E-book
7.09
drukowana A5
30.26
Kosiarz — Historie Część II

Bezpłatny fragment - Kosiarz — Historie Część II


Objętość:
133 str.
ISBN:
978-83-8384-514-2
E-book
za 7.09
drukowana A5
za 30.26

Przekleństwo

Bogowie bywają kapryśni i dość specyficzni. Nietrudno się im dziwić. Każda wszechpotężna istota zwyzywana lub też wzywana przez tysiące wyznawców w najróżniejszych sprawach musi mieć pewien zamęt w głowie. Dlatego przez wiele lat… może tysiącleci… tak czy owak — przez długi czas bogowie nie witali na Świecie bezpośrednio. Dopiero w czasach wielkich zmian w Querii zmieniło się to, ale też nie na długo.

Przez nieobecność i masywne pokłady obojętności bogów, często śmieszyły ich modły, pieśni, kazania i inne pierdoły „wznoszone ku Nim dla Ich chwały”. Wszyscy — bogowie, ludzie, inne rasy, a nawet prymitywne istoty z wód — wiedzieli, że modlitwa to swoisty list. List do nikogo innego jak nie przełożonego lub ochroniarza.

Ludzie nauczyli się przez tysiąclecia pewnego paskudnego nawyku, niespotykanego aż tak często u innych ras. Było nim przekonanie, że „im się należy”. Nie jeden człowiek twierdził, że jeśli coś nie wykombinuje, to może to ukraść, a jeśli nie, to zabije właściciela tego, czego pożąda… i tak dalej. Oczywiście pod koniec zestawienia całej listy było miejsce bogów, ale nie był to koniec listy.


Każdy w głębi duszy wie, co jest końcem, a właściwie czym jest koniec… a może kim jest Koniec? Niezależnie od tego jednak każdy sądzi, że Koniec jest czymś najgorszym. Czymś tak strasznym, jak kat dla skazanego, haczyk dla ryb, lub zwykła kosa dla traw.

Mało kto jednak wiedział, co jest najgorsze. Te wszystkie rzeczy znajdowały się na innym świecie, głęboko pod zwałami skał i ziemi. Daleko pod Światem Wody, który jako jedyny chronił przed strasznymi językami ognia, odorami niezwykłych chemicznych gazów, ale błędów i złych postępków, ale i woda to czasem za mało. Pewnych rzeczy po prostu nie da się powstrzymać. Idą na wierzch, gdzie niegdyś były, gdzie nie załatwiły wszystkich spraw. Te „istoty”, które mają na tyle siły i zaparcia, nie lękają się niczego. Nawet Końca. Na ogół jednak nie czują nic, prócz tych najprostszych myśli, które wywlekają je spod ziemi.


Panował mrok. Nawet powietrze tutaj nie słyszało o czymś takim jak „światło”. Jedyne światło pochodziło z bardzo odległych rejonów, może z samej Kuźni Bogów… kto by to wiedział. Zresztą mieszkańcy tych… ziem, przestrzeni, nie potrzebowali zbyt dużo światła, jeśli już w ogóle.

Mimo jednak nieprzebranych, a wręcz gołych ciemności ktoś tam chodził. Wśród jednego, wielkiego cienia świata i kamiennych korytarzy wielkości najpotężniejszych świątyń.

Ów przybysz nie potrzebował lampy ani niczego więcej niż swej kosy i osełki, na wszelki wypadek oczywiście.

Śmierć, wbrew powszechnym opiniom żywych i innych istniejących istot, rzadko bywał w tym miejscu. Nawet on miał trudności z nazwaniem punktu, w którym był, co o czymś świadczyło. Może to zdziwić, ale przybywając w wielu miejscach, czasem trudno nawet stwierdzić, gdzie się jest…

Przygarbiony Żniwiarz zbliżał się do czegoś wysokiego, najwyraźniej nieruchomego. Jakby wielki stożek litej, poszarpanej skały wystawał z równego podłoża. Na szczycie zaś, coś się ruszało. Może niemrawo, ale zawsze. Niczym styrany podróżnik, wycieńczony wojownik, lub skatowany prorok, postać sterczała, lekko opierając się i dysząc niesamowicie. Oddech był ciężki, czasem przerywany monotonnym szmerem, cichym głosem, który na tyle długo wybrzmiewał w okolicy, że najwyraźniej całkowicie się w niego wtopił.

Jednak od tego było w końcu to miejsce — od słuchania takich szeptów, a przede wszystkim od zagarniania ich i tłumienia.

Śmierć nie bez powodu rzadko bywał w miejscu, w którym właśnie był. Właściwie to najczęściej przebywał na Świecie Żywych — tam przynajmniej był do czegoś potrzebny. Naturalnie tutaj również był potrzebny, choć w inny sposób.

Miał patrzeć i wykonywał to z typowym dla siebie namaszczeniem. Kosiarz przystanął przed wyrastającą w górę skałą, oparł się o rękojeść kosy i lekko zgarbiony obserwował. Trochę niczym sęp siedzący na uschłej gałęzi.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Władzę nad wszystkim wokół przejęły ciemności i cisza, ale potem coś zaczęło się dziać. Nie wiadomo skąd, jakby spod ziemi pojawiła się gromadka dziwnych istot. Chodziły bardzo cicho na czterech kościstych kończynach. Przypominały ludzi, lecz nimi nie były. Ich ciała co prawda były podobne, ale tak chude, że widać było nawet ich najmniejsze kości. Głowy miały podłużne jak u jeleni, zęby zaś cienkie i przypominające igły.

Jedna z istot podeszła bliżej Śmierci. Ten niespecjalnie się tym przejął. Z bliska widać było więcej detali. Z oczodołów stwora ciekła powoli krew, choć samych oczu nie posiadał. Na głowie rosło mu coś na kształt poroża, ale tak nienaturalnie ułożonego, tak ostrego, jak u żadnego prawdziwego stworzenia.

Śmierć patrzył prosto w oczy towarzyszowi, aż coś usłyszał. Ktoś lub też coś na skale zaczął jeszcze głośniej sapać. Stwory od razu ruszyły pod skałę, jakby wyczuły, co się będzie dziać.

— Przestań! — rozległ się głos ze szczytu — Przestań wreszcie!

Kosiarz pociągnął spokojnie spojrzenie ku górze.

— Juuż! Zostaw mnie! Przestań! Przestań!

Potwory zaczęły wspinać się po skale…

— Mało Ci krwi!? Przestań… przestań, proszę… Wysłuchaj mnie!! Proszę…

Były coraz bliżej…

— Już, już, proszę! Nie! Nie znowu! Dlaczego…? Nie… Już! Przestań!

Oschłe łapy sięgały coraz wyżej…

— Mało ci łez!? Powiedz, powiedz, proszę… Przestań! Przestań!! Za co mi to robisz?! Aahhh!

Po całej okolicy poniósł się krzyk. Żałosny, pełny cierpienia głos przeszył skałę na wylot. Istoty wciąż były coraz bliżej. Powoli zaczęły dosięgać wierzchołek. Lament, krzyk i złość narastały w głosie. W szczególności złość. Złość tak obfita, tak krwista, aż zakrawała na miano nienawiści, ale nienawiści nie odda się w słowach — ją oddaje się w czynach…

Stwory już wyciągały łapska do osoby stojącą na skale, gdy…

— Już!!!

Skała lekko zadrżała. Głos przeciął powietrze niczym ostrze. Potwory jakby w strachu zeszły ze szczytu. Wtem, równie gwałtownie, jak słychać było krzyk — tak też rozeszła się cisza.

Śmierć obserwował dalej.

Ze szczytu coś zaczęło złazić. Z początku na dwóch nogach, a potem na czterech…

— Pójdę! Pójdę! Przestaniesz! Tak… khyy!

Głos zanikał, zmieniał się w coś innego. W coś jak charczenie, a potem — w ryk, a może wycie…

Cokolwiek to było, zamierzało wyjść.

I wrócić.


Ziemia się poruszyła. Przesunął się kamień. Z niewielkiej nory w ziemi coś zaczęło wyłazić. Odkopało jeszcze trochę ziemi, by sprawniej wydostać się na powierzchnię… Powoli z mroku zaczęło się coś wyjawiać. W lekkim świetle nocnego nieba zabłysła para dużych, wyłupiastych oczu. W pewnym momencie ich właściciel nagle wyskoczył w pogoni za… świerszczem.

Z norki wyskoczyła mała sówka ziemna. Miała już biec w pogoni za ofiarą, ale uznała, że się to nie opłaca. Spojrzała z kopca ziemi wokół siebie.

Rozgwieżdżone niebo przypominało czarną, jedwabną chustę z setką diamentów, jakie można było znaleźć w dalekim Oriencie. Jednak na północy widok ten był nieco inny. Wisiały tam ciemne chmury. Równie czarne co niebo pomiędzy gwiazdami. Burza chyba zmierzała coraz bliżej.

Ptak spojrzał gdzie indziej — w kierunku drogi. Rzadko nią jeżdżono, zwłaszcza tą porą. A tu jakiś jeździec gnał na koniu prosto na północ, w kierunku burzy.

Koń pędził niczym strzała po brukowanym szlaku. Mimo wszelkich starań jechał za wolno. Jeździec co chwila klepał swego wierzchowca, by biegł dalej, a przynajmniej by nie zwalniał. Człowiek spojrzał za siebie. Wiedział, że coś podąża tą drogą, goni ich.

— Na bogów — przeklęła postać — Ohhh, oby tu coś było… Jakaś gospoda… Wio!

Popędzili dalej. Powoli trawiasta równina ustępowała młodemu lasowi. Burza tymczasem wyczuła swą chwilę. Zaczęły kapać pierwsze krople. Błyskawica rozświetliła już nocne niebo.

Podróżnik zaś jechał dalej. Gdy zaczął mijać pierwsze drzewa puszczy, do której prowadziła droga, coś usłyszał. Nie był to jednak zwykły dźwięk. Pewne rzeczy po prostu się wie, tak samo po prostu się je odczuwa. Tak było w tej chwili. Jeździec usłyszał coś, dowiedział się czegoś z eteru…

Odruchowo spojrzał za siebie. Pomiędzy dwoma rozległymi blokami traw i pól, na brukowanej drodze… coś stało. Znowu.

Widok ten nie zaskoczył podróżnika. Przywykł do tego, jak i do innych strasznych uczuć. Pytanie jednak znów nasuwało się samo…

Co dalej?


— A ja ci mówię, ruszajmy dalej…

Już dawno wstał ranek i o dziwo burza minęła. Pozostawiła po sobie zaledwie kilka przewróconych drzew, strzechę wyrwaną z dachu pobliskiej gospody i multum rozległych, plackowatych kałuż.

— Zrozum kretynie… Ahhh! Niech by to czarcie…! — odrzekł drugi mężczyzna, gdy wlazł omyłkowo w jedną z głębszych kałuż.

— Tu nie ma zysku, Herun, ruszajmy dalej, póki pogoda dopisuje…

— Nie rozumiesz?! — odrzekł towarzysz — Mamy tu na razie dobrą robotę, dom i jedzenie Za darmo! Rozumiesz ty!? ZA DARMO!

— No wiem, wiem — odrzekł Derrmen, po czym poprawił swój kapelusz z piórem, gdy wiatr niespodziewanie zawiał — Ale ile będziemy tak się ukrywać? Co? Hym? Przecież nie przystoi łowcom nagród siedzieć na du…

— Właśnie, dlatego — nie chcąc cię martwić, jak długo tu zostaniemy — powiem ci wprost… Na zawsze!

— Nie, chybaś zdurniał do reszty! Tu nic nie osiągniemy! Czy widzisz tu kogoś poszukiwanego listem gończym? Zleceń? Hym?!

Herun jak na złość zatrzymał się na moment. Z nieco mniej zadufaną miną rozejrzał się i pokazał towarzyszowi, by zbliżył się do niego. Derrmen mimowolnie nadstawił ucho…

— Wiesz co — zaczął szeptem Herun.

— No…

— Chyba… może to tylko taka zwykła spostrzegawczość, ale… Tu nie ma zleceń! Nie ma poszukiwanych zbirów, świrów, wynaturzeńców (z wyjątkiem Awela) i nic! NIC! Chłopie, my poszukiwani jesteśmy! W siedmiu miastach na południe stąd! W dodatku ten menda… ten… no…

— Ehhh… Handlarz niewolników, no — podpowiedział z ciężkimi nerwami Derrmen, który znów poprawił sobie kapelusz.

— O! Właśnie, jego mało! Oprócz tego, że był z jakiejś dziwnej rasy, to w dodatku wisimy mu pieniądze za niewolnika.

Po czym Herun dodał…

— Którego do tego pożarł, jakiś zasra… mh… przeklęty gad!

— No — odrzekł nieco spokojniej Derrmen, jakby miał powiedzieć coś zaiste rozsądnego, jakiś dobry argument, ale niestety…

— Przynajmniej Awel miał ubaw… i uciekliśmy! Cali i zdrowi! — odrzekł.

Herun patrzył ze zwątpieniem w swojego przyjaciela ciągle ruszającego swoim absurdalnie dużym kapeluszem z piórem. Łowca nagród westchnął ciężko.

Jakby brakowało im kłopotów, to ten […]* [W tym fragmencie zazwyczaj znalazłaby się cała litania wyzwisk i zakazanych przekleństw lub uroków, na których nie warto się skupiać], czyli Derrmen, chciał jeszcze i to jeszcze więcej problemów na karku. Co prawda to prawda, zawód łowcy nagród na tym polegał, ale przynajmniej w Herunie drzemał taki pierwiastek, który w styczności z bandą najemników szukających wyłącznie jego głowy, mówił „Nie. Yhym… Nie.”

Niestety, najczęściej dla niego bywało tak, że jego podświadomość i świadomość chórkiem mówiły „Nie, nie nie… Przecież mówię, że nie!”, ale mimo wszystko potem padały straszne słowa… „Nie, nie. W życiu! Chociaż w sumie…”.

— Powiem ci tak — zwrócił się, w końcu Herun do Derrmena — Ciulu — dodał — Jeśli jakiś, jakikolwiek cholerny przybłęda nie zjawi się Tu, nie wpadnie na mnie i nie zgłosi zlecenia, to zgodzę się, ale tak — to w życiu! To po prostu się nie…

Łowca zapewne gadałby tak dalej zwrócony wprost na Derrmena, gdyby nie on i jego szybka reakcja.

— Uważaj!

Chwycił, a właściwie szarpnął Herunenem i razem odskoczyli na bok z drogi, prowadzącej w głąb lasu. Wskoczyli w krzaki, gdy niczym, huragan, drogą przebiegł koń. Może nawet kilka koni? Ciężko było trochę uwierzyć, że zwykłe zwierze mogło zrobić taki zamęt.

Wierzchowiec popędził tak aż pod gospodę. Tam zatoczył jeszcze kilka kółek, by wyhamować. Wszystkie kałuże w okolicy wzburzyły się i ochlapały wszystko i wszystkich wokół w tym biednego właściciela gospody, który akurat szedł z zaplecza, niosąc kupę słomy na dach. Gdy koń pojawił się i wzburzył masy błota i wody… nietrudno się domyślić, co się przez to stało.

Zwierze w końcu przestało szarżować i stanęło. Z jego grzbietu zeskoczył jeździec i spojrzał na gospodarza.

— Wać pan! — rzekł gospodarz — Powim ci tak… Zniżki za nocleg panu nie dam… Tfu…

Powiedziawszy to, splunął błotem i przetarł twarz (i tak umorusanym już) rękawem.

Wtem zjawili się Herun i Derremen lekko kuśtykając.

— Cholera! Po coś nas w krzaki wepchnął!?

— Ooo! Wolałbyś wylądować między kopytami a brukiem?! — odwarknął Derrmen.

— Ale czemu akurat w pokrzywy!? — nie odpuszczał Herun.

Wtedy spojrzał na przybysza wciąż stojącego przed gospodą, trzymającego konia na uwięzi.

Herun szturchnął Derrmena.

— Wyciągnij broń. Mamy robotę…

Obaj jakby odbicia w lustrze, jednocześnie dobrali swe oręże — małe, kieszonkowe sztylety.

— Ej, ty! — odezwał się Herun — W jakiej sprawie i do kogo?!

— A jak nie wiesz, to wypad! — dodał Derrmen.

Jeździec odwrócił się w stronę mężczyzn. Ci bojowo nastawieni wystawiali swoje noże.

— Szukam ochrony — odrzekł przybysz, po czym zdjął chustę z głowy — najlepiej łowców nagród.

Łowcy nagród zaiste się zdziwili. Nie tylko zbiegiem okoliczności, ale i przybyłym gościem.

Herun spojrzał z wyrzutem i złością na Derremena, po czym spytał…

— No dobrze… A o co Pani konkretnie chodzi?


Wszyscy siedzieli w środku gospody. Derremen i Herun wraz z gościnią przy stole i dzbanie piwa. Gospodarz, jak nakazywał powszechny ludzki zwyczaj, za stołem, gotów na każde zamówienie. Opierał się o długi stół, słuchając po kryjomu rozmowy trójki przy stole… a czasem drapał się po głowie, wykruszając resztki błota.

— Czyli — podsumował wszystko z poprzedniej, krótkiej wymiany zdań Herun — ucieka pani przed zbójami, od których pani uciekła, tak?

— Tak — odrzekła, biorąc kolejny gryz kromki chleba — Najpierw spalili moją posiadłość, niedaleko… ychm… Mirion. Zdążyłam jednak uciec ze służbą do samego miasta, ale i tam nas dopadli. Zostałam z trzema kiepskimi strażnikami, których zbóje dorwali wczoraj w nocy.

Nagle przerwała i spojrzała na dwóch łowców. Wyglądała trochę dziwnie. Nie tylko czysto urodą, ale i zachowaniem.

Była dość młoda, ale sprawiała wrażenie dojrzałej i poważnej. Najmocniej zaskakiwała jej oschła, lekko blada twarz.

Derrmen długo się jej przyglądał. A właściwie, nie przyglądał — gapił się jak koń na jabłko w sąsiedniej zagrodzie. Ciężko myślał i rozważał każde słowo, wypowiadane przez kobietę, a przy okazji czesał sobie ręką ledwo zapuszczoną bródkę.

— No — dodała przybyła — Potem dojechałam tutaj.

— A ilu było tych zbójów? — dopytywał Herun, kiwając się na krześle.

— Kilku, zależy od momentu… mmhh… Na samym początku z dziesięciu lub więcej, potem zaledwie pięciu… albo czterech…

Towarzysze spojrzeli na siebie nawzajem.

Oferta się opłacała, ale była dość… dziwna. Było pewne, że kobieta kłamała, ale w jakiej sprawie? Dobry łowca nagród nie pyta o szczegóły, tylko wykonuje swoją powinność… no, chyba że mu się nie opłaca.

— A gdzie pani zmierza? — spytał Derremen, nie spuszczając spojrzenia z kobiety — To znaczy, gdzie pani ma zamiar się udać z naszą eskortą?

— Planowałam wrócić do Mirion — odparła — I nie trzeba mi mówić per pani. Co jak co, ale jak panowie się zgodzą na tę ofertę, możemy sobie mówić po imieniu.

— A jak pani ma na… — zaczął zaciekawiony Derremen, ale przerwał mu Herun.

— Czyli sto trzydzieści srebrnych delli? Ahh… Trochę za mało. I ciężko podzielić.

— Na dwóch?

— Na trzech — powiedział Herun, pokazując liczbę na palcach.

— Gdzie trzeci?

— Właśnie — Derremen jakby wyrwał się ze snu — Gdzie Awel?

— Nie wiem, od rana go nie widziałem — przyznał Herun, po czym przeszedł do interesów — A zatem na trzech i…

— Może sto dwadzieścia?

— A może sto osiemdziesiąt? — skontrował łowca nagród. Co jak co, ale krótka i bolesna służba u handlarzy na rzece Naec dużo go nauczyła.

— Sto trzydzieści dwie delle — odparła kobieta.

— Sto pięćdziesiąt.

Kobieta zastanowiła się chwilę.

— Dobrze — podała rękę Herunowi — Ale pod warunkiem, że mnie panowie nie obrabują — zaśmiała się lekko, nienaturalnie krzywiąc twarz. Jeden nazwałby to paraliżem, drugi skromnym uśmiechem.

— Ależ skąd — Herun zmienił ton głosu, na bardziej usługowy i dodał żartem — ale nie ręczymy za Awela…

— A to w końcu gdzie jest…

Wtedy, niczym skała tocząca się po zboczu góry, z drzwi wejściowych wyjawiła się postać. Zaiste, swoją budową też przypominała skałę.

— Na Góry Wschodniego Ostrza! W tym lesie nie ma grzybów! Żeby tak szlag…

Nagle przerwał swój wywód przekleństw, gdy zauważył przybyłą przy stole. Bez najmniejszej chwili wahania się uśmiechnął…

— Cześć słonko — rzekł z poziomu klamki od drzwi.

Herun i kobieta patrzyli na to wszystko jakby sparaliżowani.

— Ahhh… — dopiero teraz zleceniodawczyni zrozumiała żart łowcy — Krasnolud…

— To Awel — przedstawił towarzysza Derremen.

— A ja to Elra.

Kobieta podała również rękę Derremenowi, który nie ukrył lekkiego uśmiechu.


Wiał wiatr. Nic szczególnego. Nic znaczącego. Oczywiście, dopóki nie jest na tyle silny, by zerwać dach… na przykład taki ze strzechy… Nieodzowną prawdą jest, że wiatr to najstraszniejszy żywioł, przynajmniej według ludzi. Nie jeden wicher zdemolował całą wieś, połamał cały las czy też poprzewracał całe flotylle statków na środku morza. Najgorsze było jednak co innego.

Wiatru nie widać.

Ludzie i wiele innych ras postrzega tylko skutki tego, co wyrządza. W dodatku narasta, powstaje w ciszy i w takiej samej pustce znika po rabanie.

Ten wiatr był jednak inny. Nie dano mu się wykazać. Zaledwie muskał gładkie liście pobliskich drzew, napotykał z rzadka na korę drzew czy ściółkę, a potem… umierał. Znikał w ciszy, w której się narodził.

Śmierć kroczył przed siebie dalej, a jego peleryna lekko wachlowała i wzburzała powietrze. Liście, po których chodził, nie szeleściły.

Gdy kosiarz przechodził tuż obok wiewiórki przeczesującej trawy i ziemię w poszukiwaniu zakopanych orzechów, nie zwracała na niego uwagi. Tak, jakby dla niej nie istniał.

W końcu Kosiarz przystanął w miejscu, gdzie drzewa były dalej od siebie. Znalazł również obalony pień.

Nie spiesząc się, ruszył, by spocząć po długiej przeprawie… ale coś usłyszał. Nie zjawił się tu bez powodu. Musiał pilnować przybysza z… drugiej strony życia, można by rzec.

— Ehhh… Jakaż ta nienawiść jest upierdliwa — stwierdził, patrząc w głąb zarośli.

Coś dużego przedzierało się, łamiąc gałęzie na drzazgi. Pnie wiekowych drzew kruszyły się pod wściekłymi pazurami. Istota spod ziemi biegła niezdarnie. Tak szybko przebierała łapami, aż podrzucała w górę tony liści. Przekrwione daleką drogą łapska zostawiały bordowe ślady na ogołoconej glebie.

Potwór cały czas, odkąd rozpoczął swój pościg, powtarzał coś. Jakby słowa włożone w paszczę, którą bardzo ciężko opisać.

Nagle, niczym huk pioruna, zawył pocięgle, rozdziawiając paszczę i plując czymś, co może kiedyś było krwią.

Wiewiórka na ten dźwięk rzuciła znalezionym orzeszkiem i schowała się wśród wystających korzeni drzewa.

— Czyżby była już blisko? — zapytał sam siebie Śmierć. Nie wiele „klientów” ciekawiło go, ale o wszystkich musiał dbać. Tu było inaczej. Rzadko zdarza się, by ktoś z powrotem żył, będąc od dawna i nadal martwym.

Potwór popędził dalej, szarpiąc z nienawiścią wszystko, co napotkał. Nic, ale to nic nie mogło przeżyć w jego otoczeniu. Nic nie mogło przetrwać tyle cierpienia, ile potwór miał w sobie.

— Tak — stwierdził po chwili Żniwiarz — Przekleństwo, klątwa, rana zbliża się do swego celu. Jest blisko…

Tu Śmierć spojrzał na rudy pyszczek wiewiórki patrzący z pożądaniem na leżący nieopodal orzech. Wiewiórka nadal miała stan przed zawałowy — nie chciała ryzykować, wychodząc poza korzenie.

— Ahhh… Losie, czemu jesteś zawsze podobny do Nienawiści? — zastanowił się na głos.

Machnął mocniej płaszczem, liść pod orzeszkiem pofrunął, a sam orzech potoczył się w kierunku futrzaka.

Śmierć ruszył dalej, a wiewiórka właśnie rozpoczęła długo oczekiwany obiad.


Z gospody słychać było śmiechy. Już zapadała noc, gdy Derremen szykował konie. Powoli kończył. Zostało mu tylko naszykować siodła.

Jako że właściciel gospody był niezwykle chamskim głupkiem (jak przedstawiał sobie to w głowie Derremen) siodła i wszystko do ujeżdżania koni znajdowało się w stadninie tak zapuszczonej, że wierzchowce znajdowały się w oddzielnej stodole.

Ma się rozumieć — stodoła była ciasna i ponadto za gospodą, daleko od stajni.

Derremenowi nie pozostało nic więcej, niż nosić po siodle w te i z powrotem. Normalnie, przeciętny przedstawiciel rasy ludzkiej uparłby się i marudził… ale Derremen był inny. Jego rodzina ponoć pochodziła z Państwa Hejnów, kraju na Połuwschodzie, nieopodal Querii.

To, że Derremen miał w sobie rozpuszczoną, południową krew, nie było wielkim zaskoczeniem. W każdym fachu robił takie samo wrażenie — albo leniwego, albo zaspanego.

— „Ehhh” — westchnął łowca nagród, przebierając nogami po błocie — „Jakież to były czasy… kiedyś… nie trzeba było latać w te i z powrotem w pogoni za pieniądzem”.

Po chwili tylko podsumował…

— Tfu… Dobrze jest, nie ma co — dodał na głos — Lepiej się opierdzielać w drodze „eskortując” zleceniodawcę, niż na straganie… Zanim rozkradną ci jeżyny… Kiedy akurat zaśniesz…

W końcu dotarł do stajni. Otwarł wrota, a całe prześcieradła pajęczyn poprószonych kurzem wyfrunęły na zewnątrz. Derremen szybko wskoczył do środka, wziął ze sobą od razu dwa siodła i przymknął delikatnie drzwi.

— „Strach pomyśleć, jakie pajęczysko utkało takie wici” — wzdrygnął się w myślach.

Ruszył mozolnie z powrotem do stodoły. Błoto chlupało mu pod butami. Wilgoć czuć było w powietrzu, a namokłe liście i mech wręcz ociekały stęchlizną.

On sam przysłuchiwał się lasowi. Z południa wiał niewyraźny wietrzyk jakby na zmianę pogody.

— Już padało, więc może się wypogodzi…? — stwierdził, po czym spojrzał na rozświetlone okna gospody. Śmiechy były coraz głośniejsze i różnorakie. Większości oschłe lub niskie, z rzadka zaś bardziej… eleganckie.

— „Oho! Awel znowu prawi komplementy zleceniodawcy” — stwierdził Derremen — „A właściwie zlecenio… zleceniada… zleceniodawczyni” — poprawił się — „Ciekawe jak mu idzie… Ależ ta… Jak jej tam było…? Elra! Jakaż ona ciekawa. Niby normalna kobitka jak kobitka, ale…”

Derremen zastanowił się przez chwilę.

— „Jakby blada” — zauważył — „Jak półżywa! Oj… Chyba nie jedzie spod Mirii… Nie, nie. Byliśmy tam przecież! Tamtejsi są krągli jak… jak … Awel! A ona… Ona…”

Na tym Derremen poprzestał racjonalne myślenie i jeszcze mocniej odpłynął w oceanie barwnych myśli.

— „Ona…” — rozmarzył się, aż upuścił jedno z siodeł, które upadło na ziemię. Normalnie oczekiwałoby się od takiego upadku jakiegoś dźwięku. Może stuku albo chlupnięcia jak w wodę, ale błoto rządziło się innymi prawami — tłumiło nawet najmniejsze odgłosy, które w nie wpadały.

— Cholera, na bogów, pada! — zaklął pod nosem Derremen, po czym poszedł dalej robić swoje.

Tymczasem gospoda nie milkła. Płomyki świec w oknach chybotały się kołysane powiewem wiatru i śmiechem gości w środku.

Szmer rozchodził się w pustce puszczy, pogrążonej w mroku i wilgoci. Dla zwykłego ucha może i nie było to coś wielkiego, ale dla innych uszu — przeciwnie. Każdy głos niósł się między liśćmi do tego, co nasłuchało nawet najdrobniejszego szepnięcia…

BAM! Na posadzkę gospody, niczym blok granitu, upadł Awel. Z równą gracją głazu chybotał się, jakby był w kołysce (takiej z kamienia).

Cała trójka śmiała się wniebogłosy. Krasnolud ani myślał wstawać — chichrał się pod stołem. Herun, poważny i samozwańczy herszt zalał się łzami. Śmiał się tak długo, że zaczęło go lekko przyduszać. Za każdym razem próbował opanować emocje… ale wtedy do jego głowy wpadała kolejna głupawka. Niczym queniński rydwan w stado chłopów — rozrzucał myśli po kątach, przy tym rechocząc ze śmiechu, ma się rozumieć.

Elra, z pozoru poważna dama, także puściła wodze. Niewielki kubek z drewna podskakiwał jej w ręce. Po tym, jak krasnolud z „gracją” osunął się na glebę, aż podskoczyła i zakryła rozweseloną twarz chustą.

W końcu Herun odchrząkną parę razy, otarł twarz, pomrugał oczyma i spytał…

— Ohhh… Khkhym… Nalać pani jeszcze wina?

— Khm — Elra zaskakująco szybko otrzeźwiała — Nie nie. Już i tak dwa razy rozlałam…

Zachichotała dyskretnie i… znowu emocje wzięły górę! Zakryła rozpłakaną ze śmiechu twarz chustką. Herun aż się skulił. Od tego wszystkiego bolał go już brzuch. A Awel… no cóż, jak leżał tak i leżał nadal, wybuchając śmiechem w tle. Spod stołu ciężko było cokolwiek słyszeć.

— Ahhh… Naprawdę, nie myślałem, że jest pani taka swoja! Szkoda, że nie ma tu Derremena. On dopiero by…

— W jakim sensie swoja? — spytała przybyszka, ocierając łzy.

— Jakby to ująć… Jest panna taka, jakby bywała w wielu karczmach, gospodach — wytłumaczył się Herun.

— W barach — dodał stłumiony głos z oddali, z poziomu posadzki.

— O, też! Jakby pani była tutaj jak u siebie… W dobrym znaczeniu ma się rozumieć.

— Ha! Nawet hrabiostwo u nas potrafiło się bawić w tawernach — wspomniała Elra, wpatrując się w niejakim zamyśleniem w drewniany, pouszkadzany nie jedną bójką kubek na wino.

Zaśmiała się znowu…

— Raz, jak pamiętam, taki młody gubernator wysp… — ucięła nagle historię, jakby sobie coś przypomniała. Rzuciła tylko z lekką niepewnością spojrzenie na Heruna.

— „Hm” — pomyślał łowca nagród — „Czyżby się wygadała? No bo gubernatorzy są tylko na samym Południu… Daleko, daleko od Mirii”

— Tak czy owak — dodała już po chwili normalnie, jak gdyby nigdy nic Elra — Skończył z głową w kuflu… Mniejszym od swojej głowy.

Ponownie rozbrzmiały śmiechy, ale już suchsze, bardziej sztywne — zmęczone.

— No, a właściwie — podjął w końcu próbę Herun — Po co pani wraca do Mirii? Mąż kupiec czeka zrozpaczony? Dzieci oczekują matki, patrząc przez okna…?

Elra uśmiechnęła się lekko jakby z pogardą i miłym zaskoczeniem jednocześnie.

— … czy może książę, władca miasta oczekuje swej królowej? — rzekł łowca nagród, prawiąc komplement.

— Nie, nie — odparła Elra, znów patrząc na kubek — Żaden książę mnie nie poratował, na razie, ile wy. O ile podołacie! — podkreśliła -A tak to czeka pewnie ojciec. Matki nawet nie pamiętam, a siostra…

Nagle urwała, gwałtowniej niż wcześniej. Rozpromieniona winem mina kobiety w jednej chwili zastygła i zbladła. Jakby założyła maskę z tynku. Już i tak blade usta otwarły się, jakby Elra chciała coś powiedzieć więcej. Oczy zaś… Oczy kobiety skierowały się w puste dno kubka, choć nawet tam nie patrzyły. Myślami przybyszka widziała coś innego.

— „Znowu… nie nie znowu” — rozmyślała Elra — „Młoda trawa. Rozgrzebana ziemia. Cały stos. Stos… Obok deski. Wieko”.

Elra wzdrygnęła się, jakby śniła, że spada. Rozejrzała się wokół. Herun przypatrywał się niej ze skrytą uwagą i najwyraźniej o coś pytał. Obok niego było wolne miejsce…

— „A tak. Krasnolud wciąż na ziemi…”

— Co? — spytała w końcu.

— Czy wszystko w… — zaczął Herun, ale zleceniodawczyni mu przerwała.

— Tak, tak, wszystko dobrze. Tylko… Już śpiąca jestem. Pójdę może do gospodarza, spytać o tapczan lub coś. Idę już — odrzekła chaotycznie.

— To spokojnej nocy pani życzę — Herun pokłonił się jej z szacunkiem, jak to miał w zwyczaju.

— Mogę, ją panience umili… Au! — zaczął Awel z posadzki, ale Herun zdążył go odpowiednio kopnąć, choć Elra i tak już zniknęła za drzwiami.

— Co? — spytał wzburzony krasnolud, gdy zebrał się z ziemi.

— Chyba nie chcemy, żeby nasz klient odebrał nas… — tłumaczył Herun — a właściwie niektórych z nas, za niewychowanych zbójów. Nieprawdaż?

— To było miłe krasnoludzkie pożegnanie — dochodził się wojownik wzrostu dziecka.

Wtem drzwi gospody otworzyły się i wszedł przez nie Derremen.

— Zresztą Derremen przyzna mi rację, co nie? — dodał krasnolud.

— Nie — powiedział szybko łowca nagród — A jeśli chodzi o zagadywanie klientek, to w każdym wypadku NIE.

— Nie wiem, o co wam chodzi…

— Ehhm — westchnął Herun — szkoda, że ten kupiec z południa, co miał trzy żony, też nie wiedział, o co chodzi…

— Oj, przestań.

— U nich w kulturze nie wolno rozmawiać z kobietami! — powiedział Derremen — A ty grałeś ze wszystkimi w…

— No dobrze, dobrze — skończył krasnolud — Idę do wychodka… Z tego wszystkiego, tyle we mnie wezbrało…

— Nie mów! — przerwał mu Derremen, chcący już zatkać sobie uszy.

— No już, już…

Przysadzisty niziołek wyszedł, mamrocząc coś pod nosem. Dwaj kompani też nie siedzieli już długo. Wymienili tylko kilka nieważnych zdań i ruszyli ku swoim pokojom.

Niedługo potem cała okolica spała. Nie było o to specjalnie trudno, jakby nie było wszyscy ludzie (i krasnolud) znajdowali się w jednym budynku pośrodku niczego… Zresztą tylko to nie spało, co nie znało snu ani wytchnienia.


Wielka, poraniona łapa oparła się o pień drzewa. Wokół słychać było tylko sapanie. Jakby kowal ściskał podziurawiony miech. Kościste, zagłodzone cielsko drżało tu i ówdzie upuszczając kropelkę ciemnej krwi. Z oczu zaczął cieknąć brunatny płyn. Potem stwór odkaszlnął, spluwając tym samym. Jęzor przejechał po igłowatych, poklejonych zębiskach.

Co ciekawe jednak, Przekleństwo oparte o drzewo nie było wcale wykończone drogą. Biegło już długo, choć za dnia musiało nieco zwolnić. Mimowolnie też przestawało na chwilę istnieć, gdy o nim nie myślano, ale to było za mało… Potwór nie wzdychał przez pościg, ale przez to, że się zatrzymał. Przekleństwo nie mogło stać. Nie mogło odetchnąć. Woda czy jedzenie były dla niego trucizną. Musiało gonić. Dogonić. Skończyć! Tak… Wreszcie skończyć…

Siedzący na drzewie kruk obserwował wszystko — tak jak mu kazano. Każdy oddech Przekleństwa wydawał się zmieniać. Początkowe kaszlnięcia, zastąpił szept i pomruki. Te stawały się coraz wyraźniejsze, aż można było usłyszeć…

— Nhiee… Przhesta… Już… Przesthań!

Wtedy, stworem zatrzęsło, jakby uderzył go piorun. Ramiona krzyżowały się, a ciało oddało się drgawkom. Z ran zaczęła sączyć się krew. Krople spływały jedna po drugiej, wahając się lekko przez wstrząsy.

W końcu Przekleństwo wrzasnęło lub też zawyło, po czym znów zaczęło przedzierać się mozolnie przez zarośla.

Tymczasem kruk odleciał z gałęzi ku zachmurzonemu niebu.


Księżyce o dziwo świeciły. W tej części świata oczywiście dwa największe, trzeci widoczny był tylko na Południu, na Wyspach Orientu.

Mimo chmur na niebie dwa połyskliwe okręgi rozjaśniały srebrzystym i złocistym blaskiem czubki drzew, strzechę gospody, zrujnowaną deszczem drogę, okna sypialni…


Elra szła prostą, brukowaną drogą wśród drzew. Robiły niezwykłe wrażenie, choć były to tylko drzewa, ale każde z nich miało czarne jak węgiel, schowane w cieniu pnie. Korony zaś mieniły się blaskiem dzięki rosie. Tak jakby naprawdę miały korony ze srebra lub innego metalu.

Kobieta jednak nie zwracała na to uwagi jak każdy człowiek. Kroczyła po kamieniach, ale nigdzie właściwie nie podążała. Kręciła się tylko w kółko, to idąc przed siebie, to znowu się wracając.

Przez jakiś czas robiła tak ze zwykłej nudy. Bo gdzie miałaby iść? Przed nią, czy za nią, co za różnica…

Po chwili jednak poczuła coś dziwnego. Przystanęła. Cisza zahuczała w całej okolicy. Nie wiał wiatr, owadów nie było, podobnie jak zwierząt leśnych. Tylko ona. Tylko ona i…

— Gdzie iść? — spytała sama siebie. Wciąż stała w miejscu.

Dopiero wtedy zrozumiała, że kolejny krok, jakikolwiek by on nie był, będzie zły. Jeśli wróci skąd przyszła, zmierzy się z tym, co dotychczas. Tym, co robiła już od tych… trzech? Trzech lat?

Tyle dobrego, że przywykła do uciekania. Nic nie mając, nie mogła przynajmniej nic stracić…

Elra myślała, rozważała… Gdzie iść? Prosta droga, tylko w dwie strony, na przód lub w tył, a taki problem.

Otarła zmęczone oczy i zakryła je dłońmi, aż usłyszała głos…

— Elra…

Uciekinierka zastygła, tak jakby polano ją zimną wodą. Każdy mięsień zacisnął się w oczekiwaniu, co powie rozum. Płuca zostały na bezdechu, nasłuchując decyzji, jaka zapadnie. Szarawe oczy, choć zasłonięte, zrobiły wytrzeszcz, gotowe spojrzeć rozmówcy prosto w twarz… ale ręce, w przerażeniu przed prawdą i tym, kto się odezwał, zrobiły swoje.

— Elra — powtórzył dziewczęcy, dobrze znany głos.

— „Czemu się boję? To przecież moja…” — zastanowiła się kobieta.

Delikatnie obróciła się na pięcie. Zrobiła mały krok. Nogi trzęsły się, jakby chciały uciekać w tył. Ręce, ostatkiem sił nieświadomości, wręcz wbijały palce w brwi, tylko żeby nie spojrzeć przed siebie. Elra jednak chciała czego innego. Nie pragnęła niczego tak bardzo, jak zobaczenie. Znowu zobaczenia…

— Siostro — odezwał się głos.

Kobieta nie wytrzymała. Ruszyła przed siebie prawie jak dziecko z zamkniętymi oczyma.

— Siostrzyczko! — zawołała — Nawet nie wiesz… Moja kochana… Moja droga… Jak ja tęskn…

Głos Elry się urwał, gdy tylko odważyła się otworzyć oczy. Spojrzenie z paniką i strachem badało to, co widziała przed sobą podróżniczka.

Droga była pusta. Tak, jak poprzednio. Na granicy lasu też nikogo nie było. Kobieta zadrżała. Rozglądała się wokół. Byłaby gotowa pobiec. Nawet przez las. Tylko gdyby wiedziała gdzie. Droga prowadziła na przód i w tył. Nigdzie jej nie było…

— Nie nie nie… — zaczęła powtarzać z paranoją w głosie Elra. Momentalnie zalała się łzami. Nie wiedziała, czy łkać, czy coś mówić. Zaczęła za to mamrotać pod nosem wszystko, co myślała.

— Siostrzyczko… Proszę cię…

Gdy obracała się tak w histerii, w końcu dojrzała co za nią stało. Ciemne, wielkie cielsko z długimi łapami i nogami w osłupieniu obserwowało kobietę.

— Nie, nie — powtarzała — Siostro…

Wtem Przekleństwo ruszyło na nią cwałem. Kończyny waliły o bruk z hukiem, zostawiając krwiste plamy. Elra wciąż stała i płakała. W tej chwili myślała tylko o jednej osobie.

Trwała, by tak cały czas, gdyby nie potwór, który wpadł na nią… aż Elra się obudziła.

Niemal z krzykiem podskoczyła na słomianym tapczanie. Trzęsła się nadal, ale z każdą chwilą senność brała większość nad strachem.

Kobieta usiadła i na spokojnie się rozejrzała. Była w małym pokoju w gospodzie, a przez małe okno wlatywało światło. Drzwi były zamknięte, ubrania na podróż wisiały na oparciu tapczana. Wszystko, jak było wcześniej.

Elra znowu się położyła, ale tym razem pomodliła się trochę, próbując zasnąć. Z każdą chwilą, gdy sen kładł na jej myślach skrzydła, podróżniczka uspokajała się coraz bardziej.

— „To tylko sen. Tylko sen. To coś pewnie mnie tak nęka… Przekleństwo… ale odejdzie… Kiedyś odejdzie” — myślała w głębi duszy.

— „Ahhh… Czemu… Siostrzyczko, czemu…? Ziemia. Hałda ziemi i dziura. Obok deski. Wieko. A w ziemi…” — zadrżała na samą myśl — „Trumna…”

Gdy już prawie usypiała, uroniła parę łez, szeptane modlitwy robiły się coraz cichsze… aż zasnęła.

I o ile wszystko wokół przykryło się kołdrą ciszy i spokoju, to w lesie dosyć daleko od gospody, ciszy nie było. Był tylko wrzask, krew i ta sama żądza.


Łowcy nagród wstali wcześnie rano, gdy tylko słońce wyjrzało nieśmiało ponad horyzont — który gdzieś tam w oddali pewnie był i byłby widoczny, gdyby nie las. Naturalnie cała trójka zerwała się z jednego powodu. Elra wstała wcześniej i pogoniła najętych łowców do pracy.

Herun wstał, by nie stracić klientki. Według niego największą hańbą byłoby niezadowolenie klienta. Był w tym bardziej zażarty niż nie jeden kupiec z Mirii sprzedający ryby z Morza Wąskiego… podczas gdy były to ryby z pobliskiego stawu.

Nie raz Herun to mówił i oddawał w czynach. Cenił sobie trzy rzeczy, dla których dzień w dzień budził się, wstawał i nie kładł się z powrotem. Pierwszą z nich było jego imię, drugą pieniące, a ostatnią (najważniejszą) jego bródka zapuszczana od początku życia.

Ku jego niezadowoleniu od dziesięciu lat nie rosła dłuższa. Nie przeszkadzało mu to w niczym. Cała jego duma i osobowość idealnie pasowała do szpiczastej, czarnej kępki włosów noszonej przez niego na brodzie.

Awela najciężej było wywlec z łóżka. Główną komplikacją była jego waga i nieporęczność. Jak mawiało stare górskie przysłowie „Jeśli jakikolwiek bałwochwalca powie kiedyś, że podniósł krasnoluda gołymi rękoma i przeżył, to musiał pomylić go z kamieniem”. Nikt dokładnie nie wie, czemu tak często krasnoludy są porównywane do skał, kamieni i głazów, ale zapewne ludzie mieszkający w górach wiedzą, o co chodzi.

Cały problem załatwiła Elra, która tylko nachyliła się nad leżącym Awelem. Gdy tylko ją zobaczył, wystrzelił jak z procy. Dla pokazu wybiegł dosiąść szybko konia, by pokazać swą gibkość… niestety częściej spadał z konia, niż na niego wsiadał. Uwinął się akurat, kiedy reszta także poszła po konie.

Dlaczego Derremen dał się wytargać do roboty? Nawet jego kompani i on sam nie do końca to pojmowali. Jednakże po tym, jak wyruszyli i przemierzali puszczę na wierzchowcach, łowca nagród miał czas na zastanowienie i wszystkie przemyślenia.

Poranne, jeszcze chyba śpiące niebo było zachmurzone, tak jakby nieboskłon przykrył się kołdrą z szarawych, deszczowych chmur. Czy były to chmury burzy, która wczoraj przeszła nad okolicą, czy może całkiem nowe zjawisko? To mogli wiedzieć tylko bogowie, choć wątpliwe, by ich to obchodziło.

Często się mawia, że bogowie są wszechwidzący, wszechwiedzący i wszechpotężni. Prawda jak to zawsze była mniej wygodna — zarówno dla bogów, jak i ich wyznawców. Każde bóstwo nie tyle było wszechwiedzące, ile mogło bez problemu się o wszystkim dowiedzieć. Podobnie z potęgą. Przewyższali oni wszystko, co istnieje, ale nie tych, którzy ich stworzyli, czyli Ośmiu Q. Nadbogów, sprawujących… na pewno jakąś ważną rzecz w całej Wszechrzeczy.

Oczywiście nawet ci niżsi bogowie byli wszechwidzący. Mogli zobaczyć, co tylko chcieli, na Świecie Żywych, Świecie Wody lub Świecie Piekieł poniżej, czy poza całym Światem Wieży, po krańce rzeczywistości… Z tym że po co? Bogowie często wychodzili z założenia, że skoro właściwie wszystko, co dla nich ważne dzieje się tuż pod ich Światem Niebios, to tam będą obserwować wszystkie wydarzenia, jakie miały miejsce. Przy tym obchodziły ich te najgłośniejsze, najważniejsze, naj… rzeczy, które angażowały wielu wyznawców, ludzi i innych istot oraz krwi.

Dlatego nie jeden bóg-patron bądź bóstwo opiekuńcze patrzyło na dziejącą się bitwę o kolejny skrawek ziemi, a nie czterech jeźdźców jadących po prostej drodze w zaskakująco niezłym stanie…

Karawanę czterech koni prowadził Herun, jako że znał trochę okolicę, a przynajmniej miał najlepszą pamięć z całej brygady. Za nim jechał Awel. Krasnolud trzymał pewnie i mocno konia za lejce, a sam niczym książę patrzył przed siebie. Mijał kolejne drzewa jak władca podbity plebs, mierząc pękatą korę z wyższością. Wyprostował się, ile tylko mógł, by zaimponować Elri. Szkoda tylko, że trzymał lejce tak mocno, że wyprostowana szyja konia zasłaniała mu całą drogę przed nim. Na dłuższą metę krasnolud miał twardy orzech do zgryzienia. Jadąc, zagadywał Elre, która była za nim. Jednocześnie musiał przechylać się z boku na bok, by w ogóle dojrzeć, gdzie idzie jego wierzchowiec. Każdy taki ruch groził mu spadnięciem z wysokiego… właściwie to przeciętnego, ale dla niego… wysokiego konia. Dodatkowo niepodświadomie wypinał klatę do przodu, co dodatkowo go przeważało.

Podczas gdy krępy niziołek walczył o przetrwanie na siodle, Elra obserwowała drzewa i zarośla, jakie mijali. Bardziej z nudów niż fascynacji. Od bardzo, bardzo dawna miała dużo na głowie. Myśli mają to do siebie, że się plączą. Mocniej niż sznurek czy sieć rybacka. Głównym problemem dla Elri było to, że jej przemyślenia były długie, pomieszane, powiązane, ale co najgorsze — nie miały końca. Dosłownie i w przenośni kobieta nie mogła znaleźć wyjścia, końcówki nitki…

— „Ha!” — nagle ją olśniło — „Zupełnie jak w tym cholernym śnie! Droga idealnie prosta, gdzieś zmierzająca, ale bez początku ani końca… Ścieżka prowadząca dalej wśród puszczy, do niczego innego więcej.”

Podróżniczka zauważyła jelenia, chowającego się między pniami drzew. Patrzył się przenikliwie, bo w tych lasach nie było wiele osad ludzi, a nawet innych ras, jak gnomy, elfy czy gobliny. Nawet fantosi, demony pojawiające się właściwie wszędzie, tu jeszcze nie dotarły.

— „Ahhh… Jaki piękny… Jaki ten las podobny do tego, blisko naszego miasta. Co prawda większy… Naena często chodziła po lesie. Cóż Ona widziała w tym grzybobraniu?” — kobieta zaśmiała się w myślach, aż na jej twarzy pojawił się lekki uśmieszek. Po chwili jednak jej lico znów zbladło, a uśmiech znikł…

— „Moja siostrzyczko… Moja siostrzyczko… Jak mi cię brak…”

Na końcu jechał Derremen, też pogrążony w różnych przemyśleniach, choć zgoła innych. Łowca nagród był bowiem„człowiekiem szanującym swoją siłę”, jak sam często mawiał. Dlatego też nie przemęczał się zbytecznie, by „jej nie stracić, w chwili największej próby”.

Mężczyzna był za bardzo śpiący, by rozglądać się po pniach i gałęziach rosnących wszędzie wokół drzew. Jechał ze spuszczoną głową i lekko przymkniętymi oczyma. Sam nawet nie wiedział, czy po drodze zasypiał, czy nie. Był pewien jednego. Jego koń najwyraźniej nie chciał spokoju dla swojego właściciela. Co nóż jeździec podskakiwał na grzbiecie wierzchowca…

— „Szlag by to” — myślał Derrmen — „No i na co mi to było? A mogłem przyznać rację Herunowi… Nie!”

Na samą myśl o tym Derrmen chciał splunąć. O mały włos to uczynił. Prawie opluł szyję konia, ale w ostatniej chwili oprzytomniał…

— „Nie wolno mi tak myśleć! Jestem łowcą nagród i muszę podróżować! Każdy najemnik musi jakoś zarabiać. A nie zrobi tego, siedząc w jednym miejscu w strachu przed…” — zastanowił się — „Ścięciem, zabiciem przez innych najemników, powieszeniem, zniewoleniem… eeeemm… jak to się mówiło? A! Oskórowaniem… Łowca musi być jak drapieżnik, nie jak ofiara!”

Przerwał swe głębokie przemyślenia, bo akurat jego kapelusz z piórem zaczął mu się zsuwać z głowy. Na wpół świadomie machnął ręką w nadziei, że jakoś uda mu się poprawić nakrycie głowy. Za pierwszym razem nie udało się, ale po chwili wszystko było dobrze — wystarczyło kilka półprzytomnych machnięć ręką.

Wkrótce po tym czarny jak smoła, szeroki kapelusz elegancko zdobił… opuszczoną z miernotą głowę mężczyzny. Łabędzie piórko zaś, mocno osadzone w rondzie kapelusza, lekko trzęsło się na wietrze. Podobnie majtała się sama głowa Derremena.

— „Na czym to ja…? A! Najwyraźniej nie było to ważne…” — przez moment w jego głowie zrobiło się cicho, równie mocno co wokół. Naturalnie tylko konie stukotały kopytami o ziemię, ale był to na tyle monotonny dźwięk, że zdawał się nie istnieć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.09
drukowana A5
za 30.26