E-book
3.68
Kosiarz — Historie cz.1

Bezpłatny fragment - Kosiarz — Historie cz.1


Objętość:
57 str.
ISBN:
978-83-8369-410-8

Rozmowa

Tak, jak zmienia się z dnia na dzień pogoda, tak też zmienia się cały świat. Nie chodzi tu tylko o to, czy rzeka zerwie tyle a nie mniej brzegu, czy że nad tym wybrzeżem kiedyś były mewy, a teraz ich nie ma. Cały świat potrafi się zmienić ot tak, cała historia — nie inaczej, nawet bogowie… w większości…

Cesarstwo także miało w swych dziejach różne chwile. Samo to, że dawniej, dawno temu, gdy Cesarstwo Napasmytu nie było tyle cesarstwem co Królestwem, leżało ono wyżej, na północy. Za czasów reform w Querii, nieco wcześniejszych i późniejszych mieszczą się tak Dzikie Kraje i ziemie tak zapomniane i opuszczone przez uwagę ludzi i innych ras, że dopiero co poniektórzy przypominają sobie o nich, ale nie o tym jest ta historia…

Dawno temu, kiedy Cesarstwo było jednym państwem, luźno podzielonym na prowincje, jedną z nich władał król Ghardeyon. Jego władza obejmowała okolice na wschód od Rozrzeczenia aż do lasów i wzgórz na zachód. Gdzie dokładnie kończyły się jego wpływy? Sam nie wiedział i (jak większość namiestników Cesarza) nie dbał o to. Ważny był spokój i rozwój, a nie zapyziałe krańce prowincji, które najwyraźniej były na tyle mało istotne, że nie były centrum żadnej oddzielnej prowincji. Istotne było miasto, stolica regionu, stolica i tron rodu… dlatego też, gdy ów tron miał się „przewrócić”, król musiał zdziałać, co tylko mógł…

Pogoda nie była zbyt ładna. Ziemia i wszystko wokół było jeszcze mokre od burzy, ale ciemne niebo przerzedzało się, odsłaniając piękne promienie słońca, które od razu wysuszały to, co było mokre… w tym kaptur pewnego podróżnika jadącego spokojnie na osiołku. Powoli zbliżał się do bramy miasta, stolicy prowincji — siedziby króla. Osiołek powoli przekroczył łuk otwartej bramy. Podróżnik bez większych nerwów, w ciszy przemierzał brukowane, stare uliczki miasta. Obok niego ktoś przegonił spod domu głodne psy, ktoś inny właśnie jechał swym powozem z towarami. Wokół szumiał lekki zamęt, a w tym wszystkim jeździec na osiołku nie robił dużego wrażenia. Jego cel był już blisko — widać go było z daleka.

Gdy w końcu podróżnik dotarł do dużej warowni położonej na szczycie wzgórza, wysoko ponad resztą miasta, odetchnął z ulgą. U bramy zsiadł z osiołka, wziął go za uzdy i podszedł do strażników stojących przy wejściu do warowni.

— Dzień dobry panom, ja wezwany do króla — powiedział przybysz, wyjmując coś spod płaszcza. Po chwili podróżnik pokazał strażnikom prymitywną kopertę lub złożoną kartkę z insygniami króla.

— Panie, przykro nam, ale o niczym nam nie mówiono — powiedział jeden ze strażników, gdy drugi mu przerwał…

— Przecie sam król mówił: „Jak przyjdzie ten mag, to żeby go wpuścić”.

Na te słowa pierwszy ze strażników zmierzył przybysza ostrym spojrzeniem.

— Ach, zapomniałbym… — powiedział mag, wkładając pognieciony kapelusz wyjęty spod płaszcza.

Po chwili namysłu obaj strażnicy wpuścili czarodzieja do środka.

— „Też mi coś! Że niby co, jak nie mam jakiejś durnej czapki, to nie jestem magiem!? A niby czym? Wiedźmą?” — myślał, idąc przez korytarze.

Niedługo miał okazję iść samemu, bo podesłano mu straż.

Przeszli przez parę korytarzy i trafili do sali tronowej, a w niej oczywiście na tronie siedział król. Król Gherdeyon, namiestnik Cesarza.

— Panie — czarodziej ukłonił się, stojąc przed obliczem władcy — Po co wezwałeś mnie z tak daleka? Czyżby jakieś potwory dokuczały w okolicy? — lekko zażartował.

— Miło pana zobaczyć na oczy — odparł chłodno król — Nie, nic w okolicy nie „dokucza”. Mam jednak problem, z którym sam raczej sobie nie poradzę ani z pomocą pieniędzy czy wojska.

— Proszę mówić królu, a postaram się pomóc z całej siły.

— Zabrzmi to trochę szyderczo — rzekł król — ale chcę porozmawiać ze Śmiercią…

Tymczasem gdzieś na obrzeżach, na styku dwóch prowincji trwała bardzo ważna dyskusja. W bardzo zaniedbanym mieście, w tawernie rozmawiali miejscowi mieszczanie i chłopi.

— To skandal! — wykrzyczał jeden z chłopów — Mamy niby robić na jakiegoś zapyzialca, spasieńca, darmozjada!? Z jakiej racji, jak nawet nie wierzymy w jego brednie!?

— Właśnie…! — podżegał ktoś zasłonięty przez tłum.

Główny krąg decyzyjny siedział przy małym stole przy świetle trzech świec. W całej tawernie panowała ciemność. Mierne światło wlatywało przez małe okna. Niebo było jednak zachmurzone i ciemne na tyle, że wydawało się jakby zapadła już noc. Cała tawerna skupiała swoją uwagą na piątce ludzi przy stole i oprócz dopingowania swych powierników, słuchała uważnie.

— Nie ma co dramatyzować… — odparł spokojny głos miejscowego mnicha — na pewno się zmieni, dajmy mu czasu…

— Dajmy mu w pysk! — zawołał ktoś z tyłu.

— Otóż to! — poparł przedstawiciel chłopów, niejaki Pfer, siedzący naprzeciwko mnicha.

Na okrzyk swojego „przywódcy” zawtórowali mu chłopi.

— Tak! — zawołał jeden z dwóch reprezentantów mieszczan, uderzając raptownie w stół.

Nagle jednak przygłuszył go mocniejszy grzmot. To drugi z mieszczan przy stole walnął rękawicą o stół. Jako jeden z nielicznych miał na sobie resztki starej zbroi, w tym całe jej ramię i prosty hełm. U pasa zwisał mu duży miecz, który chyba nie mógłby się równać z żadną tamtejszą bronią. Każdy go znał i każdy w mieście o nim słyszał. Był ponoć ostatnim żyjącym obrońcą miasta. Na imię miał Derjon.

Po tym, jak zapadła nagła cisza przerywana tylko czyimś mruczeniem pod nosem, rycerz rzekł…

— Wszyscy wiemy, przez kogo tu jesteśmy!

Zaprawdę, wszyscy wiedzieli i jeszcze bardziej zamilkli oraz spuścili głowy.

— … Kapłan, powiernik króla, dopuszcza się rzeczy, na które nie byli godni nawet barbarzyńcy zza wzgórz. W życiu nie widziałem takiej rozpusty i pychy, jak tej, co sprowadził ten cholerny kapłan. Nie dbam o to, kto i w co wierzy, bo sam znałem ludzi, którzy wierzyli w co innego co my…!

— Kuglarze…!

— Niewierni…!

— Szabrownicy…! — nagle odezwała się mocniej wierząca część tawerny. Jazgot pewnie trwałby, gdyby nie czyiś niewyraźny głos…

— Cihoooosza!

Znów tłum ucichł, a mieszczanin w zbroi mówił dalej.

— Widziałem i takich, tak, ale nigdy nie wiedziałem tego, co wyrabia ten kapłan…!

— Też nie widziałem…!

— I ja! — odparł właściciel tawerny, który siedział przy stole z uwagi, że był gospodarzem.

— Z jakiej racji! Z jakiej! Na jedynych bogów! — klął Pfer — Niby czemu mamy mu składać hołd? Niech sam wywoła swego…

— Cichooo! — przerwał niespodziewanie dziwny głos z tyłu.

— Sam być cicho…! — odparł któryś z mieszczan.

— Kto to…? — mruczał ktoś inny.

— Khm! — znów zaczął przedstawiciel chłopów — Niech sam sobie wywoła tego swojego boga i niech mu skosi to pole! Nich sam se ziemie orze! Co nam do tego?!

— Kapłan ciężko pracuje — odparł mnich — Sam widziałem, gdy sprzątałem w świątyni…

Tu nagle pół tawerny przekrzywiło głowę w lewo i splunęło z pogardą na usłyszenie tego obrzydliwego dla ich uszu słowa „świątynia”.

Wskutek spluwania w tawernie zapanowała ponowna wrzawa…

— Kto napluł mi do oka…?

— O ty hamiu… Ja ci dam…!

— Czy ktoś widział mój ząb…?

— A wybić ci inny…?!

— Dajcie szmatę…!

— Ćihhaaaa…! — zawołał przytłumiony głos.

— Na litość Losu! — zakrzyknęli naraz Pfer i Derjon. Rycerz po chwili, gdy tłum jeszcze nie opanował się dostatecznie do dalszej dyskusji, wyjął miecz z pochwy i w złości wbił go w drewniany sufit. W jednej chwili z góry sypnął się kurz niczym szary śnieg i tawerna zamilkła.

— W ten sposób nigdy nie zdecydujemy…! — krzyknął Derjon, gdy przerwał znów niewyraźny głos.

— Cicho tam!

— Który to?

— To ten kupiec…! — zawołał ktoś z tyłu.

— Schlał się! Wynieść go? — spytał jakiś chłop.

— Wyprowadzić! — rozkazał Zawern, drugi mieszczanin przy stole.

Zapanował spokój. Cała piątka znów zasiadła do stołu i oddała się dyskusji. Jedynym dźwiękiem, jaki jeszcze trochę przeszkadzał, było szarpanie się upitego kupca…

— Chamie nhie mythe, ja wam dham jeszcze… ja wham dham… jak mi jeszcze wylejecie tho phiwo, to was zabije…

Jednak nikt go nie słuchał. Ważniejsze było to, co działo się przy stole.

— A zatem — powiedział spokojnie właściciel tawerny — Wszyscy się zgadzamy z tym, że trzeba coś zrobić.

— Zabić! — zawołał ktoś z tyłu.

— Nie, ludzie, nie tędy droga…! — odparł mu mnich z mizerotą w głosie.

— Ma racje! — przyznał ktoś inny.

— A spalmy tę ruderę…!

— O…!

— Co mówi…?

— Albo — rzekł Pfer — tak, żeby nic się nie wydało, otruć gada! Nawet jeśli ktoś z tu obecnych się wyłamie, to nikt mu nie uwierzy…

— Na ciele żadnych ran — żadnych morderców — przyznał mieszczanin Zawern.

— Ale czemu zabijać?! — opierał się mnich — Przecież zarówno my, jak i wy w cokolwiek wierzycie, wiecie, że bogowie powinni odbierać życie, a nie ludzie!

— Inaczej panowałby chaos — jakiś głos poparł mnicha.

— Na pal dziada…! — odparł ktoś inny.

— Otruć! — zawołała jakaś chłopka.

— Otruć…!

— Niech żmija zdechnie od jadu…!

— … Własnego jadu…! — wołali inni.

— Tak! — zawołał niespodziewanie Zawern, reprezentujący mieszczan — Niech się otruje krwią naszych poległych!

— Tak…!

— Niech utopi się we krwi…!

— … I jadzie!

Z tego wszystkiego mieszczanin aż chciał się zerwać z miejsca i wstać, pokrzepić swoich… ale nie mógł.

Zawern spojrzał przez chwilę na siedzącego naprzeciw Derjona. Ten, z kamienną twarzą pokiwał przecząco. Jednocześnie jego ręka powoli zmierzała do rękojeści miecza. Zawern usiadł posłusznie. Co jak co, ale z rycerzem nie warto było zadzierać…

Wtem mnich poszedł w kontrę z krzyczącym tłumem. Nikt go nie rozumiał, ale mówił swoje. Przedstawiciel chłopów wraz z właścicielem tawerny zaczęli uspokajać zgromadzonych. To samo czynił Derjon… Wrzawa rozszalała się jak burza…

— Na pal to Los tą tawerną, tę mieścinę i całą okolicę — powiedział jakiś z mieszczan — Całe to miasteczko jest już niczym! My jesteśmy niczym! Wszystko przez naszą tchórzliwość!

Nagle cała tawerna, jakby zgromiona przez bogów, zamilkła. Było to nie zwykłe milczenie, podobne do tego, gdy niespodziewanie coś głośnego przeszywa powietrze. Była to raczej cisza żałoby. W tych paru marnych słowach, za prawie że jednym wdechem oddano całą żałość sytuacji.

Kiedyś, przed tymi wszystkimi wojnami, miasto było wolne. Może i nie było potęgą równą Stolicy czy Ateji, ale kiedyś znaczyło… cokolwiek. Dziś nie znaczyło już nic, a wraz z nim wszystko, co w nim wspaniałego zbudowano i wszyscy, którzy w nim żyli.

Jedna przegrana w wojnie to właśnie kosztowało miasto i jego mieszkańców.

— Ach! — warknął ów mieszczanin — Wychodzę, bo i tak nic nie zmienimy — po czym dodał, stoją w otwartych drzwiach — Już przegraliśmy.

Tawerna umilkła już całkowicie. Mnich siedzący przy stole po chwili wstał i ruszył przez tłum zgromadzonych ku wyjściu.

— Wedzie — zwrócił się Pfer do mnicha szeptem — przecie sam robiłeś trutki! Pamiętam, jedna powaliła trzy rosłe dziki, co pola pustoszyły, a…

Chłop zamilkł jednak po chwili. Mnich spoglądał na niego jednocześnie z politowaniem i złością. Potem spojrzał kolejno na Zawerna, właściciela tawerny, Pfera skończywszy na Derjonie.

Podszedł do niego, wyszeptał coś rycerzowi na ucho i wyszedł. Ten pełen zadumy spoglądał to na swych towarzyszy przy stole, to spuszczał wzrok. Wtem rzekł głosem pełnym powagi, ale i nadziei…

— Wszyscy dobrze wiemy, co powinniśmy zrobić.

Powiedziawszy to, spojrzał wymownie na właściciela tawerny, mieszczanina i chłopa.

Mimo paskudnej w swym prostactwie pogodzie widać było, że zbliża się wieczorna pora. Tłum przebywający dotychczas w tawernie wyległ na zewnątrz do domów. Nie ma co łazić po nocy po ciemnych ulicach, a pora roku mogła zaskoczyć nagłym mrokiem. Oczywiście tawerna nie była pusta. Zawsze znaleźli się jacyś bywalcy chcący się czegoś napić lub coś przekąsić.

Ostatnim człowiekiem widzianym na ulicach miasta był mnich, który powoli, z ascetyczną melancholią podążał po stromym zboczu pagórka leżącego przy mieście. Dawniej mieściła się tam potężna twierdza broniąca miasto. Dziś, zwycięzcy najeźdźcy przekształcili fortecę w świątynię jednego ze swych bóstw. Nie pełniła tyle praktycznej funkcji. Była swoistym najgorszym zaskórniakiem, wrzodem, specjalnie stworzonym na nieszczęście i pohańbienie miejscowych. Kapłan sprawujący pieczę nad ruinami akurat wyjechał, ponoć do samego króla prowincji.

Mnich, mimo że był tutejszy, to jako jeden z nielicznych wyjechał dawno temu z miasta, by studiować teologię. Na jego nieszczęście miasto, w którym studiował, napadło na jego ojczyznę. Czym prędzej przybył do domu… lecz nie był już tym, czym dawniej… choć może i mógłby być…?

Czarodziej, usłyszawszy zlecenie króla, lekko zdrętwiał. Czary to jego broszka, ze zmarłymi miał taki sobie kontakt, ale rozmowa ze Śmiercią w pierwszej chwili wydała mu się, no cóż, przerażająca… o ile w ogóle była możliwa.

— Przepraszam panie — odparł po chwili mag — Ale na czym miałoby to polegać? Mam po prostu iść i… hy!… Wywołać Śmierć?

— Sprawa wygląda następująco — rzekł władca, powoli chodząc w te i z powrotem przy tronie — Mój syn, pierworodny następca tronu jest bardzo chory. Najlepsi lekarze z całego Cesarstwa powoli nie wiedzą co robić. Moja córka zaś, małżonka księcia Lerysji, mającego wpływy u wielu potężnych kapłanów…

Tu czarodziej mimowolnie warknął pod nosem ze złości tak, jak ze złości prycha zając. Dla czarodzieja same słowa „potężny kapłan” budziły najgorszy wstręt, ale cóż…

— … Ma chłopak wpływy — kontynuował już luźniej król — I miał mieć z moją córką potomka, lecz im się nie udaje.

— Królu — rzekł mag — ale co do tego ma Śmierć? Nie rozumiem.

— Według mnie, za te wszystkie nieszczęścia odpowiada dusza mojego byłego wroga — powiedział król Gherdeyon — Sam stoczyłem przed laty dużo wojen i bitew. Jedną z nich w Hartchelli, mieście mojego, bodajże wuja lub stryja… Proszę wybaczyć, nie znam się na historii mojego rodu, choć taka rodzina to nawet nie rodzina. To dopiero był skurczysyn — warknął król — Sam, własnoręcznie go zabiłem i czuwałem, aż legnie we własnej krwi. Przez to wszystko obawiam się, iż jego dusza znalazła na tyle dużo siły, by wrócić i bruździć w życiu moim i mojej rodziny.

— Mam więc wywołać jego duszę?

— To nie tak prosta sprawa, jak mogłoby się wydawać — odrzekł król — według zaufanego mi kapłana za wszystko odpowiada dusza pokonanego przeze mnie krewniaka, tyle że nad każdą duszą czuwa śmierć, i to właśnie rodzi największe problemy. Zlecam zatem panu wyruszenie do Hartchelli i tam, w miejscu, gdzie poległ mój wuj, wywołanie sprawcy moich zmartwień.

— Ależ panie — odpowiedział czarodziej — O ile z duszą można sobie poradzić, tak ze Śmiercią…

— Proszę się nie obawiać. Pojedzie z panem mój zaufany kapłan. Specjalnie przybył z Hartchelli, by tam pana bezpiecznie zaprowadzić. Dostaniecie eskortę, zaopatrzenie, a gdy tylko pan wróci i coś zmieni się na lepsze, dostanie pan sowitą zapłatę…

Czarodziej nie wiedział co myśleć. Zlecenie jak zlecenie, ale już przeraził się wizją podróży z jakimś świętobliwym kapłanem. Miał zrezygnować? Nie. Nie miało to żadnego sensu…

— „Jeśli wywołam duszę zmarłego, to będzie połowa sukcesu. Jeśli uda mi się w rzeczywistości podziałać coś więcej — będzie wyśmienicie!” — myślał mag — „A nawet jeśli nic się nie stanie, to kapłana się przekupi lub coś, a najmniejsze szczęście ten kretyn weźmie za spełnienie obietnicy. Gdyby zaś przytrafiło się jakie nieszczęście, to byłaby to wina i moja i kapłana, a kapłan przecież „jest niezawodny i zaufany”. A zresztą! Nawet jeśli by mnie chciał zamknąć ten bogobojny król, to wyrwę się paroma zaklęciami i przeczekam wszystko w Atarladzie, aż wszystko przycichnie”.

— A zatem — spytał król, nagle przerywając rozmyślania maga — chyba przystępuje pan do tego zlecenia, mam rozumieć?

— Tak tak, nie mam żadnych przeszkód — odrzekł jak gdyby zadowolony czarodziej. Po chwili jednak mina na powrót mu zbladła z nerwów…

— A zatem zapoznam pana z kapłanem, o którym panu wspominałem.

— Jak król uważa — odparł przez zaciśnięte zęby mag.

Obaj wyszli z dużej sali tronowej ku wyjściu. Tam paręset łokci dalej stał cały korowód dwudziestu lekkich rycerzy i człowiek ubrany w pozłacany płaszcz ze szpiczastym kapturem.

— Drogi magu — powiedział w końcu, gdy doszli do jeźdźców — oto mój kapłan i najbliższy doradca Feroyn…

Tu kapłan zdjął kaptur, a spod niego wyjrzała z pozoru poczciwa i lekko podczadzona kadzidłami twarz. Feroyn wyglądał jak typowy kapłan… przynajmniej w oczach czarodzieja.

— „No… spokojne oczka, niezadbana broda dla krzty skromności… złocone szaty…” — układał sobie w głowie mag.

— A to, mój drogi Feroynie, jest mag…

— Kellar, mój panie — odezwał się i pokłonił lekko czarodziej.

— … który będzie ci towarzyszył przy wywoływaniu… no, sami wiecie, o co chodzi — skończył lekko podenerwowany władca — Oby los wam sprzyjał w podróży i obyście wypełnili się z mojego polecenia.

— Oczywiście królu — rzekł kapłan lekko ochrypłym głosem — spełnimy twe prośby za wszelką cenę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.