"Książkę dedykuję mojemu mężowi i dzieciom, którzy są dla mnie inspiracją i wsparciem, na każdym etapie życia".
Rozdział I
Podobno ograniczenia są tylko w naszych głowach i jest to bezsprzeczna prawda, bo w rzeczywistości możemy wznieść się na wyżyny naszych możliwości i osiągnąć to, o czym tylko marzymy.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a jego promienie wpadające przez okno, nieśmiało muskały twarz Bena. Jego oczy wpatrzone nieruchomo w sufit, wydawały się być martwe. Nie było w nim życia, które jeszcze jakiś czas temu, tak bardzo kochał. Z zewnątrz nie działo się nic niezwykłego, ale wewnętrznie toczył walkę, tę najtrudniejszą w życiu, walkę z samym sobą. W myślach ciągle odtwarzał ten sam schemat. Klatki kadru przeskakiwały z zawrotną szybkością, jego oddech przyspieszał, podsycany nadmiarem negatywnych emocji, po to, by osiągnąć apogeum i przywrócić w końcu spokój. Minęły już cztery lata, ale wspomnienia z wypadku, miały ciągle bardzo wyraźne barwy. Odtwarzany w głowie film, urywał się w chwili, gdy poczuł mocny ból, rozrywający jego kości, potem była już tylko pustka i ciemność. Pamięta przejęte i szkliste oczy mamy, która rozmawiając z lekarzem, nagle ukryła twarz w dłoniach. Wtedy jeszcze, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Przez lekko przymknięte oczy, widział jak płakała, udawał, że śpi, chcąc oszczędzić jej tłumaczeń, nie chciał widzieć bólu w jej oczach, bo była mu najbliższą osobą. Wiedział, że coś jest nie tak. Miał wrażenie, że jego dusza ugrzęzła w ciele, które nie reagowało na jej pragnienia i zamiary. Te dwa elementy bytu ludzkiego, przestały ze sobą współpracować, zachwiana została między nimi kompatybilność. Próbował sobie przypomnieć, co się stało, powoli odtwarzał cały dzień, począwszy od ranka przez południe, aż do wieczora, kiedy wracał na rowerze od swojego najlepszego kolegi Kevina. Mama wiele razy prosiła go, aby zjawiał się wcześniej w domu, zwłaszcza jesienią, kiedy dzień szybko ustępował miejsca nadchodzącej nocy, a ulice Small Town były słabo oświetlone. To, co się wydarzyło, nie było jego winą. Mgła niczym rozlane mleko, unosiła się w powietrzu, tworząc niejako realną barierę, nie do pokonania, a padająca mżawka, sprawiała, że nawierzchnia, odbijała światło lamp, oślepiając uczestników ruchu. Kierowca samochodu nie dostosował prędkości do warunków atmosferycznych i na zakręcie jego pojazd wpadając w poślizg strącił rower Bena do przydrożnego rowu. Diagnoza, którą usłyszał w szpitalu, odbijała się w jego głowie jak echo — przerwanie rdzenie kręgowego. Te trzy słowa zabierały mu szansę, na w pełni szczęśliwe i aktywne życie. Początkowo nie mógł w to uwierzyć. Czuł się jak uczestnik mało zabawnego filmu, w którym on grał główną rolę. Wypierał całą sytuację, nie mógł pogodzić się z tym, co go spotkało. Słowa lekarza nie dawały mu jednak żadnego cienia nadziei, na to, że jeszcze kiedyś będzie chodził. Skazany został na nieodłącznego przyjaciela, wózek inwalidzki. Teraz to on miał być jego nogami. Złościł się, poczucie osamotnienia bardzo mu doskwierało, uważał, że nikt go nie rozumie i nie jest w stanie mu pomóc. Mimo, że miał dopiero 12 lat zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo zmieni się teraz jego życie. Początkowo było mu ciężko, przystosować się do nowej sytuacji, ale w miarę upływu czasu, odczuł, że ma wokół siebie ludzi, którzy go kochają, wspierają i akceptują takim, jakim jest. Bliska sercu Bena, była koleżanka z klasy Oliwia, która niejednokrotnie udowodniła, że jest osobą godną zaufania i uwagi. Mieszkała dwie ulice dalej, na Rose Street i często odwiedzała chłopca. Razem uczyli się i przygotowywali często wspólne projekty na zajęcia szkolne. Oliwia była szczupłą, zielonooką brunetką, która pomagała Benowi pokonywać trudności codziennego życia. Do paczki przyjaciół należał też Kevin oraz Sam, który był najniższy i najgrubszy ze wszystkich. Oliwia czasem żartowała, że wygląda jak pączek w maśle, na co on złościł się i obrażał. Nic jednak nie było w stanie, rozbić więzi tych czworga ludzi, gdzie jedno za drugim, wskoczyłoby w ogień.
W miasteczku, w którym mieszkali, centralnym punktem był Słoneczny Park, gdzie młodzież schodziła się, by poruszać tematy charakterystyczne dla dzieci w ich wieku. Ludzie lubili spędzać tam czas, by czasem przysiąść z książką na ławce lub posłuchać śpiewu ptaków, ciesząc się blaskiem, padających między drzewami promieni słonecznych. Spacerując wąskimi alejkami, dało się słyszeć śmiech młodych podlotków, opowiadających sobie ciekawe historie. Centralnym punktem parku, był niedawno postawiony pomnik, przedstawiający dwie jaskółki, będące symbolem wolności. Obok stała ich ulubiona ławka, którą w słoneczne dni, muskały delikatnie promienie słońca. Cieszyli się z tych wspólnie spędzonych chwil, biorąc garściami z życia, które zwłaszcza Ben, zaczął teraz bardziej doceniać, starając się żyć tu i teraz.
Był jesienny, październikowy dzień i nic nie zapowiadało, że tego dnia wydarzy się coś wyjątkowego, coś, co na zawsze zapadnie im w pamięci i w sposób doszczętny zmieni ich przyszłość. Oliwia po zajęciach szkolnych, szła do Bena jak na skrzydłach, w pośpiechu mijała ciasno ułożone domy i piękne podwórka, które zdobiły wszelkiego rodzaju figurki ogrodowe i huśtawki. Idąc podziwiała piękno ich miasteczka, zadbane ogródki i przytulne miejsca. Gdy stanęła przed drzwiami domu chłopca, dotknęła kołatki w kształcie przerażonej głowy trolla i z impetem uderzyła nią o hebanowe drzwi, które otworzyła uśmiechnięta mama Bena. Była to szczupła kobieta, o ostrych rysach twarzy i wąskich ustach sprawiająca, wrażenie surowej i trochę starszej, niż wskazywała metryka. Wypadek syna zostawił na jej twarzy, ślad nie do wymazania. Życie jej nie oszczędzało, tata chłopca nie udźwignął całej sytuacji i odszedł zostawiając ją samą, ze wszystkimi problemami i kalectwem dziecka.
— Dzień dobry pani Kate, czy Ben jest już gotowy? -spytała Oliwia, uśmiechając się szeroko- Mieliśmy przygotować specjalny referat na lekcję historii, to dla nas duże wyróżnienie, możemy dzięki temu, trochę podnieść oceny u Pani Smith, która jak wiadomo jest ostrą żyletą i nie przepuści nikomu, wszystkie ważne daty, musimy znać bez zająknięcia — oznajmiła dziewczyna.
— Dzień dobry, zaraz się zjawi, idziecie tam sami?
— Nie, najpierw w parku, mamy się spotkać z Kevinem i Samem, a potem chcieliśmy wstąpić do biblioteki, może uda nam się znaleźć, jakieś ciekawe fotografie i albumy potrzebne do referatu.
— O cześć Oliwia, fajnie, że jesteś, idziemy już? — zapytał chłopiec z wyraźnym błyskiem w oku, bo kiedy widział koleżankę, od razu robiło się mu jakoś tak cieplej na sercu. Ostatnio myślał o niej coraz częściej, wizerunek koleżanki, nieśmiało uśmiechającej się do niego, nachodził go bez zapowiedzi. Nie umiał wytłumaczyć przyczyny tego stanu.
— Jasne, chodźmy, bo reszta pewnie już na nas czeka i się niecierpliwi- odpowiedziała
Oliwia szła w pośpiechu, pchając wózek Bena. Dzień był wyjątkowo paskudny, a ciemne chmury zbierały się nad miastem, tworząc groźną czapę, przytłaczającą ich coraz bardziej. Była już trochę zmęczona, bo zaczął kropić deszcz, a liście, które leżały na chodniku, tworzyły śliską warstwę, utrudniającą prowadzenie wózka. Nogi Oliwi poruszały się niczym na bieżni, ślizgając się niemiłosiernie na nawierzchni, jak czołg brodzący w błocie. Dotarli do parku spóźnieni. Z daleka dostrzegli chłopców, którzy machali im na powitanie i czekali obok pomnika, przedstawiającego dwie jaskółki. Czasem spędzali tam czas na niczym, rozumieli się bez słów. Lubili patrzeć na ludzi, przechodzących obok, gdzie każdy miał swój cel, swoje problemy, zmierzał w innym kierunku. W ich twarzach dało się dostrzec różne emocje, od smutku, przez niepokój, po radość i zadowolenie. Park był najpiękniejszy wczesną jesienią, kiedy dęby, klony i kasztanowce miały jeszcze liście, a ich zmieniony kolor, sprawiał, że wyglądały, jakby ktoś namalował arcydzieło na płótnie. Oliwia zawsze zachwycała się, jak liście spadające w rytmie jesiennego wiatru, tańczyły niczym baletnice w kolorowych sukienkach, tworząc pod drzewami piękny, barwny dywan. Ulubionym drzewem dziewczyny był rozłożysty kasztanowiec, który zrzucał jesienią swoje owoce, by przechodzące alejkami dzieci, zbierały je z wielką radością, aby potem w swoich domach, robić razem z rodzicami kasztanowe ludki. Na środku parku, było niewielkie jeziorko, po którym pływały piękne, białe łabędzie. Spacerujący tamtędy ludzie, podziwiali je i często dokarmiali, sprawiało to ogromną frajdę zwłaszcza dzieciom.
Kiedy kontemplowali, nagle ciszę przerwał głos Bena:
— Ja chciałbym, tak jak ta jaskółka, wznieść się w przestworza i być wolnym. Słyszałem, że to symbol odnowy, odrodzenia i sukcesu, to musi być jakiś znak, że umieścili je właśnie tutaj — zaśmiał się Ben.
Nagle niebo pociemniało, groźne ciemnogranatowe chmury zbliżały się z zawrotną prędkością, pod wpływem wiatru kotłowały się i przepychały, ustępując miejsca nowo nadchodzącym, zaczęło mocno padać i grzmieć. Nikt w trakcie burzy, nie chciał zostać pod drzewami w parku, więc wszyscy szybkim krokiem zaczęli iść, by poszukać schronienia.
— Biegnijmy, nie ma na co czekać, nie wiadomo kiedy burza minie, ruszajmy się więc — powiedziała Oliwia — Ty Sam jesteś najsilniejszy, więc możesz pchać wózek, do biblioteki mamy niedaleko. Pędzili co tchu, podłoże było bardzo niestabilne, gdyż warstwy spadających liści i deszczu, tworzyły śliski, niczym lód dywan. Przestraszony Sam biegł co tchu, a powtarzające się często grzmoty, dopingowały go do działania. Nagle potknął się o leżącą gałąź, tracąc przy tym równowagę i upadając na ziemię jak długi. Był klasowym osiłkiem i cechowała go wielka niezdarność, z czego zawsze inni koledzy z klasy, urządzali sobie żarty. Wózek zaczął jechać wprost na zbocze, na szczęście chłopiec z niego nie spadł, ale robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Cała trójka pędziła przerażona za Benem, zbliżającym się do niewielkiej jaskini, której oni nigdy wcześniej tutaj nie widzieli, albo tak im się przynajmniej wydawało. Wszyscy wpadli z impetem do środka i ślad po nich zaginął. Można było śmiało stwierdzić, że w tajemniczy sposób rozpłynęli się w powietrzu.
Przyjaciele z przerażeniem w oczach, krzyczeli co sił w płucach, nie wiedząc czego mogą się spodziewać. Ich myśli wypełniały czarne scenariusze, a życie przelatywało im przed oczami. Spadając w dół myśleli, że to już koniec, że nie będą mieli już okazji zobaczyć najbliższych. W końcu zakończyli swój lot, spadając prosto na podłoże miękkie niczym puch, była no jaskinia wypełniona czymś w rodzaju gąbki. Wyszli na zewnątrz kierując się w stronę światła, ich stopy grzęzły w podłożu niczym w bagnie. To, co zobaczyli po wyjściu z groty przerosło ich najśmielsze oczekiwania. Kevin, który był wielkim estetą i zachwycał się zawsze tym, co piękne, odezwał się pierwszy:
— Boże, jaki cudowny widok, nigdy nie widziałem tylu barw jednocześnie. Ciekawe, co to za miejsce?
— Nie wiem, czy ktoś z was zauważył, ale ja umiem chodzić, jestem całkowicie zdrowy!! — krzyknął Ben z niedowierzaniem. Nikt wcześniej tego nie spostrzegł, gdyż wychodził z jaskini jako ostatni.
— To chyba jakiś sen i na dodatek niedorzeczny. Jak można wpaść do jaskini i znaleźć się w zupełnie innym miejscu? Nie mówiąc już o tym, że Ben całkowicie odzyskał zdrowie. Nie myśl kochany, że się nie cieszę, ale próbuję to sobie w logiczny sposób wytłumaczyć. To chyba jakiś wehikuł czasu — powiedziała Oliwia.
— Mam propozycję. Przespacerujmy się trochę po okolicy, może uda nam się kogoś spotkać i dowiedzieć czegoś o tym miejscu — zaproponował Sam — Nie możemy też zabawić tutaj zbyt długo, bo nasze rodziny, będą się o nas martwić. Kto jest za, niech idzie za mną — uśmiechnął się do pozostałych i wyruszył przed siebie.
Szli wolnym krokiem, rozglądając się wokoło. Otaczał ich piękny, zielony las, przedstawiający inną porę roku niż ta, która panowała w Słonecznym Parku, była to wiosna, słońce mocno przygrzewało, muskając ich twarze, wszystko kwitło i budziło się do życia, po zimowej drzemce. Słychać było śpiew ptaków, a drobne zwierzątka wychodziły ze swych norek. Widok przypominał cudowną, zaczarowaną krainę. Na skraju lasu błyszczała tafla lazurowego jeziora, po którym pływały grupkami białe łabędzie i kaczki. Wiał ciepły i przyjemny wiatr, czesząc niczym fryzjer, włosy spacerowiczów.
— Ale co to? Spójrzcie tu jest jakaś tabliczka „TYLKO WYBRANY NAS WYZWOLI”, kto to tutaj postawił i co to może oznaczać? Wybrany czyli kto? — zastanawiała się Oliwia.
Nagle z oddali usłyszeli echo czyiś kroków i głosów. Im bardziej ktoś się do nich zbliżał, tym głos był donośniejszy, a słowa bardziej wyraźne.
— „SZUKAJ WYBRANEGO ORAZ CZAPKI JEGO”
— Schowajmy się, nie wiadomo kto to jest i czy ma przyjazne zamiary — powiedział wyraźnie wystraszony Sam, wskazując pobliskie zarośla.
Wszyscy szybko ukryli się i obserwowali rozwój wydarzeń. Oliwia zobaczywszy zbliżające się postacie, zamknęła usta ręką, żeby nie krzyknąć z przerażenia. Sam wpadł w histerię i trząsł się jak osika, nie wiedział czego może się spodziewać, po nadchodzących intruzach. Zawsze był pesymistą i czarnowidzem, a teraz bał się, że jego czarne scenariusze, mogą się spełnić. Zza rozłożystych gałęzi, przyglądali się sylwetkom, nadchodzących ludzi. Nie różnili się zbytnio od nich, jedynym szczegółem, był dziwny, jakby słoneczny blask, tworzący niejako aurę, otaczającą ich ciała. Byli oni jacyś inni, wyjątkowi, szczególni. Mieli w sobie coś, co sprawiało, że nie mogli oderwać od nich wzroku. Wpatrywali się w ich każdy krok i gest. Wyglądali podobnie do nich, jednak każda z istot, miała włosy jasne, jakby uczesane wiatrem, ich oczy były koloru szafirowego, skóra biła szczególnym światłem, które sprawiało, że patrzący na nich człowiek, miał do nich bardzo życzliwy stosunek. Oliwia nie wiedziała, dlaczego tak nagle zrobiło się jej ciepło na sercu patrząc na nich, ale czuła coś wyjątkowego, coś czego nie mogła wytłumaczyć. Na wewnętrznej części dłoni, mieli tajemnicze znamię, jakby tatuaż, z tym, że każdy miał inne. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że znamię to mówiło, o szczególnej mocy, każdego z nich.
— Ja też nie mogę na nich patrzeć, przydałyby się okulary przeciwsłoneczne — powiedział Kevin — Mimo wszystko czuję, że mają pokojowe zamiary. Najwyraźniej on też czuł tę samą życzliwość, co patrząca na nich Oliwia.
— Co my teraz zrobimy? Gdzie pójdziemy? — pytał zmartwiony Sam, dalej dygocząc ze strachu.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, dopiero jak kroki zaczęły się oddalać i całkowicie ucichły.
Rozdział II
— Na Wybranego czekamy już 10 lat, powoli tracę nadzieję, że nasz ród zostanie w końcu wyzwolony, spod władzy okrutnego Samala — powiedział przywódca Świetlistych — Arial do zebranych — Musimy odzyskać dawny spokój, uznanie oraz naszą wspaniałą twierdzę. Nie pozwolimy już dłużej zajmować miejsca, które należy się nam! Czapka wybranego da nam mądrość Innych, dzięki temu staniemy do walki i poprowadzimy nasz naród do zwycięstwa, a Samal będzie musiał opuścić zamek w North Mountain i wrócić razem z pozostałymi Kamiennymi do Doliny Mroku.
— Panie, dziś idąc z pozostałymi Leśną Aleją, czułem jakiś dziwny, nieznany zapach, którego nigdy wcześniej nie miałem okazji doświadczyć, może to jakiś znak i jest jakaś nadzieja na to, że w końcu Wybrany się pojawi i nam pomoże — rzekł Moro najmniejszy z ludzi światła, którego cechował nadzwyczaj wyczulony węch.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz i wkrótce będziemy mieli co świętować w naszej krainie — powiedział Arial i rozkazał zgromadzonym przeszukać okolicę.
Grupa przyjaciół błąkała się bez celu po lesie, licząc na to, że uda im się znaleźć jakieś schronienie lub jaskinię, którą mogliby wrócić z powrotem do domu. Las mimo wiosennej pory, obfitował w owoce, którymi można się było nasycić, dzięki czemu nie odczuwali głodu.
— Dokąd idziemy? –spytała przejęta Oliwia — Tutaj jest pięknie, ale chciałabym już wrócić do domu, rodzice na pewno się o nas martwią.
— A ja — rzekł Ben — gdyby nie to, że zostawiliśmy gdzieś w prawdziwym świecie nasze rodziny, chciałbym zostać tutaj na zawsze, bo znowu czuję, że wszystko mogę, że jestem wolny, jak ten ptak na niebie — rozmarzył się — I mam przy sobie przyjaciół, a zwłaszcza Ciebie Oliwio. Poza tym, wiosna, to moja ulubiona pora roku, w której wszystko budzi się do życia, a zawłaszcza kwitnie miłość — spojrzał na nią i uśmiechnął się. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i oblała się rumieńcem nieco zawstydzona. Ben, też był jej bardzo bliski, w zasadzie znali się od zawsze, wspólne zabawy w dzieciństwie, rozmowy o życiu i śmierci, o uczuciach, przyjaźniach, spowodowały, że bardzo się ze sobą zżyli. Kiedy chłopiec po wypadku, był bardzo smutny, to ona najbardziej go wspierała i podnosiła na duchu, zachęcała do powrotu do szkoły, co początkowo było dla Bena nie do przyjęcia, gdyż czuł się gorszy, bał się odrzucenia ze strony kolegów i koleżanek. Pozostali widząc, że nie jest sam, również okazywali mu akceptację i swoje wsparcie. Ben był zawsze bardzo koleżeński więc teraz spotkał się z tym samym, ze strony kolegów, każdy chciał mu pomóc, jeśli tylko zaistniała taka potrzeba. Chłopiec był im za to bardzo wdzięczny i mimo tragicznych zdarzeń w swoim życiu, nie tracił pogody ducha.
Kraina światła, niegdyś Królestwo Światłych, to szczególne miejsce, o które od dawna toczył się spór. Obecnie władały nią Kamienni Ludzie, którym podstępem udało się ją podbić i zająć twierdzę, dawniej należącą do króla Ariala. Były tam piękne, zielone lasy, w których można było spotkać niejednego elfa, potrafiącego spełniać życzenia lub wskazującego drogę, do osiągnięcia zamierzonych celów. Teraz Świetliści musieli się zadowolić mieszkaniem w lesie. Co innego im pozostało? Woleli to, niż opuszczenie na zawsze Krainy Światła i zamieszkanie Doliny Ciemności. W lesie zaprzyjaźnili się z elfami, szukali u nich wsparcia i pomocy w odzyskaniu swojego, dawnego domu. Królowa Elfów dała im wskazówkę, mówiąc, że tylko Wybrany może pomóc, a zwłaszcza jego mądrość, strategia i inny sposób myślenia, dlatego niektórzy też nazywali go Innym. Ta piękna Kraina pełna była jezior, kwiatów i kwitnących drzew, zima nigdy tu nie gościła, zawsze dało się słyszeć śpiew ptaków, w powietrzu czuć było piękny zapach wiosny, po prostu istny raj na ziemi. Zupełne przeciwieństwo Doliny Ciemności, gdzie słychać było tylko wycie nocnych zwierząt, a przeszywające zimno przenikało, aż do szpiku kości. Trudno było znaleźć pożywienie, a w powietrzu dało się odczuć strach, lęk i przerażenie. Kamienni byli z natury źli i podstępni, mieli siłę, która była dodatkowym atutem w walce. Jednak gdyby nie podstęp, nie udałoby się przejąć twierdzy w North Mountain, która była skrupulatnie chroniona przez wyszkoloną armię. Kamienni planowali nieuczciwy podbój już od dawna, ale potrzebowali czasu, na zdobycie odpowiednich środków. Otóż ze skór zabitych zwierząt, udało im się stworzyć przebrania, w których kilku z nich sposobem przechytrzyło strażników, pilnujących twierdzy. Na zakładnika wzięli króla i zażądali za niego okupu, którego przedmiotem było Królestwo i twierdza.
W North Mountain centralne miejsce zajmowała jaskółka, ważny dla Świetlistych symbol wolności i niezależności, która w trakcie najazdu tych drugich, straciła jedno skrzydełko. Arial za punkt honoru, obrał sobie, odbicie zamku i naprawienie jaskółki. Wiedział, że jest w stanie wszystko odzyskać, przy pomocy swojej wiernej mu armii, w której każdego cechowały wyjątkowe umiejętności. Moro czuł każdy, nawet najmniej wyczuwalny zapach, Lizard miał język lepki i długi, jak jaszczurka, którym mógł przyciągać przedmioty, będące w znacznej odległości, Blast potrafił odgadnąć myśli osoby, która patrzyła mu w oczy, Rest słyszał dźwięki z odległości 100 metrów, Sprint biegał najszybciej ze wszystkich, Arial miał błyskotliwy umysł i szybko kojarzył fakty. To tylko kilku z nich, a każdy był przedstawicielem jakiejś jedne, j wyjątkowej cechy. Dzięki temu mimo, że byli znacznie słabsi i mniejsi mieli szansę na zwycięstwo, dzięki swojej wyjątkowości i sile mentalnej, a Wybrany miał im pomóc, używając swojej mądrości w opracowaniu strategii działania i doprowadzeniu ich do zwycięstwa.
Rozdział III
Czworo przyjaciół korzystając z okazji zachwycało się pięknem przyrody. Położyli się na trawie, miękkiej jak puch, która muskała delikatnie ich skórę. Wdychali zapach, który przypominał im beztroskę dzieciństwa, a czyste powietrze pieściło ich nozdrza. Słońce oświetlało ich blade twarze, dając im do zrozumienia, że świeci wyłącznie dla nich. Rozmawiali i śmiali się do woli, relaksując się wśród natury.
— Cicho, zbierajmy się stąd, słyszę czyjeś głosy — powiedział przestraszony Sam, który miał naturę panikarza, co było często przedmiotem żartów kolegów z klasy, jednak w tym wypadku, panika była, jak najbardziej uzasadniona. Otóż, coraz bliżej było słychać, nie tylko głosy, ale także kroki. Z samego przodu szedł Moro, który niczym pies myśliwski, szukał jakiś podejrzanych, obcych zapachów, a reszta szła za nim, rozglądając się i obserwując, czy czasem nikt obcy, się w lesie nie zadomowił. Grupa przyjaciół siedziała w krzakach i trzęsła się ze strachu, widząc obce istoty. Bali się ich niesamowicie, chociaż w głębi duszy wierzyli w ich pokojowe zamiary.
— Hmm, kogo my tu mamy? — zapytał z tryumfem w głosie Moro, odchylając z impetem zarośla.
— Nie róbcie nam krzywdy, zaraz sobie stąd pójdziemy — powiedział pobladły Kevin, nie mając pojęcia, dokąd mogliby pójść, ba nie wiedział nawet, gdzie są i jak dokładnie się tu znaleźli.
— Kim jesteście i co robicie w naszym lesie? — zapytał Lizard przyglądając się im podejrzliwie.
— Jesteśmy ludźmi, nie wiemy co tu robimy, ani dlaczego się tu znaleźliśmy, sami chcielibyśmy poznać odpowiedź, nie wiemy także jak wrócić do domu — zająknęła się Oliwia.
— Chodźcie do naszego króla, musimy mu przedstawić naszą zdobycz, a potem zobaczymy co z wami zrobimy, wszystko zależy od jego decyzji, może się jeszcze, na coś przydacie — powiedział z tryumfem jeden ze Świetlistych.
Król Arial, po wygnaniu z zamku, mieszkał teraz w drewnianym domku w lesie. Cały las stał się teraz niejako, wioską Ludzi Światła, którzy nie mieli się, gdzie podziać. W zasadzie nic mu tutaj nie brakowało, ale był władcą i uważał, iż jest to dla niego poniżające. Poza tym obiecał swojemu ojcu, na łożu śmierci, że do póki będzie żył, ochroni nie tylko zamek, ale także rodzinny symbol — jaskółkę, która była teraz w opłakanym stanie.
— Witaj królu, mamy coś dla ciebie, coś czego byś się nie spodziewał. Znaleźliśmy w lesie czterech intruzów — powiedział dumny z siebie Moro.
— Podejdź no tu bliżej, muszę im się dokładnie przyjrzeć — rozkazał Arial.
Moro lekko popchnął intruzów, aby zbliżyli się do króla, a oni bardzo przestraszeni, niepewnie szli w obawie, że zaraz stanie się coś złego.
— O jaka piękna buźka — powiedział król dotykając twarzy Oliwii — nie bój się, nie zrobię Ci krzywdy, możesz się jeszcze na coś przydać.
— Blaście, zapraszam Cię do mnie, spróbuj odgadnąć myśli, tego oto młodzieńca — wskazał na Bena. Blast podszedł i spojrzał chłopcu głęboko w oczy. Początkowo jego skupiona mina, nie mówiła nic. Chwilę się zastanawiał, aż w końcu się odezwał:
— Nic nie widzę królu, czarno, pustka.
— Jak to możliwe!! — rozzłościł się Arial.
— To Wybrany, mój królu — szepnęła do ucha piękna elfica, mocno podekscytowana — Otóż w Księgach Rodu, wyraźnie było napisane, że Świetlisty z darem odczytywania z oczu zamiarów innych, nie będzie mógł tego zrobić, jeśli napotka Wybranego.
— Wybrany, Wybrany, nasz wybawiciel!! — rozległy się krzyki Świetlistych stojących wokoło.
— Nie, to niemożliwe — rzekł król nie mogąc w to uwierzyć.
— Drogi władco, Blast nie może odczytać jego myśli, chociaż zawsze mu się to udawało, to musi być ten, na którego czekamy, jest jakaś nadzieja dla nas, odzyskamy nasze królestwo!! Kto jest za? — spytała elfica.
Wszyscy z entuzjazmem krzyczeli, nie mogąc uwierzyć, że nadszedł dzień, w którym pojawił się cień nadziei, na zmianę dotychczasowego życia i odzyskanie zabranych im ziem.
Ben zdziwiony, nie wiedział o co im chodzi, dlaczego mówią, że jest on Wybranym, ale wybranym do czego i po co? — zastanawiał się, nie mógł pojąć, co się właśnie stało. Myślał, że to jakiś sen, z którego nie może się obudzić. Jeszcze rano szykował się beztrosko do szkoły, nie spodziewając się, iż wieczorem będzie w zupełnie innym miejscu, magicznym, czarodziejskim, pełnym dziwnych ludzi, elfów i Bóg wie jeszcze czego. Nie mieściło mu się to w głowie. Jeszcze na dodatek, miał być jakimś Wybranym. W realnym świecie, jeździ na wózku inwalidzkim, jak tutaj miał go ktoś do czegoś wybrać? Dlaczego nie wybrali Kevina albo Sama?!! — krzyczał w duchu.
Świetliste istoty, całą czwórkę zaprowadziły, do jednego ze swoich domków i miały w zamiarze pilnować ich cały czas, zwłaszcza Bena, który był ich ostatnią szansą, na wypełnienie woli ojca Ariala.
— Całkiem tu przytulnie — powiedziała Oliwia zdziwiona, że ich domek może być tak gustownie urządzony.
— Oliwia, ty chyba żartujesz, myśl lepiej o tym jak się stąd wydostać, a nie o głupotach — powiedział oburzony Sam.
— No co?, skoro mamy zostać tutaj przez dłuższy czas, kwestie estetyczne, też są istotne — odrzekła.
— Nie mam zamiaru tutaj zostawać, rodzice na pewno się o nas martwią, chcę wrócić do domu, pewnie jeszcze zjedzą nas na kolację — rzucił Kevin panikując.
— Nic nam nie zrobią, Ben jest według nich Wybranym i mamy im w czymś pomóc, więc na pewno będą chcieli zachować nas przy życiu, nie ma się co martwić na zapas — powiedziała Oliwia ziewając — A Ty Benie chciałbyś już wrócić? — zapytała.
— Ja… — zamyślił się chłopiec — chciałbym żyć w takiej krainie jak z bajki, gdzie mogę wszystko osiągnąć, mogę znów chodzić i jestem szczęśliwy — przytulił się nagle do Oliwii, a ona zaskoczona nie odepchnęła go, tylko odwzajemniła uścisk. Popatrzyła przez małe okienko, za którym działa się magia, mnóstwo świetlików i pyłek elfów fruwały w powietrzu, a te wirowały w swym tańcu jak zaczarowane. Wyglądało to, jakby ten taniec był dedykowany właśnie im.
— Jak tu pięknie — powiedziała Oliwia, czując się szczęśliwa jak nigdy dotąd.
Sam i Kevin spoglądali po sobie onieśmieleni, nie zdając sobie sprawy, że stali się świadkami początku czegoś niezwykłego między tym dwojgiem ludzi. Wieczór był pełen różnych emocji. Te dobre mieszały się ze złymi, dlatego wszyscy mieli problem z zaśnięciem, mimo zmęczenia, sen nie przychodził. W końcu nad ranem, wszyscy znaleźli się w objęciach Morfeusza.
Następnego dnia, przybysze wstali w dobrych nastrojach, mimo masy dziwnych wydarzeń dnia poprzedniego. Oliwia spojrzała na Bena trochę onieśmielona, kiedy przypomniała sobie, co wydarzyło się wczoraj. Czuła, że stali się sobie bliżsi, zawsze mogła na nim polegać, ale teraz łączyła ją z nim jeszcze mocniejsza więź i mimo, że tęskniła za domem, to w głębi duszy cieszyła się, że będzie mogła spędzić z Benem, trochę więcej czasu. Chłopiec, kiedy się obudził, nie myślał o niczym innym, jak o Oliwii, czuł, że zaczyna się w niej zakochiwać, nie znał jeszcze tego uczucia, ale już mu się podobało i był przekonany, że będzie to coś wyjątkowego.
Z rozmyślań wybiło ich wejście Moro, który oznajmił, że oprowadzi ich po lesie i pokrótce przedstawi postanowienia króla wobec nich. Wyszli z chatki i udali się wzdłuż ścieżki, wiodącej przez las. Widzieli piękne, iglaste drzewa, jednakowe domki, zbudowane jeden, obok drugiego, w szeregu, które z zewnątrz wyglądały bardzo niepozornie, a w środku były przytulne i urządzone z gustem. Było to zasługą Matyldy, młodej Świetlistej, która miała dar upiększania wszystkiego, co napotka. Była najbardziej urodziwą z kobiet w całym królestwie. Wzbudzała zachwyt nie tylko mężczyzn, ale i przedstawicielek własnej płci. Dla niej, nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, bowiem była istotą, bardzo skromną i pełną pokory. Dalej minęli lazurowe jezioro, na którym pływały białe jak śnieg łabędzie. Było to miejsce, w którym zostali schwytani przez Świetlistych. Oliwia zachwycała się wszystkim wokoło, czuła się jak w magicznym świecie bajek, a te uczucia potęgowało zauroczenie w stosunku do Bena. Cieszyła się jego szczęściem, tym, że znowu może chodzić i cieszyć się życiem normalnych nastolatków, gdzie niepełnosprawność, nie będzie go ograniczała w żaden sposób. Nagle stanęli, Moro zamyślił się na chwilę i wskazał palcem na zamek znajdujący się na szczycie góry.
— To North Mountain- powiedział- Była to nasza twierdza, siedziba króla Ariala, zanim nie odebrali jej nam Kamienni i nie wygnali do lasu. Według królowej elfów, tylko ty Benie możesz nas uratować. Oni zagarnęli nam ją podstępem, jednak my spróbujemy odzyskać to, co nasze z twoją pomocą. Jesteś Wybranym, twoja inteligencja i sposób myślenia, nam w tym pomogą. Wierzymy, że sobie poradzisz i odzyskamy nasze królestwo. Król zdecydował, że straże nie będą was już pilnowały, nie chcemy, żebyście czuli się u nas, jak w więzieniu, nie zrobimy wam krzywdy, liczymy na twoją pomoc — powiedział i obrócił się w stronę, skąd dochodził odgłos czyichś kroków.
— Witaj Moro — powiedziała piękna Świetlista, która wracała z grupą dziewcząt z jagód.
— Witam cię Matyldo, widzę, że macie pełne koszyki, a więc zbiory udane?
— Tak, będzie z czego pichcić pyszne posiłki, ale kogo ty tutaj masz, co to za istoty? — zapytała
— To ludzie, przedstawiam ci Bena, to nasz Wybrany, Blast nie mógł odczytać jego myśli i po tym się zorientowaliśmy, a to Oliwia, Kevin i Sam — wskazał pozostałych.
Matylda spojrzała na nich, a jej uwagę zwrócił niepozorny Sam, który ją bardzo rozczulił swym wyglądem. Był niski, pulchniutki, a w jego oczach można było dostrzec coś, co mówiło „zaopiekuj się mną”. Był jak wystraszony, mały kotek, którego chce się pogłaskać. On nie mógłby być Wybranym — pomyślała — ale co w sobie musi mieć Ben, że to przeznaczenie, zesłało właśnie jego. Bardzo ją to intrygowało i postanowiła to odkryć.
Wszyscy ciepło przywitali Matyldę i pozostałe dziewczęta. Wyglądem nie odbiegały od innych Świetlistych, wszystkie miały długie, blond włosy i szafirowe oczy, były do siebie bardzo podobne, jednak uroda Matyldy królowała, wyglądała jak bogini, a przy tym, była bardzo miła i zaradna. Starała się wszystkim pomagać w wiosce i dbać o ciepło domowego ogniska, czuwała nad organizowaniem zajęć dla dziewcząt i przekazywała im wiedzę, którą posiadała, a która była niezbędna, aby móc poślubić jednego ze Świetlistych. Ludzie Światła, zawierali małżeństwa tylko między sobą, aby dzieci, które zrodzą się z ich związków, mogły zachować swoje, szczególne moce. W przypadku małżeństw mieszanych, te wyjątkowe umiejętności, byłyby utracone, a król nie chciał się na to zgadzać, aby nie osłabiać swojego rodu.
Wszyscy zwrócili uwagę, na piękną Matyldę, ale Sam nie mógł oderwać od niej wzroku, nikt go jeszcze tak nie oczarował, czuł się bardzo zawstydzony, kiedy ta, bacznie mu się przyglądała. Nie wiedział, gdzie się patrzeć i był przekonany, że ona również dostrzegła jego onieśmielenie. Kiedy widział, jak dziewczyny odchodzą w stronę wioski, on w duchu też chciał już wracać, myślał tylko o tym, by ją znowu zobaczyć…
Rozdział IV
Ben po powrocie do wioski, zaczął zastanawiać się, jak mógłby im pomóc odzyskać Krainę Światła. Jeśli, by się dało, to nie chciał uciekać się do podstępu, ale tak ułożyć plan działania, aby sprytnie wykorzystać moce, które Świetliści posiadali, każdy z nich był wyjątkowy i niepowtarzalny. Kamienni natomiast byli o wiele silniejsi, nie mieli też żadnych zahamowań i skrupułów, ich broń była z bardzo dobrej stali, umieli też walczyć, gdyż w Dolinie Mroku codziennie rozgrywała się walka o przetrwanie. Rywalizowali o pożywienie oraz o to, by nie zostać pożartym przez niebezpieczne zwierzęta, różnych, dziwnych ras. Brak słońca powodował, że nie było żadnych owoców, warzyw i kwiatów. Wszędzie był kamień i pył, a ludzie niegdyś tam mieszkający, nie mieli włosów, ich skóra była gruba, twarda i popękana. Od zawsze zazdrościli Świetlistym niezwykłej urody i cudownego miejsca na ziemi, gdzie mogli się cieszyć pięknem przyrody i nie martwić o pożywienie, bo wszystkiego było pod dostatkiem. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, zaatakowali i zdobyli to, co od dawna było szczytem ich marzeń. Wiedzieli, że Świetliści uciekli do lasu i stworzyli tam osadę, ale póki nic nie zagrażało ich królowi w zamku, nie chcieli wszczynać walki, tylko korzystać z tego, co jak sądzili od dawna, im się należało. Najgroźniejszym z Kamiennych był największy Pain, to on pilnował komnaty króla, aby nikt nie wszedł i mu nie zagroził, wiedział, że poradzi sobie z każdym wrogiem, a ich ród będzie już zawsze, zamieszkiwał tę wspaniałą krainę. Nie wiedzieli jednak, że Świetliści w końcu doczekali się Wybranego i od kilku dni, przygotowują plan odzyskania królestwa.
Czwórka nastolatków, starała się wspólnie, planować pomoc tym miłym istotom. Mimo, iż na początku, byli przerażeni zaistniałą sytuacją, teraz rozpierała ich duma i zadowolenie, że mogą być w takim pięknym miejscu. Ben i Oliwia mogli spędzać ze sobą każdą, wolną chwilę, natomiast Sam zauroczony piękną Matyldą, nieśmiało wodził za nią wzrokiem i przyglądał się jak wspaniale przygotowuje resztę dziewcząt, do pełnienia roli gospodyń domowych. Uczyła ich wielu przydatnych w życiu rzeczy. Cieszyło ją to zajęcie, chciała być doceniana i czuć się potrzebna, dlatego też chętnie pomagała, jeśli ktoś poprosił ją o pomoc.
Pewnego dnia Oliwia i Ben wybrali się na spacer, aby odpocząć od zgiełku i towarzystwa całej reszty, szli ścieżką bardzo powoli, aby nacieszyć się trochę wspólnie spędzonym czasem. Nastał mrok, a wokół dało się słyszeć nawoływania nocnych ptaków. Zmierzali nad jezioro, by podziwiać piękno przyrody w blasku księżyca. Szli rozmawiając o całej tej sytuacji, która ich spotkała, o tęsknocie za rodzicami oraz o tym, jak odnaleźć drogę do domu. Wiedzieli, że tego dnia, kiedy tu się znaleźli, wydarzyło się coś magicznego, co ich przetransportowało do tego świata. Stwierdzili, że muszą znaleźć tutaj, jakąś jaskinię, którą z powrotem będą mogli wrócić do rzeczywistości. Gdy tak szli, nagle ich oczom ukazała się sarenka, która zmierzała w kierunku jeziora, aby napić się wody, usłyszawszy ich zaczęła biec co tchu i skoczyła w zarośla.
— Odpocznijmy na chwilkę, już nogi odmawiają mi posłuszeństwa — rzekła zmęczona Oliwia.
— Usiądźmy na trawie, będzie nam chłodniej- zaproponował Ben.
— Ja chętnie wskoczyłabym do wody, wieczór jest tak gorący — rzekła dziewczyna, ocierając ręką pot z czoła.