. Tego wieczoru już go więcej nie widziałam. Na szczęście.
Rozmowy przy stole, żarty i wygłupy jeszcze trochę trwały. Wszyscy zaczęli rozchodzić się koło drugiej, chociaż impreza w klubie trwała w najlepsze. Jednak jest środek tygodnia, a my już nie jesteśmy na studiach. Barti zamawiał taksówkę i zaproponował, że mnie odwiezie.
— Idzie na burzę — rzucił mocno podrauszowany i wyjątkowo zadowolony.
Faktycznie powietrze było wyjątkowo gęste i momentalnie zerwał się silny wiatr. Bartek lekko się zachwiał i oparł o moje ramię upuszczając przy tym torbę z prezentami. Szum wiatru i tłukącej się butelki Jacka Danielsa przerwał dźwięk czyjegoś szybko zbliżającego się kroku.
— Wygląda na to, że przyda ci się pomoc — odezwał się za mną przyjemny, męski baryton.
— Nie jestem pijany — rzucił Bartek siląc się na wypowiedzenie każdego słowa na tyle wyraźnie, żebyśmy mu uwierzyli. Razem z moim wybawcą uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo.
— Tak Bartuś, nie jesteś — pogłaskałam przyjaciela po głowie zbierając rozsypane na ziemi fanty.
Coraz silniejszy wiatr rozwiewał moje skrzętnie układane włosy, które szybko zmieniły się w żart złośliwego fryzjera. Kiedy wreszcie podjechało żółte auto, Mariusz i ja siedliśmy z tyłu, a jego brat, pomimo naszych prób zniechęcenia go do tego pomysłu, usadowił się radośnie obok kierowcy. Silnik auta wydał warkot i już mieliśmy ruszać, kiedy w sekundę do samochodu wskoczył jeszcze Kamil, spychając mnie tym samym na środek. Kiedy już siedzieliśmy podjęłam marną próbę poprawienia włosów i usunięcia ich nadmiaru z twarzy, ale zadanie zdawało się mnie zdecydowanie przerastać.
— Zaczekaj — powiedział Mariusz odwracając się w moją stronę i ze skupieniem, delikatnie zaczął odgarniać mi z twarzy kosmyk po kosmyku. Robił to z wyjątkową czułością, a jego wzrok wędrował od moich policzków, przez czoło, nos, uszy aż skończył na moich oczach.
— Masz piękne włosy — wyszeptał — już, zrobione.
Siedziałam jak zaczarowana, nie mogłam nawet drgnąć przez długą chwilę, ani wyrzęzić choćby słowa.
— Dziękuję — stęknęłam w końcu, lekko odchrząkując.
Bartek z typowym dla siebie zawadiactwem zagadywał bogu–ducha–winnego taksówkarza, który doświadczony życiem, kompletnie nie reagował. W tym czasie Mariusz, żeby zrobić nam więcej miejsca, podniósł rękę i położył ją za mną na oparciu tylnych foteli. Czułam jego palce przy moim nagim ramieniu. Jeździł subtelnie opuszkami po mojej skórze. Ogarnęło mnie uczucie, jakiego dawno nie doświadczyłam. Zalała mnie fala ciepła i przeszły przyjemne dreszcze. Kilka niezręcznych żartów później, opowiedzianych przez pirata na przednim siedzeniu, skierowanych to do nas, to do kierowcy, byliśmy już pod wysokim, dobrze mi znanym blokiem. Mariusz wysiadł pierwszy wypuszczając mnie z samochodu, przytulił mnie tak jakoś wyjątkowo czule i wyszeptał:
— Do usłyszenia.
— Dobranoc — odpowiedziałam cała jeszcze w gęsiej skórce, która towarzyszyła mi aż do zaśnięcia.
11 dni