E-book
31.5
drukowana A5
81.49
drukowana A5
Kolorowa
118.02
Korzenie zła. Lily and the Moon. Tom 2

Bezpłatny fragment - Korzenie zła. Lily and the Moon. Tom 2


5
Objętość:
505 str.
ISBN:
978-83-8273-629-8
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 81.49
drukowana A5
Kolorowa
za 118.02

Senses manufactured

Mental architecture

Are we still human?


If we are still aware

Comprehend our nature

Are we still human?


Ancient man to modern

Each life cycle’s author

Slowly informing

New discovery


If means to surviving

Becomes a certainty

What will become of

Our future instinct?


Anup Sastry, Illuminate

Prolog
Na początku była harmonia

Rok 2249, Europa Centralna, metropolia Jorden


Ubrani w długie szaty osobnicy przemierzali Jordeński las pod wodzą swojego przewodnika, Feirdhrisa. Wysoki mężczyzna o długich dredach przypominających kolorem i wyglądem owoce dzikiej róży przemieszczał się między roślinami, kierując je na boki z pomocą drewnianej włóczni. Omijając po drodze zagłębienia, w których kryła się trująca roślinność oraz zaskrońce, Feirdhris prowadził swoich towarzyszy w miejsce, w którym znajdowało się jego ostatnie znalezisko. Gdy zdołał przedostać się przez liście ogromnej monstery i stawić czoła pnącym się po drzewach lianom, dotarł do niewielkiej jamy pokrytej ziemią i mchem. Odgarnął go, wskazując znalezisko jednemu z podwładnych, Aonghusowi. Niższy mężczyzna o zgarbionej posturze, którego turban przypominał kapelusz pieczarki, skinął głową i podszedł do jamy razem ze swoim brodatym towarzyszem, Camanimem. Wzięli w dłonie niesione na plecach łopaty i zaczęli kopać.

Grudki ziemi poruszały się, zlatując z górki w stronę stóp Feirdhrisa. Mężczyzna przyglądał się pracującym podwładnym, w tym samym czasie koncentrując się również na otaczającej go florze. Wciągnął do płuc leśne powietrze, wpatrując się w poruszające się lekko gałęzie drzew.

Prorocy Nowej Ziemi, gdyż taką przyjęli nomenklaturę, mieli do spełnienia ważną misję. Jako potomkowie pierwszych Syndyro, musieli skupić się na odnalezieniu drogi do boga, boga harmonii i Nowego Porządku. W świecie pełnym technologii i fałszywej skromności, tylko oni mogli tego dokonać. Syndyro złączeni z florą przy pomocy elektronicznych narzędzi byli niczym innym jak tylko heretykami i zdrajcami własnej rasy. Nie korzystali z możliwości danych im przez naturę w takim stopniu, w jakim powinni to czynić. Zamiast tego woleli polegać na swoich wynalazkach, burząc tym samym harmonię Nowego Porządku.

Feirdhris splunął na ziemię, dając upust swojej irytacji. Dzisiejsi Syndyro, niegodni porozumiewania się z bóstwami tych ziem, nawet ich nie dostrzegali. Natura wciąż miała swoich przedstawicieli, którzy skrywali się w Jordeńskim lesie. Stanowili korzenie światłej kultury, byli przewodnikami pierwszych ludzi, dali im wszystko, czego marny pył potrzebował. W zamian za to dostąpili pogardy i zapomnienia, zostali zastąpieni przez barwne neony wypełnione gazem i księgi liczbowych wyliczanek. Współczesna nauka przyglądała się światu tylko przez swój pryzmat, zapominając o własnych początkach — o wielkiej inteligencji będącej początkiem Wszystkiego.

Łopaty, wciąż przesuwające zwały ziemi, w końcu natknęły się na coś metalowego. Po lesie rozległ się brzdęk, informujący Feirdhrisa, że jego podwładni wreszcie znaleźli jakiś skarb.

— Wyciągnijcie to — poinstruował ich Feirdhris, zbliżając się do wykopanej przez Aonghusa i Camanima dziury.

Mężczyźni ustawili się naprzeciwko siebie, łapiąc dłońmi za znalezisko. Napięli mięśnie i zaczęli ciągnąć za metalowy przedmiot, który powoli zaczął wynurzać się z ziemi. Gdy znalazł się ponad jamą, mężczyźni położyli go na mchu.

Feirdhris przyklęknął przy znalezisku, przejeżdżając po nim dłonią. Była to metalowa kapsuła, swoim rozmiarem przypominała rakietę podwodną. Mężczyzna przyjrzał się znakom znajdującym się na kapsule. Były one instrukcją, jak można ją otworzyć i zajrzeć do środka.

Feirdhris nie miał jednak zamiaru robić tego sam. Wstał z przysiadu i zwrócił się do swoich towarzyszy.

— Musimy to zanieść do Najwyższej Kapłanki.

Aonghus i Camanim westchnęli ciężko, wiedząc, że gdy Feirdhris używał słowa „my”, miał na myśli ich. Akceptując rolę tragarzy, mężczyźni chwycili za końce kapsuły i ruszyli za Feirdhrisem.

Szli wzdłuż strumyka, który prowadził ich do położonej w północnej części lasu wioski. Znajdowała się ona daleko od Jordenu, miasta współczesnej technologii i przeklętego rozwoju, jak nazywał go Feirdhris. Stąpając po cienkich gałązkach i zbutwiałych liściach, mężczyźni dotarli do wielkiego drzewa będącego strażnikiem ich wioski. Feirdhris przyłożył dłoń do ogromnego dębu, porozumiewając się z nim. Dąb zaszeleścił liśćmi i odsunął swoje gałęzie, wpuszczając mężczyzn do wioski.

W miejscu tym, polegającym głównie na sile natury, znajdowały się chatki i namioty złożone głównie z drewna otoczonego liśćmi i pnączami. Poruszający się po wiosce Syndyro byli ubrani w luźne szaty obszyte haftami i zdobieniami symbolizującymi ich połączenie z roślinami. Na stopach mieli sandały, by mogli je w każdej chwili ściągnąć i nacieszyć się kontaktem z ziemią.

Feirdhris i jego kompani skierowali się do największej chatki znajdującej się na środku wioski. Przebywała w niej Najwyższa Kapłanka, Maeve, kobieta pełna mądrości i cnoty, od której — według Feirdhrisa — mogłaby uczyć się każda mieszkanka Jordenu i okolic.

Feirdhris podszedł do kotary osłaniającej wejście i pokłonił się strażnikowi oraz prawej ręce Najwyższej Kapłanki. Młody mężczyzna odwzajemnił ukłon. Jego nos, policzki i podbródek zdobiły kolorowe malowidła. W kręcone, zielone włosy miał wplecione kolorowe pióra oraz czerwoną przepaskę, a w jego uszach tkwiła mnogość kolczyków.

— Mam dar dla Najwyższej Kapłanki — powiedział Feirdhris, odwracając się w stronę swoich towarzyszy. — Proszę o audiencję.

Strażnik zniknął za kotarą, rozmawiając z kobietą. W tym czasie Feirdhris oczekiwał na swoją kolej. Po kilku minutach mężczyzna wpuścił go do środka razem z jego podwładnymi.

Maeve, chociaż była już kobietą w kwiecie wieku, wciąż wyglądała młodo. Jej długie, ciemne włosy zostały splecione w warkocz sięgający do pasa. Siedząc na swoim wiklinowym fotelu, Najwyższa Kapłanka przywołała strażnika do siebie.

— Siądź obok mnie — powiedziała niskim głosem i wskazała mu miejsce po prawej stronie. — Feirdhrisie, podejdź proszę — dodała, zwracając się do gościa.

Feirdhris ukłonił się jej, idąc po dywanie z kwitnących kwiatów. Tuż za nim podążali Aonghus i Camanim, niosąc w dłoniach ciężką kapsułę. Położyli ją przed Maeve, pochylili głowy, po czym wycofali się, wychodząc z pomieszczenia.

Kobieta wstała ze swojego siedziska i stanęła nad kapsułą, wpatrując się w nią z góry.

— Cóż to takiego?

— Znalazłem to w Jordeńskim lesie, o pani — wyjaśnił Feirdhris. — Zważając na wygląd znaleziska oraz wyryte na nim znaki, jest to kapsuła czasu pochodząca z czasów Nowego Początku.

Z czasów rozprzestrzenienia się Zielonej Zarazy, dodał w myślach, nazwanej tak przez niedoświadczonych i ignorujących nową rzeczywistość impertynentów.

— Manaaki — powiedziała kobieta, zwracając się do swojego strażnika. — Otwórz ją.

Mężczyzna podniósł się i podszedł do znaleziska, kucając nad nim. Przyjrzał się znakom wyrytym na jej grzbiecie. Sugerowały, by przekręcić korby w jednym z miejsc zamknięcia kapsuły o sto osiemdziesiąt stopni, a następnie pociągnąć wieko do siebie.

Manaaki, stosując się do instrukcji, otworzył kapsułę. Kierowany przez Najwyższą Kapłankę, podniósł znalezisko i wytrząsnął z niego zawartość.

Na kwiatowym dywanie znalazły się zwinięte w rulon i zalaminowane wiadomości oraz mapy, a także kilka drobiazgów stanowiących relikt dawnych czasów. Były to jakieś elektroniczne przedmioty, wśród nich znane Feirdhrisowi urządzenia do komunikacji. Niestety, z uwagi na czas działania zasilających je baterii, nie były już zdatne do niczego.

Co innego natomiast mogły powiedzieć zapiski oraz mapy, które przetrwały w kapsule kilkaset lat. Feirdhris, za zgodą Najwyższej Kapłanki, ostrożnie chwycił je w dłonie i rozwinął, ukazując wszystkim ich zawartość.

— Przypomina to zapiski z dziennika — powiedział, przyglądając się notatkom.

— Przeczytaj je na głos — poinstruowała go Maeve, siadając w swoim fotelu.

Feirdhris skinął głową i odchrząknął.

— „Niech będzie poinformowany ten, który odczytuje te słowa, a także ci, którzy ich słuchają. Strzeżcie ich, ponieważ mogą pomóc wam zrozumieć, czego doświadczył współczesny mi świat” — wyrecytował Feirdhris, stojąc naprzeciwko Najwyższej Kapłanki. — „Ja, Heinrich Sonnenblumen, jeden z pracowników laboratorium biologicznego na terenie dzisiejszej Republiki Federalnej Niemiec, przekazuję wam tę wiedzę z nadzieją, że odczytacie ją i zastosujecie się do niej. Jeśli macie ją w dłoniach, oznacza to, że nie ma mnie już wśród żywych i sam stałem się złączony z florą.

Moje wieloletnie badania nad roślinami miały na celu zapewnić człowiekowi kontakt z roślinami poprzez Wszechpołączenie, czyli łączność ciała i ducha człowieka wraz z otaczającą go florą. Na ich podstawie podejmowałem próby stworzenia odpowiednika roślinnego bóstwa. Był to jednak niezwykle bolesny proces i wielu osobników, których rząd przekazywał mi w ramach porozumienia z lokalnym więzieniem, poniosło w związku z nim śmierć. O tym — aż do dziś — nie wolno mi było mówić. Teraz jednak przerywam zasłonę milczenia…”

Feirdhris przerwał czytanie, by odwrócić kartkę.

— „W tutejszym lesie znajduje się najstarsze drzewo, z którego pobrałem Gen boga. Po wielu trudach moje badania w końcu odniosły sukces. Udało mi się stworzyć pierwszego człowieka–roślinę, którego nazwałem Syndyronem Zero. Potrafił on kontrolować florę i porozumiewać się z nią w sposób telepatyczny. Jego krótki żywot, zapoczątkowany w laboratoryjnej kapsule, został przerwany przez nagły wstrząs, a tuż po nim — awarię całego systemu i rozpad związków chemicznych doprowadzający do wybuchu.

Gdy nasza siedziba została pochłonięta przez moc mszczącej się natury, w krótkim czasie Zielona Zaraza zawładnęła całą Europą. Wszystko, co elektroniczne, zostało zniszczone — z tego powodu piszę do was z pomocą kartki i pióra, a nasze komunikatory załączam w ramach dowodu. Mściwy bóg natury, którego sylwetka przypominała człowieka i jelenia zlanych w jedno, roztoczył swoją moc nad krajami naszego kontynentu, niszcząc wszystko, co do tej pory znaliśmy.

Fauna i flora sprzeniewierzyły się przeciwko nam, doprowadzając do śmierci naszych przyjaciół i bliskich. Zabrała także moich współpracowników. Ja, jedyny żyjący pracownik Laboratorium Rozwoju, mogę przekazać wam te słowa i jednocześnie prosić was oraz mściwego boga natury o wybaczenie, że jako człowiek niegodny wielkiej mocy, zdecydowałem umieścić się na miejscu boga.”

Feirdhris odłożył kartkę na ziemię, sięgając po następną notkę.

— „Wskazówki dla przyszłych Syndyro bądź ludzi, jeśli jeszcze przeżyją” — kontynuował mężczyzna. — „Nie lekceważcie mocy natury, która jest po stokroć większa od was samych. Nie lekceważcie też bóstw, które ja zlekceważyłem, mając na uwadze tylko ściany mojego laboratorium. Nowy początek, który powstał przez połączenie genu człowieka z tutejszą florą, był jednocześnie jego końcem. Będąc świadkiem furii gniewnego boga, uwierzyłem w niego. To on stał się głosem natury… A ja, w swojej głupocie, wezwałem go nieopatrznie, by zniszczył Ziemię znaną rodzajowi ludzkiemu” — zakończył Feirdhris.

Najwyższa Kapłanka oraz jej prawa ręka, Manaaki, wpatrywali się w mężczyznę w skupieniu. Feirdhris sięgnął po pozostałe zapiski Sonnenblumena, przyglądając się mapie.

— Tutaj, według oznaczeń, znajduje się drzewo, z którego pobrano Gen boga — wyjaśnił, wskazując im na jedną z wielkich sekwoi. — A tutaj, na terenie dzisiejszego lasu, znajdowała się placówka badawcza wspomniana przez Sonnenblumena, Laboratorium Rozwoju, w której doszło do stworzenia pierwszego Syndyrona.

— Naukowiec nie wspomina dalej o „mściwym bogu Natury” — zauważył Manaaki. — Czy oznacza to, że postanowił opuścić Ziemię?

— Ależ nie, mój drogi — poprawiła go Najwyższa Kapłanka. — On nadal tu jest.

Uniosła szkic przedstawiający kilka sylwetek posyłających promienie w stronę gniewnego boga. Wydawało się, że promienie te zamykały go w jakiejś energetycznej kuli, ściąganej przez pnącza pod ziemię. Kula znajdowała się nad Jordeńskim lasem, w jego centrum.

— On, pan i władca ówczesnej Ziemi, zaprowadzi Nowy Porządek — kontynuowała Maeve, ściskając rysunek w dłoniach. — A my, jego wysłannicy, wybudzimy go z wiekowego snu.

Pozostali spojrzeli na kobietę, która pochyliła się nad pozostałymi notatkami.

— Krew Syndyro… i jordeńska ziemia — mówiła Najwyższa Kapłanka, składając zapiski w całość. — To tam, w centrum lasu, nastąpił początek wszystkiego. I tam nastąpi koniec znanego nam świata.

Maeve wstała z przysiadu, zerkając na pozostałych mężczyzn z wyższością.

— Natychmiast wyruszcie na poszukiwania.

Manaaki i Feirdhris skinęli głowami i wyszli z jej chatki.


***


Według pism znalezionych przez Feirdhrisa i jego podwładnych, na ziemiach Jordeńskiego lasu po raz ostatni widziano mściwego boga Natury, którego Prorocy Nowej Ziemi nazwali Widmowym Jeleniem. Maeve rozszyfrowała większość notatek Sonnenblumena, którego pismo stało się pod koniec tak nieczytelne, że do jego odczytania trzeba było użyć lupy.

Najwyższa Kapłanka dowiedziała się, że ostatnią rzeczą, jaką ujrzał naukowiec, było zniknięcie Widmowego Jelenia. Jego ekspansję najprawdopodobniej powstrzymali jego przeciwnicy. Maeve była przekonana, że podobnie stałoby się to również dziś, toteż powodzenie misji Proroków Nowej Ziemi stanowiło trzon planu przebudzenia boga.

Zapiski Sonnenblumena, które przestrzegały przed podjęciem dalszych kroków, jednocześnie dokładnie opisywały, czego nie należało robić. Jednak dla Najwyższej Kapłanki była to odwrócona psychologia, dzięki której Sonnenblumen próbował przekazać swoją wiedzę następnym pokoleniom.

Heinrich podkreślał, że złączenie genotypu człowieka oraz rośliny dało początek pierwszemu Syndyronowi, a jego istnienie doprowadziło do wywołania boga. Należało jednak dodać, że Syndyron Zero potrafił znacznie więcej niż istoty znane Prorokom Nowej Ziemi. Oni sami, będąc Syndyro, nie mogli zrobić tego, o czym pisał Sonnenblumen. Musieli zatem sprawdzić, kto będzie w stanie przywrócić boga tej Ziemi. W tym celu zamierzali poświęcić wszystko i każdego.

W ten sposób Manaaki i przydzieleni mu towarzysze wyruszyli na poszukiwania potomka (lub potomków) Syndyrona Zero. Przez kilka miesięcy przyglądali się mieszkańcom Jordenu oraz okolicznych wiosek, uważnie obserwując ich zachowania i możliwości.

Manaaki był przekonany, że wśród mieszkańców znajdzie odpowiednie jednostki. W całości oddał się planowi wybudzenia mściwego boga natury, Widmowego Jelenia, który zaprowadzi Nowy Porządek na znanej mu Ziemi, tworząc nową rzeczywistość — rzeczywistość, w której będzie istnieć tylko Natura oraz godni jej towarzystwa potomkowie.

Rozdział 1
Nowy uczeń, nowe zawiłości

Dwa lata później


Lilian Fehér, uczeń drugiej klasy Akademii Ogrodnictwa, wpatrywał się w przybyłego do klasy chłopaka bez słowa. W głowie wciąż szumiały mu jego słowa.

Abrin Ramiro. Mam nadzieję, że tym razem… będziemy współpracować.

Lilian zgrzytnął zębami i potrząsnął głową, zerkając na obtłuczony tablet, który przed chwilą upuścił na posadzkę.

Truciciel właśnie pojawił się w ich klasie, bezczelnie twierdząc, że postanowił zmienić strony i stać się Ogrodnikiem? Lilian przypomniał sobie ich potyczki — począwszy od jego pojawienia się w laboratorium BioLabu, gdzie pracował jego ojciec; poprzez najazd Trucicieli na Centrum Ziołolecznictwa, gdzie przyszli Ogrodnicy mieli zdobywać wiedzę; atak na obóz treningowy, na późniejszej walce z Lilianem na oczach detektywa Zitoriego kończąc.

Po wszystkim, czego Lilian doświadczył, miał mu tak po prostu uwierzyć?

— Nie ma mowy! — zawołał, podnosząc tablet z ziemi. Gdy zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos, zwrócił uwagę na kolegów z klasy. Milczeli, wpatrując się w niego ze zdziwieniem.

— Usadź tyłek w ławce, Fehér — powiedział do niego wychowawca klasy, zakładając ręce na piersi. — A ty, zajmij wolne miejsce, żebym mógł prowadzić lekcję w spokoju — dodał, zwracając się do Abrina.

Chłopak skinął głową i poprawił okulary, zmierzając w stronę wolnej ławki znajdującej się z tyłu. Gdy przybysz minął Liliana, obaj chłopcy spojrzeli na siebie kątem oka. W oczach Fehéra widać było gniew i niedowierzanie, natomiast oczy Abrina wyrażały kompletną obojętność względem jego emocji. Były Truciciel zajął miejsce w ławce, oparł głowę o dłoń i wpatrywał się w nauczyciela.

— Nowy semestr zaczynamy od przypomnienia sobie wiadomości z poprzedniego. Otwórzcie aplikacje naszej szkoły w waszych BIO-identyfikatorach. Sprawdzimy, co takiego pamiętacie.

Lilian, chociaż był zajęty wypełnieniem testu, co jakiś czas rzucał okiem na siedzącego w środkowym rzędzie Abrina. Wydawało się, że chłopak wiedział, co robi.

Fehér wciąż nie mógł uwierzyć, że były Truciciel znajdował się z nim w tym samym pomieszczeniu. Jak do tego doszło? Co zmieniło jego nastawienie? Czy to była jakaś podpucha? Może Truciciele planowali zamach na Akademię Ogrodnictwa? Lilian mógłby przysiąc, że o to właśnie chodziło. Zdziwił się więc, że według tego, co mówił Erigeron, Abrina przyjęto do tej szkoły — mało tego, umieszczono go w drugiej klasie! Co takiego zrobił chłopak, żeby zbałamucić Dyrektora Akademii?

— Lilian — powiedział Erigeron, stając obok chłopaka. — Mózg ci paruje od nadmiaru myślenia, nie sądzisz? Czuję to aż przy biurku.

Kilku uczniów zaśmiało się pod nosem, jednak widząc karcące spojrzenie Erigerona, wrócili do rozwiązywania testu.

— Przepraszam, już mi lepiej — wytłumaczył się Lilian, zerkając na nauczyciela z ukosa. — Skończyłem — dodał, zamykając aplikację testu.

Erigeron uniósł brew, słysząc piknięcie w swoim laptopie. Podszedł do biurka, widząc udzielone przez Liliana odpowiedzi. Skinął głową i już miał coś powiedzieć, kiedy rozległo się drugie piknięcie — Abrin również skończył swój test.

— Bardzo dobre wyniki — rzucił Erigeron, pocierając bródkę.

Lilian pogardliwie zmrużył oczy i odwrócił się w stronę Abrina, pokazując mu tym samym, jak bardzo mu nie ufa. Abrin przyjrzał się mu, jednak nie zareagował na tę zaczepkę. Zamiast tego, wrócił do przeglądania informacji na swoim BI.

Chwilę później z głośników laptopa Erigerona rozległy się kolejne piknięcia. System błyskawicznie podliczył wyniki wszystkich uczniów.

— Wygląda na to, że tylko niektórzy z was próżnowali w te wakacje — podsumował nauczyciel, zamykając klapę laptopa. — Skoro test pisemny mamy za sobą, zbierajcie się. Ruszamy na trening.

Pozostali uczniowie westchnęli ciężko, idąc w stronę drzwi. Abrin wyszedł jako ostatni, ponieważ drugoklasiści nie wiedzieli jeszcze, jak na niego reagować. Poza Lilianem, który jako jedyny ukazywał swoją jawną nienawiść w stosunku do byłego Truciciela.

Chcąc uniknąć wścibskich spojrzeń, Abrin wszedł do męskiej toalety i przebrał się w niej, nie wchodząc do szatni ani na chwilę. Było jeszcze wiele rzeczy, które nie mogły ujrzeć światła dziennego, a o których wiedzieli tylko naukowcy BioLabu lub jego ukochany, Lavender.

Wychodząc z toalety, Abrin natknął się na przechadzającego się po korytarzu Dyrektora Akademii. Mężczyzna zatrzymał się przy nim.

— Dlaczego nie przebierasz się w szatni? — spytał Black Orchid, widząc ubrania, które Abrin trzymał w dłoni.

— Jeszcze… za wcześnie — odparł chłopak, wpatrując się w podłogę.

Black Orchid pokiwał głową, słysząc to.

— Początki będą dla ciebie trudne, jednak nie zniechęcaj się — powiedział, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Ty jeden wiesz, co potrafisz i kim naprawdę jesteś. Nie pozwól sobie tego odebrać.

Abrin skinął głową i spojrzał na niego, uśmiechając się słabo.

— A teraz leć na zajęcia i skup się na swojej misji — zakończył Black Orchid, lekko pchając go naprzód. — Powodzenia, Abrinie.

Ramiro ruszył przed siebie, żegnając się z Dyrektorem przy jego gabinecie.

Uczniowie wyszli z szatni i skierowali się w stronę szkolnego boiska. Abrin wmieszał się w ten tłum, unikając spojrzeń pozostałych osób. Wiedział, że jego obecność jest jakoś komentowana, nawet jeśli teraz tego nie słyszał. Czuł się z tym nieswojo. Musiał pozbyć się ciężaru, który spoczywał na jego barkach i ściskał jego klatkę piersiową.

— Pięć okrążeń wokół boiska — powiedział Erigeron, gdy uczniowie drugiej klasy Ogrodniczej stawili się na miejscu.

Wszyscy ruszyli przed siebie. Na początku nikt nie wyrywał się przed szereg i każdy biegł w swoim tempie. Jednak po pierwszym okrążeniu na prowadzenie wysunęli się Briar, Fennel i Dandelion, ścigając się ze sobą. Pozostali nie mieli ochoty na zabawę.

Lilian biegł pomiędzy Juniper a Romym, co jakiś czas odwracając się w stronę Abrina, który powoli ich doganiał. Chłopak przyspieszył kroku, znajdując się z nimi w równej linii. To zmotywowało Liliana, by biec jeszcze szybciej. Wyrwał się z szeregu i popędził przed siebie, doganiając Lotusa, biegnącego tuż za Aster i Iris.

Abrin nie potraktował tego jako wyzwania i wciąż poruszał się swoim tempem, znajdując się obok Crocusa i Raizela. Chłopcy spojrzeli po sobie, po czym przenieśli swój wzrok na Abrina i jego okulary, a następnie na to, co miał na nadgarstku. Widząc BIO-identyfikator oraz bransoletę podpisaną logiem BioLabu, wzruszyli ramionami.

Ich szczególną uwagę przyciągnął dopiero aromat lawendy roztaczający się wokół Abrina. Był ledwo wyczuwalny, jednak oni znali go doskonale, przyjaźnili się w końcu z Lavenderem Béninem, synem gospodarzy Lawendowych Pól. Obecność tego zapachu w towarzystwie byłego Truciciela wzbudziła nie tyle ich podejrzenia, co zainteresowanie.

— Hej — zaczął Raizel, podbiegając do Abrina po jego prawej stronie. — Wiesz, dziwnie jest widzieć cię w naszej klasie po tym wszystkim, co…

— Wiem — przerwał mu Abrin, łapiąc oddech. — Nie chcę o tym rozmawiać.

— Spokojnie, my też wolelibyśmy nie — wtrącił Crocus, biegnąc po lewej stronie Ramiro. — Zmieńmy temat. Czy to możliwe, że bywasz na Lawendowych Polach?

Abrin uśmiechnął się kącikiem ust, postanawiając grać na zwłokę.

— Można tak powiedzieć.

Chłopcy zrobili trzecie okrążenie, wciąż biegnąc w podobnym tempie.

— Znasz Lavendera? — spytał Raizel, czując, jak włosy pochłaniają jego pot. Ich końcówki zaczęły zmieniać kolor z blond ciemnych na zielony.

— Możliwe — droczył się z nimi Abrin, nie zwalniając tempa. — Czemu pytasz?

— Lavender jest naszym przyjacielem — wyjaśnił Raizel, zaczesując swoją grzywkę dłonią na bok. — A ty roztaczasz wokół siebie aromat lawendy, więc…

Raizel zatrzymał się nagle, prawie się wywracając. Gdy zdał sobie sprawę z własnego odkrycia, przyspieszył kroku, doganiając Abrina i Crocusa. Na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech.

— O rany, jesteście razem?! — spytał, nie kryjąc swoich emocji.

Abrin skinął głową bez słowa. Nie miał już żadnego powodu, by to ukrywać.

— Jak to? Od kiedy? Jak się poznaliście? Jak byłeś jeszcze po stronie Trucicieli? — Tym razem to Crocus zalał Abrina lawiną pytań. Ramiro roześmiał się, pokonując z nimi czwarte okrążenie.

— Chętnie z wami o tym pogadam, ale po treningu, w porządku?

Chłopcy skinęli głowami, towarzysząc mu aż do piątego okrążenia. Gdy wszyscy dobiegli do końca, Crocus i Raizel zatrzymali się przy Abrinie i podali mu dłonie, oficjalnie się przedstawiając. Ramiro uśmiechnął się do nich, zdobywając tym samym zaufanie pierwszych kolegów z klasy.

Drugoklasiści zatrzymali się przy Erigeronie, który czekał na nich, tupiąc nogą.

— Dobra, dzieciaki — powiadomił ich nauczyciel, przechadzając się pomiędzy uczniami. — Macie teraz szansę pokazać nowemu koledze, co potraficie. Abrin, patrz uważnie, bo ciebie też to czeka.

Ramiro skinął głową, a Erigeron przywołał do siebie pierwszego ucznia, Briara. Chłopak miał za zadanie unieruchomić ruchome cele, korzystając ze swoich zdolności przywoływania dzikiej róży. Stosując pułapki z eglantyny i owoce własnego kwiatu, przemykał między poruszającymi się robotami, związując je niemal pajęczymi siatkami — tak silnymi, że roboty nie były w stanie podnieść się, gdy zostały w nie wplątane. Briarowi udało się ulepszyć tę umiejętność podczas poprzedniego roku.

— Następne osoby — powiedział wychowawca, zerkając na uczniów. — Aster, Violet, Poppy, Crocus i Valerian. Wasza kolej.

Wywołani uczniowie posługiwali się zapachem własnych roślin by odstraszyć wrogów lub atakujące ich szkodniki. Aster ciągnęła za materiał, z którego była wykonana jej bluza. W ten sposób wykorzystywała aromat kwiatów, by omamić przeciwników. Podobnie działały dyfuzory Valeriana, chłopak jednak potrafił uśpić lub spowolnić ruchy wrogów. Violet, również korzystająca z możliwości zapachowych przypisanych jej kwiatów, posługiwała się wachlarzami, by rozsiać aromat wokół siebie. Potrafiła też przeciąć to, co było w zasięgu ostrych końcówek jej broni. Tymczasem Poppy korzystała z granatów makowych, które również usypiały wroga lub wprowadzały go w stan omamienia, tworząc wokół niego mgłę. Ostatni wezwany, Crocus, wiązał roboty swoimi yoyo, które dodatkowo rozpylały wokół niego pyłek jego własnych kwiatów.

— Dobra robota — pochwalił ich Erigeron, gdy wrócili do szeregu. — Romy, Juniper, Nazrin. Pokażcie, co potraficie.

Wezwana przez nauczyciela dwójka, posługująca się w walce odpowiednio igłami rozmarynu i jałowca, miała za zadanie strzelać do wyskakujących na polu tarcz. Zarówno Romy, jak i Juniper, ulepszyli swój cel i szybkość po rocznym treningu w Akademii Ogrodnictwa. Dorównywała im Nazrin, która wykorzystywała do walki wiry stworzone z kolców róży.

— Fennel, Iris — powiedział Erigeron, zwracając się do uczniów. — Formacja ochronna. Ruszajcie.

Drugoklasiści ruszyli przed siebie, chroniąc się przed atakiem robotów z pomocą tworzonych przez siebie tarcz. Dodatkowo, Fennel miał niezwykle silne pięści, a Iris była posiadaczką lancy, którą mogła ugodzić dosłownie każdego. Poruszając się w tanecznym rytmie, dziewczyna towarzyszyła chłopakowi na jego drodze, a ten chronił ją, tworząc wokół nich żółtawą tarczę z kwiatów własnego genotypu.

— Nieźle, nieźle — pokiwał głową Erigeron, gdy dwójka przedostała się do celu. — Lotus, Raizel, idziecie następni.

Wezwani chłopcy mogli korzystać ze swoich umiejętności, wzajemnie się napędzając. Raizel wydobywał z ziemi wodę, jego Zielone Dłonie zmieniały przy tym kolor jego włosów. Chłopak rzucał strumieniami wody w cele, tworząc tym samym błotnistą okolicę dla Lotusa. Ten, regenerując się z wykorzystaniem błota, korzystał ze swoich lotosowych shurikenów, wbijając je w roboty.

— Dobrze — powiedział Erigeron, zerkając na chłopców. Odwrócił się w stronę pozostałych drugoklasistów. — Lilian, Dandelion. Lecicie.

To, co powiedział wychowawca, ta dwójka mogła potraktować dosłownie. Dandelion wzbijał się w powietrze, korzystając z nasion mniszka lekarskiego. Wzlatywał ponad swoich wrogów, tworząc wokół nich lekką niczym dmuchawiec mgłę, a przy tym mógł zeskoczyć na nich z góry. W międzyczasie Lilian mógł wykorzystać swoje Zielone Dłonie, by odepchnąć się od ziemi siłą wyrzutu i rozwalić roboty na kawałki, zbliżając do nich własną dłoń.

— Doskonale — zakończył Erigeron, gdy chłopcy wrócili do szeregu. — Wiesz już, na czym to polega, Abrinie. Pokaż pozostałym, co potrafisz zrobić bez użycia Zielonych Dłoni.

— Bez użycia Zielonych Dłoni? — spytała zdziwiona Poppy. — Ale my wszyscy…

— I to was różni, moi drodzy — pouczył ją Erigeron, wskazując kciukiem na chłopaka. — Jest posiadaczem Zielonych Dłoni, ale… Zresztą, nie będę się produkować. Abrin, do dzieła.

Ramiro skinął głową i odetchnął, chcąc się skupić. Miał do przejścia tę samą drogę, co pozostali, jednak musiał to zrobić, będąc w większym stopniu odciętym od Zielonych Dłoni. Nie mógł wykorzystać Trucizny modligroszka różańcowego, rośliny jego genotypu, mógł jednak dokonać innych rzeczy.

Na dany mu przez Erigerona znak, chłopak ruszył naprzód. Gdy pojawiły się przed nim roboty, Abrin prześlizgnął się po trawie pod ich nogami, trzaskając maszynami o siebie. Chwycił za jedną z nich i rzucił nią o następne roboty, wyłamując jednemu z nich ramię. Mając tę broń w dłoni, biegł przed siebie, odbijając metalowym ramieniem lecące w jego stronę nasiona i bomby zapachowe. Okulary pozwalały mu zlokalizować zbliżających się wrogów oraz właściwości danych roślin. Omijał je, gdy musiał i wyrywał z korzeniami, gdy miał taką możliwość, z pomocą robotycznego ramienia.

Wyskoczył, łapiąc za lianę zwisającą na drzewie i zakręcił się na niej, przeskakując nad dywanem aksamitek. Wylądował na trawie, turlając się po niej w stronę mety. Lądując przy linii, oddychał ciężko, ale stabilnie. Uniósł dłoń, oznajmiając nauczycielowi, że ukończył bieg.

— Łooooo… — powiedziały dziewczyny jednym głosem, unosząc ręce do twarzy w geście oszołomienia i zachwytu jednocześnie.

Zdumieni chłopcy również spojrzeli po sobie bez słowa, nie mogąc w to uwierzyć. Tylko Lilian zacisnął pięści, gniewnie wpatrując się w Abrina. Mimo że jego obecne umiejętności przypominały chłopakowi o Zitorim, były Truciciel nie mógł się równać z tym genialnym detektywem i Ogrodnikiem jednocześnie.

— Widzicie zatem, że wasz nowy kolega radzi sobie całkiem nieźle — powiadomił wszystkich Erigeron. — Radzę to zaakceptować, bo inaczej skopie wam tyłki. — Mówiąc to, nauczyciel skierował swoje spojrzenie na Liliana.

Fehér gniewnie zacisnął usta w cienką linię, jednak nie skomentował tych słów.

— W porządku, skoro wszyscy zdążyli już pokazać, jacy to są świetni, sprawdzimy, jak poradzicie sobie w ciemności — kontynuował wychowawca, zerkając na uczniów z ukosa.

— Jakiej ciemności, przecież jest dzień — skomentował jego słowa Briar, zakładając ręce na piersi. W tym momencie Erigeron założył na oczy swoje gogle, odwrócił się do niego i otworzył kulę, którą trzymał w dłoni. Wydobyła się z niej czarna mgła, która natychmiast przesłoniła oczy przyszłych Ogrodników tak, jakby stali się ślepi.

— Co to jest!? — zawołał Briar, przewracając się na ziemię.

— Mała niespodzianka z BioLabu — powiedział Erigeron, zerkając na uczniów zza gogli. — Spróbujcie utrzymać kontakt z florą, ale używając do tego tylko połączenia telepatycznego. Macie kwadrans, później mgła zniknie. W tym czasie niech ziemia i jej kwiaty staną się waszymi oczami.

Wydawało się, że będzie to niewykonalne. Uczniowie nagle zaczęli się zachowywać jak dzieci we mgle — i to dosłownie. To, co wcześniej przychodziło im z łatwością, teraz było wielkim wyzwaniem. Drugoklasiści wpadali na siebie i przewracali się nawzajem, szukając wyjścia z sytuacji.

Po kilku minutach udało im się wreszcie osiągnąć pewną stabilizację, lecz szli przed siebie bardzo powoli. Lotus, będący mistrzem medytacji, szybko zrozumiał, o co chodzi w ćwiczeniu i postanowił skupić się na otoczeniu i wydawanym przez niego dźwiękach. Wyprzedził pozostałych, wstępując na ścieżkę z kwiatów.

To zadanie nie okazało się problemem dla Liliana, który już wcześniej odkrył, że może widzieć, korzystając z właściwości znajdującej się wokół niego ziemi. Teraz, gdy jego oczy nie przedstawiały mu barwnego świata, lecz kontury okolicznych postaci, mógł z łatwością ruszyć przed siebie. Nie mógł jednak cały czas trzymać się ziemi swoimi dłońmi. By zrobić to w miarę normalny sposób, ściągnął buty i zaczął poruszać się po trawie bez nich.

Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Abrin podążał zaraz za nim. Lilian przyspieszył kroku. Cokolwiek sprawiło, że Ramiro potrafił iść ścieżką natury bez patrzenia na nią swoim ludzkim okiem, było Lilianowi nieznane. Nie sądził, by chłopak oszukiwał — pył Erigerona działał na każdego bez wyjątku. Mimo to, wciąż podejrzewał byłego Truciciela o najgorsze. Czego on tutaj chciał i jaki był jego plan? Tego Lilian musiał się dowiedzieć.

Lilian znalazł się w miejscu, w którym Erigeron wyznaczył miejsce mety i przy którym on sam również się znajdował. Chłopak odwrócił się, stawiając stopy przodem do pozostałych. Czuł, że idą w jego stronę, byli jednak daleko. Tylko Abrin znajdował się kilka metrów od niego. Przybył na miejsce jako drugi, stając obok Liliana. Fehér, czując jego obecność, odsunął się. Nic go tak nie denerwowało jak Truciciele w jego otoczeniu, nawet jeśli byli nimi kiedyś.

Trzeci na miejsce przybył Lotus, a tuż za nim Raizel. Prowadziła go wilgoć otoczenia. Crocus podążał tuż za nim, co jakiś czas dotykając ziemi, by wyczuć krople wody ciągnięte przez Raizela.

Pozostali uczniowie również zaczęli pojawiać się na miejscu, jednak zajęło im to więcej czasu. Gdy minął kwadrans, większość z nich znalazła się blisko mety.

— Całkiem nieźle jak na ślepców — skomentował Erigeron.

Mgła ustąpiła, a drugoklasiści w końcu mogli widzieć normalnie. Pocierali oczy, ciesząc się z odzyskanego wzroku.

— Koniec lekcji na dzisiaj, możecie wrócić do szatni — zakończył wychowawca, ściągając swoje gogle.

Przyszli Ogrodnicy odwrócili się na piętach i pobiegli w stronę budynku szkoły.

Lilian szedł za Abrinem, który zdążył już zaprzyjaźnić się z Crocusem i Raizelem. Fehér pokręcił głową z niedowierzeniem — ta dwójka była zdecydowanie zbyt ufna. Miał nadzieję, że nie będą tego żałować.


***


Po lekcji z Erigeronem uczniowie przebrali się i ruszyli na zajęcia botaniki z Kielo. Kobieta czekała na nich w klasie ze swoim laptopem w dłoni. Gdy wszyscy weszli do środka, Kielo chwyciła za elektroniczny pisak i zaczęła coś rozrysowywać na tablicy.

— Dzisiaj zajmiemy się regulacją procesów wzrostu i rozwoju przez czynniki środowiskowe — zaczęła, podrzucając mazak w dłoni. — Wiecie już, że rośliny cały czas podlegają oddziaływaniu otoczenia. Warto wiedzieć, jak to robią.

Gdy Kielo wypisywała na tablicy czynniki wpływające na rośliny, Lilian co jakiś czas zerkał na Abrina. Chłopak bezskutecznie próbował notować wszystko jak leci. Fehér prychnął pod nosem z uśmiechem. Trzeba było chodzić do szkoły, a nie napadać na bogu ducha winnych obywateli Jordenu wraz ze swoją szajką Trucicieli.

Abrin poczuł na sobie czyjś wzrok i odwrócił się w stronę Liliana, który natychmiast zaczął interesować się własnym BIO-identyfikatorem i notatkami. Ramiro pokręcił głową z niedowierzaniem i udał, że wrócił do pisania.

Lilian znów spojrzał na Abrina, jednak tym razem spotkał się z jego pogardliwym wzrokiem. Były Truciciel zmrużył oczy, dając mu znak, że ma tego dość, po czym odwrócił głowę i zajął się notatkami. Lilian zgrzytnął zębami i wrócił do słuchania Kielo.

— Wśród rozmaitych czynników możemy wyliczyć czynniki abiotyczne, oddziałujące fizycznie i chemicznie; biotyczne, świetlne i termiczne — wyliczała Kielo, przechadzając się po klasie. — Dzisiaj zwrócę waszą uwagę na warunki dotyczące czynników biotycznych, w tym symbiozy, rozmaitych patologii i allelopatii, oraz współzawodnictwa roślin.

Kielo wróciła do biurka, siadając na nim.

— W naszym rodzimym środowisku również ze sobą rywalizujemy. Jedni z nas stają się Ogrodnikami, inni Trucicielami, jeszcze inni nie stoją po żadnej ze stron. Jesteśmy jak rośliny, które oddziałują na siebie biochemicznie, bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie — tłumaczyła Kielo, raz po raz zerkając na uczniów. — Allelopatia, czyli oddziaływanie na siebie roślin, może mieć wpływ zarówno pozytywny, jak i negatywny. Pozytywny, gdy stymuluje roślinę do wzrostu i negatywny, uniemożliwiając jej pozytywny rozwój.

Uczniowie wymienili się spojrzeniami, gdy Kielo znów wstała.

— Widzicie, jesteście jak rośliny. Wspierając się, prowadzicie do własnego rozwoju, uczycie się od siebie nawzajem. Będąc wrogo nastawionymi, pozbawiacie się szans na naukę czegoś nowego — powiedziała, stając przy tablicy. — To od was zależy, co stanie się w przyszłości, czy będziecie sobie pomagać czy podkładać sobie kłody pod nogi. Nieważne, kim jesteście lub byliście, teraz jesteście jedną drużyną. Pamiętajcie o tym.

Lilian miał nieodparte wrażenie, że słowa te były kierowane do niego, nie chciał jednak ich zaakceptować. Gdy Kielo wróciła do tematu roślin, chłopak zapomniał, o czym mówiła wcześniej.

— Skoro już to rozumiecie — powiedziała w końcu Kielo, kończąc swój wywód — weźmy się za sprawdzenie waszej wiedzy.

Uczniowie jęknęli jednogłośnie, wiedząc, że czeka ich kolejny sprawdzian. W ich aplikacji szkolnej pojawił się quiz przygotowany przez nauczycielkę botaniki. Zawierał on materiał zarówno z poprzedniego roku, jak i dzisiejszej lekcji. Kielo usiadła przy biurku, wpatrując się w uczniów z daleka, gdy ci zabrali się za wypełnianie odpowiedzi.

Kilkanaście minut później lekcja skończyła się, a drugoklasiści wyszli z pomieszczenia. Raizel i Crocus chwycili Abrina za ramiona, wciągając go w rozmowę. Lilian spoglądał na to z odrazą. Zauważyła to Juniper, która postanowiła potowarzyszyć mu w drodze na obiad.

— Czy mi się wydaje, czy nadal nie możesz zapomnieć tego, co stało się zeszłego roku? — spytała, idąc obok niego z rękami splecionymi z tyłu.

— A wy możecie? — spytał Lilian, zerkając na nią spod byka. — Nie mogę uwierzyć, że wszyscy zapomnieli o wyczynach tego… Tego…

— Lily, wyluzuj — uspokoiła go dziewczyna, klepiąc go po głowie. — Nie zapominaj, że to były Truciciel. Nie zrobi niczego, co mogłoby skreślić jego szansę.

— Chrzanienie, a nie… — mruknął Lilian, zakładając ręce na piersi. — Nie wierzę w jego dobre chęci.

— I to jest twoim problemem — rzuciła Aster, dołączając do nich.

— Ty też? — zdenerwował się chłopak.

— Lilian, w naszej klasie tylko ty go nienawidzisz — wyjaśniła Aster, poprawiając gumki w swoich włosach.

— Przepraszam, ale z tego co mi wiadomo, waszym ojcom nie roztrzaskał twarzy — powiedział szorstko Lilian. — Nie macie pojęcia, co on potrafi.

— Właśnie, że mamy — sprzeciwiła się mu Aster, zakładając ręce na biodrach. — Byliśmy w Leśnym Domku razem z tobą, wiesz? Nie rób z siebie kogoś wyjątkowego, skoro nie potrafiłeś go pokonać. — Aster zamilkła na chwilę, by uśmiechnąć się nagle od ucha do ucha. — Ano tak! Ty jesteś zazdrosny!

— Ja?! — Głos Liliana stał się cienki jak linka wędkarska. — A niby o co!?

— Abrin jest od ciebie lepszy, a przynajmniej ci dorównuje, widzieliśmy to dzisiaj na własne oczy — wyjaśniła dziewczyna, wracając wspomnieniami do lekcji Erigerona. — Poza tym, jego wyniki wydają się mówić same za siebie. Nie martw się, Liluś! Na pewno go dogonisz. Kiedyś — dodała Aster, klepiąc chłopaka po plecach.

W tym momencie Lilian kipiał już ze złości, która ujawniła się na jego twarzy w postaci zaczerwienionych policzków.

— Już ja wam pokażę — warknął, podnosząc rękawy swojego mundurka do łokci.

Przyspieszył kroku, chcąc dogonić idącego przed nim Abrina.

— Hej, Ramiro! — zawołał, zatrzymując się na środku korytarza.

Były Truciciel odwrócił się, słysząc swoje nazwisko. Spojrzał na wściekłego Liliana, który zbliżył się do niego na odległość pół metra.

— Wyzywam cię na pojedynek — powiedział Lilian, wtykając swój palec wskazujący w jego klatkę piersiową. — Ty i ja. Pokażę ci, dlaczego nie ma tu dla ciebie miejsca.

Pozostali uczniowie, także z innych klas, słysząc to wyzwanie, zaczęli mówić coś między sobą. Czekali, aż Abrin zareaguje na te słowa.

Były Truciciel westchnął ciężko, poprawiając swoje okulary.

— Słuchaj… Lilian — rzucił, przypominając sobie jego imię. — Nie chce mi się.

Z ust pozostałych uczniów wydobyły się rozmaite okrzyki, jedne z nich sugerowały, że Abrin jest tchórzem, inne, że jest podziwiany.

— Nie chce ci się? — prychnął Lilian, zakładając ręce na piersi. — A chciało ci się stawać na drodze niewinnych istot albo prowadzić je na skraj zagłady razem z twoimi kumplami, Trucicielami?

— Lily, przestań — powiedziała Juniper, kładąc mu dłoń na ramieniu. Lilian strącił jej dłoń i kontynuował swój wywód, popychając Abrina.

— Chciało ci się zranić moich przyjaciół, gdy napadliście na nas na obozie?! — pokrzykiwał Lilian, pchając Abrina mocniej i mocniej. — Gadaj, ty cholerna gnido!

— Lilian, uspokój się! — zawołał Valerian, chcąc go powstrzymać.

— Ja musiałem… — zaczął Abrin.

— Musiałeś skrzywdzić mojego ojca!? — przerwał mu Lilian, zaciskając pięści. — Więc ja też zrobię to, co muszę!

— Lilian, nie!!!

Krzyk przewodniczącego nie powstrzymał chłopaka przed uderzeniem Abrina w twarz. Uderzenie to, przepełnione złością Liliana, obudziło drzemiącą w jego pięści moc i odrzuciło Abrina w tył.

Chłopak upadł na ziemię, czując ogromny ból nosa. Poczuł, że sączy się z niego krew. Potarł twarz i wstał powoli, chcąc jakoś zareagować, jednak w tym czasie zobaczył lecącego w swoją stronę Liliana. Fehér odepchnął się od ściany z pomocą swoich Zielonych Dłoni i poleciał w stronę Abrina, chcąc go uderzyć po raz kolejny. Tym razem Abrin zablokował jego cios, unosząc ramiona. Lilian odskoczył od niego, lądując pomiędzy Valerianem i Juniper. Dwójce przyjaciół nie udało się go powstrzymać. Chłopak znów ruszył na Abrina, atakując go z bliska.

Przerażeni uczniowie pobiegli po Erigerona, niektórzy skryli się w klasach, inni z niepokojem wpatrywali się w tę potyczkę.

Ramiro czuł na sobie furię Liliana z każdym jego uderzeniem. Nie chciał się z nim bić, lecz spokojnie spędzić ten dzień na nauce. Tymczasem wciąż był traktowany jak wróg publiczny numer jeden. Co powie w domu, że wdał się w bójkę już pierwszego dnia szkoły? Nie, nie miał zamiaru tego robić. Nie chciał jednak stać bezczynnie, więc za każdym razem, gdy Lilian próbował go kopnąć lub uderzyć, Abrin blokował jego ciosy tak, jak nauczył go Black Orchid.

— Zgrywasz niewinnego, co!? — krzyczał Lilian, rzucając w niego kulami z pyłu i energii. — Uderz mnie! Tak, jak robiłeś to do tej pory! Walcz, do cholery!

— Nie! Chcę! Walczyć! — dukał Abrin, odskakując na bok, by omijać pędzące na niego pyłowe kule.

— Wolisz zgrywać niewiniątko!? Pokaż swoją prawdziwą naturę, Trucicielu!

— Nie jestem Trucicielem! — krzyknął Abrin, odwracając się w jego stronę. W tym momencie jedna z kul rzuconych przez Liliana pchnęła go w stronę okna. Chłopak, tłukąc szkło ciężarem własnego ciała i siłą odrzutu, przeleciał przez nie z impetem.

— Nie! Abrin!

Ramiro słyszał krzyki uczniów, gdy wyciągał dłonie w stronę pnączy. Chciał je chwycić, wykorzystać swoją moc, ale bransoleta BioLabu mu na to nie pozwalała.

W pewnym momencie coś owinęło się wokół jego nogi. Abrin poczuł nagły ścisk w łydce. Zaczął kołysać się w jedną i drugą stronę, w końcu lądując na trawie. Gdy się podniósł, zauważył resztki pnączy orchidei owiniętych wokół nogi.

Uniósł głowę, widząc stojącego w oknie Dyrektora Akademii. Uśmiechnął się do niego, dając mu tym samym znak, że wszystko w porządku. Black Orchid skinął głową, sam zaś odwrócił się w stronę zszokowanego Liliana i obrzucił go morderczym wzrokiem.

— Fehér. Do mojego gabinetu, już! — Mężczyzna uniósł głos, co nie zdarzało mu się często. — A wy, na lekcje — dodał chłodnym tonem, zwracając się do pozostałych uczniów.

Gapie rozeszli się, nie chcąc wchodzić Dyrektorowi Akademii w drogę.

Gdy Abrin znalazł się w budynku szkoły, również został wezwany do gabinetu Dyrektora. Otrzepał się z trawy i westchnął ciężko, podążając w stronę znanego mu już pomieszczenia.

Rozdział 2
Kwitnąca złość przeszłości

Black Orchid wszedł do gabinetu, pokazując Lilianowi i Abrinowi krzesła naprzeciwko biurka. Chłopcy usiedli, dodatkowo Fehér przesunął swoje siedzisko jak najdalej od Ramiro. Widząc to, Dyrektor Akademii westchnął w duchu. Pokręcił głową z niedowierzeniem i usiadł w fotelu.

— Powiedzcie mi proszę, co takiego między wami zaszło, że burzycie spokój w mojej placówce? — spytał, opierając głowę o złożone dłonie.

Abrin, kontrolując, czy krew wciąż nie leci mu z nosa, nic nie odpowiedział. Lilian gniewnie wpatrywał się w podłogę, milcząc.

Black Orchid, widząc, że niczego nie wskóra, oparł plecy o fotel.

— Lilianie, uczniowie powiedzieli mi, że to ty zacząłeś — kontynuował mężczyzna, przenosząc wzrok na Fehéra. — Możesz wyjaśnić mi, co takiego zmusiło cię do ataku? Czyżby Ramiro, będąc na terenie szkoły, zaatakował cię?

Dyrektorowi Akademii odpowiedziała cisza.

— Zranił ciebie lub któregoś z twoich kolegów?

Kompletna cisza.

— Tak myślałem — podsumował mężczyzna. — Posłuchaj mnie, Fehér. Przestań oceniać innych przez swój pryzmat, nie znając ich osobistych historii, inaczej znienawidzisz wszystkich.

Lilian zareagował na te słowa spuszczeniem głowy i skinięciem nią, jednak nadal niczego nie powiedział. Black Orchid cmoknął lekko i wziął w dłoń swój laptop.

— Nie ukażę cię za tę niesubordynację, dostaniesz jedynie naganę — powiedział, zwracając się do Fehéra. — To wszystko. Wracajcie na lekcje.

Lilian pierwszy podniósł się z miejsca, kierując się w stronę drzwi. Wyszedł z gabinetu, idąc przed siebie gniewnym krokiem.

Tuż za nim szedł Abrin, który wreszcie mógł odsunąć chusteczkę od własnego nosa. Postanowił dogonić kolegę z klasy.

— Lilian!

Fehér zatrzymał się.

— Czego?! — warknął, odwracając się w jego stronę.

Abrin, słysząc jego gniewny ton, milczał przez chwilę. Wziął się jednak w garść i podszedł bliżej.

— Nie chcę z tobą walczyć — powiedział stanowczo. — Jesteśmy teraz po jednej stronie i powinniśmy współpracować.

— Ha! — parsknął Lilian, śmiejąc się mu w twarz. — Chyba śnisz. Nigdy nie będę współpracować z kimś, kto nosił miano Truciciela.

W takim razie powinieneś przenieść się do innej szkoły, pomyślał Abrin. Twój Dyrektor był kimś takim, jak ja.

— Nie jestem Trucicielem — powiedział Ramiro, unosząc nadgarstki tak, by jego BIO-identyfikator i bransoleta BioLabu były dla chłopaka widoczne. — Jestem po waszej stronie.

— Co, do diabła!? — zdenerwował się Lilian, zaciskając pięści. — Nie powinno cię tu być! Zobaczysz, kiedyś się potkniesz, a ja udowodnię wszystkim, kim naprawdę jesteś. Zapamiętaj to sobie!

Fehér obrócił się na pięcie i gniewnym krokiem udał się w stronę klasy.

Abrin opuścił dłonie, czując ciężar spuszczonych w geście poddania ramion. Miał już dość udowadniania pozostałym, że nie jest tym samym Syndyronem, którym był kiedyś. Nie chciał marnować na to czasu. Miał do wypełnienia misję, którą sam sobie powierzył — uwolnić Mancinellę z rąk Trucicieli. By to zrobić, musiał stać się silniejszy. Nie zrobi tego, wchodząc w potyczki z pozostałymi uczniami Akademii Ogrodnictwa, szczególnie z Fehérem.

Tulipa wyszła z klasy, szukając nowego ucznia. Zobaczyła Abrina idącego w jej stronę i pomachała mu.

— Wszystko w porządku? — spytała, uśmiechając się do niego.

— Tak, chyba tak.

— Świetnie. Wejdź do klasy, proszę.

Abrin skinął głową i po chwili znalazł się w pomieszczeniu, w którym siedzieli pozostali drugoklasiści. Zajął swoje miejsce i spojrzał w stronę nauczycielki wiedzy o współczesnym społeczeństwie, która podeszła do tablicy.

— Porozmawiamy dzisiaj o przejawach negatywnych postaw względem otaczających nas osób.

Wszyscy uczniowie usłyszeli trzask, gdy Lilian uderzył głową o ławkę. Czuł, że życie obróciło się przeciwko niemu.

— Lilianie, coś się stało?

— Nie — mruknął chłopak, zwracając się do prowadzącej zajęcia Tulipy.

Kobieta wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym wróciła do tłumaczenia.

— Nasze społeczeństwo starało się niwelować te postawy w miarę własnego rozwoju, warto jednak, byście znali następujące pojęcia — kontynuowała Tulipa, wypisując na tablicy słowa: homofobia, rasizm, seksizm, nienawiść rasowa i religijna. — Nienawiścią na miarę naszych czasów jest botanofobia, odznaczająca się niechęcią do przedstawicieli gatunków odmiennych od nas. Za jej przykład możecie podawać nienawiść Trucicieli do Ogrodników lub vice versa. Podczas dzisiejszej lekcji postaram się wyjaśnić wam podstawy rodzenia się botanofobii oraz jak jej zapobiegać.

Uczniowie otworzyli swoje notatniki, zapisując słowa Tulipy.

Lilian wpatrywał się w kobietę, jednak myślami błądził gdzie indziej. Będąc w gabinecie Dyrektora Akademii doszedł do wniosku, że mężczyzna i Abrin muszą mieć między sobą jakieś konszachty, bo inaczej nie potrafił tego wyjaśnić. Może Abrin wszedł do szkoły jako szpieg z ramienia Trucicieli, a Dyrektor zgodził się na to, chcąc przetestować uczniów?

Nie, to chyba najdurniejsze wytłumaczenie, na jakie wpadł. Musiało istnieć inne, lepsze.

Lilian zerknął na Abrina, który wydawał się nieco przeciążony wiedzą podawaną przez Tulipę — co było zrozumiałe, w końcu wcześniej nie chodził do takiej szkoły. Fehér przypomniał sobie, że Ramiro miał na nadgarstkach dwa urządzenia BioLabu — BIO-identyfikator oraz specjalną bransoletę.

Lilian pomyślał, że musi spytać ojca, o co chodzi. Może wyjaśnienie było prostsze niż myślał, na przykład… Abrin został poddany przymusowemu leczeniu i dlatego BioLab umieścił go w ich klasie?

O cokolwiek chodziło, Lilian wiedział, że nie przekona się do niego z dnia na dzień, ba, wcale nie miał zamiaru tego robić. Nie obchodziło go, że mógł przejawiać botanofobię względem byłego Truciciela — był dumny z tego, że jako jedyny nie dał się mu oszukać. W przeciwieństwie do kolegów z klasy, nadal był podejrzliwy względem Abrina. Wierzył, że ta podejrzliwość może go uratować.

— To wszystko na dzisiaj — powiedziała po jakimś czasie Tulipa, zakreślając na elektronicznej tablicy ostatnie słowo. — Na BIO-identyfikatory wysłałam wam krótką pracę domową. Do zobaczenia w tygodniu!

Uczniowie podnieśli się z ławek, idąc w stronę drzwi. Abrin został na miejscu, wpatrując się w zadanie domowe. Podrapał się długopisem po głowie. Miał sporą wiedzę, jeśli chodziło o przedmioty ścisłe, ale tutaj natrafił na problem.

— Hej, coś się stało?

Ramiro odwrócił głowę, widząc stojącą nad sobą dziewczynę o długich i puszystych włosach w kolorach irysów syberyjskich.

— Ummm… Właściwie to tak — wydukał, wskazując palcem na pojęcia z wiedzy o współczesnym społeczeństwie. — Nie bardzo rozumiem, o co chodzi pani Sylvestris.

— Chętnie ci pomogę — zaoferowała dziewczyna, podając mu dłoń. — Jestem Iris. Witaj wśród Ogrodników.

Abrin odwzajemnił jej gest z uśmiechem.

— Chodźmy na stołówkę, opowiem ci o wszystkich społecznych zależnościach — kontynuowała Kholodna, czekając, aż Abrin zabierze swoje rzeczy.

Gdy dwójka dotarła na stołówkę, pozostali uczniowie siedzieli już przy stolikach. Ramiro rozejrzał się po pomieszczeniu, obejmując wzrokiem tłumy przeciskające się w kolejce po swoją porcję jedzenia. Trzymali w dłoniach tacki, czekając, aż będą mogli dostać się w konkretne miejsce i wybrać to, co chcieli zjeść. Abrin widział coś takiego po raz pierwszy.

— Abrin! — zawołał Crocus, pochodząc do niego z tacką. — Wiesz już, co chcesz na obiad?

Ramiro pokręcił głową, nie wiedząc nawet, gdzie stanąć w kolejce. Wśród Trucicieli panowały nieco inne zasady, więc szkolna atmosfera nieco go przytłoczyła.

— Za mną, pokażę ci, co i jak — uśmiechnął się Crocus, łapiąc go za ramię.

Abrin podążył za chłopakiem, ciesząc się, że mimo różnicy wiekowej uczniowie drugiej klasy Akademii Ogrodnictwa potrafili się z nim dogadać.

Może poza jednym wyjątkiem, pomyślał, odwracając się w stronę stolika, przy którym siedział Lilian i jego znajomi.

Były Truciciel sądził, że będzie siedział zupełnie sam, jednak Crocus i Raizel szybko wciągnęli go do swojego towarzystwa. Dołączyła do nich Iris, która miała pomóc Abrinowi w rozwiązywaniu zadań z wiedzy o współczesnym społeczeństwie.

— Jeśli będziesz miał z czymś problem, pokażemy ci, do kogo zgłosić się po pomoc — powiedziała dziewczyna, wskazując Abrinowi przykładowe rozwiązania zadań.

— Właśnie — potwierdził Raizel, sięgając po swój koktajl z rabarbaru i jabłka. — Iris jest geniuszem, jeśli chodzi o WoWS, wiedzę o współczesnym społeczeństwie. O lecznictwo pytaj Briara i Aster. Natomiast botanika… Cóż, w tej dziedzinie rządzi Lilian, ale…

— Z botaniką nie mam żadnych problemów — powiedział Abrin, sięgając po frytki z batatów. — Zresztą, Lilian nadal chowa do mnie jakąś urazę.

— Właśnie, o co właściwie poszło? W jednej chwili na ciebie naskoczył, w drugiej leciałeś przez okno — zauważył Crocus, łapiąc za suszone owoce w kubeczku.

— Ech… Żebym to ja wiedział — rzucił Abrin, pocierając dłonie o spodnie. — Wydaje mi się, że chodzi o nasze pierwsze spotkanie. Ja i Ricinus napadliśmy wtedy na BioLab i trafiliśmy na ojca Fehéra, po czym trochę go obiliśmy — a on później został moim kuratorem, dodał w myślach. — Ale to już przeszłość. Poza tym, nie jestem zwolennikiem walki.

— Zauważyliśmy — rzucił Raizel, przypominając sobie wszystkie ciosy, które Lilian zadał Abrinowi podczas ich potyczki. — Nie martw się, kiedyś mu przejdzie. Chyba.

Ramiro nic nie odpowiedział. Jeśli miał być szczery, reakcje Liliana były mu obojętne. Miał coś znacznie ważniejszego do zrobienia, nie mógł więc zwracać uwagi na szczeniackie zaczepki — biorąc pod uwagę fakt, że on wielkimi krokami zbliżał się do dwudziestki, a Fehér miał dopiero siedemnaście lat, mógłby tak myśleć. Różnił ich nie tylko wiek, ale też poglądy i sposób rozumienia świata.

Abrin nauczył się jednak, że nie należało oceniać nikogo na pierwszy rzut oka. Spędził większość życia z Trucicielami, a każdy z nich miał coś do ukrycia. Nikt jednak nie pytał się nikogo o podstawy decyzji, po prostu działali wspólnie w jednym celu — przynajmniej do momentu pojawienia się Cyanide, a później… Wyrzucenia Abrina ze zorganizowanej grupy Ricinusa.

Ciekawe, co teraz porabiali jego byli współpracownicy? Czy Ricinus znów pomiatał młodszymi, szczególnie Gifttyde’ em i Wolfsbane’ em? A przede wszystkim, jak radziła sobie Mancinella?

Abrin wgryzł się w papierową słomkę, próbując zająć myśli czymś innym. Wiedział przecież, że Mancie sobie poradzi. Był na dobrej drodze, powoli podążał w jej stronę. Gdy już ją odnajdzie, wyciągnie ją z Podziemi.

Przerwa skończyła się, a uczniowie zebrali swoje tacki i ostawili je w wyznaczone miejsca. Ruszyli w stronę wyjścia ze stołówki, kierując się do odpowiednich klas.

Abrin zmierzał na lekcję lecznictwa zaraz za Crocusem, Raizelem i Iris, słuchając ich opowieści o dotychczasowych wydarzeniach z Akademii Ogrodnictwa.

— … a później będziemy pewnie brać udział w Zielonym Festiwalu, zobaczysz, jakie to fajne! — mówiła Iris, niemal podskakując z radości, gdy szła w stronę klasy.

— Już nie mogę się doczekać — podsumował były Truciciel, uśmiechając się do niej.

Powoli zyskiwał nowych przyjaciół.


***


Holtasoley już czekał na uczniów, siedząc na biurku. Gdy drugoklasiści znaleźli się w swoich ławkach, mężczyzna wstał i przywitał się z nimi.

— Znacie już założenia przedmiotu, ale wysłałem wam je jeszcze raz, wraz z nowym planem tegorocznych zajęć — powiedział, wskazując palcem na BIO-identyfikator. — Jak poprzednio, wybierzemy się do Centrum Ziołolecznictwa.

— Oby bez żadnych niespodzianek — mruknął cicho Lilian, zerkając na Abrina spod byka.

Były Truciciel, znów czując na sobie jego nieprzejednane spojrzenie, miał coraz większą ochotę wyjść z klasy. Nie mógł jednak tego zrobić, oznaczałoby to całkowite poddanie się czyimś emocjom, a to nie było w jego stylu.

— Przebierzcie się w wasze stroje — poinformował uczniów Holtasoley. — Spotkamy się przed szkołą.

Kwadrans później wszyscy byli gotowi do drogi. Ekobus czekał na nich na parkingu. Kierowca otworzył im drzwi, by mogli wejść do środka. Drugoklasiści wpakowali się do pojazdu, zajmując miejsca.

W trakcie jazdy Abrin wpatrywał się w widoki mijane za oknem. Poprzednim razem Truciciele wraz z jego tworem, Zielonym Mutantem, pojawili się na terenie Centrum Ziołolecznictwa, przerywając uczniom Akademii lekcję.

Tym razem Abrin znajdował się po przeciwnej stronie barykady. Żaden Truciciel nie miał takich zdolności jak on, nie potrafił namierzyć przyszłych Ogrodników z wykorzystaniem technologii, hakując system czy wykorzystując rośliny do zakłócania pola magnetycznego. Nie potrafili też okiełznać Zielonych Mutantów. Poza tym, od tamtego roku Akademia miała lepsze zabezpieczenia. Abrin zakładał, że i tak umiałby je obejść, ale nie mogli tego zrobić jego — byli już — koledzy z grupy. Jedyne, co mógł sobie wyobrazić, to szalejące na terenie Centrum Ziołolecznictwa Cyanide, podpalające je kawałek po kawałku.

Na szczęście, gdy uczniowie dotarli na miejsce, wszystko wydawało się być w normie. Camellia powitała drugoklasistów, prowadząc ich na główny plac. Abrin po raz kolejny przyglądał się całej naturze zebranej w jednym miejscu. W jednej strefie znajdowały się wodospady, wulkany, niewielkie wzgórza i doliny. Rośliny porastały nie tylko naturalne podłoża, ale też stare budynki czy pozostałości dawnej dzielnicy mieszkalnej.

— Muszę przyznać, że masz bardzo stylowy strój — powiedziała dziewczyna posługująca się pnączami róż, Nazrin.

— Dzięki — odparł Abrin, drapiąc się z tyłu głowy. — Zaprojektowałem go sam.

Nie kłamał. O projektowaniu ubrań wiedział sporo od Brugmansji, gdy kilka miesięcy temu zajmowali się strojami dla Trucicieli na Halloween, by uwolnić Ricinusa z aresztu.

Nazrin pokiwała głową, przyglądając się elementom stroju Ogrodnika z zachwytem widocznym w oczach.

Ubranie to nie było zbyt skomplikowane. Bojówki-ogrodniczki w kolorze granatu były wypełnione mnogością kieszeni, w których Abrin mógłby skrywać owoce swojej rośliny, gdyby nie kuratela BioLabu. Teraz jednak wykorzystywał je do trzymania nasion innych roślin, gdyby te okazały się mu potrzebne. Na żółtym pasie również znajdowały się kieszonki, w których Abrin chomikował elementy broni takie jak scyzoryk, z rozmaitymi narzędziami schowanymi w jednym miejscu. Dodatkowo narzucił na siebie kurtkę z podszewką w czarno-czerwoną kratę. Mógł odwrócić ją na lewo, gdy zrobi się zimniej i na prawo, gdyby było mu za gorąco.

To właśnie ten design bardzo spodobał się Nazrin, która przykładała dużą uwagę do ubioru — zarówno stylowego, jak i praktycznego. Abrin zauważył, że jej strój wyróżniał się wśród pozostałych pretendentów do miana Ogrodników.

— W porządku, skoro jesteście gotowi… — zaczął Holtasoley.

Zanim pokierował uczniów w odpowiednie miejsca, rozejrzał się wokół. Spojrzał w miejsce, w którym rok temu pojawili się Truciciele. Tym razem jednak jego podopieczni nie musieli się niczego bać.

— Możemy zacząć lekcję — dokończył mężczyzna, uśmiechając się do młodych adeptów.

— Spróbujemy dzisiaj nawiązać kontakt z waszymi roślinami i użyć ich do tworzenia leków — dodała Camellia, wskazując uczniom miejsca ich pracy.

— Ekstra! — zawołał Briar, a stojąca obok niego Aster również się ucieszyła, klaszcząc w dłonie.

Holtasoley i Camellia zaprowadzili uczniów w głąb Centrum Ziołolecznictwa, wskazując im kierunki, w których mogli szukać swoich roślin.

— Gdy już je znajdziecie, porozumcie się z nimi — powiedziała Camellia, poprawiając swoje okrągłe okulary. — Uzyskajcie ich owoce lub kwiaty, a kiedy wam się uda, podejdźcie do stołów.

Abrin uniósł dłoń, chcąc o coś zapytać.

— A co, jeśli ktoś nie może użyć własnego kwiatu?

Wśród uczniów rozległo się prychnięcie. Jak zakładał Abrin, to Lilian cieszył się z jego ograniczeń.

— Ach — westchnęła Thea, zastanawiając się przez chwilę. — Póki co, przypatrz się tym roślinom ze swojej rodziny, które mogłyby służyć w dobrej sprawie.

Abrin skinął głową, a Camellia pozwoliła uczniom wyruszyć w drogę.

Kobieta odwróciła się w stronę Holtasoleya.

— Jak on sobie radzi, będąc pod kuratelą BioLabu? — spytała, zwracając się do zamyślonego mężczyzny.

— Według tego, co słyszałem w pokoju nauczycielskim, całkiem nieźle. Dyrektor mówił, że to niezwykle inteligentny chłopak. Sami mieliśmy okazję tego doświadczyć.

— Nie mogę uwierzyć, że jeszcze rok temu należał do Trucicieli i dowodził atakującymi nas Zielonymi Mutantami.

— Ja też, Camellio — odparł Holtasoley, wpatrując się w idącego w stronę lasku Abrina. — Jednakże, skoro Black Orchid dał mu szansę, my też się na to zdecydowaliśmy. Ramiro ma ukryty potencjał, czuję to.

— Ja również — potwierdziła Camellia, opierając się o swoją parasolkę. — Jest w nim coś szczególnego, chociaż nie umiem tego nazwać.

Holtasoley skinął głową, zgadzając się z nią. Dorośli stali przez chwilę w milczeniu.

— Masz ochotę na herbatę? — spytała w końcu Camellia.

— Zawsze — odparł mężczyzna, uśmiechając się do niej.

Gdy nauczyciele udali się do stołu, pozostali uczniowie buszowali wśród drzew i roślin, poszukując swojej botanicznej rodziny.

Abrin natknął się na bobowate, znajdując wśród nich łubin, siekiernicę górską i wykę siewną. Niestety, żadna z nich nie nadawała się do wytworzenia leków, bowiem każda stanowiła roślinę pastewną.

Szczęście uśmiechnęło się do chłopaka, gdy pośród rozmaitych roślin odnalazł soczewicę. Zdecydowanie mogła się nadać jako coś jadalnego, będąc źródłem witamin i makroelementów oraz mikroelementów potrzebnych w codziennym funkcjonowaniu ludzkiego, i nie tylko, organizmu.

Abrin podszedł do rośliny, zastanawiając się, czy uda mu się nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Usiadł naprzeciwko i wyciągnął dłoń, kładąc ją przy ziemi, z której wyrastała flora. Nie odpowiadała mu przez kilka minut.

Ramiro spojrzał na bransoletę BioLabu. Może blokowała kontakt nie tylko z modligroszkiem? Jeśli tak, mógł się pożegnać z jakimkolwiek postępem na tej lekcji.

Chłopak już miał się podnieść, kiedy poczuł, że coś zaczęło go obrastać. Soczewica wyciągnęła się w jego stronę, chcąc go zatrzymać. Abrin uśmiechnął się, czując jak roślina pragnie mu pomóc. Zgodnie z jej wolą, zebrał potrzebną mu ilość jej owoców i podziękował jej, dotykając dłonią jej liści. Schował kulki soczewicy do kieszeni spodni i ruszył w dalszą część lasu, poszukując Crocusa, Raizela, Iris i Nazrin, z którymi zdążył już nawiązać kontakt.

Nazrin nie miała problemu z porozumieniem się z różami. Znajdowała się w altanie, zbierając ofiarowane przez kwiaty płatki. Obok niej Abrin zauważył dziewczynę zbierającą owoce maków. Zadziwiające, że te dwie rośliny, zupełnie od siebie odmienne, mogły koegzystować we wspólnym otoczeniu.

— O, Abrin! — zawołała koleżanka Nazrin. — Jestem Poppy — powiedziała, witając się z nim. — Jak ci idzie?

— Nieźle, udało mi się porozumieć z soczewicą.

— Ha, zaraz pomyślałam o obiedzie! — ucieszyła się Poppy, krążąc myślami wokół dań, które mogłaby przygotować z użyciem wspomnianej rośliny.

— Już po lunchu — powiedziała Nazrin, podchodząc do niej.

Abrin spojrzał na nie i poprawił okulary. Zastanawiał się, czy były tylko przyjaciółkami, ale nie zadał tego pytania na głos. Miał nieco więcej ogłady od Raizela, który nie wahał się spytać go o jego związek z Lavenderem podczas zajęć z Erigeronem.

— Chodźmy zanieść nasze zdobycze — kontynuowała Nazrin, wskazując pozostałej dwójce drogę do stołów, na których Camellia i Holtasoley rozkładali potrzebne im narzędzia.

— Hej, skoro już jesteś w naszej klasie — zaczęła Poppy, zwracając się do Abrina. — Mam pewne pytanko dotyczące Baneberry.

— Baneberry? — zdziwił się Abrin.

— Widzisz, gdy ja i Nazrin natknęłyśmy się na nią podczas leśnego obozu, ględziła coś o miłości i takich tam… Masz może pojęcie, o co mogło jej chodzić?

— Jeśli chodzi ci o jej przeszłość, to nie pomogę. Gdy Baneberry dołączyła do Trucicieli, wiedzieliśmy o niej tylko tyle, że jest szalona i potrafi hipnotyzować innych — wyjaśnił Abrin, czyszcząc swoje okulary specjalną ściereczką. — Ale jeśli miałbym zgadywać… Przeszłość ciągle za nią chodzi. Zresztą, nie tylko za nią. Większość Trucicieli jest obarczona nierozwiązanymi sprawami z przeszłości, które uczyniły z nich takich, a nie innych Syndyro.

Ja sam też taki byłem, pomyślał.

— Skoro tak, to chyba przydałaby im się jakaś terapia — westchnęła Poppy, kładąc owoce maku na jednym ze stołów.

— Jeśli tylko chcieliby zmienić siebie, a nie innych, pewnie. Obawiam się jednak, że na ten moment to niemożliwe.

— A ty? — wtrąciła Nazrin, stając obok niego. — Co zmieniło twoje priorytety?

— Dużo tego było — zamyślił się Abrin, wyciągając z kieszeni ziarenka soczewicy. — Po prostu… Odkryłem zupełnie inny świat.

— Mam nadzieję, że ci się spodoba — uśmiechnęła się do niego Poppy.

— Dzięki — odparł Abrin, odwzajemniając jej uśmiech. W gruncie rzeczy już mu się podobał, w końcu istniał w nim Lavender, jego rodzina, oraz ci, którym Abrin powoli zaczynał ufać.

Kilka chwil później przy stołach zaczęli się zjawiać pozostali uczniowie. Camellia spojrzała na zegarek w swoim BIO-identyfikatorze.

— Skoro już jesteście, możemy przejść do zajęć z lecznictwa — powiedział Holtasoley, prosząc uczniów, by usiedli przy podłużnych ławkach. — Niech każdy z was weźmie owoce lub kwiaty swojej rośliny i wykorzysta je według danej receptury, którą znajdziecie w waszych aplikacjach Akademii Ogrodnictwa. Będę przechadzał się między wami i sprawdzał, czy wszystko w porządku.

Uczniowie ubrali się odpowiednio, zakładając specjalne rękawice i gogle, po czym zabrali się za prawdziwą lekcję biologii, fizyki i chemii w jednym.

Abrin miał w pewien sposób ułatwione zadanie — mimo ograniczeń BioLabu. Soczewicę należało oczyścić, a następnie ugotować lub upiec. Nie potrzebował przy tym żadnych specjalnych przepisów. Postanowił podsmażyć ją na patelni i przesypać ją na talerzyk, przynosząc ją Holtasoleyowi i Camellii.

— Udało ci się nawiązać kontakt z dalszą rodziną bobowatych! — ucieszyła się kobieta, częstując się chrupiącą soczewicą. — Zakładam, że wiesz, jaka porcja zapewni podstawowe wartości odżywcze ludzkiemu organizmowi?

Abrin skinął głową i zaczął wymieniać wszystkie witaminy, makro- i mikroelementy, które można było znaleźć w ziarenkach soczewicy. Holtasoley skinął głową, słysząc to.

— Widzę, że masz już pewne pojęcie o tym, co robisz — pochwalił go mężczyzna. — Dobra robota, Ramiro. Możesz usiąść.

Abrin udał się na swoje miejsce, przyglądając się pozostałym uczniom. Spojrzał na Iris, która starała się podążać krokami procedury chemicznej służącej produkcji olejku z jej kwiatów. Widząc, że dziewczyna się nad czymś zastanawia, podszedł do niej.

— Olejek irysowy jest otrzymywany przez destylację z parą wodną — powiedział, stając nad dziewczyną. — Masz kłącza rośliny ze sobą?

Iris skinęła głową, sięgając po wspomniane części irysów.

— W porządku, to jest aparatura do ekstrakcji — kontynuował Abrin, wskazując jej odpowiedni przyrząd stojący w zasięgu jej wzroku i zaczął wyjaśniać, co do czego służy.

Zestaw składał się z destylatora, wewnętrznego termoparownika, mieszadła, rozmaitych klipsów łączących poszczególne części, głowicy do destylacji frakcyjnej z portem próżniowym, adapteru termometru, zimnej pułapki, a także kilku szklanych kolb i pomniejszych pierścieni żelaznych.

Iris wpatrywała się w maszynerię, słuchając chłopaka z uwagą.

— Okay… — rzucił Abrin, wkładając kłącza w odpowiednie miejsce. — Skoro nie mamy wiele materiału, przeprowadzimy destylację poprzez łapacz kropel.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Mój ojciec był laborantem — uciął chłopak, nie chcąc wchodzić w szczegóły.

Gdy Abrin wyjaśniał dziewczynie cały proces, stanął za nim Holtasoley, przysłuchujący się tłumaczeniu ucznia. Jego wiedza naprawdę wychodziła poza wiadomości zebrane przez pozostałych. Znał podstawy chemii i biologii na poziomie przeciętnego laboranta, o ile nie kogoś, kto spędził w laboratorium większość życia.

Holtasoley przypomniał sobie ponurą historię chłopaka, która została zdradzona nauczycielom placówki przez jego obecnego kuratora, Leiriona Fehéra. Mężczyzna postanowił zaznajomić pedagogów z przeszłością Abrina, by ci wiedzieli, z jakim przypadkiem mają do czynienia. Oczywiście, historia ta zrobiła wrażenie na wszystkich, niektórych nawet doprowadzając do wzruszeń — Tulipa i Kielo potarły oczy kilkanaście razy w trakcie opowieści, a on, Calendula, Erigeron i Romashka co jakiś czas wymieniali się spojrzeniami, ukazując pogardę względem Jequiego Ramiro i jego sposobów zdobywania wiedzy.

Abrin miał za sobą ciężkie życie, a to, które wciąż było przed nim, nie zapowiadało się łatwo. Holtasoley nie wątpił jednak w umiejętności chłopaka. Widząc jego zaangażowanie, był pewny, że stanie się kimś w rodzaju starszego brata dla pozostałych drugoklasistów.

— Gotowe — powiedział Abrin, wyłączając destylator. Wyciągnął kolbę z olejkiem spod metalowego złącza i pomachał dłonią nad szkłem, by Iris mogła poczuć zapach olejku.

— Pachnie cudnie! — ucieszyła się dziewczyna. — Dzięki za pomoc.

Abrin uśmiechnął się do niej, po czym zobaczył stojącego za sobą Holtasoleya. Podał mężczyźnie kolbę, by ten mógł ocenić przebieg procesu destylacji.

— Widzę, że ktoś tu chce zająć moje miejsce?

— Ja wcale nie… — zaczął Abrin, chcąc się wytłumaczyć, jednak Holtasoley zaśmiał się, przerywając jego wywód.

— Spokojnie, młody. Wbrew pozorom, jestem zadowolony z poziomu twojej wiedzy. Tylko pozwól pozostałym działać, w porządku? Inaczej niczego się nie nauczą.

— Jasne…

Holtasoley skinął głową i udał się w kierunku pozostałych uczniów.


***


Dwie godziny później przyszli Ogrodnicy zajechali pod budynek Akademii Ogrodnictwa. Dzisiejszy dzień w szkole dobiegł końca. Wszyscy mogli przebrać się i ruszyć w stronę domów.

Gdy Abrin wyszedł z szatni, udał się na szkolny parking. Większość uczniów poruszała się na nogach lub rowerami, on natomiast miał skuter. Chłopak miał do pokonania dłuższą drogę niż pozostali, ponieważ Lawendowe Pola znajdowały się na obrzeżach miasta.

Ramiro założył kask i odpalił silnik, opuszczając teren szkoły.

Jadąc ulicami Jordenu, przyglądał się rozkwitającej na nowo przyrodzie. Po kilku chłodnych miesiącach przybyła wiosna, która rozbudziła wszystkie rośliny i drzewa. Liście i kwiaty pojawiały się dokoła w swoim tempie, ciesząc mieszkańców swoją barwnością.

Poł godziny później, gdy Abrinowi udało się przebić przez zatłoczoną metropolię, dotarł na Lawendowe Pola. Otworzył bramę specjalnym pilotem i wjechał na ogródek, zostawiając skuter w okolicach szopy. Przywitał się z pracującym w niej Florentem i ruszył w stronę domu.

Wszedł do budynku i znalazł się w kuchni, szukając w niej czegoś do zjedzenia. Minęło trochę czasu, odkąd siedział w szkolnej stołówce i zdążył już zrobić się głodny. Otworzył lodówkę i znalazł w niej zamknięty w słoiczku owsiany jogurt. Zamykając ją, wzdrygnął się lekko — zobaczył Lavendera, który ukrył się za drzwiami.

— Jak było w szko… Merde, co ci się stało?! — zawołał Bénin, widząc zadrapania na twarzy chłopaka. Znał go na tyle dobrze, że nawet najmniejsza rana mogła rzucić mu się w oczy.

— Mała potyczka… — wyjaśnił Abrin, gdy zatroskany Lavender objął jego twarz dłońmi. — Nikogo nie pobiłem, przysięgam! Tylko oberwałem, to wszystko.

— Biedactwo — odparł zmartwiony Lavender, całując go w czoło. — Kto cię tak urządził?

— Zgadnij — mruknął Abrin, sięgając po łyżeczkę.

— Lilian Fehér?

— No… Zdaje się, że wciąż ma do mnie pretensje o to, co stało się rok temu.

— Quel con — mruknął Lavender, tym samym wyzywając Liliana od dupków. Oparł się o blat tuż obok Abrina. — Nie ma o tobie bladego pojęcia! Nie wie, że się zmieniłeś.

— Właśnie dlatego o nic go nie winię.

— Abby, czemu się nie bronisz? Mógłbyś mu powiedzieć…

Abrin westchnął ciężko, zerkając na swojego chłopaka zza okularów.

— O czym mam mu powiedzieć, Lav? O tym, że ty i twoja rodzina musieliście mierzyć się z Cyanide? — spytał, otwierając słoik z jogurtem. — Czy o tym, jak znalazłeś mnie w lesie, gdy już prawie umarłem? A może o moim ojcu, który…

— Masz rację, to by niczego nie zmieniło — przerwał mu Lavender, zakładając ręce na piersi. — Cóż, po prostu musimy uznać, że Lilian nie umie panować nad emocjami i dać sobie spokój.

Abrin przyznał mu rację, kiwając głową bez słowa.

— Ayana jeszcze siedzi w przedszkolu?

— Mama pojechała ją odebrać.

— A ty co robiłeś cały dzień?

— Zająłem się malowaniem letniej chatki — powiedział Lavender, pokazując mu wnętrze dłoni umazanych farbą.

— Mogłeś zaczekać, pomógłbym ci! — zawołał Abrin, łapiąc go za ręce.

— Przestań, bo sam się ubrudzisz — zaśmiał się chłopak, uwalniając się z jego uchwytu. — Chodzisz do szkoły, zapomniałeś? Skup się na tym, co dla ciebie najważniejsze.

— Właśnie to robię — odparł Abrin, wpatrując się w oczy chłopaka.

Lavender zarumienił się, słysząc to. Prychnął z uśmiechem i uderzył Abrina otwartą dłonią w ramię, przy okazji zostawiając ślad po farbie na jego mundurku.

— O, nie! — wystraszył się, chwytając za gąbkę leżącą przy zlewie. Zmoczył ją wodą i starł ślad z materiału. Widząc jego starania, Abrin roześmiał się. Na szczęście farba zeszła w całości.

— Czekaj, przebiorę się i pójdę ci pomóc — zapowiedział, wyrzucając pusty słoik do odpowiedniego kosza.

— Najpierw odrób lekcje!

— Już zrobione — odparł Abrin, zakładając dłonie z tyłu głowy. — Nie zapominaj, że jestem w czołówce najlepszych uczniów.

— Kujon — rzucił Lavender, obejmując go w pasie.

— Swoją drogą, poznałem dzisiaj twoich przyjaciół — powiedział Ramiro, gdy znaleźli się w jego pokoju. Ściągnął mundurek i narzucił na siebie długą, miodową bluzę. Spodnie zamienił na czarny dres, a na nogi założył czerwone tenisówki. — Jeden z nich rządzi wodą, a drugi… tym pierwszym.

Bénin zaczął się śmiać, słysząc to.

— Crocus i Raizel są nierozłączni od dzieciństwa. Nasze rodziny też znają się dość długo — odparł chłopak, gdy on i Abrin wyszli na ogródek, kierując się w stronę letniego domku. — Cieszę się, że się z nimi zaprzyjaźniłeś.

— Ja też — przyznał Abrin, sięgając pędzel leżący przy opakowaniu z farbą. Wkrótce obaj wzięli się za malowanie.


***


Lilian wszedł do pokoju, rzucając swój plecak pod biurko. Ściągnął mundurek i niedbale położył go na krześle, po czym położył się na łóżku, wpatrując się w sufit.

Jego matka zdołała już dowiedzieć się o tym, co zrobił w szkole, ponieważ Dyrektor Akademii automatycznie wysyłał nagany do systemu. Rodzice mieli dostęp do ocen swoich pociech, mogli obserwować ich proces uczenia się, a także poznać plany dotyczące ich dalszej edukacji.

Liana zatrzymała syna przy drzwiach, chcąc z nim rozmawiać, jednak w tym samym czasie ktoś do niej zadzwonił. Kobieta musiała odebrać połączenie, a Lilian wykorzystał ten moment, by uciec przed jej pouczeniami.

Zastanawiał się, co powie jego ojciec, gdy wróci z pracy. Chłopak nie miał zamiaru użerać się z żadnym z dorosłych. Bez względu na to, co mieli do powiedzenia, nie zamierzał zmienić swojego nastawienia wobec Abrina, który był i pozostanie dla niego tylko Trucicielem.

Lilian odwrócił się w stronę ściany i wpatrywał się w nią gniewnie, dopóki do pokoju nie zawitała jego matka. Liana usiadła na brzegu jego łóżka.

— Kochanie…

— Nie chcę ci niczego tłumaczyć — warknął chłopak, zakrywając głowę poduszką.

— W porządku, wcale o to nie proszę — odparła kobieta. — Chciałabym tylko, żebyś bardziej się kontrolował.

Lilian wrzasnął w poduszkę, w końcu zdejmując ją z twarzy.

— Kontrolował!? A kto będzie kontrolował system, który pozwala chodzić Trucicielowi po naszej szkole!? — krzyczał zdenerwowany, wyładowując frustrację na własnej matce. — Temu, który skrzywdził tatę!

Liana wpatrywała się w niego bez słowa, czekając, aż jej syn przestanie unosić na nią głos.

— To nie fair! — powiedział chłopak po chwili, siadając obok niej.

— Lily, posłuchaj — westchnęła Liana, kładąc mu dłoń na głowie. — Dzwonił do mnie Dyrektor Akademii i prosił, bym przekazała ci, że Abrin Ramiro znajduje się obecnie pod kuratelą BioLabu i nie zrobi ani tobie, ani twoim kolegom, żadnej krzywdy.

— To musi być jakiś spisek — mruknął Lilian, zakładając ręce na piersi. — Musi być jakiś powód, przecież Syndyro nie zmieniają się ot, tak.

— Błagam cię, nie idź w tę stronę. Znasz historię tego chłopaka?

— Daj spokój, mamo! Nie muszę jej znać, przecież widzę, kim jest! To Truciciel!

— Lilianie, Trucicielem jesteś wtedy, kiedy szkodzisz innym — pouczyła go Liana. — Podaj mi proszę jeden przykład sytuacji, w której Abrin ci zaszkodził.

— Proszę bardzo, na przykład…

— Odkąd trafił do waszej szkoły — dodała kobieta.

— No więc…

Lilian zastanowił się przez chwilę, próbując znaleźć jakiś sensowny powód dla własnej nienawiści. Jednak poza wspomnieniami z poprzedniego roku, nie miał żadnych dowodów na swoje podejrzenia względem Abrina.

— No więc? — dopytywała Liana, przerywając milczenie syna.

— Na pewno coś wywinie, zobaczycie — zdenerwował się znów Lilian, wstając z łóżka. — A wtedy wszyscy przyznają mi rację.

— Czy na pewno chodzi ci o dobro twoich przyjaciół, a nie o własną dumę?

Chłopak odwrócił się w jej stronę.

— Oczywiście, że chodzi mi o innych — odparł, zaciskając pięści. — Nie zapomnę, co stało się w BioLabie i tego, jak Abrin potraktował tatę!

— Myślę, że to sprawa między tym chłopakiem a twoim ojcem — powiedziała Liana, podnosząc się. — Porozmawiaj z tatą, jeśli nie jesteś tego pewien. Może okazać się, że niepotrzebnie się złościsz w czyjejś sprawie, zatruwając gniewem tylko siebie.

Lilian zamilkł, słysząc te słowa. Mruknął coś pod nosem i wyszedł z pokoju. Miał już dość tego, że wszyscy go pouczali.


***


Leirion wrócił z pracy późnym wieczorem. Wchodząc do domu, natknął się na czekającego na niego Liliana. Chłopak miał założone ręce na piersi i stał wyprostowany, stukając nogą o ziemię jak ktoś, kto był bardzo zniecierpliwiony.

— Niech zgadnę… Musimy porozmawiać? — zagadał mężczyzna, kładąc swoją teczkę na szafce w korytarzu.

Lilian zacisnął usta w cienką linię w wyrazie gniewu, po czym skinął głową.

— Chodź ze mną — powiedział Leirion, prowadząc go do salonu.

Ojciec i syn usiedli naprzeciwko siebie. Leirion poprawił okulary i złączył dłonie, opierając łokcie o kolana. Spojrzał na Liliana, który siedział w pozycji zamkniętej, nie zmieniając położenia swoich rąk.

Postanowił, że wyłoży kawę na ławę.

— Jestem kuratorem Abrina.

Wpatrywał się w Liliana, który zbladł, słysząc to. Wydawało się, że jego dotychczasowy świat rozpadł się na kawałki.

— Znam go dłużej i lepiej niż myślisz — kontynuował Leirion, gdy Lilian gapił się w niego bez słowa. — Nie zniechęciłem się do niego tylko z powodu jednego uderzenia. Był wtedy pod złym kierownictwem. Wiem, że jego historia może go usprawiedliwiać lub nie. Nie zmienia to jednak faktu, że popełniasz błąd, patrząc na niego z góry. Poza tym… Gdyby nie wydarzenia z laboratorium, kto wie, czy twój dar by się ujawnił.

— Chcesz powiedzieć, że jestem tym kim jestem… Przez niego?

— Lilianie, błagam, nie doszukuj się w moich słowach czegoś, czego nie powiedziałem — westchnął Leirion, czując kompletną bezradność wobec zachowania własnego syna.

— O to chodzi! — powiedział Lilian, gdy jego oczy się przeszkliły. — Byłbym nikim, gdyby nie ten wypadek w BioLabie!

— Synu, nie mów tak…

— Ale to prawda, tato, tylko nie chcesz tego przyznać! Urodziłem się efemerofitem, a zmodyfikowała mnie maszyna. Sam jestem do niczego! — Lilian rozpłakał się, nie ukrywając swoich emocji, bezradności i żalu względem siebie i tego, kim jest.

Nie tylko ty uległeś modyfikacjom, pomyślał Leirion. Wbrew pozorom, ty i Abrin macie ze sobą więcej wspólnego niż myślisz.

Mężczyzna wstał z kanapy i podszedł do syna, kucając przy nim.

— Lilianie, jesteś Syndyronem, kimś więcej niż posiadaczem Zielonych Dłoni. Nieważne, w jaki sposób się przebudziły, umiesz się nimi posługiwać, co już czyni cię wyjątkowym — powiedział Leirion, przytulając płaczącego chłopaka. — Od tego niedaleka droga do zdobycia tego, czego pragniesz, licencji Ogrodnika. Proszę, zapomnij o tym, co stało się kiedyś i skup się na tym, co potrafisz i wiesz teraz.

Lilian pociągnął nosem, wtulając się w ramiona ojca. Leirion wiedział, że jego syn miał tendencję do przejmowania się rzeczami, na które nie miał wpływu — dotyczyło to również pojawienia się Abrina w Akademii Ogrodnictwa. Musiał jednak zaakceptować ten fakt i żyć swoim życiem, zapominając o wcześniejszych lękach i uprzedzeniach.

— Przepraszam — powiedział w końcu Lilian, pocierając oczy zaczerwienione od płaczu. — Postaram się jakoś ogarnąć.

— Cieszę się. Poradzisz sobie, tylko… Musisz trochę zaufać, sobie i innym — zakończył Leirion, wstając z przysiadu. — I przeproś mamę za to, że na nią wcześniej nakrzyczałeś, w porządku?

Lilian zgodził się skinięciem głowy, idąc w stronę ogrodu, by znaleźć Lianę.

Postanowił dowiedzieć się o Abrinie czegoś więcej. Spróbuje z nim porozmawiać. Nie oznaczało to od razu, że w mig mu zaufa, ale… Może uda mu się zmienić cokolwiek.

Rozdział 3
Pojedynek drużyn

Następnego dnia Lilian jechał do szkoły z nieco zmienionym nastawieniem. Po rozmowie z rodzicami uświadomił sobie, że jego wewnętrzne lęki budziły się w nim dlatego, że kompletnie nie znał Abrina. Jeśli miał być ze sobą szczery, jego duma powstrzymywała go, by zbliżyć się do byłego Truciciela, a co dopiero go przeprosić. Obiecał sobie, że zrobi to, gdy tylko będzie miał ku temu okazję. Póki co, postanowił trzymać się z daleka od Abrina, by zrozumieć, co tak naprawdę czuje.

Odstawił rower przy stojaku, poprawiając szelki plecaka. Uniósł głowę, słysząc pisk hamulców. Juniper wjechała na teren szkoły i zatrzymała się tuż przy nim. Zeskoczyła z roweru i oparła go o barierkę, zdejmując kask. Roztrzepała włosy i spojrzała na Liliana, który wpatrywał się w nią przez chwilę.

— Lily? — zagaiła, wyrywając go z zamyślenia.

— Przestałaś je farbować — wydukał chłopak, wskazując dłonią na granatowe odrosty, które pojawiły się na czubku jej głowy i sięgały do połowy długości włosów.

Dziewczyna pokiwała głową z uśmiechem, przypinając rower do barierki.

— Cóż, nie mam już powodu, dla którego miałabym to robić. No, może poza faktem, że wyglądałam w nich o niebo lepiej.

— Nieprawda, te też są urocze — zaprzeczył chłopak.

Juniper odwróciła wzrok, czując, że jej policzki się zarumieniły. Mruknęła ciche podziękowanie pod nosem i czmychnęła w stronę budynku, zostawiając Liliana sam na sam z rowerami.

Miała trzymać swoje emocje na wodzy, ale chłopak jej tego nie ułatwiał. Odkąd zdała sobie sprawę, że się w nim zadurzyła, Juniper za każdym razem starała się wepchnąć te uczucia do głębokiego czarnego pudła wewnątrz swojego umysłu, ale one wychodziły z niego raz po raz, burząc jej spokój. Pacnęła się w policzki i zacisnęła zęby, kierując się w stronę szatni, by zmienić obuwie. Nie powinna skupiać się na miłostkach, kiedy musiała zająć się nauką.

Zamknęła szafkę i zauważyła wiążącego swoje czerwone tenisówki Abrina. Na pierwszy rzut oka chłopak był podobny do Liliana, zupełnie tak, jakby byli co najmniej kuzynami. Różniły ich jednak osobowość i charakter. Abrin wydawał się bardziej wyważony, Lilian był z kolei niezwykle porywczy. Nic dziwnego, Ramiro był najstarszy z nich wszystkich, miał już pewne doświadczenia za sobą.

Abrin zwrócił uwagę na przyglądającą się mu Juniper i odwrócił się w jej stronę. Zaskoczona tym dziewczyna aż podskoczyła, uderzając głową o jedną z szafek. Jęknęła cicho i złapała się za bolące miejsce, tupiąc nogą ze zdenerwowania.

— Wszystko w porządku? — spytał Abrin, zakładając torbę na ramię.

— Tak, to nic takiego, często mi się to zdarza — rzuciła Juniper, pocierając dłonią skórę głowy. — Jak się uda, nie będę mieć guza.

Wyciągnęła do chłopaka dłoń, uśmiechając się lekko.

— Jestem Juniper. Jeszcze cię nie witałam, więc…

— Abrin — przedstawił się chłopak, ściskając jej dłoń. — Mamy teraz samoobronę?

— Tak, zajęcia z profesorem Romashką — odparła Juniper, idąc z nim w stronę hali ćwiczeniowej. — Miałeś z nim egzamin wstępny do Akademii, prawda?

— Tak, poznałem go już. Wydaje się w porządku.

— Co nie? — uradowała się Juniper. — Nie masz pojęcia, ile się od niego nauczyłam. Koleś jest naprawdę charaszo!

Abrin zaśmiał się, słysząc użycie wspomnianego rosyjskiego słowa w tym kontekście. Tak, z tego, co pamiętał, Romashka naprawdę był charaszo.

Uczniowie zgromadzili się w szatniach, szykując się do zajęć z profesorem. Gdy każdy z nich narzucił na siebie strój Ogrodnika, ruszyli na zewnątrz.

Romashka czekał na uczniów na boisku, drapiąc się po brodzie. Widząc drugoklasistów, uśmiechnął się do nich serdecznie.

— Witajcie po przerwie, moi deti! — zawołał, kładąc dłonie na biodrach. — Dzisiaj mam dla was specjalne ćwiczenia, więc od razu bierzmy się do roboty. Wpierjod!

Romashka ruszył przed siebie, chcąc, by uczniowie pobiegli za nim. Drugoklasiści zaczęli truchtać za nauczycielem, robiąc okrążenie wokół boiska.

Jakiś czas później, po odpowiedniej ilości ćwiczeń — skokach przez przeszkody, skokach w dal, rzucie piłką lekarską, nawet walce wręcz — Romashka zarządził krótką przerwę.

— To te specjalne ćwiczenia? — spytała Aster, łapiąc oddech.

— Nie, to była dopiero rozgrzewka.

— Co? — jęknął Briar, padając na ziemię. — Niech mnie ktoś zabije.

— Da się zrobić — rzuciła Nazrin, pochylając nad nim kolce swoich róż.

— Żartowałem! — Chłopak wystrzelił jak z procy, chowając się za plecami zdziwionych Dandeliona i Romy’ego.

— Moi lyubit — uspokoił wszystkich Romashka, klaszcząc w dłonie. — Pozwólcie mi coś powiedzieć.

Gdy drugoklasiści uspokoili się, mężczyzna kontynuował wypowiedź.

— Jako że od tego roku jest po równo, podzielę was na ośmioosobowe drużyny.

Lilian modlił się, żeby Romashka nie przydzielił go do grupy razem z Abrinem. Niestety, nie robił tego wystarczająco dobrze albo w tym roku szczęście zwyczajnie nie było po jego stronie.

— Pierwsza drużyna, składająca się z Liliana, Abrina, Crocusa, Poppy, Dandeliona, Violet, Valeriana i Aster, niech ustawi się po mojej prawej stronie — powiedział nauczyciel. — Pozostali, czyli Briar, Juniper, Romy, Iris, Fennel, Nazrin, Raizel i Lotus, stańcie po mojej lewej.

Uczniowie zrobili to, o co poprosił ich Romashka. Lilian starał się unikać Abrina jak tylko mógł. Tymczasem Ramiro wcale nie zwracał na niego uwagi. Był zbyt zajęty słuchaniem wykładowcy, co Lilian dostrzegł odrobinę za późno i zdążył się już zestresować jego obecnością w jednej grupie.

— Charaszo — rzucił Romashka, widząc uczniów ustawionych w szeregach. — Lilian, Juniper, mianuję was liderami waszych grup. Chodźcie do mnie.

Dwójka spojrzała po sobie ze zdziwieniem, podchodząc do nauczyciela. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni pamiątkowy numizmat i poprosił, by każde z nich wybrało awers lub rewers. Jeśli podczas losowania wypadłby wybrany przez daną osobę znak, jej drużyna będzie reprezentować interesy Ogrodników. Jeśli nie — jej członkowie zostaną mianowani Trucicielami.

Lilian, który był już przekonany o swojej przegranej, obserwował lecącą w powietrzu monetę. Wybrał jej rewers, czekając tylko, aż na nieszczęście znajdzie się w drużynie swoich wrogów. Ku jego zdziwieniu, moneta padła na dłoń Romashki na wybranej przez niego stronie.

— Drużyna Liliana to Ogrodnicy — powiedział mężczyzna, chowając numizmat do kieszeni. — Drużyno Juniper, reprezentujecie przeciwny obóz, czyli Trucicieli. A teraz chodźcie za mną do Hali Rozkwitu.

Drugoklasiści podążyli za Romashką w stronę wskazanego miejsca treningowego, idąc w otoczeniu swoich drużyn. Mężczyzna wpuścił ich do środka, tłumacząc im dalszą część zadania, przypominającą trudniejszą grę w zbijanego.

— Truciciele! Waszym zadaniem jest wyeliminowanie jak największej ilości Ogrodników. Ogrodnicy, waszym zadaniem jest pokonać przeciwników. Wygra ten zespół, którego ostatni członek zostanie na polu walki bez żadnej barwy na sobie.

Romashka przeszedł się wokół uczniów i rozdał im kolorowe kule — czerwone dla Trucicieli, zielone dla Ogrodników. Nie dość, że przyczepiały się do strojów, to wyrzucały z siebie kolorowy pył informujący o przejęciu osoby przez daną drużynę. Dzięki temu Romashka mógł dojrzeć poczynania obu drużyn nawet z daleka.

— Jako że to trening, możecie używać swoich Zielonych Dłoni do obrony lub ataku — zakończył mężczyzna, stając pomiędzy drużynami. — Jeśli nie macie żadnych pytań, możecie ustalić plan, a następnie się rozproszyć. V boj!

Uczniowie rozbiegli się po Hali Rozkwitu, unikając ataku przeciwników. Juniper miała zamiar atakować przeciwników z zaskoczenia — tak, jak robili to prawdziwi Truciciele. Tak też ustaliła z własną grupą. Mieli wyłaniać się z cienia i pojawiać się znikąd, gdy pozostali czuli się w miarę bezpiecznie.

Lilian, kierujący drużyną Ogrodników, domyślał się, na czym może polegać plan Juniper. Spojrzał na Abrina, który rozglądał się po okolicy, nastawiając uszu. Jako były Truciciel powinien wiedzieć, jak wygląda napad z zaskoczenia.

Fehér pokręcił głową, wyzbywając się tych myśli. Im szybciej przestanie traktować Ramiro jak wroga, tym lepiej. Jego drużyna, składająca się z Abrina, Crocusa, Poppy, Dandeliona, Violet, Valeriana i Aster, musiała działać wspólnie.

Lilian dotknął ziemi dłońmi, próbując namierzyć zbliżających się do niego przeciwników. Zauważył, że Abrin robi dokładnie to samo, dotykając kory drzew.

— Z prawej — powiedzieli w tym samym momencie. Spojrzeli po sobie. Abrin uśmiechnął się do niego, jednak Lilian odwrócił głowę, nie odwzajemniając jego gestu. Zamiast tego, chwycił za kulę i zacisnął dłonie, chcąc wymierzyć cios w odpowiednim kierunku.

Zza drzew wypełzły pnącza róż, niosąc pomiędzy kolcami czerwone kule. Lilian wycelował w nie swoimi dłońmi, wyrzucając z nich liliowy pył i błyskawice energetyczne. Popędził w stronę pnączy, chcąc znaleźć Nazrin między nimi. Dziewczyna skryła się w środku kopuły wytworzonej przez pnącza, chcąc naznaczyć chłopaka czerwienią Trucicieli.

Lilian przebił się przez kolczasty wir, skacząc na niego z góry. Rękawice stworzone przez profesora Shidę, genialnego laboranta Akademii, wzmocniły siłę wyrzutu chłopaka, a ta rozbiła kopułę Nazrin. Lilian zamachnął się, rzucając w nią kulą. Zielony pył oprószył włosy dziewczyny, gdy ta wylądowała na jej głowie.

Pozostali członkowie drużyny Liliana rozpierzchli się po okolicy. Valerian rozproszył w okolicy zapach swojej rośliny, chcąc zmylić przeciwników. Schował się za drzewem, wyczekując Trucicieli. Będąc zajętym obracaniem dyfuzorami, nie zauważył pędzących w jego stronę shurikenów Lotusa. Zanim odwrócił głowę, shurikeny przybiły go do kory drzewa, rozpylając wokół niego czerwony pył.

Przyglądający się temu Crocus zeskoczył z drzewa i spadł na ramiona Lotusa. Chłopak zaczął się miotać, chcąc go z siebie zrzucić. Zanim niewielki Ogrodnik wylądował w krzakach, zdążył naznaczyć udawanego Truciciela zielonym pyłem i uciec przed czerwonym.

Raizel gonił za Aster, chcąc ją zaatakować wodnym biczem. Dziewczyna poruszała się pomiędzy wyrzucanymi w jej stronę strumieniami jak królik, dosłownie kicając przez wodną skakankę. Ześlizgnęła się ze zbocza, rzucając zielonymi kulami w stronę chłopaka. Raizel, pędząc za dziewczyną po wodnej zjeżdżalni, wpadł na Aster, przez co oboje oznaczyli się przeciwnymi kolorami. Widząc, co zrobili, zaśmiali się głośno.

Dandelion leciał nad drzewami, wypatrując wśród nich osoby z przeciwnej drużyny. Widząc przemykającą między krzakami Iris, postanowił zrzucić na nią kulę jak pilot bombowca. Nie spodziewał się jednak, że dziewczyna zastosuje inny trik — odwróciła się i zamachnęła się. Uderzyła w kulę swoją lancą, jednocześnie wyrzucając w powietrze czerwony pocisk. Ten przebił się przez dmuchawcową osłonę Dandeliona, barwiąc chłopaka odcieniem przeciwnej drużyny.

Romy, czołgający się pomiędzy wysoką trawą, wypatrzył skradającego się w oddali Crocusa. Już miał zamiar wyskoczyć z ukrycia, kiedy natknął się na czyjeś buty. Uniósł wzrok, widząc nad sobą Poppy. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, po czym położyła mu zieloną kulę na głowie i uciekła, rozsiewając wokół siebie makową mgłę. Romy westchnął ciężko, czując, jak barwny pył rozchodzi się po jego włosach.

Uciekającą Poppy powstrzymał dopiero Fennel, gdy dziewczyna zderzyła się z nim, a jej ubranie zabarwiło się na czerwono od trzymanej przez chłopaka kuli.

Czystymi postaciami w drużynie Liliana pozostali Abrin, Violet oraz Crocus. Przeciwna drużyna, na czele z Juniper, miała w swoim składzie jeszcze Briara, Fennela i Iris.

Wydawało się, że ich szanse były dość wyrównane — do czasu, gdy Briar natknął się na Crocusa, który związał go swoimi yoyo i natarł na zielono. Juniper, chcąc pomścić kolegę, wycelowała w Crocusa jałowcowymi sztyletami niosącymi ze sobą czerwone kule. Jeden z nich otarł się o plecy chłopaka, tym samym barwiąc je.

Violet postanowiła wykorzystać swoją zwinność, rzucając zielonymi kulami w biegu. Stanęła przed Iris, odtrącając jej czerwone pociski z pomocą swoich wachlarzy. Trafiając w dziewczynę zieloną kulą, jednocześnie została oznaczona czerwoną. Rozejrzała się po okolicy, próbując zobaczyć, kto w nią rzucił. Z krzaków wyłonił się Fennel, machając jej. On i Juniper ruszyli przed siebie, poszukując ostatnich Ogrodników — Liliana i Abrina.

Tymczasem chłopcy odnaleźli się wśród krzaków, nachodząc na siebie tyłem. W ostatnim momencie spostrzegli się, że pochodzą z tej samej drużyny i nie obrzucili się barwnymi kulami. Odetchnęli z ulgą, przysłuchując się otoczeniu i rozglądając się dokoła. Szli plecami do siebie, oczekując ataku. Abrin pomachał dłonią przed oczyma Liliana, sygnalizując mu, z której strony nadchodzą wrogowie. Chłopcy przygotowali się do obrony.

Juniper i Fennel wyskoczyli zza krzaków, bombardując ich. Ramiro znalazł się przed Feherém, odtrącając czerwone kule z pomocą gałęzi. Lilian umieścił zielone naboje w dłoniach i zaczął wyrzucać je w stronę biegających wokół nich Juniper i Fennela. Udało mu się trafić chłopaka.

Gdy wydawało się, że los drużyn był już przesądzony, Juniper wycelowała w stronę Abrina jałowcowe sztylety pokryte czerwonymi kulami.

— Padnij! — krzyknął Lilian, pchając Abrina na ziemię.

Lilian i Juniper zamienili się kolorami, gdy on wystrzelił w jej stronę zielone bomby pyłowe, a ona trafiła w niego igłami własnej rośliny.

Abrin podniósł się z ziemi, kaszląc, by złapać nieco świeżego powietrza pośród kolorowego pyłu. Obejrzał się, bacznie przyglądając się ogrodniczemu strojowi. Nie trafiła go żadna z kul.

Wyszedł z zarośli, pokazując się nauczycielowi.

— Drużyna Ogrodników zwyciężyła! — ogłosił Romashka, używając do tego ogromnego megafonu.

Pozostali uczniowie z drużyny Liliana ucieszyli się, słysząc to.

Lilian wyszedł zza krzaków, otrzepując się z czerwonego pyłu. Abrin podszedł do niego, wpatrując się w niego ze zdziwieniem.

— Czemu to zrobiłeś?

Lilian prychnął, słysząc to pytanie.

— Należymy do jednej drużyny — odparł krótko, próbując ukryć swoje zmieszanie. — Nie tylko podczas tej lekcji.

Abrin nie spodziewał się usłyszeć przeprosin, ale te słowa i tak go ucieszyły.

Wyciągnął do chłopaka dłoń.

— Sztama?

Lilian zastanawiał się przez moment, siłując się z własną dumą. Ostatecznie wepchnął ją do kieszeni i zamknął tam.

— Sztama — odparł, odwzajemniając gest Abrina.

Wkrótce drugoklasiści opuścili Halę Rozkwitu, kierując się w stronę szatni.


***


Gdy adepci Akademii Ogrodnictwa bawili się w szkolną wersję policjantów i złodziei, prawdziwi Truciciele znów reorganizowali się w Podziemiach. Ricinus i jego grupa znaleźli nowe miejsce tam, gdzie poprzednio stał budynek motorniczego kierującego ruchem pociągów.

Już kiedyś spotkali się we wspomnianym, podniszczonym przez czas i rośliny gmachu, wtedy dołączyło do nich Cyanide. Teraz, gdy były więzień Hodowli zajął miejsce Abrina, drużyna znów ukrywała się przed Ogrodnikami i Sadownikami, kisnąc we własnym towarzystwie. Oczywiście, nie przeszkadzało to Cyanide, które za wszelką cenę chciało być blisko Ricinusa. Pozostali mieli te zachowania głęboko gdzieś, zajmując się bieżącymi sprawami.

Niewielu z nich przyznało się przed sobą, że bez Abrina ich grupa nie była tym samym, co kiedyś. Gifttyde i Wolfsbane przytaknęli w duchu, gdy Mancinella powiedziała dorosłym, że będą żałować tej decyzji. Jednakże, tylko ona po dziś dzień nie przestawała drążyć, krążąc wokół pozostałych Trucicieli i poszukując Abrina. Nie było jej nawet teraz, gdy pozostali rozkładali swoje rzeczy w nowym miejscu.

Brugmansja wyciągnęła z kartonu swoje gazety, rzucając je na podłogę. Z jednej z nich wypadło pogniecione zdjęcie. Kobieta pochyliła się po nie, licząc na to, że nikt go nie widział. Strychnos i Ricinus byli zajęci ustawianiem zasadzek, a Cyanide skakało wokół swojego idola. Gifttyde i Wolfsbane układali inne rzeczy, względnie je porządkując. Baneberry znów zanurzyła się w świecie swoich wyobrażeń.

Brugmansja odetchnęła z ulgą, kątem oka zerkając na zdjęcie. Potarła je palcem, widząc na nim siebie oraz swoją uśmiechniętą drugą połówkę o włosach lśniących jak zachodzące słońce.

Wsunęła zdjęcie w stanik i zajęła się kartonami.

Nie chciała o tym pamiętać, ale każdej nocy miała identyczny sen. Poruszała się w ciemności szpitalnych korytarzy, poszukując pomocy. Czuła się tak, jakby tonęła w ponurej i zimnej toni, nie mogąc znaleźć wyjścia. Światło oddalało się od niej z każdym krokiem. Zmęczone serce to wszystko, co wtedy miała, jednak nie mogła go już nikomu ofiarować. Czuła się tak, jakby ktoś wypruł z niej żyły i wystawił je w muzeum, ku uciesze innych. Nic nie mogło uratować jej przed bólem, który pozostał po utracie ukochanej osoby.

Nie doszłoby do tego, gdyby system sprawiedliwości Jordenu traktował wszystkich jednakowo. Jednak dla władz tego miasta, osobnicy będący obdarzeni „prawidłowymi Zielonymi Dłońmi” byli ważniejsi niż ci, których dar uznano za „trujący”. Słabsi, bardziej chorowici mieszkańcy nie mieli szans na przetrwanie w takim świecie, nie mogąc otrzymać właściwej dawki leku, który mógłby ich ocalić — ponieważ dawka ta należała się bardziej potrzebującym, „prawidłowym” osobnikom.

Brugmansja spojrzała na pozostałych członków załogi, nie chcąc wracać myślami do przeszłości. Rozpamiętywanie jej nic nie da, nie przywróci do życia tych, którzy już odeszli. Musiała skupić się na tym, co było dla niej ważne — przywróceniu równowagi. Nie mogła tego zrobić, siedząc z założonymi rękoma i płacząc nad wadliwością systemu. Powinna działać. Tego samego chciał dokonać Ricinus, dlatego postanowiła do niego dołączyć. Mężczyzna od zawsze powtarzał, że Ogrodników i Trucicieli różniły tylko nazwy i Brugmansja musiała przyznać mu rację. Należało to jednak pokazać pozostałym mieszkańcom Jordenu, którzy uważali się za bardziej uprzywilejowanych niż ci, którzy przebywali w Podziemiach.

Kobieta wróciła do robienia porządku w swoich pudłach.


***


Mancinella poruszała się po Podziemiach, a czasem wychodziła na górę, do centrum Jordenu, poszukując jakichkolwiek informacji o tym, co mogło stać się z Abrinem. Niestety, mimo upływu tygodni, wciąż nie natrafiła na jakąkolwiek wskazówkę. Wydawało jej się, że wszyscy ludzie wokół niej są bezużyteczni. Zupełnie tak, jak bezużyteczna była ona, zanim trafiła do Trucicieli.

Myśląc o tym, dziewczyna spojrzała na biegające po parku dzieci. Trzymała się na uboczu, obserwując roześmianą dziewczynkę o jasnofioletowych włosach. Była duszą towarzystwa, zagadywała do praktycznie każdego brzdąca ze swojej grupy. Zdaje się, że wciąż chodziła do przedszkola.

— Aya! — zawołała ją jedna z koleżanek. — Dołączysz do herbacianego przyjęcia?

Przywołana Aya ucieszyła się i pobiegła w stronę stolika, siadając przy zabawkach przypominających zestawy dla gości. Wzięła niewielki czajnik i zaczęła częstować koleżanki wyimaginowaną herbatą. Dziewczynki śmiały się, rozmawiając o wszystkim i niczym.

Mancinella obróciła się na pięcie, idąc w stronę centrum. Po drodze natknęła się na stłoczony przy komisariacie Sadowników tłum. Zdaje się, że ich rzecznik prasowy udzielał jakiegoś wywiadu.

— Zapewniam państwa, że zajmiemy się tą sprawą.

— Przy poprzednim zaginięciu też tak mówiliście! — zawołała jedna z kobiet. — A mojego syna nie ma już dwa dni! Chyba nadszedł czas, że moglibyście zacząć go szukać, prawda?

Mancinella podeszła bliżej, przysłuchując się rozmawiającym ze sobą osobnikom.

— Co się dzieje, zaginęła kolejna osoba? — spytał wysoki Syndyron.

— Na to wygląda — odpowiedział ktoś z tłumu.

— To pewnie sprawka Trucicieli — mruknął mężczyzna.

— Nie generalizujmy, nie wiemy jeszcze, co stało się z zaginionymi…

Młoda Trucicielka została wypchnięta z tłumu przez napierających na drzwi komisariatu mieszkańców i zrezygnowała z dalszego podsłuchiwania. Poprawiła apaszkę, za którą skrywała część swojej twarzy i ruszyła przed siebie.

Czyżby w mieście działo się coś, o czym nie wiedzieli nawet sami Truciciele? Inaczej Mancinella miałaby jakieś informacje na ten temat. Po trwających od kilku tygodni poszukiwaniach Abrina wiedziała już, do kogo się zgłosić i gdzie się rozglądać. A jednak to zamieszanie przy komisariacie Sadowników zaskoczyło ją. Jorden i jego okolice musiały skrywać jeszcze więcej tajemnic niż myślała.

Mancinella odwróciła się w stronę centrum, ostatni raz wpatrując się w chodzących po mieście ludzi. Wkrótce zniknęła za rogiem, kierując się do Podziemi.


***


Tej nocy Mancinelli przyśniły się dzieci spotkane na placu zabaw, lecz szybko zamieniły się miejscami z wspomnieniami z jej dzieciństwa.

Jej sylwetka znalazła się pomiędzy tymi, których twarze były tylko zamazanymi konturami. Kilku chłopców jeździło wokół niej, zataczając kółka na swoich rowerach. Towarzyszące im dziewczynki wskazywały Mancinellę palcem, pchając ją w stronę bramy prowadzącej do zamkniętego domu.

— Znajdziesz w nim skarb! Tylko ty możesz to zrobić, bo przeciśniesz się bez trudu!

Mancinella zacisnęła piąstki i ruszyła w stronę opuszczonego budynku. Wczołgała się do środka, uchylając wyłamany fragment ogromnych, drewnianych drzwi. Podniosła się z kolan, słysząc skrzypiące odgłosy dochodzące z całego domu. Wydawało się, że ten gigantyczny budynek o wyglądzie pałacu żył własnym życiem. Po ścianach przechadzały się cienie, a na korytarzu rozlegało się echo skrzypienia desek, po których stąpała Mancinella. Dziewczynka ruszyła przed siebie, słysząc za sobą śmiech dzieci. Chciała chwycić za wyłamaną deskę, jednak ona została czymś zablokowana. Utknęła w środku, zamknięta wśród ścian opuszczonego pałacyku.

Mancinella poczuła, że z jej oczu zaczęły spływać łzy. Próbowała wydostać się na zewnątrz, jednak nie była w stanie wyłamać drzwi. Wszystkie okna były zabite dechami lub otoczone metalowymi kratami, których nie mogła ruszyć. Nie mając przy sobie telefonu, nie mogła nikogo wezwać. Upadła na ziemię i podkuliła stopy, płacząc. Ciemność i zimno tego domu zaczęły ją przytłaczać.

Siedziała tak przez kilka godzin, podskakując ze strachu przy każdym, nawet najcichszym dźwięku. W końcu wstała, idąc w stronę ogromnych schodów prowadzących na dół. Schodząc po nich, miała wrażenie, że coś za nią podąża. Odwracała się za siebie co jakiś czas, jednak niczego nie widziała. Zacisnęła dłonie przy klatce piersiowej, chcąc uspokoić swoje serce, które biło jak oszalałe. Nie potrafiła jednak uspokoić myśli, które krążyły po jej głowie. Były jak lustra ukazujące jej prawdziwą twarz.

— Pańska siostra powinna zmienić miejsce zamieszkania.

— Chcecie ją faszerować tym, co wciskaliście mnie? Nigdy!

— Jeśli pan tego nie zrobi, będziemy zmuszeni podjąć inne kroki.

— Que te folle un pez! Nie oddam jej wam.

Mancinella złapała się za głowę, chcąc uciszyć prześladujące ją myśli. Właśnie dlatego nienawidziła ciemności. Ona zawsze przypominała jej o tym, czego nie chciała pamiętać.

Dziewczyna pobiegła przed siebie, chcąc otworzyć drzwi, które prowadziły do innego pomieszczenia. Chwyciła za klamkę i zrobiła krok naprzód.

Wokół niej znów zapanowała ciemność. Rozświetlała ją tylko niewielka wyrwa w ścianie naprzeciwko drzwi, przez które weszła. Uznając, że prowadzi do wyjścia, Mancinella zbliżyła się do niej.

Wyrwa wciągnęła ją do środka.

Jej oczom ukazał się zupełnie inny obraz. Stała nad dzieciakami, które wcześniej zamknęły ją w budynku. W dłoniach trzymała dymiące się jabłko. Jego dym dusił każdego, kogo dosięgnął.

Dzieciaki, których twarze nagle stały się widoczne, płakały, wycofując się.

— Przestań, przerażasz nas!

Była istotą o wiele zimniejszą niż dom, w którym ją zamknięto. Miała w sobie więcej jadu niż jej własny strach, a jej barki nie mogły już znieść siły, którą posiadała.

Mancinella poczuła, że na jej usta wstępuje okropny uśmiech.

— Nic nie poradzę na to, że jestem najsilniejsza.

Dziewczyna ruszyła przed siebie szybszym krokiem, zmierzając w stronę dzieci zapędzonych w kozi róg.

— Macie rację, powinniście się mnie bać!

Uniosła płonące jabłko, wyciągając je w stronę dzieciaków.

— Kto ma teraz władzę!?

Dzieci zaczęły dusić się na jej oczach, a ich ciała powoli zajęły się ogniem.

Przestrzeń wokół Mancinelli wypełniły nie tylko krzyki dzieci, ale też inne głosy, a rzeczywistość otaczająca ją zmieniła się. Dołączyły do niej inne, wyższe i potężniejsze sylwetki. Nie widziała ich twarzy, jedynie kontury ciała.

— Ona ma niebezpieczny dar, musi być kontrolowana.

— Nie możecie jej zamknąć! To jeszcze dziecko! Nie oddam wam jej!

— Tak będzie najlepiej, señor Ruiz.

— Nie, zostawcie ją! Mancinello!

Mancinella wpatrywała się w sylwetkę wysokiego chłopaka, który zaczął do niej podchodzić, wyciągając coś zza pleców. Rozłożył dłonie tak, jakby chciał ją przytulić, jednak w jego zachowaniu było coś niepokojącego.

— Mancie, querida! Brat cię nie opuści, nigdy! Nie będziesz cierpieć!

Dziewczyna zobaczyła wycelowany w siebie, odbezpieczony już pistolet.

— Co pan robi, proszę odłożyć tę broń!

— Mancie, pamiętaj, że cię kocham! Robię to dla twojego dobra!

— Niech pan do niej nie strzela!

Rozległ się donośny huk, a Mancinella poczuła na swojej twarzy krople krwi jej własnego brata. Jego głowa rozpłatała się na dziesiątki kawałków, zdobiąc jej ubranie fragmentami mózgu. Zaczęła krzyczeć.


***


Brugmansja siedziała nad krzyczącą Mancinellą, próbując wybudzić ją ze snu. Spryskała jej twarz wodą, chcąc przywrócić młodej świadomość.

Mancinella podniosła się i usiadła na materacu, wciąż krzycząc. Brugmansja objęła ją, uspokajając dziewczynę.

— Wszystko w porządku — powiedziała, głaszcząc ją po głowie. — Jestem tutaj.

Mancinella zadrżała, obejmując kobietę w pasie. Płakała, wciąż czując przerażająco szybkie bicie własnego serca. Trzęsła się, oddychając szybko.

— Zwolnij i spłyć oddech — poinstruowała ją Brugmansja, nie zdejmując dłoni z jej głowy. — Policz ze mną do pięciu. Jeden, dwa…

— Trzy… Cztery… Pięć — liczyła Mancinella, odzyskując wewnętrzną równowagę z każdym oddechem.

— Dobra dziewczyna — pochwaliła ją Brugmansja, kładąc podbródek na jej głowie. Wciąż ją tuląc, położyła się na materacu obok niej.

Mancinella rozejrzała się po pokoju. Inni Truciciele nie obudzili się. Jedyną osobą, która usłyszała jej krzyki, była Brugmansja. Gdy dziewczyna spała w dźwiękoszczelnej komorze, pozostali odzwyczaili się od jej głosu i przestali na nią reagować. Jednak nawet opuszczenie komory podczas przeprowadzki do nowego miejsca nie sprawiło, że koszmary Mancinelli minęły.

Straciła dwóch braci. Śmierć pierwszego, tego biologicznego, nadal prześladowała ją w snach. Zaginięcie drugiego, wybranego, wciąż ją dręczyło.

Brugmansja wpatrywała się w Mancinellę, która znów zaczęła zamykać oczy. Nie miała pojęcia, co śni się dziewczynie, ale współczuła jej. Obie zmagały się z cieniami własnej przeszłości, próbując stawić jej czoła. Jak na razie — bezskutecznie.

Rozdział 4
Niepokoje społeczne

Uczniowie drugiej klasy Akademii Ogrodniczej szkolili się pod czujnym okiem pedagogów, zdobywając nową wiedzę. Lilian, chociaż nadal nie był specjalnie przekonany do Abrina i jego obecności, przestał patrzeć na niego z góry. Z biegiem czasu chłopak stał się po prostu częścią klasy, ćwicząc razem z pozostałymi. Zaznajomił się z tajnikami szkolnego życia, w końcu poznał też wszystkich kolegów i koleżanki z grupy. Wydawało się, że mimo różnicy wiekowej, uczniowie byli w stanie dogadać się z nim bez przeszkód.

Kilka tygodni później, gdy Erigeron zapowiedział ich uczestnictwo w corocznym Zielonym Festiwalu, Abrin wpatrywał się w niego bez słowa, zastanawiając się, na czym to wydarzenie polega.

— Tak, jak w zeszłym roku, nasza klasa pomoże w organizacji — mówił Arfor, wpatrując się w uczniów zza ekranu swojego laptopa.

— A to nie pierwszoklasiści powinni się tym zająć? — spytał Briar.

— Nie, robi to klasa, której udział poprą organizatorzy — poprawił go Erigeron. — Tak się składa, że zeszłoroczny festiwal tak im się spodobał, że poprosili nas o pomoc raz jeszcze. To dobra okazja, żebyście się wykazali. Tym razem, z udziałem Abrina.

Pozostali spojrzeli w stronę chłopaka. Ramiro poczuł na sobie wzrok każdego ucznia i miał ochotę zapaść się pod ławkę.

— Tak, jak poprzednio, podzielicie się na grupy zajmujące się daną wystawą — kontynuował Erigeron, nie zwracając uwagi na zmieszanie Abrina. — By wprowadzić w temat waszego nowego kolegę, wyjaśnię wszystko jeszcze raz. Naszym zadaniem będzie pomoc w przygotowaniu Festiwalu, a także wsparcie podczas jego trwania.

Poza oczywistym pielęgnowaniem roślin i zajmowaniem się zielarstwem, do wyboru macie przygotowywanie regionalnych potraw, opiekę nad dziećmi, poza tym naprawianie sprzętów, ogarnięcie stref wypoczynkowych i, przez niektórych uwielbiany, punkt informacyjny. W tym roku jednak, skoro większość z was jest już po stażach, organizatorzy dołożyli także patrolowanie ulic Jordenu i udział w akcjach ratunkowych — do czego, miejmy nadzieję, nie dojdzie.

Uczniowie zaczęli rozmawiać między sobą, chcąc uzgodnić podział zadań.

— A, bym zapomniał! — wtrącił Erigeron, uciszając ich. — W tym roku pokazowe walki odbędą się z udziałem znanej wam już szkoły, Liceum Vegetabilia. Potraktujcie je jako wstęp do letniego egzaminu. Bierzcie pod uwagę, że oni również ciężko trenowali, więc nie obijajcie się. A teraz podzielcie się zadaniami, żeby Valerian mógł mi dostarczyć tę listę do końca lekcji.

Mężczyzna wrócił do przeglądania dokumentów na swoim laptopie, zostawiając uczniów samych sobie.

— Dzielimy się tak jak rok temu? — spytał Valerian, podchodząc do elektronicznej tablicy.

— A może tym razem się wymienimy? — zaproponowała Aster. — Niech każdy spróbuje swoich sił w czymś innym.

— Dobry pomysł! — pochwaliła ją Juniper. — Chociaż wiem, że nie każdy będzie dobry we wszystkim… Ale spróbować można. Od czego zaczniemy?

— Fennel i Violet, obejmujecie tegoroczną naprawdę sprzętów czy chcecie ją komuś oddać? — zagaił Valerian, odwracając się w stronę wspomnianej dwójki.

— Daj spokój, to moje ulubione zajęcie — powiedział Fennel. — Byłem na stażu u profesora Shidy, a to on zajmuje się wieloma projektami festiwalowych maszyn.

— Ja mogę pomóc — zgłosił się Dandelion. — Pilnowałem dzieciaków, więc wiem, co mogą popsuć.

Valerian dopisał ich do zadania.

— Ja chcę zająć się zielarstwem — wspomniała Violet. — Iris, dołączysz do mnie? Dobrze ci poszło na lekcji Holtasoleya.

Iris skinęła głową, zgadzając się na tę propozycję. Co prawda nie poradziłaby sobie bez pomocy Abrina, ale chłopak nie chciał, żeby wychwalano go po wszystkich jarmarkach — inaczej musiałby przyjąć na siebie więcej pracy niż zwykle.

— Co robimy ze stoiskiem z potrawami? — kontynuował Valerian.

— Ja chciałabym spróbować — powiedziała Juniper.

— Ja też — dodała Aster, odwracając się w stronę przyjaciółki.

— W porządku — odparł przewodniczący. — Następne są rośliny.

Lotus i Raizel zgłosili się niemal równocześnie. Znając swoje dary i umiejętności, mogli współpracować.

— Co z rodzinami?

— Biorę — powiedziała Poppy. — Zrobię sobie przerwę od gotowania.

— A ja od ziołolecznictwa — rzucił Briar, dołączając do niej.

— W porządku… Kto obejmuje strefę wypoczynkową?

Nazrin podniosła dłoń, zgłaszając się.

— Jeśli potrzebujesz pomocy, to się dołączę — zaproponował Romy, odwracając się do Nazrin. Dziewczyna skinęła głową, a Valerian dopisał ich do jednego zadania.

— W porządku… Mamy jeszcze punkt informacyjny i patrol…

— W tym roku do patrolu będą potrzebne trzy osoby, najlepiej takie, które już wcześniej uczestniczyły w misjach — oznajmił nagle Erigeron, który dotychczas siedział cicho. — Lilian, pracowałeś z Zitorim. Crocus, ty też robiłeś staż w terenie. Z kolei Abrin… Powiedzmy, że masz pojęcie o patrolach.

Abrin uśmiechnął się niezręcznie, drapiąc się z tyłu głowy. Nie mógł zaprzeczyć słowom Erigerona.

— Valerianie, z twoimi umiejętnościami poradzisz sobie z punktem informacyjnym sam — podsumował nauczyciel, wpisując dane do swojego laptopa. — A wy — dodał, zerkając na Liliana, Crocusa i Abrina — weźmiecie udział w patrolowaniu ulic.

Chłopcy spojrzeli po sobie bez słowa. To pierwszy raz, gdy nauczyciel zabrał głos w tej sprawie. Nie mieli jednak nic do stracenia, więc przyjęli tę propozycję. Erigeron postanowił zamknąć listę i zakończyć zajęcia.


***


Podobnie jak poprzedniego roku, uczniowie Akademii Ogrodnictwa mieli masę roboty z przygotowywaniem Zielonego Festiwalu. Teraz, gdy pozamieniali się miejscami, musieli od nowa zapoznawać się z każdą z atrakcji.

Tego roku można było wypatrzeć wśród nich nie tylko targi żywnościowe, stoiska z roślinami i strefę wypoczynkową, ale też natknąć się na stoiska wróżbitów, rozprawiających o horoskopie opartym o drzewa strażnicze Syndyro. W wydarzeniu miała uczestniczyć również rodzina Bénin, którzy prowadzili stoisko z lawendowymi cudami — mydłami, perfumami, a nawet słodyczami czy alkoholem — wzorowali się przy tym na ziemiach dawnej Francji, skąd pochodzili ich przodkowie.

Stanowiska zielarzy, znachorów i medyków pomagały organizować Violet i Iris. Dziewczyny, zapoznane już z możliwością użytkowania własnych roślin w celach leczniczych, były niezwykłą pomocą. Miały do czynienia z osobami, które prosiły ich o nawiązanie kontaktu z konkretną rośliną lub o zorganizowanie produktów z innych stoisk. Violet i Iris spędzały mnóstwo czasu wśród tych, którzy inspirowali je do dalszego działania i uczyły, jak należy obchodzić się z kwiatami.

Tegoroczne stanowiska kuchenne były podzielone na wiele rodzajów, jednak największe z nich — z potrawami regionalnymi — okupowały Aster i Juniper. Przyjaciółki uwijały się niezwykle szybko, pomagając kucharzom w rozkładaniu sprzętów i przygotowaniu co łatwiejszych potraw.

O miejsce, które nazywane było targami roślinnymi, dbali Lotus i Raizel. Pierwszy z chłopców doglądał roślin i sprawdzał, czego im potrzeba. Drugi zajmował się dostarczaniem im wody i śledzeniem poczynań wszystkich sprzedawców.

Strefą dla rodzin zajęli się Briar i Poppy. Briar, będący jedynakiem, nie miał pojęcia, jak wiele czasu należy poświęcać nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Poppy obserwowała jego lekkie zagubienie z uśmiechem, pomagając mu. Nie była to zła decyzja, oboje mogli się od siebie czegoś nauczyć.

Część wypoczynkową organizowali Nazrin i Romy. Dwójka dość dobrze ze sobą współpracowała. W minionym roku mieli okazję walczyć razem przeciwko jednemu z nauczycieli podczas pokazowych pojedynków pod koniec festiwalu. Od tego czasu oboje nauczyli się kontroli nad własnymi roślinami i zdecydowanie lepiej szło im planowanie.

Fennel i Dandelion, zajmujący się naprawą sprzętów, przyglądali się wszystkim maszynom z bliska. Fennel uczył Dandeliona tego i owego, przypominając sobie nauki profesora Shidy. Dandelion mógł zdobyć niezłą wiedzę pod okiem ucznia, który spędzał tyle czasu w laboratorium.

Najwięcej nowości musieli przyswoić Lilian, Crocus i Abrin, którzy na kilka dni przed Zielonym Festiwalem przeszli specjalne szkolenie pod okiem Sadowników, by wykazać się swoją sprawnością. Nie było to nic, czego nie doświadczyliby na lekcjach Erigerona czy Romashki, jednak szkolący ich sierżant McCormack przykładał ogromną wagę do dokładności wykonywanych zadań i ich przebiegu. Ponadto chłopcy musieli zapoznać się z regulaminami bezpieczeństwa i znać je niemal na wylot. Przyzwyczajeni do nauki w Akademii Lilian i Crocus westchnęli tylko, jednak dla Abrina było to całkowicie nowe doświadczenie. Nie miał do czynienia z taką musztrą nigdy wcześniej, a przynajmniej nie w takim wykonaniu, więc gdy szkolenie zakończyło się, wrócił do domu padnięty.

Wszyscy uczniowie otrzymali na swoje BIO-identyfikatory informacje, o której mają się stawić na miejscu, a także, gdzie dokładnie będą znajdowały się ich strefy. Przygotowani i zwarci do walki, drugoklasiści musieli tylko dobrze się wyspać.


***


W dzień festiwalu Abrin został obudzony przez Calanthę i Lavendera, którzy wyciągali z pakamery to, co mogło im się przydać na stoisku. Tego dnia Florent miał zostać w gospodarstwie, by zająć się nim i odebrać Ayanę z przedszkola. Tymczasem Calantha i Lavender przygotowywali się do spędzenia czasu na Zielonym Festiwalu z klientami z całego Jordenu.

Abrin wyskoczył z łóżka i założył okulary, które od pewnego czasu pozwalały mu widzieć świat w barwniejszych odcieniach. Udał się do łazienki, by się umyć i przebrać, a później znalazł się przy pakamerze. Zajrzał do środka — Lavender i Calantha zbierali lawendowe chusty i chorągiewki mające zdobić ich stoisko.

— O, wstałeś już! — ucieszyła się Calantha, zerkając na Abrina z uśmiechem. — Spodziewałam się, że po ostatnim szkoleniu pośpisz nieco dłużej. Wybacz tę pobudkę, ale…

— I tak musiałem już wstać — odparł Abrin, wchodząc do środka. — Pomóc wam?

— Zabierz to do auta, Abby — powiedział Lavender, podając mu koszyk z materiałami w różnych odcieniach fioletu. — Na werandzie stoi kilka kartonów, je też trzeba schować do bagażnika.

— Się robi — uśmiechnął się Abrin, biorąc od chłopaka wiklinowy kosz.

Zszedł po schodach, myśląc o wydarzeniach z ostatnich dni. Nie tylko on wydawał się przepracowany, Lavender również. Mieszkali w tym samym domu, ale czasem zdarzało się, że widzieli się zaledwie przelotnie albo nie widzieli się wcale. Gdy Abrin wychodził na zajęcia, Lavender jeszcze spał, ponieważ czasami pracował w gospodarstwie do późna. Ostatnie ćwiczenia Abrina też nie pozwalały mu widywać się z chłopakiem zbyt często. Obiecał sobie, że gdy tylko znajdzie chwilę na oddech, zabierze go na randkę.

Z tą myślą wyszedł na zewnątrz i spakował wszystkie rzeczy do bagażnika. Wrócił do kuchni na śniadanie. Zastał tam Florenta, który przygotowywał Ayanie kanapki z dżemem. Dziewczynka siedziała przy stole, machając nogami. Rysowała coś. Zdaje się, że naprawdę chciała rozwijać swój talent. Ostatnimi czasy jej malunki były bardziej wyraźne, jakby obudziło się w niej coś wyjątkowego.

Abrin zalał sobie zieloną herbatę i chwycił za tosta, po czym usiadł obok małej.

— Abiś, zobacz! — ucieszyła się, widząc go. — Narysowałam nasze ostatnie wyjście do parku z grupą.

Abrin wziął rysunek do ręki, przyglądając mu się uważnie. Widział dziewczynki siedzące przy stoliku i pijące herbatę. Wszystkie osoby na rysunku miały osobliwe kolory włosów, jednak chłopak zwrócił uwagę na niewielką postać o zielonych włosach. Przez moment myślał o Mancinelli, która miała identyczną fryzurę. Wątpił jednak, by Ayana mogła ją narysować. W końcu Truciciele nie poruszali się po mieście za dnia, a przynajmniej — nie bez czegoś, dzięki czemu mogliby się ukryć.

Abrin pochwalił Ayanę i pogłaskał ją po głowie, zagryzając herbatę tostem. Florent odwrócił się w jego stronę i podał córce kanapki. Uśmiechnął się do Abrina i wrócił do przygotowania śniadania.

Abrin mógł odetchnąć z ulgą, widząc to. Odkąd był pod kuratelą BioLabu i uczył się w Akademii Ogrodniczej, Florent sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o wydarzeniach dotyczących Cyanide i jego przybycia na Lawendowe Pola. Wszystko, co dotyczyło Abrina i jego przeszłości, postanowił puścić w niepamięć. Nie wydawał się już tak podejrzliwy jak kiedyś.

Ramiro mógł uczyć się bez przeszkód. Jeśli chciał angażować się w pracę w gospodarstwie, robił to sam. Pieniądze, które oferował BioLab, chłopak przekazał Florentowi i Calancie. Traktował je jako zapłatę za możliwość mieszkania u nich — i faktycznie, stypendium z BioLabu pokrywało miesięczny czynsz dwukrotnie. Pozostałe pieniądze Abrin mógł wykorzystać na własne potrzeby, jednak dotychczas nie miał pojęcia, co z nimi robić.

Florent zdecydował, że podąży tokiem myślenia kuratora chłopaka, Leiriona Fehéra, i założył mu konto w banku oraz lokatę oszczędnościową. Nie chciał zostawiać Abrina z niczym. Nauczył się, że Truciciele nie mieli praktycznie nic własnego — stąd brak jakichkolwiek oczekiwań chłopaka względem swojej sytuacji finansowej. Florent jednak, prowadząc gospodarstwo, znał rzeczywistość o wiele lepiej.

Mężczyzna cieszył się, że udało mu się odnaleźć z Abrinem wspólny język. Chłopak wciąż chciał mu pomagać, mimo tego, jak Florent potraktował go po feralnym spotkaniu z groźnym uciekinierem z Hodowli. Domyślał się, że Abrin sam nie przepadał za tą kreaturą. Miał powody, dla których wolał utrzymywać swoją tożsamość w tajemnicy, a które Florent zrozumiał po czasie.

Nie dało się nie zauważyć, jak niezwykłą więzią byli połączeni Lavender i Abrin, co wcale nie stanowiło dla Florenta problemu. Ba, cieszył się, że Lavender znalazł kogoś, z kim czuł się naprawdę dobrze. Chłopcy nie zachowywali się niestosownie w niczyim towarzystwie, co więcej — byli doskonałymi towarzyszami zabaw dla Ayany. Dziewczynka pokochała Abrina niemal tak jak Lavender i traktowała go jak brata.

— Kochanie, niedługo wyjeżdżamy — powiedziała Calantha, wyrywając męża z zamyślenia. — Pamiętasz o wszystkim?

Florent odwrócił się w jej stronę i skinął głową. Kobieta uśmiechnęła się do niego i pocałowała go w policzek, dziękując za śniadanie. Usiadła przy stole razem z Lavenderem, Abrinem i Ayaną. Florent wyłączył kuchenkę i dosiadł się do nich, chwytając za kubek z kawą.

Ich rodzinne śniadania nie zdarzały się często, ale gdy już miały miejsce, naprawdę je celebrowali. Robili to głównie w weekendy, gdy Abrin mógł wyjść z pokoju bez obaw, że spóźni się na zajęcia. Wtedy Béninowie oraz Ramiro siadali do stołu i rozmawiali ze sobą o wszystkim i niczym, zapominając o własnych troskach lub przyglądając się im wspólnie.

Tego poranka każdy z nich dokądś się spieszył, jednak atmosfera przy stole wcale nie była napięta. Gdy wszyscy zjedli śniadanie, zebrali się i ruszyli w swoje strony. Abrin, Calantha i Lavender zabrali wszystkie rzeczy, których potrzebowali do rozstawienia stoiska. Florent i Ayana przygotowywali się do wyjścia — do przedszkola i miasta. Wkrótce cała rodzina ruszyła w drogę.


***


Teren festiwalu pokrył się wielobarwnymi stoiskami i mnogością sylwetek. Calantha i Lavender odnaleźli miejsce na swoje stoisko wśród różnokolorowych namiotów. Abrin pomógł im przynieść wszystkie rzeczy i zaczął rozstawiać namiot, gdy jego BIO-identyfikator zaczął się odzywać. Chłopak spojrzał na ekran wyjątkowego smartwatcha i westchnął, widząc wiadomość od organizatorów.

— Muszę iść — powiedział do Lavendera, gdy ten układał koszyki na stoliku. — Lilian i Crocus już są na miejscu, sierżant czeka tylko na mnie.

— Leć, leć — pogonił go chłopak, popychając go w stronę wyjścia z terenu stoisk. — Zobaczymy się później. A, jeszcze jedno — dodał, całując go w czoło. — Daj mi znać, czy wszystko w porządku.

Abrin skinął głową i przytulił go, wdychając zapach jego lawendowych włosów jakby na uspokojenie. Lavender uśmiechnął się do niego i pomachał mu, wracając do Calanthy.

Abrin ruszył w stronę miejsca, w którym miał spotkać się z chłopakami i sierżantem Anturim McCormackiem, wysokim mężczyzną o kruczych włosach i srogim spojrzeniu. Z daleka spostrzegł Liliana i Crocusa, którzy byli już przygotowani do objęcia patrolu.

— Nie wyglądasz, jakbyś się wyspał — powiedział Crocus, zwracając uwagę na ciemne plamy pod oczami Abrina.

— Ja zawsze tak wyglądam — odparł Ramiro, poprawiając okulary.

Crocus prychnął z uśmiechem. Abrin spojrzał na Liliana, który stał oparty o słup, wpatrując się w miejsce przygotowywane dla przedstawiciela Rady Jordenu.

— Co roku mówią to samo — mruknął chłopak, zakładając ręce na piersi. — Raz w roku organizują festiwal na cześć natury, którą sami zmienili wieki temu.

Abrin przypomniał sobie o tym, czego uczył się na egzamin wstępny do Akademii Ogrodnictwa. Natura dawała mieszkańcom Jordenu schronienie oraz pożywienie. Kilkaset lat temu czasy Zielonej Zarazy otworzyły ludziom drogę do nowego, innego życia.

Symbioza z roślinami była dla nich czymś niezwykle ważnym, toteż mieszkańcy Jordenu, Syndyro, przyzwyczaili się do codziennej obecności zieleni w swoim życiu — większość z nich także w kodzie genetycznym. Stali się prawdziwą częścią natury, której nie mogli wyprzeć, tak jak nie mogli zapominać o przeszłości. Celem Syndyro było niedopuszczenie do katastrofy, jaka miała miejsce przed laty. Planowali zatem współpracować z Matką Ziemią i być jej sprzymierzeńcem, a nie wrogiem.

Abrin wiedział jednak, że Syndyro mogli być sprzymierzeńcami natury, jednak nie swoimi. Brał pod uwagę między innymi konflikt między Ogrodnikami a Trucicielami. Znajdował się po jednej i drugiej stronie barykady, znał więc oba podejścia. Władza, mimo upływu lat, wciąż chciała tego samego — wskazywać innym drogę życia i czerpać korzyści bardziej dla siebie niż innych. Podobnie jak Rada Jordenu, która była jedną z ważniejszych grup kontrolujących działania BioLabu — zarówno pieniędzmi, jak i prawnymi obostrzeniami.

Wszystkie te obostrzenia były Abrinowi znane. Chłopak, chcąc dokopać się do zgniłej części świata Syndyro, musiał stawić czoła biurokracji BioLabu i rządu. Nie mógł zrobić tego w pojedynkę. Truciciele również nie byli w stanie tego zrobić sami. Teraz, gdy znalazł się po stronie Ogrodników, miał do czynienia z BioLabem niemal na co dzień. To sprawiało, że coraz częściej myślał o tajemnicach laborantów i kontrolujących ich władz.

Wiedział też, że Leirion Fehér nie był przychylny postępowaniu naukowców w stu procentach. Wciąż badał jednak, kto myślał podobnie jak on i jak mógłby zmienić coś w postępowaniu korporacji, jaką był BioLab. Podobno dobrze dogadywał się z Erikiem Freesiem i ufał mu, musiał jednak dobrze wybadać sytuację. Póki co, będąc na etapie wstępnych poszukiwań, ani on, ani Abrin, nie byli w stanie zrobić nic szczególnego.

Abrin został wyrwany z sieci swoich przemyśleń, gdy na miejscu pojawił się sierżant McCormack. Mężczyzna był widoczny już z daleka w swoim zielonym mundurze. Chłopcy, ubrani w stroje Ogrodników, zasalutowali. Dali mu tym samym znać, że są gotowi do działania — taki mieli umówiony znak.

— Bierzemy się do roboty, młodzi — poinformował ich McCormack. — Miejcie oczy z każdej strony, nawet w d… — Urwał, nie dokańczając słowa. — Ruszamy.

Chłopcy ruszyli za mężczyzną, rozglądając się po stoiskach. Mieli przechadzać się po terenie festiwalu, a także sprawdzać okoliczne ulice i aleje w poszukiwaniu niepokojących zjawisk. W gruncie rzeczy cała trójka miała nadzieję, że nie dojdzie do jakichś szczególnych wypadków, jednak McCormack szybko wyprowadził ich z błędnego założenia.

— Tak jak mówiłem jakiś czas temu, miejcie się na baczności. Zielony Festiwal to niezwykle tłoczna impreza, a biorąc pod uwagę ostatnie zaginięcia, musimy wznieść się na wyżyny uważności.

Lilian, Abrin i Crocus wymienili się spojrzeniami. Będąc na komendzie, mieli okazję dowiedzieć się o wspomnianych zaginięciach, które miały miejsce w przeciągu ostatnich kilku tygodni. Poszukiwanych osób do tej pory nie odnaleziono. Zazwyczaj byli to dorośli. Nie można było jeszcze powiedzieć, czy w okolicy grasował lub grasowali porywacze, ponieważ Sadownicy posiadali za mało danych. Wstępnie zakładano jednak, że — jeśli byliby to porywacz lub porywacze — poszukiwali Syndyro o tak zwanej „czystej krwi”, czyli mieszkańców posiadających rodziców z tego samego rodzaju, najdalej gatunku.

Chłopcy nie mieli jednak dostępu do wszystkich danych, a McCormack nie wprowadził ich w szczegóły. Mieli wypatrywać niepokojących zjawisk i osób — tylko tyle i aż tyle. Podczas Zielonego Festiwalu było to dość utrudnione, ponieważ na imprezie nie brakowało wyjątkowych postaci. Lilian, Crocus i Abrin założyli jednak, że ich intuicja przyszłych Ogrodników będzie na tyle sprawna, by odezwać się, gdy trzeba.

Mając możliwość patrolowania alejek, chłopcy rozglądali się po rozmaitych stoiskach. Aster i Juniper uwijały się wśród kucharzy, podając klientom wybrane przez nich przysmaki. Zdawało się, że dziewczyny świetnie się bawią. Były otoczone wieloma osobami, z którymi mogli rozmawiać i wymienić się kulinarnymi doświadczeniami w zakresie smakowania potraw.

Na stoisku zielarskim Violet i Iris prezentowały mieszkańcom właściwości roślinnych zapachów i ich możliwości leczniczych. Kholodna, której rodzina przodowała w przemyśle kosmetycznym, idealnie się do tego nadawała. Znała klientów i ich potrzeby niemalże na wylot i żadne pytanie nie było dla niej trudne. Towarzysząca jej Sanft podawała gościom stoiska informacje na temat zdrowotnych elementów znajdujących się w kosmetykach i perfumach.

W strefie rodzinnej chłopcy natknęli się na Briara i Poppy, którzy bawili się razem z dziećmi. Można było tak założyć z samego początku — charakteru Briara nie dało się nie lubić. Rozbawiał wszystkich wokół siebie i potrafił rzucać komentarzami, które dosłownie zwalały ludzi z nóg. Towarzysząca mu Poppy miała świetne podejście do dzieci. Sama posiadała dwójkę młodszego rodzeństwa, więc przychodziło jej to z łatwością.

Lotus i Raizel, znajdujący się na stoisku roślinnym, przechadzali się z klientami wokół zieleni kwiatów i sadzonek. Przykładali ogromną wagę do warunków, w jakich znajdowali się zarówno Syndyro, jak i rośliny. Wydawało się, że nie mieli żadnych problemów z gośćmi stoiska. Raizel, którego wysoka ekstrawersja mogła niekiedy przytłaczać, była idealna w styczności z taką ilością osób. Tymczasem Lotus pomagał rozładowywać napięcie przy kasie, w końcu był królem pozytywnej energii i umiejętności relaksowania niemal każdego. Lilian, który doświadczył nowych możliwości swoich Zielonych Dłoni dzięki jego lekcjom, mógł o tym zaświadczyć.

Fennel i Dandelion biegali z miejsca na miejsce, sprawdzając, czy wszystkie urządzenia działają sprawnie. Patrolujący festiwal chłopcy mijali ich przynajmniej kilka razy, gdy nieśli ze sobą skrzynki z narzędziami i stawali przy konkretnym stoisku. Oni również świetnie się bawili, widząc, co mieszkańcy potrafili robić z własnym sprzętem.

Nazrin i Romy, opiekujący się strefą wypoczynkową, również świętowali swoje triumfy. Dziewczyna stworzyła ogromną altanę z róż, wśród których mogli skryć się zmęczeni mieszkańcy. Romy pomagał jej rozstawiać krzesła i kierował przybyłych w odpowiednie miejsca.

Ostatnim punktem na trasie patrolu był punkt informacyjny, gdzie siedział Valerian. Chłopak świetnie czuł się w roli osoby dowodzącej, która wskazywała mieszkańcom poszukiwane na mapkach punkty. Był na tyle żywiołowy i zorientowany w terenie, że każda z osób szybko znajdowała to, czego szukała. Bardziej zagubionym postaciom Valerian również pomagał, rysując im strzałki na mapkach lub tłumacząc im wszystko najdokładniej, jak potrafił.

Abrinowi udało się dojrzeć w tłumie własnego chłopaka, który rozmawiał z klientami, prezentując im właściwości lawendy. Calantha pakowała ozdobne mydełka w niewielkie materiałowe woreczki i przekazywała je gościom stoiska. Abrin zastanawiał się, czy uda mu się podejść do nich choć na chwilę. Musiał jednak odpuścić ten pomysł, widząc determinację McCormacka. Nie będzie miał takiej możliwości nawet podczas przerwy, chyba że coś działoby się w okolicach stoiska rodziny Bénin — a tego na pewno sobie nie życzył.

Wyglądało na to, że Zielony Festiwal odbywał się bez przeszkód. Lilian, pamiętając o tym, co stało się w zeszłym roku, był jednak bardziej wyczulony. Gdy on i Juniper mierzyli się z Vedbendem, żadne z nich nie myślało, że będą musieli gonić Truciciela.

Chłopcy wyszli z McCormackiem na ulice Jordenu, obchodząc okoliczne osiedle. Crocus spojrzał na miejsce, w którym podczas zeszłorocznego stażu spotkał się z Trucicielem atakującym mieszkańców substancją zaburzającą działanie Zielonych Dłoni. Sprawa została już zakończona, jednak Crocus wciąż miał nieprzyjemne wspomnienia związane z nią. Nie sądził, że jego ciało kiedykolwiek posłuży do zablokowania działania podejrzanego specyfiku. Może jego genetyczna chorobliwość nie skazywała go tylko na zmęczenie związane z braniem leków. Ostatnimi czasy coraz częściej się nad tym zastanawiał. Wydawało się, że właśnie przez nie jest pozbawiony możliwości dostrzegania i czucia niektórych rzeczy. Ciekawe, jak wyglądałby jego organizm, gdyby chłopak mógł mu się przyjrzeć od środka.

McCormack zatrzymał się na jednym ze skrzyżowań, pociągając nosem. Wydawało się, że coś wyczuł, jednak długo nie dzielił się z chłopcami swoim spostrzeżeniem. Zrobił to dopiero, gdy przestał nad czymś rozmyślać.

— Wracamy na teren festiwalu — powiedział, obracając się na pięcie.

— Czemu? Coś się stało? — spytał Lilian, wyprzedzając pozostałych.

— Coś mi nie pasuje, ale jeszcze nie wiem, co. Nie spotkałem tego zapachu nigdy wcześniej — wyjaśnił mężczyzna. — To musi być jakaś pochodna pokrzyw…

Chłopcy spojrzeli po sobie, gdy McCormack dumał nad własnym odkryciem. Węch mężczyzny musiał być niebywały, skoro ponad trzydziestoletni Sadownik wciąż odróżniał w naturze zapachy.

Trójka uczniów Akademii Ogrodnictwa ruszyła za mężczyzną, bacznie rozglądając się dokoła. Nie podejrzewali, by mogli szybko odnaleźć tego, kto wydzielał pokrzywowy aromat. Wśród setek osób kręcących się po terenie festiwalu wydawało się to niemożliwe. Szczególnie, że ten ktoś musiał wtopić się w tłum.

Idąc za chłopakami i McCormackiem, Crocus ledwo za nimi nadążał. Jako że był najniższy z całej trójki, czasem musiał przyspieszyć kroku, by ich dogonić. Gdy skręcili w jedną z alejek, Crocus wpadł na jakiegoś wysokiego mężczyznę. Nieznajomy nie wyróżniał się z tłumu niemal niczym, poza wyjątkowymi bransoletkami na nadgarstkach i ciemną karnacją. Crocus poczuł się przy nim jak smerf przy olbrzymie. Mężczyzna zmierzył go uważnym wzrokiem, po czym zmrużył turkusowe oczy.

— Nie umiesz chodzić? — warknął.

— Prze-przepraszam! — wydukał Crocus, po czym szybko ruszył za Lilianem, Abrinem i McCormackiem. Potarł nos, który zaczął go niebywale swędzić. Kichnął, pozbywając się tego dziwnego wrażenia.

Sadownik zatrzymał się, gdy Crocus dotarł do pozostałej dwójki kolegów z klasy. Odwrócił się do niego i podszedł do chłopaka, obwąchując go. Crocus spojrzał na Liliana i Abrina, którzy również byli zaskoczeni tą sytuacją.

— Nosisz na sobie ten zapach — powiedział, mrużąc podejrzliwie oczy. — Kogo mijałeś po drodze?

— Dziesiątki, o ile nie setki osób — odparł Crocus, zastanawiając się, o co może chodzić mężczyźnie.

— To świeży zapach, wciąż go czuję. Skup się. Coś musiało ci się rzucić w oczy.

Crocus zastanowił się przez moment, przypominając sobie o dziwnym uczuciu po wpadnięciu na wysokiego mężczyznę. Opisał jego wygląd McCormackowi.

— Znajdźcie mi go — rozkazał chłopcom. — Zwracacie mniejszą uwagę niż ja, bo nie chodzicie w mundurze Sadownika.

— Jak mamy to zrobić? — spytał Crocus. — Tylko pan umie go wyczuć.

— A my wiemy już, jak wygląda — zauważył Abrin, zerkając na chłopaka z ukosa.

Lilian przyznał mu rację.

— Pokaż nam, gdzie ostatnio go widziałeś.

Crocus skinął głową i wkrótce cała trójka ruszyła na poszukiwania mężczyzny.


***


Manaaki przechadzał się po terenie Zielonego Festiwalu, poszukując Syndyro, którzy jego zdaniem nadawaliby się do wcielenia w życie planu Najwyższej Kapłanki. Ofiar dla Widmowego Jelenia było wciąż za mało, potrzebowali większej ilości ludzi. Spełnienie wymagań wymienionych przez Heinricha Sonnenblumena nie było jednak łatwe. Mężczyzna spodziewał się, że będzie go czekało dużo pracy.

Członkowie Proroków Nowej Ziemi zaczęli ściągać na tereny Jordenu prawie dwadzieścia lat temu, aktywnie poszukując sposobu, by przywrócić Widmowego Jelenia do życia. Sam Manaaki przybył z Nowej Zelandii do Europy dokładnie pięć lat temu, tuż po śmierci swojego bliskiego przyjaciela, Arohy. Najwyższa Kapłanka korespondowała z dwójką mężczyzn wcześniej, jednak dopiero odejście Arohy zmusiło Manaakiego do zmiany planów dotyczących własnego życia i jego przeznaczenia.

Nadal chciał służyć Prorokom, ponieważ dzielił wyznawane przez nich wartości. Miał jasno wyznaczone cele i nie wahał się dążyć po trupach do celu. W życiu kierował się jedną, prostą zasadą — pokonaj lub ulegnij. Jako że uleganie nie należało do jego zwyczaju, walczył o siebie i swoje przekonania niczym lew. Mało osób mogło się do niego zbliżyć, w grupie Proroków Nowej Ziemi ufał tylko Najwyższej Kapłance, Maeve. Głęboko wierzył w to, że miarą człowieka jest umiejętność podniesienia się po porażce — nieważne, jak wielka by ona nie była. Każdy, kto jej ulegał, był dla Manaakiego śmieciem, którego należało się pozbyć.

Poszukiwania Syndyro, którzy mogli posłużyć Prorokom, były dla Manaakiego niezwykle fascynującym zajęciem. Nie zmieniało to jednak faktu, że denerwowało go przebywanie w towarzystwie niegodnych, jak nazywał Syndyro nie przynależących do jego grupy. Nie miał zamiaru być dla nich miły, nie zwracał uwagi na zalotne spojrzenia kobiet ani plączących mu się pod nogami dzieci. Gdyby mógł, pozbyłby się ich wszystkich. Musiał jednak skupić się na misji i tym, co dyktowała Maeve — nie mógł jej zawieść, skoro powierzyła mu tak ważne zadanie.

Manaaki rozglądał się uważnie, szukając Syndyro czystej krwi. Wypatrzył już kilku osobników, którzy nadawaliby się do planu Najwyższej Kapłanki. Niestety, tłum niegodnych był nie do okiełznania. Poza tym, wypatrzony przez Manaakiego chłopak zniknął mu z pola widzenia. Jego niezwykły, kojący zapach przyciągnął mężczyznę tak, jak zapach padliny przyciągał sępy.

Manaaki chciał zapisać sobie w pamięci ten aromat, by móc odnaleźć go w odpowiednim momencie. W międzyczasie rozglądał się za innymi ofiarami dla Widmowego Jelenia. Musiał wyprowadzić je z terenu Zielonego Festiwalu, a następnie ogłuszyć. Gdy już przeniesie ich ciała na teren jordeńskiego lasu, on i pozostali Prorocy Nowej Ziemi będą mogli odprawić rytuał, wykorzystując krew ofiar do skroplenia ziemi, na której ostatni raz widziano mściwego boga natury.

Manaaki obrócił się na pięcie, czując zapach kolejnej osoby. Uśmiechnął się pod nosem i ruszył za nią w stronę wyjścia z terenu festiwalu.


***


Lilian, Crocus i Abrin uważnie rozglądali się za mężczyzną. Abrinowi udało się znaleźć w BIO-identyfikatorze specjalną opcję umożliwiającą rozpoznawanie osób na podstawie wypisu genetycznego z systemu. Normalnie nie miałby do niej dostępu, ale podczas jednej z rozmów z Leirionem, poprosił o tę możliwość. Mężczyzna uznał, że to doskonały pomysł i obiecał, że postara się coś z nim zrobić. Niebawem BioLab zgodził się na poszerzenie opcji okularów, gdyż Fehér zdołał ich przekonać o większej ilości danych spływających do centrali. Poza tym, laboranci wciąż traktowali Abrina jako obiekt doświadczalny, do czego chłopak zdążył się już przyzwyczaić. Jeśli tak było, miał zamiar w pełni wykorzystać swoją funkcję.

Dotknął srebrnego przycisku po prawej stronie oprawek i uruchomił program rozpoznawania. Kierując się wiadomościami o wydzielanym zapachu, odnalazł wśród danych rodzinę pokrzyw. Przy uczestnikach festiwalu pojawiły się specjalne numery oznaczające dane rośliny. Jako że Abrin znał większość z nich na pamięć, szybko odnalazł odpowiedź.

— Tutaj go nie ma — powiedział, wpatrując się w tłum osób idących jakieś pięć metrów przed nim. — Rozdzielmy się. Niech każdy idzie w odpowiedni rząd. Dajcie znać przez BIO-identyfikator, jeśli coś znajdziecie.

Lilian i Crocus skinęli głowami, po czym każdy z chłopców poszedł w swoją stronę.

Abrin postanowił wykorzystać tę okazję, by sprawdzić, czy z Lavenderem i Calanthą wszystko w porządku. Znalazł ich, gdy prezentowali produkty ze swojego stoiska dwójce starszych mieszkańców Jordenu. Ramiro mógł odetchnąć z ulgą, wiedząc, że nic im nie jest. Nie chciał straszyć Lavendera, więc napisał mu tylko krótką wiadomość, by na siebie uważał, a następnie ruszył w przeciwnym kierunku.

W międzyczasie, idący inną alejką Lilian, rozpoznał w tłumie poszukiwanego mężczyznę. Natychmiast skontaktował się z McCormackiem, informując go o miejscu, w którym się znajdował.

— Będę za pięć minut. Idź za nim, tylko nie daj się zauważyć.

— Da się zrobić — odparł Lilian, wtapiając się w tłum dzieciaków.

Wydawało mu się, że mężczyzna podąża za młodą dziewczyną, której włosy swoim kolorem przypominały włosy Iris. Nastolatka była jednak od niej o wiele niższa. Wpatrzona w ekran swojego BI, kompletnie nie widziała, co ją otacza.

Lilian postanowił dostać się do mężczyzny szybciej niż ten mógłby go zauważyć i ostrzec dziewczynę. Kto wie, czy ścigany nie był jakimś seksualnym łowcą. Chłopak przecisnął się pomiędzy ludźmi i stanął przed dziewczyną, która przez swoje roztargnienie wpadła na niego.

— Hej — uśmiechnął się Lilian, pokazując jej odznakę swojego patrolu. — Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś się nie zgubiła. Trudno uważać, ciągle patrząc się w ekran.

— Och, racja! — pisnęła dziewczyna, kiwając głową z roztargnienia.

Gdy wyłączała aplikację do pisania ze znajomymi, Lilian przyjrzał się mężczyźnie. Zmienił kierunek, widząc, że niczego nie wskóra. Chłopak miał nadzieję, że McCormack szybko go znajdzie.

Lilian pożegnał dziewczynę i ruszył za mężczyzną, który wydawał się iść szybciej niż poprzednio. Przyszły Ogrodnik stał się coraz bardziej podejrzliwy względem niego. Przyspieszył kroku, a ścigany zrobił to samo.

— Abrin, Crocus, jestem w czwartej alei — powiedział nagle Lilian, kierując swoje słowa do specjalnej aplikacji patrolu w BIO-identyfikatorze. Wszyscy patrolujący używali do tego słuchawki bluetooth tkwiącej w jednym uchu. — Podejrzany idzie przede mną, chyba ma zamiar uciec.

— Widzę cię, zaraz cię dogonię — odparł Abrin, po stronie którego było słychać radosne śmiechy dzieciaków bawiących się na placu zabaw.

— Jestem niedaleko — wtrącił Crocus, a pod jego butami rozległ się chrzęst kamieni.

— Nie zgub go — dodał McCormack, który również wtrącił się do rozmowy.

Lilian, wciąż mając na oku podejrzanego, zauważył, jak ten zaczął biec. Chłopak zgrzytnął zębami i postanowił zacząć pościg sam, nie czekając na pozostałych.

Mężczyzna przeskoczył przez krzaki, biegnąc w stronę uczęszczanej ścieżki miejskiej, teraz wyglądającej jak jedna z alejek targu. Lilian podążał za nim co sił, musiał jednak przyznać, że uciekinier miał więcej pary niż on sam. Adept Akademii nie był upoważniony do używania Zielonych Dłoni w zamieszkanych terenach, chyba że dostałby takie upoważnienie od przełożonego — a McCormack nie pozwolił mu na to.

— Lilian, gdzie ty jesteś!? — spytał Abrin, odzywając się przez aplikację.

— Gonię go! Ucieka Zieloną Promenadą!

— Szlag! — zawołał McCormack. — Zatrzymaj go. Masz moje pozwolenie na użycie Zielonych Dłoni.

— Jasne — odparł Lilian. Odrzucił dłonie za siebie, pozwalając, by liliowy pył uniósł go w powietrze.

Uciekający mężczyzna wskoczył w krzaki, przemykając przez park. Lilian leciał nad innymi, co jakiś czas odbijając się od ziemi i budynków. Zawisł na latarni miejskiej, kołysząc się na niej jak na huśtawce, by chwilę później lecieć nad głowami spacerujących po parku mieszkańców Jordenu.

Mężczyzna zaczął mu znikać z oczu. Wydawało się, że miał naturalną zdolność stapiania się z tłem, jakby dokładnie wiedział, które rośliny mu sprzyjają, a które nie. Gdy Lilian wylądował pod jednym z drzew, mężczyzna wciąż biegł. Pomału tracił siły, jednak nadal śledził mężczyznę, pędząc co tchu.

Podejrzany przecisnął się przez tłum, na chwilę znikając Lilianowi z oczu. Chłopak znów zaczął odbijać się od ziemi i drzew, wykorzystując do tego swój wybuchowy dar, ale nie mógł już znaleźć mężczyzny.

— Cholera — szepnął, rozglądając się wokół. — Chyba go zgubiłem…

— Przejmuję go — warknął McCormack, który nagle pojawił się za chłopakiem. Lilian otworzył usta ze zdziwienia, zastanawiając się, jakim cudem Sadownik go dogonił. Przypomniał sobie jednak, że strażnikom porządku publicznego zdarzało się stosować specjalne obuwie przypominające wrotki z napędem odrzutowym. Być może McCormack też był fanem takiej technologii?

Chwilę później do Liliana dołączyli Crocus i Abrin.

— Wszystko w porządku? — spytał Crocus, łapiąc oddech.

— Wcale — mruknął Lilian, zakładając ręce na piersi. — Nie udało mi się go dogonić.

— Daj spokój. Wiemy, jak wygląda, więc Sadownicy będą mogli mu się przyjrzeć — pocieszył go Abrin, poprawiając okulary. — Z tego, co mówił Crocus, to był kawał chłopa.

— Dla niego każdy będzie kawałem chłopa — zauważył Lilian i natychmiast zarobił cios w ramię od urażonego tym komentarzem Crocusa.

— Wracajmy na posterunek — podsumował Abrin, nie zważając na te zaczepki. — Więcej nie zdziałamy, skoro nie wiemy, dokąd się udał.

Pozostali musieli przyznać mu rację. Trójka chłopców udała się na teren festiwalu.


***


Jakiś czas później McCormack wrócił, jednak bez dobrych wieści. Jemu również nie udało się schwytać podejrzanego. Nie winił jednak Liliana, ponieważ sam przekonał się o sprawności uciekającego mężczyzny.

— Wyślę wiadomość do wszystkich stacjonujących na mieście Sadowników — powiedział, otwierając swój BIO-identyfikator. — Może znajdą typa.

Lilian, Crocus i Abrin skinęli głowami, po czym ruszyli w dalszą drogę.


***


Manaaki wrócił na teren Proroków Nowej Ziemi, zrzucając z siebie miejscowe ubrania, których nie znosił. Przebrał się w swoje rzeczy i umalował, zakładając ulubione sandały oraz bransolety. Udał się do namiotu Najwyższej Kapłanki, by zdać jej relację ze swoich poszukiwań. Kobieta wysłuchała jego opowieści, po czym pozwoliła mu odejść.

Mężczyzna nie uważał, że jego poszukiwania spełzły na niczym. Blondwłosy chłopak, który go ścigał, przyciągnął uwagę Manaakiego. Wydawało się, że był niezwykle wyjątkowy, nawet jeśli nie do końca czystej krwi. Jeśli okaże się, że Widmowy Jeleń będzie zadowolony z takiej ofiary, mężczyzna odnajdzie chłopaka. Jeśli nie, zabije go za utrudnianie poszukiwań.

Manaaki wyszedł z namiotu Maeve, wpatrując się w gwieździste niebo. Zastanawiał się, czy Aroha jest szczęśliwy, będąc bliżej roślin niż on kiedykolwiek mógłby być.

Rozdział 5
Drżące liście i niecierpliwe dłonie

Dalsze obchody terenów festiwalu minęły bez większych problemów. Ani Lilian, ani żaden członek patrolu nie zauważył już podejrzanego mężczyzny. Kimkolwiek był, nie można było go zlokalizować. Nie znajdował się w systemie, nie posiadał również BIO-identyfikatora, który pozwoliłby na szybkie dotarcie do niego. Tego spodziewał się McCormack — każdy, kto chciał uciec przed systemem, nie posiadał smartwatcha BioLabu.

Abrin, słuchając wywodu mężczyzny, musiał się z tym zgodzić. Żaden Truciciel również nie miał BI, tracąc przez to kontakt z bazą, czyli centralnym systemem zebranych informacji. Nie tylko nie można było go namierzyć, on sam nie był przez to prawowitym obywatelem BioLabu — tracił szansę na wszystkie towarzyszące temu korzyści, na przykład bezpieczną opiekę medyczną.

Korzystając z przerwy, podczas której McCormack objął opiekę nad festiwalem wraz z kolegami z pobliskiego posterunku, uczniowie Akademii Ogrodnictwa mogli sprawdzić, jak radzą sobie ich koledzy z klasy.

Abrin wybrał się w stronę stoiska rodziny Bénin. Lavender wypakowywał kolejne elementy obwoźnego sklepiku, ustawiając pachnące mydła jedno na drugim. Ramiro podszedł do niego od tyłu, zasłaniając mu oczy.

— Zgadnij kto!

— Hmm, zimne dłonie… Komornik? — spytał Lavender, drocząc się z nim.

— Bardzo śmieszne — żachnął się Abrin, gdy chłopak odwrócił się w jego stronę.

Lavender uśmiechnął się do niego.

— Jak wam idzie? Dostałem od ciebie wiadomość, że mam na siebie uważać. Coś się stało?

— No… — wydukał Abrin, myśląc o tym, jak ominąć ten wątek. — Wiesz, że na takich imprezach kręci się mnóstwo podejrzanych typów.

— Abby, nie urodziłem się wczoraj — roześmiał się chłopak, zmierzwiając mu włosy. — Ale cieszę się, że się o mnie martwisz. Mam teraz przerwę, chcesz iść…

— Tak! — zawołał Abrin, zanim ten dokończył zdanie. — Gdziekolwiek.

Lavender skinął głową z uśmiechem i zabrał swoją torbę, po czym złapał chłopaka za rękę. Ruszyli w głąb parku, chcąc ominąć wszystkich turystów i usiąść na jednej z ławek pod ogromnym dębem.

— Jestem wykończony — westchnął Abrin, opierając się o ramię chłopaka.

— Domyślam się. Nie na co dzień masz do czynienia z takim tłumem. Poza tym, dotychczas żyłeś w Podziemiach, a przecież…

— Jeśli myślisz, że tam nie ma tłumów, mylisz się — przerwał mu były Truciciel, przecierając swoje okulary ściereczką. — Czasem byliśmy jak sardynki w puszce. W Jordenie jest masa przestrzeni, ale jego Podziemia też skrywają wiele tajemnic. Poza tym, ich nazwa jest myląca. To nie tak, że kryliśmy się tylko w kanałach.

Lavender spojrzał na Abrina i objął go ramieniem.

— Cieszę się, że jesteś tu ze mną — powiedział, opierając swoją głowę o głowę chłopaka. — Chciałbym, żeby to wszystko wyglądało inaczej.

— Co masz na myśli?

— Wieczne starcia między Ogrodnikami i Trucicielami niszczą nie tylko miasto, ale też ich samych. Gdyby zapanował nowy, lepszy porządek, może byśmy tego uniknęli.

— Ktoś musiałby chyba wysadzić w powietrze cały Jorden — zaśmiał się Abrin.

— Hej, nie życz nam wszystkim źle! — odparł Lavender, besztając go z uśmiechem.

— Ja tylko mówię, jak jest.

Bénin pokręcił głową z niedowierzaniem, jednak na jego twarzy wciąż gościł uśmiech.

— Chcesz coś zjeść? Twoi znajomi z klasy są na jednym ze stoisk, prawda?

— Tak, Juniper i Aster — potwierdził Abrin, podnosząc się. — Chodźmy do nich.

Wstał i wyciągnął rękę w stronę Lavendera, niebawem ciągnąc go za sobą.


***


Gdy Abrin i Lavender poszli zobaczyć stoisko z regionalnymi potrawami, Crocus w końcu odnalazł strefę roślinną. Wśród kolorowych kwiatów, wypełniających niemal całą przestrzeń, kręcili się mieszkańcy i turyści. Wzdychali do barwnych elementów flory, zachwycając się jej pięknem. Tutaj mieli okazję zapoznać się z nią i zaprosić naturę do swoich ogrodów.

Kręcąc się wokół wiszących nad głowami donic oraz zapętlonych wokół drzew lian, Crocus poszukiwał Raizela i Lotusa. Był ciekaw, jak radzą sobie z okupującymi to miejsce tłumami. Znalazł ich schowanych pod szklanym dachem, gdy chcieli doprowadzić rozwijające się elementy kwiatowe do porządku.

— Cro! — zawołał Raizel, rzucając się na niego. — Wieki cię nie widziałem.

— Minęło kilka godzin — zaśmiał się przyszły Ogrodnik, gdy chłopak ściskał go z uśmiechem. Włosy Raizela, pochłaniając wodę, zmieniły kolor z ciemnych blond na jasnozielone, zaczęły się też lekko kręcić.

— Jak wam idzie?

— Staramy się — powiedział Lotus, ostentacyjnie ocierając dłonią o dłoń, jakby chciał pozbyć się resztki ziemi. — Niektóre z tych roślin stresują się jak rybki w akwarium.

— Doskonale je rozumiem — odparł Crocus, gdy Raizel wciąż go obejmował. — Rai, ludzie i rośliny na nas patrzą.

— Niech patrzą — obruszył się chłopak, obejmując go jeszcze mocniej. — Nie oddam cię ani jednym, ani drugim.

Lotus pokręcił głową z niedowierzaniem, widząc, jak Crocus próbuje odepchnąć Raizela od siebie, ale robił to tak, jakby się z nim droczył.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że ta dwójka miała się ku sobie od samego początku. Byli przyjaciółmi od dziecka, a gdy trafili do Akademii Ogrodnictwa, wciąż byli nie do rozdzielenia. Gdy w końcu zdecydowali się oficjalnie zostać parą, ich więź nie stanowiła dla nikogo problemu, nawet dla nich samych. Zabawnie było patrzeć na zamkniętego w sobie Crocusa, który przy Raizelu stawał się kimś zupełnie innym — i vice versa.

W tym samym momencie żołądek Raizela dał wszystkim znać, że jest głodny. Głośne burczenie wzbudziło uśmiech na twarzach pozostałych.

— No co? Nie miałem jeszcze przerwy.

— Właśnie dlatego tu jestem — powiedział Crocus, wyciągając z torby niewielkie pakunki przyniesione ze stoiska z tutejszymi przysmakami. — Proszę, w końcu wy też musicie coś jeść.

Chłopcy wzięli zawiniątka w dłoń. Raizel, będąc jednocześnie głodnym i wzruszonym, uklęknął przed Crocusem i uniósł dłoń tak, jak rycerz proszący o dłoń swoją księżniczkę.

— Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz ze mną na zawsze?

— Co ty wyrabiasz!? — obruszył się Crocus, czując, jak zalewa go rumieniec.

— Patrzcie! — zawołał Lotus, pokazując im rozwijające się płatki kolorowego kwiatu.

Rozedrgana wcześniej roślina uspokoiła się, odwracając swoje liście w stronę stojących obok siebie chłopców.

— Ekstra! — ucieszył się Raizel, odwracając się do swojego chłopaka. — Widzisz? Nawet ona nam błogosławi.

Crocus spojrzał w górę i westchnął ciężko, jakby szukał pomocy w niebiosach. Lotus zaśmiał się, widząc to, a Raizel żachnął się, zakładając ręce na piersi.

Wydawało się, że roślina śmiała się razem z nimi, poruszając swoimi liśćmi. W końcu chłopcy usiedli na jednej z ławek i zajęli się przyniesionymi przez Rejtélyesa smakołykami.

Crocus zastanawiał się, co stało się z mężczyzną, którego on i pozostali szukali podczas patrolu. Gdy na niego wpadł, wydawało mu się, że ma do czynienia z olbrzymem. Był najniższy w klasie, owszem, ale nawet on umiał dobrze to ocenić — podejrzany osobnik miał prawie dwa metry wzrostu. Naprawdę niewiele mu brakowało. Ciekawe, czy uderzał się w głowę, przechodząc pod futrynami?

Crocus nigdy nie miał tego problemu. Doświadczał za to uczucia bycia niewidzialnym z powodu swojej mikrej postury. Do czasu, aż dołączył do Akademii Ogrodnictwa. Z chorowitego i słabego zmienił się w silnego chłopca, który mógłby zrobić wszystko, by pomóc innym — takim, jaki wcześniej był on sam.

Uważał, że do zadań Ogrodników należała przede wszystkim ochrona zagrożonych Syndyro i roślin. Wiedział, że nie będzie to łatwe zadanie. Wkładał w nie wszystkie swoje siły, a mimo to czuł, że coś go blokuje, że nie ma dostępu do całości swojej mocy.

Nie umiał tego logicznie wyjaśnić. Czasem wydawało mu się, że była to kwestia przyjmowanych przez niego leków i tego, że pomagały mu żyć. Nigdy nie zastanawiał się, w jaki sposób. Wiedział, że gdy raz zapomniał ich wziąć, jego Zielone Dłonie zaczęły się buntować przeciw niemu, jakby znajdowały się w obcym ciele, a on sam — jakby nie był sobą.

Często rozmawiał o tym z rodzicami, jednak oni uspokajali go. Tłumaczyli, że to kwestia złożoności danego leku. Nie było możliwości zmiany go na inny, gdyż żaden nie składał Crocusa w logiczną i potrafiącą współżyć z innymi organizmami układankę. Chłopak na tyle im ufał, że nie chciał z nimi dyskutować. Jako architekci krajobrazu i archiwiści mieli dużo wpływowych znajomych, łącznie z zielarzami i medykami, dzięki czemu nie musiał się bać o utratę zdrowia. Doceniał pracę, jaką rodzice włożyli w jego powrót do zdrowia po wielu zapaściach.

Crocus zerknął na Raizela, który dokańczał swoją kanapkę. Chłopak był przy nim nawet w najgorszych chwilach. Nie wyobrażał sobie, by kiedyś miało go zabraknąć. Naprawdę go kochał — jako przyjaciela, a później… Wszystko nabrało innego kolorytu.

Crocus uśmiechnął się do siebie, unosząc głowę. Wiszące nad nim kwiaty kwitły jak oszalałe.


***


Aster i Juniper uwijały się jak w ukropie, podając kolejnym klientom ich zamówienia. Mimo zmęczenia, które towarzyszyło im od rana, nie wyglądały na nieszczęśliwe. Wręcz przeciwnie — emocje płynące ze strony innych dodawały im energii. Ich wigor brał się z przebywania w towarzystwie pozostałych osób.

— Stolik numer dwa, zamówienie gotowe — zawołała kobieta stojąca przy frytkownicy.

— Już podaję! — zawołała Juniper, łapiąc za tacę. Wyszła zza lady i zauważyła machających do niej Abrina i Lavendera.

— Cześć, chłopaki! — ucieszyła się, stawiając przed nimi dwie porcje obiadowe.

— Jak się czujesz? — spytał Abrin, odbierając od niej tacę.

— Doskonale — odparła, chociaż na jej twarzy było widać kropelki potu.

— Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zemdleć — zmartwił się Lavender.

— To tylko pozory, wierzcie mi. Nie takie rzeczy robiłam. Zresztą, właśnie mam przerwę — podsumowała, siadając obok nich. — Co słychać na patrolu?

— Póki co, jest spokojnie — powiedział Abrin, łapiąc za szklankę z lemoniadą. — McCormack i jego koledzy mają pieczę nad mieszkańcami podczas przerwy.

— A ty, Lavender?

— Cóż, bywało lepiej. Nie sądziłem, że będzie takie obłożenie.

— Co nie? Ja i Aster biegamy wokół wszystkich i wszystkiego — powiedziała Juniper, częstując się jedną z frytek z batatów. — Ugh, ten smak i zapach strasznie mi się przejadł.

— Nic dziwne, spędzasz w jego otoczeniu cały dzień — odparł Lavender, myśląc o swojej pracy w gospodarstwie. — Czasem chciałbym się z wami zamienić miejscami.

— Zwariowałeś? — zaśmiała się Juniper, pokazując mu otarcia na swoich ramionach. — Dają nam niezły wycisk.

— Wiem, ale właśnie to w tym wszystkim lubiłem. Szczególnie zajęcia z Romashką.

— Pff! — Abrin zaśmiał się, prawie zachłysnął się przy tym lemoniadą.

— Co jest? Nie wierzysz, że byłbym w stanie dać ci radę? — żachnął się Lavender, zerkając na niego z ukosa. — Chodź na solo! — dodał, dźgając go palcem.

— Jakie solo, właśnie kończę obiad — odparł Abrin, wciąż się śmiejąc. — Chcesz, żebym wszystko zwrócił?

— W sumie, jeśli chcielibyście się zmierzyć… — zamyśliła się Juniper.

— Żadnych walk — mruknął Abrin, ocierając dłonie o spodnie. — Koniec przerwy, muszę wracać do McCormacka.

— Już? — zdziwił się Lavender, gdy Abrin podniósł się z ławki. — Dopiero co przyszliśmy.

— Wyszedłem na przerwę pół godziny temu — wyjaśnił były Truciciel, wycierając zaparowane okulary. — Koleś mnie zabije, jeśli się spóźnię. Zobaczymy się wieczorem, Lav — dodał, zerkając na chłopaka. — Trzymaj się, Juni.

Dziewczyna uśmiechnęła się, odprowadzając go wzrokiem razem z Béninem. Lavender oparł głowę o dłoń, wpatrując się w swoją porcję jedzenia.

— Tak naprawdę chciałbym wrócić do Akademii, bo to jedyne miejsce, w którym spędziłbym z nim więcej czasu — westchnął, mieszając widelcem w talerzu.

— Abrin naprawdę ciężko pracuje — powiedziała Juniper, kładąc dłoń na dłoni chłopaka, by go pocieszyć. — Zresztą, ty też. Rany, przecież obaj jesteście już dorośli — zastanowiła się. — Ha, staruszki.

— Śmiej się, póki możesz, ciebie też dosięgnie dwudziestka — odparł Lavender, uśmiechając się szelmowsko.

— Ja tam mogłabym zostać nastolatką do końca życia — rozmarzyła się Juniper.

— Nastolatka z własną firmą produkującą gin? Interesujące.

— No dobra, jednak nie — westchnęła Juniper, zerkając na zegarek na BIO-identyfikatorze. — Muszę wracać do pracy.

Rozejrzała się po okolicy tak, jakby kogoś szukała.

— Czekasz na kogoś?

— Właściwie… nie — odparła, zbierając tacki z pustymi talerzami. — Lecę, na razie!

Lavender pomachał jej, zastanawiając się, o co mogło chodzić.

Juniper zaniosła papierowe talerze do śmietnika i oparła o niego dłoń. Dzisiejszego dnia jeszcze nie widziała Liliana ani nie miała okazji z nim porozmawiać. Owszem, starała się trzymać swoje uczucia na wodzy, nie oznaczało to, że nie chciała go widzieć. W gruncie rzeczy im częściej go widywała, tym lepiej radziła sobie z tym, co skrywała.

A może w rzeczywistości wcale nie chciała sobie z tym radzić? Sama nie wiedziała już co robić.

— Juniper?

— Aaa! — krzyknęła dziewczyna, niemal wywracając kosz.

W ostatniej chwili Lilian złapał ją w pasie i obrócił wokół siebie, stawiając kosz na swoim miejscu.

— Wszystko w porządku? — spytał chłopak, wciąż trzymając ją w pasie.

— No ja właśnie, bo właściwie to… Śmieci wywalone, spadam do pracy, pa! — wydukała dziewczyna, po chwili uciekając w stronę stoiska.

Lilian wpatrywał się w biegnącą przed siebie Juniper, omijającą pozostałych ludzi skocznymi susami. Wparowała na stanowisko, narzuciła na siebie fartuch, po czym zajęła się pomocą w tymczasowej kuchni.

Zdziwiony chłopak wzruszył ramionami i ruszył przed siebie, idąc w miejsce, w którym miał się spotkać z McCormackiem i pozostałymi.


***


Festiwal, trwający od dziewiątej rano, skończył się o dziewiątej wieczorem. Wszyscy organizatorzy zwijali namioty i chowali sprzedawane akcesoria, by okoliczny park znów stał się zazielenioną przestrzenią mogącą skryć wokół gałęzi drzew rozmaite ptactwo.

Calantha i Lavender zbierali wszystko do wiklinowych koszy, porządkując swoje rzeczy. Nie zostało im ich za wiele. Po południu Calantha musiała poprosić Florenta, by ten pojawił się na terenie festiwalu i dostarczył jej zapasy. Szczególną furorę wśród gości zrobiły lawendowe lizaki oraz zapachowe zawieszki do szaf. Klienci nie mogli się też nacieszyć obecnością wyjątkowych ciastek i bazy do lemoniady. Lavender obawiał się, że po festiwalu po raz kolejny nie opędzi się od turystów na Lawendowych Polach.

Chłopak wrzucił do bagażnika kolejną torbę i odetchnął ciężko, wpatrując się w ciemniejące niebo. Gdzieniegdzie migały już gwiazdy, chociaż trudno było je dostrzec wśród latarni miejskich.

W gospodarstwie nie było tego problemu. Lavenderowi brakowało nocy, podczas których on i Abrin mogli gapić się w jasne punkciki na widnokręgu, rozmawiając o wszystkim i niczym. Dzisiaj, zmęczeni, znów nie będą mieli takiej możliwości.

— Chyba mamy już wszystko, kochanie — powiedziała Calantha, wyrywając go z zamyślenia. — Wiesz, gdzie jest Abrin?

Lavender pokręcił głową, przeglądając wiadomości na BIO-identyfikatorze. Zatrzymał się na jednej z nich.

— Napisał, że McCormack jeszcze coś od nich chce i że wróci do domu sam — odparł, zamykając aplikację. — Mamo, wracajmy już. Padam z nóg.

— Ja również — uśmiechnęła się kobieta, chociaż był to zmęczony uśmiech. — Idziemy, skarbie.

Lavender skinął głową i udał się za nią do auta, usadzając się na fotelu pasażera. Calantha wcisnęła guzik po prawej stronie kierownicy i odpaliła silnik, wyjeżdżając z parkingu.

Mieszkańcy tłumnie wracali z pierwszego dnia festiwalu, niosąc w dłoniach torby z zakupami i pamiątki zdobyte na targach. Młody Ogrodnik przyglądał się dzieciom skaczącym wokół rodziców z balonami w różnych kształtach i kolorach. Niektóre wciąż podjadały barwną watę cukrową, inne bawiły się zdobytymi podczas gier i zabaw nagrodami. Latarnie miejskie oświetlały ciemne drogi, odganiając niebezpieczeństwo związane z mrokiem, w którym kryły się nieprzyjazne cienie.

Calantha wjechała na piaszczystą drogę prowadzącą do gospodarstwa. Kołysząca się na wietrze pszenica wydawała się zapraszać przyjezdnych na Lawendowe Pola, do których było już niedaleko. W tym miejscu Lavender opuścił szybę, wdychając zapach powietrza wypełnionego wspomnieniami o świeżo wypieczonym chlebie. Wystawił głowę przez okno, wpatrując się w migoczące gwiazdy. W oddali dojrzał światełka rozwieszone wokół letniego domku i w ogródku prowadzącym na dalszy teren gospodarstwa.

— Ayana musiała namówić tatę, żeby je włączył — powiedział, wskazując je palcem.

— A to niespodzianka — odparła tajemniczo Calantha.

Wjechali na teren gospodarstwa przez otwartą bramę, zostawiając auto na podjeździe. Nie mieli już sił na wypakowywanie wszystkiego, postanowili, że zrobią to jutro. Calantha zamknęła drzwi auta i ruszyła w stronę werandy, prostując plecy.

— Mamusia! — zawołała jej córka, biegnąc jej na spotkanie. Kobieta przyspieszyła kroku, biorąc ją na ręce. Wydawało się, że widok Ayany dodał jej sił. Lavender uśmiechnął się, widząc to. Zakrył usta dłonią, ziewając. Nie był jeszcze śpiący, jedynie zmęczony. Nie marzył o niczym innym jak tylko o wzięciu kąpieli i odpoczynku.

— Jesteście wreszcie — ucieszył się Florent, witając żonę buziakiem. — Już myślałem, że zasnęliście po drodze.

— Wierz mi, zrobiłabym to, gdybym nie prowadziła auta — odparła, kątem oka zerkając na Lavendera.

— Mówiłem, że możemy się zamienić — sprostował chłopak, zakładając ręce na piersi.

Calantha roześmiała się, kręcąc głową, by temu zaprzeczyć.

— Ciężko pracowałeś przy stoisku, skarbie. Zresztą, poradziliśmy sobie.

— Zrobiłem kolację — powiedział Florent, odbierając Ayanę z ramion zmęczonej żony. — Chodźcie, zanim ostygnie.

— Abrin już wrócił? — spytał Lavender, ociągając się.

— Hmmm, możesz to sprawdzić sam — odparł jego ojciec, ale tajemniczy ton tej wypowiedzi umknął uwadze zmęczonego chłopaka. — Idź do pokoju się przebrać.

— Nie musisz mi powtarzać dwa razy — uciął Lavender, znów ziewając.

Wszedł do domu i zaczął iść po schodach na górę, stawiając nogę za nogą. Gdy dotarł do swojego pokoju i otworzył drzwi, zauważył na biurku coś ciekawego. Przetarł oczy, myśląc, że ma jakieś omamy. Podszedł bliżej, biorąc w dłoń bilecik leżący obok palącej się w szklanej osłonie świeczki. Po jej lewej stronie leżały kolorowe kulki do mycia, które po wpuszczeniu ich do wody zamieniały się w barwną pianę.

Lavender otworzył liścik i przeczytał to, co było w nim zapisane.

Weź prysznic i ubierz się. Czekam w letnim domku. ~Abrin.

Chłopak odwrócił się, widząc wiszące na wieszaku na drzwiach ubrania. Uśmiechnął się, dostrzegając swój ulubiony sweter na letnie wieczory o kolorze dojrzałego arbuza i jasne spodnie. Rzeczy były pachnące i wyprasowane, czekały tylko na swojego właściciela.

Lavender poczuł jakieś dziwne ciepło, które rozlało się po całym jego ciele. Chwycił za ubrania i zostawione na biurku akcesoria, po czym ruszył w stronę łazienki.


***


Gdy Calantha, Ayana i Florent jedli kolację, Lavender wyszedł z domu. Przeczesał wilgotne włosy, dosuszając je na powietrzu. Idąc aleją złożoną z rozświetlonych w trawie i na gałęziach drzew lampek, dotarł na skraj działki, gdzie znajdował się letni domek. Odetchnął lekko, chcąc dodać sobie otuchy. Otworzył drzwi i wszedł do środka.

Przywitała go kojąca muzyka, dobiegająca z niewielkiego radia ustawionego na górnej belce. Była mieszanką spokojnego indie, czasem przeplatała się z dźwiękami lasu i szumem fal.

Pomieszczenie oświetlały niewielkie lampki ukryte w kolorowych, okrągłych bombkach wykonanych z pozwijanych ze sobą nitek. Lavender zrobił krok w przód, widząc stojący na środku salonu stolik. Ułożono na nim kraciasty obrus, na którym migotała świeczka ustawiona na szklanej podstawce. Po obu jej stronach przygotowano talerze i sztućce, a także kieliszki, dzbanek z lemoniadą i, co ciekawe, butelkę wina. Całość skojarzyła się Lavenderowi z wyjątkowym obrazem prowansalskich restauracji, o których odwiedzeniu wiele razy myślał.

Przy samym stole znajdowały się dwa krzesła. Jedno z nich było puste, przy drugim stał Abrin. Był ubrany w błękitną koszulę i ciemne spodnie. Na jednym z jego ramion znajdowała się biała ściereczka. Abrin ukłonił się do pasa i gestem dłoni zaprosił Lavendera do stołu, odsuwając mu krzesło. Chłopak roześmiał się, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Skinął głową i skorzystał z zaproszenia. Usiadł naprzeciwko pustego jeszcze miejsca, wpatrując się w niecodzienny wystrój letniego domku i czekając na zadziwiającego go kelnera.

Abrin wyszedł z kuchni, niosąc w dłoni okrągłe naczynie z niezwykle pachnącą zawartością. W środku znajdowały się aromatyczne warzywa pokrojone w plasterki, ułożone wokół siebie niczym kolorowa mozaika. Podano je ze specjalnym sosem winegret i przyprawiono, ozdabiając listkami bazylii i mozzarellą. Pachniało wyśmienicie.

— Matko Naturo, czy to ratatouille? — spytał Lavender, wpatrując się w danie postawione na drewnianej desce pośrodku stolika, tuż obok świeczki.

— Dokładnie — odparł Abrin, sięgając po butelkę czerwonego wina.

— Rany. — Lavendera tak zatkało, że to jedyne, co mógł powiedzieć. Po chwili znów odzyskał mowę. — Nie wiedziałem, że umiesz gotować.

Abrin uśmiechnął się kącikiem ust. Umiał i to całkiem nieźle, jednak tę tajemnicę chciał zostawić na wyjątkowe wieczory — takie, jak ten.

Gdy nalał wina do obu kieliszków, uniósł swój, wznosząc toast.

— Za to, że wreszcie mamy dla siebie czas.

Lavender czuł, że zalewa go mnogość emocji, których nie umiał opanować. Chciał jednocześnie rzucić się na Abrina i nie wypuścić go z objęć aż do rana, ciesząc się z jego obecności. Jednocześnie był tak głodny, że wpatrywał się w naczynie z pachnącą potrawą i miał ochotę połknąć je w całości.

Na szczęście Abrin domyślił się, o co chodzi i nałożył mu porcję zwinnym ruchem, niczym prawdziwy kelner.

— Bon appétit, mon amour — powiedział, dodając wstawkę z rodzimego języka Lavendera.

— No teraz to się popisujesz! — roześmiał się chłopak, nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom, w sumie wszystkim zmysłom na raz.

— Jedz, Lav, bo wystygnie — odparł Abrin, poganiając go.

Lavender zabrał się za swoją porcję. Brakowało mu rodzimej kuchni i właśnie się nią zajadał, w dodatku w wykonaniu Abrina. Miał wrażenie, że nie pomieści całego tego szczęścia we własnym ciele. Będzie musiał się nim podzielić.

— To jest pyszne — westchnął Lavender, sięgając po dokładkę. — Gdzie się tego nauczyłeś?

— Przejrzałem książki kucharskie twojej mamy — wyjaśnił Abrin, z dumą kręcąc winem w swoim kieliszku.

— Tylko tyle?

— Aha — potwierdził były Truciciel, nie wspominając ani słowem, że będąc w Podziemiach, czasem zajmował się gotowaniem dla Mancinelli. — Przecież to nic trudnego.

Lavender roześmiał się, biorąc na widelec kolejny kawałek bakłażana.

— Jesteś niemożliwy. — Rozejrzał się po pomieszczeniu. — Jak udało ci się to wszystko zrobić? Byłem pewien, że wrócisz o północy, byłeś tak zajęty.

— Byłem, ale kiedy pisałem ci, że wrócę do domu sam, robiłem zakupy. McCormack i jego kompani wypuścili nas, gdy wszyscy zaczęli się pakować. Chciałem wam pomóc, ale jednocześnie myślałem o tym, więc przepraszam, że nie…

— Abrin — przerwał mu Lavender, kładąc mu palec na ustach. — Zrobiłeś coś o wiele lepszego. Naprawdę za tobą tęskniłem.

Chłopak uśmiechnął się do niego.

— Ja za tobą też.

Wydawało się, że rzeczywistość przestała istnieć, a oni znów znaleźli się we własnym świecie — świecie, w którym istnieli tylko we dwóch.


***


Po kolacji Abrin złapał Lavendera za rękę i razem z nim ruszył nad staw, na most, na którym Bénin grywał na swojej gitarze. Wtuleni w siebie, obaj położyli się na grubym kocu, obserwując migoczące na niebie gwiazdy. Ramiro co jakiś czas zerkał na swojego chłopaka. W końcu postanowił się odezwać.

— Pamiętasz, jak zajmowałeś się mną, gdy znalazłeś mnie w lesie?

— Tak? — odparł Lavender, jednocześnie udzielając odpowiedzi i zadając pytanie.

— Cóż — kontynuował Abrin. — Ja też.

Podniósł się lekko, wciąż wpatrując się w niego tajemniczo.

— Po wszystkim mam się całkiem dobrze, nie sądzisz?

Lavender spoglądał w jego kolorowe oczy rozmarzonym wzrokiem, bez słowa oczekując następnego ruchu.

— Jako że ostatnio nie mieliśmy dla siebie czasu, muszę to odpracować — powiedział Abrin, pochylając się nad nim. — Nie masz nic przeciwko?

Lavender uśmiechnął się enigmatycznie, obejmując jego twarz obiema dłońmi.

— Nie — szepnął, przyciągając go do siebie. — Proszę.

Abrin wpatrywał się w lawendowe oczy swojego chłopaka, po których biegały iskierki radości i zniecierpliwienia. Pocałował go, wkrótce zapominając o wszystkim, co go otaczało. W tej chwili liczyli się tylko oni i to, co do siebie czuli.

Wiedział, że nigdy nie zapomni dnia, w którym właśnie dzięki Lavenderowi odnalazł drogę do domu i na powrót zakochał się w nocnym niebie.

Rozdział 6
Nieoczekiwana zmiana miejsc

Erigeron, który wspomniał uczniom Akademii Ogrodnictwa, że w tym roku nie będą się mierzyć z nauczycielami, a uczniami z Liceum Vegetabilia, z rozkoszą obserwował ich przygotowania. Drugoklasiści zebrali się w szatniach tuż przed dziesiątą rano, by rozgrzać się przed walkami i zobaczyć swoich przeciwników.

Sytuację monitorował również Black Orchid, który kibicował obu drużynom — w przeciwieństwie do dyrektorki przeciwnej szkoły. Ros Tornigt, kobieta dążąca przede wszystkim do zwycięstwa, tym razem nie mogła odpuścić.

O wydarzeniu wiedziało całe miasto — zgromadzeni na stadionie widzowie już nie mogli się doczekać starcia między dwiema klasami. Mieszkańcy siadali na wyznaczonych miejscach, wsłuchując się w muzykę puszczaną z głośników przez Calendulę, który prowadził wydarzenie. W tym roku towarzyszył mu Romashka, który również miał komentować walki. Mężczyźni obserwowali uczestników z góry, czekając na odpowiedni czas, by ogłosić oficjalny początek rozgrywek.

W szatniach przygotowujących się uczniów rozbrzmiewały podekscytowane i zafrasowane zarazem głosy. Drugoklasiści z Akademii Ogrodnictwa spotkali się już wcześniej z wegeterrorystami — tak Lilian zaczął nazywać uczniów Liceum Vegetabilia. Uczniowie spodziewali się, że ci ćwiczyli tak samo jak oni i nie próżnowali. Z pewnością nie chcieli dać się pokonać, remis również by ich nie zadowolił.

Zanim wszyscy rozeszli się do szatni, Valerian zapowiedział im, że nie muszą się obawiać — w końcu były to tylko zawody. Poppy przypomniała mu jednak, że poprzednio też tak myśleli i to sprowadziło na nich niebezpieczeństwo w postaci Trucicieli, którzy odnaleźli ich na obozie w lesie. Tym razem jednak wzmocniono ochronę i ograniczono pokazy w sieci, na które trzeba było się logować z pomocą BIO-identyfikatorów. Nieposiadający ich Truciciele nie powinni mieć dostępu do wizji.

Wkrótce Calendula ogłosił oficjalne rozpoczęcie walk. Uczniowie zjawili się na arenie, będąc oklaskiwanymi przez widownię. Wszyscy ustawili się na ringu, stając naprzeciwko siebie.

— Witam na ostatniej atrakcji Zielonego Festiwalu, czyli walkach przyszłych Ogrodników — powiedział Calendula, siedząc w kabinie do monitorowania wydarzenia z góry. — W tym roku mamy okazję gościć Liceum Vegetabilia, które zmierzy się z Akademią Ogrodniczą.

Uczniowie rozejrzeli się po sobie. Każdy z nich stał we własnym stroju. Ubiór Akademii różnił się od strojów Liceum przede wszystkim kolorem. Swoimi barwami, mieszanką spranej zieleni i bieli, nawiązywał do garsonki noszonej przez dyrektorkę Tornigt. Kobieta była chodzącym herbem własnej placówki, nie rozstawała się z tym ubraniem niemal nigdy — przynajmniej podczas oficjalnych wydarzeń.

— Zacznijmy od podziału. Tak się przedstawia — ciągnął Calendula, włączając na telebimie tablicę, na której widniały imiona i nazwiska przeciwników. Według niej, w zależności od tego, jak ktoś radził sobie w walce, przechodził dalej w rankingu. Tak, jak poprzedniego roku, na wygraną mogła liczyć osoba z największą ilością zebranych punktów. Zasady walki były proste — należało sprawić, by przeciwnik wylądował poza ringiem lub by się z niego nie podniósł. Wygrana miała należeć do tej szkoły, której większość uczniów ostanie się na ringu do końca.

W pierwszej walce miały zmierzyć się Stella Nemori i Iris Kholodna. Stella zaczesała swoje włosy w kok tak, jak Iris. Co więcej, pojawiła się na arenie z podobną bronią. Zaskoczona tym faktem Iris zmierzyła ją od stóp do głów, doszukując się nawet podobnych elementów garderoby. Pamiętała, jaki był styl walki Stelli — atakowała bez ostrzeżenia, w najmniej oczekiwanym momencie. Co dziewczyna chciała zrobić, stając z nią w tej rozgrywce?

— Zaczynamy pierwszy pojedynek — ogłosił Romashka, zastępując Calendulę. — V boj! Do boju!

Stella krążyła wokół Iris, kręcąc wokół swoją lancą. Zdaje się, że dokładnie znała ruchy, których dziewczyna użyła na poprzednim festiwalu. Jeśli tak było, Iris musiała zrobić coś, czego nie robiła nigdy wcześniej. Zamiast użyć lancy do ataku, postanowiła użyć jej do obrony.

W którymś momencie Stella wykonała na ringu kilka szybkich ruchów, znajdując się przy Iris. Potrafiła używać nie tylko swoich kwiatów, ale też lancy. To, co różniło jej walkę od poprzedniej, była jeszcze większa zwinność i szybkość. Iris odpychała dziewczynę z trudem, przypominając sobie słowa wychowawcy. Uczniowie Liceum Vegetabilia faktycznie nie próżnowali.

Iris musiała zepchnąć Stellę z ringu, żeby z nią wygrać. Chroniła się jednak przed ciągłymi ciosami dziewczyny, więc nie miała takich szans. Atakujące ją kwiaty gwiazdnicy nie ułatwiały jej tego zadania. Rozwijały się w zatrważającym tempie i blokowały inne rośliny, odbierając im światło. Będąc gatunkiem inwazyjnym, gwiazdnice pospolite kiełkowały w niskich temperaturach i tworzyły kilka pokoleń w ciągu roku, co stało się widoczne podczas walki.

Stella była jednak o wiele piękniejsza i bardziej niebezpieczna niż chwast, który reprezentował jej fenotyp i genotyp. Fruwające wokół jej głowy włosy przypominały gwiazdę, która błyszczała w świetle dnia.

Obserwujący walkę uczniowie z Akademii Ogrodnictwa zaczęli się niepokoić.

— Iris jest coraz bardziej zmęczona — zauważyła Violet, zaciskając dłonie na siatce chroniącej ich od reszty boiska. — Nie wiem, jak długo jeszcze pociągnie.

— Wydaje się, że Stella nie da za wygraną — dodała Aster, zakładając ręce na piersi. — Chce ją wygonić z ringu, widzicie jej ruchy?

— Nie daj się, Iris! — krzyknął Dandelion, dopingując ją.

— Pokaż jej, co potrafisz! — wtrąciła Nazrin swoim mocnym głosem, skandując jej imię i klaszcząc w jego rytm. — Iris! Dawaj, dziewczyno!

Iris, słysząc głosy kolegów i koleżanek, postanowiła wziąć się w garść. Oplatające ją korzenie gwiazdnicy zostały nagle przecięte grotem jej lancy. Dziewczyna ruszyła na Stellę, wreszcie ją atakując. Zaskoczona tym faktem licealistka momentalnie zaczęła zsuwać się w stronę spadu. W ostatniej chwili odrzuciła od siebie Iris i podcięła jej nogi, łapiąc ją za rękę. Kręcąc dziewczyną, Stella wypchnęła ją z ringu.

— Pojedynek wygrywa Stella Nemori, uczennica Liceum Vegetabilia! — ogłosił Calendula przez głośniki.

Iris wróciła na ławki, gdzie czekali na nią koledzy i koleżanki z klasy.

— To nie był mój dzień — westchnęła Iris, siadając obok Violet.

— W porządku, to tylko festiwal — pocieszyła ją dziewczyna, przytulając ją.

Pozostali spojrzeli po sobie, zastanawiając się, jak pójdzie im z resztą uczniów.

— Myślicie, że bardzo się zmienili? — spytał Lilian, wpatrując się w klasę znajdującą się po drugiej stronie stadionu.

— Stella na pewno — powiedziała Iris, odpinając szelki stroju. — Z drugiej strony, nie poznaliśmy ich aż tak dobrze, przynajmniej nie w bezpośredniej walce. Może z tym radzą sobie lepiej.

Reszta uczniów przytaknęła, przyznając jej rację.

— W drugim pojedynku zmierzą się Aster Doeth i Mata Minto — rozbrzmiał głos Romashki. — Zapraszam uczestniczki na ring.

— Daj z siebie wszystko, Asti — powiedziała Juniper, przytulając przyjaciółkę.

— Postaram się, Juni.

Dziewczyna odetchnęła ciężko i wyszła na ring, stając naprzeciwko Maty. Licealistka jak zwykle żuła gumę, nie przestała nawet, gdy Romashka ogłosił rozpoczęcie walki. Z tego, co pamiętała Aster, Mata lubiła walczyć wręcz, więc musiała ją trzymać na dystans. By to zrobić, musiała zaatakować pierwsza i rozerwać rękawy stroju, by uwolnić zapach własnych kwiatów.

Jak pomyślała, tak zrobiła. Powstała w ten sposób mgła pozwoli otoczyła Matę, która na moment straciła rozeznanie, gdzie się znajduje. Wykorzystała fakt, że żuła gumę i zaczęła rozbijać powietrze wokół siebie, tworząc prowizoryczną maseczkę na nos. Zapach mięty zbił się z zapachem astrów, a że był o wiele silniejszy, powoli zaczął go pokonywać.

W końcu Mata zobaczyła Aster i doparła do niej, wchodząc z nią w walkę wręcz. Aster nie była specjalistką od zadawania ciosów, chociaż umiała się bronić. Odpierała ciosy Maty, która atakowała ją coraz szybciej i mocniej. Tym sposobem zmęczyła adeptkę Akademii Ogrodniczej, ostatecznie powalając ją na ring.

— Zwyciężczyni to Mata Minto! — oznajmił Calendula.

Mata podała Aster dłoń, pomagając jej wstać.

— Nieźle walczysz — powiedziała, zbijając balona z gumy.

— Nieźle to za mało — westchnęła Aster. — Ale dzięki.

Dziewczyna ruszyła w stronę ławek, na których siedzieli uczniowie Akademii Ogrodnictwa. Erigeron stał przy nich, zerkając na dziewczyny z ukosa.

— Co tam się stało? — spytał, chociaż tonem bardziej zmartwionym niż pełnym pretensji.

— Udoskonalili sposób walki — zauważył Fennel, analizując dotychczasowe pojedynki. — Atakują z większą precyzją i doskonale wiedzą, co potrafimy. Mogli mieć dostęp do nagrań z poprzedniego festiwalu. Wzorują się na nim.

— Słuszna uwaga — poparł go Lotus. — Skoro tak, musimy zrobić coś, żeby przestali myśleć, że są na prowadzeniu.

— Naprawdę są — wtrącił Crocus, zerkając na tabelę wyników. — Ale jeśli oglądali nasze ruchy z festiwalu, to musimy użyć zupełnie innego stylu ataku.

— W następnym starciu wezmą udział Nazrin Jamila oraz Sal Hain.

Nazrin zacisnęła pięści i ruszyła przed siebie, nie zważając na pozostałych. Zanim wyszła, Poppy złapała ją za rękę. Dziewczyna odwróciła się do niej, kątem oka zerkając na ich złączone dłonie.

— Powodzenia, Nazrin. Nie daj się złapać w pułapkę.

— Nie ma mowy — prychnęła dziewczyna, puszczając jej oczko.

Poppy uśmiechnęła się, widząc jak Nazrin zmierza w stronę ringu pewnym krokiem.

Sal była nieco wyższą niż Crocus, pełną energii osóbką. Nazrin miała doświadczenie w związywaniu wrogów pnączami, najpierw jednak postanowiła sprawdzić, do czego posunie się Sal.

Gdy walka się rozpoczęła, Sal wypuściła w stronę dziewczyny swoje włosy. Krótkie do ramion warkocze wydłużyły się nagle, stając się lianami pędzącymi na Nazrin. Dziewczyna obroniła się płotem z różanych pnączy, jednocześnie zaplątując w nie włosy Sal. Prychnęła pod nosem i wyrzuciła pnącza w górę, obracając Sal niczym bączkiem. Gdy Sal uwolniła swoje włosy, prowadzona siłą wyrzutu wyleciała w powietrze, lądując na skraju ringu. Podniosła się, jednak w tym samym czasie Nazrin biegła już po jednym z pnączy. Zeskoczyła w kierunku Sal, wypychając ją z ringu porządnym kopniakiem.

— Zwyciężczynią walki zostaje Nazrin Jamila — skomentował Romashka z radością w głosie.

— Matko Naturo! — zawołała Poppy, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

— Jest coraz lepsza — poparł ją Romy, wpatrując się w strzepującą z siebie kurz walki Nazrin.

Dziewczyna wróciła na miejsce, stając pośród skandujących jej imię uczniów.

— Tak to się robi — prychnęła, zerkając na Poppy kątem oka.

Poppy posłała jej uśmiech, zgadzając się z nią.

Gdy emocje opadły, na arenę mieli wkroczyć Valerian Snažan i Tro Watercress. Chłopcy, którym kibicowały ich właściwe drużyny, w końcu znaleźli się na ringu. Calendula dał znak do rozpoczęcia walki.

Tro potrafił budować z liści nasturcji nie tylko mury, ale też tarczę czy broń. W ten sposób roślina stała się latającymi wokół Valeriana dyskami, które chciały go strącić z ringu. Jako że chłopak mógł niewiele z tym zrobić, wykorzystał swoje dyfuzory, by zaburzyć trajektorię lotu nasturcji wypuszczanych przez Tro. Chłopak przez chwilę zaczął się zastanawiać nad tym, co robi.

— Tro! Wiesz, co masz robić! — krzyknął Aki, dopingując kolegę z klasy.

— Aha! — zawołał Tro, łapiąc za jeden z liści nasturcji. Przyłożył go sobie do twarzy. Liść przyczepił się do niej, tworząc maseczkę z filtrem zakrywającą jego nos i usta.

— Niech to, nieźle się przygotowali — zauważyła Iris, ukrywając usta za dłonią.

— Pokaż im, panie przewodniczący! — zawołał Lilian.

Valerian uniósł kciuk w górę, unikając latających wokół niego dysków z liści nasturcji. Ruszył w stronę Tro, rozsiewając wokół niego zapach kozłka lekarskiego tak blisko, jak się dało. Chłopak był jednak przygotowany na tę okoliczność. Specjalnie formując liście ruchem własnych dłoni, wykonał z nich coś w rodzaju bieżni. Ta zaczęła spychać Valeriana z ringu. Biegł co sił, jednak Tro podążał w jego stronę szybkim krokiem. W ułamku sekundy wybudował mu przed oczami mur, który zadziałał jak taran i zepchnął Valeriana z areny.

— Zwycięża Tro Watercress — ogłosił Calendula. — Do następnej walki niech przygotują się Lotus Tsuyoi oraz Thymus Zygis.

Uczniowie Akademii Ogrodniczej spojrzeli po sobie z niepokojem. Wydawało się, że dzisiejsze pokazy wcale im nie szły. Może wynikało to z faktu, że poprzednim razem nauczyciele dawali im fory? Z drugiej strony, często walczyli w grupach. Teraz musieli walczyć solo, sam na sam z przeciwnikiem z zupełnie innej szkoły. To nieco podburzyło ich morale.

— Trzymaj się — powiedział Fennel, klepiąc Lotusa po plecach.

— Nie mam czego — westchnął Lotus, jednak uśmiechnął się do niego.

Chłopcy znaleźli się na ringu, wpatrując się w siebie. Gdy Romashka zezwolił na walkę, Lotus przywołał do siebie kwiaty lotosu. Unosiły się wokół niego niczym różowo-żółte lampiony. Tymczasem Thymusa owinęły tymiankowe sploty. Nauczył się, że w walce wręcz nie będzie miał z Lotusem szans, więc trzymał go na dystans. Wypuszczał w jego stronę pnącza tymianku. Lotus używał kwiatowych shurikenów, by przecinać więzy.

Walka ta wydawała się trwać w nieskończoność, ponieważ chłopcy przesuwali się po ringu jak pionki po szachownicy. Lotus po raz pierwszy postanowił przyspieszyć i wyrzucił w stronę Thymusa kilka shurikenów, zbliżając się do niego w locie. Gdy już miał powalić chłopaka kopniakiem, ten zwyczajnie prześlizgnął się pod nim, ciągnięty przez ziele tymianku jakby był on dywanem. Lotus nie miał możliwości zatrzymać się w powietrzu, więc wylądował za ringiem.

— Niech to — mruknął, lądując na trawie. Obiecał sobie, że po raz ostatni działał w pośpiechu.

— Zwyciężył Thymus Zygis — ogłosił Romashka, wpatrując się w tabelę wyników. — Następnie zmierzą się Briar Lääke oraz Coria Fenzl.

Lotus wrócił na ławkę, siadając obok Iris i Valeriana. Trójka spojrzała na Briara, który przygotowywał się do walki.

— Nie zawiedź nas, chłopie.

— No, na wygraną nie mamy co liczyć — westchnęła Nazrin, przewracając oczami.

— Chcesz się założyć? — żachnął się Briar, odwracając się w jej stronę.

— Jasne. O co?

— Niech pomyślę — zastanowił się chłopak, stukając się palcem po ustach. — Jeśli przegram, będę ci nosił wszystkie rzeczy przez miesiąc. Ale jeśli wygram…

— Nie mam zamiaru ci niczego nosić!

— Nie nosić, tylko przynieść. Ciasto makowe, które piekłyście z Poppy podczas zeszłorocznego festiwalu. Chcę je zjeść.

Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę, w końcu zgadzając się na jego warunek. Briar potarł dłonie, jakby planował coś złowieszczego i ruszył w stronę ringu wojskowym krokiem.

— Briar będzie robił za twojego tragarza? — zaśmiała się Poppy.

— Kto wie? — odparła Nazrin, uśmiechając się do niej.

Gdy Briar i Coria pojawili się na ringu, cały stadion zawrzał. Była to pierwsza taka potyczka w tych zawodach — i patrząc po ilości dziewczyn i chłopców w klasie Ros Tornigt, nie ostatnia.

— Nie będę dawać ci forów tylko dlatego, że jesteś dziewczyną — zaznaczył na wejściu Briar, stając naprzeciwko Corii.

— Nie proszę o nie — prychnęła, szykując się do ataku. — Pokaż, co potrafisz.

— Z przyjemnością — rzucił Briar, podrzucając kule dzikiej róży w dłoni.

— Zaczynajcie! — zawołał Calendula, rozpoczynając pojedynek.

Coria zaczęła rzucać w chłopaka kulami kolendry, które toczyły się pod jego nogami. Miały zepchnąć go z ringu. Briar jednak miał inną wizję tego pojedynku — zakręcił wokół siebie kulami dzikiej róży, które zbiły się ze sobą niczym lasso. Rzucił je w stronę Corii, chcąc ją złapać. Dziewczyna uniknęła tego, ślizgając się w jego stronę na ziarenkach kolendry. Briar zaczął celować w nią pułapkami z eglantyny, jednak ona omijała je z gracją niczym łyżwiarka tańcząca na lodzie.

— Nie odbierzesz mi ciasta! — zawołał chłopak, wyciągając coś zza paska.

— Czego? — zaśmiała się Coria, nie wiedząc, o co mu chodzi.

Briar sięgnął po swoją procę i zaczął z niej wystrzeliwać owoce dzikiej róży w zastraszającym tempie. Coria znów między nimi skakała — tym razem czekała ją niespodzianka. Kule zaczęły pękać w locie, uwalniając kryjącą się w nich lepką substancję. Wokół dziewczyny pojawiło się mnóstwo pajęczynek, które uwięziły ją na ringu. Zanim zdążyła się uwolnić, Briar podbiegł do niej z lassem, chwycił ją w pasie i wyrzucił na trawę.

— Zwyciężył Briar Lääke — powiedział Calendula z lekkim zdziwieniem w głosie.

— Wisisz mi ciasto, Nazrin! — wykrzyknął chłopak, dumnie unosząc palec wskazujący w jej stronę.

Nazrin wykonała ruch środkowym palcem, jednak po chwili przyznała mu rację.

— Wydaje mi się, że Briar walczył własnym żołądkiem — zaśmiała się Aster.

— A czym innym? — rzuciła sucho Nazrin.

Pozostali zaśmiali się cicho, jednak nikt nie wątpił w zdolności chłopaka.

Briar wszedł do miejsca, w którym siedzieli uczniowie Akademii Ogrodnictwa i zaczął przybijać chłopakom piątki, ciesząc się z własnego zwycięstwa.

— Tylko pamiętaj, Nazrin. Dużo maku.

— O to musisz poprosić Poppy — odparła, gdy chłopak niemal uwiesił się na jej ramieniu.

— Nie ma sprawy, pomogę — uśmiechnęła się dziewczyna, zwracając się do Nazrin.

— Trzymam was za słowo — ucieszył się Briar, obejmując je ramieniem.

Nazrin prychnęła, zakładając ręce na piersi, jednak kącikiem ust uśmiechnęła się. Dzięki temu znów będzie mogła spędzić z Poppy więcej czasu.

— W następnym starciu wezmą udział Juniper Reinigung i Tana Vratič.

Wśród uczniów zapanowała cisza. Jeśli dobrze pamiętali, Tana nie miała sobie równych — była niezwykle agresywną wojowniczką. Do jej ulubionych metod walki należało biczowanie przeciwnika z pomocą kwiatów ekspansywnego wrotyczu pospolitego.

Wszyscy spojrzeli na Juniper, która pod wpływem wspomnień z poprzednich walk z Liceum Vegetabilia zaczęła się o siebie bać.

— Juniper.

Odwróciła głowę, słysząc głos Liliana. Chłopak podszedł do niej i przytulił ją mocno.

— E-eeech?! — wyrzuciła z siebie, czując wstępujący na jej twarz rumieniec.

— Pamiętasz, co robi woda?

— Na-nawadnia?

— Nie, coś innego.

— Wy-susza? — wydukała zmieszana dziewczyna.

— Tak — odparł chłopak, odsuwając się od niej i patrząc jej w oczy. — Zmęcz ją.

Juniper, próbując złożyć jego wskazówki w całość, skinęła głową. Odwróciła się do Aster, która wpatrywała się w nią i Liliana tajemniczym wzrokiem. Uśmiechnęła się do niej i również ją przytuliła.

— Tak trzymaj — szepnęła, klepiąc ją po plecach.

Juniper czuła się tak, jakby bombardowano ją informacjami, których nie rozumiała. W końcu potrząsnęła głową, chcąc doprowadzić się do porządku. Ruszyła w stronę ringu, naciągając rękawice na swoich dłoniach.

Stojąca naprzeciwko niej Tana nie uśmiechała się, a jeśli już, robiła to z wyższością. Juniper przypomniały się czasy, w których nie mogła zrobić nic, by pomóc młodym jak ona dziewczynom i zacisnęła pięści. Wyobrażając sobie tych, których wcześniej powinna pokonać, ruszyła do ataku.

Wykorzystywała swoją giętkość i gibkość, by znajdować się jak najbliżej Tany i podrzucać między jej roślinę kulki jałowca. Dziewczyna była jednak niezwykle agresywna i uderzała Juniper biczem złożonym z kwiatów własnej rośliny za każdym razem, gdy ta się zbliżała. Juniper unikała uderzeń tak często, jak mogła. Wiedziała, że Lilian miał rację — musiała zmęczyć Tanę, by ta straciła mocną więź ze swoimi roślinami.

Rzucała sztyletami z igieł jałowca w stronę wypuszczonych wcześniej ziarenek, tym samym sprawiając, że roślina zaczęła się rozrastać między wrotyczem. Tana, nie widząc niewielkich gałązek, nadal atakowała Juniper. Dziewczyna zgrzytnęła zębami, czując cios zadany w plecy. Zakręciła sztyletami w dłoniach i rzuciła się w stronę Tany, robiąc przy tym przewrót w bok. Wykonując salto, wrzuciła kulki jałowca za kołnierz dziewczyny. Licealistka zaczęła się wiercić, czując jak coś ją swędzi. Gdy próbowała pozbyć się intruzów zza własnej bluzki, Juniper wykorzystała szansę i prześlizgnęła się pod nią. Skrzyżowała nogi i przewróciła dziewczynę na ziemię, zakładając jej blokadę wykorzystywaną w jednej z wschodnich sztuk walki. Tana, nie mogąc się podnieść, długo walczyła z Juniper. Dziewczyna jednak otoczyła ją jałowcowymi sztyletami, przybijając jej ubrania do ziemi. Unieruchomiona w ten sposób Tana musiała się poddać.

— Charaszo! Zwyciężczynią zostaje Juniper Reinigung! — zawołał Romashka.

Juniper wstała z ringu, podając Tanie dłoń. Dziewczyna początkowo zmierzyła ją pogardliwym wzrokiem, ostatecznie jednak przyjęła pomoc. Juniper uznała to za prywatne zwycięstwo i z dumą pobiegła w stronę trybun, pod którymi siedzieli jej przyjaciele.

— Udało mi się! — krzyknęła, wbiegając na Aster i wtulając się w nią.

— Dobra robota, Juni — pochwalił ją Lilian, uśmiechając się szeroko.

Dziewczyna, lekko zmieszana, zmierzwiła swoje włosy i odpowiedziała mu uśmiechem.

— Następnymi zawodnikami są Dandelion Iremía oraz Artemis Polin. Przygotujcie się i wejdźcie na arenę.

— Uważaj na nią, Danny — ostrzegła go Juniper. — To trochę tak, jakbyś walczył ze mną.

— To mnie pocieszyłaś — zaśmiał się chłopak, drapiąc się po głowie.

— Idź tam i wznieś się na wyżyny — powiedział Romy, popychając go w stronę wyjścia.

Dandelion, pchany przez chłopaka, nic nie odpowiedział. Westchnął ciężko i ruszył naprzód, wkrótce stając naprzeciwko Artemis. Dziewczyna pomachała do niego, uśmiechając się szeroko. Dandelion zamrugał oczyma, zastanawiając się, czy powinien jej odpowiedzieć tym samym. Nie zdążył się jednak namyślić, ponieważ Calendula zapowiedział początek walki.

Artemis, nie zastanawiając się długo, ruszyła do ataku. Juniper miała rację, walka z licealistką z Vegetabilia wyglądała nieco jak walka z nią samą. Obie były tak samo zwinne i wysportowane. Artemis miała po swojej stronie kwiaty bylicy piołun, której nasiona roznosił wiatr. Dandelion wysłał w stronę dziewczyny mgłę z dmuchawców, chcąc zaburzyć jej pole widzenia, jednak osiągnął przeciwny efekt. Nasiona bylicy przyczepiły się do latających wokół nich nasion dmuchawca i podążyły w stronę Dandeliona. Były pchane przez Artemis podmuchami wiatru wytwarzanymi przez jej szybkie ruchy. Dandelion miał wzbić się w powietrze, by uciec, jednak nasiona bylicy pędziły za nim. W końcu rośliny przejęły nad nim kontrolę, powalając go na ziemię.

— Zwycięża Artemis Polin — rozbrzmiał komunikat z głośników.

Publiczność na stadionie szalała, gdy kolejni osobnicy schodzili z ringu. Wydawało się, że dotychczas nie doświadczyli czegoś tak imponującego.

Dandelion znalazł się wśród przyjaciół, uśmiechając się smutno.

— Może i nie wzniosłem się na wyżyny — zaczął, kierując swoje słowa do Romy’ego — ale przynajmniej nie sięgnąłem dna.

— Zebrało się wam na greckie powiedzonka? — zaśmiała się Iris, zerkając na kolegów z ukosa.

— Na ringu niech stawią się Romy Iatrikós i Majorie Origa — wezwał uczniów Calendula, przejmując mikrofon.

Romy wypuścił powietrze z ust, zerkając na pozostałych. Posłali mu pewne spojrzenia i unieśli kciuki, dając mu znać, że wszystko będzie w porządku.

— Może ty będziesz lepszy niż ja — powiedział Dandelion, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Romy uśmiechnął się do niego i skinął głową, klepiąc go po dłoni. Ruszył na ring.

On i Majorie stanęli naprzeciwko siebie, czekając na znak dany im przez Calendulę. Niebawem ruszyli do boju.

Z tego, co pamiętał Romy, Majorie była w walce raczej chaotyczna, chociaż i to mogło się zmienić. Jednego był pewien — w sytuacji gastrycznej roślina Majorie działała wiatropędnie, lecz w przypadku Zielonych Dłoni dziewczyna była w stanie przywołać do siebie wiatr, który roznosił wokół siebie majerankowe liście. Potrafiły się rozkruszać i wpadać w drogi oddechowe przeciwnika, doprowadzając go do kaszlu.

Wydawało się, że dziewczyna nauczyła się kontrolować nie tylko własne ruchy, ale też i własną siłę. Pozostało w niej jednak nieco roztargnienia i właśnie to wykorzystał Romy, stosując igły rozmarynowe do przebicia się przez osłonę wiatrową Majorie. Gdy już udało mu się wytrącić dziewczynę z równowagi, pobiegł w jej stronę i wykorzystał pęd jej własnego wiatru, by strącić ją z ringu. Majorie okręciła się wokół własnej osi, ostatecznie upadając dłońmi na trawę. Zaśmiała się i zrobiła fikołka, lądując na zielonej połaci całkowicie.

— To chyba nie było konieczne? — spytał Romy, pomagając jej wstać.

— Nie, ale bardzo zabawne — powiedziała, uśmiechając się do niego.

Chłopak odpowiedział jej tym samym.

— Zwycięża Romy Iatrikós! — zagrzmiał Calendula, ciesząc się z wygranej ucznia własnej szkoły.

Romy wrócił na trybuny, podbiegając do Dandeliona i przybijając z nim piątkę. Koledzy i koleżanki spojrzeli na niego, ciesząc się z kolejnej wygranej.

— Tak trzymać — pochwalił wszystkich Valerian. — Może przełamiemy tę złą passę.

— Następnymi zawodnikami są Fennel Furbo oraz Ali Bär — zawiadomił wszystkich Romashka, zapraszając uczestników na ring.

— Powodzenia, Fen — powiedziała Violet, klepiąc go po plecach.

— Pokaż mu swoją słynną kopropięść — wtrącił Lotus, puszczając do niego oczko.

— Żebyś wiedział — prychnął z uśmiechem, poprawiając szelki swojego kostiumu.

— Kurczę, nie mam popcornu — westchnął Briar.

— To arena walki, nie kino… — zbeształa go Nazrin.

— Dla nas to jedno i drugie — zauważyła Poppy, wchodząc jej w słowo.

— Po czyjej ty jesteś stronie?

— A są jakieś strony?

— Czekajcie, zaczęło się — uciszył wszystkich Lotus, stając przy siatce. — To będzie pojedynek bokserski wszech czasów, jestem tego pewien.

Wszyscy ustawili się obok niego, obserwując zmagania Fennela i Aliego.

Lotus nie mylił się. Chłopcy krążyli wokół siebie niczym lwy, zastanawiające się, który rzuci się na którego jako pierwszy. Z tego, czego zdążyli się dowiedzieć adepci Akademii Ogrodnictwa, Ali faktycznie trenował boks. Fennel jednak dorównywał mu siłą, co dało się zauważyć już przy pierwszym zadanym przez niego ciosie. Owszem, chłopak spędzał masę czasu w laboratorium, nie oznaczało to jednak, że nie miał w sobie wielkiej energii. Pożytkował ją na polu walki, ostatecznie ścierając się z wrogami.

W walce górowały głównie pięści, którymi chłopcy okładali się po równo. Fennel jednak opanował sztukę kopropięści do granic możliwości — w końcu na tym polegał jego dar. Właściwie, nie tylko jego pięści stawały się twardsze, ale całe jego ciało. Dzięki temu mógł przyjąć na siebie niewiarygodną ilość ciosów, wciąż stojąc na nogach. Nie ryzykował jednak. Wolał powalić przeciwnika najpierw, łącząc rozmaite sposoby walki razem.

Podobnie postąpił z Alim. Gdy obaj byli już wykończeni ciągłym naparzeniem się pięściami, Fennel postanowił wykorzystać sposób walki prezentowany przez jednego z uczniów.

Abrin, który dotychczas siedział cicho, teraz zerwał się z ławki i podbiegł do pozostałych.

— Hej, co to za kopiowanie!? — zawołał, widząc jak Fennel wykorzystuje siłę Aliego na własną korzyść.

— Chyba przespałeś walkę moją i Stelli — wtrąciła Iris, zerkając na niego z ukosa.

— Nie, widziałem wszystkie. Po prostu nie sądziłem, że ktoś pójdzie w tę stronę.

— Czemu nie? — spytał Raizel, opierając łokieć o jego ramię. — Przecież to działa.

Abrin uśmiechnął się, słysząc to. Sam również wyniósł swoją wiedzę od Dyrektora Akademii, Viriato. Cieszył się, że ktoś inny się do niej stosuje.

W tym momencie Fennel wykorzystał moment, w którym Ali wycelował w niego pięścią. Złapał go za ramię w łokciu, po czym okręcił wokół siebie i powalił na ziemię. Ali przyznał, że mógłby temu zapobiec, ale ostatecznie się poddał.

— Zwycięża Fennel Furbo, da! — zawołał Romashka. — Następnymi zawodniczkami są Poppy Huzurlu i Corallina Begg. Przygotujcie się, dziewczęta!

Fennel wrócił na miejsce, potrząsając całym ciałem, by wyrzucić z siebie zebrane na ringu napięcie. Pozostali gratulowali mu przybijaniem piątek i klepaniem po ramieniu. Chłopak usiadł pod ścianą, chwycił za butelkę z wodą, którą rzucił mu Lotus i wylał sobie pół zawartości na głowę.

— Wiesz co, Vi? — rzucił, zerkając na dziewczynę. — Jednak wolę laboratorium.

— Ja też — zaśmiała się Violet, kucając przy nim z równie rozbawionym Lotusem.

Gdy Fennel odzyskiwał siły, na ring wyszła Poppy, stając naprzeciwko Coralliny. Dziewczyna wydawała się kompletnie nieszkodliwa, pod pewnymi względami były do siebie podobne. Właśnie z tego powodu Poppy jej nie ufała — wiedziała, że cicha woda brzegi rwie. Jak zaskoczyła ją Nazrin, tak samo mogła zaskoczyć ją Corallina.

Romashka ogłosił rozpoczęcie walki, a dziewczyny ruszyły na siebie. Poppy chciała wykorzystać swoje granaty makowe najpierw, by móc wprowadzić Corallinę w trans, ona jednak przejrzała ją jeszcze szybciej. Korzystając z kwiatów begonii koralowej, roztrzepała swoje włosy, które zamieniły się w bicze. Odtrąciła lecące w jej stronę granaty makowe i rozbiła je w locie, a te wróciły do Poppy.

— Tylko nie to! — krzyknęła dziewczyna, padając na ziemię.

Nad nią rozprzestrzeniła się makowa mgła. Dziewczyna zaczęła obracać się wokół, szukając ukrywającej się w okolicy Coralliny. Gdy dostrzegła wreszcie jakiś ruch, było już za późno. Różowe bicze oplotły się wokół jej nóg, powalając ją na ziemię. Mgła opadła, a Poppy leżała na ringu — co jednoznacznie wiązało się z przegraną.

— Niech to! — zawołała dziewczyna, uderzając pięściami w ziemię.

Obiecała sobie, że jej Zielone Dłonie już nigdy nie staną się jej wrogami. Tym razem jednak to nie była wina jej daru, a jej samej. Mimo wszystko dała się zwieść.

— Zwyciężczynią została Corallina Begg — zawiadomił wszystkich Calendula, zerkając na tabelę wyników.

Poppy zeszła z ringu i powolnym krokiem ruszyła w stronę trybun. Zanim pojawiła się za siatką, wyszła do niej Nazrin i zatrzymała ją.

— Dobrze się czujesz? — spytała, obejmując jej twarz dłońmi.

Poppy wpatrywała się w nią bez słowa. Wydawało jej się, że świat wokół stał się jakiś dziwny.

— Nie jestem pewna — odparła, śmiejąc się cicho. — Chyba muszę usiąść.

— Mam nadzieję, że nie powtórzysz sytuacji z zeszłego roku.

— A co było w zeszłym roku? — spytała zdziwiona Poppy.

— Jeśli nie pamiętasz, tym lepiej dla ciebie — ucięła Nazrin, prowadząc ją za rękę. — Chodź, musisz odpocząć.

Poppy spojrzała na ich złączone dłonie i uśmiechnęła się, ciesząc się, że ma obok siebie kogoś takiego jak Nazrin.

— Następnymi zawodnikami są Raizel Chuva i Anis Poir — ogłosił Romashka po kilkuminutowej przerwie, która następowała po każdej walce.

— To ja zaraz wracam — westchnął Raizel, oznajmiając tym samym, że walka nie zajmie mu zbyt wiele czasu. To, o co chcieli zapytać pozostali, brzmiało: z jakim wynikiem. Nikt jednak nie powiedział tego na głos. Dzisiejszego dnia nic nie mogło być pewne.

Chłopak stanął na ringu naprzeciwko dziewczyny, która najlepiej ze wszystkich radziła sobie z panowaniem nad tak zwanym biedrzeńcem anyżem. We włosy miała wplecione owoce kwiatu, które przypominały gwiazdki. Dziewczyna posługiwała się nimi również w walce, wyrzucając je w stronę przeciwnika tak, jak Lotus swoje shurikeny. Gdy walka się rozpoczęła, postanowiła ich użyć najpierw. Raizel odtrącił je wodnym strumieniem, chroniąc się przed strzałami. Jednocześnie próbował zepchnąć Anis z ringu, ona jednak wykorzystywała olejki swojej rośliny do tańczenia między wodnymi strumieniami.

Raizel, chcąc ją dosięgnąć, postanowił przemieścić się w jej stronę — nie miał jednak pojęcia, że olejek używany przez dziewczynę wciąż będzie pokrywał ring. W momencie, w którym leciał w stronę spadu, odwrócił się i strzelił w stronę Anis wodnym strumieniem. Oboje zlecieli z ringu, lądując poza nim.

— Proszę państwa, po raz pierwszy w historii dzisiejszych zawodów… — zaczął Romashka, wciąż patrząc na Anis i Raizela. — Ogłaszam remis!

Klasy zaczęły coś wykrzykiwać w kierunku dwójki zawodników, jednak ci wydawali się tego nie słyszeć, wciąż przeżywając to, że zremisowali. Ostatecznie musieli wrócić na swoje miejsca i dołączyć do pozostałych.

— Mówiłem, że zaraz wracam — powiedział Raizel, stając przed kolegami i koleżankami z klasy.

— Wiedziałeś, że tak będzie? — spytał go Crocus.

Raizel pokręcił głową z uśmiechem, zaprzeczając.

— No tak, po co pytałem — westchnął chłopak, wywracając oczyma. — Teraz wszystko zależy od…

— Crocus Rejtélyes i Osme Montbrecc to nasi następni zawodnicy — przerwał chłopakowi Calendula, wymieniając jego nazwisko. — Wejdźcie na ring.

— Dajesz — powiedział Briar, klepiąc go po ramieniu. — Ja zarobiłem dzisiaj ciasto, może tobie też się poszczęści?

— Akurat nie mam ochoty na słodycze — prychnął Crocus, poprawiając swoje rękawice. — Idę.

Pozostali spojrzeli na niego, gdy wychodził na zewnątrz.

— Co mu się stało? — spytała Juniper, zakładając ręce na piersi.

Raizel spuścił wzrok, również się nad tym zastanawiając. Od jakiegoś czasu Crocus doświadczał niesamowitych skoków emocjonalnych, zupełnie tak, jakby nie był sobą. Nie wiedział, czym można to tłumaczyć. Coś wyprowadzało chłopaka z równowagi, ale to nie były czynniki zewnętrzne. Mierzył się z czymś, co było wewnątrz niego.

Osme stanął naprzeciwko Crocusa, który tym razem wyglądał na wyjątkowo poddenerwowanego. Podczas poprzedniego starcia chłopak zdecydował się uciec z pola walki, gdy ich zadaniem była obrona lub zdobycie flagi. Tym razem wokół nich nie było żadnych drzew wśród których mógłby się skryć. Nie pozostało mu wiele opcji. Mógł się poddać lub walczyć.

Calendula dał sygnał do walki, a Crocus poczuł, że temperatura jego ciała nagle się zmienia — zupełnie tak, jakby nie był przystosowany do wiosennych okoliczności. Zastanowił się przez chwilę, czy na pewno wziął swoje leki. Przypomniał sobie, że faktycznie to zrobił, skąd więc taka reakcja? Miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Idąc przed siebie, dostał nagłych drgawek.

— Coś się dzieje — zmartwił się Raizel, podbiegając do wyjścia z trybun. — On…

Nie dokończył zdania, ponieważ w tym samym momencie Crocus padł na ziemię.

Na stadionie rozległy się krzyki, ludzie zaczęli się niepokoić. Uczniowie również się zmartwili, łącznie z tymi z Liceum Vegetabilia.

— Crocus! — zawołał Raizel, biegnąc w jego stronę.

Na miejscu błyskawicznie pojawił się Holtasoley, doganiając go.

— Pamiętasz, czy brał dzisiaj leki?

— Powinien, ale… — zaczął Raizel, z niepokojem wpatrując się w mężczyznę, który zaczął podejmować czynności ratownicze.

— Muszę to wiedzieć! — zniecierpliwił się Holtasoley, chcąc ocucić chłopaka. — Przynieś mi jego torbę.

Raizel skinął głową i lotem błyskawicy poleciał na trybuny, znajdując torbę Crocusa. W tym samym tempie wrócił go Holtasoleya, który zaczął przygotowywać jakąś strzykawkę. Mężczyzna rzucił okiem na zawartość torby i zgrzytnął zębami.

— Cholera! — krzyknął Holtasoley i wbił strzykawkę centralnie w serce chłopaka. — Oby to zadziałało!

Chociaż na stadionie panował gwar, wokół nich zapadła cisza. Raizel wpatrywał się w bladą twarz Crocusa, który wydawał się nie oddychać.

Kilka sekund później poderwał się, łapczywie wciągając powietrze w płuca.

— Udało się — powiedział Holtasoley, zgłaszając to siedzącym na górze Romashce i Calenduli przez BIO-identyfikator. — Sytuacja opanowana.

— Uważasz, że powinniśmy prowadzić walki dalej? — spytał Calendula.

— Nie ma ku nim żadnych przeciwskazań, ale sam Crocus nie może dalej walczyć. Ktoś musi go zastąpić.

Znajdujący się w punkcie obserwacyjnym mężczyźni spojrzeli po sobie bez słowa.

— Abrin Ramiro — odezwał się Black Orchid, który pojawił się za nimi niczym cień, wchodząc do kabiny komentatorów.

Nauczyciele odwrócili się w jego stronę.

— Liczba uczniów była nierówna — wyjaśnił Dyrektor Akademii, stając pomiędzy nimi. — Aż do teraz. Mieliśmy zrobić starcia mieszane, ale w tej sytuacji musimy je wykluczyć. Powiedziałem o tym Ros. Zgodziła się.

Romashka i Calendula skinęli głowami, pochylając się nad mikrofonem.

— Crocusa Rejtélyesa zastąpi Abrin Ramiro — powiedział Romashka, ogłaszając wszystkim ten fakt.

— To uczeń drugiej klasy Akademii Ogrodnictwa, który dołączył do nas w tym roku — dodał Calendula, przedstawiając byłego Truciciela. — Powitajcie go gromkimi brawami.

Abrin zadrżał, słysząc to, co działo się na trybunach.

— Ale… Nie mogę tam iść, kiedy Crocus…

— Idź i skop mu tyłek — przerwał mu chłopak, którego wciąż podtrzymywał Raizel. On i Holtasoley nieśli go do gabinetu medycznego na terenie Akademii. — Zrób to dla mnie.

Abrin spojrzał na niego z troską. Zgodził się skinięciem głowy. Jeśli miał przejąć schedę po Crocusie, nie mógł tego zawalić.

Wyszedł na boisko, stając przed publicznością. Rozejrzał się wokół. Nie widział żadnych twarzy, mimo posiadania okularów — wszyscy zlali się w jedno. Abrin odetchnął ciężko i stanął na ringu naprzeciwko Osme. Widział chłopaka na oczy pierwszy raz w życiu, jednak ten niebywale przypominał mu Crocusa. Wyglądał na tak samo niepozornego, ale musiało się w nim coś ukrywać.

Abrin, będąc pod kuratelą BioLabu, był skazany na własną wiedzę i walkę wręcz. W gruncie rzeczy mógł poczuć się jak człowiek, a nie Syndyron. Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl. To będzie ciekawe doświadczenie.

Osme zaatakował pierwszy, nie wiedząc, co potrafi Abrin. Chłopak przetoczył się po podłodze, unikając uchwytu długich łodyg i kwiatów krokosmii. Musiał uważać, żeby roślina nie wyrzuciła go poza boisko. Nie mógł jednak tego zrobić, będąc atakowanym silnymi uderzeniami. Kwiat, który przypominał kręgosłup, w użyciu Osme mógłby go złamać, okręcając się wokół ofiary i zamykając ją w klatce. Abrin zdecydował, że zrobi dokładnie to, co zawsze — będzie unikał walki, broniąc się.

Osme podbiegł do niego, kierując w jego stronę swoje kwiaty. Abrin skoczył, a one związały się pod nim jak kokardki. Chłopak wykorzystał ten fakt, złapał je i przeturlał się po podłodze, pociągając Osme za sobą. Licealista zatrzymał się przed trawą, podtrzymywany przez własne kwiaty. W tym czasie Abrin zdążył podbiec do niego i wykonać obrót nogą, podcinając łodygi krokosmii. Osme odskoczył w stronę Abrina, lądując na nim i przyciskając go do podłoża.

— Sorry, ale mam już chłopaka — powiedział Abrin, uśmiechając się szelmowsko.

— Co!? — pisnął Osme, wytrącony z równowagi. W tym samym czasie poczuł, jak Abrin przewraca się, powalając go na ziemię. Ramiro założył mu dźwignię, blokując jego ruchy. Osme poklepał dłonią w ring, prawie tracąc oddech.

— Zwycięża Abrin Ramiro! — ogłosił Romashka, zerkając na Dyrektora Akademii. Black Orchid wydawał się zadowolony ze swojego nowego ucznia. Skinął głową i spojrzał na Abrina, który podniósł się z ringu razem z Osme, podając mu dłoń.

— Nieźle ci poszło! — ucieszyła się Juniper, gdy Ramiro wrócił do ich wspólnego miejsca.

— Dzięki — rzucił, w tym samym czasie odwracając się do Raizela. — Co z Crocusem?

— Holtasoley się nim opiekuje — odparł chłopak, uśmiechając się smutno. — Gdy Cro się obudzi, ucieszy się, że wygrałeś.

Abrin cieszyłby się, gdyby obyło się bez takich akcji. To, co stało się Crocusowi, było bardzo niespodziewane. Zupełnie tak, jakby nie był sobą.

— Możemy go zobaczyć? — spytał, siadając obok Raizela.

— Na razie nie, inaczej już bym tam siedział. Holtasoley mówi, że Cro potrzebuje spokoju. Da nam znać, gdy jego stan się polepszy.

— Następni zawodnicy to Violet Sanft i Taggy Astero — ogłosił wszem i wobec Calendula, przerywając ich rozmowę. — Przygotujcie się.

Violet wstała z podłogi, na której dotychczas siedziała między Lotusem i Fennelem. Dwójka przyjaciół spojrzała na nią, posyłając jej uśmiech. Dziewczyna odetchnęła lekko, zacisnęła pięści i ruszyła naprzód.

Na ringu czekał na nią Taggy, który właśnie wyplątywał dłoń ze swoich gęstych, jasnych włosów. Chłopak stanął w bojowym rozkroku, czekając na znak do rozpoczęcia walki. Słysząc go, ruszył w kierunku Violet.

Dziewczyna wyciągnęła swoje wachlarze, używając ich do rozsiania pyłku. Nie mógł on jednak zaszkodzić Taggy’emu, którego głównym filarem Zielonych Dłoni były oczy. Rodzime kwiaty Violet bardziej mu pomogły niż zaszkodziły. Jego sokoli wzrok pozwalał mu dostrzec każdy ruch Violet, niemalże z wyprzedzeniem. Blokował ataki dziewczyny, jednak ona nie dawała za wygraną. Używała wachlarza, celując w stronę chłopaka wypuszczanymi z niego nożami. On omijał je, skacząc wokół Violet i wykonując salta tak, jak cyrkowiec. W którymś momencie podbiegł do dziewczyny i szybkim ruchem wytrącił jej wachlarze, po czym podciął jej nogi i powalił ją na ziemię.

— Rundę zwycięża Taggy Astero — powiedział Romashka, zerkając na uczniów stojących na ringu.

— Wy to wiecie, jak traktować kobiety — mruknęła Violet, kiedy chłopak stanął nad nią.

— Wybacz, taka specyfika tej roboty — wyjaśnił, podając jej rękę, my mogła wstać.

— Wiem, dlatego ją wybrałam — uśmiechnęła się, ściskając jego dłoń. — Dzięki.

— Przed nami ostatnia, być może decydująca rozgrywka — zapowiedział Calendula, gdy Violet i Taggy wrócili do swoich kolegów i koleżanek. — Zmierzą się w niej Lilian Fehér i Akileo Ryllik.

Na stadionie rozbrzmiały tony podekscytowania, krzyki i wrzaski, dźwięki wuwuzeli i uderzania stopami o bruk. Widownia niecierpliwiła się, oczekując ostatecznego rozstrzygnięcia walk. Akademia Ogrodnicza i Liceum Vegetabilia również nie mogły się doczekać. Dyrekcja obserwowała obie szkoły z góry, po cichu kibicując swoim uczniom.

— Dobra, do roboty — powiedział do siebie Lilian, uderzając pięścią o otwartą dłoń.

Poczuł, że ktoś kładzie mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się, widząc za sobą Juniper.

— Pokaż mu, co potrafisz, Lily.

— Nie musisz mi mówić dwa razy — prychnął chłopak, a na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek.

Dziewczyna skinęła głową, zgadzając się z nim. Lilian ruszył przed siebie, zostawiając podekscytowanych uczniów w tyle.

Aki, który już wcześniej miał okazję walczyć z Lilianem, czekał na rewanż od zeszłego roku. Chłopak wyczuł to, gdy tylko stanął z nim na ringu. Obiecali sobie, że zmierzą się na egzaminie semestralnym, ale ich próba nadeszła nieco szybciej.

— Znowu się spotykamy, co? — rzucił Lilian, stając naprzeciwko chłopaka.

— Skończmy to szybko — odparł Aki suchym tonem, zakładając ręce na piersi. — Mam lepsze rzeczy do roboty.

— Widzę, że nic się nie zmieniłeś — prychnął chłopak. — Ale… jak sobie życzysz.

Stanęli po swoich stronach ringu, czekając na sygnał dany im przez Calendulę. Mężczyzna odezwał się w końcu, rozpoczynając ostatni pojedynek.

Akileo posługiwał się kwiatami krwawnika pospolitego, który przystosowywał się do różnych gleb i temperatur. Jego liście z łatwością mogły opleść niejeden organizm, unieruchamiając go niczym wąż. W tym klimacie rośliny kwitły niemalże wszędzie, przez co chłopak miał zdecydowaną przewagę nad pozostałymi.

Lilian unikał jego roślin, które atakowały go z praktycznie każdej strony, chcąc powalić go na ziemię. Celował w nie ze swoich dłoni, w których tworzyły się liliowe wybuchy. Właściwości przeciwzapalne krwawnika wygaszały je w błyskawicznym tempie. Każda rana zadana Akiemu natychmiast się goiła, ponieważ olejki jego rośliny wspomagały zasklepianie się mniejszych i większych nacięć. Chłopak uśmiechnął się szyderczo i pobiegł do Liliana, zadając mu ciosy wręcz.

— Wspominałem już, że jesteśmy od was lepsi? — spytał, atakując go.

— Za dużo… się wymądrzasz! — zawołał Lilian, kierując pięść w jego klatkę piersiową.

W ostatnim momencie otworzył dłoń. Wydostał się z niej liliowy pył, wokół niego latały błyskawice. Siła wyrzutu odrzuciła Akiego w tył, lecz chłopak zatrzymał się tuż przed granicą ringu. Zgrzytnął zębami i pobiegł w stronę Liliana, prześlizgując się pod jego nogami. Łodygi i liście krwawnika oplotły się wokół nóg Liliana, gdy ten chciał je z siebie ściągnąć. Pociągnęły go na koniec ringu.

Lilian uderzył dłońmi w podłoże, tym samym uwalniając eksplozję liliowego pyłu. Siła wyrzuciła go ku górze. Wciąż lecąc, chłopak rozejrzał się wokół, chcąc upaść na ring. Skierował dłonie za siebie, pędząc w stronę Akiego. Licealista odsunął się, ponieważ chciał, by jego siła sama wyrzuciła przeciwnika poza wyznaczony okrąg.

Lilian w ostatniej chwili wyciągnął dłonie od siebie i odbił się od trybun, nie dotykając ziemi. Wyrzuciło go na ring, po którym potoczył się i przez chwilę się nie podnosił. Aki wyszczerzył zęby w zwycięskim uśmiechu, czekając na ogłoszenie wyników starcia.

W tym momencie stadion zamarł. Lilian uniósł głowę i powoli wstał. Wszystko go bolało. W jego uszach rozlegały się jakieś piski i niezrozumiałe krzyki, a on sam czuł, że opada z sił. Spojrzał na Akiego, który wpatrywał się w niego zszokowany.

Ryllik zgrzytnął zębami i zaczął biec w stronę Liliana, chcąc zadać mu ostateczny cios. Jego przeciwnik stał w bezruchu, podtrzymując się ramieniem pod klatką piersiową.

— Ostatnia szansa — szepnął do siebie Lilian, przypominając sobie o czymś.

Aki podbiegł do niego i wyrzucił łodygi i liście swojego kwiatu, by powalić go na glebę. W tej samej chwili Lilian podskoczył. Ruszył po łodygach w stronę Akiego i położył dłonie na jego ramionach. Skoczył przez niego jak przez kozła, ostatecznie odepchnął się od jego pleców kopniakiem i posłał chłopaka na ziemię. Aki prześlizgnął się po łodygach swoich roślin i spadł z ringu.

Lilian wylądował na środku wyznaczonego okręgu, oddychając ciężko. Odwrócił się, zastanawiając się, co się wydarzyło. W pierwszej chwili jeszcze nie był świadomy tego, czego dokonał. Działał bardzo szybko i instynktownie. Dopiero krzyki kibiców i całej widowni dały mu znak, że żyje i ma się dobrze.

— Walkę zwycięża Lilian Fehér! — zawołał Romashka uradowanym głosem.

Aki podniósł się, otrzepując się z trawy, pozostałości liści i kwiatów własnej rośliny. Lilian odwrócił się w jego stronę, widząc złość wymalowaną na twarzy chłopaka. Westchnął ciężko i podszedł do niego.

— Jeśli znowu zaczniesz coś gadać, sam cię zamknę — mruknął Aki, wpatrując się w niego gniewnym wzrokiem.

Lilian pokręcił głową, zaprzeczając. Wyciągnął do niego rękę.

Aki spojrzał na ten gest z dezaprobatą i odtrącił go, nie zwracając uwagi na głosy kibiców i jego kolegów.

— Jeszcze nie skończyliśmy — warknął, idąc w stronę własnej klasy.

Lilian wpatrywał się w plecy Akiego, gdy ten zmierzał na trybuny.

— Burak — mruknął, odwracając się na pięcie.

— Dzisiejsze zmagania klas kończą się remisem — ogłosił Calendula, podsumowując wszystkie walki, gdy wyniki wyświetliły się na ogromnym telebimie. — W porozumieniu z dyrekcją obu szkół, dogrywka decydująca o zwycięzcach odbędzie się w późniejszym terminie. Dziękujemy wszystkim za obecność i do zobaczenia na następnym festiwalu.


***


Uczniowie rozeszli się do szatni, witając się z wygranymi. Mieszkańcy Jordenu zaczęli powoli opuszczać teren stadionu, kierując się do wyjść. Sadownicy uważnie obserwowali, czy nie dochodziło do starć między kibicami. Wydawało się jednak, że wyjście odbywało się bez zbędnej przemocy.

Tymczasem między tłumem prześlizgiwała się niewielka postać w ogromnej bluzie z kapturem, która zasłaniała prawie całą jej sylwetkę. Rozglądała się po twarzach ludzi, poszukując tej jednej, dojrzanej wcześniej na telebimie. Osóbka dostała się na stadion tylko dlatego, że mogła przecisnąć się przez ochronę niezauważona.

Stanęła przy wyjściu z szatni, wypatrując znajomej postaci. Wśród wielu innych, nieinteresujących jej twarzy znalazła tę, której włosy były ozdobione czerwonymi owocami niezwykle trującego kwiatu.

— Znalazłam cię — szepnęła, ściskając w dłoni zielony owoc przypominający jabłko. — Nareszcie cię znalazłam.

Zielona grzywka opadła jej na czoło, a w złotych oczach coś zalśniło.

Rozdział 7
Poszukiwany, poszukiwana

Wszyscy uczestnicy walk opuścili szatnie. Uczniowie Liceum Vegetabilia wsiedli do ekobusu wraz ze swoją dyrektorką. Kobieta odwróciła się w stronę Black Orchida, zerkając na niego z górnego schodka.

— Powiedz mi, proszę, czy twój uczeń doszedł do siebie.

— Czyżbyś jednak martwiła się o młodych? — spytał mężczyzna, wpatrując się w nią z założonymi rękoma.

— Cóż… Nie jestem tak zimna, na jaką wyglądam — ucięła, poprawiając włosy. — Poza tym, chciałabym równej walki. Bez niego to nie będzie możliwe.

Black Orchid uśmiechnął się słabo, zgadzając się z nią.

— Napiszę, gdy będę coś wiedział.

Ros Tornigt skinęła głową i weszła do ekobusu, ustawiając uczniów na konkretnych siedzeniach. Kierowca ruszył, wyjeżdżając na główną ulicę Jordenu.

W międzyczasie adepci drugiej klasy ogrodniczej czekali pod szkołą. Mieli dostać wiadomość od Holtasoleya, który opiekował się Crocusem. Chcieli odwiedzić chłopaka i zobaczyć, czy wszystko z nim w porządku.

Mężczyzna wyszedł z budynku swojej placówki medycznej, idąc w ich stronę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 81.49
drukowana A5
Kolorowa
za 118.02