E-book
5.15
drukowana A5
24.24
Korpo(k)racja

Bezpłatny fragment - Korpo(k)racja


5
Objętość:
101 str.
ISBN:
978-83-8351-523-6
E-book
za 5.15
drukowana A5
za 24.24

Dedykuję wszystkim, którzy są bliscy decyzji o zmianie,

HISTORIE MOICH ZNAJOMYCH I ODRObina moich…

Zabrnęłam w przestrzeń, z której nie ma już innego wyjścia. Potrzebuję zmiany. Mam naprawdę dość. Jestem notorycznie zmęczona, a to co się dzieje wokoło nie jest już na moje nerwy. Mój kolega nazywa to „wykręcaniem szmaty” …. Dla niezorientowanych — praca ponad siły, ale skoro pokazujesz, że ciągle dajesz radę — to za chwilę dostajesz więcej…. Nie padasz na nos, nie bierzesz zwolnień to znaczy, że możesz więcej. Nieważne, że pracujesz regularnie dziesięć godzin w biurze a potem wieczorem nadrabiasz przez kolejne kilka godzin zaległości mailowe lub superważne tabelki… lub dzwoni do ciebie w nocy twój dział, bo pracują na zmiany. Śpię po 5 godzin, zrobiłam się gruba, apatyczna i nie mam siły, żeby po pracy choćby wyjść na spacer. A mam rodzinę…. Dlatego podjęłam pewne kroki. Zmiana jest konieczna i właśnie to robię.

Jak to się stało, skoro początki były takie cudowne?

W takim razie od początku

Mija właśnie 16 lat, kiedy ogromnie szczęśliwa przekroczyłam drzwi dużej, międzynarodowej firmy. Miałam poczucie, że świat właśnie otwiera przede mną swoje drzwi i czułam się szczęściarą. Już sama recepcja robiła wrażenie i już tam czuło się, że przekraczam progi międzynarodowej korporacji, wielkiego świata. Moje szczęście było ogromne, ponieważ we wcześniejszej pracy moje zarobki były co najmniej o trzydzieści procent niższe. To zawsze ma znaczenie, szczególnie w mieście z 50 tysiącami mieszkańców i jedynie dwiema dużymi firmami. Miałam kilka ofert z Poznania, ale codziennie dojeżdżać ponad sześćdziesiąt kilometrów i tracić dwie godziny dziennie mając małe dzieci to nie dla mnie. Byłam więc przeszczęśliwa, że mi się udało znaleźć taką pracę na miejscu, bo właściwie każdy w moim mieście chciał tu pracować. O firmie mówiło się wtedy w mieście tylko dobrze. To było w 2003 roku.

Początek…

Rekrutacja

Skończyłam logistykę oraz germanistykę, bardziej jednak ciągnęło mnie w stronę języka, więc podjęłam pracę w szkole jako nauczyciel. Lubiłam tę pracę, ale zarobki były na tyle niskie, że dorabiałam sobie tłumaczeniami, prywatnymi lekcjami, i cały czas szukałam czegoś innego. Małe dzieci, mąż akurat nie miał pracy, a cały dochód nie wystarczał od pierwszego do pierwszego. Któregoś dnia znalazłam w lokalnej gazecie ogłoszenie, że prężnie działająca znana fabryka kosmetyczna poszukuje asystentek do kilku działów. Pomyślałam czemu nie spróbować? Miałam prawie 25 lat, życie stoi otworem, dlaczego miałabym bać się zmian. Złożyłam CV i dosłownie po kilku dniach otrzymałam telefon i zaproszenie na rozmowę. To pokazało mi już, że działają sprawnie, co tylko było dodatkową zachętą. W międzyczasie nadrabiałam zbieranie informacji o firmie, ponieważ do tej pory wiedziałam tylko tyle, że produkowali artykuły kosmetyczne, z których czasami zdarzało mi się korzystać.

Nie byłam za bardzo zestresowana, miałam przecież pracę w szkole i podeszłam do tej rozmowy na kontrolowanym luzie. Oczywiście trochę mi jednak zależało, ale nie spinałam się — świat się nie zawali, jeśli się nie uda. Nie zestresowało mnie nawet to, kiedy powiedziano mi, że firma ściśle współpracuje z główną siedzibą w Hamburgu i poproszono rodowitego Niemca o sprawdzenie mojego języka. Właściwie ucieszyłam się, ponieważ poza nauczaniem w szkole — nie miałam zbyt wielu okazji na rozmowę w tym języku. To okazała się przyjemność.

Po zakończeniu tej rozmowy, gdzie głównie opowiadałam o swoich dotychczasowych doświadczeniach, pani z działu Kadr, która się jej przysłuchiwała, ponownie zapytała mnie łamanym (bardzo) niemieckim o dokładnie te same rzeczy, które właśnie powiedziałam jej koledze. Nie śmiałam jednak skomentować, że przecież właśnie opowiedziałam dokładnie o tym. Zaczęłam mówić i w którymś momencie zapytałam ją czy chciałaby zapytać mnie o coś jeszcze. Po niemiecku. Jej mina była bezcenna, strach, przerażenie, szukanie w głowie co powiedzieć (chociaż dotarło to do mnie znacznie później). I po chwili wahania powiedziała — to wróćmy już do języka ojczystego, to co pani powiedziała wystarczy, widać, że Pani niemiecki jest na odpowiednim dla nas poziomie… To było pierwsze dziwne zdarzenie. Dopiero potem, właściwie po kilku latach dowiem się, że ta pani po niemiecku znała jakieś 30 wyrazów i miała zestaw kilku standardowych pytań wyuczonych na pamięć, niekoniecznie ze zrozumieniem (a żeby było ciekawiej rekrutowała też do firmy tłumaczy 😊). Dobre ….

Wtedy trochę się zdziwiłam, ale uznałam, że tak ma być, a wcześniej nigdy nie rekrutowałam się do tak dużej i znanej firmy. Może to miało na celu sprawdzenie jak zareaguję i czy zwrócę jej uwagę na to. Przestałam się nad tym zastanawiać.

Po rozmowie, która trwała około pół godziny usłyszałam standardowe „odezwiemy się do pani” i wyszłam. Wracając na recepcję napawałam się po drodze widokiem pięknych biur i osób pracujących za szklaną ścianą. To był inny, piękny świat, jakiego do tej pory nie widziałam. Poczułam, że chcę być jego częścią.

Po spotkaniu czułam się dobrze, ale ze względu na sporą ilość codziennych obowiązków nie miałam czasu, aby się jakoś mocno zastanawiać czy mi się udało. Co ma być to będzie, pomyślałam.

Po kilku dniach odebrałam telefon. Okazało się, że wybrano dwie osoby, w tym właśnie mnie. Byłam w siódmym niebie! Naprawdę! Dodatkowo zaproponowana stawka była dla mnie cudowną informacją i nawet nie próbowałam jej negocjować. Zgodziłam się na propozycję, a tym samym w ciągu kolejnego miesiąca zakończyłam pracę w szkole.

Firma miała bardzo dobrą opinię, była uznawana za prestiżową, więc czułam się dumna. Chodziła opinia, że trzeba tu kogoś „wysoko” znać, aby się dostać. Nawet kuzynka stwierdziła — „musiałaś mieć dobre plecy, żeby tam się dostać” … A ja po prostu trafiłam na ogłoszenie i bardzo cieszyłam się, że los dał mi taką szansę. O nic nikogo nie prosiłam, byłam dumna, że zawalczyłam o siebie zupełnie samodzielnie.

Pierwszy dzień

Wszystko mi się podobało. Dosłownie! Już sam budynek z zewnątrz robił wrażenie, nowoczesny, przeszklony, kolorowy. Ludzie, miejsce, nawet głośne maszyny w części produkcyjnej — to wszystko było wręcz fascynujące. Do końca życia zapamiętam też zapachy jakie rozchodziły się w części produkcyjnej i w biurach. Dodatkowo każdy się uśmiechał, ludzie odnosili się do siebie życzliwie i z szacunkiem, a poza tym dostałam swoje własne biurko i telefon służbowy. Powiedziano mi, że komputer dostanę następnego dnia.

Pokazano mi mój pokój. Mój pokój! Niesamowite, że miałam go tylko dla siebie, a nawet nie marzyłam o takim komforcie. Moja przełożona przyniosła mi opis stanowiska, który wspólnie przejrzałyśmy. Wszystko mi wyjaśniła i opowiedziała czym mam się tutaj zajmować. Następnego dnia koleżanka, od której przejmowałam obowiązki wprowadziła mnie w szczegóły, a ja zapisałam sobie połowę notatnika, aby potem o to samo więcej nie pytać kilkukrotnie. Bajka! Czułam się zadbana i poinformowana.

To był dział HR, tam właśnie na początku trafiłam, trochę jako „przynieś, podaj, poukładaj”, ale to nieważne — było cudownie! Presja na wyrobienie się w czasie była, ale ówczesna, moja pierwsza kierowniczka potrafiła zachęcić, często chwaliła, motywowała. W dużej mierze to ona kreowała taką atmosferę, że chciało mi się wstawać o 6tej rano.

Każdy dzień przynosił coś nowego i bardzo dużo się uczyłam. Uśmiech tygodniami nie znikał mi z twarzy i sama nie wierzyłam własnemu szczęściu. Byłam zauroczona tym miejscem! W domu nie zamykała mi się buzia, ponieważ te zachwyty przekazywałam mężowi i rodzicom. Miałam masę pozytywnej energii i poczucie, że złapałam pana Boga za nogi! Wszystko było takie „amerykańskie”, chociaż firma wtedy jeszcze była niemiecka.

Ale życie nigdy nie jest tylko pasmem wspaniałości, takim właśnie amerykańskim filmem, o czym stopniowo, z czasem zaczęłam się dowiadywać.

Pierwszy „challenge” — 1: 0 dla mnie

Po kilku tygodniach, kiedy powiedziałam kilku osobom, że prywatnie trochę tłumaczę, bardzo szybko poproszono mnie o tłumaczenie spotkań — tzw. dziennych. Szefem produkcji był wtedy rodowity Niemiec. W mojej głowie pojawiły się pierwsze obawy — nie znam jeszcze branży, specyficznego słownictwa a oni rozmawiają przecież o produkcji, awariach maszyn, częściach zamiennych, używają skrótów, których zupełnie nie rozumiem. A w spotkaniu uczestniczy kadra kierownicza (to nic, że znaczna część też nie zna języka lub znała bardzo słabo) i ja, malutki „pikuś” w tej ogromnej maszynie. Pojawił się pierwszy stres.

Tak jak się spodziewałam… Zacięłam się kilka razy i wyraźnie zdenerwowałam. Widziałam pełen niezadowolenia wzrok kilku „ważnych” kierowników. Poczułam się bardzo, bardzo malutka i było mi najzwyczajniej wstyd. Pomyślałam sobie wtedy pierwszy raz „co ja tutaj robię” …. I wtedy słyszę jak szef produkcji mówi do mnie

— Nie martw się, nikt nie wymaga od ciebie tego, że po tak krótkim czasie będziesz znała nasze branżowe słownictwo. Powoli, nie przejmuj się, wszystko przyjdzie z czasem. I tak świetnie sobie radzisz.

W pierwszym momencie myślałam, że się przesłyszałam, tym bardzie, że widziałam wcześniejsze „miny” i uśmiechy kilku uczestników, kiedy coś mi nie szło. Jednak nie. Te słowa rzeczywiście były do mnie. Szkoda, że znaczna część „tych ważnych” nie rozumiała co do mnie powiedział. Mimo to, dało mim to więcej wiary w siebie, pomyślałam, że dam radę, nauczę się. Są na tym świecie właśnie dobrzy ludzie. To była kolejna pozytywna sytuacja, która spowodowała, że to miejsce zaczęłam widzieć jako miejsce na dłużej.

Moja wiara w ludzi i to miejsce wzrosła jeszcze bardziej następnego dnia. Kolega, sporo starszy i pracujący tu już dość długo (w pokoju obok), sam zaproponował, że oprowadzi mnie po całej firmie i zapozna z ludźmi. Ciągle wiele było takich miejsc i ludzi. Byłam bardzo zaskoczona, ale też zadowolona, że tutaj ludzie są w większości jednak bardzo otwarci, nie traktują mnie z wyższością i chcą abym się też uczyła. Tego dnia poznałam wiele osób, odwiedziłam wiele działów i wtedy też już nawiązałam kilka przyjaźni. (Te znajomości trwają do dziś i niejednokrotnie pomogły mi rozwiązywać problemy i przetrwać trudne chwile w późniejszych latach.)

Praca w szkole dawała mi wiele satysfakcji, szczególnie, kiedy udało mi się doprowadzić kilku uczniów do poziomu laureatów ogólnopolskiej olimpiady językowej. Ale średnio dogadywałam się wtedy z dyrektorką, która jednego dnia na integracyjnym spotkaniu piła ze mną przysłowiowego brudzia a następnego dnia zwracała się do mnie „pani Honorato”. I tak było kilka razy 😊. nie wiedziałam o co chodzi, ale oczywiście dostosowałam się do zasad jakie wyznaczała. Stwarzało to jednak duży dystans i brak zaufania.

A w nowym miejscu świat był piękny, ludzie (w większości) uśmiechnięci i życzliwy, jednak powiedzenie, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma już niedługo miało okazać się prawdziwe.

Pierwszy „zgrzyt”

Jako że regularnie zaczęłam uczestniczyć w spotkaniach i je tłumaczyć, po kilku miesiącach „awansowałam” i oficjalnie objęłam stanowisko tłumacza firmy. Kolega, który do tej pory pełnił tę rolę postanowił kontynuować karierę we Wrocławiu w zupełnie innej branży, a przynajmniej tak mówiono. Zwolniło się jego miejsce i zaproponowano je mnie. Cieszyłam się z szansy, ale też z tego, że oznaczało to kilkaset złotych więcej. W mojej sytuacji to również miało znaczenie.

Z wielkim zaangażowaniem podeszłam do nowych zadań. Do moich obowiązków należały też tłumaczenia pisemne, których było bardzo dużo. Każdy dzień mijał mi bardzo szybko i zauważyłam, że mam coraz mniej czasu. Często odpuszczałam sobie obiad, ponieważ żałowałam trzydziestu minut a nie chciałam zostawać dłużej, tym bardziej, że do szesnastej musiałam odebrać dzieci z przedszkola.

Zaczęłam powoli też zwracać uwagę na pewne (niby) drobiazgi. Zauważyłam, że styl maili, jakie dostawałam bardzo się różnił w zależności od stanowiska, jakie osoba pisząca do mnie piastowała. Osoby z niższych stanowisk zawsze grzecznie prosiły o wsparcie, pisały na kiedy i dlaczego go potrzebują, i z góry dziękowały za pomoc. Natomiast część (to prawda, że na szczęście nie wszyscy) z wyższych kierowników a nawet dyrekcja pisali już w innym tonie. To nie były prośby, a polecenia służbowe. Część była w dalszym ciągu grzeczna, lecz w większości bardzo formalna. Mistrzynią „próśb” była jedna z pań kierowniczek, do której każdy nie śmiał odezwać się inaczej niż Szanowna Pani (nawet w zwykłej rozmowie; i z nikim nie była na Ty). Jej maile nigdy nie rozpoczynały się od „dzień dobry” czy „witam”, u niej zawsze od razu był sprecyzowany cel w formie „ma być zrobione na” i tu konkretna data plus załącznik do przetłumaczenia. Oczywiście zapomnijmy o jakimś „pozdrawiam” czy „z góry dziękuję” na końcu. Tu było zawsze jedno bezosobowe zdanie „ma być zrobione na”. Zauważyłam, że wszyscy się jej boją i początkowo wydawało mi się, że zwrot Szanowna Pani to z szacunku do niej. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że to były obawy, strach przed tak zwaną szarą eminencją tej firmy. Później usłyszałam, że była wyrocznią w temacie kogo zwolnić, kto ma zostać, i kogo zatrudnić. Zaczęły do mnie docierać uwagi, żarty kolegów, że jak się dobrze „posmaruje” to zatrudni mi całą rodzinę, a jak jej podpadniesz to koniec. To ploteczki jakie docierały też do „miasta” — mogły więc nie być zupełnym wymysłem zazdrośników. Osobiście tego jednak nie doświadczyłam.

Starałam się wiec, aby tłumaczenia dla niej zawsze były perfekcyjne i przed czasem, a kiedy wchodziła czasami do mojego pokoju to automatycznie dosłownie „stawałam na baczność”. Taki odruch bezwarunkowy ze strachu. To była jedyna osoba w firmie, która nigdy nie podziękowała mi za tłumaczenie. Właściwie za nic nigdy nie dziękowała nikomu. Dzień dobry ani do widzenia również.

Pierwszy wyjazd za granicę

Tłumaczeń, ustnych i pisemnych, robiło się co raz więcej a ja zaczęłam zyskiwać dodatkowe kilogramy spędzając minimum 8 godzin dziennie przy komputerze. Zazwyczaj odpuszczałam sobie obiad, a potem w domu zabijałam głód czymkolwiek się dało no i oczywiście non stop komputer, komputer, komputer…. Zaczęłam też zabierać ze sobą komputer na weekend do domu, aby od czasu do czasu „nadrobić” zaległości, jakie zaczęły się pojawiać.

W którymś momencie pojawiła się propozycja wyjazdu na szkolenie z jednym z kierowników do Berlina, z czego bardzo się ucieszyłam (oczywiście ja w roli tłumacza). Po pierwsze odetchnę od komputera a po drugie, pomimo takich studiów, nigdy wcześniej nie byłam w Niemczech a zawsze o tym marzyłam. Szkolenie miało trwać 3 dni. Byłam w euforii! W końcu zobaczę Berlin i będzie okazja przez 3 dni korzystać z tego co studiowałam przez pięć lat. A kolega z jakim miałam jechać zupełnie nie mówił po niemiecku, stąd też potrzebował wsparcia.

Rzeczywiście szkolenie trwało trzy dni, ale… okazało się, że widzę głównie buro oddziału, w którym byłam od 9tej do 19stej… Po czym padałam nieżywa na łóżko i wstawałam następnego dnia. Super, bo używałam języka, ale ten wyjazd wyobrażałam sobie jednak trochę inaczej.

Ostatniego wieczoru zaproszono nas jednak na kolację z całym zespołem, który był na szkoleniu. Miało się to odbyć w centrum Berlina. Super, chwila odpoczynku, tylko nikt mnie nie uprzedził, że kolega, z którym pojechałam jest dość mocno trunkowy… a po tym delikatnie mówiąc — nieobliczalny.

W którymś momencie zaczął wypominać kolegom z Niemiec, że to oni wywołali wojnę, zabili masę ludzi i całe zło świata to przez nich. Przy tym mocno gestykulował i nie żałował „łaciny”. Wyglądało to, nawet dla osoby nie znającej polskiego, bardzo agresywnie. Szczęście w nieszczęściu, że mówił to właśnie po polsku a w naszym gronie nie było żadnego Polaka oprócz nas… Naprawdę szczęście. Byłam w szoku, no bo jak powiedzieć ludziom, którzy bardzo serdecznie nas gościli, takie rzeczy. Może, gdybym miała więcej doświadczenia życiowego i zawodowego zastopowałabym kolegę już na starcie jego monologu. Ale byłam w szoku i zamurowało mnie. Nie potrafiłam zebrać myśli, żeby sensownie się zachować.

Pierwszy i jedyny raz w życiu, nie tłumaczyłam dosłownie tego, co ktoś mówi a zastąpiłam to jakimiś kombinacjami. Skończyło się na tym, że bardzo załagodziłam temat mówiąc coś o historii drugiej wojny jednak zupełnie zmieniłam kontekst — że mamy wspólną historię, nie zawsze dobrą, jednak takie były czasy. Brnęłam jak potrafiłam. Ci ludzie widzieli też wyraźnie, że kolega mocno podniósł sobie tego wieczora poziom promili a chyba nie powinien. Jak tylko nastąpiła chwila przerwy w tym żenującym widowisku — od razu, jako że było już późno, powiedziałam mojemu koledze, że jestem bardzo zmęczona, i czy moglibyśmy już pójść i o dziwo zgodził się (ktoś mi potem powiedział, że to nie był pierwszy i nie jedyny jego występ tego rodzaju). Byłam zażenowana, i jestem też pewna, że koledzy z Niemiec widzieli i wyczuli, że coś jest nie tak. Myślę, że wyczuli kontekst. Ale trudno, wtedy nie potrafiłam inaczej zareagować. Wstyd wziął górę a oni na szczęście zachowali się bardzo dyplomatycznie.

I tak jak cieszyłam się na wyjazd do Berlina, tak w tamtym momencie marzyłam, aby wrócić już do domu. Berlina oczywiście poza biurem firmy i lotniskiem nie zobaczyłam. Dalej pozostał w sferze marzeń.

Kolega po powrocie albo udawał, że nic nie pamięta, albo rzeczywiście nie pamiętał. Nigdy nie wróciłam z nim do tego tematu w żadnej rozmowie, na szczęście też więcej nie wyjeżdżałam już z nim nigdzie. Szczerze mówiąc, gdyby wrócił do mnie z kolejną propozycją — odmówiłabym.

Po kilku latach i kilku awanturach na różnych wyjazdach, i innych spotkaniach, sytuacja sama się rozwiąże — zostanie zwolniony. Za awantury, agresję i pretensje…

Pierwsza większa porażka i rozczarowanie

Pracowałam już dwa lub trzy lata. Firma wchodziła w proces negocjacji z nowym inwestorem. Było bardzo nerwowo, każdy bał się o pracę, ponieważ w naszym mieście ciężko było znaleźć coś podobnie atrakcyjnego a zanosiło się przecież na zmiany. Poproszono mnie o tłumaczenie jednego ze spotkań, ponieważ kilka osób w tym gronie było tylko niemieckojęzycznych, a kilka innych reprezentujących inwestora mówiło jedynie po polsku. Miałam pewne obawy, ale cóż, nie pierwsze i nieostatnie spotkanie do tłumaczenia. Jedynie ranga znacznie wyższa. Dam radę, pomyślałam.

Było ciężko, spotkanie było całodzienne i czułam się zmęczona. Późno wróciłam prosto do domu i jedyne o czym marzyłam to przytulić się do dzieci i zasnąć. Tak też się stało.

Jakie było moje zaskoczenie następnego dnia rano, kiedy wezwała mnie do siebie ówczesna szefowa kadr (inna niż na początku) i zaczęła mnie ochrzaniać, że ujawniam tajemnice służbowe, co ja wyprawiam i że mogę się pakować! Uwierzcie mi — zatkało mnie…. Zapytałam:

— Ale o co chodzi, bo nic nie rozumiem? — i naprawdę tak było.

— Jak to nie rozumiesz, pierwsza rzecz po wyjściu z pracy to opowieści do innych pracowników o czym mówiono na negocjacjach! — i potem masa uwag, że jak śmiem, jestem niepoważna, nieprofesjonalna i że to nie jest miejsce dla mnie! Zdołałam powiedzieć jedynie, że to nieprawda i naprawdę nie wiem o co chodzi. Nie dała mi za bardzo dojść do głosu, ale przede wszystkim zupełnie mnie nie słuchała.

Musiałam usiąść i odsapnąć po przeżyciu. Było mi przykro, ale czułam się całkowicie skołowana, bo naprawdę nie rozumiałam o co chodzi i co się stało. Poszłam do mojego szefa i powiedziałam o sytuacji. On już wiedział, ale pozwolił mi przynajmniej się wypowiedzieć i poprosił, abym opisała dokładnie co robiłam po wyjściu z pracy. Bardzo mnie lubił, wiedział, że naprawdę angażuję się w prace i nigdy go nie zawiodłam, więc kazał mi czekać a sam poszedł porozmawiać do szefowej kadr. Wrócił po mniej więcej godzinie. Powiedział, że dostaję ostatnią szansę i że mogę zostać, ale muszę uważać i kontrolować co robię. Podziękowałam mu, ale czułam się bardzo źle. Nic złego nie zrobiłam i teraz mam pracować z takim piętnem. To nie było łatwe. Przepłakałam kilka wieczorów.

Po dłuższym czasie dopiero dowiedziałam się, że to wszystko, ponieważ miałam już jednak w firmie wrogów. Komuś zagrażałam, ktoś miał swoje, inne plany w stosunku do stanowiska, na jakim pracowałam. Wiem kto. Jeden typ z dużymi ambicjami (bardzo często bywający i z własnej i nieprzymuszonej woli spowiadający się u Dyrekcji) obiecał moje stanowisko komuś sobie zaufanemu, ze swojej rodziny, a ja miałam najzwyczajniej w świecie „wylecieć” z pracy. Dowiedziałam się o tym przypadkiem na jakiejś imprezie. Głupek pochwalił się, że wykorzystał okazję, był na tych negocjacjach więc wiedział o czym była mowa, i że zadziałał odpowiednio, aby mnie zwolnili, a na moje miejsce ma przyjść jego protegowana. Odkrył karty po pijanemu na imprezie. Zaangażowana w to (nie znając faktów) była jedna z asystentek, która uwierzyła mu i przekazała informację do Kadrowej….

To było obrzydliwe, na chwilę mnie złamało, ponieważ coś takiego nigdy nie miało miejsca a przypięto mi pewną „łatkę” na lata, że nie można mi do końca ufać. Dopiero po latach przestałam o tym myśleć. Niestety tego Kierowniczka widuję czasami w mieście, kiedy jestem na zakupach. Zawsze odwraca głowę i udaje, że mnie nie widzi i nie zna. Ja przepracowałam tu potem kilkanaście lat, a jego zwolniono w czasie zmian będących efektem tych negocjacji, kilka miesięcy po tym co mi zrobił. Asystentka pracuje nadal, robi już coś innego, do tej pory jest nadgorliwa i przekazuje dalej wszystko co usłyszy lub czego się domyśla… Taka chora w tym wypadku lojalność wobec firmy.

To była ogromna lekcja — dotarło do mnie, że nie wszyscy są życzliwi a czasem jesteś pionkiem w czyjejś grze. To, że dowiedziałam się prawdy po latach nie naprawi tego co się wtedy stało.

Pierwszy raz poczułam, że opowieści innych o pracy w korpo mogą być prawdziwe, a wyścig szczurów istnieje naprawdę.

Pierwsze starcie z Dyrektorem

Nasi dyrektorzy zmieniają się średnio co cztery do pięciu lat. To chyba normalna praktyka w wielu międzynarodowych korpo, nic dziwnego. Kolejny, który przyszedł to też był Niemiec. Tyle, że wyjątkowy choleryk. Jego nastroje zmieniały się w sekundę i każdy starał się obchodzić się z nim jak z jajkiem.

Któregoś dnia poprosił mnie o skompletowanie materiałów na ważne spotkanie, przetłumaczenie i przekazanie ich z wyprzedzeniem do osób, które były na nie zaproszone. Miałam na to dwa tygodnie. Przygotowałam wszystko zgodnie z prośbą. Każdemu dostarczyłam materiały osobiście, aby mieć pewność, że dotarły i poprosiłam o wzięcie ich ze sobą na to spotkanie. Po tym czasie doszło do wspomnianego spotkania, gdzie każdy z wchodzących do pokoju…. nie przyniósł ze sobą nic. Czekaliśmy jeszcze jedynie na dwie osoby. Po paru minutach dyrektor zapytał czy obecni zapoznali się z materiałami. Na co cała sala z wielkim zdziwieniem:

— ale z jakimi materiałami? — a ja otworzyłam usta ze zdziwienia.

Dyrektor poprosił mnie na bok i najzwyczajniej zbeształ mnie od góry do dołu. Usłyszałam, że marnuję jego czas, pieniądze i że nie można na mnie liczyć… Kazał mi też wyjść ze spotkania, chociaż miałam dla kilku osób je tłumaczyć. W takich momentach ściska mnie w gardle i najczęściej nie umiem nic od razu odpowiedzieć, chociaż doskonale wiem co zrobiłam a czego nie. Kazał mi iść do biurka z informacją, że potem ze mną porozmawia. Udało mi się jedynie wydukać — że każdy dostał ode mnie materiały. Na co usłyszałam sarkastyczne „jasne”.

Spotkanie skończyło się, dyrektor wrócił do biura i cisza. Nie chce ze mną rozmawiać? Przeszło mu? Przecież był wściekły! Nie odzywał się do mnie przez kolejne dwa dni a ja oczywiście bałam się zapytać. W myślach już pakowałam kolejny raz swoje rzeczy…

Ta niepewność chwilę trwała. Dopiero po kilku dniach wchodząc do biura rano wykrztusił z siebie — dzień dobry, rzeczywiście było tak jak mówiłaś. Jego mina mówiła mi, że przyszło mu to z wielkim trudem. Zwlekał dwa dni, żeby wydobyć z siebie coś co miało zastąpić „przepraszam”, chociaż oczywiście to słowo nie padło.

Okazało się, że dwóch spóźnialskich, których nie było jeszcze w tamtym momencie na spotkaniu przyniosło ze sobą materiały, co więcej zapoznali się z treścią. Spotkanie zostało przełożone, ponieważ dyrektora szlag jasny prawie trafił, że w gronie piętnastu kierowników tylko dwóch przygotowuje się do spotkań.

Szkoda, że z opóźnieniem jednak oliwa sprawiedliwa czasem na wierzch wypływa. Od tamtej pory — zaczęłam zbierać na kartce podpisy, kiedy roznosiłam materiały do zapoznania się przed spotkaniami. Hmmm, zaczęłam używać tzw. dupochronek… 😊. Później przydadzą mi się one co najmniej kilkanaście razy.

Przekonałam się, że zajmowane stanowisko nie musi stanowić o profesjonalizmie i jeśli ktoś ma na szali swoje i twoje stanowisko — ciebie utopi w łyżce wody. Trzynaście osób przecież powiedziało początkowo, że nic nie dostali…

Mistrz delegowania

Jakiś czas temu dołączył do nas kolega, nazwijmy go Adam, który wcześniej pracował w magazynach innej bardzo znanej i dużej korporacji w Poznaniu. Bardzo dużo o niej opowiadał zaczynając co drugie zdanie „bo u nas w xyz…”, i sporo czasu zajęło mu przestawienie się, że jest już gdzieś indziej. W naszej firmie trafił do działu Projektów Inżynieryjnych i objął stanowisko kierownika. To spory i ważny dział. Na początku było wszystko w porządku, ale z czasem zaczęliśmy zauważać dziwne zachowania.

Cokolwiek dostawał do wykonania na codziennych spotkaniach — bezkrytycznie przyjmował a to nie było kilka, a kilkanaście zadań dziennie. Za każdym razem było „ok, ja to zrobię”, sam się do tych zadań wyrywał, nawet jeśli czasem wychodziły poza zakres jego działu. Wow, podziwialiśmy go, ponieważ to były jakieś szalone ilości zadań. No ale, młody, nowy, chce się wykazać, kto mu zabroni. Chce, niech działa!

Po kilku tygodniach przypadkiem spotkałam kolegę, który pracował już bardzo długo i raportował do naszego „nowego”. Był wściekły! Jego dział ma bardzo dużo pracy bieżącej, musi szybko reagować na awarie, potrzeby maszynowe, etc. a jego nowy szef codziennie przynosił im listę kolejnych tematów (tych które ponoć brał na siebie) i wszystkie były na już! Co więcej to, że przynosił listę zadań na kartce to jedno, ale potem do każdej z osób, której przekazał dane zadanie wysyłał maila (oddzielnego dla każdego punktu) gdzie wymieniał co jest do zrobienia. Jednak na tym nie koniec, bo potem każdy dzień rozpoczynał od maili, w których powtarzał jedną frazę „jaki jest status tego tematu?”. Ilość codziennie wysyłanych maili przez niego należy więc pomnożyć razy kilkanaście do każdego — zlecenie zadania i pytania o status. Mógł sam więc wyglądać na bardzo zapracowanego, ciągle przy komputerze, ciągle coś pisał. Aby było ciekawiej, jego dział znajdował się jakieś 20 kroków od jego biurka, mógł wiele przekazywać ustnie… Adam jednak pisał, nie mówił, nie spotykał się, on pisał. Na wszystko musiał mieć przecież dowody.

Kiedy jego zespół przekazał swoje uwagi przełożonej Adama, ale je odpowiedź była jasna i nie miała ochoty prowadzić dyskusji:

— ale on dostarcza, cokolwiek na siebie bierze — dostarcza. Jeszcze z niczym się nie spóźnił.

I tyle w temacie. Nie ważne jak, jakim kosztem — ważny jest wynik.

A Adam samodzielnie jedynie delegował zadania, wysyłał po prostu maile do swojego zespołu a potem je kontrolował. Nie uczestniczył w wykonywaniu zadań, nie pomagał i nie angażował się w nie w żaden inny sposób. Jego dział za to miał zadań po tzw. „kokardki”. To dopiero jest umiejętność!

Siedziałam obok niego przez kilka miesięcy w czymś co znają wszyscy z korpo — w open space. Dzieliło nas jakieś pół metra, ponieważ nasze biurka były połączone. Nie raportowałam na szczęście nigdy do niego.

Adam, kiedy miał mi cokolwiek przekazać — pisał. Kiedy zwróciłam mu uwagę — „chłopie, przecież siedzisz obok mnie, naprawdę nie możesz mi tego powiedzieć?”

— no wiesz, niby mogę, ale jak mnie szefowa zapyta, czy dostałaś komunikację w tym temacie to jak jej to potwierdzę? Przecież jeśli ci tylko powiem to możesz się wyprzeć…

Nie tylko mistrz delegowania zadań, to był mistrz super dupochronek, ale zakładam, że jest to efekt odpowiednich, wcześniejszych i nienajlepszych doświadczeń, które jednak okazały się też skuteczne u nas. Opinia szefowej go uskrzydlała.

Bo kto sam z siebie działa w taki sposób? Gdzieś się tego nauczył. (czyżby w innym korpo?)

Ta sytuacja pokazała mi co interesuje kierowników i zarząd. To nie byli ludzie, ich samopoczucie, to zawsze był tylko zawsze wynik.

Strasznie dużo mówiono w firmie o ludziach, o szacunku do nich, ich dobrym samopoczuciu w pracy. Tyle wszystkiego, że jedynie mówiono… Górnolotne słowa. Pozory…

Skupienie na wynikach to normalne i oczywiste w każdej firmie, ale dlaczego nie mogłoby iść w parze z nieprzedmiotowym traktowaniem ludzi?

Kierownik — a co ty o tym myślisz

Po pewnym czasie, awansowałam do działu Produktów Innowacyjnych na stanowisko Koordynatora. To był nowy dział, w którym byłam ja, jeszcze jedna koleżanka i kierownik. Cieszyło mnie to, że dostałam taką propozycję, że ktoś zauważa moje zaangażowanie i chce dać mi szansę na coś nowego.

Lubię zmiany, więc cieszyłam się z tego, że nauczę się czegoś nowego. Same miałyśmy też wypracowywać standardy i sposób pracy, spora dowolność i w sumie duże zaufanie. To było świetne.

Naszym szefem został kolega, który pracował w firmie ponad 20 lat. Liczyłyśmy na wiedzę, wsparcie, pomoc i poradę, w końcu my obie miałyśmy tego stażu ciągle niewiele.

W codziennej rozmowie z nim wszystko było ok, do czasu, kiedy pojawiały się zawodowe pytania do niego. Zaskoczona byłam sposobem prowadzenia przez niego rozmowy. Słuchał naszych pytań po czym jego wypowiedź zawsze zaczynała się pytaniem — „a co ty o tym myślisz? Co byś zrobiła? Masz jakiś pomysł?”. Naprawdę zawsze! Dzieliłam się oczywiście swoimi przemyśleniami i pomysłami rozwiązań, przecież to był mój szef. Wydawało mi się to początkowo oczywiste. Dość szybko okazało się jednak, że nasze pomysły „nosił” do zarządu i przedstawiał jako…. swoje.

Kolejna więc lekcja była taka, żeby zbyt szybko nie dzielić się pomysłami i to my zaczęłyśmy jemu zadawać takie pytanie jako pierwsze na koniec opisywania każdego tematu. Niestety chyba nie rozumiał aluzji i starał się z nas wyciągać informacje w ten sam sposób dalej. To było dość męczące, ale jakoś przeżyłam :)

Niechęć do dzielenia się pomysłami nie jest budującym wnioskiem, ale takie działania niestety powodowały brak zaufania ogólnie. Smutne, tym bardziej że od nas oczekiwano pomysłów i nowych rozwiązań, ale dlaczego ktoś inny miał spijać śmietankę?

Wniosek jest taki — w takiej sytuacji rób swoje, a jeśli masz pytania idź mimo wszystko bezpośrednio do przełożonego. Jeśli trafisz na przełożonego w typie „a co ty o tym myślisz” — idź do jego przełożonego. W korporacji nie ma sentymentów. Gorzej, jeśli szaf szefa będzie taki sam.

Język korpo(k)racji

Na początku poczułam się jakbym trafiła do innego kraju, którego języka nie znam. Przerażały mnie wszechobecne skróty, nie te ogólnie używane, ale związane z moją branżą, a branża kosmetyczna ma tego naprawdę dużo. Moja firma zdobyła w tym chyba nawet nie mistrzostwo świata, ale galaktyki. Naprawdę kosmos! Zaczęłam je sobie spisywać i robić słownik, aby zrozumieć co kto do mnie pisze lub mówi. Ciekawe właśnie, że w mowie też niewiele rzadziej moi koledzy ich używali. Zazwyczaj podkreślając, że na inny rodzaj wypowiadania się nie mają czasu, a to pozwala im go zaoszczędzić. Uważali, że wszyscy powinni wiedzieć o co chodzi. Kiedy dopytywałam co to znaczy zazwyczaj odpowiedzią było — no jak to, nie wiesz? Wprawiali mnie w zakłopotanie. Dlatego właśnie zaczęłam nanosić je na własną listę. W którymś momencie miałam ich na liście ponad czterysta! Tylko skróty. Serio!

Skróty to jedno co mi osobiście uprzykrzało życie. To co najbardziej wkurzało z kolei pracowników z hali to niemieckie a potem (po późniejszym przejęciu firmy przez amerykanów) już angielskie wtrącenia, których czasami było więcej niż polskiego. Na jednej z prezentacji, na jakich byłam, członek zarządu opowiadał po polsku (podobno) coś o wojnie cenowej z inną firmą kosmetyczną i padło zdanie:

— nie będziemy teraz budować stoków.

Obok mnie siedzieli panowie około sześćdziesiątki, z co najmniej dwudziestoletnim LUB dłuższym stażem na hali i słyszę, jak szepczą:

— a co to są kurwa stoki?

Nie mówili tego z żartem, ale z irytacją. Firma ciągle nie rozumie, że nie każdy musi znać języki a sposób mówienia, nie tylko w pracy, trzeba dostosować do odbiorcy. To są podstawy nie tylko zarządzania, ale po prostu okazywania szacunku.

Zdania typu — musimy dobrze wykorzystywać naszą „kapasity” bo gonią nas „dedlajny” to oczywiście chleb powszedni dla każdej korpo. I tak jak w biurze było to tolerowane, to ludzi z hali najzwyczajniej w świecie szlag trafiał.

Pod koniec mojej pracy w firmie, po przejęciu jej przez amerykanów, to zaczęło być już chorobą, przepraszam, ale przede wszystkim wśród najmłodszych, wyjątkowo ambitnych i szybko awansujących kierowników. Któregoś dnia wyszłam na zewnątrz zapalić i obok stanęło dwóch młodych gniewnych przed chwilą awansowanych na kierowników, Polaków, żeby nie było. Też palili… i rozmawiali ze sobą po angielsku…. Nie mogłam przestać się na nich gapić!

— Panowie, przepraszam — nie mogłam się powstrzymać — ale dlaczego wy ze sobą rozmawiacie po angielsku? Przecież tu nie ma nikogo tylko anglojęzycznego.

— wiesz co, no mamy teraz tyle branżowego słownictwa po angielsku, a czasem po polsku po prostu ciężko znaleźć słowa.

— aha…

O żesz w mordę jeża! Moją szczękę można było zbierać z chodnika przy wejściu… Co to za szopka!?

Życzę wam wszystkiego najlepszego, ale panowie — bez przegięć! Najwyraźniej chcieli być podziwiani!

Inna rzecz, która mnie nieustannie dziwi a może nawet już martwi to fakt, że w korpo wszystko jest opisane. Maszyny na produkcji wyglądają jak choinki, oklejone skrótami, krótkimi instrukcjami z każdej strony. Ale nie tylko maszyny, biuro też nie pozostaje w tyle. Nawet przy maszynce do kawy znajdziesz naklejkę „zanim wciśniesz przycisk z wybranym napojem podstaw kubek”, nad koszem na śmieci z kolei „tutaj wrzucasz śmieci” — naprawdę? Czy naprawdę potrzebujemy aż takich podpowiedzi? Czy nie potrafimy już żyć i myśleć bez instrukcji?

Ok, jeśli są po polsku, czasem mogą się przydać, ale niemieckie czy angielskie określenia dla ludzi na hali? Po co?

Może to coś co tylko mi wydaje się być absurdem a dla innych jednak nim nie jest i jest potrzebne. Nie wiem. Obawiam się tylko, że idziemy w stronę pisania instrukcji do instrukcji (uwierzcie, że taką też widziałam…). A gdzie myślenie?


Do języka korporacji należy też mówienie sobie na „ty”. Powiedziano mi o tym już pierwszego dnia pracy, że tak trzeba a nawet wypada.

Jednak tak jak rozumiem, że sześćdziesięciolatek może mówić po imieniu do dwudziestolatka, jednak, kiedy dwudziestolatek na dzień dobry zwraca się tak samo do osoby o czterdzieści lat od siebie starszej — mnie to razi, chyba, że ten starszy zaproponuje przejście na ty. Może się mylę i jest to tylko moje odczucie, ale za szybkie skracanie dystansu często, z tego co mogłam zaobserwować, powodowało też zmniejszenie szacunku wobec tej starszej osoby. Zajęło mi na przykład około dziesięciu lat, aby do jednego z moich starszych szefów mówić po imieniu a przełamałam się jedynie dlatego, że sam to zaproponował. Miałam i tak z tym długo kłopot.

Nawet w późniejszych latach i zarządzając już działem nigdy nie zwróciłam się jako pierwsza do osoby starszej na ty, chyba, że ta osoba to zaproponowała lub sama po prostu zaczęła mi mówić po imieniu. Wtedy po jakimś czasie też się przełamywałam. Może jestem z innej bajki, ale do tej pory jest to dla mnie przejaw szacunku i tak mnie wychowano w domu.

Młodzi ludzie teraz (w większości) nie mają z tym problemu. Kojarzę jedną z młodych dziewczyn, która została przyjęta do firmy na tzw. program managerski, gdzie po trzech latach pracy w różnych działach miało się szansę na stanowisko kierownicze. Dziewczyna pracowała z nami jakiś tydzień i była tylko co po studiach. Pewnego dnia przyszła niezapowiedziana do mojego szefa (lat sześćdziesiąt dwa), usiadła obok:

— Cześć, słuchaj mam do ciebie kilka pilnych pytań i potrzebuję odpowiedzi na już.

Mój szef, siła spokoju, podniósł głowę. Jego wzrok za to wiele mówił.

— a kim ty dziecko jesteś?

— nazywam się Małgorzata, jestem w programie managerskim. Jak to — nie wiesz?

— po pierwsze zaczęłaś rozmowę od tego czego oczekujesz i nie przedstawiłaś się, więc nie wiem. Po drugie, chociaż nie zapytałaś, nie mam teraz czasu. Po trzecie, jeśli chcesz się ze mną spotkać, wyślij mi zaproszenie z kalendarza albo przynajmniej zapytaj, kiedy mogę. Dlatego też nie będę z tobą rozmawiał teraz.

Dziewczyna zrobiła się czerwona, wstała i obrażona wyszła… Była na niego obrażona przez kolejne pół roku… a potem firma jej podziękowała. Mimo wszystko tupetu jej nie brakowało i nie miała żadnych oporów, aby od znacznie starszych ludzi na dzień dobry wymagać tego, czego potrzebowała i nie miała problemu z mówieniem do nich na ty od pierwszego kontaktu. Jest teraz szefem logistyki w innej dużej fabryce w Szczecinie, zakładam, że między innymi przez tupet właśnie. Czułam, że zrobi karierę.

Nie każdy starszy zachowa się tak jak wtedy mój szef, niektórzy pokornie to akceptują — bo przecież w korpo jesteśmy „rodziną”, a w rodzinie mówimy do siebie po imieniu… Ja mam mieszane uczucia.

A jak słyszę hasło, że jesteśmy „rodzinną firmą” to robi mi się niedobrze, ale do tego też niestety doszłam po latach.

5S

To zna każdy pracownik korporacji. Porządek i czystość to bez dwóch zdań ważna sprawa. Szczególnie przy maszynach jest to ważne, ponieważ ma też związek z bezpieczeństwem, a czasem mały wystający gdzieś kabelek może spowodować wypadek. Na biurku też powinien być porządek. Dlatego też w mojej firmie jest osoba to kontrolująca i raz w miesiącu wykonuje audyt w każdym obszarze. Tylko mam wrażenie, że poszliśmy o krok za daleko.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po którymś audycie dostałam raport i uwagi:

— Na biurku Honoraty znajdują się dwa segregatory a dopuszczamy jeden

— do monitora Honoraty przyklejone są trzy karteczki a dopuszczalna jest jedna

— kamerka monitora Honoraty zaklejona przypadkową naklejką — dopuszczalne tylko naklejki korporacyjne

— na biurku Honoraty znajdują się dwa notesy — dopuszczalny jeden.

— podnóżek pod biurkiem Honoraty wsunięty jest pod niezbyt głęboko

I dopisek na samym końcu — punkty wymienione w raporcie muszą być poprawione do kolejnego audytu. W przypadku stwierdzenia braku poprawy, może to skutkować naganą lub karą finansową…

O mamo! Co za idiotyzmy?? Na moim biurku był porządek, nic nie było porozrzucane, wszystko ładnie ułożone, biurko czyste, żadnego jedzenia czy napojów — a tu takie podsumowanie.

Przejęłam się oczywiście. Nikt nie chce dostać po kieszeni. Napisałam jednak do naszego audytora 5S, że przede wszystkim nikt nie komunikował nam wcześniej, że są właśnie takie zasady. I zapytałam kto to zatwierdzał, bo chyba powinniśmy uczestniczyć w ich tworzeniu, albo co najmniej o nich usłyszeć.

Odpowiedź była krótka: „Zarząd. Nie dyskutuj”.

Pokornie już nie kontynuowałam tej rozmowy… chociaż czuję, że ściemniał. A jeśli nie, to tylko gorzej…

Porządek jest konieczny, ale ten kolega bił wszystkich innych audytorów na głowę. To nawet nie była drobiazgowość, to była graniczna upierdliwość. Jeśli kogoś nie lubił to zawsze odgrywał się prezentując raport, w którym potrafił wypunktować małą plamkę na biurku. Mnie najwyraźniej nie lubił. A swoją drogą też już nie pracuje, wyjechał „robić porządki” do Wrocławia.

Podrzucone kremy

Czas leciał, uczyłam się co raz więcej, ale też co raz więcej zauważałam i…. doświadczałam.

Po kilku latach znalazłam się w dziale ogólnofabrycznych projektów. Zajmowałam się (w ramach większego zespołu) przez ponad 3 lata poprawą procesów od surowca (część sami kupowaliśmy, resztę centrala) aż po dystrybucję. To była najlepsza okazja do poznania całej firmy, można było poznać „cały obrazek”. Miałam też cudowny zespół, z którym dobrze mi się pracowało, i znowu z większą przyjemnością chodziłam do pracy (pomimo tego, że nie było jej mało). Dużo jeździliśmy w teren, nie trzeba było siedzieć przed komputerem tyle co wcześniej. Podobała mi się ta rola i bardzo często otwarcie o tym mówiłam, nie dlatego, żeby się komuś przypodobać, ale dlatego, że tak naprawdę było. Komuś się to jednak nie podobało…

Pewnego dnia wyszłam z pracy, wsiadłam do samochodu i zaczęłam szukać kluczyków. Kiedy otworzyłam torebkę, myślałam, że dostanę zawału… na samym wierzchu miałam wrzucone cztery kremy robione u nas, w pełnym opakowaniu, cenowo z najwyższej półki. Moje oczy w tamtym momencie były z pewnością większe niż 5 złotych!

Jak to??? Skąd?? O co chodzi? Raz na pół roku dostajemy prezenty od firmy, ale zawsze z dokumentem umożliwiającym wyniesienie, i to nie był ten moment i nie ta ilość! Gdybym chciała je sobie kupić musiałabym wydać blisko czterysta złotych!

Na wyjściu w firmie wyrywkowo ochrona prosiła o pokazanie zawartości torebek, więc gdybym akurat tego dnia trafiła na kontrolę, byłoby po wszystkim… W takich sytuacjach, kiedy masz ze sobą produkt naszej firmy bez dokumentu na wyniesienie lub masz coś ukryte a ochrona to zauważy, rozwiązywana jest umowa o pracę. Nie ma wyjątków, tłumaczenia się i każdy pracownik o tym wie.

Kremy zostały podrzucone. Taki gift, tylko po niemiecku (trucizna) a nie angielsku. Najwyraźniej komuś przeszkadzałam, może znowu ktoś obiecał komuś moją obecną rolę? Może komuś nastąpiłam na odcisk? W myślach wertowałam ostatnie sytuacje, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Po raz kolejny cholernie źle się z tym czułam. Ktoś mnie tu nie chciał. Chwilę mi zajęło, aby dojść do siebie i znaleźć w sobie pasję i chęć powrotu do pracy w kolejne dni.

W najczarniejszych snach nie przewidziałam, że ktoś może mi tak po prostu, po chamsku coś podrzucić. To było podłe. Fakt, mój błąd, zostawiałam codziennie torebkę w moim pokoju, który często był otwarty, kiedy wychodziłam na spotkania… Ktoś miał pole do popisu.

Kolejna bolesna lekcja, po której zawsze już, bez wyjątku sprawdzałam dokładnie torebkę wychodząc z pracy. Nauczyło mnie to, że czasami ten, który się do ciebie miło uśmiecha i z tobą żartuje, w myślach wbija ci już nóż w plecy. Bo pewnie właśnie ktoś taki to zrobił!

Ale tak to już w życiu jest, że jeśli masz miękkie serce musisz mieć twardą dupę i odwrotnie! I z czasem nabrałam „grubej skóry”. Takie doświadczenia wiele uczą i pozbawiają złudzeń.

Koordynator działu planowania materiałów i kolega obrażalski

Z projektów trafiłam do działu planowania materiałów, gdzie spędziłam kolejne cztery lata. Najpierw byłam koordynatorem, a potem prowadziłam ten dział. Osoby w zespole były w takim samym wieku, więc całkiem dobrze dogadywaliśmy się. Tak mi się wydawało przynajmniej…

Do działu, w którymś momencie dołączył kolega Marcin, który wcześniej był w planowaniu transportów. Spore doświadczenie, spora wiedza, tylko miałam z nim jeden kłopot. O cokolwiek go poprosiłam, zawsze musiałam najpierw wysłuchać, że to nie ma sensu, po co, tak jak jest, jest przecież dobrze a zmiana wprowadzi zamieszanie. Co więcej — moje prośby realizował po kilku dniach, nigdy tego samego lub nawet następnego dnia. Wkurzało mnie to, więc któregoś dnia przekazując mu zadania, kilkukrotnie podkreśliłam, że proszę, aby było to zrobione dziś (chodziło o dość ważną komunikację do dostawców). Na koniec dnia zapytałam czy, któryś z dostawców coś odpowiedział, na co usłyszałam „jutro to do nich wyślę”. Skwitowałam „prosiłam o dziś” i wyszłam już tego dnia z pracy.

I tu spotkało mnie ciekawe doświadczenie. Przez kolejne trzy tygodnie Marcin nie podawał mi ręki na początku dnia ani nie mówił dzień dobry, a wcześniej to robił każdego ranka… Po jakimś czasie dowiedziałam się od zespołu, że był oburzony, że go popędzam, a on przecież wie co ma robić i co ja w ogóle sobie myślę i za kogo się uważam.

No cóż, przez chwilę mnie to zastanawiało, trochę martwiło, ale to ja odpowiadałam ostatecznie za wyniki a nie miałam już sił w tamtym momencie, aby brać na siebie jeszcze więcej pracy. Kiedy poprosiłam go o rozmowę w cztery oczy, gdzie zapytałam o co chodzi i czy w jakiś sposób go uraziłam. Zadałam mu też pytanie czy mogę mu w jakikolwiek sposób pomóc — efekt był taki, że usłyszałam — przecież wszystko jest ok, nie wymyślaj — ale przez kolejnych parę tygodni przestał się do mnie zupełnie odzywać, …. jednak pracę zaczął wykonywać na czas.

Kiedyś gdzieś przeczytałam takie trochę brutalne stwierdzenie, że jeśli masz w swoim otoczeniu trudnych współpracowników lub szefa — przeczekaj, oni kiedyś awansują, odejdą na emeryturę, zwolnią się lub umrą…, ale nie zawsze mamy na to czas.

Inwestycja w rozmowę

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.15
drukowana A5
za 24.24