Rozdział 1
Był piękny, słoneczny dzień, taki jakie lubię. Wylegiwałem się z lubością na kanapie czerpiąc radość z nadmiaru czasu wolnego. Bycie singlem ma wiele dobrych stron. Przede wszystkim nie trzeba niczego planować. Totalna wolność aż piszczy z uciechy. Mam ją stale przy sobie. Najczęściej chowam ją sobie pod pachą, żeby inni nie widzieli. Natomiast wszelkie obowiązki mogę mieć w tyle. Nikomu nic do tego.
Mieszkam w licznej rodzinie kotów, ale z natury jestem samotnikiem. Zamiast ganiać za wróblem wolę ułożyć się wygodnie na parapecie, by obserwować świat, albo z kanapy kontrolować sytuację w pokoju. W zwierciadłach moich oczu odbija się cały świat. Gdy czegoś nie rozumiem, to usiłuję rozpoznać sytuację analizując wszystko to co kiedyś widziałem. W moim małym rozumku zapisało się przecież całe moje życie.
Przez okno wpadł do pokoju miły blask słońca, rysując dość spory prostokąt na dywanie. Ponad tym prostokątem w rozjaśnionym powietrzu przecinanym ukośnymi promieniami tańczyły pyłki, kłaczki kurzu i jakieś drobne owady. Pyłki pochodziły z wiosennych roślin, które rozpoczynały kwitnienie. Rozpoznałem je po zapachu. Przynosiły ze sobą nadzieję na coraz cieplejsze dni. Czas już był najwyższy wygrzać porządnie kości, przegonić wszystkie reumatyczne bóle. Niech sobie lezą choćby i do Ameryki, bo tam ponoć więcej jest możliwości.
Ludzie mają zdecydowanie lepiej. Na wszelkie dolegliwości biorą małą pigułkę, albo kilka kropli ziółek i od razu czują się zdrowsi. Fakt, że to ich poczucie nie zawsze odzwierciedla stan faktyczny, bo często są tak uzależnieni od leków, iż biorą je bez potrzeby i z byle powodu. My żyjemy bliżej natury, lepiej rozumiemy swoje organizmy, znacznie prościej potrafimy ocenić swój prawdziwy stan zdrowia. Dlatego można powiedzieć, że koty są prawdziwymi mędrcami, od których ludzie mogliby się wiele nauczyć.
W świetle promieni dywan aż pokraśniał z radości i wręcz promieniował subtelnym blaskiem. Jego nici drżały delikatnie do rytmu kosmicznej melodii gwiazd poprawiając swoje sploty. Z każdą chwilą wzór stawał się wyraźniejszy. Gdyby nie wygodna kanapa, to z całą pewnością zdecydowałbym się na małe czochranko pośrodku dywanu, w miłym cieple skośnych promieni zachodzącego słońca, które z każdą minutą stawało się coraz bardziej pomarańczowe.
Ponieważ kocham literaturę, którą Wojtek bardzo chętnie głośno mi czyta. Każdorazowa wzmianka o skośnych promieniach słonecznych przypomina mi, że jestem uczestnikiem rzeczywistości, którą w każdej chwili ktoś może opisać. Czasami wręcz czuję końcówkami nerwów drgania powietrza wywoływane przez uderzenia czcionek maszyny do pisania w kartkę. Rozglądam się wtedy bardzo uważnie, ale nigdy jeszcze nie zauważyłem ani maszyny do pisania, ani ręki pisarza.
Ponieważ okno było osłonięte piękną firanką wydzierganą na szydełku przez Elwirę w całe mnóstwo symetrycznych wzorów przypominających różne kwiaty, rozety, gwiazdy, koła i księżyce, przeto słoneczny prostokąt na podłodze był niejako ozdobiony delikatnym reliefem, czyli rzeźbą, albo raczej w tym przypadku cieniowaniem, które sprawiało wrażenie, iż obraz rzucany na dywan jest trójwymiarowy. Ponadto do szyby był przyczepiony szlifowany kryształ, który obracał się dokoła wtedy gdy świeciło słońce, rzucając na cały pokój mnóstwo świetlnych błysków, co przypominało mi puszczanie zajączków przez dzieci przy pomocy małych lusterek. Te zajączki tak szybko skakały, że aż miałem nieodpartą ochotę skoczyć ku nim i je łapać. Mój odwieczny instynkt łowcy walczył o palmę pierwszeństwa z lenistwem. Tego akurat dnia lenistwo wygrało ów pojedynek.
Leżałem więc sobie dalej spoglądając spod przymrużonych powiek na pokój. Zajączki sobie kicały po podłodze. Franek również im się przyglądał podejrzliwie. Franek jest królikiem Wojtka. W klatce stojącej pod oknem miał miseczkę wypełnioną marchewką, pietruszką i jabłkiem, pokrojonymi w kawałki. Co chwilę chodził sobie chrupać nieco tych smakołyków. W pierwszej kolejności zjadał jabłko, a gdy już jabłka nie było, prym wiodła marchewka. Po chwile trwającym posiłku wracał na dywan przyglądać się szaleńczej gonitwie zajączków. Obszar dywanu stanowił jego terytorium, ponieważ na panelach podłogowych ślizgały mu się łapki. Na całe szczęście nie odczuwał potrzeby zaznaczania swojego terytorium feromonami. Pozostawione przez niego włosy futra pachniały wystarczająco wyraźnie, do czego już zdążyłem się przyzwyczaić. Franek jest moim przyjacielem, więc akceptuję jego obecność, a nawet jestem zadowolony z jego istnienia. W chwilach mniejszego lenistwa jest się z kim bawić.
Rozdział 2
W Wiadomościach mówili, że w krajach skandynawskich zapanowała jakaś tajemnicza choroba psów, która powoduje wykrwawianie się psiaków. Pani magister z apteki rozmawiała o tym z dwiema kobietami przed budynkiem pocztowym. Pani magister zmierzała ku aptece aby rozpocząć pracę, gdy owe panie ją zatrzymały na chodniku i zagadnęły o tą straszną chorobę.
— Wie pani, droga pani magister, słysząc o takich strasznych rzeczach mamy poważne obawy o nasze zwierzaki — powiedziała pierwsza pani, w sukience w kwiaty i lekkiej kurtce oraz zamszowych bucikach na obcasie. Te buciki wyraźnie pachniały małym, ruchliwym i nieco znerwicowanym Yorkiem. — Prawda, moja droga? — zwróciła się o potwierdzenie do trzeciej pani.
— No — potwierdziła trzecia pani.
— Nie trzeba się niczego obawiać, moje drogie — powiedziała pani magister. — Ta choroba piesków występuje bardzo daleko. W naszym kraju nie sygnalizowano jej występowania. Zanim bardziej się rozprzestrzeni, naukowcy odkryją przyczynę choroby i znajdą na nią lekarstwo. Możecie być zupełnie spokojne.
— Jednakowoż — podjęła temat druga pani — wolałybyśmy mieć całkowitą pewność, że nasze kochane czworonogi są zdrowe i bezpieczne, dlatego prosimy o sprawdzenie dostępnych informacji w sposób fachowy. Domyślam się, że pani magister dotąd nie interesowała się zbytnio tym zagadnieniem, a to jest przecież, że się tak wyrażę, kwestia życia i śmierci. My traktujemy naszych milusińskich tak samo jak pozostałych członków rodziny. Prawda, moja droga? — zwróciła się do trzeciej pani.
— No — potwierdziła tamta.
Młody, wysoki i nadzwyczaj przystojny listonosz wyszedł zza budynku poczty, prowadząc rower i dźwigając na ramieniu sporą torbę wypełnioną listami oraz przesyłkami reklamowymi. Kilka sztuk reklam sklepu ogrodniczego wysunęło się z jego torby i rozsypało po chodniku. Listonosz widząc panie przed budynkiem zaczerwienił się, szybko postawił rower przy murze i zabrał się do zbierania ulotek reklamowych. Kobiety przyglądały mu się z wyraźnym zainteresowaniem.
Listonosz uporał się z ulotkami, które upchnął w torbie, a potem podszedł do pani magister.
— Mam dla pani list polecony — powiedział z grzecznym ukłonem, po czym sięgnął do torby, poszperał w jej wnętrzu, by po chwili podać kobiecie przesyłkę. — Trzeba podpisać — dodał.
— Naturalnie. Ma pan długopis?
— Tak. Bardzo proszę na samej górze — wyjaśnił listonosz podając kartkę z listą przesyłek poleconych i długopis.
Pani magister podpisała, oddała przybory do pisania, po czym zerknęła na kopertę.
— Czekałam na tę przesyłkę. Dziękuję.
— Życzę miłego dnia paniom — zawołał listonosz wracając do swojego roweru, którym jednak nie odjechał, tylko go prowadził odchodząc.
— Miły, młody człowiek — skonstatowała pani magister, po czym zwróciła się do stojących wciąż obok kobiet — Sprawdzę dokładnie informacje o tajemniczej chorobie nękającej pieski, a następnie przekażę paniom wiadomość przy pierwszej nadarzającej się okazji. Do widzenia.
— Do widzenia — odparła druga pani.
— No — powiedziała trzecia.
Pani magister szybkim krokiem weszła na schody prowadzące do apteki i zajęła się otwieraniem zamków. Obie rozmówczynie stały nadal przyglądając się jej poczynaniom. Gdy zamki zostały już otwarte, a pani magister zniknęła we wnętrzu apteki, obie panie zgodnie ruszyły ku znajdującemu się nieopodal sklepowi.
Bardzo mnie ta rozmowa kobiet zaintrygowała. Postanowiłem również poszukać informacji na temat tajemniczej choroby.
Rozdział 3
Jednym ze sposobów zdobywania informacji jest oglądanie telewizji. Wiedząc, iż ciocia Jadzia całymi dniami miewa włączony telewizor w dużym pokoju, wskoczyłem na parapet jej okna. Firanka wisząca za szybą nieco ograniczała widoczność tego co działo się w pokoju, ale włączony telewizor świecił srebrnym blaskiem i migał postaciami poruszającymi się na ekranie. Niestety, nie było niczego słychać.
Postanowiłem miauczeniem przywołać ciocię Jadzię. Miauczałem, jęczałem, piszczałem, kwiliłem niczym ludzkie niemowlę, ale te wysiłki nie przynosiły pożądanego rezultatu. Ciocia Jadzia nie pokazywała się. Pewnie poszła do sklepu, albo do sąsiadki, pomyślałem. Wybrałem się na gościnę do cioci Teresy. Zawsze zostawia uchylone okno na poddaszu. Wszedłem więc do środka. Przyłożyłem ucho do podłogi nasłuchując. Gdzieś w tym domu był włączony telewizor. Ludzie mają jednak bardzo podobne zwyczaje.
Trzeba było niespostrzeżenie przemknąć się korytarzami i schodami na parter. Nie miałem zbyt wielkiego doświadczenia w tej materii, bo przez całe życie mieszkałem na parterze. Cóż było robić, musiałem zaryzykować wyprawę w nieznanym mi terenie. Rozejrzałem się po poddaszu. Było tam rozstawione sporo różnych mebli, a także mnóstwo kartonów. Te kartony były niezwykle intrygujące. Przywodziły na myśl ciepłe i miłe w dotyku, przytulne schowki, w których można się ukryć przed każdym niebezpieczeństwem.
Najbliższy z kartonów był zaklejony taśmą, ale ona odklejała się w wielu miejscach. Od razu można było rozpoznać, że właściciele domu w tym miejscu ukryli ważne dla rodziny przedmioty. Najprawdopodobniej były to rodzinne pamiątki z czasów dzieciństwa ich pociech. Wszyscy ludzie ukrywają w różnych miejscach najcenniejsze rzeczy przed ewentualnymi złodziejami.
Trochę podłubałem pazurem przy taśmie i karton stanął przede mną otworem. Zapowiadało się na wspaniałą przygodę. Bez zastanowienia wskoczyłem do środka. Pachniało tam mysimi kupami. Przypomniały mi się moje dziecięce lata. Zawsze mogłem liczyć na opiekę dorosłych i możliwość bezpiecznej zabawy na strychu. Nawet myszy się mnie wtedy nie bały i przyglądały się mojemu baraszkowaniu pośród kartonów z używaną odzieżą. Czasami wydaje mi się, że pamiętam tamte czasy lepiej niż to co działo się wczoraj lub przed dwoma dniami.
Któregoś razu znalazłem sporą ilość mięciusieńkich pieluch poskładanych ładnie w kostkę. Były takie delikatniutkie, pachnące niemowlakiem, że aż chciało się je zjeść. Oczywiście, nie nadawały się do jedzenia, więc umościłem sobie w nich legowisko i rozłożyłem się w nim niczym król na tronie. Niektóre pieluszki zahaczały się o moje pazurki, więc je ugniatałem pod sobą pyszczkiem. Czasami któraś z pieluszek owijała się wokół mojej szyi lub zsuwała mi się na mordkę, wtedy czułem się jak księżniczka albo wróżka z bajki, czy jakaś nałożnica zwodząca męża pięknymi opowieściami, aby go powstrzymać od skonsumowania małżeństwa. Widocznie dawnymi czasy małżonkowie konsumowali swoje żony. Musiało się to odbywać jednak dopiero po urodzeniu potomstwa. Pewnie wtedy gdy małżonka stawała się nazbyt stara i zrzędliwa. Obecnie tylko modliszki preferują konsumpcję po nocy poślubnej. Czasy się zmieniają. Dawne, dobre zwyczaje odchodzą w niebyt.
W rogu kartonu z pieluchami urządziłem sobie kuwetę. W końcu pieluchy właśnie do tego celu zostały stworzone. Mój świat mógłby zostać ograniczony tylko do owego kartonu, gdyby jeszcze było tam co jeść. Do samodzielnego łowienia myszy nie miałem talentu, więc schodziłem ze strych na posiłki. Przez bardzo długi czas nikt niczego nie zauważył. Gdy tylko potrzebowałem odrobiny prywatności, to zagrzebywałem się w pieluchach.
Pewna stara sowa, która przylatywała tam chować się przed palącym słońcem, uczyła mnie filozofii.
— Widzisz — mówiła — sowy i myszy tworzą nierozerwalne piękno tego świata. Każde z nas bez drugiego traci sens istnienia. Niezależnie od tego czy pada deszcz, czy wieje wiatr, uszy jednego nasłuchują drugiego. Nasze oczy tęsknią do wzajemnego widoku, a gdy spojrzenia się spotykają, to naszymi ciałami wstrząsa nerwowy dreszcz, pożądanie i ekstaza.
Rozdział 4
Sowa była wiekowym przedstawicielem świata ptaków żerujących nocą. Nocne zwiększanie swojej aktywności bardzo zbliżało ją do kotów. Dlatego od razu bardzo się polubiliśmy. Gdy niebo zaczynało już jaśnieć, a sowa wracała na swoją belkę pod dachem, zadawałem jej liczne pytania o naturę świata. Interesowało mnie wszystko.
— Nigdy nie wiadomo z góry, które wydarzenie nam się przytrafiające będzie miało dla nas skutki dobroczynne, a które zgubne — tłumaczyła mi sowa. — Naturalnie, jeżeli uda się napełnić żołądek pożywieniem, to może się ów fakt wydawać czymś dobrym. Tak też go traktujemy, dopóki nie okaże się, iż to pożywienie było zatrute.
Te słowa wywołały we mnie straszny lęk i okropne dreszcze. Zacząłem się trząść ze strachu. Nerwy się we mnie splątały w wielki węzeł i nie chciały odpuścić. Połowa ciała mi zdrętwiała, a druga połowa mrowiła i trzęsła się jak galareta na świńskich nóżkach, po wyjęciu ich z garnka. Widziałem kiedyś takie gotowanie. Mięso zostało zapakowane do słoików, słoiki zakręcone mocno nakrętkami i schowane do spiżarni. Odrobinę jednak samej galarety dano mi do spróbowania. Była wyborna.
— To straszne — wymruczałem piskliwym głosikiem.
— Na całe szczęście — mówiła sowa — zatrute pożywienie zdarza się niezwykle rzadko i należy raczej do wyjątkowych sytuacji. Nikt nie truje na zapas, nie gromadzi zatrutych pokarmów, ponieważ w przypadku wystąpienia głodu każdy sam pragnąłby zjeść zgromadzone zapasy. Podjęcie decyzji o zatruciu jakiegokolwiek pożywienia jest niezwykle trudne, a podołać temu mogą jedynie najbardziej zwyrodniałe osobniki chore umysłowo, zdegenerowane psychicznie, nienawidzące innych, a być może nawet całego świata.
— Mamusiu! — jęknąłem przerażony.
— Uspokój się — zachrypiała sowa grubym głosem.
— Chciałbym być tak mądry jak ty — wymruczałem żałośnie.
— Z każdym dniem jesteś coraz mądrzejszy — stwierdziła. — Uczysz się nowych rzeczy, poznajesz nowe wyrażenia, dowiadujesz się o kolejnych problemach do rozwiązania. Uczysz się, chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy. Jak już mówiłam, nie zawsze jest wiadomo jakie skutki wynikną z poszczególnego działania, ale można przewidywać kierunek, w którym będą one zmierzały. Poznawanie świata zawsze zmierza po poszerzenia swojej wiedzy, do zrozumienia niektórych praw rządzących tym światem, a z czasem do coraz dokładniejszego się z nim bratania. Jak już będziesz za pan brat z całym światem, to nic nie będzie dla ciebie straszne ani obce.
— Naprawdę? — zapytałem, ale sowa zajęła się przeglądaniem swoich piórek.
Wtuliłem się w pluszowego misia by porozmyślać o czekających mnie lekcjach życia.
— Gdybyś miał kolegów, to byłoby weselej — powiedziała po dłuższej chwili sowa.
— Mam kolegów — zapewniłem.
— To gdzie oni teraz są?
— Polują na myszy — odparłem.
— Polowanie na myszy to bardzo interesujące zajęcie — stwierdziła.
Nie potrafiłem znaleźć rozsądnej odpowiedzi na to stwierdzenie. Nie chciałem wyjść na mazgaja. Ponownie wtuliłem się w misia i chyba wtedy zasnąłem. Potem usłyszałem hałasowanie dzieciaków na podwórku, więc poszedłem zobaczyć co się tam dzieje.
Rozdział 5
Gdy się obudziłem, wyszedłem z kartonu. Poddasze nadal było zawalone meblami i kartonami. Pewnie nikt nie przyjdzie tu zrobić porządku, pomyślałem. Wciąż słychać było grający gdzieś telewizor. Przypomniałem sobie o powodzie mojego tam przyjścia. Chodziło o uzyskanie informacji o groźnej chorobie. Skierowałem się ku schodom prowadzącym na niższe piętra.
Stanąwszy u szczytu schodów zobaczyłem głęboką studnię drewnianych stopni prowadzących chyba aż na samo dno piekła. Zapowiadała się bardzo długa podróż. Nie byłem pewien czy moje drobne łapki podołają tak wielkiemu wyzwaniu. Można było skorzystać z poręczy i ślizgiem zjechać na sam dół, albo raczej wjechać w ten dół, tylko że to mogło być równie niebezpieczne co długotrwałe. Słyszałem wiele opowieści o gwoździach wbijanych w poręcze, a swoją pupę wolałem mieć w całości i w dobrym stanie.
Zrobiłem pierwszy krok ku tej przepaści. Okazało się, iż ktoś niedawno pastował te schody. Zjechałem od razu z trzech stopni. Uf! Na szczęście nic mi się nie stało. Upadłem bardzo miękko, jakbym upadał na poduszkę. Najwyraźniej te schody zostały bardzo profesjonalnie zaprojektowane i wykonane. Nabrałem pewnego szacunku do sąsiadów.
Postanowiłem więc zrobić kolejny krok. Wysunąłem łapkę do przodu, ogon wygiąłem do tyłu dla zachowania równowagi, pochyliłem kark, zerknąłem ku dołowi… i już byłem znowu trzy stopnie niżej. Te schody okazały się bardzo przyjaznymi dla tak małej istoty jak ja. W takim tempie to zejdę raz dwa.
Normalnie zacznę chyba kochać moich sąsiadów. Rozwiązania konstrukcyjne i architektoniczne zastosowane w ich domu wprowadzają nas w nowoczesność, dają wielką radość, nakłaniają nas, maluczkich, małych kotków, do podróżowania, do poznawania świata, a także, a jakże, do wyrażania swojej wdzięczności dla kochanych sąsiadów, tak nam bliskich i godnych szacunku. Niechaj się wszystkie wredne kawały o sąsiadach zapadną w mroki zapomnienia!
Przysiadłem na chwilę dla odpoczynku na tych schodach. Gdzieś w pobliżu był włączony telewizor. Wyraźnie słyszałem dochodzące do mnie głosy rozmowy.
— Polityka jest kobietą — mówiła jakaś pani podniesionym głosem. — Kobiety są gospodyniami domowymi, nauczycielkami, lekarkami, przedszkolankami, ekspedientkami w sklepach, kelnerkami w kawiarniach i restauracjach, fryzjerkami i manikiurzystkami. Po prostu krótko mówiąc, kobiety dzierżą prym w zarządzaniu codziennym życiem, w gospodarowaniu rodzinnym majątkiem, w wychowywaniu dzieci, a także w dbaniu o męża, jego dobrobyt i wizerunek.
— Gdy jakiś cymbał — kontynuował głos kobiety — pokaże się publicznie w źle dobranym krawacie, w pogniecionej koszuli, lub w brudnym garniturze, to wszyscy powiedzą, że go żona nie dopilnowała, że o niego nie zadbała, lub że go w takim stanie wypuściła z domu. Zawsze za wszystkie niedociągnięcia mężczyzny odpowiada jakaś kobieta. Taka jest powszechna opinia. Takie jest po prostu doświadczenie życiowe większości społeczeństwa.
— Wszystkie kobiety — twierdziła owa mądra i z całą pewnością piękna kobieta — pełnią na co dzień rolę gospodyni. Czas już najwyższy, drogie panie, abyśmy stały się gospodyniami również w polityce. Mamy do odegrania wielką, ważną rolę we władzach miast i miasteczek, gmin i sołectw, a także powiatów i województw.
Głos tej pani został zakłócony przez wrzawę braw, oklasków, a także wiwatów na jej cześć. Pomyślałem sobie, że w tej chwili ku owej ślicznej i dobrej kobiecie lecą nie tylko uśmiechy, ale również z całą pewnością bukieciki kwiatów, pudełka czekoladek, szeleszczące woreczki z pyszną, świeżą wątróbką, paszteciki z drobiu, a może nawet paszteciki z dziczyzny, a co najmniej z królika. Na samą myśl o takich pysznościach ślinka pociekła mi z pyszczka, więc musiałem się oblizywać.
Rozdział 6
Gdy się obudziłem, wyszedłem z kartonu. Wciąż było słychać włączony gdzieś telewizor. Otrzepałem mordkę z kurzu i poszedłem w kierunku schodów. Trzeba było spenetrować mieszkanie sąsiadów. Piętro niżej z korytarza wchodziło się do kilku pokoi. Wykładzina tłumiła kroki, więc się nawet nie musiałem zbytnio starać o zachowanie ciszy.
Do pierwszego pokoju po prawej drzwi nie były zamknięte. Wsadziłem głowę w szparę pomiędzy drzwiami a framugą. Wewnątrz pokoju panowała sterylna czystość. W błyszczących, białych kafelkach podłogi widziałem odbicie sufitu z wielką lampą. Dalej stały dwie kanapy stykające się nogami, dwa stoliki z dwoma fotelami po bokach każdego z nich. Wszystko było podwojone. Pod ścianą stały dwa telewizory. Jeden z nich stał na niskim stoliku. Drugi stolik leżał na telewizorze. Trudno było mi dostrzec granicę pomiędzy tymi dwoma światami, ale z całą pewnością były to dwa lustrzane światy.
Obawiałem się zdublowania mnie samego, więc nie wszedłem do środka, tylko cichutko wycofałem się na korytarz. Wtedy zobaczyłem Dominikę. Zbliżała się do mnie z mopem na długim kiju.
— Miau — powiedziałem do niej z nadzieją, że ona zamierza tylko sprzątać owym narzędziem.
— Ja ci zaraz dam miau! — krzyknęła dziewucha i zamachnęła się mopem.
Mokry splot sznurków przeleciał nad moim grzbietem. Bryzgi wody z mydłem poleciały na ścianę i zostawiły na niej ciemne plamy. Ściana w tym miejscu przestała być nieskazitelnie czysta. Wyobraziłem sobie te plamy na moim futerku. Dreszcz obrzydzenia o mało nie przewrócił mnie na podłogę.
— Zaraz ci pokażę gdzie powinny przebywać takie kociska jak ty!
Nie byłem pewien czy chcę się tego dowiedzieć. Na wszelki wypadek pobiegłem natychmiast w stronę schodów prowadzących na poddasze. Za moim tyłem usłyszałem mokre plaśnięcie w ścianę. Wszędzie rozpryskiwały się krople zimnej wody.
— Przez ciebie będę tu znowu musiała sprzątać! — krzyczała za mną coraz bardziej rozzłoszczona dziewczyna.
Ogarnęło mnie paniczne przerażenie. Może raczej przerażająca panika. W każdym razie strach o swoje życie. Pazurki mi zahaczały o wykładzinę leżącą na korytarzu. Z każdym krokiem coraz bardziej obawiałem się potknięcia. Jeżeli ona mnie dopadnie, to zrobi z mojego futerka wycieraczkę do butów, pomyślałem.
— No to teraz cię mam — usłyszałem za sobą.
— Miau! — zapiszczałem w odpowiedzi.
— Nic ci już nie pomoże — wycedziła przez zęby świszczącym głosem, a ja w tym głosie słyszałem ostre zęby ocierające się o język. — No to masz! — dodała jakby na zakończenie swojej wypowiedzi.
Ostatnim wysiłkiem woli zdecydowałem się na długi skok ku schodom. Odbiłem się od podłogi i poszybowałem w górę jak narciarz podczas mistrzostw świata w skokach narciarskich. Wyprężyłem się jak struna od gitary i ledwie sięgnąłem łapami trzeciego stopnia schodów. Milionową część sekundy później usłyszałem uderzenie mopa o drugi schodek.
— Ty paskudo! — wykrzyknęła moja prześladowczyni.
Nie miałem już czasu na oglądanie się za siebie. Trzeba mi było czym prędzej ratować skórę. Zdecydowałem się na kolejny skok. Nie miałem już jednak tyle sił, więc udało się tylko po dwa stopnie skoczyć kilka razy. Zaczynało do mojej świadomości docierać przerażające odkrycie. Otóż moje skoki były bardzo wyczerpujące, a sił ubywało mi tak szybko, że nie było żadnej szansy na to aby nadal tak sobie skakać aż do poddasza. Byłem ledwie w połowie schodów, a siły już prawie mnie opuściły.
Usłyszałem pierwsze kroki Dominiki na schodach. To oznaczało, że ona zaraz mnie dopadnie. Oczami wyobraźni zobaczyłem ten moment. Mop zgniatał moje ciało. Woda z mydłem mieszała się z moją krwią. Powstała w ten sposób krwawa posoka plamiła schody, ściekając na coraz niższe stopnie, aż w końcu poczęła wsiąkać w wykładzinę korytarza.
Na moje szczęście właśnie w tej chwili atakująca mnie dziewczyna pośliznęła się na mokrych stopniach, zamachała jedną ręko w powietrzu jak ranna mewa, a potem poleciała do tyłu i upadła z łomotem na plecy. Zerkałem w jej stronę z nadzieją, iż ma już dość pogoni za mną. Leżała na podłodze mamrocząc coś niezrozumiałego. Na wszelki wypadek wolałem znikać, więc wspinałem się do góry, a ona wciąż leżała na podłodze. Żyła, bo mówiła sama do siebie, ale się nie podnosiła. Bezpiecznie dotarłem do poddasza, a potem wyszedłem przez wciąż uchylone okno na dach. Tam byłem już bezpieczny.
Rozdział 7
Następnego dnia od samego rana wróble ćwierkały na podwórku o mojej przygodzie w domu u cioci Teresy i niebezpiecznym spotkaniu z mopem Dominiki.
— Jakież to było mroczne spotkanie, ćwir, ćwir — wyćwierkał pierwszy wróbel.
— Można by epopeję wyćwierkać — dodał drugi ptaszek.
— Co najmniej elegię — zauważył trzeci wróblowaty.
— Raczej epos romantyczny, ćwir, rymowany — zaćwierkał czwarty.
— Chyba raczej kiepskiej jakości romans prowincjonalny — zauważył rezolutnie kolejny wróbel. — Spotkanie z narzędziami domowymi do sprzątania nie należy do nazbyt romantycznych.
— Może i nie było ono romantyczne — przyznał tamten — ale z całą pewnością było emocjonujące.
— No, prawda, emocji było w tej potyczce całkiem sporo. Dawno już nie widziałam takiej wartkiej akcji pościgowej. Normalnie można było równowagę stracić i spaść z gałązki — włączyła się do dyskusji koleżanka pierwszego wróbla, która właśnie wróciła do krzaków z łąki, na której jedna z gospodyń mieszkających po sąsiedzku rozsypała całkiem sporo chleba pokrojonego w małe kosteczki.
— Równowagę to stracisz jak ciotka przestanie okruchy pieczywa rozsypywać na polu i będziesz musiała latać po całej wsi w poszukiwaniu pożywienia — zaćwierkał ze złośliwym przekąsem pierwszy wróbel, który nie obawiał się, jak widać i słychać, docinków pod adresem swej przyjaciółki. Pewnie z niejednego krzaku już nasiona razem objadali.
— Nie bądź złośliwy, mój drogi.
— Ależ skąd. Nie miałbym śmiałości.
— W każdym razie widok był przezabawny — dodał drugi.
— Szkoda tylko, że kocur wcale nie oberwał — podsumował trzeci wróbel.
— Gdyby oberwał, to musielibyśmy się składać na wiązankę z piór na jego pogrzeb — zauważył smętnie czwarty.
— Wypadałoby — przyznał pierwszy.
— Bądź co bądź, to sąsiad — przytaknął trzeci.
Przysłuchiwałem się tym ptaszyskom siedząc na gałęzi wiśni i aż mi się ciepło zrobiło na sercu od ich jazgotu. Po raz pierwszy w życiu mnie te ćwierkania wcale nie denerwowały. Takie to niby trzpioty, a jakie wrażliwe i życzliwe dla sąsiadów. Nikt by nie pomyślał, że w tak małych kulkach mieszczą się aż tak wielkie serca.
Ta wredna, hałaśliwa zgraja potomków jakiejś zdziczałej kury, wygrzebującej robactwo w zapyziałej wiosce, żywiącej się szarańczą, istniejącej tylko dlatego, że ten lub ów kułak zaniechał odcięcia jej głupiego łba, powinna raczej zająć się wydziobywaniem szczawiu z wałów przeciwpowodziowych, a nie narażać moją godność osobistą na szwank wobec wszystkich przechodniów akurat znajdujących się nieopodal tego miejsca.
Myślę, że nie można wierzyć ani jednemu ich słowu. Bezczelnie kłamią, mijają się z prawdą, konfabulują o tym, że koty miauczą po nocach nie dając spać innym. Oczywista manipulacja! Każdy szanujący się kot, który jest przecież potomkiem starożytnych lwów, porę nocną bardzo chętnie spożytkuje na polowanie, zamiast wałęsać się po dachach i wydzierać się wniebogłosy. Jest cała masa głośniejszych zwierzaków niż koty. To w obronie owych zwierząt trzeba zwalczać wszystkich, którzy głoszą wieści o konieczności zachowania ciszy i spokoju społecznego, a w związku z tym proponują eksterminację, czyli zabijanie zwierząt. To się po prostu nie godzi!
Rozdział 8
Będąc na spacerku po obfitej kolacji, spotkałem na deptaku w centrum miasta śliczną kotkę. W pierwszej chwili aż mnie zamurowało z wrażenia. Zrobiłem tak wielkie oczy, że aż mi się uszy pomarszczyły i przez chwilę stałem się prawie głuchy. Bardzo chciałem do niej podejść, ale nie wiedziałem jak oderwać łapki od podłoża ani jak wykonać chociażby jeden, mały kroczek w kierunku tej piękności. Gdy ona spojrzała w moją stronę, to aż serce mi załomotało w piersi z wrażenia.
Wtedy ona delikatnie się uśmiechnęła. Nie miałem zielonego pojęcia czy był to uśmiech zalotny, czy raczej tylko litościwy, jednak sam fakt bezspornego zaistnienia owego uśmiechu upił mnie wielką radością, upoił dumą, odurzył ekstazą, wręcz zamroczył moje zmysły. Usłyszałem muzykę sfer niebieskich. Silne dreszcze poczęły wstrząsać moim grzbietem.
Nie byłem w stanie dojrzeć w porę rowerzysty. Uderzył mnie w głowę, przejechał kołem po mojej łapie, a potem wpadł w poślizg i upadł na chodnik. Byłem oszołomiony i zdezorientowany. Nie wiedziałem co się wokół mnie dzieje. Rowerzysta najwyraźniej doszedł do wniosku, że to ja jestem winien zaistnienia tej sytuacji, bo klął głośno i wulgarnie, a nawet zamierzał mnie kopnąć. Już się zamierzał do kopnięcia.
Przed atakiem rowerzysty uratowała mnie owa śliczna kotka. Skoczyła na niego z wystawionymi pazurami. Rowerzysta takiego obrotu sytuacji się nie spodziewał. Wielce zaskoczony i wystraszony pazurami drapiącymi go po dłoniach i gołych ramionach uciekł w panice z deptaku, pozostawiając na chodniku przewrócony rower.
Dopiero wtedy gdy kotka oblizywała mi pieszczotliwie mordkę odzyskałem świadomość. W pierwszej chwili myślałem, że jestem w niebie.
— Umarłem — powiedziałem do kotki raczej dość spokojnie, bo taka myśl wcale nie wydawała mi się straszna, skoro ona tam miała być razem ze mną.
— Wcale nie — powiedziała ze śmiechem.
— Nie? — zapytałem jeszcze dla pewności.
— Nie, nie umarłeś — powiedziała. — Jesteś tylko troszeczkę poturbowany, ale to nic groźnego — dodała.
— Jak masz na imię? — byłem bardzo ciekaw.
— Katerina — odpowiedziała, a mnie zakręciło się w głowie.
Musiała mnie odprowadzić do domu, lub poprosić o to kogoś znajomego, lecz ja nic z tej drogi nie pamiętam. Nie wiem nawet kiedy księżyc zaszedł za horyzont ani kiedy gwiazda poranna zaświeciła na niebie. Nie mam zielonego pojęcia o tym, kiedy skończyła się ta piękna noc, a rozpoczął kolejny dzień ze zbioru tych, które czekają na swoją kolej w długiej kolejce. Jakże bym te wszystkie dni przytulił do swego serca, poczochrał je po głowach, podrapał je za uszkiem.
Zobaczyłem w wyobraźni jak te wszystkie dni niecierpliwią się przeciągającym się czasem, wydłużającym się okresem tęsknoty, a potem jak radują się chwilą spotkania ze mną. One wprost nie mogą się doczekać. Ich przeznaczeniem jest danie mi radości i szczęścia.
— Czekam na was, moje kochane — mówiłem do nich, a właściwie wysyłałem ku nim wiadomość telepatyczną, z bardzo dużą, doczepioną doń, dawką pozytywnych uczuć, odczuć, tudzież emocji.
Czekały cierpliwie, jak przystało na doświadczone życiem, mądre postacie, czy też tylko jednostki upływającego czasu. Czas jest naszym wielkim dobrodziejem. Wszyscy korzystamy z jego wielkiej dobroci. Ma się rozumieć, do czasu.
Rozdział 9
Wieczorne spotkanie z Kateriną zauroczyło mnie. Nie tylko nawet zauroczyło, ale wręcz zamroczyło. Postanowiłem cały dzień spędzić na błogich rozmyślaniach, marzeniach i wspominaniu tej pięknotki. Cóż to była za kotka! Jakaż z niej ślicznotka! Całe dotychczasowe życie wydało mi się nagle smutne, nudne i żałosne.
Koguty od samego rana pieją! Te pokraczne ptaszyska coraz bardziej działają mi na nerwy. Czy, naprawdę, nic nie można z tym zrobić? Każdy normalny kot ma rano ochotę na odrobinę lenistwa. Czy tak trudno to zrozumieć? Powinno się uchwalić ustawę o obowiązku zachowania porannej ciszy co najmniej do godziny jedenastej. Taki zapis umożliwiłby wreszcie zapewnienie odpowiednich warunków do odpoczynku po przepracowanej nocy. Wszyscy ludzie pracujący w systemie zmianowym, czyli chodzący do pracy na nocne dyżury, powinni poprzeć tego rodzaju zapisy w prawie lokalnym, jakie uchwalają radni gminni. Toż właśnie gmina, czyli podstawowa komórka organizacyjna społeczeństwa, a zwłaszcza społeczności lokalnej, ma nie tylko prawo, ale nawet obowiązek zagwarantować swoim mieszkańcom najlepsze warunki do życia.
Gdyby z jakiegoś powodu okazało się, że tego typu ograniczenie praw i wolności do swobodnego wyrażania swojej natury, poprzez pianie każdego ranka, było niemożliwe do uchwalenia, to można by przemyśleć wprowadzenie całkowitego zakazu hodowli drobiu na terenie całej gminy. W końcu nasza gmina jest miejska, może nawet drobnomieszczańska, ale przecież nie wsiowa. Jajka wszyscy kupują w sklepie spożywczym, a mięso na obiad też. Czy ktokolwiek w dwudziestym pierwszym wieku może jeszcze kiedykolwiek myśleć o mordowaniu kurcząt, o zabijaniu kokoszek czy o uśmiercaniu młodych kogucików?
Przecież te panoszące się wszędzie kury wydziobują świeże pędy trawy ledwie tylko przebiją się one przez ziemię. W ten sposób pozbawiają świat roślin, które mogłyby produkować tlen, poprawiać stan atmosfery, służyć wszystkim pomocą w walce ze zmianami klimatycznymi.
No a poza tym, to aż wstyd wspominać, ale kury srają gdzie popadnie. Wydalają wszędzie, gdzie akurat stoją. A przemianę materii to one mają bardzo szybką. Nadzwyczaj. Czasami wydaje mi się, że one to robią specjalnie. Na złość wszystkim innym. Takie to one są fałszywe i wredne, te kury. Sam kiedyś słyszałem jak one rozmawiały między sobą myśląc, że nikt ich nie słyszy.
— Zaczekaj, kochana — mówiła jedna kura — machnę pazurem i wygrzebię nam tego robaczka.
— To jest mój robaczek — rozgdakała się druga.
— Ależ daj spokój! — odrzekła tamta.
— O czym rozmawiacie? — zapytała trzecia podchodząc blisko i zerkając przekrzywionym łepkiem ku rozgrzebanej ziemi.
— No co ty! — wydarła się pierwsza kura.
— Gdzie się tu wpieprzasz! — zaskrzeczała druga.
Na tą wymianę zdań zbiegły się natychmiast wszystkie kury z całego podwórka i przystąpiły do natychmiastowej eksploatacji gruntu pod łapami. Piasek aż fruwał w powietrzu. Cztery robaczki wygrzebały sobie te kury, ale gdakania było dobrze przez godzinę.
— Posuń się!
— Sama się posuń!
— Gdzie z tym dziobem!
— Uważaj na moje skrzydło!
— Nie rozpychaj się!
— Żeby ci jajka w tyłku skisły!
— A żebyś tak sama nieść przestała!
— Żebym ja przestała? Ciebie pierwszą na obiad utłuką, bo za płot wynosisz
te swoje zbuki.
— O święty kogucie! Trzymajcie mnie bo ją zadziobię!
Rozdział 10
Siwa siedziała na grubym konarze śliwy rosnącej w ogrodzie. Zakradła się do tego miejsca z powodu trawiącej ją wielkiej ciekawości. W całym bowiem mieście wszystkie koty roznosiły plotki o niezwykłej, magicznej wręcz atmosferze panującej na terenie owego ogrodu. Pobliskie tereny słyną zamieszkującymi je wróblami. Dachy okolicznych domów upodobały sobie dorodne, tłuste wrony, które bardzo często sfruwają na ziemię i pośród trawy szukają dla siebie czegoś do zadziobania. Natomiast znajdujące się przy ulicy latarnie zasiedliły smętnookie, białe mewy, o których już obecnie śpiewa się piosenki.
Ukryta pomiędzy gałęziami drzewa Siwa zamierzała osobiście sprawdzić prawdomówność plotek. Jej wrażliwa, kobieca natura pragnęła z całych sił potwierdzenia owych romantycznych pogłosek. Gdyby to wszystko było prawdą, to można by wreszcie zacząć spełniać swoje marzenia o pobycie w Raju, myślała Siwa z wielkim optymizmem.
— Życie trzeba spędzać z radością, albowiem to uczucie przedłuża nam czas naszego bytowania na tym świecie — mawiała często Siwa do swoich bliskich, a także do wielu znajomych.
Z tymi znajomymi to ona miała najczęściej same kłopoty. Zawsze przychodzili w gościnę nie w porę. Niby się wszystkim mówi, że wizyty są mile widziane w godzinę, a najlepiej dwie godziny, po drugim obiedzie, a tu nagle ni z tego, ni z owego, bez zapowiedzi i bez uprzedzenia wpadają sąsiedzi z sześciorgiem kociąt akurat podczas sjesty. Pewnie się sąsiadka zdecydowała zgarnąć młode i pójść na gościnę by dać staremu, wyleniałemu mężowi spokojnie się wylegiwać na kanapie.
Ten stary cap niewylizany od dobrych kilku tygodni, zamiast zajmować się zabezpieczaniem bytu swojej rodziny, całymi nocami ugania się za młodymi kotkami. Że też zawsze najbardziej ich kręcą małolaty, rozmyślała Siwa. Prawdopodobnie w każdym starym wraz z wiekiem przyrasta nie tylko siwej sierści, nie tylko wyleniałych miejsc, nie tylko przybywa strzykania w stawach i sztywnych mięśni, choć zawsze w nieprzydatnych miejscach, to jeszcze na dokładkę im w duszach rozrasta się coraz bardziej bezczelny, coraz bardziej wulgarny pedofil.
Siedziała na gałęzi i spoglądała prosto w okno domu położonego na tyłach ogrodu. Słońce świeciło prosto w okno, oświetlając pokój. Do szyby okna przymocowana była jakaś błyskotka, która co chwilę błyskała odbitymi słonecznymi promieniami, oślepiając patrzącą. Koty nie lubią patrzeć prosto w słońce, bo ich oczy są przystosowane do widzenia raczej w półmroku, lub w ciemności. Raz aż się jej zakręciło w głowie od tego blasku, tak że o mało nie spadła z drzewa.
Potem Siwa zobaczyła wnętrze pokoju. Był całkiem przyzwoicie umeblowany. Z kanapy dawało się dość łatwo wskoczyć na szafę. Z drugiej strony był dostęp do szafki. Na kanapie odpoczywał kot. Ten widok wcale jej nie zaskoczył. Samce są tacy przewidywalni. Ojciec stwórca wcale nie najlepiej to urządził. Gdybyż tymi sprawami od samego początku zajmowała się natura, stosując tylko siły przyrody, instynktu i wewnętrznego dobra, a mniej dbając o cywilizacyjne bzdury czy kulturalne mrzonki, to świat wyglądałby inaczej. To matki, które rodzą kolejne pokolenia, powinny bezapelacyjnie rządzić światem, pomyślała Siwa.
Ten głupi, leniwy kot wylegiwał się, patrzył na odblaski słońca goniące się po pokoju jak małe kociaki i bezczelnie drapał się po tyłku. Już na pierwsze spojrzenie jasne było, iż ten kocur przynosił wstyd kociemu gatunkowi. Na ten widok kotką wstrząsnęły nieprzyjemne dreszcze.
Rozdział 11
Pani Hania z kiosku bardzo często wystawia pod drzewem za kioskiem talerzyk z plasterkami kiełbasy, kawałeczkami mięsa z kurczaka, lub z mielonym zdjętym z kanapki, którą sobie przyniosła do pracy z domu. Te smakołyki zostawia tam dla wygłodniałych kotów, które często włóczą się po osiedlu w poszukiwania jedzenia. Dlatego postanowiłem pójść tam i sprawdzić co tym razem kochana Hania serwuje kociakom.
Przecisnąłem się pod płotem w miejscu gdzie siatka została naciągnięta kiedyś przez samochód sąsiadów podczas nie bardzo udanej próby zawracania bez cofania. Wojtek usiłował tą siatkę naprostować, jednak nie udało się jej naprawić tak by nie pozostało żadnego śladu. Swoim brzuchem szorowałem po piasku, co wcale nie było przyjemne, ale przecisnąć się na drugą stronę dałem radę. Zawsze wolałem nachylić karku niż wdrapywać się do góry i potem skakać. Po skakaniu każdego razu bolały mnie stawy. Pewnie powinienem zrobić sobie badania. Pańcia choruje na artretyzm, reumatyzm i osteoporozę, a przecież wcale nie jest jeszcze taka bardzo stara. Na samą myśl o tych badaniach ogon mi zdrętwiał ze strachu.
Przy kiosku spotkałem panią Krysię z przychodni. Tłumaczyła Hani powody swojej tuszy.
— Nic na to nie poradzę, że lubię sobie pojeść. Przecież to nie jest żadna zbrodnia — mówiła nachylona do okienka, za którym siedziała Hania wśród stosów kolorowych czasopism.
— Naturalnie, moja droga, w dzisiejszych czasach to jest jedyna przyjemność, która jest dostępna dla normalnych ludzi — odpowiedziała Hania.
— Próbowałam kiedyś odchudzania, ale to nie jest dla mnie. Człowiek wpada w huśtawkę emocjonalną, a zaraz potem w depresję, więc zanim się obejrzy, dostaje pierwszych objawów nerwicy, a to już jest niedaleko od bulimii i śmierci z głodu. Nie pozostaje nic innego jak wrócić do jedzenia — argumentowała pani Krysia.
— Przecież ty wcale nie jesteś taka bardzo gruba, dziewczyno — zasugerowała Hania. — Widziałam grubsze osoby.
— Przestałam się już dawno tym przejmować — mówiła pani Krysia. — Nie każdy może być baletnicą. Grubych ludzi trudniej porwać, więc ma to też swoje oczywiste zalety.
— Brawo dziewczyno! — zawołała Hania z takim entuzjazmem, że aż kilka gazet zsunęło się z półki i poleciało na podłogę.
— Ubieram się w luźne rzeczy, żeby czuć się wystarczająco swobodnie pomiędzy innymi ludźmi — wyjaśniała pani Krysia podczas gdy Hania zbierała gazety z podłogi.
— To jest właśnie doskonały przykład tego, że bardzo ważna jest osobowość człowieka i akceptowanie swojego ciała — powiedziała Hania.
— Ma pani rację — stwierdziła pani Kasia.
— Naturalnie. Przecież prawdziwe kobiety muszą mieć krągłości, bo to za nie mężczyźni nas kochają.
Zostawiłem panie przy kiosku i poszedłem sprawdzić zawartość talerzyka. Niestety, nie było na nim żadnego jedzenia. Widocznie już ktoś zdążył się najeść wcześniej. Wróciłem więc do pań przy kiosku w nadziei, że uda mi się namówić którąś z nich na darowiznę w postaci odrobiny mleka lub śmietanki. Nadal były zajęte rozmową.
— Słyszała pani tego leniwego oblecha? — pytała Hania z czerwonymi wypiekami na policzkach.
— Tacy faceci do niczego się nie nadają — stwierdziła pani Kasia. — Tylko zatruwają powietrze innym ludziom. Cuchnęło od niego potem i miał nieświeży oddech.
— Przecież tak prawdziwi mężczyźni nie wyglądają — oburzyła się Hania i spojrzała wymownym wzrokiem na fotografię piłkarza z pierwszej strony „Wieczoru Wybrzeża”.
— Powinien odstawić Mc Donalda — zauważyła pani Kasia ze śmiechem, który jednak zaraz pohamowała.
— No i koniecznie pójść na siłownię — dopowiedziała Hania wciąż przypatrując się wizerunkowi młodego sportowca.
— Nie widać było u niego w żadnym miejscu ani jednego mięśnia — powiedziała pani Kasia z oburzeniem.
— No rzeczywiście. — odparła Hania. — Wyglądał jak galareta w szklanej miseczce, albo w słoiku po majonezie.
— Mężczyźni nic a nic o siebie nie dbają, chociaż to takie niezdrowe — podsumowała pani Kasia.
Obie panie były tak zaaferowane rozmową o niechlujstwie mężczyzn, że postanowiłem poszukać jedzenia w innym miejscu, bo nie zapowiadało się na szybki koniec dyskusji.
Rozdział 12
Łatka siedziała sobie pod sporym krzakiem róży, który już dawno przestał być przycinanym krzewem, a stawał się coraz bardziej dziczejącym kłębem kolców, wyrastających długich gałązek i czerwieniących się niemal przez cały rok owoców, które po ziemie stawały się bardzo aromatyczne, a nawet pikantne. Kiedyś widziała pod tym krzakiem kurę znoszącą jajko.
Od tamtej pory Łatka często odwiedzała to miejsce, ale kura już więcej tam nie wróciła. Te udomowione ptaki są stanowczo zbyt rozkapryszone. Trzeba by im podrzucić liście melisy do kurnika, żeby zachowywały się bardziej spokojnie i powściągliwie.
Ze swojego miejsca miała bardzo dobry widok na pobliską łąkę. Jedna z sąsiadek codziennie rozsypywała na łące okruchy chleba. Żadne z większych zwierząt zamieszkujących tę okolice nie wykazywały zainteresowania owymi resztkami ze stołu człowieka. Pewnie nie były one ani smaczne, ani pożywne. Jednakowoż te malutkie drobiny chleba okazały się niezwykle interesujące dla ptaków.
Wszystkie ptaki codziennie sprawdzały co owa gospodyni tego dnia wysypała ze swojej miski. Bardzo możliwe, że dzieliła się swoim śniadaniem. Musiała być bardzo dobrą kobietą. Pierwsze przylatywały wrony. Zazwyczaj dwie lub trzy. W śmieszny sposób przekrzywiały swoje łepki, żeby lepiej przyjrzeć się okruchom. Szybko jednak się nudziły i odlatywały.
Potem przylatywały mewy. Dwie lub trzy krążyły w powietrzu, lub siadały na ulicznych latarniach, a jedna lądowała na łące by sprawdzić co tam dzisiaj gospodyni zaserwowała. Mewy traciły zainteresowanie okruchami jeszcze szybciej niż wrony. Łatka obserwując je mogłaby przyjmować zakłady, że mewy zabawią na łące krócej.
Dopiero później swoje zainteresowanie okruchami chleba zaczynały okazywać wróble. Wylatywały całą grupą z krzaków rosnących wzdłuż ulicy. Ta ściana zieleni zasłaniała je od ulicznego ruchu, od osób przechodzących chodnikiem, a także od lokatorów wielu domów znajdujących się przy tej ulicy. Od sąsiedniej posesji łąkę odgradzały metalowe bądź betonowe ogrodzenia. Dzięki temu ta łąka stanowiła całkiem cichy i przytulny zakątek.
Wróble wylatywały z gęstwiny krzewów całą gromadą, bo pewnie w grupie czuły się bezpieczniej. Mali zawsze muszą wynajdować sobie sposoby na zrównoważenie przewagi większych. Gdyby tak nie było to dinozaury rządziłyby światem do tej pory, a wielkie pterodaktyle wciąż by polowały na niczego nie winne koty.
Wróble więc wylatywały z krzaków i łagodnym łukiem przelatywały nad rozsypanymi okruchami. Dopiero za drugim okrążeniem stawały na ziemi i przystępowały do wydziobywania okruszyn. Najpierw zabierały się do tych największych.
Ma się rozumieć, że wrony siedzące na dachach pobliskich domów natychmiast zauważały manewry wróblego stada, więc od razu zrywały się do lotu aby sprawdzić co tam się dzieje. Poderwanie się do lotu którejkolwiek z wron nie pozostaje niezauważone przez małe ptaszki, które natychmiast chowają się w krzakach.
Wrona tylko przelatuje nad łąką, a nie widząc na niej niczego interesującego wraca na swoje stanowisko obserwacyjne. Wtedy wróble powtarzają swój manewr. Wylatują z krzaków, lecą do miejsca rozsypania okruchów, stają na ziemi i czym prędzej wyjadają jak największą ilość okruchów pożywnego pieczywa.
Wróble zdawały sobie sprawę z tego, że wrony będą patrolować teren, obserwować ze swoich punktów obserwacyjnych, kontrolować poczynania mniejszych ptaków, ale również i tego, że wrony za każdym razem będą coraz mniej zainteresowane łąką. W końcu jeżeli nawet zerwą się do lotu, to tylko po to by przelecieć na inny dach.
Wtedy wróble staną się odrobinę mniej ostrożne. Z całą pewnością przyczyniają się też do tego ich coraz bardziej pełne brzuchy, nadchodzące powoli uczucie sytości i bezpieczeństwa. Na ten moment zawsze czeka Łatka. Gdy zauważyła wyraźne symptomy ociężałości u wciąż pożywiających się wróbli, przystąpiła do ataku. Jej prężne, wysportowane, muskularne ciało wyskoczyło do przodu niczym strzała ze śmiercionośnej kuszy. Zanim wróble cokolwiek usłyszały, ciało jednego z nich zostało przygniecione przez łapę uzbrojoną w mordercze pazury.
Wszystkie pozostałe wróble wzbiły się w powietrze i natychmiast czmychnęły pod bezpieczną osłonę krzewów. Ten jeden pozostał na miejscu, nie mogąc ruszyć skrzydłem. W jego oczach z całą pewnością pojawiły się łzy przerażenia. Natychmiast zrozumiał, że nie zobaczy już więcej mamusi, tatusia ani swoich sześciu braci.
Łatka mogła natychmiast przystąpić do śniadania. Połykając wróbla w zaledwie kilku łykach zjadła go razem z piórami. Jej żołądek był dostosowany do tego by trawić mięso i pióra. Małe serduszko wróbla jeszcze biło spazmatycznie gdy trafiało do żołądka.
Rozdział 13
Mały Olaf widział straszną śmierć swojego brata. Widział na własne oczy jak ta wredna kocica zjadała małego braciszka razem z piórkami. Olaf nigdy nie sądził, że można coś takiego zobaczyć i przeżyć. Teraz miał okropne zadanie poinformowania o wszystkim rodziców. Nie wiedział jak zdoła tego dokonać. Nie wiedział czy zdoła. Trząsł się cały jak galareta. Trząsł się cały jak najcieńsza gałązka brzozy na wietrze.
Z rodzicami miał zawsze bardzo dobry kontakt. Zwłaszcza mama bardzo zwlekała z wypchnięciem go z gniazda. Wiadoma sprawa, musiał się nauczyć latać, ale im dłużej pozostawał w gnieździe, tym częściej tata wpadał do domu, przynosząc coś do dzioba. Potem, też wiadoma sprawa, ojciec zaczął znacznie dłużej zabawiać w okolicach karczmy, więcej czasu spędzać z kolegami, a często także z koleżankami.
Mama natomiast, mając siedmioro synów, miała zbyt wiele roboty w domu i wokół gniazda, aby mieć jeszcze czas na pilnowanie męża. Mama była klasyczną strażniczką domowego miru, rodzinnej atmosfery, która krzątając się przez cały dzień, układając piórka, wyrównując gałązki, chowając po kątach okruszki na czarną godzinę, wciąż myślała o przyszłości swoich synów.
Czasami mama wpadała w złość, bo jak każdego wróbla denerwowała ją cała masa rzeczy, na które najczęściej nie miała żadnego wpływu. Wtedy nerwowo potrząsała głową. Wtedy też gderała coś sama do siebie, jakby nie zwracając uwagi na przebywające w pobliżu dzieci. Oni, naturalnie, ją słyszeli. Bardzo ich te tyrady, nie skierowane do nikogo konkretnego, rozczulały. Zawsze chcieli uchylić jej nieba, gdyby tylko potrafili. Natychmiast cichły ich kłótnie, a konfliktowe problemy, które wcześniej zdawały się nierozwiązywalne, traciły na znaczeniu.
A mogło być tak pięknie. Mama bardzo się starała urządzić im wygodne gniazdko. Po sąsiedzku mieszkało jeszcze kilka rodzin wróbli. Razem stanowili zgrana grupę mieszkańców. Przed atakiem groźnych szkodników chroniły ich pędy coraz bardziej rozrastającej się dzikiej róży. Można by je nazywać kolczastym ogrodzeniem. Ich blokiem mieszkalnym były krzaki posadzone kiedyś wzdłuż chodnika i osłaniające zieloną łąkę nie tylko przed hałasem ulicy, ale także przed zimnymi powiewami przenikliwego wiatru od zatoki. Dzięki temu w najbliższym sąsiedztwie ich mieszkań znajdował się prawdziwy piknikowy Raj.
Niestety wszystko zepsuły sprowadzone tu przez ludzi koty, które natychmiast przystąpiły do polowania na ptaki. Można uznać, że nadejście kotów stało się najazdem barbarzyńców na ten rajski zakątek. Wraz odorem krwi pojawiły się też wrony, czyli drony bojowe nieprzyjaciela. Trzeba się ich strzec jak zarazy, bo ich kaprawe oczka samym spojrzeniem przywołują groźbę śmierci. Bliskość morza przywiodła tu też białopióre mewy. Te ptaszyska, dalecy krewni wróblowatych, przywiodły ze sobą odór morskich wodorostów, które wyrzucone przez fale na brzeg gniją tam i śmierdzą na kilometr.
Krótko mówiąc, panosząc się na naszej ziemi, przejmując nad nią władanie, sprowadzając poddane sobie zwierzęta, które zajęły nasza przestrzeń życiową, zabrali nam wolność. Niektórzy katastroficznie nastawieni do świata jasnowidze przewidywali to od dawna. Ćwierkali, że najpierw odbiorą nam wolność, a potem życie. Jedno wynika z drugiego. Tak ćwierkali i mieli rację. Okazało się, że teraz właśnie przyszła kolej na odbieranie życia.
Wszystkie wróble chciałyby mieć możliwość bezpiecznego zbierania okruszków i nie dziękowania przy tym ludziom za to, że nie umierają z głodu. To za mało by być szczęśliwym. Ludzie maja taką straszliwa filozofię, aby zwierzęta prowadzić na krótkiej smyczy, żeby były całkowicie zależne od nich. Nikt nie pamięta o tym, że władza nie powinna obawiać się niezależności, ale ją wspierać. Nie wiadomo czego uczą ludzi w szkołach, ale z całą pewnością nie uczą sprawiedliwości. Nie wpajają im tez zasad równości gatunków. A tak w ogóle to ciekawe kto wymyślił te całe szkoły. W prastarej puszczy z całą pewnością nie było żadnych szkół.
Olaf nie potrafił pojąć skomplikowanych praw rządzących światem. Jego mały rozumek nie mógł ogarnąć tych wszystkich reguł, regułek, formułek, przepisów, zapisów, a także zasad ustalanych tylko słownie i przekazywanych potem z pokolenia na pokolenie. Było tego zbyt wiele.
Rozdział 14
Jak zwykle przed południem spacerowałem sobie dostojnie ulicami mojego przytulnego miasta, starając się obserwować poczynania wszystkich jego mieszkańców. Zamierzałem w niedalekiej przyszłości przystąpić do tworzenia kroniki miasta i miałem w związku z tym nadzieję zostać uznanym przez przyszłe pokolenia za jego kronikarza. Czyniłem już pewne przygotowania, których celem było nabycie umiejętności pisania. Wbrew pozorom wcale nie było to takie trudne. Bardzo pomagała mi w nauce Ala, która przez wiele lat była pieszczoszką pani lekarki ze szpitala. To znaczy pani doktor. Tego też się już nauczyłem, że ludzie przykładają wielkie znaczenie do tytułów, które się im nadaje. To znaczy, które oni sobie nadają. To znaczy nie bardzo jeszcze wiem kto im te tytuły nadaje.
Wiał dość silny wiatr, więc chmury pędziły po niebie niczym stado spłoszonych koni. Od czasu do czasu pod owymi chmurami brykająca wśród podmuchów wiatru starą wronę. Rozpoznawałem ja po złamanej lotce w prawym skrzydle. Pomimo ewidentnej usterki upierzenia ptaszysko dzielnie radziło sobie z pokonywaniem nadziemnych przestrzeni. Czasami tylko co silniejszy podmuch zakłócał płynność jej lotu, zaraz jednak nadrabiała niedociągnięcia wytężoną pracą skrzydła oraz korygującym ustawieniem ogona.
Chmury przyglądały się ekwilibrystykom wrony z wyraźnym lekceważeniem i widocznym przymrużeniem oka. Miało to prawdopodobnie oznaczać, że obserwują wyczyny ptaka z pewną dozą przychylności, jednakowoż owa przychylność jest ograniczona czasowo tylko do chwili kiedy to popisująca się podniebną gracją nie popełni ewidentnego błędu.
Nie musiałem czekać na ten błąd by wiedzieć, że w chwili jego popełnienia chmury zgodnie zagrzmią ostrzegawczo, a wiatr w tej samej sekundzie dmuchnie w ptaka ze zdwojoną siłą, zmuszając go do nadzwyczajnego wysiłku w celu utrzymania się w powietrzu.
Wtedy wrona będzie musiała zrobić sobie przerwę dla odpoczynku i wyrównania oddechu. Dobrze wiedziałem, że oddech w takich sytuacjach jest bardzo ważnym czynnikiem decydującym o osiąganiu sukcesu, lub też o utracie okazji na zdobycie mistrzostwa w akrobacjach, a co za tym idzie utracie okazji do zdobycia pożywienia. Tylko najlepsi mogą cieszyć się zdobywaniem każdego upragnionego posiłku. Pozostali muszą zadowolić się resztkami z mistrzowskiego stołu.
Te same zasady dotyczą życia kotów. Kto nie posiada szczodrobliwej pańci, a równocześnie nie jest mistrzem łowiectwa, ten chodzi głodny. Aż nazbyt często widuje się wygłodniałe koty, które z obłędem w podkrążonych oczach przeczesują miejskie śmietniki w poszukiwaniu kawałka ości. Czasami ostatnią deską ratunku są tłuste larwy na gnijących resztkach jedzenia.
Tak sobie rozmyślając o zawiłościach kociej egzystencji znowu zauważyłem wronę ze złamanym piórem w skrzydle przelatującą nad ulicą i wykrzywiająca swój łepek pod dziwnym kątem, jakby chciała koniecznie mnie dostrzec swoim okiem umieszczonym po drugiej stronie, a nie tym, które miała z mojej strony. Wydawało mi się to bardzo dziwne. Takie wykręcanie głowy podczas lotu nie wróżyło niczego dobrego.
Poszedłem dalej, bo przerywać swój spacer z powodu jakiejś głupiej wrony byłoby idiotyzmem. Pomimo silnego wiatru pogoda była bardzo przyjemna. Pędzące chmury odbijały się w oknach mijanych domów. Stojące przed domami samochody zdawały się filuternie zerkać swoimi reflektorami ku górze i kibicować wronie. Nie musiałem się z nimi zgadzać w tym aspekcie oglądanego widoku. Starałem się jak najczęściej wyrabiać sobie samodzielne zdanie na temat różnych przejawów życia, a zwłaszcza ich społecznej strony. Zamierzałem w przyszłości zostać znawcą społecznej roli kotów w kształtowaniu pozytywnych zachowań ludzkich.
Moje dalekosiężne plany zaprzątały mój umysł. Wiedziałem, że będę musiał ciężko pracować nad zrealizowaniem swoich marzeń. Ciężka praca jednak mnie nie przerażała. Znacznie bardziej obawiałem się niezależnych ode mnie przeszkód i kłód rzucanych mi pod nogi przez moich wrogów. Niektórzy z nich już rozglądali się za ofiarą, którą można by pożreć.
Dla nich byłem tylko kolejnym kąskiem wśród całego szeregu dań do zjedzenia. Byli jak modliszki wabiące swojego partnera do spółkowania. Wszyscy wiedzą, że po chwilowej rozkoszy, a często już w jej trakcie nieszczęśnika czeka tragiczny los korpusu pozbawionego głowy, wtedy gdy ta głowa nie jest już potrzebna do uprawiania seksu, a w chwilę później, gdy się już paskudna potwora nasyci rozkoszą, cały stanie się jej posiłkiem.
Pomimo poważnych obaw czułem się wspaniale. Miałem pod ogonem wszystkich moich wrogów. Oni byli robalami siłującymi się ze słomkami i patykami, podczas gdy ja byłem potomkiem króla zwierząt, a biorąc pod uwagę geny, które płynęły w mojej krwi, to byłem przecież sam osobiście prawdziwym królem, a co najmniej kandydatem na króla, czyli pretendentem do tronu, księciem, albo królewiczem. Świadomość tego dawała mi wiele radości, wręcz rozkoszy, dodawała skrzydeł.
Rozdział 15
Kiedy Elwira wróciła z zakupów, przyniosła na butach zapach wieczornej rosy. Zaraz zrobiło się bardziej rześko. Ta dziewczyna pracowała w ratuszu. Była urzędniczką, więc spotykała się w miejskim ratuszu z wieloma osobami. Zazwyczaj nie byli to zwyczajni interesanci, poszukujący w urzędzie pomocy w ich codziennych sprawach, tylko raczej bogaci przedsiębiorcy, wygadani prawnicy, rozdający uściski dłoni niczym podarunki politycy szczebla lokalnego, władczy funkcjonariusze policji, dostojni kapłani, zawsze zalotnie zerkające prostytutki, hotelarze rozsiewający wkoło dyskretny zapach wody kolońskiej, którymi skropiła ich przed wyjściem z gabinetu sekretarka w białej, rozpiętej koszuli i wąskiej spódniczce opinającej się na sprężystych udach. Owi lokalni dygnitarze przychodzili do ratusza nader często, a nigdy nie zdarzało się im zapomnieć drobnego upominku dla uśmiechniętej urzędniczki. W takiej sytuacji każda urzędniczka uśmiechałaby się już z daleka.
Elwira zajmowała się rozliczaniem dotacji, które miasto, powiat, lub województwo udzielały organizacjom społecznym w celu realizacji przez nie celów statutowych. Działalność społeczna różnych stowarzyszeń i klubów była bardzo wydajnie wspierana przez władze każdego szczebla, o ile owa działalność przynosiła pożytki całemu społeczeństwu. Bardzo chętnie łożono więc na domy samotnej matki, przytuliska dla zwierząt, schroniska dla psów i kotów, kocie stołówki, noclegownie, poradnie weterynaryjne, lecznice, akcje dokarmiania naszych braci najmniejszych, szczepienia, oraz wszelkie inne cele mające pomagać słabym, chorym i głodnym.
— Ci najsilniejsi — mawiała Elwira — zawsze sobie poradzą. Natomiast najsłabsi bez pomocy umarliby z głodu.
Nie wszyscy jednak mogli liczyć na dotacje. Jeżeli ktoś posiadał do czterech kotów, to sam musiał sobie radzić z ich utrzymaniem. Pomaganie wszystkim mijało się z celem, bo było nieefektywne. Dla przykładu taka pani doktorowa, która hodowała cztery piękne perskie koty, mogła sobie poradzić z utrzymaniem swoich pupili bez pomocy dotacji. Jej wysiłki w tym zakresie, a zwłaszcza osiągnięcia i zdobywane nagrody przynosiły chlubę całemu miastu.
Podobnie było z panią Magdaleną. Od kiedy piąty jej pupil przepadł bez wieści, pomimo współczucia ze strony wszystkich urzędników, a zwłaszcza władz miasta, radnych i pana burmistrza, dotacja dla jej Domu Kota została cofnięta. Od tej pory brutalny i nieokrzesany Bartek, chlubiący się wielką szramą na mordce sięgającą aż do lewego oka, odgrażał się wszystkim kotom, że on z tym jeszcze coś zrobi, a wtedy wszyscy go popamiętają. Miejskie urzędniczki jednak nic sobie nie robiły z takich zapowiedzi.
— Musimy się stosować do poleceń przełożonych — mawiały zazwyczaj.
— Musicie raczej dbać o populację ukochanych pupili, bo inaczej dojdzie do prawdziwej tragedii — argumentował Bartek, jednak jego słowa nie przynosiły żadnego efektu.
— Mamy swoje priorytety — recytowały wyuczone formułki panie w najmodniejszych bluzeczkach. Tego roku modne były małe falbanki i zaprasowane kokardki.
Bartek chodził wściekły, sikał na koła wszystkich urzędniczych samochodów i planował wielką zemstę ze wspaniałym swoim powrotem do grona zwierząt utrzymywanych przez miasto. Ruda się w nim nieco podkochiwała, więc nie zmarnowała nigdy żadnej okazji aby go obserwować, a raczej podziwiać, podczas codziennego spaceru. Znała krążące o nim opowieści, ale nie wszystkim dawała wiarę, kładąc je na karb zwykłej sąsiedzkiej złośliwości i upodobania do niesprawdzonych plotek.
Rozdział 16
Bartek siedział, a właściwie to leżał na parapecie okna tak zwanej mleczarni, czyli sklepu z pieczywem, mlekiem i różnego rodzaju śmietankami. Pani Beatka uwielbiała kocie towarzystwo podczas pracy. Gdy tylko Bartek wskoczył na parapet okna mleczarni uszczęśliwiona Beatka natychmiast postawiła przed nim miseczkę napełnioną mlekiem. Z wielkim zadowoleniem przyglądała się jak kot wypił mleko aż do ostatniej kropelki. To dobitnie świadczyło o tym, że jej poczęstunek nie tylko został przyjęty, ale że został przyjęty z wdzięcznością.
Beatka zarumieniła się z radości. Codzienne, nudne życie w sklepie nabrało nowego sensu. Ten dzień zaczął się bardzo przyjemnie, co zapowiadało doskonały nastrój do wieczora. Pogłośniła radio, żeby wesołe dźwięki muzyki wypełniły sklep, a także wniknęły głęboko w jej ciało. Organizm Beatki domagał się silnych bodźców, sprawnego działania enzymów trawiennych po obfitym śniadaniu, a także upragnionej penetracji, o której marzyła od dawna. Bartek od razu to wyczuł po zapachu wydzielanym przez jej ciało. Nie od dzisiaj Bartek był specjalistą od wszelakich ciał. Zwłaszcza ciała samiczek nieustannie absorbowały jego szare komórki, z działania których był niezwykle dumny.
Po muzyce w radiu rozpoczęła się audycja publicystyczna o działalności samorządów lokalnych. Dwójka redaktorów usiłowała dość nieudolnie pogodzić ze sobą dyskutantów, którzy zarzucali sobie nawzajem niedemokratyczne ciągoty. Dopiero pomysł wprowadzenia dotacji miasta dla mieszkańców utrzymujących koty, a zwłaszcza udostępniających bezdomnym kotom swoje piwnice, garaże, budynki gospodarcze, a nawet mieszkania pogodził wszystkich rozmawiających. Nawet jeżeli ktoś był sceptycznie nastawiony, to z dużą dozą tolerancji i zrozumienia dla wszystkich racji.
Bartek pomyślał, że takie dotacje to byłby doskonały pomysł na całkowite rozwiązanie problemu bezdomności kociaków, bo ludzie chcąc zapewnić sobie stały dopływ gotówki z miejskiej kasy nie tylko by przygarnęli wszystkie futrzaki z ulicy, ale pewnie nawet by próbowali podkradać sobie koty, ponieważ tych nie wystarczyłoby dla wszystkich chętnych. Ktoś kto by wiedział o tym wcześniej mógłby zbić niezłą fortunę. Naturalnie nie zgarną funduszy biedacy, bo oni nie mają gotówki na potrzebne inwestycje. Tylko ktoś kto już ma pieniądze, może je pomnożyć, pomyślał sobie Bartek i zasępił się z powodu tej refleksji.
Rozumiał doskonale, że system organizacyjny polegający na udzielaniu korzyści finansowych ludziom opiekującym się kotami, poza szerokimi możliwościami dokonywania nadużyć finansowych, najwięcej zysków przysporzy samym kotom, ponieważ uczyni z nich swego rodzaju przedmioty warte wielu starań i wysiłków. Owe przedmiotowe traktowanie przez opiekunów wcale by Bartkowi nie przeszkadzało, o ile jemu samemu przynosiłoby wygodne, przytulne warunki mieszkaniowe oraz wystarczającą ilość jedzenia. Przecież nikt by się nie odważył brać pieniądze i równocześnie głodzić koty. O wolności natomiast trzeba by zapomnieć, bo nikt by się też nie zdecydował wypuszczać swoich zwierząt z domu.