E-book
12.6
drukowana A5
55.64
Kradzione róże

Bezpłatny fragment - Kradzione róże

tetralogia toruńska II


Objętość:
321 str.
ISBN:
978-83-8414-255-4
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 55.64

PROLOG

Piątek, 29 września 2006

1.

Pierwszy raz zobaczyła go w pociągu. Wysoki, ciemnowłosy, o oczach tak intensywnie niebieskich, że aż się zdziwiła. Przy takim kolorze bujnej czupryny spodziewałaby się raczej brązowych.

Zajrzał do jej przedziału i zapytał, czy nie mógłby tu wstawić plecaka, bo zawadza przechodzącym. Wrzucił go na półkę bez wysiłku, jakby to było kartonowe pudełko, wyjął z bocznej kieszeni książkę i znowu wyszedł na korytarz.

Oparł się barkiem o okno i zatopił w lekturze. Ze swego miejsca nie mogła dostrzec, co czyta, ale chyba coś zabawnego, bo chwilami lekko się uśmiechał. Wtedy na jego policzku pojawiało się takie intrygujące wgłębienie.

Sądząc po wyładowanym plecaku, też student. Ciekawe, na jakim jest kierunku.

2.

Romek zauważył ją wcześniej, bo jeszcze na peronie. Od razu wpadła mu w oko. Niezbyt wysoka, w eleganckich okularach, wyglądała na osobę, która dobrze wie, czego chce, poukładaną i zasadniczą, a przy tym nie brakowało jej ekstrawagancji. Krótko ostrzyżona, ale jak! Z prawej strony fryzura odsłaniała zgrabne uszko i podkreślała linię szyi, a potem tak jakoś to było przycięte, że włosy stawały się coraz dłuższe, by z lewej strony niemal sięgać ramienia. A jednak nieznajoma nie wyglądała ani dziwnie, ani niestosownie… No, co tu dużo mówić, spodobała mu się.

Wydawała się tak różna od dziewczyn, które znał. Jakby przyszła z innej bajki. Ale nie jako zagubiona w obcym świecie sierotka Marysia, o nie! Ten świat był jej obcy, lecz z pewnością się go nie bała. Miał wrażenie, że gdyby teraz na peronie pojawił się smok, popatrzyłaby mu w oczy bez lęku, a potwór zacząłby łasić się do niej jak pies. Ech, taką dziewczynę zdobyć, to dopiero coś! Bo że kazałaby się zdobywać, to pewne. Ale nagroda zapowiadała się słodka.

Nie była sama. Towarzyszyła jej elegancka kobieta o władczej postawie, mężczyzna w przedpotopowym tureckim sweterku i jeszcze cztery dziewczyny. Siostry? Kuzynki? Raczej nie koleżanki, bo dawało się dostrzec podobieństwo między nimi. Wszystkie miały włosy w identycznym kolorze miodowego blondu, różniące się tylko nasyceniem barwy: jaśniejszej u młodszych, a ciemniejszej u dwóch najstarszych. Miały też coś podobnego w wykroju ust, kształcie nosa… Nie ulegało wątpliwości — rodzina. I wszyscy jakby trochę nie pasowali do tego świata. Na czym ta inność polegała? Nie umiał powiedzieć.

Romek lubił bawić się w detektywa, zgadywać, kim są obserwowani przez niego ludzie. Zwykle trafiał. Jednak ta grupa… Czy to możliwe, by mieć aż pięć córek?

Mężczyzna przytrzymywał wyładowany plecak na stelażu, obok stała pękata reklamówka. A więc wyjeżdża tylko jedna osoba, reszta to odprowadzający. Kobieta przechadzała się w tę i z powrotem, jak po klasie podczas sprawdzianu. Wyprostowana, spokojna, nieustannie uważająca na każdy ruch powierzonej jej gromadki. Pewnie nauczycielka.

— I pamiętaj, zadzwoń, jak tylko się zakwaterujesz — rzuciła. Głośno i wyraźnie.

„Bingo! — ucieszył się Romek. — Nauczycielka. Odprowadza córkę studentkę na pociąg”. Ale którą z nich? Tę, która wpadła mu w oko, czy raczej tę w postrzępionych dżinsach, najwyższą z całej piątki? Ubrana w luźny workowaty sweter, nieco przygarbiona, z burzą loków zasłaniających twarz. „Spodobałaby się Bartkowi — pomyślał o koledze, z którym dzielił etnograficzne pasje. Miał dojechać następnego dnia. — Zupełne przeciwieństwo tamtej. A może jadą obie? Z jednym plecakiem? Niemożliwe”.

Trzecia z dziewcząt, delikatna blondynka o porcelanowej urodzie, z pewnością nie wybierała się na studia. Nie mogła być starsza od Patrycji, jego młodszej siostry. Ani dwie najmłodsze, na oko siedmio- czy ośmioletnie, skaczące po peronie jak wróbelki i jak one rozćwierkane.

Megafon brzęknął, przerywając detektywistyczne dywagacje, i zapowiedział pociąg do Warszawy. Tłumek na peronie zafalował. Romek ustawił się niedaleko osobliwej rodziny, tak by dostać się do tego samego wagonu. Był strasznie ciekawy, czy jego hipotezy są słuszne.


Nadjechał pociąg. Romek przepychał się w masie łokci, kolan, plecaków i toreb. Pierwszy przedział — szczelnie wypełniony. Drugi to samo. Trzeci też, ale właśnie w trzecim wśród kłębiących się osób wypatrzył tę, która tak go zaintrygowała.

Facet w tureckim sweterku pomógł jej uporać się z tobołami, potem ona objęła go, cmoknęła w policzek i mężczyzna opuścił przedział. Dziewczyna wyszła za nim na korytarz i przepchnęła się do okna, by pożegnać stojącą na peronie rodzinę.

Bardzo ciepło ze sobą rozmawiali. Romek wyczuwał silną więź między nimi. Nawet trochę im pozazdrościł. Wprawdzie sam zrobił wszystko, żeby go nie odprowadzono, ale teraz poczuł żal.

Pociąg ruszył. Nieznajoma jeszcze długo machała, wychylając się przez otwarte okno. Potem wróciła do przedziału. Minę miała niepewną. Romek założyłby się, że zadaje sobie teraz pytanie o sens studiów poza domem. I że właśnie zaczęła tęsknić za tym, od czego jeszcze niedawno chciała się uwolnić. Jak on.

Otworzył drzwi do jej przedziału. Złowił spojrzenia pasażerów, mówiące: „Nie widzisz, że zajęte?”.

— Przepraszam — powiedział. — Czy mógłbym włożyć tam swój plecak? — Wskazał ostatni kawałek wolnej przestrzeni na półce po lewej. — Na korytarzu za bardzo przeszkadza.

Odpowiedziały mu aprobujące lub obojętne pomruki. Nie okazał się intruzem czyhającym na cudze miejsce, można więc było dać mu to, czego potrzebował. Dziewczyna zerknęła na niego z zaciekawieniem. Podniósł plecak z wytrenowaną swobodą, nie dając poznać po sobie, że jeszcze chwila, a trzaśnie mu coś w łokciu, włożył na półkę i wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy, powstrzymał westchnienie ulgi. Chyba mu się udało, bo w spojrzeniu nieznajomej zobaczył to, co tak często widywał w oczach Patrycji. Tylko Patrycja podziwiała go otwarcie. Ale tak to jest z młodszymi siostrami, że patrzą na brata jak w obraz. Dziewczyna szybko odwróciła wzrok i zrobiła obojętną minę, ale była zainteresowana. Czuł to.

Wyszedł na korytarz i udał, że pochłania go lektura Antropologii strukturalnej. Niech jej ciekawość wzrasta.

3.

W Kutnie zwolniło się miejsce obok niej. Usiadł, nie czekając na zaproszenie. Przedział przyjął go i wchłonął jak swego; przecież już sobie zaklepał tę możliwość, zostawiając plecak.

— Lepiej źle siedzieć, niż dobrze stać — powiedział z westchnieniem ulgi.

Odpowiedziała uśmiechem, ale nie podjęła rozmowy. Nieśmiała czy udaje nieprzystępną? Dał jej minutę, a potem zapytał:

— Co studiujesz?

Niesamowite! Dokładnie w tym samym momencie zapytała o to samo! Jakby się zmówili. Miał ochotę dotknąć jej kolana i zawołać „Raz, dwa, trzy! Moje szczęście!”, ale zmroził go surowy błysk w jej oczach, zupełnie jakby wiedziała, co knuje. Onieśmieliła go! Ostatni raz zdarzyło mu się to chyba w szóstej klasie.

— Pierwszy rok? — zaczął znowu.

— To aż tak widać? — roześmiała się. Podobał mu się jej śmiech. — A ty?

— Owszem. Nie powiedziałaś, co będziesz studiować.

4.

— Nie powiedziałaś, co będziesz studiować — przypomniał chłopak.

Co on ją tak wypytuje? Sam też nie powiedział. I nawet nie raczył się przedstawić. Uświadomiła sobie nagle, że uwaga całego przedziału skupiła się na nich. Współpasażerowie zachłannie łowili każde słowo. Poczuła się jak bohaterka reality show. Usiadła prosto, wbijając plecy w oparcie. Dystans, jaki natychmiast powstał między nimi, dał jej odrobinę poczucia bezpieczeństwa.

— Medycynę — rzuciła niedbale, żeby sobie nie pomyślał, że ją speszył, i przeniosła wzrok na krajobraz za oknem.

— My studiujemy na SGH — odezwały się dziewczyny z przeciwka. — A ty? — Popatrzyły na chłopaka.

— Na UW. Etnologię.

— O! Co to takiego? Fajnie brzmi.

— A tak w ogóle to jestem Romek — przedstawił się wreszcie.

— Karolina. Basia — odpowiedziały natychmiast.

„Jakie on ma długie rzęsy — pomyślała. — I ciemne. Aż szkoda takich dla chłopaka”.

Zawsze zazdrościła innym długich rzęs. Ona miała krótkie, proste, i do tego szarobrązowe, jak to u blondynek.

Zastanawiała się, czy ma wyciągnąć z rękawa swój atut, czy dać sobie spokój. Chłopak przecież rozmawiał teraz z tamtymi.

— A ty? Jak masz na imię? — pomógł jej przezwyciężyć rozterki.

— Jaśmina. — Tak jak się spodziewała, spojrzał z niedowierzaniem, ale miała nadzieję, że zaskoczyła go pozytywnie.

— Jaśmina… — powtórzył. — Ładnie. I pasuje do ciebie.

Współpasażerki popatrzyły z zazdrością.

— O! — powiedziała siedząca pod oknem szatynka. Aż do tej chwili wydawała się całkowicie pochłonięta książką. — To ja cię chyba znam. Jaśmina Celer?

— Tak — odparła ze zdziwieniem.

— Joanna Widelec. Chodziłyśmy razem do przedszkola. I do pierwszej klasy. Tylko ja się potem wyprowadziłam do Bydgoszczy.

— Aśka! Aśka Widelec! — ucieszyła się Jaśmina. — Kopę lat! — Teraz już ją rozpoznawała. Joanna wciąż miała ten sam uśmiech i to samo spojrzenie szarozielonych oczu. A przede wszystkim nazwisko. Tak charakterystyczne, że od razu wywołało lawinę wspomnień. — Co się z tobą działo? Co studiujesz? — zasypała ją pytaniami.


Z pociągu wysiedli już w piątkę, w najlepszej komitywie. Ale ich drogi szybko się rozeszły. Jaśmina jechała do akademika na Karolkową, Aśka na Żwirki, dziewczyny z SGH miały stancję na Bemowie, a Romek gdzieś w okolicach ronda Babka.

Obiecali sobie, że jeszcze się spotkają. Ale Jaśmina czuła, że to tylko takie gadanie. Zresztą ponoć na medycynie nie ma czasu na nic poza studiami.

ROZDZIAŁ I

Czwartek, 31 lipca 2008

1.

— No, ja rozumiem, że Irga nie idzie — westchnęła Róża. — Ale że ty?

Jaśmina przerwała pakowanie plecaka.

— Znowu zaczynasz? — burknęła.

— Nie, nic — wycofała się tamta. — Miałam tylko nadzieję… Zawsze chodziłyśmy razem…

— Rózia… — zaczęła Jaśmina ostrzegawczo.

— Nie mów do mnie Rózia!

— A ty daj mi spokój. Nie mogę cię całe życie niańczyć. Zdałaś podobno egzamin dojrzałości. Zacznij żyć na własny rachunek, OK?

— No to może bym pojechała z wami?

Siostra westchnęła.

— Czy ja naprawdę nie mogę choć trochę czasu spędzić z dala od tego babińca? — Wcisnęła do plecaka śpiwór, dopchała kolanem i zaciągnęła paski. — Zrozumiałabym, gdyby młode tak się mnie uczepiły. Ale ty?

Róża nie odpowiedziała. Podeszła do okna, by ukryć łzy. Dlaczego Jaśmina tak ją traktuje? Tyle lat były nierozłączne, nawet kiedy chodziły do różnych szkół. Dopiero gdy Jaśka poszła na studia… I to gdzie? Aż do Warszawy. Ta jej niefrasobliwość… W domu się nie przelewa, a takie studia przecież kosztują. Z ojca też biznesmen jak…

Jeśli już nie mogła w Toruniu, to dlaczego nie zdawała do Bydgoszczy? Albo do Poznania? Mogłaby mieszkać u babci w Gnieźnie. Egoistka! A mimo to wszyscy koncentrują się na niej. Bo na medycynie, bo dostała się za pierwszym razem, te swoje egzaminy zalicza prawie mimochodem… Nie to co… tępa Róża bez kolców. Nawet ta matura zdana ledwo, ledwo, a Jaśka oczywiście na samych piątkach. I nikt nie doceni, że jednak zdana, choć kosztowało to tyle wysiłku i stresów, i nieprzespanych nocy… I te uśmieszki ciotek: „A Różyczka na co się wybiera? Po ogrodniczej, to pewnie na architekturę krajobrazu?”. Stare raszple. Jakby nie można było zaraz po maturze iść do pracy. Ktoś doceni, że chce już zacząć zarabiać? Odciążyć rodziców? Nawet mama… Niby nie namawia, ale to jej: „Idź na studia albo chociaż do policealnej. Młodość sobie przedłużysz”. Pewnie w głębi duszy żałuje, że ma takiego dziwoląga w domu.

Poczuła obejmujące ją ramię starszej siostry.

— Przepraszam — szepnęła Jaśmina. — Ale wiesz… Samochód Maksa będzie zapakowany po sam dach, nie zmieściłabyś się. No i poza mną i Edytą nikogo nie znasz… Naprawdę chcesz z nami jechać? Czemu nie powiedziałaś w czerwcu, kiedy kompletowaliśmy ekipę?

— A pytałaś?

— Tyle mówiłaś o tej pielgrzymce, że musisz podziękować za maturę… No i chodzisz co roku, myślałam…

— No tak — mruknęła Róża z goryczą. — Ty nie musisz dziękować za egzaminy.

— Daj spokój! Pewnie, że muszę. I dziękuję! Ale popatrz… Taka okazja drugi raz się nie trafi. Chłopak Aśki Widelec ma wuja, który…

— A co mnie obchodzą jakieś widelce! — przerwała Róża. — Jedź, należy ci się — dodała z przekąsem.

— Różka… No powiedz, nie skorzystałabyś z takiej okazji? A może i trochę nawet zarobię?

— A może i trochę nawet zarobisz. — Gorycz w jej głosie jeszcze się nasiliła. — Ale że wszystko wydasz po drodze, to pewne.

— Róża, to nie tak. Przywiozę ci coś z Grecji, słowo honoru! Co byś chciała?

— Jak z tamtej zabawy mikołajkowej?

— No wiesz! To chwyt poniżej pasa. Przecież to było piętnaście lat temu!

— Czternaście.

— Nieważne, miałam wtedy sześć lat! Oddałam ci potem te słodycze z procentem. Ile mi jeszcze będziesz wypominać?

— No, jak tam, moje krzewuszki cudowne? — usłyszały głos ojca, który właśnie wszedł do pokoju. — Jaśminka spakowana? Pośpiesz się, pociąg nie zaczeka.

— Oj, tato — roześmiała się. — Mam jeszcze godzinę. Pieszo bym doszła.

— A skąd wiesz, że nie będziesz musiała? Dziś rano, jak zawoziłem iglaki do klienta, coś stukało i rzęziło w silniku. Pewnie znów jakaś część do wymiany. A jeszcze Edytę musimy zgarnąć po drodze. Z dworca was ktoś odbierze?

— Nie trzeba, to blisko.

— Ale późno! Dwie młode i ładne dziewczyny, same…

— Nie same. — Jaśmina pochyliła się nad plecakiem, udając, że sprawdza zapięcia. — Jedzie z nami kolega, umówiliśmy się na dworcu.

— No, chyba że tak. Który kolega?

— Romek. Wspominałam ci o nim.

— Romek… Romek… Bywał u nas?

— On mieszka na drugim końcu Torunia. Zresztą kiedy miałby bywać? Jak ktoś studiuje w Warszawie, to gdy przyjeżdża, chciałby się przede wszystkim nacieszyć rodziną, prawda?

— Kolega z roku? — domyślił się ojciec.

— Z duszpasterstwa od Dominikanów — odpowiedziała szybko.

— Aha — uspokoił się — no to kończ pakowanie, a ja idę odpalać staruszka. To trochę potrwa.

— Z duszpasterstwa — syknęła Róża, kiedy zostały same. — To ja już rozumiem, czemu mi nie zaproponowałaś wyjazdu. Gdyby tata wiedział, że jedziesz do tej Grecji z chłopakiem…

— Nie z chłopakiem, tylko ze znajomymi — burknęła Jaśmina, usiłując ukryć rumieniec. — Poza tym, to nie jest mój chłopak.

„Był — dodała w myślach. — Był, ale już nie jest”.

— A-ha! — Róża wzięła się pod boki, uważnie lustrując siostrę. — Znowu ten przystojniak, do którego wzdychasz już drugi rok? „Znamy się tylko z widzenia” — przedrzeźniała. — „Spotkałam go znowu w pociągu”. Czemu mi kłamałaś, że to już nieaktualne? I czemu okłamujesz tatę?

— Wcale nie okłamuję! — zaperzyła się Jaśmina.

Róża podeszła bliżej. Chociaż młodsza o rok i dwa miesiące, była wyższa od siostry prawie o głowę. Mogła więc popatrzeć na nią z góry.

— Wiesz co? — wycedziła. — Niby jesteś taka mądra, najmądrzejsza z nas wszystkich, do szkoły poszłaś rok wcześniej, zapowiadasz się, jak to mówi ciotka Renia, a dajesz się wodzić za nos zwykłemu podrywaczowi!

— Wcale mu się nie daję wodzić za nos. — Jaśmina aż przybladła ze złości. — Tamto to już przeszłość. Już dawno się wyleczyłam. Teraz… teraz po prostu się kolegujemy.

— Uhm. Jak kura z lisem! Jaśka… — Róża popatrzyła z troską na starszą siostrę. — Po tym, jak cię puścił w trąbę…

— To ja zerwałam — nie dała jej dokończyć. — Zresztą… między nami nic nie było. Uroiłam coś sobie i tyle. A przez ostatni rok… — głos jej leciutko zadrżał — on w ogóle się mną nie interesował. Nie-ak-tu-al-ne. Masz przestarzałe dane.

— Tak? To czemu jedziesz z nim do Grecji?

— Ze znajomymi. Nie zrezygnuję z fajnego wyjazdu tylko dlatego, że Romek też z nimi jedzie.

— A ja jestem ciekawa, jak to możliwe, że nadal trzymacie się razem. Macie wspólnych znajomych i tak dalej. I ciągle się „przypadkiem” widujecie. I chyba nawet wiem.

Zza okna dobiegł dźwięk klaksonu.

— Muszę lecieć! — Jaśmina chwyciła plecak. — Różka, to naprawdę nie tak…

I wybiegła. Ale jeszcze wsadziła głowę przez okno.

— Do zobaczenia we wrześniu! — zawołała wesoło. — I niech ci się dobrze idzie na tej pielgrzymce. Pozdrów ode mnie Matkę Bożą, jak już dojdziesz!


Pojechali. Róża zerknęła na zegarek. Za pół godziny jej lekkomyślna siostra wsiądzie do pociągu i nie będzie jej ponad miesiąc. Jest taka zakochana w tym chłopaku, chociaż w życiu się do tego nie przyzna. Nawet przed sobą. To niebezpieczne. Przystojni faceci w ogóle są niebezpieczni. A już zwłaszcza ten. Jaśka sama mówiła, że to podrywacz. Na pewno chodzi mu tylko o jedno. Przecież niemożliwe, żeby Jaśmina mu się podobała. Niewysoka, włosy w nieokreślonym kolorze, jak mokry piach, do tego okularnica…

„Wszystkie jesteśmy takie brzydkie — pomyślała z rozpaczą. — To złośliwość ze strony rodziców, powinni byli zrezygnować już przy Jaśminie, a oni powołali na ten świat aż pięć brzyd­kich córek! Jedyne wyjście to zamknąć się w jakimś klasztorze, gdzie nikt nas nie będzie oglądał”.

Ledwo to pomyślała, stanęły jej przed oczami te wszystkie góry, lasy i morskie plaże, których nie zdążyła jeszcze zobaczyć i które już na zawsze zostałyby poza jej zasięgiem. Nie. Klasztor nie. A w każdym razie nie teraz. Już lepiej jakaś pustelnia gdzieś w górach. Albo na bezludnej wyspie. O! To by było to! Tylko… tak… samej?

Ech, ta Jaśmina! Dziś nocuje na tej swojej stancji. W wakacje przecież nie płaci, a może przenocować? Podejrzane. I od kiedy stancja kosztuje mniej niż akademik? Niby tłumaczyła, że mieszka z koleżankami, że w innych pokojach też są po dwie, trzy osoby i dlatego opłaty za czynsz się rozkładają, że przecież jedną z wynajmujących jest Edyta Rejewska, córka wujka Tomka i cioci Basi, ale Róża wiedziała swoje. Coś tam było nie w porządku. No i na tej samej stancji mieszkają też chłopcy! Dziwne, że rodzice nie widzą w tym nic niestosownego. Może powinna im powiedzieć? Bo dałaby sobie rękę uciąć, że jednym z nich jest ten cały Romek.

A jutro rano pakują się do samochodu jakiegoś Maksa i jadą sobie do Grecji. Tak po prostu. Najpierw mają pracować w knajpie, a potem będą zwiedzać.

Poczuła ukłucie zazdrości. A może tylko żalu? Chciała iść na pielgrzymkę, lubiła tę atmosferę, nawet pęcherze na stopach, obnoszone jak trofea, miały swój urok. Nawet gdy szło się w deszczu czy gradzie. Potem było co wspominać! Tylko… miała nadzieję, że będzie mogła te przeżycia dzielić z kimś bliskim. I nagle odkryła, że nie ma już bliskich. Jaśmina wyjechała, Irga też… Rodzice również nie pójdą, bo tata musi pilnować biznesu, a mama łata dziurę w budżecie, dorabiając jako wychowawczyni na koloniach. Dobrze, że młode dzięki temu spędzą wakacje nad morzem.

Róża westchnęła. Tak bardzo lubi morze, ale w tym roku chyba go nie zobaczy. Choćby zimnego Bałtyku. A Jaśmina pojechała do Grecji…

ROZDZIAŁ II

Środa, 13 sierpnia

1.

Mężczyzna o białych włosach popijał małymi łykami her­batę, wsłuchując się w coraz bliższe śpiewy. Kolejna grupa. Może to ta? Poczuł pokusę, by wyjść już teraz, sprawdzić. Ale wiedział, że musi jeszcze poczekać. Zjawi się. Na pewno się zjawi. Nie powinien odbierać jej radości dotarcia do końca, pożegnania z koleżankami… Jeszcze tylko msza i niedługo potem będą wracać.

Trzeba jej dać trochę wolności. Niezależnie od tego, co on czuje i czego pragnie.

2.

Różę przepełniała radość. Znowu się udało! Zrobiła to! W ciągu dziesięciu dni pokonała ponad trzysta kilometrów! Nie czuła zmęczenia. Przeciwnie, miała wrażenie, jakby wyrosły jej skrzydła. Tego dnia przeszli zaledwie osiem kilometrów i czuła, że dopiero się rozkręca. Z chęcią powędrowałaby jeszcze gdzieś dalej. Jeden z pielgrzymkowych braci mówił coś o pieszej pielgrzymce z Częstochowy do Łagiewnik. A gdyby się do nich przyłączyć? Rodzice pewnie nie mieliby nic przeciwko. Pracę zaczyna dopiero we wrześniu. Z drugiej strony… Byłoby miło przespać się wreszcie we własnym łóżku, wymoczyć w swojej wannie…

„Pomyślę o tym później” — zdecydowała, podskakując w rytm wyklaskiwanej melodii. Już nie zazdrościła Jaśminie Grecji. Może i siostra kąpała się w ciepłym morzu, gdy Róża szła w deszczu i porywistym wietrze, albo leżała na ciepłym piasku, gdy jej chlupotało w butach. Ale może obie tak samo spływały potem: jedna na zmywaku, a druga w palącym słońcu? Albo jedna w dusznej kuchni, a druga pokonując kilometr za kilometrem w któryś z tych koszmarnie gorących i wilgotnych dni? Może obie w tym samym czasie oklejały plastrami — Róża stopy, a Jaśmina dłonie? Któż to wie?

„Jaśmina przez cały rok ciężko pracowała, nawet w lipcu miała te praktyki, niech sobie odpocznie. Niech zobaczy ten wymarzony Akropol czy co tam chciała zwiedzić — pomyślała Róża, czując się bardzo wielkodusznie. — W jakimś sensie wszystkie go zobaczą, bo przecież przywiezie zdjęcia, opowieści… Żeby tylko zamiast tego nie przywiozła złamanego serca…”.

3.

Był już synem znanego aktora, księdzem, zapoznanym geniuszem, wynalazcą, poetą, malarzem na miarę Leonarda (w kryzysie twórczym), nawróconym narkomanem, mistrzem sztuk walki, nawet demonem. Czuł, że potrzebuje oczyszczenia. Czegoś ożywczego, świeżego. Potrzebuje stać się aniołem. A może nawet archaniołem.

Musiał tylko znaleźć swoje lustro.

I właśnie dlatego przyjechał do Częstochowy.

Spokojnie, bez pośpiechu, posilał się w barze. Grupy pielgrzymkowe szły jedna za drugą. Słyszał ich śpiewy, piski megafonów, okrzyki. Wiedział, że najpierw idą pod obraz, tam za duży ścisk. Msza na wałach dopiero o 12.30. Czekał.

4.

— Idźcie w pokoju Chrystusa! — zaśpiewał diakon. Jeszcze pieśń na zakończenie i ludzie powoli, niechętnie, zaczęli się zbierać.

Uwagę Róży zwrócił długowłosy chłopak klęczący na wilgotnej trawie. Zapatrzony w Jasną Górę cały zatopił się w modlitwie.

„Jakby nic innego nie istniało — pomyślała. — Tylko on i Bóg. Może powierza jakąś trudną sprawę?”.

Szybko dołączyła swoją modlitwę do jego intencji, jakakolwiek by była. Skoro tak żarliwie o coś prosi…

Fala pielgrzymów niosła ją coraz bliżej niego. Dzieliło ich może kilkanaście metrów, gdy chłopak wstał z klęczek, ciągle jeszcze wpatrzony w Jasną Górę. Dostrzegła mokre ślady na jego kolanach. Szybko przeniosła spojrzenie na koleżanki.

— Co zrobicie po przyjeździe do domu? — zapytała. Nie bę­dzie się gapić. Gdyby przypadkiem zauważył, umarłaby ze wstydu.

Zaczęły coś ze swadą opowiadać, jedna przez drugą, a ona nie mogła się powstrzymać, by raz jeszcze nie zerknąć. I wtedy… ich spojrzenia się spotkały, a on nieśmiało się do niej uśmiechnął.

Zawstydziła się. W pierwszej chwili opuściła wzrok, a potem odpowiedziała pytającym, trochę ukradkowym, spojrzeniem.

— To niesamowite — szepnął, gdy podeszła na tyle blisko, by usłyszeć. — Przecież ja ciebie znam!

Zatrzymała się.

— Pewnie mi nie uwierzysz — wybąkał — ale śniłaś mi się, i to kilka razy.

Uniosła brwi.

— Przepraszam — rzekł ze skruchą. — Ale musiałem… Kiedy cię zobaczyłem… Pewnie mi nie wierzysz… Trudno się dziwić, to strasznie głupio brzmi. Pewnie…

— Różne rzeczy się ludziom śnią. — Wzruszyła ramionami. — Dlaczego miałbyś kłamać?

Poczuła lekkie rozczarowanie. Chyba się pomyliła. Zdaje się, że to miejscowy podrywacz. Nie chciała jednak spławiać go tak obcesowo, jak to potrafiła Jaśmina. Przecież sprawiłaby mu przykrość.

— Ojej! — zakłopotał się. — Nawet się nie przedstawiłem. Jestem Ariel.

— Ariel? — powtórzyła, jakby była mało rozgarnięta. Ale zaskoczył ją i zaintrygował niezwykłym imieniem. Natychmiast poczuła z nim coś w rodzaju wspólnoty duchowej. Imiona w jej rodzinie też nie należały do pospolitych.

— Mój ojciec był profesorem literatury angielskiej — wyjaśnił. — Uwielbiał Szekspira.

Poczuła się nieco bezpieczniej. Naukowcy to często zwariowani ludzie. Lubiła takich. Coś z tego zwariowania udziela się zwykle dzieciom. Zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o ojcu Ariela.

— Był? — zapytała.

Przez jego twarz przemknął cień.

— Niestety. — Westchnął. — Miałem osiem lat, kiedy zmarł. Skutki internowania.

Zapadło ciężkie milczenie, które przerwał Ariel.

— A ty? — zapytał. — Jak masz na imię?

— Róża.

— To naprawdę niezwykłe. Róża… Pasuje do ciebie idealnie! Ty naprawdę jesteś jak kwiat. O proszę! Jeszcze przed chwilą wyglądałaś jak róża herbaciana, masz taki niesamowity kolor włosów, a teraz bardziej przypominasz pąsową różę. Godzina pąsowej róży. Czytałaś?

— Nie. — Zawstydziła się jeszcze bardziej. — Przepraszam, muszę już iść.

Przybrał minę zbitego psa.

— Czy mogę cię odprowadzić? Dokąd idziesz?

Sama nie wiedziała, czy chce, by jej towarzyszył.

— Ojej! — Nerwowo zerknęła na komórkę. — Muszę zaraz odebrać bagaż. Miło było cię poznać! Cześć!

5.

„Przecież takie rzeczy się nie zdarzają” — myślała Róża, idąc z Arielem w kierunku dworca. Czy to możliwe, by mu się przyśniła? I czemu właśnie ona? A jeśli to naprawdę znak? Jeśli Ariel jest odpowiedzią na jej modlitwę? Dlaczego zatem czuje taki zamęt w duszy?

Nie wydaje się niebezpieczny. Ile może mieć lat? Chyba nie więcej niż dwadzieścia parę. Typ włóczykija. Połatane spodnie, długie włosy związane w luźny kucyk, miła, szczera twarz, ładny, trochę nieśmiały uśmiech. Wydaje się sympatyczny. I taki… przyjacielski. Miała wrażenie, jakby znali się od dawna albo chociaż jakby razem przeszli tych trzysta kilo­metrów.

Szybko zerknęła, czy chłopak nie ma na rękach śladów po ukłuciach, ale raczej nie. Zresztą, mimo noszenia się w trochę hippisowskim stylu nie wyglądał na narkomana.

Miał w sobie coś… braterskiego. Budził w niej poczucie bezpieczeństwa i uczucia bardziej siostrzane niż… niż jakieś inne. Zawsze chciała mieć starszego brata, a nie plejadę nieznośnych sióstr.

Gdy pożegnała się z nim na błoniach, nie narzucał się. Od­szedł w stronę Jasnej Góry i tyle go widziała. Nawet zrobiło się jej trochę żal. Bo jeśli naprawdę mu się śniła? Może tuż obok przeszła wielka miłość, a ona od niej uciekła? Kiedy wreszcie nauczy się odważnie stawiać czoła temu, co niesie życie?

A potem spotkała go znowu. Przypadek? Przecież nie mógł wiedzieć, że po drodze na dworzec Róża nagle postanowi iść na lody. Ona sama tego nie wiedziała. To był impuls. Zobaczyła drogowskaz i poczuła, że koniecznie musi kupić sobie chociaż jedną gałkę. Zastopowało ją na widok długiej kolejki. I wtedy zauważyła, że ktoś do niej macha. Ariel.

— Zająłem ci miejsce — rzekł.

— Skąd wiedziałeś, że przyjdę?

— Przeznaczenie? — Uśmiechnął się tajemniczo. A potem zaproponował, że zaniesie jej plecak na dworzec. Nie mogła się nie zgodzić. Potwornie ciążył.

Przechodzili koło jakiegoś baru, gdy Róża poczuła, że ktoś jej się przygląda. Ponury mężczyzna o zupełnie białych włosach mierzył wzrokiem to Ariela, to ją. Miał w spojrzeniu… coś, co ją przeraziło. Zrobił taki ruch, jakby chciał podejść w jej kierunku, ale wtedy Ariel zaproponował, by przeszli na słoneczną stronę ulicy.

— Widziałeś tego człowieka? — zapytała.

— Kogo?

— Tam przy barze, pod drzewem.

Odwrócił się i rozejrzał.

— Nikogo nie widzę.

Odwróciła się i ona. Mężczyzna zniknął.

Minęli zaparkowany przy krawężniku radiowóz i skręcili w ulicę prowadzącą w kierunku stacji. Tłum gęstniał. Znaj­dowali się już przy samym dworcu, gdy Róża dostrzegła koleżanki, z którymi miała wracać do Torunia. One jeszcze jej nie zauważyły. Stały zagadane, jedząc frytki. Zatrzymała się. Jakoś nie miała ochoty pokazywać chłopaka znajomym.

— Róża… — zaczął cicho i zamilkł, przygryzając wargi. — Czy… — zawahał się. — Czy musisz już jechać do domu?

— Następny pociąg mam za kilka godzin, ale wolałabym nie wracać tak późno. Poza tym w grupie zawsze raźniej.

Ruszyli dalej, pozwalając nieść się fali pielgrzymów. Dochodzili już na peron, gdy Ariel znowu się odezwał:

— Spotkamy się jeszcze?

— Nie wiem. Zadzwoń, gdybyś kiedyś przypadkiem wybierał się w okolice Torunia.

— A gdybym tak wpadł na twoją osiemnastkę, to co? Wyrzuciłabyś mnie czy zaprosiła?

Wybuchnęła śmiechem.

— Może bym i zaprosiła — odpowiedziała. — Ale niestety osiemnastkę wyprawiałam w zeszłym roku.

— Poważnie?! — wykrzyknął.

Róży nagle przemknęło przez głowę, że może Ariel jest od niej młodszy. Nie wyglądał, ale pozory mylą. Lepiej przekonać się od razu, niż robić sobie niepotrzebne nadzieje.

— Naprawdę! Już nawet dziewiętnastkę wyprawiałam. W marcu. A ty?

— No, ja też już wyprawiałem, choć nie w marcu. — Popatrzył na tablicę odjazdów. — Nie pojechałabyś ze mną do Łagiewnik? — zapytał nieoczekiwanie.

Tego się nie spodziewała. Zawsze chciała odwiedzić to miejsce. Była tam raz, ale lata temu i niewiele pamiętała. Tylko jak potem wróci do domu?

— Mogłabyś przenocować u sióstr — powiedział, jakby czytał w jej myślach. — Załatwię ci nocleg. A jutro rano odprowadzę cię na pociąg do Torunia. Obiecuję. — Widząc, że wciąż się waha, dodał: — Może zapytaj rodziców?

— Jestem pełnoletnia — burknęła, ale już sięgała po komórkę. — Uprzedzę ich tylko, żeby tata nie czekał niepotrzebnie na dworcu.

Zaczęła wybierać numer, ale zrezygnowała.

— Nie, Ariel. Miło było cię poznać, tylko… chyba muszę już wracać. Gdybyś przejeżdżał kiedyś przez Toruń, to mnie odwiedź. Mogę prosić o plecak?

Stał ze spuszczoną głową i wyglądał tak żałośnie, że jej serce natychmiast stopniało.

— Może innym razem? — dodała szybko. — Mógłbyś wpaść do mnie, choćby nawet w przyszłym tygodniu, i wtedy byśmy pojechali? Zabierzemy moje siostry, może jeszcze jakichś znajomych… Daleko mieszkasz?

Pokręcił głową.

— Ariel, zrozum… Prawie dwa tygodnie nie byłam w domu. Muszę się umyć, oprać… No, sorry, ale naprawdę muszę wracać.

— Wcale nie musisz. Boisz się mnie? Pewnie sobie teraz myślisz: przyczepił się do mnie jakiś wariat, który wierzy w sny…

Żachnęła się.

— Nie zaprzeczaj — ciągnął smutnym głosem. — Wiem, że jesteś dobra i każdemu chciałabyś nieba przychylić, nawet komuś takiemu jak ja, ale nie okłamuj mnie. Chociaż nie… — Podszedł bliżej i zajrzał jej w oczy. — Ty nie potrafiłabyś skłamać. Z pewnością w domu czekają na ciebie ważne obowiązki…

— Nie — odrzekła odruchowo. — Mam jeszcze wakacje.

— A więc mogłabyś mi pomóc! — ucieszył się.

— Pomóc?

— Nie chciałem ci tego mówić… — Opuścił głowę, westchnął. — Chodź, usiądziemy gdzieś z boku, dobrze? Tu jest za duży tłok. Albo może… — Zerknął na tablicę. — Chodź, kupimy bilet do Łagiewnik, a ja ci wyjaśnię wszystko w pociągu, dobrze?

6.

Koła stukały monotonnie, usypiająco, ale Róża nie spała. Spod przymkniętych powiek obserwowała Ariela. Biedny chłopak… I jaki dzielny! Inny już dawno by się załamał albo złorzeczył Bogu, a on nie. A przecież jest taki młody. Za młody, by umierać.

Wymacała w kieszeni różaniec i zaczęła dyskretnie przesuwać paciorki.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Przecież jeśli chcesz, możesz go uzdrowić! On tak mocno wierzy, że zdarzy się cud… i odpuść nam nasze winy…”. Jak mogła być tak egoistyczna i przedkładać chwilowy komfort, perspektywę spania we własnym łóżku, nad pomoc bliźniemu? Wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest mu potrzebna. A ona była jak ślepa i głucha.

„Zdrowaś Mario, łaskiś pełna… Powinna mu to jakoś wy­nagrodzić. Ale jak? On tak niewiele potrzebuje. Chciał tylko, aby go odprowadziła do Łagiewnik. Jak on mocno wierzy, że tam właśnie uprosi dla siebie cud. Biedak, bał się jechać sam, bo gdyby nagle stracił przytomność, kto się nim zajmie? Czy wszystko z nim w porządku? Patrzy przez okno, ale pewnie też się modli… Skąd te myśli, że może Ariel coś knuje? Na pewno nie ma złych zamiarów, skoro tyle razy jej przypominał, by uprzedziła rodziców.

„Jedziemy jeszcze do Łagiewnik, nocujemy u sióstr, a jutro rano mam z Krakowa pociąg. Będę pod wieczór” — powiedziała. Poczuła się nieswojo na wspomnienie owego „jedziemy”, cho­ciaż mówiła prawdę. No fakt, rodzice są przekonani, że jest w większej grupie, ale przecież nie skłamała? Zresztą Jaśmina też zataiła, że jedzie do Grecji z chłopakiem.

7.

W Łagiewnikach Ariel zaczepił młodą siostrę, jeszcze w białym welonie, i poprosił o wskazanie darmowego noclegu.

— Jedziemy z Częstochowy — wyjaśnił. — Z pieszej pielgrzymki, ale było nam mało i chcieliśmy jeszcze odwiedzić świętą Faustynę. Tak bardzo nam na tym zależy. Tylko wie siostra, jak to jest… „Choć w kieszeni pusto, lecz dusza bogata”. — Podniósł na nią szczere spojrzenie, uśmiechając się nieśmiało, acz z ufnością.

— Tak, oczywiście, dla ciebie — zakonnica uśmiechnęła się do Róży — na pewno coś się znajdzie, ale… — zawahała się, rzucając Arielowi zakłopotane spojrzenie. Nie czekał, aż dokończy myśl.

— Mną proszę się nie martwić — uspokoił ją czym prędzej. — Chciałem tylko, by Róża czuła się bezpiecznie. Pociąg ma dopiero jutro, a w nocy w Krakowie… Nie wiadomo na kogo można się natknąć.

— Oczywiście, oczywiście — przytaknęła siostra. — Ale gdzie ty będziesz spał? — zafrasowała się.

— A kaplica wiecznej adoracji jest otwarta? Mam bardzo poważną intencję do wymodlenia.

Spojrzała z podziwem.

— Ale chyba nie przez całą noc?

— To naprawdę ważna intencja.

— No cóż… Ale gdybyś…

— Dla mnie to nie pierwszyzna. — Uśmiechnął się. — Pielgrzymki hartują.

Siostra patrzyła z wyraźnym ukontentowaniem. Ariel tymczasem zwrócił się w stronę Róży, nalegając, by koniecznie zawiadomiła rodziców, że dotarła szczęśliwie.

Kiedy rozmawiała, namówił siostrę, by oprowadziła ich po sanktuarium, co ta bardzo chętnie uczyniła. Nie tylko pokazała wszystkie zakamarki, ale zakończyła wycieczkę w refektarzu i poczęstowała oboje kolacją.

— Jejku — powiedziała Róża, smarując sobie czwartą kromkę. — Nie wiedziałam, że jestem taka głodna. W ogóle zapomniałam o jedzeniu!

— Jedzcie, jedzcie — zapraszała siostra. — Wiem jak to bywa na pielgrzymkach, sama chodziłam. Czasem człowiek nie może patrzeć na jedzenie, ale zdarza się, że cały dzień idzie o suchym py… na głodnego. Proszę, częstujcie się. Jak zabraknie, to dołożę.

— Głodnych nakarmić, spragnionych napoić — zacytował Ariel z uśmiechem. On sam jadł niewiele, jakby z przymusem, choć nie wybrzydzał.

— Podróżnych w dom przyjąć — zakończyła zakonnica. — Już się najadłaś? — zwróciła się do Róży, która odstawiła pustą szklankę i odsunęła talerz. — No to chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spać. A ty, Ariel, spokojnie sobie jedz. Jak wrócę, zaprowadzę cię do kaplicy krótszą drogą.


Róża była zaskoczona, gdy okazało się, że dostanie pokój gościnny. I to z łazienką. Nie spodziewała się takiego luksusu.

— Przecież mam karimatę i śpiwór — powiedziała z zakłopotaniem. — Wystarczyłby kawałek podłogi.

— Gdyby to było jutro, musiałby wystarczyć — odparła rzeczowo siostra. — Ale akurat pokój się zwolnił. Jest tylko problem z pościelą…

— Mam śpiwór. Nie potrzebuję nic więcej.

— No to świetnie. O której cię jutro obudzić?

— Przed szóstą? Tak, żebym zdążyła na mszę.


Pierwsze, co zrobiła, gdy została sama, to weszła pod prysznic. Nie na każdym postoju miała tę możliwość. Jak dobrze zmyć z siebie brud i kurz tylu kilometrów! Przeprała najwygodniejszy podkoszulek, bluzę, skarpetki i bieliznę. Właściwie nie musiała tego robić, jutro przecież i tak wrzuci wszystko do pralki, ale o wiele przyjemniej przejechać te ostatnie pięćset kilometrów w czystym ubraniu niż w klejących się, przepoconych ciuchach.

Rozłożyła śpiwór i już miała wsunąć się do środka, gdy przypomniała sobie o Arielu. Ona będzie sobie tu wygodnie spać, a on całą noc na kolanach? Zawstydziła się. Wciągnęła spodnie na piżamę i postanowiła dołączyć do niego chociaż na godzinę. Dłużej pewnie nie da rady, już teraz usypiała na stojąco.

W kaplicy zastała dwie siostry w białych welonach, jedną w czarnym, trzy dziewczyny mniej więcej w jej wieku i brodacza w ciemnym polarze. Ariela nie było.

ROZDZIAŁ III

Czwartek, 14 sierpnia

1.

Róża obudziła się przed piątą. Pielgrzymkowe przyzwyczajenie. Podśpiewując, wskoczyła pod prysznic, a potem włożyła czyste, jeszcze lekko wilgotne ubranie. Zapowiadał się piękny dzień.

Przy kolacji opowieściom nie będzie końca. Młode chyba nadal są u babci, Irga na rekolekcjach, a Jaśmina w Grecji, więc będzie miała rodziców tylko dla siebie. Na pewno szczegółowo ją wypytają o przygody, a potem pewnie wszystko jeszcze kilka razy powtórzy, kiedy zaczną wracać siostry.

Lubiła atmosferę końca wakacji, gdy każdy miał tyle do opowiedzenia i pokazania. W ciągu roku szkolnego nieraz ścierała się i z siostrami, i z rodzicami, ale teraz czuła, jak bardzo się za nimi wszystkimi stęskniła.

„Tak — pomyślała. — Wakacje właśnie po to są. By od siebie odpocząć i mocno się za sobą stęsknić”.

Kończyła pakować plecak, gdy zapukała siostra zakonna. Ta sama co wczoraj.

— Już wstałaś — stwierdziła z aprobatą. — O której masz pociąg?

— Po dziewiątej. Ale nie kupiłam jeszcze biletu.

— To zdążysz przed wyjazdem zjeść śniadanie. Zapraszam po mszy.


Kiedy Róża weszła do kościoła, zauważyła, że Ariel już tam jest. Klęczał w smudze światła i wyglądał, jakby żywcem zszedł ze świętego obrazu. Brakowało mu tylko skrzydeł.

Poczuła wstyd. Od samego rana tak się cieszyła na powrót do domu, że nie poświęciła Arielowi ani jednej myśli. Mało tego! W gruncie rzeczy była zadowolona, że gdzieś zniknął.

Uklękła obok niego, ale zdawał się jej nie zauważać. Dopiero kiedy msza dobiegła końca i wyszli z kaplicy, powiedział, patrząc na nią z uśmiechem:

— Dziękuję, Różo. Dzięki tobie przeżyłem najcudowniejsze chwile w moim życiu. I wiesz… Mam wrażenie, że zostałem wysłuchany. Dzięki tobie. Dzięki twojemu poświęceniu. Nie zaprzeczaj. Po tylu dniach pielgrzymowania należał ci się odpoczynek, a jednak zrezygnowałaś z niego. Jesteś naprawdę niezwykłą dziewczyną.

2.

Pokrzepieni na duchu i ciele (śniadanie było obfite, a siostry dały im jeszcze kanapki na drogę) jechali tramwajem w stronę dworca. Choć mieli mnóstwo czasu, Róża wolała wyruszyć wcześniej, obawiając się kolejek przy kasach. Rozpierała ją radość. Nie wiedziała, z czego tak się cieszy, ale czuła się, jakby właśnie zdała maturę na samych piątkach i uczestniczyła w przyjęciu wydanym na swoją cześć.

A równocześnie czuła skrępowanie czy może zakłopotanie? Jakby przyjmowała pochwały należne komu innemu.

I żal. Bo zaraz wsiądzie do pociągu i nie wiadomo kiedy znowu zobaczy Ariela. Obiecał, że będzie pisał, może nawet czasem zadzwoni, ale czy można ufać takim wakacyjnym obietnicom?

Nawet perspektywa wieczornego spotkania z rodzicami już jej tak nie pociągała. Bo o tym jednym, najniezwyklejszym przeżyciu im nie opowie. Nie dlatego, żeby się czegoś wstydziła. Po prostu nie znajdzie właściwych słów. To tak, jakby opowiadać o morzu komuś, kto całe życie nie widział niczego większego niż kałuża. Nie zrozumieją. Pomyślą, że po prostu się zadurzyła. Że zauroczył ją jakiś chłopak, który tylko jej wydaje się niezwykły. A przecież Ariel naprawdę taki jest. Który chłopak w jego wieku spędziłby tyle czasu na modlitwie? Tak wierzył? Wytrwał w kaplicy całą noc? Robiło mu się słabo, to wychodził na trochę, ale potem znów wracał. Walczył i… zwyciężył. Jak Jakub z aniołem. I do tego taki sympatyczny, taki szczery… I niespecjalnie przystojny. Ale miał w sobie coś ujmującego.

Nagle przez jego twarz przebiegł grymas bólu. Wstał.

— Przepraszam, muszę wysiąść — szepnął.

— Co się stało?

— Nic, jedź, bo nie zdążysz. — Stanął przy drzwiach, z całej siły ściskając uchwyt. Opuścił głowę.

Chwyciła oba plecaki i podeszła do niego.

— Źle się czujesz?

— Nic takiego… Czy… Czy mogłabyś mnie odprowadzić… do… szpitala?

Tramwaj stanął na przystanku. Ariel natychmiast wysiadł. Róża wygramoliła się za nim.

— Może zadzwonię po pogotowie? — Sięgnęła po komórkę.

— Ani się waż! — syknął. — Każą ci płacić za nieuzasadnione wezwanie albo dadzą mi pavulon. Nie wiesz, jak teraz jest? — Wziął kilka głębokich oddechów i uśmiechnął się. — Już mi trochę lepiej. Musiałem wyjść na powietrze. O! Tam jest ławka. Posiedzę chwilę i zaraz dojdę do siebie. A ty jedź, bo nie zdążysz. Przepraszam, że nie odprowadzę cię na dworzec, ale…

— No chyba nie myślisz, że cię teraz zostawię? — zaprotestowała gwałtownie.

— Ucieknie ci pociąg — przypomniał.

— Mam jeszcze masę czasu.

— Ale ja powinienem zgłosić się do szpitala…

— Do którego?

— Wszystko jedno, tam, gdzie znajdzie się miejsce. To potrwa, więc lepiej jedź od razu. Ja jeszcze chwilkę sobie posiedzę i jakoś dojdę…

— I przyjmą cię tak bez skierowania?

— Mam skierowanie. No… Leć. Cieszę się, że cię poznałem.

Róża przez chwilę wpatrywała się w zegar w komórce, walcząc ze sobą. I było jej wstyd, że się w ogóle zastanawia. Przecież wiedziała, co powinna zrobić.

Wybrała numer rodziców.

— Cześć, tato! To ja!

— Witaj, krzewuszko, już do nas jedziesz? O której odebrać cię z dworca?

— Pociąg odjeżdża dopiero po dziewiątej, ale… Chciałabym jeszcze zostać. Przyjadę tym wieczornym. W Toruniu będzie jutro rano…

— Wolałbym, żebyś nie jeździła nocnym — przerwał ojciec.

— No to może popołudniowym z przesiadką? Jeszcze nie wiem. Zadzwonię, jak już wsiądę do pociągu. A teraz muszę kończyć, bo baterii szkoda. Pozdrów mamę! Cześć.

Baterię naładowała u sióstr, ale zauważyła, że Ariel osuwa się na postawiony na ławce plecak. Schowała komórkę i podbiegła do niego.

Otworzył oczy, gdy wzięła go za rękę.

— Wszystko w porządku — szepnął. — To zaraz minie.

3.

Róża czuła się straszliwie zmęczona. Nie wiedziała, który to z kolei szpital. Piąty? A może dziesiąty albo setny? Mieszały się jej ulice, szpitale, kliniki, ciążył plecak. Miała ochotę położyć się w jakimś kącie i tak zostać. Co za kraj! W każdym szpitalu powtarzał się ten sam scenariusz. Ariel wchodził, polecając jej zostać z bagażami. Znikał na jakiś czas, po czym wychodził, oznajmiając, że nie mają miejsc, ale radzą iść do innego szpitala na ulicy takiej to a takiej. Więc szli lub jechali na ulicę taką to a taką, Róża znów czekała z plecakami i znów okazywało się, że brak miejsc. Początkowo prosiła Ariela, by mogła mu towarzyszyć na izbie przyjęć. Jakoś pomóc mu przekonać tych bezdusznych urzędników, by go przyjęli, albo przynajmniej dodawać mu otuchy. Ale Ariel nawet słyszeć o tym nie chciał.

— Co ty wiesz o szpitalach? — mówił. — Ja już nie pierwszy raz przechodzę tę drogę krzyżową. Gdybyśmy weszli z takimi bagażami, to w ogóle nikt by nie chciał z nami gadać! Oddałabyś mi niedźwiedzią przysługę.

Róża rzeczywiście nie była specjalnie obeznana w szpitalnych procedurach. Zdała się więc na doświadczenie Ariela.

Pielgrzymowali od szpitala do szpitala, coraz bardziej zmęczeni. W jednym dostał jakieś lekarstwo, po którym poczuł się lepiej. Tak przynajmniej twierdził i rzeczywiście wziął od Róży mniejszy plecak. Dzięki temu miała siłę, by dotrzeć z nim aż tutaj. Wszystko w niej krzyczało, żeby zabrać rzeczy i iść na dworzec, wsiąść do pierwszego lepszego pociągu jadącego w stronę Torunia i uciekać jak najdalej od Ariela i jego problemów. Bardzo się wstydziła tych myśli. Widać jeszcze nie do końca wyzbyła się egoizmu. Zostawić bliźniego w potrzebie? Nie mogła. Nie chciała. I mimo wyczerpania i zniechęcenia ciągle czuła w sobie dość sił, by oprzeć się tej pokusie.

Dzień zbliżał się ku końcowi, jeśli ma zdążyć na pociąg, to muszą go wreszcie przyjąć. A jeżeli i tu odprawią go z kwitkiem? Co wtedy? Gościnny pokój u sióstr już zajęty. Zresztą gdzie Ariel by spał?

Zaburczało jej w brzuchu. Jak dobrze, że siostry dały im kanapki. Szkoda tylko, że tak mało. Zjedli już wszystkie. Może w tym szpitalu jest czynny bufet? Gdzie ten Ariel się podziewa? Nie ma go wyjątkowo długo. Czy to dobry, czy zły znak?

O! Idzie! Uśmiechnięty, jakby miał dobrą nowinę.

— Udało się? — zapytała z nadzieją.

— Spotkałem znajomego lekarza — oznajmił, cały czas się uśmiechając. — Znamy się z… nieważne — machnął ręką — długo by mówić. W każdym razie załatwił mi przyjęcie na listopad.

— Na listopad? — zmartwiła się Róża.

— Tak! — potwierdził radośnie Ariel. — To przecież tylko trzy miesiące. A na razie — zniżył głos — dał mi taki specjalny lek. On jest jeszcze w fazie eksperymentu, sama widzisz, to jest szpital wojskowy.

Róża była zbyt zmęczona, by widzieć cokolwiek, ale posłusznie spojrzała na tablicę, którą pokazywał. Zgadza się: „5. Wojskowy Szpital Kliniczny z Polikliniką”.

— Dostałem go trochę po starej znajomości — nadal mówił przyciszonym głosem — więc się nie wygadaj. Myślę, że to odpowiedź na moje modlitwy. Dziękuję, Różo. Chodź, odprowadzę cię na dworzec. — Wziął większy plecak i zarzucił sobie na ramię. — To niedaleko, jakieś pół godziny drogi. Spokojnie zdążysz.

Szli już dobry kwadrans, kiedy do Róży stopniowo zaczęło docierać, że tym razem to Ariel niesie cięższy plecak. Szedł sprężystym krokiem osoby nawykłej do długich marszów, niezbyt szybko, aby mogła za nim nadążyć. W pewnym momencie zatrzymał się, popatrzył na nią i bez słowa odebrał mały plecak, który niosła.

— Przepraszam — powiedział, ruszając dalej. — Musisz być potwornie zmęczona. I to wszystko przeze mnie.

— Ale ty… Jak się czujesz?

— Doskonale.

Zatrzymała się.

— Jak to? Przecież…

Lekko się uśmiechnął, a potem spojrzał na zegarek.

— Mamy jeszcze trochę czasu. — Podprowadził ją do ławki. — Siadaj. Odpoczniemy chwilę.

Dał jej jakieś pięć minut na dojście do siebie, zanim nachylił się ku niej i powiedział przyciszonym głosem:

— Jak myślisz, dlaczego żołnierze potrafią maszerować kilometrami, a potem jeszcze wziąć udział w bitwie i ją wygrać? Czy sądzisz, że oddziały specjalne jadą na misję, by sypiać po osiem godzin na dobę, jeść trzy razy dziennie i robić lekkie spacerki dla zdrowia?

Kiedy milczała, usiłując zrozumieć, o co mu chodzi, dodał:

— Albo sportowcy. Oglądasz czasem mecze? Zdarza się, że zawodnik mocno oberwie, przewróci się na boisku, ktoś go kopnie, czy sam skręci nogę, biegną do niego lekarze i cała ekipa. Wygląda na to, że los meczu jest przesądzony. Ale jeśli to jest dobry zawodnik, taki, od którego może zależeć wynik, to po paru minutach wraca na boisko, jakby nigdy nic.

— Do czego zmierzasz? — zapytała wprost, nie mając siły na rozwiązywanie łamigłówek.

— Pewnie cię dziwi, że po tym, co działo się rano, nagle jakby nic mi nie było?

— Chcesz powiedzieć, że to ten niby lek?

— Jesteś bardzo bystrą osobą, Różo. Niby lek. Dobrze to ujęłaś. Rzeczywiście, to, co dostałem od przyjaciela, nie leczy raka. Chociaż… Nie da się wykluczyć, że hamuje rozwój guza. Wyniki nie są jednoznaczne, a jak już mówiłem, badania wciąż trwają. Ale jak sądzisz, w jakiego rodzaju specyfiki wojsko najchętniej zainwestuje? W leki? Czy raczej w coś, co przede wszystkim zapewni żołnierzom sprawność i gotowość bojową?

— Ale… przecież to może być szkodliwe!

Skinął głową.

— A myślisz, że dlaczego ja mam raka?

Popatrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami.

Ariel poklepał ją po ramieniu.

— Żartowałem — powiedział, wstając z ławki i zarzucając sobie plecak na ramiona. — No! Musimy iść, jeśli mamy zdążyć.

Róża sama już nie wiedziała, co o tym myśleć.

4.

Dochodzili do dworca, gdy Ariel nagle pociągnął Różę w bok.

— Poczekaj — szepnął. — Coś mi nie pasuje. Trzymaj! — Podał jej mniejszy plecak i ostrożnie wychylił się zza rogu.

— Tak, jak myślałem — mruknął.

Chwycił Różę za rękę i poprowadził do galerii. Wjechali ruchomymi schodami na górę. Ariel stał w pewnej odległości od dziewczyny, rozglądając się czujnie na boki.

— Dobra. — Zrzucił plecak na ławkę i wyciągnął spod klapy stary worek żeglarski, który stanowił cały jego bagaż. Poprawił paski.

— Co się stało? — dopytywała się Róża. — Chowasz się przed kimś? — Czuła się coraz bardziej zdezorientowana.

— Przed kim miałbym się chować? — zaprzeczył, ale nadal podejrzliwie się rozglądał. — Przepraszam, nie spełnię swojej obietnicy.

— Jakiej obietnicy?

— Obiecałem, że cię odprowadzę na pociąg.

— Głupstwo! Przecież trafię.

— No to… do zobaczenia — powiedział to takim tonem, jakby się już mieli nigdy nie zobaczyć.

— Ariel…

Popatrzyli sobie w oczy.

— Idź, bo nie zdążysz.

Pomógł jej nałożyć plecak na stelażu, ten mniejszy wzięła w rękę, dziwiąc się, że ona jest tak objuczona, a Ariel nie ma nic poza workiem żeglarskim. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi.

— Niewiele potrzebuję — wyjaśnił z uśmiechem, jakby czytał w myślach. — A ty przecież wracasz z pielgrzymki.

Przez chwilę trzymał jej dłonie w swoich. Czuła bijące od niego ciepło. Chciała powiedzieć, że będzie tęsknić, ale w ostatniej chwili zabrakło jej śmiałości.

— No, idź! — szepnął. — Dziękuję za wszystko.

5.

Dochodziła już do kas, gdy usłyszała swoje imię. Zawołane? Jakby wyszeptane, ale na tyle głośno, że usłyszała. Ariel! Skąd się tutaj wziął?

— O nic nie pytaj — rzekł półgłosem, gdy podeszła. — Chodź za mną.

Poprowadził ją na peron, potem labiryntem przejść podziemnych i naziemnych, aż zupełnie straciła orientację. Co jakiś czas rzucał ukradkowe spojrzenia, sprawdzając, czy idzie za nim.

W jego wzroku widziała równocześnie błaganie i nakaz. Nie mogła nie posłuchać.

W pewnym momencie zorientowała się, że są na dworcu autobusowym. Ariel zwolnił, pozwalając, by się z nim zrównała.

— Masz na wierzchu pieniądze na bilet? — rzucił w przestrzeń. — Możesz mi dać? Idź prosto, nie zatrzymuj się. To ważne.

Nie rozumiała, o co mu chodzi. Za pół godziny ma pociąg, czemu on wyprowadził ją na PKS? Sięgnęła do zawieszonej na szyi saszetki z dokumentami. Chłopak wyprzedził ją o pół kroku i wsiadł do jednego z gotowych do odjazdu autobusów.

Odruchowo zrobiła to samo. Wziął od niej pieniądze i duży plecak, prosząc, by zajęła mu miejsce, a sam zaczął półgłosem rozmawiać z kierowcą.

Znalazła dwa miejsca obok siebie i ledwo żywa osunęła się na siedzenie. Po całym dniu było jej już wszystko jedno, dokąd jedzie. Ważne, że wreszcie może pozbyć się bagażu, oprzeć głowę i przymknąć oczy.

Silnik zawarczał, a Róża poczuła zapach drożdżówek. Aż ją skręciło z głodu.

— Proszę — usłyszała szept Ariela. — Częstuj się. Udało mi się kupić na drogę.


To było najpiękniejsze zakończenie dnia. Siedziała wygodnie, zajadając drożdżówkę, a autobus kołysał ją do snu. Ariel jest chyba cudotwórcą. Jak on je zdobył na minutę przed odjazdem?

— Czy mogłabyś zawiadomić rodziców, że jeszcze trochę zostaniesz w Krakowie? — poprosił, gdy skończyła jeść.

— Jak to w Krakowie? — oburzyła się. — A właściwie dokąd jedziemy?

— Kierunek północ. — Uśmiechnął się tajemniczo. — Nie widziałaś na tabliczce?

Róża nie zdążyła nawet rzucić na nią okiem, ale postanowiła się nie przyznawać.

— Coś mi mignęło — powiedziała wymijająco.

Ariel głęboko popatrzył jej w oczy.

— Proszę, zaufaj mi. — Spojrzenie miał tak szczere, a równocześnie tak pełne bólu, że poczuła wstyd z powodu podejrzeń, jakie chwilami się w niej rodziły. A już zupełnie ją ujął, gdy po raz kolejny przypomniał o rodzicach.

Wyjęła telefon i nawiązując do ojcowskiego: „Wolałbym, żebyś nie jeździła nocnym”, poinformowała, że zostanie jeszcze trochę.

— Zadzwonię, jak już będę wiedziała, którym pociągiem jadę — obiecała. — Przecież mam jeszcze wakacje, prawda?

Schowała komórkę do kieszeni.

— Lepiej włóż do plecaka — zwrócił jej uwagę Ariel. — Z kieszeni łatwo może wypaść, gdy zaśniesz. Daj, schowam, a ty siedź, odpoczywaj.

Ułożyła się wygodniej. Ariel pokazał jej, jak nieco opuścić oparcie, by mogła się przespać.

— Co się właściwie stało? Czy ty przed kimś uciekasz? Jesteś…? — Chciała zapytać, czy jest przestępcą, ale nie przeszło jej to przez gardło. Ariel? Niemożliwe. — Dlaczego nie pozwoliłeś mi pojechać do domu?

— Nie ufasz mi? — zapytał ze smutkiem.

Żywo zaprzeczyła, ale nadal miał zmartwioną minę.

— Nie ufasz — westchnął. — W sumie trudno się dziwić. To dobrze, że jesteś ostrożna.

Zamilkł. Róża czuła się podle. Zraniła go swoimi podejrzeniami. Co z tego, że nie wypowiedziała ich na głos? Ariel wyczuwa takie rzeczy.

— Dobrze, powiem ci — odezwał się po chwili. — Na zaufanie trzeba sobie zapracować. A wiem, że jesteś dyskretna i nikomu nie zdradzisz, prawda?

Skinęła głową.

— Nie powinienem był ci pozwolić, byś chodziła ze mną po szpitalach — powiedział z bólem.

— Ale dlaczego?

— Nie sądziłem, że… Mniejsza o to.

Wpatrywała się w niego, nie wiedząc, czy czuje lęk, czy fascynację.

— Zauważyłaś… A zresztą…

— Co?

— Taki facet… wysoki, lekko przygarbiony… szeroki w barach.

Róża myślała intensywnie. Gdyby człowiek, którego się przestraszyła, choć nie wiedziała czemu, pojawił się znowu, rozpoznałaby go z pewnością. Z drugiej strony… Nie przyglądała się ludziom, których mijała.

— Jaka ty jesteś… — Popatrzył na nią z czułością, leciutko się uśmiechając. W oczach mignęło mu coś, jakby zachwyt. Róża poczuła się zakłopotana.

— Wczoraj, w Częstochowie — zaczęła niepewnie. — Wi­działam kogoś, kto… nie wiem… Wysoki, o białych włosach. Starszy od nas. Znasz go?

Milczał.

— Nocne pociągi nie są bezpieczne — stwierdził w końcu. — Twój tato ma rację.

Róża patrzyła coraz bardziej okrągłymi oczami.

— Jesteś taka niewinna — szepnął. — Nie wiesz, co to zdrada, nie wiesz… — nie dokończył. Oparł się o siedzenie i przymknął oczy. — Spróbuj się przespać — rzekł z troską w głosie. — Jeśli wszystko poszło pomyślnie, to jutro powinnaś już być w domu. Przepraszam cię za to zamieszanie. Pewnie sobie teraz myślisz: „A może on jest przestępcą? W co ja się wplątałam?”. Nie wiem, czy moje słowa mają dla ciebie jakąś wartość, ale przysięgam na to, co dla ciebie najdroższe, że nie robię nic złego.

Zamilkł, tym razem na dłużej. Róża już zaczynała przysypiać, gdy Ariel znowu się odezwał:

— Martwię się, wiesz?

Wyłamywał palce, jakby się nad czymś zastanawiał.

— Nie! — powiedział po chwili. — Kazik, ten lekarz, na pewno nie zdradził. Zawdzięcza mi życie, a poza tym to uczciwy człowiek. Róża… — Chwycił ją za ręce. — Po co ty mi się śniłaś! Jestem jak Jonasz. Ściągam kłopoty na najlepszych przyjaciół.

6.

Dziewczyna, wymęczona przeżyciami całego dnia, wreszcie zasnęła. Ariel powiedział parę słów, na które tym razem nie zareagowała.

Cicho wstał z siedzenia. Wziął jej komórkę i znalazł jakąś bzdurną grę. Bawił się przez dłuższą chwilę, co jakiś czas zerkając na śpiącą. Nie obudziła się.

Gdy już prawie rozładował baterię, wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął manipulować w miejscu, do którego podłącza się ładowarkę. Potem z zadowoloną miną odłożył telefon do plecaka Róży. Teraz i on mógł pójść spać.

ROZDZIAŁ IV

Piątek, 15 sierpnia

1.

Autobus, jak się okazało, jechał do Kołobrzegu, ale wysiedli parę kilometrów wcześniej, w Ustroniu Morskim, bo tylko do tego miejsca starczyło pieniędzy na bilety. Tak przynajmniej twierdził Ariel, budząc ją bladym świtem i szepcząc do ucha, że czas wysiadać.

Poranek wstał chłodny i mokry, siąpił deszcz, a wiszące nisko ciemne chmury ostrzegały, że to tylko chwilowe przejaśnienie i zaraz lunie na dobre.

— Ładne mamy lato, nie ma co — westchnęła Róża. Po nocy spędzonej w autobusie czuła się, jakby ją łamano kołem.

Mrużąc oczy w coraz mocniej zacinającym deszczu, usiłowała odczytać coś z tabliczki przymocowanej do przystanku.

— I jak ja teraz pojadę do domu? — zmartwiła się, patrząc na listę nieznanych jej miejscowości. — Gdzieś ty mnie wywiózł?

Chciało jej się płakać. Gdyby wczoraj kupiła bilet na tamten nocny pociąg, to teraz siedziałaby przy stole z rodzicami, pijąc pyszną herbatę i opowiadając o swoich przygodach.

W kuchni pewnie pachniałoby ciastem…

Raz jeszcze spojrzała na obco brzmiące nazwy miejscowości.

— Nie wiesz, czy któryś jedzie przez Toruń? — zapytała. — Zresztą wolałabym pociągiem. Taniej. Jest tu stacja?

— Chodź. — Ariel objął ją opiekuńczo ramieniem. — Schowamy się przed deszczem i pomyślimy co dalej. Jesteś głodna?

Skinęła głową.

— N-napił-łabym się g-gorącej herba-baty — zaszczękała zębami.

— Zaraz coś znajdziemy — zapewnił ją, biorąc większy plecak. — Jest trochę wcześnie i do tego święto, ale w najgorszym wypadku spróbujemy rozpalić ognisko.

— W deszcz? — przerwała.

— Na plaży tak się deszczu nie czuje. A na wiatr mam sposoby. Kocham morze, a ty?!

— Morze? — do Róży dopiero zaczęło docierać, gdzie są. — Morze? Naprawdę? A to daleko? Strasznie leje.

— Czujesz ten słony wiatr? Na pewno plaża jest gdzieś blisko. Chodź.

Wziął ją za rękę i poprowadził za sobą.

— Opatrzność nad nami czuwa — mówił. — Akurat nadarzył się ten autobus i zdołaliśmy wsiąść niepostrzeżenie. To nic, że dowiózł nas aż tutaj, najważniejsze, że jesteś bezpieczna. Do tego w nocy lało, ponoć nawet niedaleko przechodziła trąba powietrzna, a nas ominęła. Dojechaliśmy w cieple i wygodnie… — mówił i mówił, a Róża słuchała go jak zaczarowana. Było coś takiego w jego głosie, że zapomniała o zimnie i głodzie, plecak przestał ciążyć, mięśnie boleć, a wszystkie troski odpłynęły, jakby zmył je deszcz. Czy mogła sobie wymarzyć większe szczęście? Nieważne, że jest przemoczona i zziębnięta. Na pielgrzymce bywało gorzej. Ale przeżywa najpiękniejszą przygodę swego życia i do tego nad morzem. I co najważniejsze, jest z nią Ariel. Z nim może czuć się bezpiecznie. Z nim wszystko będzie dobrze. On sobie zawsze poradzi. I ją także ochroni, jeśli zajdzie potrzeba.

— Prawie wszystkie pieniądze wydałem na bilet — oznajmił z rozbrajającą szczerością, gdy szli wzdłuż czegoś, co wyglądało na główną ulicę, mijając pozamykane na głucho sklepy. — Mamy tylko kilka złotych. Ale na śniadanie powinno wystarczyć. Poza tym to kolejna okazja do ćwiczenia ufności. O! Proszę! Jest bar! I to otwarty! Bóg jest wielki!

Błysnęło, a potem zagrzmiało. Lało już jak z cebra. Ariel przyśpieszył kroku i wprowadził ją do środka.

— Tu przeczekamy — stwierdził i zaczął studiować ceny potraw.

Zanim ogrzali się i najedli, deszcz trochę zelżał.

— Zostań tu — polecił Ariel. — Odpocznij, wysusz się, przypilnuj bagaży. Ja dowiem się, gdzie jest dworzec, i sprawdzę odjazdy. Zobaczysz. Jeszcze będziesz wspominać tę przygodę. — Uśmiechnął się do niej.

— Może pójdę z tobą? — zapytała dla porządku, choć strasznie jej się nie chciało wychodzić na zewnątrz.

— Leje. Przeziębisz się. Poza tym ktoś musi zostać z plecakami. Lepiej, żeby nie mokły za bardzo.

Trudno było odmówić logiki temu rozumowaniu. Chociaż Róża czuła wstyd, że ona zostanie w ciepełku, gdy tymczasem Ariel pójdzie w ulewie sprawdzać dla niej połączenie do Torunia.

2.

Ariel lekko się uśmiechał, idąc ulicą, którą przed chwilą odjechał niebieski ford z rejestracją GLE. Nie mogło być lepiej. Wszystko mu sprzyjało od samego rana. Gdy tylko weszli do baru, od razu wypatrzył tego mężczyznę. Jadł coś z apetytem. Pora była wczesna, więc niewykluczone, że wybierał się w podróż. Jeśli samochodem, to mógłby ich zabrać.

Gdy tamten skończył, Ariel szybko dopił herbatę i wyszedł chwilę potem, pod pretekstem szukania dworca PKP. Szczęście nadal mu sprzyjało. Mężczyzna właśnie wsiadał do samochodu. Rejestracja wskazywała na Łebę lub okolice. Ariel podbiegł do niego, zanim tamten zdążył ruszyć.

— Przepraszam — powiedział, kuląc się w zacinającym deszczu. — Jedzie pan może w stronę Łeby?

— A co? Chcesz się zabrać?

— Chcemy. Jest jeszcze ze mną siostra.

— A! Ta mokra topielica, co ją widziałem w barze?

— Cóż chcieć, skoro Wybrzeże tak nas wita?

Mężczyzna chwilę się zastanawiał, po czym zerknął na zegarek.

— Za jakieś dwie godziny może być?

— Pewnie! — ucieszył się Ariel.

— No to czekajcie w barze. Podjadę po was między dziesiątą a dziesiątą trzydzieści. Chociaż nie sądzę, by w Łebie była lepsza pogoda.

Ariel roześmiał się, dokładnie tak jak mężczyzna tego oczekiwał, i serdecznie podziękował. Gdy samochód zniknął z jego pola widzenia, ruszył w stronę, w którą tamten odjechał. Nigdy nie wiadomo, na co człowiek się natknie, czego się dowie albo co mu się później przyda.

No i proszę. Kościół. A przed kościołem znajomy samochód.

Wycofał się dyskretnie i popędził do Róży.

3.

Minęło pół godziny, Róża już się zaczynała niepokoić, gdy przybiegł Ariel. Mokry i zdyszany.

— Ojej! — Zerwała się z krzesła. Szybko wyjęła ręcznik z plecaka. — Masz, wytrzyj się, bo dostaniesz zapalenia płuc.

— Nie ma obawy. Jestem morsem. Niestraszna mi taka pogoda! — Uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. — Jest święto — oznajmił. — Żadne autobusy ani pociągi dzisiaj nie kursują.

Spojrzała z niedowierzaniem, lecz nie dał jej dojść do słowa.

— Z Kołobrzegu pewnie coś jeździ, ale Ustronie to mała miejscowość… Za to znalazłem kościół i musimy się zbierać, jeśli chcemy zdążyć na mszę. Nic się nie martw. — Podał jej plecak. — To tylko próba twojej ufności. Pojedziesz do domu. Musisz tylko mocno chcieć.


W kościele od razu wypatrzył łebianina, który miał ich zabrać. Siedział w piątej ławce po lewej. Jeszcze ich nie zauważył.

Ariel poprowadził Różę do ławek po prawej i usadowił z samego przodu. Teraz mężczyzna mógł im się przyglądać do woli przez całą mszę. Nie było natomiast możliwości, by dostrzegła go Róża.

4.

Róża modliła się gorąco, by w końcu zdołali opuścić tę zapłakaną deszczem miejscowość. Gdy usłyszała, że nie ma pociągu, ogarnęło ją przerażenie. Nawet odechciało jej się iść na plażę. Co by zresztą miała tam robić w taką pogodę?

Ale może Ariel się pomylił?

Może nie spojrzał dokładnie? Nie dopytał się? Czy naprawdę nie odjeżdża stąd ŻADEN pociąg? Ani nawet autobus?

Gdzie przenocują, skoro tak strasznie leje?

— Mówiłem ci, żebyś ufała — szepnął jej do ucha Ariel. Msza już się skończyła i ludzie zaczęli wychodzić. — Zostań tu i módl się za mnie. Idę poszukać naszego anioła. Obiecuję, że nie zdążysz skończyć dziesiątki różańca, a Pan Bóg przyśle kogoś, kto nas stąd zabierze.

Zostawił ją w ławce i gdzieś poszedł.


Rzeczywiście. Odma­wiała trzecią zdrowaśkę, gdy położył jej rękę na ramieniu.

— Bierz plecak — powiedział, uśmiechając się. — Jedziemy do Łeby.

— Do Łeby? — Zawsze była słaba z geografii i jedyne, z czym jej się kojarzyła ta nazwa, to slogan „Letnia stolica Polski”. No, ale skoro stolica, to chyba jakiś pociąg do Torunia stamtąd kursuje? — Gdzie dokładnie leży ta Łeba? — dopytywała się, idąc w stronę wyjścia.

— Niedaleko Gdyni — rzucił niedbale Ariel. — Na pewno będziesz miała jakiś pociąg. A jak nie, to pójdziemy plażą do Gdyni i stamtąd pojedziesz.

.


5.

— Ciekawe, co robią nasze krzewuszki — powiedział Henryk Celer do żony. — Pogoda dzisiaj pod psem, nie nacieszą się latem. Miejmy nadzieję, że chociaż Jaśminka złapie trochę słońca.

Iwona sięgnęła po telefon.

— Cóż prostszego, jak sprawdzić? Do kogo dzwonimy najpierw?

— Do Jaśminy lepiej wysłać SMS. — Henryk podał jej komórkę. — A potem według starszeństwa, nie?

— Jak to jest — mruknęła Iwona, wstukując pracowicie literki — że człowiek tyle czekał, by mieć chociaż kilka dni dla siebie, a teraz siedzimy i zamiast korzystać, zamartwiamy się, jak sobie radzą.

— Zaraz tam zamartwiamy — obruszył się Henryk. — Po prostu pogoda taka, to sobie pomyślałem…

— Oj, przecież wiem. A telefon Róży wyłączony albo poza zasięgiem. Która to godzina? Może jest w kościele?

— Mogła jej siąść bateria. Już wczoraj się skarżyła, że ma słabą.

— A to nie naładowała w nocy? No, cześć, Irgusiu! Co u ciebie?… A tak zadzwoniłam… Nie, nic się nie stało. Siedzimy sobie z tatą, patrzymy na ten deszcz i tak jakoś… dobra, leć. — Podała telefon mężowi. — Objechała mnie — wyjaśniła z uśmiechem. — Faktycznie, zapomniałam, że miałam nie dzwonić. Przecież jest animatorką, to odpowiedzialne zadanie, a my tu wyskakujemy z telefonami.

— Wyfruwają nam pisklęta z gniazda. — Mąż się uśmiechnął. — Ona ma już prawie siedemnaście lat. O! Jest odpowiedź od Jaśminy: „WSCIEKLY UPAL ALE OK. JUTRO MAM WOLNE DO POLUDNIA.IDE NA PLAZE”. Widzisz? Radzą sobie. No to co? Dzwonimy do młodych?

— Te nasze młode też już nie takie młode — zauważyła Iwona — Po wakacjach idą do czwartej klasy. To nie byle co!

— A dopiero były takie malutkie… Tu mi się każda mieściła. — Pokazał przedramię. — Kiedy to przeleciało? Ani się obejrzymy, jak pójdą do gimnazjum. I znowu się zacznie kolejny „trudny okres”. Dobrze, że starsze mają go już za sobą. To jak? Dzwonić?

— Jasne! Jak nie będą chciały z nami gadać, to chociaż z mamą sobie porozmawiam.

6.

Lało tak, że wlekli się pięćdziesiątką, chwilami jeszcze bardziej zwalniając.

— Co za pogoda! — dziwił się kierowca. — Trochę już żyję na tym świecie, a nie pamiętam takiej zapłakanej Zielnej.

— Może ma powody do płaczu? — zastanawiał się głośno Ariel.

— Kto wie? — Mężczyzna wzruszył ramionami. — A tak w ogóle, to skąd jesteście?

— Z Torunia — powiedziała Róża.

— Chociaż teraz jedziemy z Częstochowy — uzupełnił Ariel. — Byliśmy też w Łagiewnikach w Krakowie. Wie pan, rozpielgrzymowaliśmy się i…

— A! — rozjaśnił się kierowca — czyżbyście podążali szlakiem Jakubowym? Chcecie do naszego Santiago de Łeba?

— Nic się przed panem nie ukryje — rzekł Ariel głosem aż kapiącym od podziwu. — Dokładnie tak to zaplanowaliśmy. Chcieliśmy zacząć od Santiago de Łeba — powtórzył nazwę, którą usłyszał pierwszy raz w życiu, ale już kawałki puzzli układały mu się w całość. Kiedyś ktoś opowiadał o pielgrzy­mowaniu drogami świętego Jakuba. Wszyscy uważali go za nawiedzonego nudziarza, tylko Ariel słuchał, wypytywał tamtego i starał się jak najwięcej zapamiętać. Nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi przyda. — Potem do… — zawiesił głos, jakby uciekła mu nazwa miejscowości.

— Smołdzina — dopowiedział kierowca.

— O właśnie! — ucieszył się Ariel. — Byłem już tu i tam — ciągnął. — I jestem pewien, że do Composteli też uda mi się pewnego dnia dojść. Róża — wskazał głową dziewczynę, która gapiła się na nich szeroko rozwartymi oczami — jest pierwszy raz. Może ją pan przeszkolić, bo niewiele wie.

— A to dopiero! — Kierowca się uśmiechnął. — Więc jednak to się kręci… Nie wierzyłem, jak lata temu nasz ksiądz zaczynał… A tak w ogóle, to jestem Jakub. — Wyciągnął rękę najpierw do Ariela, a potem w stronę siedzącej z tyłu Róży.

Przez chwilę jechali w milczeniu.

— Moja Gośka pewnie już obiad nastawia — westchnął Jakub, spoglądając na zegar. — A my nawet połowy drogi nie zrobiliśmy Kurrrka! Widzicie to? — zahamował i zjechał na pobocze.

ROZDZIAŁ V

Niedziela, 17 sierpnia

1.

— Martwię się o Różę — powiedziała Iwona Celer do męża. — Nie dzwoni od dwóch dni, jej komórka nie odpowiada… Myślisz, że jestem nadopiekuńcza?

— Nie, nie myślę. Ja też się martwię. Straszni z nas rodzice, nie uważasz?

— Nie. To nie to. — Zaprzeczyła ruchem głowy. — Przecież pozostałe też nie dzwonią, a jednak się nie martwimy.

— Może tylko telefon jej zamókł?

— W piątek nad Krakowem były straszne burze, no i ta trąba powietrzna… A jeśli coś jej się stało?

— Najgorsze jest chyba to — Henryk podrapał się w głowę — i pewnie dlatego w nas ten niepokój, że w gruncie rzeczy nie wiemy, gdzie ona jest. Nie powiedziała, zauważyłaś?

— Naprawdę? — Iwona sięgnęła po telefon. — Tak — odpowiedziała sobie samej. — Chyba właśnie to nie dawało mi spokoju. Myślisz, że ona specjalnie? Że nie chciała, byśmy wiedzieli, gdzie jest?

— Może ciągle w Łagiewnikach? Może są tam jakieś rekolekcje albo co? Dlaczego miałaby nie chcieć?

Iwona doskonale zrozumiała, o co chodziło mężowi.

— Też mi się nie wydaje. Już Jaśmina jest bardziej skryta. U Różyczki co w sercu, to na języku. Jeśli nas nie poinformo­wała, to raczej przez nieuwagę, prawda? — Spojrzała na niego niemalże błagalnie. — A jej komórka ciągle nie odpowiada — dodała po chwili z niepokojem w głosie.

Henryk odsunął się od komputera.

— Znalazłem numer do Łagiewnik. Dzwonimy?

2.

Telefon niczego nie wyjaśnił. Przeciwnie, jeszcze spotęgował niepokój. Nie, nie prowadzą w tej chwili rekolekcji dla osób świeckich. Tak, nocują u nich pielgrzymi i goście. Róża Celer? Być może. Tylu się codziennie przewija. Z grupą młodzieży? Z Częstochowy? Trudno powiedzieć. Ale jeśli grupa, to przecież nie pytają każdego o nazwisko. Zresztą w tej chwili nie mają takiej grupy. Chyba. Tak, gdyby ją przypadkiem spotkali, przekażą prośbę, by skontaktowała się z rodzicami.

— Nie rozumiem — rzekła powiedziała z rozpaczą Iwona. — Od zakończenia pielgrzymki dzwoniła po kilka razy dziennie i nagle umilkła… Coś się musiało stać.

— Wiesz co? — Heniek się rozpogodził. — Dowiedzmy się, z kim Róża pojechała do Łagiewnik, i sprawdźmy, co się dzieje z pozostałymi. Może prosiła kogoś, by przekazał wiadomość, a ten ktoś zapomniał? A ona myśli, że wiemy, gdzie jest, co robi i kiedy wróci?

3.

Zaczęli od księdza. Róża? Oczywiście, że kojarzy. Jeszcze nie wróciła? Dziwne. Grupa do Łagiewnik? Pierwsze słyszy. Na pewno nic zorganizowanego. Na pielgrzymce trzymała się z takimi dziewuszkami… zaraz gdzie on ma ich adresy… Może z nimi poszła? O proszę, są! Nawet telefony. Zaraz sprawdzimy.

Zaczął po kolei wykręcać numery z listy.

Nie wszystkie udało się zastać, część wyjechała, ale z tych, które były, wszystkie powiedziały to samo. Zaraz po mszy Różę zaczepił jakiś chłopak. Niektóre twierdziły, że to jej stary znajomy, który wszedł z inną pielgrzymką, ale nie potrafiły powiedzieć, skąd to wiedzą. One go nie znały.

Jak wyglądał? Blondyn, długowłosy, sympatyczny, nic charakterystycznego. No, może ładny uśmiech.

— Aha — mruknęła Iwona głosem, który potrafił zmieniać w kamień największe klasowe rozrabiaki. — Cherchez l’homme.

— Co mówisz? — ocknął się Henryk.

— Cherchez l’homme. Bo przecież nie cherchez la femme.

— A! — załapał mąż. — Myślisz, że to to? To znaczy, że w grę wchodzi jakiś chłopak? No, w sumie ona ma już dziewiętnaście lat. Czas najwyższy. Ale dlaczego nie powiedziała?

— Ja mam nadzieję, że to tylko to. Ale obawiam się, że jednak nie. Przecież gdyby wszystko było OK, to Róża na pewno nadal by do nas dzwoniła. Choćby po to, by nas łaskawie informować, że jednak wróci o jeszcze jeden dzień później.

— Jadę do Łagiewnik — zdecydował Henryk. — Zabiorę zdjęcia Róży i dowiem się wszystkiego na miejscu.

— A może należałoby zawiadomić policję? — podsunął przysłuchujący się rozmowie ksiądz.

ROZDZIAŁ VI

Poniedziałek, 18 sierpnia

1.

Romek półleżał na plaży, wsparty na łokciach i przyglądał się baraszkującym dziewczynom. Aśka z Edytą, piszcząc, ochlapywały się wodą, Jaśmina, nieco dalej od nich, unosiła się bezwładnie na falach „na topielca”, twarzą do dołu, tak jak lubiła najbardziej. W przeciwieństwie do jeziora czy nawet Bałtyku tu zasolenie było zbliżone do fizjologicznego, tak przynajmniej twierdziła. Skwapliwie więc korzystała z okazji, by pływać i nurkować z otwartymi oczami, obserwując dno, a ponieważ nie zaliczała się do zbyt dobrych pływaczek, najczęściej po prostu kładła się na wodzie niedaleko brzegu, pozwalając kołysać się falom, i unosiła głowę tylko dla zaczerpnięcia oddechu. Już się przyzwyczaił do tego nieco makabrycznego widoku i czasem z rozbawieniem obserwował turystów wpatrujących się z napięciem w jej nieruchome ciało. Dopiero gdy po minucie czy dwóch Jaśmina unosiła głowę albo prawie wyrzucana przez fale na brzeg, odpływała trochę dalej, uspokojeni turyści odchodzili, oglądając się jeszcze kilkakrotnie. Romek zastanawiał się, czy intryguje ich to dziwne „pływanie”, czy też chcą popatrzeć na jej zgrabną sylwetkę.

Bartek z Maksem skończyli zaimprowizowany wyścig i teraz zabrali się do podtapiania Aśki i Edyty wśród pisków i śmiechów. Romek przeciągnął się jak zadowolony kocur. Warstewka soli na jego skórze zaczęła już być widoczna. Powinien zakraść się na jeden z campingów, by ją spłukać, ale najpierw wróci jeszcze do wody. Dziewczyny miały świetny pomysł, by pierwszy dzień wolności spędzić tu, na dzikiej plaży koło Litochoron Plaka, ledwie kilka kilometrów od miejsca ich „katorgi”, a zwiedzanie Grecji zacząć nie wcześniej niż we wtorek.

Tak… Po dwóch tygodniach ciężkiej pracy wolność smakowała wyjątkowo.

„Cały dzień…” — Romek upajał się tą świadomością. — Cały poniedziałek, od świtu do wieczora i kolejna noc pod gwiazdami, bo jest zbyt ciepło na rozbijanie namiotu. Nie kilka wolnych godzin rzuconych z łaski przez patrona, ale pierwszy z kilkunastu dni, jakie czekały na nich, kusząc możliwościami.

Czuł, jak wracają mu siły i radość życia. Nie ma co się katować oglądaniem ruin, choćby najpiękniejszych, skoro ma w zasięgu wzroku o wiele lepsze widoki. Jaśmina przestała wreszcie udawać topielicę i dołączyła do baraszkującej grupy. Chyba i on zaraz zrobi to samo. Gorący piasek, ciepłe morze, piękne dziewczyny, wolność. Już dawno nie czuł się tak szczęśliwy.

A jutro idą na Olimp. Czy można chcieć więcej?

„Można — pomyślał, wkładając buty i biegnąc do morza. — Można. Chcę”.

2.

Jaśmina wyczuła obecność Romka, zanim go zobaczyła. Coś ją ścisnęło za gardło, serce zaraz przyśpieszyło i wcale nie była pewna, czy pod opalenizną nie widać zdradzieckiego rumieńca. Ciekawe. Nie reagowała tak gwałtownie, gdy widywali się codziennie na stancji. Czy to dlatego, że dziś miał uczyć ją pływać? Rano prawie się zgodziła, ale teraz, gdy uświadomiła sobie, jak by to mogło wyglądać, jej układ wegetatywny zaczął wyczyniać dzikie harce.

— Chodź. — Pociągnęła Edytę za rękę. — Południe chyba dawno minęło, trzeba pomyśleć o czymś do jedzenia.

Dobra, niezawodna Edyta. Posłuchała natychmiast. Jeszcze dla porządku ochlapały Aśkę i chłopców i wybiegły z wody.

— A wy dokąd?! — zawołała Aśka.

Jaśmina wskazała na nadgarstek lewej ręki, gdzie powinien znajdować się zegarek.

— Obiad! — krzyknęła.

— No proszę! — ucieszył się Bartek. — Skarb, nie dziewczyny!

— Ale wy zmywacie! — przypomniała Edyta.

— Jeszcze za wcześnie! — oponował Romek. — Za gorąco na obiad.

— Nie mamy stoliczka-nakryj-się — zaśmiała się Jaśmina. — Zanim się oporządzimy i wszystko przygotujemy, będzie wieczór.

— Przesadzasz! Wracajcie do wody. Szkoda dnia! Przecież chciałaś…

Jaśmina nie słuchała. Przyklękła na mokrym piasku, by rozwiązać sznurowadła i zdjąć stare białe trampki, w których wchodziła do morza.

Początkowo buty do kąpieli zakładały tylko dziewczyny.

— Jak ja nadepnę bosą nogą na gwóźdź — przechwalał się Bartek — to prędzej gwóźdź się zegnie, niż zdoła przebić moją podeszwę. Większą część roku chodzę boso, nie będę się wygłupiał.

Bartek był członkiem warszawskiego stowarzyszenia bosochodzących ledwie od roku, ale za to bardzo gorliwym. Kiedy jednak raz i drugi spotkał się nieco bliżej z zakopanym w piasku jeżowcem, nawet on przyznał, że czasem trzeba robić wyjątki, i do morza wchodził odtąd w mokasynach. Własnoręcznie wykonanych. Bo Bartek był także indianistą i nawet na grecką eskapadę musiał urwać się ze zlotu, doganiając grupę na trasie.

Romek początkowo wchodził do wody w klapkach, ale nieustannie je gubił, aż w końcu Bartek zlitował się i zrobił mokasyny także dla niego. Edyta i Aśka już zawczasu wzięły espadryle, które nieźle sprawdzały się w tej funkcji, a Maks miał specjalne buty, kupione podczas poprzednich pobytów w Grecji. Ich patron był kumplem jego wuja i Maks już nie po raz pierwszy spędzał lato, pracując w jego kuchni.

— Chłopaki! Pilnujcie rzeczy! Idziemy się spłukać! — zawołała Aśka, która dobiegła do dziewcząt ostatnia. — I niech się żaden nie waży nas śledzić!

3.

No i uciekła. A przecież umówili się, że nauczy ją kraula! Romek ze złością rzucił się do wody i ciął ją szybkimi wyrzutami ramion, odpływając coraz dalej od brzegu. Nie mógł rozgryźć tej dziewczyny. Może za długo zwlekał? Ponoć kobiety tak mają, że kiedy od razu nie dostają, czego chcą, to potem… nie chcą. Może ona czekała na niego, przecież wyraźnie oddzieliła się od reszty, jakby dawała mu okazję, a on podszedł dopiero wtedy, gdy już przestała czekać? I zrozum tu kobietę!

Nie działa na nią żaden z wypróbowanych sposobów. Podczas ich pierwszego spotkania była nim wyraźnie zaciekawiona. A mimo to ani nie zadzwoniła, ani w żaden inny sposób nie zabiegała, by się z nim zobaczyć. Nawet jeśli widywała go na dworcu, nigdy pierwsza nie podeszła, nigdy nie szukała okazji, by wracać razem, nie brała go na „za ciężki plecak” ani inne tego typu babskie gierki. A przecież wiedział, że się jej podoba. Takie rzeczy się czuje.

No, ale w końcu znalazł do niej klucz. Choć te ich niby randki były… interesujące? Tak, to jest to słowo. W całej swojej wieloznaczności. Nie dość, że mu się podobała, nie dość, że nie pchała mu się w ramiona jak cała reszta, to jeszcze dało się z nią pogadać. Rozumiała jego pasje i miała swoje. Tylko potem… ten jeden głupi błąd i całą robotę musiał zaczynać od nowa… To już ponad rok, a ona ciągle nie daje się oswoić.

Co w niej jest, że nie potrafi sobie odpuścić? Mało to ładnych dziewczyn? I chętnych…

Nawet zaczął ze względu na nią chodzić na te całe spotkania. Do Dominikanów. No owszem, bywało ciekawie i wiedział, że zyskał w jej oczach. Ale nie tyle, ile się spodziewał.

„To jak stąpanie po polu minowym — pomyślał, przewracając się na plecy, by odpocząć. Niebo było czyste, bez jednej chmurki. Fale łagodnie kołysały. Romek zagarniał teraz wodę leniwie, tylko tyle, by się utrzymać na powierzchni. — Ech! Wolność! Niech żyje wolność, wolność i swoboda. Niech żyje zabawa i dziewczyna młoda.

Uśmiechnął się i wrócił myślami do Jaśminy. — Ładne imię… To dlatego, że jej ojciec jest dendrologiem. Matka też biolog, a do tego hodują ozdobne krzewy. Podobno wszystkie jej siostry mają „krzewiaste” imiona. Po niej jest Róża, a kolejnych nie umiał spamiętać. Kiedyś wybrali się z Jaśminą na dach BUW i pokazała mu… jakaś taka dziwna nazwa… Ir… Nie, nie mógł sobie przypomnieć. Zresztą, mniejsza o to. Irenka? Nie, jeszcze inaczej. Ojciec Jaśminy mówi o nich „moje krzewuszki”. Ładnie. Krzewuszka, chodź do łóżka… Pewnie dałaby mu po pysku, gdyby tak powiedział. Raz o mało nie oberwał. Ale potem przeprosiła i na zgodę przyjęła jego propozycję, by wspólnie wynajęli stancję. Bo taniej. Bo brakuje mu osób do zapełnienia i będzie za drogo. W osobnych pokojach, oczywiście, i ona z przyzwoitką, a jakże. Ciekawe, co by zrobiła, gdyby się dowiedziała, że wynajmuje u niego.

Roześmiał się cicho i skierował w stronę brzegu. Czas wracać.

Niemożliwe! Aż napił się wody z wrażenia. Był o wiele dalej, niż się spodziewał! Tak się zamyślił? Niemożliwe, by odpłynął taki kawał! Musiałby pruć wodę jak rekin! Ale skoro odpłynął, to i wróci! Na szczęście płycizna wchodzi dość daleko w morze. Da radę. Zagarniał wodę długimi pociągnięciami ramion. Skupił się tylko na tym. Kiedy poczuł zmęczenie, spojrzał przed siebie, pewien, że jest już blisko, ale brzeg nie przybliżył się nawet odrobinę. Miejsce, gdzie tak niedawno chlapali się w wodzie, znajdowało się teraz daleko na prawo. Przestał płynąć, próbując zorientować się w sytuacji. I wtedy go poczuł. Silny prąd przybrzeżny. To on sprawił, że tak szybko się oddalił, a teraz nie pozwalał mu wrócić.

„No to mam przechlapane” — pomyślał. Ale chyba jeszcze nie było z nim tak źle, skoro nawet teraz rozbawiła go ironia tego powiedzonka. Chociaż mroziła go świadomość, że mógł przez nieuwagę wypłynąć za trzecią rewę. Trener wielokrotnie im powtarzał: „W morzu liczcie rewy. Co wypłynie za trzecią, tego morze nie odda”.

Odepchnął wodę stopami, wyrzucił ramiona do przodu i znów zawalczył z prądem. Może uda się motylem? Przez chwilę miał wrażenie, że brzeg się przybliża. Ale tylko przez chwilę.

„Spokojnie i bez paniki — nakazał sobie. — Oszczędzaj energię. Zasolenie tu jest takie, że trzeba się bardzo wysilać, żeby się utopić. Może chłopaki coś wymyślą. Przecież to nie może się tak skończyć”.

4.

Dziewczyny, wymyte i odświeżone, przysiadły w cieniu kwitnącej akacji, zajęte szykowaniem posiłku. Poprzedniego wieczora życzliwy tubylec użyczył im kawałka swojego terenu, ugoru pokrytego twardymi kłującymi ostami i pożółkłą trawą, ale przyjemnie ocienionego ścianą wysokich topoli i porośniętego tu i ówdzie akacjami i zdziczałymi migdałowcami. Mogli tam nie tylko parkować, ale też spać, pod warunkiem że nie będą rozbijać namiotów, łamać gałęzi ani śmiecić.

Tubylec nazywał się Kostas Karapetzas, miał około siedemdziesiątki i wiele sympatii dla Polaków, których czasem zatrudniał. Miał też akurat dobry dzień, więc użyczył swego terenu gratis. A mieszkał naprawdę blisko morza. Chłopcy w rewanżu naprawili mu z samego rana chwiejący się płot, dziewczyny zamiotły podwórko. Pan Kostas był bardzo zadowolony.

Teraz, widząc, że koło samochodu coś się dzieje, podszedł, uśmiechając się pod wąsem, i zagadał po grecku. Niestety, bez Maksa, który coś niecoś rozumiał, dziewczętom pozostało tylko ślicznie się uśmiechać.

Jaśmina wyciągnęła w kierunku pana Kostasa deseczkę, na której właśnie kroiła paprykę, i gestem zaprosiła, by się częstował. Mruknął coś i zawrócił.

Po chwili przyszedł znowu, niosąc dwa dorodne bakłażany.

— Melitzanes — powiedział powoli i wyraźnie, jakby dziewczyny były głuche.

— Mniam! — wykrzyknęła Edyta i pogłaskała się po brzuchu. — Udusimy z papryką i pomidorami, dopiero będzie pycha! Dziękujemy!

Aśka wyjęła z bagażnika składane krzesełko i podsunęła gospodarzowi zapraszającym gestem.

Pokręcił głową, wręczył bakłażany Edycie i oddalił się, mrucząc coś pod nosem.


Obiad był prawie gotowy, kiedy Jaśmina usłyszała sygnał SMS.

„Rodzice. — Uśmiechnęła się, patrząc na wyświetlacz. — Mam już dwadzieścia lat, a ciągle traktują mnie jak małą dziewczynkę i koniecznie muszą sprawdzić, jak sobie radzę”.

Treść standardowa: CO SLYCHAC?, chyba mają jakiś dyżurny tekst, który wysyłają regularnie co kilka dni.

— No! Gotowe! — oznajmiła z zadowoleniem Aśka, oblizując łyżkę. — Pycha! Kto zawoła chłopaków? Dziwne, że jeszcze nie przyszli, już od godziny powinni wisieć nad patelnią i przełykać ślinę.

— Korzystają z plaży, ile się da, w końcu jutro idziemy na Olimp, a potem jedziemy dalej — roześmiała się Jaśmina. — Oj, czuję, że będę musiała przygotować zestaw na oparzenia. Dorośli ludzie, a umiaru nie znają.

— Idziesz ze mną?

— Muszę odpisać rodzicom. Przypilnuję obiadu, lećcie. — Podniosła przykrywkę i zamieszała potrawę. — Edyta, a może zaprosisz naszego gospodarza? Dużo wyszło, powinno starczyć.

5.

ZACZYNAMYnaszaPRZYGODE!jestCUDOWNIE:PLAZAciepleMORZEslonceIgrecja.AprzedNAMI2TYGniespodzianek!JUTROwybieramySIEwODWIEDZINYdoGRbogow(2DNI)POTEMchybaKIERUNEKateny

Iwona przeczytała SMS najpierw cicho, a potem głośno i uśmiechnęła się blado. Oczy piekły ją z niewyspania i płaczu.

— Nie ma sensu psuć Jaśmince wakacji — stwierdził Heniek. -Tu i tak nam nie pomoże. Zresztą jak miałaby wracać? Sama? Jeszcze i jej, nie daj Boże, coś by się stało. Niech się lepiej trzyma grupy. Zawsze bezpieczniej.

Iwona skinęła głową.

— Dwa tygodnie ciężko harowała na ten czas, lepiej nic jej nie piszmy — mówił dalej Henryk — Niech się jeszcze nacieszy, odpocznie… Róża na pewno się znajdzie, zanim Jaśminka wróci.

Bez słowa wtuliła się w niego. Siedzieli na ławce przed sanktuarium w Łagiewnikach. Po kilku dniach ulewnych deszczów, wreszcie znowu słońce. Jakby Pan Bóg specjalnie dał im dobrą pogodę na podróż. Tak, Róża na pewno się znajdzie. Może już jest w domu?

Heniek chyba myślał o tym samym, bo sięgnął po telefon.

— Zadzwonię — powiedział. — Może wróciła albo się odezwała chociaż?

W ich domu od świtu dyżurowali Rejewscy. Obiecali poprzedniego dnia, że zadbają, by u Celerów zawsze ktoś był. Jeśli nie oni, to inni z kręgu przyjaciół. Gdyby Róża przyjechała albo próbowała się skontaktować, na pewno nie zastanie pustego domu.

Heniek zamienił z Tomkiem kilka słów i schował komórkę z poszarzałą twarzą.

— Nic — westchnął, chociaż Iwona słyszała rozmowę. — Nie przyjechała, telefon też milczy. Jeśli ktoś dzwoni, to tylko my.

„Gdyby tak dało się zasnąć — pomyślała — a potem się obudzić i stwierdzić, że to był tylko zły sen”. Czuła się stara i bardzo, bardzo zmęczona. Wyjechali o czwartej rano, aby znaleźć się w Krakowie jak najwcześniej i mieli za sobą kilka godzin rozpytywania, pokazywania zdjęć, dowiadywania się o losy Róży. Bezskutecznie. Nikt nic nie wiedział. Policja, gdy poszli do nich w niedzielę, prosto od księdza, też niespecjalnie się przejęła.

— Jest pełnoletnia — oświadczyli. — Może po prostu przedłużyła sobie wakacje? Albo uciekła z domu? — Policjant spojrzał na nich podejrzliwie. — Może…

— Dwadzieścia cztery godziny od zaginięcia już dawno minęły. — Henryk postanowił być twardy i nie dać się zbyć. — Więc zgłoszenie…

— Te dwadzieścia cztery godziny to wymysł ze Stanów — przerwał mu dyżurny. — Z filmów znaczy. W Polsce przyjmujemy zgłoszenie od razu. Nie trzeba czekać. Ja po prostu pytam, czy są państwo pewni, że to rzeczywiście zaginięcie.


Czyjś cień przesłonił słońce, wyrywając Iwonę z półsnu, w który zapadła, wspominając wydarzenia poprzedniego dnia. Otworzyła oczy. Przed nimi stała młoda siostra w białym welonie.

— Czy mogę zobaczyć to zdjęcie? — zapytała.

6.

Aśka wróciła wściekła, trzymając w ręku buty i wlokąc za sobą koc.

— Psiakrew! Mieli pilnować! — burknęła, rzucając rzeczy na ziemię. — Poleźli gdzieś i wszystko zostało bez opieki!

— Jak to poleźli? — zdziwiła się Jaśmina.

— Kto polazł? — Edyta nadbiegła od pana Kostasa, niosąc świeże figi w T-shircie podwiniętym jak fartuszek. — Patrzcie, co mam. Powiedział, że mogę wejść na drzewo i narwać, no to przyniosłam. A za obiad dziękuje. Ma swój.

— Jak wyście się dogadali?

— A bo ja wiem? Jakoś. Gdzie chłopaki?

— No właśnie nie wiem — Aśka już nie była zła, raczej zmartwiona. — Koc leżał podeptany, zasypany piachem, parasol przewrócony, a chłopaków nigdzie nie ma. Ani w wodzie, ani na plaży.

— Może poszli na camping się wykąpać?

— A to jełopy! Powinni najpierw przynieść rzeczy.

— A jeśli coś im się stało? –Jaśmina wypowiedziała na głos to, co już zaczynało nurtować każdą z nich.

— Wypluj to słowo! — krzyknęła Aśka. — Na pewno poleźli na camping, Edyta ma racje! Oj, już ja im pokażę, jak wrócą! Jak można być tak niepoważnym!

ROZDZIAŁ VII

Wtorek, 19 sierpnia

1.

Z wycieczki na Olimp nic nie wyszło. Chłopcy powiedzieli, że nie są w stanie i że zdobędą go w drodze powrotnej. Plaży i morza też mają na długo dosyć. Rzeczywiście byli mocno spieczeni i zużyli resztę D-panthenolu, który bez słowa rzuciła im Jaśmina.

— Jedziemy do Meteorów — zdecydował Maks.

— Mieliśmy je oglądać na końcu — zdenerwowała się Aśka. — Co ty sobie…

— No to zamienimy kolejność — przerwał. — Ostatni będzie Olimp. Czy to nie wszystko jedno? Przy dobrych układach dotrzemy tam za jakieś trzy godziny. Pozwiedzamy… — Pozieleniał na twarzy. — Nieważne, okaże się na miejscu. Przyjedziemy na tyle wcześnie, że będziecie mogły sobie zobaczyć nawet wszystkie klasztory po kolei. Romek, dasz radę?

Romek skinął głową i zaczął powoli zwijać karimatę.

— No, czas się pakować! — Maks podniósł się ze stęknięciem i razem z Bartkiem zaczęli ładować rzeczy do samochodu.

Śniadania nie zjedli, wypili tylko kawę i kilka butelek wody mineralnej.

Dziewczyny nie pomogły im w niczym. Patrzyły spode łba, a gdy już wszystko było gotowe, w milczeniu skupiły się na tylnym siedzeniu, złe jak osy.

Chłopcy też się nie odzywali. Romek wydawał się nieswój, stąpał niepewnie, jakby go wszystko bolało, a na koniec wcisnął się na sam tył, na dodatkowe siedzenie między bagażami, przymknął oczy i tak pozostał, ni to śpiąc, ni czuwając.

To miejsce z tyłu nazywali „ławką kar” i żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony, zajmowali je kolejno. Tego dnia wypadało na Edytę, tymczasem usiadł tam Romek, upewniwszy się tylko, czy Edyta nie zgłasza sprzeciwu. Nie zgłaszała, czemu trudno się dziwić. Rozkładane siedzenie było mniejsze, po drodze niewiele się widziało, a do tego delikwenta ze wszystkich stron ściskały toboły. Czemu Romek wybrał tamten kąt? Mało prawdopodobne, by sam sobie narzucił karę za to, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Nie wyglądał na skruszonego. Raczej na kogoś, kto chce pobyć w samotności.

Chwilami Jaśmina czuła na sobie jego wzrok. Parę razy się obejrzała. Nie uciekł spojrzeniem, jak miał w zwyczaju, ale patrzył na nią jakoś dziwnie. Inaczej niż dotychczas. Jakby chciał jej coś powiedzieć i nie znajdował słów.

„Niech to lepiej zachowa dla siebie” — myślała, wściekła, że w ogóle o nim myśli. Zwłaszcza że nie wykazał ani krztyny skruchy. Jakby nic się nie stało! Jakby nie miał za co przepraszać!

Odwracała wzrok, a jednak widziała, jak Romek spogląda na Edytę, marszcząc brwi. Nad czym medytuje tak głęboko? I dlaczego sprawia wrażenie, jakby to jemu stała się krzywda? Jakby się zawiódł. Na czymś? Na kimś?

Bartek i Maks siedzieli z przodu. Na głośniejsze hałasy Bartek syczał i chwytał się za głowę. Jaśmina zastanawiała się, czy paracetamol, który miała w apteczce, mógłby im pomóc. Nie, paracetamol zbyt obciąża wątrobę. A może aspiryna? Ale postanowiła nie przyznawać się, że ją ma. Niech pocierpią.

Maks prowadził sztywno, z rękami mocno zaciśniętymi na kierownicy i tylko co jakiś czas prosił Bartka o kolejny łyk kawy albo wody mineralnej.

Atmosfera w samochodzie była tak gęsta, że Jaśmina nie zdziwiłaby się, gdyby nagle zagrzmiało. Tylko patrzeć, jak zaczną latać pioruny.

„Jak oni mogli tak się zachować? — zadawała sobie to pytanie od kilkunastu godzin. Z nim usiłowała zasnąć, przewracając się na karimacie z boku na bok, i z nim się obudziła. — Jak oni mogli?”

Nie przyszli na obiad. Cykady nieubłaganym terkotem odliczały kolejne minuty, potem godziny, a ich wciąż nie było. Dziewczyny szalały z niepokoju. Co chwilę któraś biegła na plażę i wracała jeszcze bardziej przerażona. Przeszukały okoliczne campingi. Nic! Ani śladu.

Zaczynało się ściemniać, już miały prosić pana Kostasa, by dzwonił po policję (w końcu słowo „policja” chyba każdy zrozumie, a ci pewnie będą znali angielski?), gdy nadjechała zgrabna terenówka. Zahamowała z fasonem i z wnętrza wyskoczyli dwaj przystojni Grecy. A za nimi z trudem wygramolili się… chłopcy.

Jaśmina podbiegła, przekonana, że coś im się stało, już miała wołać, by dziewczyny podały jej apteczkę, gdy Maks zatoczył się prosto w jej ramiona. Jego chuch nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

— Co wyście pili?!

— Cip… cip… cssyp… — wybełkotał Maks. — Cipuro! Ty… tyko nnapastek! Ressyna to śśśffinsffo. Ksz… ksz… kszszynka!

Romka trzeba było wynieść z samochodu. Leciał przez ręce. Grecy ułożyli go na karimacie i troskliwie okryli kocem.

Jaśmina dla porządku sprawdziła, czy nic mu nie jest, ale i od niego jechało alkoholem.

Bartek wyszedł z auta sam, choć też chwiejnie.

— Jak mogliście! — Aśka podbiegła i z furią wyrzucała z siebie słowa. — My tu umieramy z niepokoju, czyście się nie potopili albo co, już policję chciałyśmy wzywać, a wy popijawę urządzacie?!!!

— Poto… pili! — przytaknął Bartek, zawisając na ramieniu wysokiego Greka. — Pili! Poto… pili! Cypuro… Na roskszefke. Na nerfy! Ja nie piję. Rycyny nikty nie bende pił! Nnnie piję nikty na pow wow — szczeknął. — Aaani na zlotach! — Usiadł pod drzewkiem i zaczął monotonnie podśpiewywać, kołysząc się.

Grecy coś mówili, może wyjaśniali, ale dziewczyny nie były w stanie zrozumieć, o co im chodzi. A Maks chwilowo nie nadawał się na tłumacza.

Jeden z nich wyjął do połowy opróżnioną butelkę, jakby z zamiarem poczęstunku, ale widząc groźną minę Jaśminy, schował ją czym prędzej.

— Sso myśmy pszszeszszyli! — dobiegło wołanie Bartka. — Spiros, brassie, daj pyska! Zapalmy śśfienty ogień i odtańczmy…

Cokolwiek chciał odtańczyć, pozostało to w sferze obietnic. Próbował podnieść się ze swego miejsca, ale w końcu dał za wygraną i padł na ziemię.

— Jejku! Jaki wstyd! — jęknęła Edyta. — Co oni sobie o nas pomyślą?

— Skąd oni się w ogóle wzięli? Co im do łbów strzeliło? — zastanawiała się Jaśmina.

— Komu? — spytała Edyta.

— No, naszym chłopakom.

Aśka podniosła pokrywkę garnka i podsunęła Grekom pod nos.

— Melitzanes — powiedziała zachęcająco. — Paprika. Piperiá. Tomatoes. Very good. You are welcome. Òriste. Albo coś w tym rodzaju.

Goście nie dali się prosić. Wszyscy zasiedli do spóźnionego obiadu, nawet pan Kostas do nich dołączył, i zawartość garnka znikła w parę minut. Tylko chłopcy niczego nie dostali. Ale oni i tak pogrążyli się w głębokim, choć niespokojnym śnie.

Grecy okazali się nawet sympatyczni, choć Jaśmina traktowała ich z rezerwą. Cały czas o czymś ze swadą opowiadali, pomagając sobie gestami. O czym? Może o swoich wyczynach pływackich? A może o jeździe na motorze? Tak to wyglądało z ich pantomimy. Ale wcale by się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że mówili o skokach spadochronowych albo cytowali jakąś starą legendę. Było jej wszystko jedno. Przytakiwała, puszczając mimo uszu dziwną mieszankę słów greckich, niemieckich, może angielskich i Bóg jeden wie, jakich jeszcze.

Pan Kostas patrzył na przybyszów z podziwem, przerywał ich opowieść aprobującymi lub niedowierzającymi okrzykami, a potem przyniósł z domku buzuki i zaczął przygrywać. Grecy ruszyli w tany, zapraszając i dziewczęta. Gdy zaczęły się wymawiać i nie chciały spróbować ani wina zwanego przez nich retsina, ani nieco mocniejszego tsípouro, goście pokiwali ze zrozumieniem głowami i przenieśli się na podwórko pana Kostasa.

— Może bym i spróbowała — burknęła Aśka — ale nie w tej sytuacji. — Rzuciła złe spojrzenie na leżących pokotem chłopaków. — Zresztą ta ich… rycyna kojarzy mi się jednoznacznie.

— Nie spodziewałam się po nich czegoś takiego — westchnęła Jaśmina, rozkładając karimatę. Chciało jej się płakać. Chyba najlepszym lekarstwem będzie po prostu szybko zasnąć. Sprawdziła jeszcze z poczucia obowiązku, czy wszyscy chłopcy leżą w pozycji bezpiecznej i czy na pewno żadnemu nic się nie dzieje. Spali i nie wyglądali na potrzebujących pomocy.

Tylko Bartek mamrotał coś o człowieku-rybie, Arionie, czy może Orionie, i indiańskich legendach.

2.

Gwałtowne szarpnięcie kierownicą wyrwało Jaśminę ze snu. Edyta krzyknęła, kiedy auto wypadło z szosy i podskakując na wybojach, toczyło się przez kamienisty ugór. Maks, bardzo blady, z kropelkami potu na czole, ostrożnie wytracił prędkość i zatrzymał się pod rozłożystym figowcem.

Przez chwilę nikt się nie odzywał.

— Mało brakowało — powiedział w końcu Maks. — Chyba zasnąłem za kierownicą.

— Wszyscy zasnęliśmy — wychrypiał Bartek nieswoim gło­sem.

— Zawsze myślałem — odezwał się Maks po chwili — że zaśnięcie za kierownicą to jest takie, no… że ktoś śpi. Rozumiecie, głowa mu opada i tak dalej.

— A to tak nie jest? — zdziwiła się Aśka. Głos jeszcze mocno jej drżał.

— Dziwne — rzekł Maks. — Jeszcze przed chwilą jechałem szosą, a tu nagle widzę, że lecę… Całe szczęście, że nie było bardzo stromo ani żadnego rowu… Gdyby na tamtych serpentynkach… nie wiem, jak byśmy… Ułamek sekundy. Jedna chwila…

Otworzył drzwi auta. Wysiadł. Pochylił się, opierając ręce na udach i głęboko oddychał. Powoli bladość ustępowała z jego twarzy.

— Mam nadzieję, że resory wytrzymały — Bartek też wysiadł z samochodu i oglądał go ze wszystkich stron. Wprawdzie stary minivan należał do Maksa, a raczej do jego wuja, ale Bartek miał większą smykałkę do mechaniki. — Gdzie my właściwie jesteśmy?

— Za Larissą. Chyba gdzieś koło Mandras. Do Meteorów jakieś półtorej godziny. Ale na razie przerwa — zakomenderował Maks. — Jeśli mamy przeżyć, musimy porządnie odpocząć. Rozbijamy obóz. No i… zjadłbym coś.

3.

Czekał na was pyszny obiad, ale woleliście rycynę — rzuciła uszczypliwie Jaśmina.

— Retsinę — poprawił odruchowo Maks. — To takie wino z żywicą. — Pozieleniał na twarzy i oparł się o drzewo.

— I towarzystwo jakiejś cipury — dopiekła Aśka.

— Więc wasi goście skonsumowali wasze porcje — podsumowała Jaśmina. — I na razie nic do jedzenia nie ma.

— Figa bez maku — Edyta wskazała wiszące nad nimi gałęzie. — Możecie sobie narwać.

— Dziewczyny, dajcie spokój, to nie tak — powiedział cicho Bartek. — Przecież myśmy nic nie jedli od wczorajszego śniadania…

— Tylko pili — prychnęła Aśka.

— Też nie bardzo — tłumaczył Bartek. — Nie spodziewaliśmy się, że tak nas zetnie. Pewnie dlatego, że na pusty żołądek i po wysiłku. A może stres? Głupio było odmówić, zresztą po takich przeżyciach… No, przecież znacie nas…

— Po jakich przeżyciach? — zapytała Edyta.

4.

— Jejku! Mało brakowało — skomentowała Edyta, gdy chłopcy, opowiedziawszy im wreszcie, co się stało, padli jak ścięte kwiaty w cieniu figowca, napojeni zieloną herbatą, nakarmieni ryżowym kleikiem, zabranym z Polski „na wszelki wypadek” i hojnie obdarowani przez Jaśminę zawartością apteczki (aspiryna, witamina C, magnez, B complex).

— A myśmy ich tak potraktowały! — pokajała się Aśka.

— Sami sobie winni — burknęła Jaśmina. — Powiedzieli coś rano? Wyjaśnili?

— Źle sie czuli — przypomniała Edyta. — Nawet śniadania nie zjedli.

— Jak facet źle sie czuje, to milczy — rzuciła Aśka. — To znaczy, jak naprawdę źle się czuje — poprawiła się. — Zachowali się bardzo typowo. Nie będą się tłumaczyć, bo tylko winni się tłumaczą.

— Musiałyśmy ich wziąć głodem — Jaśmina próbowała żartować, ale nie zdołała pozbyć się irytacji. — Jejku! Jak mnie denerwują takie zachowania! Jak można być tak nieszczerym!

— Nieszczerym?

— No, przecież gdyby Edyta nie zapytała i gdyby nie nasz strajk, to w życiu by się nie przyznali! I dlaczego? Nie rozumiem. Nie rozumiem tego i już! Moi rodzice rozmawiają ze sobą. Jak któreś coś do drugiego ma, to siadają i rozmawiają. Szczerze. A nawet jak wszystko jest idealnie, to też mają raz w miesiącu taki dialog. I to procentuje! A oni co? A już zwłaszcza Romek, no skopałabym!

— Ten typ tak ma — mruknęła Aśka. — Musi się najpierw sam uporać, zanim będzie w stanie o tym rozmawiać.

— Nie znoszę tego! Cholerny pancernik!

— Daj spokój — powiedziała cicho Edyta. — Ciesz się, że żyje. Przecież Bartek mówił, że Romek już prawie nie kontaktował, kiedy go wreszcie znaleźli. To właściwie cud, że on tyle czasu…

— Że mnie przy tym nie było…

— Dlaczego?

— E! Głupoty gadam. Człowiekowi się wydaje, że mógłby jakoś zapobiec… Na szczęście zdążyli, ale gdyby Maks i Bartek nie wypatrzyli tych Greków na wodnych skuterach… Albo gdyby tamci nie znali zasad ratownictwa…

— Dosyć dziwne zasady. — Edyta wzruszyła ramionami. — Retsina i tsípouro.

— A bo faceci w ogóle są dziwni. To zupełnie inny gatunek. Wkurzające to. — Jaśmina jeszcze nie mogła się uspokoić.

— I tak dobrze, że Maks, zanim go ścięło, zdążył wytłumaczyć gdzie obozujemy. — Aśka zawsze była gotowa do podkreślania zalet swojego chłopaka.

— I że ktoś na nich czeka — poparła ją Edyta. — Wyobrażacie sobie, co byśmy przeżyły, gdyby nie wrócili na noc?

— A ja się zastanawiam — powiedziała Jaśmina — co by przeżyli nasi rodzice, gdyby Maks jednak rozbił ten samochód. Gdybyśmy wylecieli z szosy w innym miejscu.

ROZDZIAŁ VIII

Środa, 20 sierpnia

1.

Widok, jaki Jaśmina zobaczyła rano po przebudzeniu, kompletnie ją zaskoczył. Może dlatego, że do Meteorów dotarli po zmroku, bo samochód po wypadku nieco szwankował. Rozkładali się po omacku, na dziko, wśród kolczastej makii, gdzie popadło. Noc była chłodniejsza, ale dało się spać bez namiotu.

Gdy Jaśmina otworzyła oczy, ujrzała nad sobą niebosiężną ciemnoszarą skałę. Przytłaczała ogromem.

— Jejku — westchnęła z nabożnym zachwytem Edyta, zadzierając głowę. — To jest… To jest… No… Ach!

— Popatrz tam — powiedział Maks takim tonem, jakby to on sam stworzył tę wielką, ciągnącą się aż po horyzont równinę, upstrzoną gdzieniegdzie kępami zieleni i skupiskami białych domków o czerwonych dachach, z tej odległości nie większymi niż pudełka zapałek. Bliżej rozpierało się kilka pojedynczych skał. Wyglądały jak babki z piasku, pozostawione przed wiekami przez olbrzymie dziecko.

— Jak pięknie… — szepnęła Aśka.

Klasztory mieli dopiero zobaczyć. Wskoczyli do auta, nie zawracając sobie głowy śniadaniem. Później będzie czas. Jechali w górę, pięli się wyżej i wyżej, a za oknami co chwilę ukazywały się kolejne „wiszące” na skałach budowle. Samo­chód pełen był okrzyków zachwytu:

— Jejku, spójrzcie tam!

— Zobaczcie! Zobaczcie w dół!

— Ale przepaść!

— Ojej! Coś niesamowitego!

— A tam! Tam, na górze!


Spędzili kilka dobrych godzin na zwiedzaniu, i ledwo żywi zjechali do Kalambaki do znanej Maksowi tawerny. Właściciele często gościli grupy z Polski i nawet znali kilka polskich słów.

Obiad był przepyszny. Kiedy najedzeni po dziurki w nosie popijali frappé, Maks powiedział:

— Nie ma sensu wracać po własnych śladach. Lepiej przeciąć Grecję i zobaczyć Morze Jońskie. Co wy na to?

— Prawdziwy turysta nigdy nie wraca tą samą trasą — poparła go Aśka.

— Możesz pokazać na mapie, jak to widzisz? — poprosiła Jaśmina.

Maks wstał ociężale i wyszedł do samochodu. Po chwili wrócił z mapą, rozłożył ją na stole i wskazał palcem.

— Jedziemy przez Janinę do Lichnos-Parga, tam nocujemy i stamtąd zrobimy kilka wypadów. A potem…

— Janina? — przerwała Aśka. — To się naprawdę tak nazywa? Koniecznie musimy się tam zatrzymać i muszę coś kupić mojej babci. Ona też jest Janina, będzie miała pamiątkę.

Jaśmina przypomniała sobie, że obiecała Róży jakiś prezent z Grecji, a i o pozostałych siostrach powinna pomyśleć. Wprawdzie wśród bagaży tkwiło już wielkie pudło pełne muszli i jeżowców (znalazły je leżące w stosach na wydmach i w zaroślach wokół Litochoron Plaka), ale czuła, że trzeba się postarać o coś specjalnego.

— To duże miasto? — zapytała. — Można kupić jakieś pamiątki? Byłeś tam już?

— Tylko raz, przejazdem. W Janinie jest zupełnie niesamowite jezioro, zresztą sami zobaczycie, ale przede wszystkim jaskinia, ze trzy kilometry przed, w Peramie. Strasznie chciałbym ją zwiedzić, chociaż dziś się nie da, bo stąd mamy do Lichnos ze cztery godziny, a już jest czwarta. No chyba że przenocujemy w Janinie. Ale żebyście wiedzieli, jakie w Lichnos są plaże! Morze jak kryształ i wszędzie dookoła lasy oliwne. Ale nie takie oliwki jak tutaj, niskie i powykręcane, tylko wysokie na dwadzieścia, trzydzieści metrów!

— Muszę to zobaczyć! — zapaliła się Edyta. — A ta jaskinia?

Maks westchnął w rozmarzeniu, wpatrzony w jakieś swoje wizje.

— Ponoć ciągnie się prawie dwa kilometry pod ziemią, a te stalaktyty i stalagmity są tak fantastyczne, że… Widziałem zdjęcia. Tym razem nie odpuszczę. To co? Jedziemy?

— A jak dalej? Którędy potem? — spytał Bartek. — Do Aten wtedy już chyba nie damy rady?

— Wszystko się da. Z Lichnos pojechalibyśmy przez Prewezę — Maks pociągnął palcem po mapie — i skrajem wybrzeża jońskiego przez Aktio, Paleros do Astakos. O tej porze roku woda w morzu powinna być tam czerwona. Ponoć to jakieś wodorosty, chciałbym zobaczyć. Stąd do Agrinio i dalej do Antirio. Mostem Antirio-Rio na Peloponez i skrajem Peloponezu do Aten. W ten sposób ominiemy góry.

— Brzmi fajnie — powiedział Bartek, drapiąc się po głowie. — Chciałbym tylko wiedzieć, o ile dni się poślizgniemy. No bo wiesz, my potem mamy te praktyki w skansenach.

— Czwartek, piątek — Maks zagiął dwa palce — przeznaczylibyśmy na okolice Janiny: jaskinia, wyspa Alego Paszy, wyrocznia w Dodoni, gdzie wróżono z szumu świętego dębu, najważniejsza, póki nie powstała ta w Delfach, no, będzie co oglądać. Mniej jak dwa dni się nie da. Aśka kupi babci prezent… A w sobotę rano — zagiął kolejny palec — ruszylibyśmy do Aten. To nie więcej jak pięćset kilometrów. Jeśli wcześnie wyjedziemy, na wieczór dotrzemy na miejsce, nawet z postojami. Niedziela i poniedziałek — pokazał kolejne dwa palce — Ateny. A potem to już zgodnie z pierwotnym planem: Delfy, Olimp, może po drodze Termopile, i do domu. Spokojnie zdążycie. No chyba żeby — rozmarzył się — jeszcze popłynąć do południowej części Zakynthos podglądać żółwie Caretta caretta. To ich czas. Albo wyskoczyć na Skiathos.

2.

— Żebyśmy mieli jeden, chociaż najmniejszy, punkt zaczepienia! — powiedziała z rozpaczą Iwona. Przyjechali ledwie przed godziną, a już zbiegli się do nich wszyscy: Basia i Tomek, Beata i Sławek, Helenka i Gerard… Brakowało tylko Joli i Piotra, którzy jeszcze nie wrócili z wakacji.

Każdy chciał się dowiedzieć, co zdziałali, zapytać, czy nie dałoby się jakoś pomóc. Helenka nawet przyniosła obiad, „bo wy przecież z drogi, głodni”.

Byli naprawdę kochani w tej swojej trosce. Iwona czuła wdzięczność, ale uświadomiła sobie, że czuje coś jeszcze. Zazdrość. Zazdrość i złość. Bo oni wszyscy, nawet jeśli nie mają w tej chwili dzieci w domu, wiedzą, gdzie one są.

Basia postawiła przed nią szklankę z herbatą i poklepała po ramieniu.

— Zjedzcie i od razu połóżcie się spać — powiedziała. — Musicie być wykończeni.

Iwona żachnęła się: przecież Róża mogłaby zadzwonić, gdy oni będą spać. Kto to widział, żeby się kłaść o tej porze? Chyba jeszcze szóstej nie ma?

— Ja sobie posiedzę koło telefonu — ciągnęła Basia, jakby czytała w myślach. — Mam tłumaczenie do skończenia, więc będę cichutko stukać w laptopa, a jakby ktoś dzwonił, to odbiorę. Możecie spać spokojnie.

Henryk westchnął i wziął się do późnego obiadu. Iwona nabrała trochę ziemniaków na widelec, ale poczuła, że nie przełknie ani kęsa. Złość i zazdrość już jej minęły. Teraz czuła tylko pustkę. Jakby spadała w ciemność.

— Staram się nie myśleć, co mogło się stać — powiedziała. — Chociaż wyobraźnia podsuwa takie scenariusze… — głos jej się załamał. Umilkła.

— Z Łagiewnik pojechaliśmy do Częstochowy — podjął opowieść Heniek, próbując nieco zmienić temat.

Iwona zaczęła szukać chusteczki. Beata, która siedziała najbliżej, podała jej całą paczkę.

— Dzięki — chlipnęła Iwona. — Policja przyjęła zgłoszenie, ale nic nie robi. Prosiliśmy, żeby przejrzeć kamery przemysłowe, są na dworcach, może ją zarejestrowały w Krakowie albo w Częstochowie, ale gdzie tam! A przecież jeśli był z nią ten chłopak, to może ktoś by go rozpoznał?

— Wiemy tylko, że nazywa się Ariel — wtrącił Henryk. — Tak twierdzi ta siostra w Łagiewnikach. I że wyglądał na bardzo porządnego. Czysty, rozmodlony… — Odsunął talerz, zacisnął dłonie w pięści. — Ale przecież gdyby był porządny, to Róża by się do nas odezwała!

Iwona zapatrzyła się w stygnące ziemniaki.

— Czy myśmy ją źle wychowali? — zapytała. — Jaki błąd popełniliśmy? Kiedy?

Henryk objął ją ramieniem.

— Nie dręcz się — powiedział, ale i jemu głos się łamał.

— A może to naprawdę porządny chłopak? — zastanawiała się Helenka. — Mówiłaś, że kontakt urwał się kiedy?

— Ostatni raz zadzwoniła czternastego sierpnia — chlipnęła Iwona. — Wieczorem.

— A piętnastego przeszły nawałnice, ta straszna trąba powietrzna… Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale… sprawdzaliście szpitale?

Celerowie skinęli głowami.

— Policja miała posprawdzać. W Krakowie pytaliśmy też sami. Nie mają nikogo o takim nazwisku ani nawet podobnym. I nieznanych, z wypadku czy coś, też nie.

— I nie ma jej… — Iwona jakby się zakrztusiła, spojrzała na męża, po czym dokończyła, szybko wyrzucając z siebie słowa: — Policja twierdzi, że w kostnicy też jej nie ma.

Wzięła głęboki oddech i zamilkła.

— W jednym szpitalu — podjął po chwili Henryk — pani z izby przyjęć mówiła, że widziała kogoś podobnego do Róży. Nie wiem… — Wzruszył ramionami. — Sprawdziliśmy dokładnie wszystkie oddziały. Nie było jej i nikogo takiego nie przyjmowali.

— A może to temu chłopakowi coś się stało? — zastanawiała się Helenka. — Nie wiem, gałąź na niego spadła podczas burzy, czy co? Może z nim tam była? Tylko gdzie by się potem podziała?

Iwona pokręciła głową.

— Nie zgłaszał się żaden Ariel. Takie imię by zapamiętali. I długowłosy blondyn o miłym uśmiechu też chyba nie. Nikt nic nie wie. Czeski film.

— Próbowaliśmy dowiedzieć się w Częstochowie — wtrącił Henryk. — Gdzie my nie chodziliśmy z tymi zdjęciami, komu żeśmy ich nie pokazywali! Nawet pijaczkom pod płotem.

— Mieliśmy nadzieję, że widział ich ktoś, kto zna tego chłopaka — wyjaśniła Iwona. — Albo chociaż się domyśla, kto to mógł być. Gdyby się udało zdobyć jego zdjęcia, pokazalibyśmy tamtej siostrze w Łagiewnikach. Ona by rozpoznała, czy to ten sam.

— A w internecie? — podsunął Sławek. — Dajcie ogłoszenia, gdzie tylko można: na stronach pielgrzymkowych, na forach Częstochowy i Krakowa, wklejcie zdjęcia…

— Już to zrobiliśmy. Zgłosiliśmy też Różę w Itace i na naszej-klasie. Na razie cisza.

— No to załóżcie bloga. Im więcej informacji, tym większa szansa, że ktoś w końcu ją zauważy.

Skinęła głową.

— Masz rację.

— Jak chcesz — zaproponował Sławek — to my założymy tego bloga i będziemy się nim opiekować. Wy i tak macie dość… — urwał.

— Czy Róża nie miała zacząć pracy od pierwszego września? — zapytała Basia.

— Tak, projektowanie terenów zieleni. Wygrała konkurs, a nagrodą był staż w firmie, która się tym zajmuje — powiedziała z dumą Iwona.

— Ma dziewczyna talent — wtrącił Henryk. — Tak sobie marzę, że kiedyś przejmie po nas interes, rozkręci… — Uśmiechnął się. — Już nam czasem doradza… Żeby się tylko odnalazła — zakończył z westchnieniem.

— Ona przecież wie, że teraz trudno o pracę? — uzupełnił Tomek pytanie żony, w lot łapiąc jej intencję.

Iwona spojrzała z nadzieją.

— Wie — powiedziała. — Jej strasznie zależało, żeby się tam dostać…

— Więc może przed pierwszym wróci — zakończyła Basia. — Przecież druga taka okazja się nie trafi.

Iwona uśmiechnęła się blado.

— Masz rację. Miejmy nadzieję, że tylko przedłużyła sobie wakacje. Bo jeśli nie… Bo jeśli… — urwała. Pochyliła głowę. — Są rzeczy gorsze niż śmierć — wyszeptała z trudem.

— Nawet o tym nie myśl! — rzuciła szybko Helenka.

— Być może Róża jest przekonana, że wiemy, co się z nią dzieje. — Henryk ujął rękę żony i delikatnie pogłaskał. — Tylko wiadomość nie dotarła.

— Na pewno wróci przed pierwszym września — pocieszał Gerard.

— A przy okazji — przypomniał sobie Tomek. — Gdyby Edyta się z nami kontaktowała, to mówić jej o Róży?

— Lepiej nie — Celerowie porozumieli się wzrokiem. — Ona zaraz by powiedziała Jaśminie i czułyby się w obowiązku wracać. Niech się nacieszą do końca tą Grecją.

3.

Cieszyły się. I to jak! Droga przez Epir wiła się wśród gór serpentynami, niesamowitymi zakrętami, tak malownicza, że dziewczyny przykleiły nosy do okien i siedziały w milczeniu, chłonąc krajobraz.

Romek znów zajął ławkę kar, twierdząc, że przez tylną szybę też widać.

Jaśmina trochę się martwiła. Czy to normalne zachowanie, czy też znak, że chłopak potrzebuje pomocy? Jakiego rodzaju? Chociaż studiowała medycynę dopiero dwa lata, bez problemu weszła w rolę nieoficjalnego lekarza grupy. Opatrywanie rąk pokaleczonych podczas zmywania, smarowanie oparzeń, zarówno kuchennych, jak i słonecznych, czy wyciąganie kolców jeżowca leżało w granicach jej możliwości. Teraz jednak jej wiedza okazała się niewystarczająca.

Romek z natury był małomówny, raczej introwertyk, chociaż kiedy już się rozkręcił, potrafił gadać godzinami, zwłaszcza jeśli wsiadł na któregoś ze swoich ulubionych koników. Teraz jakby jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Niepytany prawie się nie odzywał, wyraźnie unikał towarzystwa. Może po prostu nie czuł się całkiem dobrze? Albo, jak zauważyła Aśka, musiał się najpierw sam uporać z przeżyciami?

W klasztorze Warłaama Jaśmina nawet podeszła do niego, gdy stał oparty o balustradę balkonu, zapatrzony w rozciągającą się daleko w dole Równinę Tesalską i majaczące na horyzoncie góry Pindos. Zauważył ją, ale się nie odezwał.

— Niesamowity widok, prawda? — zaczęła, próbując przełamać milczenie.

Skinął głową i lekko się uśmiechnął.

— Co zrobiło na tobie największe wrażenie? — brnęła dalej.

Chwilę się zastanawiał, zanim odpowiedział. Półgłosem, prawie szeptem, zupełnie jakby zapomniał mówić albo bał się, że głośniejsze odezwanie wywoła lawinę.

— Ossuarium.

Postali jeszcze trochę w milczeniu, póki Aśka z Maksem nie zaczęli wołać, że czas się zbierać.

Nie brał udziału w dyskusji, gdy w tawernie ustalali trasę. Zapytany przez Bartka, skinął przyzwalająco głową i to miało starczyć za całą odpowiedź.

Milczał w czasie drogi i później, gdy zatrzymali się nad osnutym legendami jeziorem Pamvotis. Wpatrywał się w jego granatowe wody w taki sposób, jakby widział coś, czego oni dostrzec nie mogli. A potem, na krótko, przeniósł wzrok na Jaśminę, jakby chciał jej coś powiedzieć, ale widać się rozmyślił, bo znów zapatrzył się w głębię jeziora.

Słońce już zachodziło, a do wybrzeża zostało około dwóch godzin jazdy. Bartek sięgnął po mapę.

— Chyba poszukamy campingu, co? — rzucił. — Jechać po ciemku po takich serpentynach, i to jeszcze z chłodnicą na słowo honoru… Te śruby, które kupiłem w Kalambace, nie trzymają zbyt dobrze, a jak się zupełnie urwie…

4.

Zanim znaleźli odpowiednie miejsce, zapadł zmrok. Noc była chłodna, chmurzyło się, od jeziora szła fala zimnego powietrza, więc postanowili rozbić namioty, przyświecając sobie reflektorami samochodu. Potem jeszcze należało zagotować wodę na herbatę i do mycia zębów. Kiedy wreszcie wszyscy powiedzieli sobie „dobranoc”, Jaśmina czuła się tak zmęczona, że padła na karimatę i zasnęła natychmiast.

Śniła jej się Róża. Stała po kolana w bagnie, które wciągało ją coraz głębiej. Lał deszcz.

— Zimno mi — powiedziała. — Pada. Muszę się zanurzyć, wtedy deszcz nie zrobi mi krzywdy.

— Nie rób tego! — krzyknęła Jaśmina. — Daj rękę! Jesteś blisko, wyciągnę cię!

Ale Róża uśmiechnęła się tylko i znikła pod powierzchnią. Jaśmina próbowała chwycić siostrę choćby za włosy, ale te prześlizgnęły się jej między palcami.

— Na pomoc! Niech mi ktoś pomoże! — krzyczała. Stała na brzegu, bojąc się wejść głębiej. Bagno falowało. To nie była morska woda, tylko lepka, gęsta ciecz połyskująca czerwonawo w świetle księżyca. Jaśmina rozejrzała się, szukając wzrokiem Greków na skuterach. Ale morze było puste aż po horyzont.

— Róża! Gdzie jesteś! Odezwij się! Wracaj!

Fale były coraz większe i większe. Ochlapywały ją, wciskały się do oczu i ust.

„Słodkie! — pomyślała ze zdziwieniem. — To jest słodkie!”. Przyjrzała się dokładniej zalewającej ją cieczy. Sok malinowy! Taki sam jak ten, który mama daje im zimą na przeziębienie. Może Róża jest chora? Może ma pozostać w tym soku? Może mama robi konfiturę z róży?

Coś dotknęło jej stóp. Schyliła się, pomacała rękami i wyczuła ludzki kształt. Znalazła ją! Teraz tylko wyciągnąć. Może jeszcze jest czas, może zdąży z reanimacją. Zastrzyk z adrenaliny do serca, tlen… Nic nie pamięta z ćwiczeń. Zupełnie nic nie pamięta z ćwiczeń!!!

Wzdrygnęła się i otworzyła oczy.

Co za głupi sen! Chyba po prostu odzwyczaiła się od spania w namiocie. Jest zbyt duszno. O proszę! Aśka śpi, ale niespokojnie. A śpiwór Edyty pusty.

Rozpięła zamek i wyjrzała. Jakie rzeźwe i pachnące powietrze! Może wynieść karimatę na zewnątrz? Jest chłodno, ale gdyby włożyć sweter i skarpety?

Niebo znów było czyste i pełne gwiazd. Jeszcze trochę i nawet ona zacznie rozpoznawać coś więcej niż Wielki Wóz. Rzeczywiście, kiedy się sypia pod gwiazdami, to po pewnym czasie zaczynają układać się w kształty i historie. Starożytni Grecy opowiadali sobie przepiękne bajki na dobranoc.

Uśmiechnęła się, wyciągnęła z namiotu karimatę i śpiwór. Gdzie by się rozłożyć, żeby nie rozdeptała jej Edyta, gdy będzie wracać? Z tyłu namiotu? A może pod tamtym drzewem? Jeszcze tylko sweter. Dobrze, że nie zostawiła plecaka w samochodzie.

Ubrała się cieplej i postanowiła popatrzeć na jezioro w nocy. Dochodziła już do brzegu, gdy usłyszała szmer rozmowy. Po polsku. Zatrzymała się. Przyciszony głos, który niósł się po wodzie, bardzo przypominał głos Edyty. Z kim ona rozmawia? Jaśmina, kryjąc się w cieniu, ruszyła w kierunku, z którego dobiegał.

— Jeden z ojców pustyni ponoć powiedział coś takiego… — Tak, to Edyta. Siedziała na karimacie rozłożonej na betonowym nabrzeżu, twarzą do jeziora, a obok niej… Romek! — Ze śmiercią jest tak — ciągnęła — jak z pójściem do ubikacji. Kiedy trzeba iść, to po prostu… trzeba iść!

Romek roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu.

— Miał rację, ale nie do końca — rzekł po chwili, poważniejąc. — Czasem okazuje się, że można jeszcze poczekać.

— Miał całkowitą rację — poprawiła Edyta. — Ty widać po prostu jeszcze nie musiałeś iść. Chociaż mało brakowało.

Romek westchnął.

— Wiesz… — wyznał. — To ciekawe doświadczenie, kiedy człowiek sobie tak naprawdę, praktycznie, a nie w teorii, uświadomi, że jest śmiertelny. I że to… już…

Jaśmina cicho się wycofała.

Dobrze, że Romek wreszcie się otworzył. Dobrze, że znalazł kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Tylko… czemu nie przed nią?

Ruszyła przed siebie, najpierw powoli, ostrożnie, potem coraz szybciej, aż dopadła swojej karimaty. Wcisnęła się do śpiwora, nasunęła kaptur na głowę, zaciągnęła sznurki.

No i czemu tak się przejmuje? Powinna się cieszyć. Już się zaczynała obawiać, czy to nie szok pourazowy albo początki depresji. Bardzo dobrze, że Romek rozmawia z Edytą. To mądra dziewczyna.

Poluzowała sznurek i wystawiła głowę. Taka piękna noc. Szumią drzewa… Gdzieś daleko gra muzyka… Gwiazdy. Jest dobrze. Jest bardzo dobrze. Nie może mieć pretensji, że przespała czas, gdy Romek szukał kogoś do rozmowy. Ani do siebie, ani tym bardziej do niego. Widać tak miało być. Nie jest jej chłopakiem, więc po co te emocje? Jest dobrze. A teraz spać. Spać…

ROZDZIAŁ IX

Sobota, 23 sierpnia

1.

Henryk wszedł do pokoju ciężkim krokiem. Nie ma jej już ponad tydzień, a on nic nie może zrobić. Ta bezsilność jest najgorsza. Gdyby chociaż wiedział, co się stało. I znowu leje. Co za cholerne lato!

Zauważył żonę siedzącą przy komputerze. Płacze?

Zrobiło mu się zimno. Podszedł szybko i spojrzał na ekran ponad jej ramieniem. Aha, blog. Sławek w czwartek zamieścił pierwsze informacje i zdjęcia.

— Co jest?

Bez słowa wskazała na komentarz.

Gość: koleżanka

2008/08/23 14:58

witam. chodziłam z Różą do klasy, miałam z nią nie za duży kontakt bo Róża była żadko w szkole, ale z tego co wiem o nie miała najleprzych kontaktów z rodzicami, i wiem że planowała jakąś przeprowadzkę, widziałam ją ostatnio 29 czerwca 2008r w kościele ale nie miałyśmy okazji na rozmowę. mam nadzieję że wszystko potoczy się o dobrej drodzę

— „Była rzadko w szkole” — szepnęła. — „Nie miała najlepszych kontaktów z rodzicami”. Czego jeszcze się dowiemy?

— Rzadko w szkole to chyba była ta cała koleżanka — warknął Henryk, zaciskając pięści. — Sądząc po ortografii, to nawet bardzo rzadko. A poza tym dwudziestego dziewiątego czerwca byliśmy w Krościenku. Całą rodziną. I nie przypominam sobie żeby w kościele objawiła się jakaś Róży… koleżanka — ostatnie słowo prawie wypluł z siebie.

— Nie musieliśmy jej widzieć — powiedziała Iwona, ale przestała płakać. — To była niedziela. Mogła się akurat napatoczyć i ją zobaczyć. Pisze, że nie rozmawiały.

— Po pierwsze, gdyby to miało miejsce poza Toruniem — Henryk pociągnął żonę za rękę, a gdy wstała, mocno ją przytulił — toby ta cała koleżanka o tym wspomniała. A po drugie, już nie pamiętasz? Msza była pod gołym niebem. Na górce. Nie mogła jej widzieć w kościele.

— Dlaczego… Po co napisała takie kłamstwa?

— Ludzie czasem krzywdzą innych zupełnie bez powodu. Może nawet nie zna Róży, tylko tak… bezinteresownie?

Pogładził żonę po włosach.

— A jeśli… — Iwona mocniej wtuliła się w męża. — Powinniśmy byli Różę bardziej uczulić, że ludzie są różni. Jest taka naiwna, lubi się poświęcać. Z jej idealistycznym podejściem do życia potrzebowała więcej naszej uwagi. Chodź — spojrzała Heńkowi w oczy i smutno się uśmiechnęła — odgrzeję ci zupę.

— Nie, to ja ci odgrzeję. Pewnie od rana nic nie jadłaś.

2.

Jaśmina rozłożyła karimatę na szarobrązowym dywanie usypanym z setek albo i tysięcy piniowych igieł. Nad głową miała ciemnozielony dach piniowych gałęzi. Wszystko wokół pachniało żywicą. I było tak pięknie…

Przyjechali na ten camping niecałą godzinę temu. To już Ateny. Trzy albo cztery przystanki metrem do Akropolu, tak twierdził Maks. Ledwo załatwił wstępne formalności, rzucił Bartkowi kluczyki i od razu z Aśką pobiegli zwiedzać. I to było słuszne. W końcu to Maks prowadził samochód przez kilka godzin. Powinien odpocząć. A że w towarzystwie Aśki, to też słuszne.

Bartek zaraz zabrał się do grzebania w silniku, bo ostatnie kilometry przejechali z duszą na ramieniu, nie wiedząc, czy dojadą. I to też było słuszne, bo nikt nie potrafił tak zreanimować samochodu jak on.

Ale że Romek i Edyta gdzieś pognali… Nie, to nie było słuszne. Nie było…

Jaśmina wzięła do ręki dużą szyszkę i powąchała. Przez chwilę w zamyśleniu wodziła palcem po jej gładkich krawędziach.

Czy rzeczywiście wybrała się na tę eskapadę po to, by wreszcie się odkochać? Wspólne przebywanie w trudnych warunkach sprawia, że z człowieka wyłażą wszystkie najgorsze cechy charakteru. Tak sobie to tłumaczyła. Wolała nie pamiętać, że i dobre cechy mają okazję zabłysnąć w pełnej krasie. I zamiast się odkochać, brnęła w tę dziwną relację jeszcze głębiej. I coraz trudniej było z niej zrezygnować. A przecież dzieliło ich wszystko. Już dawno powinna dać sobie z Romkiem spokój. Od chwili, gdy się dowiedziała, kto jest jego ojcem. A jeśli nie wtedy, to zaraz potem, gdy zobaczyła…

Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. Nie. Nikomu o tym nie powie. I nawet nie chce o tym myśleć.

Co on w sobie ma? Tyle razy sobie obiecywała… Ale wystarczyło, że pojawiał się w pobliżu, a jej mocne postanowienia kruszyły się jak kości przy osteogenesis imperfecta. Czy wiedział, że tak na nią działa?

Cisnęła ze złością szyszką.

No i wyklarowało się. Powinna się cieszyć. Przecież Romek nie jest jej chłopakiem i ma prawo zwiedzać Ateny, z kim chce. Edyta też nie podpisywała zobowiązania, że będzie wszędzie chodzić z Jaśminą. Że zabolało? Poboli i przestanie.

Zresztą relacje między Romkiem i Edytą są… zwyczajne. Nie zachowują się, jakby się nagle odnaleźli. Tyle że czasem siadają gdzieś we dwoje i rozmawiają półgłosem. Kiedyś w ten sposób rozmawiał z nią…

Jaśmina wzruszyła ramionami i położyła się na karimacie z rękami pod głową. Miała nadzieję, że nikt nie zauważył, ile ją kosztuje, by zachowywać się jakby nigdy nic. Jakby jej wcale nie obchodziło, że Edyta z Romkiem pobiegli gdzieś uliczkami Janiny, nie czekając na nią, albo że teraz we dwoje zwiedzają Ateny.

Więc myśl, że Romek pojechał do Grecji ze względu na nią, świadczy tylko o jej wybujałym ego? Przecież to etnograf-pasjonat. Nie mógł przepuścić takiej okazji. Że syn znanego biznesmena nie musi spędzać dwóch tygodni w knajpie, po to by przez kolejne dwa zwiedzać? A co ona może o tym wiedzieć? Może praca w knajpie to przyczynek do badań etnograficznych? Albo… pojechał ze względu na Edytę?

Westchnęła.

Od czasu tamtego wypadku Romek zachowuje się inaczej. I już nie robi tych głupich aluzji, które tak ją krępowały. Wprawdzie skrępowanie pokrywała ciętymi ripostami, ale zawsze się bała, że w którymś momencie zabraknie jej konceptu.

Znowu westchnęła i usiadła.

Zajrzy do Bartka. Może trzeba mu pomóc? Wiadomo, że nie przy samochodzie, ale może chciałby na przykład coś do picia?

„Bartek… — Uśmiechnęła się. — Zupełne przeciwieństwo Romka. Wesoły gaduła robiący pięć rzeczy naraz. Co w sercu, to na języku. Może właśnie dzięki tym przeciwieństwom tak się z Romkiem dogadują?”.


Bartek grzebał w silniku, pogwizdując przez zęby.

— I jak? — zapytała. — Będzie coś z tego?

— Co ma nie być — rzucił wesoło. Otarł pot z czoła, zostawiając na nim czarną smugę.

Jaśmina parsknęła śmiechem.

— Czekaj. — Sięgnęła po chusteczkę. — Ubrudziłeś się.

— A bo to w jednym miejscu? — Wyszczerzył wszystkie zęby. Jaśminie zawsze się wydawało, że ma ich więcej niż przeciętny człowiek. Próbowała wytrzeć mu czoło.

— Daj spokój. I tak zaraz idę pod prysznic. No chyba że się wprawiasz przed stażem na chirurgii? Siostro, skalpel, to jest, tego, klucz nasadkowy szóstkę poproszę.

— Chyba byłaby ze mnie kiepska instrumentariuszka. To jest klucz?

— Tak, ale szwed. A ja chcę nasadkowy. O ten. — Pokazał brudnym palcem.

— Skaleczyłeś się!

— Gdzie? A, takie głupstwo… W poniedziałek trzeba poszukać sklepu z częściami. Te śruby są do niczego. Muszą być oryginalne zaczepy, bo jak się nam chłodnica na dobre urwie, to będziemy pieszo wracać. Gdzie jak gdzie, ale w Atenach już chyba dostanę?

Zatrzasnął klapę silnika.

— Skończyłeś?

— Na razie tak. Podasz mi ręcznik z samochodu? I mydło.

— Masz. Przyjdź tu, jak się wykąpiesz, zdezynfekuję ci rany.

— Mówi się „opatrzę”.

— Dobrze. Opatrzę ci rany i chwalebne blizny podziwiać będę.

— Oraz całować — podsunął.

— Bartuś, ran twoich całować niegodnam! — wykrzyknęła z udaną emfazą.

3.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 55.64