E-book
15.75
drukowana A5
72.98
Korona się dzieli

Bezpłatny fragment - Korona się dzieli

Trzy nici, nie jedna


Objętość:
464 str.
ISBN:
978-83-8414-404-6
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 72.98

Dla mojego dziadka, Henryka —

Którego opowieści na dobranoc były lepsze niż niejeden serial i trzymały mnie w napięciu do ostatniego słowa. W dzieciństwie nauczyłem się od niego więcej niż z niejednej książki, a jego mądrość i wyobraźnia towarzyszą mi do dziś. Mam tylko nadzieję, że ta powieść spodobałaby mu się, choć w połowie tak bardzo, jak ja pokochałem jego historie.

Dziękuję za magię, Dziadku.


„Ja, żołnierz Królewskich Sił Rzeczypospolitej, przysięgam wiernie służyć Koronie Jagiellońskiej, bronić jej nieprzerwanej suwerenności i strzec jej odwiecznych granic.

Dochowam honoru polskiego wojownika, jak czynili to husarze pod Wiedniem i obrońcy Wału Wschodniego. Stanę nieugięcie w obronie Złotej Karty i królewskiego sztandaru, pod którym orły nasze dumnie się wznoszą.

Dla Ojczyzny i Króla gotów jestem przelać krew i oddać życie bez wahania, jak czynili to moi przodkowie przez stulecia nieprzerwanych zwycięstw.

Niech światło fuzji mnie prowadzi przez mroki niepewności, a duchy bohaterów Rzeczypospolitej dodają mi siły w godzinie próby.

Przysięgam strzec ciągłości naszej wielkiej historii, która nigdy nie została złamana ani przerwana, od Piastów, przez Jagiellonów, aż po dzień dzisiejszy.

Tak mi dopomóż Bóg.”

— Rota przysięgi żołnierskiej Korony Jagiellońskiej

PROLOG

„Przeszłość nigdy naprawdę nie odchodzi. Żyje w naszej krwi.”

Zima roku 2010 była wyjątkowo surowa w Warszawie, lecz profesor Jan Sobieski ledwie odczuwał chłód, pracując całą noc w swoim prywatnym gabinecie. Śnieg osiadał na parapetach, a światła fuzyjne bijące z centrum miasta rzucały eteryczny, błękitny poblask, sprawiając, że płatki zdawały się migotać wewnętrzną energią. Biurko profesora tonęło w chaosie starych ksiąg i cyfrowych tabletów pełnych obliczeń kwantowych, a w samym jego centrum leżał mały metalowy dysk, który co jakiś czas pulsował światłem w rytmie bijącego serca Jana.

 To gdzieś tam jest — wyszeptał do siebie ochrypłym głosem, nie wypoczywając od wielu godzin. — Wzór jest nie do pomylenia.

Na głównym ekranie widniała złożona sieć zdarzeń historycznych, promieniująca z centralnego punktu opisanego jako „Wiedeń, 1683”. Linie wpływu — niektóre ciągłe, inne przerywane, oznaczające prawdopodobieństwo, nie pewność — rozciągały się z tego punktu do dziesiątek kolejnych wydarzeń historycznych. Reformy Oświecenia i Sejm Niemy roku 1717. Konstytucja 3 Maja, 1791. Błyskawiczna klęska hitlerowskich Niemiec w 1939. Każde z tych zdarzeń ukazane było nie tylko jako fakt historyczny, lecz jako matematyczne prawdopodobieństwo, które urzeczywistniło się z precyzją przekraczającą wszelką statystykę.

Jan dopasował parametry swojego modelu Rezonansu Historiograficznego, dodając niedawno odszyfrowane zmienne z prywatnej korespondencji króla Jana III z ojcem Marco Aviano po bitwie pod Wiedniem. Algorytm przeliczył dane, potwierdzając to, co Jan podejrzewał od lat, lecz czego nigdy dotąd nie potrafił udowodnić.

Nieprzerwana suwerenność Polski przeczyła rachunkowi prawdopodobieństwa. Ścieżka historyczna od Wiednia do czasów obecnych stanowiła anomalię statystyczną tak głęboką, że nie dało się jej wyjaśnić konwencjonalną historiografią.

To nie było tylko mało prawdopodobne. To było matematycznie niemożliwe.

Chyba że…

Jan sięgnął po wiekowy, metalowy dysk, którego powierzchnia zdawała się oddychać wzorami — zmiennymi, żywymi, reagującymi na każde spojrzenie — matematycznymi formułami, które nie miały prawa istnieć w XVII wieku. Rodzinna relikwia przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie Sobieskich, opatrzona tajemniczymi ostrzeżeniami i instrukcjami.

Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna.

Gdy jego palce dotknęły dysku, znajome ciśnienie narosło za skroniami. Jan rzucił się do szuflady po stabilizator neuronowy, lecz było za późno. Ból głowy przeobraził się w coś znacznie głębszego — przesunięcie percepcji, które w ostatnich miesiącach badań przytrafiało mu się coraz częściej.

Gabinet pozostał widoczny, lecz nałożyła się nań inna przestrzeń — pokój podobny, lecz subtelnie zmieniony. Oświetlenie fuzyjne zastąpiła zwykła elektryczność. Za oknem nie majaczyła już panorama Warszawy zdominowanej przez wieże fuzyjne, lecz bardziej konwencjonalna architektura. Ekrany cyfrowe nie ukazywały ciągłej linii polskiej suwerenności, lecz dokumenty historyczne ukazujące coś nie do pomyślenia: rozbiory Polski i jej zniknięcie z mapy Europy na sto dwadzieścia trzy lata.

I po drugiej stronie tej wymiarowej zasłony spoglądał na niego… on sam. Nie do końca ten sam — ten Jan Sobieski miał twardsze rysy, nosił inne piętno życia, jakby przeżył inną historię. Zamiast akademickiej togi — strój użytkowy, bardziej przystający do wojskowego historyka niż profesora.

Nie padło żadne słowo — bariera oddzielająca ich światy uniemożliwiała komunikację głosem. A jednak zrozumienie przepływało bez trudu — pojęcia przenosiły się bezpośrednio pomiędzy wersjami tej samej świadomości.

Teraz widzisz. Zaburzenie.

Jan cofnął się przerażony tą myślą — nie wiedział, czy pochodziła od jego alternatywnej wersji, czy też powstała w jego własnym umyśle w odpowiedzi na tę niemożliwą wizję.

Zaburzenie? To jest historia. Moja historia. Nieprzerwana suwerenność Polski od Wiednia.

Oblicze drugiego Jana stężało — wyraz pogardy zmieszanej z gorzkim uporem.

Statystyczna niemożliwość. Błąd kwantowy podtrzymywany przez technologiczną ingerencję. Naturalny bieg dziejów wymaga upadku Polski, jej rozbiorów, jej walki i późniejszego odrodzenia.

Jan zrozumiał — ta wersja jego samego nie tylko obserwowała inną rzeczywistość. Tamten Jan ją oceniał. Potępiał polską ciągłą suwerenność jako kosmiczny błąd, który należy naprawić. Co gorsza — wydawał się aktywnie dążyć do jego „naprawienia”.

Zbliża się konwergencja. Bariery słabną. Jedna nić musi stać się głównym splotem.

Wizja rozpadła się nagle, a rzeczywistość powróciła gwałtownie i boleśnie. Jan znowu był sam w gabinecie, dysząc ciężko, ściskając stabilizator w zbielałych palcach. Ale wiedza o tym, co zobaczył — o tym, co to oznaczało dla przeszłości i przyszłości Polski — pozostała.

Drżącymi dłońmi stworzył zaszyfrowaną kopię zapasową swoich badań i umieścił ją na izolowanym kwantowo krysztale danych. Jeśli jego obliczenia były poprawne, jeśli anomalie statystyczne w polskiej historii naprawdę stanowiły formę odchylenia od głównej linii czasu, jak sugerował jego model — to to, czego właśnie doświadczył, było czymś więcej niż halucynacją czy symptomem neurologicznym.

To był pierwszy kontakt z alternatywną wersją rzeczywistości. Rzeczywistością, w której Polska upadła pod Wiedniem, została rozebrana i okupowana, a potem z trudem i przelaną krwią, wyrwała się z okowów niewoli i odzyskała niepodległość.

A tamten Jan Sobieski, wypruty z wiary i nadziei, chciał unicestwić świat, który nie znał cierpienia jego narodu — jakby tylko ból nadawał historii sens.

Jan musiał kogoś powiadomić, ostrzec. Królewskie Towarzystwo Historyczne odrzuciłoby jego wnioski i ostrzeżenia jako akademicką przesadę w najlepszym razie, w najgorszym jako paranoiczne urojenia. Urząd Regulacyjny Fuzji potrafił pojąć złożoność kwantowych zależności, ale brakowało mu czegoś więcej niż danych — zrozumienia, czym ta historia naprawdę była. Jan potrzebował kogoś, kto łączył precyzję naukowca z wrażliwością kronikarza.

Rodzina królewska. Tylko oni posiadali zarówno wiedzę o granicach technologii fuzyjnej, jak i ciągłość dziedzictwa, która pozwalała dostrzec, co było naprawdę zagrożone.

Jan rozpoczął pisanie wiadomości do prywatnego sekretarza Korony, prosząc o pilne spotkanie. W miarę jak pisał, dysk na jego biurku pulsował coraz szybciej — jakby w odpowiedzi na jego decyzję.

Na zewnątrz śnieg sypał coraz gęściej, przesłaniając wieże fuzyjne — symbol polskiej dominacji technologicznej. Te wieże oznaczały więcej niż tylko źródło energii — były fizycznym przejawem ciągłości rozwoju, który rozpoczął się w roku 1933, gdy Albert Einstein zbiegł do Polski. Cudu naukowego, który uczynił z narodu bez klęski światowe supermocarstwo.

Cudu, który — według jego obliczeń — nigdy nie powinien był się wydarzyć.


Trzy dni później profesor Jan Sobieski został odnaleziony martwy w swoim uniwersyteckim gabinecie, pochylony nad biurkiem jakby po prostu zasnął przy pracy. Oficjalny raport medyczny wskazywał na wylew krwi do mózgu — tragiczny, ale nie całkiem nieoczekiwany koniec dla człowieka, który przez całe życie zmagał się z ciężkimi migrenami.

Oficjalne akta ostatecznie uznały jego śmierć za wynik zdrady — rzekomej próby zafałszowania przeszłości dla własnej korzyści. Plama na nieskazitelnym dotąd nazwisku rodu Sobieskich.

Nie wspomniano w nim jednak o spotkaniu, które miało miejsce dzień wcześniej we wschodniej bibliotece Pałacu Królewskiego. Trzy godziny, jakie Jan Sobieski spędził z księżniczką Anną Jagiellońską, przedstawiając dowody na istnienie teorii nazwanej przez niego „Rezonansem Historiograficznym” — koncepcji sugerującej, że polska historia nie była jedynie nieprawdopodobnym ciągiem szczęśliwych zdarzeń, lecz alternatywą wobec bardziej „prawdopodobnej” linii czasu, w której naród upadł, został rozebrany i dopiero później odzyskał niepodległość.

Nie wspomniano również o utajnionych aktach stworzonych po spotkaniu — dostępnych wyłącznie rodzinie królewskiej oraz wybranym oficerom wywiadu Korony. Dokumentach zawierających terminy takie jak „Paradoks Koronny”, „skażenie linii czasu” oraz „progi konwergencji harmonicznej”.

Ani słowem nie wspomniano o małym, metalowym dysku odnalezionym w dłoni Jana w chwili jego śmierci — artefakcie, który natychmiast przejęły Służby Koronne. Został on zdeponowany w kwantowo odizolowanej komorze, głęboko w aneksie Archiwów Królewskich, pod czujnym okiem księżnej Heleny Radziwiłł — Królewskiej Opiekunki Archiwów.

I z całą pewnością nie wspomniano o dziwacznej frazie powtarzającej się w prywatnych notatkach Jana z coraz większą intensywnością w ostatnich tygodniach jego życia:

„Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna.”


Piętnastoletni Oskar Sobieski stał w bezruchu przy trumnie ojca, przyjmując kondolencje od akademików i przedstawicieli rządu z godnością, jakiej oczekiwano od potomka jednego z najstarszych polskich rodów. Jego matka Magdalena kurczowo trzymała go za ramię — żal wyniszczył jej twarz przez ostatni tydzień od śmierci Jana. Wokół nich zima w Warszawie trwała nieprzerwanie, wieże fuzyjne pulsowały niezmiennie na tle szarego nieba, a ich błękitna poświata odbijała się od śnieżnego puchu pokrywającego cmentarz.

— Twój ojciec był wybitnym badaczem — mruknął starszy profesor, którego nazwiska Oskar nie potrafił sobie przypomnieć. — Jego praca nad rozpoznawaniem wzorców historycznych wyprzedzała konwencjonalną metodologię o całe dekady.

Oskar skinął głową, słysząc podobne frazesy już co najmniej kilkanaście razy. Żaden z tych uczonych nie wspomniał o oskarżeniach o zdradę, które towarzyszyły aktowi zgonu — twierdzeniach, że jego ojciec próbował fałszować dokumentację historyczną, podważać ciągłość suwerenności Polski, której badaniu poświęcił całe życie.

Oskarowi nie mieściło się to w głowie. Jego ojciec był zafascynowany prawdą historyczną — wręcz opętany. W ostatnich miesiącach ta obsesja przybrała na sile, trzymając go po nocach przy pracy, której sens opisywał tylko w mglistych, niepokojących słowach. Coś o statystycznych anomaliach w rozwoju od Wiednia do czasów współczesnych.

Gdy żałobnicy zaczęli się rozchodzić, podszedł do niego mężczyzna, którego Oskar nie znał. Był wysoki, o sylwetce zdradzającej lata służby wojskowej, choć ubrany w cywilny, elegancki garnitur. Włosy — przyprószone siwizną — przystrzyżone krótko, jakby nawyk nie zanikł mimo munduru dawno odwieszonego do szafy. Cienka blizna ciągnęła się wzdłuż lewej szczęki, ale to nie ona przykuwała uwagę. To oczy — bladoniebieskie, zimne jak tafla lodu i równie przeszywające. Patrzyły nie na Oskara, lecz przez niego.

— Oskar Sobieski — powiedział mężczyzna, głosem zaskakująco miękkim jak na swój postawny wygląd. — Wyrazy współczucia z powodu śmierci ojca.

— Dziękuję, proszę pana — odpowiedział odruchowo Oskar. — Obawiam się, że nie…

— Komandor Jan Lisowski, Wywiad Koronny. — Mężczyzna nie wyciągnął ręki, tylko uważnie przyglądał się Oskarowi wzrokiem, który zdawał się wydobywać informacje samym spojrzeniem. — Z twoim ojcem łączyły mnie… zawodowe kontakty w ostatnich tygodniach jego życia.

Oskar zesztywniał, natychmiast czujny. Obecność oficera wywiadu Korony na pogrzebie ojca mogła oznaczać tylko jedno — że zarzuty zdrady nie były czystą formalnością.

— Mój ojciec nie był zdrajcą — powiedział cicho, świadom delikatnego stanu matki, rozmawiającej nieopodal z dalszą rodziną.

— Nie był — zgodził się Lisowski, ku zaskoczeniu Oskara. — Choć oficjalne zapisy muszą na razie sugerować inaczej.

Niedopowiedziane słowa zawisły między nimi jak ciężar. Zanim Oskar zdążył poprosić o wyjaśnienie, Lisowski mówił dalej.

— Miewasz migreny, prawda? Jak twój ojciec.

Nieoczekiwana zmiana tematu wytrąciła Oskara z równowagi.

— Skąd pan to wie?

— Wrażliwość neuronowa bywa dziedziczna. — Spojrzenie Lisowskiego nie odrywało się od jego twarzy, jakby coś kalkulował. — Zauważyłeś, że nasilają się w ostatnich miesiącach? Może towarzyszy im nietypowa percepcja? Chwile, w których rzeczywistość wydaje się… podwójna?

Oskar poczuł ciarki — nie z zimna, lecz z rodzącego się w nim niepokoju. Skąd ten człowiek mógł wiedzieć o zwidach, które towarzyszyły jego najgorszym bólom głowy? O tych przelotnych momentach, kiedy wydawało mu się, że widzi… coś innego. Inną Warszawę. Innych ludzi. Inną historię.

Epizody, o których nie mówił nikomu — bojąc się, że to symptomy tej samej choroby psychicznej, która rzekomo doprowadziła ojca do zdrady.

Lisowski jakby czytał to w jego oczach.

— Twój ojciec rozumiał, co się z nim dzieje — co dzieje się z jego percepcją. Zaczynał dostrzegać powiązania, których inni nie potrafili zauważyć. — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął niewielkie urządzenie, które Oskar od razu rozpoznał — stabilizator neuronowy, choć bardziej zaawansowany niż ten, który przepisał mu lekarz.

— To teraz należy do ciebie — powiedział, wciskając urządzenie w dłoń chłopaka. — Użyj go, gdy wizje zaczną Cię przytłaczać. Gdy zrobi się za głośno w środku, to cię trochę wyciszy. Tyle, ile trzeba, żeby nie stracić równowagi.

— Nie rozumiem — przyznał Oskar, choć niemal odruchowo schował aparat do kieszeni.

— Zrozumiesz, gdy nadejdzie pora. — Na twarzy Lisowskiego pojawił się cień czegoś, co mogło uchodzić za współczucie.

— Twój ojciec natknął się na coś, co nie powinno było ujrzeć światła. Coś, co wystraszyło ludzi, którzy zwykle nie boją się niczego. Uznał, że świat ma prawo wiedzieć. Oni — że jeszcze nie. Jego badania zamknięto, zapieczętowano. Ale nie zniszczono. Bo nawet oni nie potrafili tego wymazać.

Spojrzał na rozchodzących się żałobników, ściszając głos jeszcze bardziej:

— Gdy dorośniesz, gdy twoje zdolności się rozwiną, znajdzie się dla ciebie miejsce w służbie Koronie. Rola, którą tylko ktoś z twoją… szczególną percepcją będzie mógł wypełnić.

Zanim Oskar zdołał zapytać cokolwiek więcej, Lisowski odwrócił się, rzucając ostatnie zdanie przez ramię:

— Twoja rodzina służy Polsce od Wiednia, Oskarze Sobieski. Ta służba trwa — choć nie zawsze w sposób, który odnotowuje historia.

Oskar patrzył, jak komandor znika wśród nagich zimowych drzew cmentarza, a jego umysł buzował od pytań, których jeszcze nie potrafił nawet sformułować. Co odkrył jego ojciec? O jakich „zdolnościach” mówił Lisowski? Jaką rolę mógłby on sam odegrać w służbie Koronie?

I co najbardziej niepokojące — jaki związek z tym wszystkim miały te przelotne, przerażające chwile, gdy rzeczywistość zdawała się dzielić, ukazując mu Polskę, która podążyła zupełnie inną drogą dziejową?

Gdy matka zawołała go do samochodu pogrzebowego, Oskar poczuł ciężar stabilizatora neuronowego w kieszeni — cięższy, niż powinien być, jakby niósł nie tylko masę metalu, lecz brzemię wiedzy i odpowiedzialności, której piętnastoletni Oskar jeszcze nie pojmował.

Wieże fuzyjne Warszawy pulsowały niezmiennie w oddali, ich błękitny blask przypominał o technologicznym prymacie i nieprzerwanej suwerenności Polski. A jednak — po raz pierwszy w swoim młodym życiu — Oskar zaczął się zastanawiać, czy ta ciągłość rzeczywiście była tak absolutna, jak twierdziły szkolne podręczniki.

Czy mogły istnieć pęknięcia w samych fundamentach rzeczywistości, widoczne tylko dla tych o odpowiednim rodzaju percepcji?

Odpowiednim rodzaju krwi?

Rozdział I

Królewskie wezwanie

1.1 Archiwa pamięci

Archiwa Królewskie pachniały skórą, kurzem i sekretami. Oskar Sobieski wziął głęboki oddech, przesuwając palcem po grzbiecie XVIII-wiecznego traktatu o polsko-haitańskich taktykach wojskowych. To był zapach, który znał od zawsze — mieszanina papieru, starego drewna i czegoś nieuchwytnego, co mogło być historią samą w sobie. Pachniało domem. Pachniało pamięcią.

— Znów zatracony w przeszłości, Sobieski?

Głos zaskoczył go. Dyrektor Adamski stał na końcu rzędu regałów, jego srebrne oprawki okularów odbijały blask lamp fuzyjnych nad głową. Stary archiwista nosił tradycyjne niebieskie szaty Gildii Historycznej, mankiety rękawów zdobił wyhaftowany złoty symbol monarchii Jagiellońskiej — ukoronowany orzeł z promieniami fuzyjnymi emanującymi zza jego skrzydeł.

Oskar wyprostował się, składając lekki ukłon wyrażający szacunek.

— Nie zatracony, Dyrektorze. Po prostu… szukam odpowiednich źródeł.

Uśmiech Adamskiego nie dosięgnął jego oczu.

— Komitet Doradczy poprosił o twoją analizę Sporu o Granicę Śląską z 1921 roku — w szczególności metod szyfrowania używanych w komunikacji polowej generała Kazimierza Sobieskiego. A mimo to znajduję cię wśród karaibskich dokumentów dyplomatycznych.

Oskar odłożył książkę na półkę z rozmyślną starannością.

 Kontekst ma znaczenie. Systemy szyfrowania mojego pradziadka czerpały inspirację z haitańsko-polskich szyfrów opracowanych podczas wspólnych manewrów morskich z 1897 roku. Sprawdzałem odniesienia.

Brew dyrektora uniosła się w tym znajomym wyrazie akademickiego sceptycyzmu. Ale zamiast spodziewanego wykładu, po prostu wyciągnął zapieczętowaną kopertę. Karmazynowy wosk nosił niepodważalny odcisk królewskiej służby wywiadowczej — Oko Korony.

— Twoje badania będą musiały poczekać. To przyszło dwadzieścia minut temu. Kurier nalegał, żebyś dostał to natychmiast. Powiedział, że sprawa jest pilna.

Oskar przyjął kopertę z ostrożną neutralnością, której tak naprawdę nie czuł. Oko Korony nie wysyłało osobistych komunikatów do analityków historycznych bez powodu, a rzadko kiedy te powody były błahe.

— Dziękuję, Dyrektorze.

— Masz moje pozwolenie na użycie prywatnej czytelni — dodał Adamski, obniżając głos prawie do szeptu. — Cokolwiek to jest, wygląda na to, że wymaga dyskrecji.

Czytelnia była mała, ale elegancka — ściany wykładane dębowymi panelami, wypełnione tomami referencyjnymi, ciężkie biurko ustawione pod witrażowym oknem przedstawiającym króla Władysława III przyjmującego przysięgę wierności Einsteina w 1933 roku. Oskar zamknął za sobą drzwi, a delikatne kliknięcie mechanizmu odbiło się echem w ciszy.

Złamał pieczęć kciukiem, a wosk rozkruszył się na wypolerowaną powierzchnię biurka. W środku była pojedyncza kartka papieru, kremowej barwy i ciężka, tego rodzaju, który zarezerwowany był dla oficjalnych komunikatów królewskich. Pismo było zwarte, precyzyjne — wojskowe.

Historyku Sobieski,

Zobowiązuję Pana do stawienia się w Biurze Analiz Wzorców Królewskiego Oddziału Wywiadu o godzinie 17:00 w dniu dzisiejszym. To wezwanie anuluje wszystkie wcześniejsze zobowiązania lub zadania, jakie Pan zaplanował. Podstawiony samochód będzie czekał na Pana przy wschodnim wejściu do Archiwów o godzinie 16:30.

Komandor Jan Lisowski Wydział Operacji Specjalnych

Oskar przeczytał notatkę dwukrotnie, jego puls przyspieszył. Jan Lisowski nie był biurokratą wysyłającym rutynowe prośby. Dowodził najlepszą jednostką wywiadowczą Rzeczypospolitej, tajemniczym departamentem odpowiedzialnym za śledzenie szpiegostwa technologii fuzyjnej i powstrzymywanie „anomalii informacyjnych” — eufemizm na wszystko, od obcej propagandy po niespójności w osi czasu.

Oskar zerknął na zegarek — rodzinną pamiątkę, mechaniczną, a nie cyfrową, odporną na zakłócenia elektromagnetyczne czasami powodowane przez wahania mocy fuzyjnej. 15:47. Mniej niż godzina.

Spalił notatkę w małym ceramicznym naczyniu trzymanym na biurku właśnie do tego celu. Standardowa procedura dla komunikacji poufnej, choć rzadko zdarzało się, by jego badania historyczne wymagały takich środków ostrożności.

Gdy ostatni żar palonego papieru dogorywał, Oskar poczuł, jak znajomy ciężar jego nazwiska osadza się ciężej na jego barkach. Sobiescy służyli Polsce od pokoleń — jako królowie, generałowie, dyplomaci i uczeni. Jego ojciec był wyjątkiem, umierając w niejasnych okolicznościach, które oficjalne dokumenty określały jako zdradę. Plama na ich rodowym honorze, którą Oskar starał się zrozumieć przez całą swoją akademicką karierę, a może nawet pewnego dnia wymazać.

Czy to wezwanie mogło dotyczyć jego ojca? Po piętnastu latach ciszy, zamkniętych archiwów i ślepych korytarzy administracji — mało prawdopodobne. A mimo to… coś w nim nie chciało przestać wierzyć.

Oskar zebrał swoje rzeczy osobiste — podniszczoną skórzaną torbę zawierającą notatnik, dokumenty uwierzytelniające i mały stabilizator neuronowy, który pomagał uśmierzyć jego okazjonalne bóle głowy — i skierował się do wschodniego wejścia. Cokolwiek komandor Lisowski oczekiwał, nie będzie to prosta konsultacja historyczna. Wydział Operacji Specjalnych nie zajmował się sprawami akademickimi.

Na zewnątrz Warszawa lśniła w późnopopołudniowym słońcu, wieże fuzyjne centrum miasta pulsowały miękkim niebieskim blaskiem na tle bursztynowego nieba. Z podwyższonej pozycji Archiwów Oskar mógł zobaczyć kompleks Pałacu Królewskiego, jego białe kamienne mury i zielone miedziane kopuły dominujące w sercu stolicy. Za nim wznosiły się srebrne iglice Pomnika Solidarności, jak zamrożone pioruny, upamiętniające pokojowe królewskie reformy lat 80.

Był to widok, który nigdy nie przestawał rozbudzać jego patriotyzmu — ta panorama odwiecznej tradycji płynnie zintegrowanej z innowacjami ery fuzyjnej. Polska, nienaruszalna korona Europy, stulecia nieprzerwanej suwerenności widoczne w jej architekturze. Od średniowiecznego Zamku Królewskiego po lśniący Instytut Badań Harmonicznych, miejska panorama opowiadała historię narodu, który nigdy nie upadł, nigdy nie został rozdzielony, nigdy nie stracił niepodległości.

Czarny samochód z przyciemnianymi szybami czekał dokładnie tam, gdzie wskazywała notatka. Gdy Oskar się zbliżył, tylne drzwi otworzyły się bezszelestnie. Kierowca pozostał niewidoczny, odgrodzony ekranem prywatności, a wnętrze wydawało się opuszczone — z wyjątkiem jednego elementu: cyfrowego tabletu spoczywającego na idealnie gładkim, skórzanym siedzeniu.

W momencie, gdy Oskar zamknął za sobą drzwi, pojazd odjechał, włączając się płynnie w popołudniowy strumień ruchu. Tablet aktywował się pod jego dotykiem, wyświetlając pojedyncze polecenie:

Wymagana weryfikacja. Połóż dłoń na ekranie.

Zawahał się tylko na chwilę przed spełnieniem polecenia. Ciepło rozeszło się po jego dłoni, gdy urządzenie skanowało jego dane biometryczne. Ekran zmienił się, wyświetlając obracającą się ikonę korony, a pod nią przewijał się tekst:

Tożsamość potwierdzona: Oskar Jan Sobieski

Poziom dostępu: Bursztyn-3

Wydział Analizy Historycznej

Przyznano tymczasowe pozwolenie: Rubinowy poziom dostępu

Upoważnienie: Komandor Lisowski, J.

Rubinowy poziom dostępu? To była wojskowa klasyfikacja dostępu, daleko wykraczająca poza jego zwykłe uprawnienia badawcze. Zanim Oskar mógł zastanowić się nad znaczeniem, tablet wyświetlił nową wiadomość:

Ze względów bezpieczeństwa, pojazd obierze okrężną trasę. Szacowany czas przybycia: 32 minuty. Prosimy o zapoznanie się z poniższymi materiałami wstępnymi.

Ekran wypełnił się dokumentami — aktami personalnymi, raportami z incydentów, analizami sądowymi. Na górze widniało oznaczenie sprawy: Operacja Spleciona Korona.

Szkolenie analityczne Oskara przejęło kontrolę, gdy zaczął metodycznie przyswajać informacje. Pierwszy plik zawierał zdjęcia zwłok — mężczyzna, około pięćdziesiątki, odkryty w tunelu konserwacyjnym pod Królewskim Zakładem Badań Fuzyjnych w Krakowie. Mężczyzna został zidentyfikowany jako Tomasz Warczak, specjalny asystent królewskiego doradcy ds. nauki.

Przyczynę zgonu określono jako „krwotok mózgowy wywołany silnym urazem psychicznym”, z lakoniczną adnotacją lekarza sądowego: „możliwe narażenie na anomalię fuzyjną”. Oskar zmarszczył brwi. Anomalie fuzyjne były rzadkie, ściśle utajnione i śmiertelnie niebezpieczne — skutek uboczny technologii, którą Polska czciła jako symbol swojej potęgi. Rzecz, o której opinia publiczna nie miała prawa wiedzieć.

Kolejny dokument szczegółowo opisywał przeszłość Warczaka: dwadzieścia siedem lat lojalnej służby dla Korony, nieskazitelne dossier bezpieczeństwa, specjalizacja w „nadzorze stabilności harmonicznej” w zakładach badań fuzyjnych. Bez historii problemów ze zdrowiem psychicznym, bez podejrzanych transakcji finansowych, lub szemranych postaci w jego życiorysie.

Jednak ostatnia strona jego teczki zawierała coś nieoczekiwanego: małą odręczną notatkę znalezioną w kieszeni Warczaka, częściowo spaloną i poplamioną krwią. Fragment brzmiał:

…korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna. Einstein miał rację. Paradoks jest…

Reszta była nieczytelna.

Coś w nim drgnęło — ten cichy, wytrenowany odruch badacza historii, który rozpoznaje zgrzyt w narracji, cień między wersjami. Historyczne instynkty Oskara nie zawodziły go nigdy. Odniesienie do Einsteina normalnie wskazywałoby na Alberta Einsteina, fizyka, który przeszedł na stronę Polski w 1933 roku po ucieczce z nazistowskich Niemiec. Pod ochroną Jagiellonów Einstein pomógł rozwinąć polski program fuzji jądrowej, przekształcając naród w światową potęgę. Jego wkład był dobrze udokumentowany w oficjalnych zapisach historycznych.

Ale „paradoks” i nawiązanie do dzielącej się korony sugerowały coś więcej — być może ślad po dawnych, ściśle tajnych badaniach Einsteina nad stabilnością osi czasu. Większość z tych dokumentów nigdy nie ujrzała światła dziennego. Dostęp do nich miała jedynie garstka naukowców i sama rodzina królewska.

Pojazd wyraźnie zwolnił, a potem skręcił gwałtownie w bok, jakby zbaczał z mapy. Oskar zerknął przez przyciemniane szyby i od razu wiedział, że nie są już w dzielnicy rządowej. Asfalt zmienił ton, budynki — charakter. Wjechali w starą, zapomnianą część Warszawy, gdzie hale przemysłowe pamiętały czasy sprzed fuzji, a ulice znały inne tajemnice.

Niewiele instytucji działało tu legalnie — może trzy, może cztery. I właśnie dlatego to miejsce było idealne dla tych, którzy woleli działać poza wzrokiem opinii publicznej.

Samochód zatrzymał się obok niepozornego, ceglanego budynku. Na drzwiach połyskiwała mała, mosiężna tabliczka: „Instytut Weryfikacji Historycznej”. Nazwa tak oczywista, że aż podejrzana — klasyczna przykrywka, jeśli Oskar kiedykolwiek widział jedną z bliska. Żaden szanujący się instytut historyczny nie działałby w miejscu, którego nikt nie mógłby znaleźć przypadkiem.

Drzwi otworzyły się. W nich pojawiła się kobieta w antracytowym garniturze, jej postawa wojskowo wyprostowana pomimo cywilnego stroju. Srebrna odznaka Gwiazdy Ogniobraci na jej klapie wskazywała, że jest członkiem elitarnego polsko-haitańskiego korpusu dyplomatycznego, niezwykły widok w miejscu, którym prowadzono operacją wywiadowczą.

— Historyku Sobieski — powiedziała, jej głos ostry i formalny. — Agentka Nowak. Komandor Lisowski oczekuje pana. Proszę za mną.

Poprowadziła go przez lobby udekorowane mdłymi pejzażami i kiczowatymi meblami — przestrzeń zaprojektowaną z wyraźnym zamiarem, by nie pozostawić po sobie żadnych wspomnień. Miejsce bez twarzy, bez koloru, bez historii.

Za tą maską znajdował się zupełnie inny świat. Punkt kontroli bezpieczeństwa wyglądał jak wnętrze prototypowego bunkra: zaawansowane skanery biometryczne, uzbrojeni strażnicy z boczną bronią pulsową, a także pełnowymiarowy detektor rezonansu harmonicznego — urządzenie zdolne wykryć wszystko, co odbiegało od ustalonego rytmu rzeczywistości. Anomalne sygnatury energetyczne. Rozbieżności czasowe w ludzkiej tkance.

Oskar poddał się procedurze bez słowa, poruszając się z tą samą metodyczną pewnością, z jaką wertował archiwa. Był do tego przyzwyczajony — jego badania wielokrotnie prowadziły go do miejsc o ograniczonym dostępie. Ale nie na takim poziomie. Nigdy wcześniej nie czuł, jak technologia bezpieczeństwa nie tyle go skanuje, co analizuje.

Winda runęła w dół jak kapsuła z innego wieku. Ostatni skan dłoni był już tylko formalnością. Gdy drzwi się rozsunęły, miał wrażenie, że przekroczył próg nie tyle pomieszczenia, co epoki.

Przed nim pulsowało centrum operacyjne — cyfrowe serce instytucji, która sterowała historią zza kulis. Mapy jak rany otwarte na ekranach. Dźwięk danych, który nie przestawał płynąć. Ludzie jak cienie, ruchliwi, skupieni, pozbawieni twarzy.

W środku panował rytm — nie muzyczny, lecz operacyjny. Jakby każdy krok, każde spojrzenie i każde mrugnięcie ekranu miało znaczenie. Wielowymiarowe mapy pulsowały życiem alternatywnych historii. Głosy były przyciszone nie z powodu tajemnicy, ale z szacunku wobec miejsca, w którym przeszłość i przyszłość stykały się w czasie teraźniejszym.

A w tle… nieprzerwany, elektroniczny puls — serce systemu, które nie znało snu.

— Tędy — Agentka Nowak, poprowadziła go w stronę sali konferencyjnej z przeszklonymi ścianami na odległym końcu piętra operacyjnego.

Wewnątrz, przygaszone światło rzeźbiło kontury postaci stojącej tyłem. Mężczyzna pochylał się nad trójwymiarową, pulsującą projekcją — siecią tuneli, jakąś strukturą pod Krakowem. Linie migotały niebieskim światłem, jakby żyły własnym rytmem.

Gdy drzwi się zamknęły, odwrócił się wolno. Oskar zamarł. Twarzą w twarz z Janem Lisowskim.

Legendarnym dowódcą wywiadu. Człowiekiem, którego nazwisko w oficjalnych dokumentach zawsze pojawiało się z opóźnieniem — o ile w ogóle.

W kręgach rządowych nazwisko „Lisowski” wypowiadano cicho. Z respektem. Z lękiem. Z ostrożnością.

Mimo wieku, Lisowski wyglądał jakby właśnie opuścił linię frontu. Jego postura była napięta, jakby każdy mięsień pamiętał, co to znaczy być w gotowości. Blizna wzdłuż żuchwy nie szpeciła — dodawała ostrości. Ale to spojrzenie…

Bladoniebieskie oczy. Lodowate i skupione. Patrzyły na Oskara nie jak człowiek na człowieka, ale jak archiwista na dokument z potencjalnie poważnym błędem.

— Historyku Sobieski — powiedział Lisowski, jego głos zaskakująco miękki. — Dziękuję za przybycie w tak krótkim czasie.

Oskar skinął głową — krótko, z wyraźnym szacunkiem, choć bez poddańczości. Ten gest miał wagę nie tylko kurtuazji, ale pamięci: przeszłości, która łączyła ich milczeniem.

— Komandorze. Z całym szacunkiem — nie bardzo rozumiem, dlaczego moja ekspertyza zainteresowała pański wydział. I proszę mi mówić Oskar.

Lisowski wskazał ręką na stół konferencyjny, przy którym czekało coś niemal nie na miejscu w tak zaawansowanym otoczeniu: fizyczne foldery, grube, ciężkie, ułożone z wojskową precyzją.

Żadnych tabletów. Żadnych hologramów. Tylko papier i metalowe spinacze — jakby sama materia miała większe znaczenie niż dane.

— Proszę, usiądź Oskarze. To, czym zamierzam się z tobą podzielić, wymaga zarówno twojej wiedzy historycznej, jak i… szczególnej perspektywy.

Oskar usiadł, zauważając, że Agentka Nowak pozostała przy drzwiach, jej postawa czujna. Lisowski aktywował panel sterowania wbudowany w stół, a szklane ściany pokoju natychmiast zmatowiały, zapewniając im prywatność.

— Zakładam, że zapoznałeś się ze wstępnymi informacjami o Tomaszu Warczaku — zaczął Lisowski.

— Tak. Choć nie jestem pewien, jaki związek ma asystent badań fuzyjnych z analizą historyczną.

Lisowski otworzył jeden z folderów, wyciągając fotografię, którą położył przed Oskarem. Pokazywała biuro Warczaka, skrupulatnie zorganizowane, z wyjątkiem ściany pokrytej papierowymi dokumentami, mapami i odręcznymi notatkami połączonymi czerwoną nicią.

— Trzy dni przed śmiercią Warczak zaczął to kompilować. Czy rozpoznajesz wzór?

Oskar uważnie przestudiował obraz. Dokumenty obejmowały historyczne mapy Polski z różnych epok, naukowe prace na temat teorii fuzyjnej i to, co wydawało się być królewskimi wykresami genealogicznymi. Czerwone nici tworzyły połączenia między pozornie niepowiązanymi wydarzeniami — Bitwą pod Wiedniem w 1683 roku, przybyciem Einsteina do Polski, Traktatem Krakowskim po II wojnie światowej i, co dziwne, Rewolucją Haitańską.

— To analiza osi czasu — powiedział Oskar powoli. — Ale nie standardowa metodologia historyczna. On mapuje… punkty rozbieżności. Momenty, w których historia mogła pójść innymi ścieżkami.

— Dokładnie — skinął głową Lisowski. — Teraz spójrz na to.

Umieścił kolejną fotografię obok pierwszej. Ta przedstawiała podobną ścianę w innej lokalizacji — podziemnym bunkrze, sądząc po betonowej konstrukcji.

— To zostało znalezione podczas nalotu na kryjówkę Karmazynowej Zasłony w zeszłym miesiącu. Zauważasz jakieś podobieństwa?

Karmazynowa Zasłona — anarchistyczno-rewolucyjna grupa Viktora Romanowa dążąca do obalenia monarchii i ujawnienia tajemnic fuzji światu. Oskar czytał o ich działalności terrorystycznej.

Ściana kryjówki przedstawiała złowróżbnie podobną kolekcję dokumentów historycznych i wzorców połączeń, choć z dodatkowymi materiałami o fuzyjnej broni energetycznej i królewskich protokołach bezpieczeństwa.

— Analizują te same punkty historyczne — zauważył Oskar. — Ale dlaczego królewski pomocnik i terroryści rewolucyjni badaliby identyczne wzorce historyczne?

Wyraz twarzy Lisowskiego pozostał neutralny, ale jego oczy się wyostrzyły.

— Doskonałe pytanie. Które stało się jeszcze bardziej naglące, gdy znaleźliśmy to wśród osobistych rzeczy Warczaka.

Przesunął po stole mały metalowy emblemat — czerwoną zasłonę okrywającą złamaną koronę. Symbol organizacji Romanowa.

— Uważasz, że Warczak był agentem operacyjnym Karmazynowej Zasłony? — zapytał Oskar, jego historyczny umysł już analizował prawdopodobieństwa, szukając wzorców.

— Być może — rzucił bez emocji Lisowski. — A może to on ich rozpracowywał.

Uniósł wzrok.

— Albo on i Zasłona są tylko bierkami w rozgrywce, która toczy się gdzie indziej. I według reguł, których nikt z nas nie spisał.

Palcem stuknął w folder leżący najbliżej.

— Trzech królewskich asystentów naukowych. W ciągu miesiąca. Wszyscy martwi.

Zrobił krótką pauzę, jakby pozwalał, by liczba zaczęła rosnąć w myślach Oskara.

— Wszyscy zmarli na to samo: krwotok mózgowy.

Spojrzał prosto na niego.

— I wszyscy pracowali przy badaniach fuzyjnych. Na różnych szczeblach. W różnych miastach. Ale…

Przeciągnął palcem po krawędzi folderu.

— Każdy z nich miał kontakt z protokołami związanymi z „Koroną”.

Oskar poczuł chłód osiadający w jego żołądku. To nie było już tylko śledztwo — to był kryzys.

— I podejrzewasz, że te śmierci są związane z badaniami historycznymi? To wydaje się… niezwykłe.

— To, co podejrzewam, Historyku Sobieski, to że ktoś poluje na informacje o teorii Paradoksu Korony Einsteina. Informacje, które istnieją głównie we fragmentach w archiwach historycznych, utajnionych badaniach fuzyjnych i zapisach rodziny królewskiej. Informacje, które ty możesz złożyć w jedną, spójną całość.

Puls Oskara przyspieszył. Paradoks Korony był niewiele więcej niż plotką w kręgach akademickich — teoretyczne ostrzeżenie Einsteina o niebezpieczeństwach, jakie technologia fuzyjna stanowi dla stabilności samej rzeczywistości. Większość historyków uważała go za apokryficzny.

— Z całym szacunkiem, Komandorze, jeśli potrzebujesz eksperta od teoretycznej fizyki Einsteina, trudno o mniej wykwalifikowaną osobę. Moją specjalnością jest kryptohistoryczna analiza wzorców, nie mechanika kwantowa.

Uśmiech Lisowskiego był cienki, ale szczery.

— Fizyków mamy w nadmiarze — powiedział twardo. — Potrzebujemy kogoś, kto słyszy echo przeszłości w tym, co inni uznają za szum. Kogoś, kto rozumie wagę dziedzictwa — nie tylko naukowego, ale cywilizacyjnego.

Zawiesił głos.

— I co najważniejsze: kogoś, kto nie jest wplątany w istniejące sieci zależności w strukturach badań fuzyjnych. Kogoś, kto widzi spoza układu.

Sięgnął po jeden z folderów, ale zamiast go otworzyć, położył dłoń płasko na jego okładce.

— Twój poziom dostępu zostanie podniesiony — dodał. — Pełen wgląd we wszystko, co związane ze śledztwem.

Zamilkł.

A choć nie padły żadne kolejne słowa, napięcie zawisło w powietrzu jak ciężka mgła.

Nazwisko Sobieski nadal otwierało drzwi. Nawet jeśli ostatnim, który przez nie przeszedł, był zdrajca.

— Jest coś jeszcze — kontynuował Lisowski. — Coś, czego nie ma w materiałach z odprawy. Analiza mózgu Warczaka wykazała niezwykłe wzorce — ścieżki neuronowe zmienione w sposób, który nasz zespół medyczny widział tylko raz wcześniej. — Jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Oskara. — Podczas autopsji twojego ojca.

Pokój zdawał się lekko przechylać. Oskar chwycił krawędź stołu, jego kostki pobielały.

— Śmierć mojego ojca została sklasyfikowana jako zdrada. Nie jako efekt uboczny technologii, nie jako konsekwencja kontaktu z czymś, czego nie rozumieliśmy.

— Oficjalne klasyfikacje bywają… wygodne. Zwłaszcza gdy pomagają zamknąć akta, zanim zrobi się za głośno.

— Piętnaście lat temu powiedział mi Pan coś zupełnie innego. — Głos Oskara zaostrzył się mimo jego woli. — Powiedział Pan, że mój ojciec nie był zdrajcą.

Cisza, która po tym zapadła, nie była milczeniem — była testem.

Wyraz twarzy Lisowskiego nie zdradzał niczego.

— Mówię, że pełna prawda jest bardziej złożona niż to, co istnieje w publicznie dostępnych zapisach. I że to śledztwo może rzucić światło na aspekty historii twojej rodziny, które pozostawały ukryte.

To była mistrzowska zagrywka — perspektywa rehabilitacji jako przynęta. Oskar rozumiał to aż za dobrze. Wiedział, że to taktyka, ułożona precyzyjnie jak ruch w partii szachów.

Ale świadomość pułapki nie czyniła jej mniej skuteczną.

Bo jeśli istniał choćby cień szansy, by oczyścić imię ojca… by zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło…

— Jaka dokładnie byłaby moja rola w tym śledztwie? — zapytał Oskar, już wiedząc, że przyjmie propozycję.

— Będziesz pracował bezpośrednio ze mną i wyselekcjonowanym zespołem — niewielkim, ale wyspecjalizowanym. Każdy z nas wnosi unikalną wiedzę o odmiennym aspekcie tej sprawy. Twoja rola?

Analiza wzorców historycznych. Identyfikacja punktów stycznych między wydarzeniami bieżącymi a przełomowymi momentami przeszłości.

I wreszcie — pomoc w rekonstrukcji tła, które może nadać sens samej teorii Paradoksu Korony.

Lisowski zamknął foldery i przyglądał się Oskarowi tymi przenikliwymi niebieskimi oczami.

— Powinienem cię uprzedzić. To nie jest zwykłe dochodzenie.

To, czego dotykamy, to coś więcej niż seria morderstw. Mówimy o możliwym wpływie anomalii fuzyjnych. O niestabilności osi czasu. O strukturach, które… zaczynają pękać — w rzeczywistości i w systemach, które ją nadzorują.

Zawiesił głos na ułamek sekundy.

— I o spisku, który może sięgać najwyższych szczebli. Monarchii. Instytutów. Komórek, o których istnieniu nawet nie ma wpisu w systemie.

Lisowski spojrzał mu prosto w oczy. Głos miał spokojny, ale każda sylaba ważyła jak wyrok.

— Gdy już staniesz się częścią tego, nie będzie odwrotu. Nie formalnie. Nie mentalnie.

Oskar pomyślał o cichych archiwach, kojącym zapachu wiekowych dokumentów, przewidywalnym rytmie badań akademickich. To życie wydawało się nagle blade i odległe w porównaniu z możliwością odkrycia prawdy o jego ojcu, o tajnej pracy Einsteina, o samych fundamentach fuzyjnego wyniesienia Polski.

— Kiedy zaczynam? — zapytał.

Uśmiech Lisowskiego był ponury.

— Już zacząłeś.

Nacisnął przycisk na konsoli stołu, a zmatowione szklane ściany się rozjaśniły. Na zewnątrz centrum dowodzenia zostało przekształcone — pojawił się dodatkowy personel, stacje robocze wyświetlały nowe strumienie danych, a w centrum tego wszystkiego holograficzna projekcja pokazywała trójwymiarową mapę Krakowa z pulsującym czerwonym wskaźnikiem w jednej z historycznych dzielnic.

— Dziesięć minut temu otrzymaliśmy wiadomość o kolejnej śmierci. Dr Hubert Zaleski, ostatni żyjący asystent badawczy Einsteina, znaleziony w swoim domu z takim samym urazem mózgu jak inni. Lokalne władze zabezpieczyły miejsce, ale przed śmiercią Zaleski zdołał napisać wiadomość własną krwią.

Hologram przełączył się, by wyświetlić fotografię z miejsca zbrodni. Na białej ścianie karmazynowe litery głosiły:

SOBIESKI WIE

— Pytanie — powiedział cicho Lisowski — który Sobieski? Twój ojciec, który nie żyje od dawna? Ty? Czy może twój legendarny przodek, król Jan III Sobieski, którego osobiste archiwa pozostają częściowo zapieczętowane w królewskiej kolekcji?

Oskar wpatrywał się w krwawą wiadomość, zimna pewność osiadała w jego kościach.

— Albo wszyscy trzej. Mój ojciec miał dostęp do królewskich archiwów przed śmiercią. Badał prywatną korespondencję króla Jana z lat 80. XVII wieku.

— Co oznacza, że musimy zacząć tam — skinął głową Lisowski. — Agentka Nowak zaprowadzi cię do kwatery, gdzie możesz się przygotować do podróży. Wyruszamy do Krakowa za trzy godziny. — Wyciągnął rękę. — Witaj w Operacji Spleciona Korona, Historyku Sobieski.

Gdy Oskar uścisnął dłoń komandora, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przekracza próg — wychodząc z bezpiecznych granic historii w jej niebezpieczne nurty. Od studiowania przeszłości do stania się jej częścią.

Poza anonimowym ceglanym budynkiem Warszawa trwała w swoim wieczornym rytmie. Fuzyjne światła odbijały się od kamienic i wieżowców — mozaiki starej i nowej Polski. Polski, która nigdy nie upadła. Nigdy nie została podbita.

Ale pod tą pewną siebie fasadą coś pękało.

I gdzieś na przecięciu tych pęknięć znajdowało się jedno nazwisko.

Jego nazwisko.

Sobieski.

1.2 Martwy posłaniec

Królewski wojskowy statek powietrzny Paderewski przecinał nocne niebo nad Rzeczpospolitą, jego ciche, fuzyjne silniki sunęły bezszelestnie przez warstwy chmur, nie pozostawiając najmniejszego śladu pary.

Oskar siedział przy wzmocnionym szklanym oknie, zapatrzony w przesuwającą się pod nimi mozaikę farm i lasów — delikatnie oświetloną srebrzystym blaskiem ubywającego księżyca. Światła miasteczek i wsi migotały jak rozsypane gwiazdy na aksamitnym tle ziemi, jakby sama Polska oddychała światłem, cicho i pewnie.

W głębi kabiny komandor Lisowski pochylał się nad zabezpieczonym tabletem, raz po raz zerkając w ekran i notując coś na małym, papierowym bloczku — starym, niemal rytualnym nawyku, który przetrwał cyfrową rewolucję.

Naprzeciwko nich siedziała kobieta, której Oskar nie miał jeszcze okazji spotkać. W dłoniach obracała rozłożoną broń pulsową, składając ją z niemal sceniczną precyzją. Jej palce poruszały się pewnie i płynnie, jakby każdy element tej śmiercionośnej maszyny był jej dobrze znany — nie tylko jako narzędzie, ale jako coś intymnego.

Część niej.

— Pułkownik Zofia Tarnowska — rzucił Lisowski, wychwytując spojrzenie Oskara.

— Dowodzi naszym Zespołem Szybkiego Reagowania. Jeśli coś pójdzie nie tak, to ona będzie ostatnią osobą, jaką zobaczysz — i pierwszą, która zareaguje.

Tarnowska spojrzała w górę, mierząc Oskara oceniającym wzrokiem. Miała może czterdzieści lat, krótko przystrzyżone ciemne włosy i ogorzałą cerę kogoś, kto działał w terenie, a nie za biurkiem. Cienka blizna przecinała jej prawą brew, nadając jej wyraz wiecznego sceptycyzmu.

— Historyk — powiedziała, jej głos nosił wyraźny akcent wschodnich pograniczy Polski. Dokończyła składanie broni z ostatecznym kliknięciem i płynnie wsunęła ją do kabury. — Lisowski mówi, że masz użyteczne wzorce w głowie. Mam nadzieję, że ma rację.

— Zajmuję się analizą powiązań w danych historycznych — odpowiedział ostrożnie Oskar. — Czy to się przyda… zależy od tego, czego tak naprawdę szukamy.

Jej uśmiech był krótki, ale szczery.

— Skromność. Nieczęsto widywana u akademików. Może nie jesteś stracony.

Lisowski odłożył swój tablet.

— Pułkownik Tarnowska od pół roku monitoruje anomalne zgony powiązane z aparatem badań fuzyjnych — powiedział Lisowski. — Zaleski był siódmym.

— Siódmym? — Oskar uniósł brwi, automatycznie segregując nową informację. — Mówiłeś wcześniej o czterech.

— Pierwsze trzy przypadki zostały sklasyfikowane oddzielnie — wyjaśniła Tarnowska. — Dwa jako samobójstwa, jeden jako naturalna śmierć. Nie było powodu, by wiązać je ze sobą.

Zawiesiła głos na ułamek sekundy, jakby ważąc kolejne słowa.

— Dopiero przy czwartej ofierze — asystencie administracyjnym Warszawskiej Komisji Regulacyjnej ds. Fuzji — lekarz sądowy zauważył ten sam, charakterystyczny wzór urazu mózgu. I wtedy pojawił się trop.

Aktywowała mały projektor holograficzny na swojej osłonie nadgarstka. Trójwymiarowy obraz ludzkiego mózgu pojawił się w powietrzu między nimi, obracając się powoli, pokazując ciemne obszary rozprzestrzeniające się przez konkretne rejony kory mózgowej.

— Wszyscy zmarli wykazywali ten sam wzorzec.

— Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak typowy wylew, ale uszkodzenia były zbyt precyzyjne. Zbyt powtarzalne.

Tarnowska przerzuciła wzrok na Oskara.

— Cokolwiek to było, celowało dokładnie w ścieżki neuronowe odpowiedzialne za pamięć i rozpoznawanie wzorców.

— Jakby ktoś… wiedział, co wymazać.

Im dłużej analizował projekcję, tym wyraźniej czuł, że coś się nie zgadza. Nie na poziomie faktów, ale instynktu. Niepokój stawał się głosem — nieproszonym, ale nie do zignorowania.– Mówisz, że coś — lub ktoś — celowo niszczy konkretne wspomnienia?

— W tej metodzie nie chodzi o to, by odpowiedź usłyszeć. Chodzi o to, by ją wydrzeć. A potem zatrzeć ślad, że kiedykolwiek istniała.

Tarnowska dezaktywowała hologram machnięciem nadgarstka.

— A wszystkie ofiary miały jedną wspólną cechę: dostęp do historycznych zapisów związanych z pracą Einsteina nad teoretycznymi granicami technologii fuzyjnej.

— Paradoks Korony — mruknął Oskar.

— Istotnie — potwierdził Lisowski. — Co prowadzi nas do Krakowa i doktora Zaleskiego. Jako ostatni asystent badawczy Einsteina, potencjalnie posiadał wiedzę, która nie istnieje nigdzie w udokumentowanych zapisach.

Statek powietrzny rozpoczął zniżanie, łagodnie kierując się w stronę zabytkowego miasta Kraków. Warszawa mogła aspirować do roli przyszłości — z jej szklanymi wieżami i fuzyjnymi reaktorami — ale to Kraków wciąż był duszą kraju. Ulice miały pamięć. Kamienie znały język przeszłości. A Wawel nie był tylko zamkiem — był przypomnieniem, że każda nowoczesność rodzi się z mitów.

— Będziemy lądować w wojskowym centrum dowodzenia — poinformował Lisowski. — Stamtąd transport naziemny zabierze nas do rezydencji Zaleskiego. Miejsce zostało zachowane dokładnie tak, jak je znaleziono.

— Kto odkrył ciało? — zapytał Oskar.

— Jego gospodyni — odpowiedziała Tarnowska. — Przybyła jak co dzień rano, aby zająć się domem i znalazła Zaleskiego w jego gabinecie. Lekarz sądowy określa czas śmierci między północą a 3 nad ranem.

— Jakieś ślady włamania? Przemocy fizycznej?

Potrząsnęła głową.

— Żadnych. Jak inni, wydaje się, że wpuścił swojego zabójcę dobrowolnie. Brak ran obronnych, brak walki. Po prostu siedział w swoim fotelu i pozwolił, by jego mózg został… odczytany.

Myśl ta przeszyła Oskara lodowatym dreszczem. Jaki rodzaj broni — albo zdolności — byłby w stanie wydobywać informacje bezpośrednio z ludzkiego umysłu z tak chirurgiczną precyzją?

Oficjalne rejestry rozwoju technologii fuzyjnej milczały na ten temat. Ale w kręgach akademickich od lat szeptano o psychicznych zjawiskach ubocznych — zjawiskach, które zaczęły przypominać coś więcej niż tylko statystyczne anomalie.

Statek powietrzny zadokował z ledwie wyczuwalnym drżeniem w niepozornym obiekcie wojskowym na obrzeżach Krakowa. Czarny samochód wojskowy czekał na nich, z uruchomionym silnikiem. W ciągu dwudziestu minut przejechali przez ciche średniowieczne ulice do eleganckiej kamienicy w dzielnicy uniwersyteckiej.

Policyjne bariery i pola tłumiące rezonans harmoniczny otaczały posiadłość niczym niewidzialna kopuła. Przy wjeździe stali oficerowie w ciemnoniebieskich mundurach Królewskiej Służby Bezpieczeństwa — nie zwykła policja, lecz ludzie od spraw, o których się nie mówi.

Gdy Lisowski się zbliżył, zasalutowali bez słowa i natychmiast się rozstąpili, wpuszczając jego mały zespół do wnętrza domu.

Wewnątrz kamienica była świadectwem starej, polskiej elegancji — wypolerowane drewniane podłogi lśniły ciepłym blaskiem, orientalne dywany tłumiły kroki, a ściany tonęły w książkach i obrazach olejnych, które wyglądały, jakby trwały tu od wieków. Wszystko pachniało czasem — kurzem, drewnem, i czymś jeszcze, trudnym do uchwycenia. Przez chwilę można było zapomnieć, że świat się zmienił. A potem weszli do gabinetu.

Tam nowoczesność uderzyła jak nieproszony gość — chromowane konsole danych, ekrany z matowym światłem, zintegrowane systemy analiz. Najnowocześniejsza technologia — zimna, precyzyjna — stała w rażącym kontraście do antycznych mebli, jakby wzięto dwa światy i zmuszono je do współistnienia w tym samym oddechu.

W wysokim skórzanym fotelu za mahoniowym biurkiem, siedziało to, co pozostało z dr. Huberta Zaleskiego.

Oskar widział już wcześniej śmierć — badania historyczne czasami wymagały badania raportów z autopsji i fotografii z miejsca zbrodni — ale nigdy tak świeżą, tak bezpośrednią. Skóra starszego mężczyzny miała woskową bladość, jego oczy otwarte, ale zamglone, wpatrzone w coś poza fizycznym światem. Cienka strużka zaschniętej krwi biegła od jego nosa do ust i w dół podbródka.

To, co najbardziej uderzyło Oskara, to wyraz zamrożony na twarzy Zaleskiego — nie strach ani ból, ale coś jak zachwyt, jakby w swoich ostatnich chwilach ujrzał coś niezwykłego.

— Brak śladów szarpaniny — potwierdziła Tarnowska, obchodząc ciało z chirurgiczną precyzją. — Zupełnie jak pozostali.

— Siedział tu spokojnie, kiedy jego mózg dosłownie się rozpływał. — Wiadomość — zachęcił Lisowski, gestykulując w stronę ściany naprzeciwko biurka.

Tak jak na fotografii — słowa „SOBIESKI WIE”, wyryte krwią na kremowej ścianie. Z bliska litery odsłaniały swój dramat: nierówne, chwiejne, jakby każda kolejna była napisana z trudem większym niż poprzednia.

Desperacja była namacalna — krew zdążyła zaschnąć, ale napięcie wciąż wisiało w powietrzu. Ostatni akt człowieka, który umierał, wiedząc, że nie zdąży powiedzieć wszystkiego.– Próbował nas ostrzec — powiedział cicho Oskar. — Albo wskazać właściwy kierunek.

— Albo jedno i drugie — zgodził się Lisowski. — Pytanie pozostaje: co dokładnie myślał, że Sobieski wie?

Oskar podszedł do biurka z ostrożnością, która nie wynikała z lęku, lecz z szacunku. To nie było zwykłe miejsce pracy. To było sanktuarium.

Na gładkiej powierzchni czekały ślady dawno ugruntowanych rytuałów: antyczne wieczne pióra, ułożone w srebrnym kałamarzu jak relikwie epoki atramentu i ciszy. Skórzany notatnik — zamknięty, nienaruszony — spoczywał idealnie na środku, jakby sam Zaleski ustawił go tam z obsesyjną dbałością o symetrię.

Ale to zdjęcie przyciągnęło jego wzrok. Oprawiona fotografia, zaskakująco żywa mimo upływu lat — Zaleski, znacznie młodszy, z twarzą pełną dumy i błyskiem przyszłości w oczach, stojący obok Alberta Einsteina. Obaj uśmiechali się do aparatu, jakby nic na świecie nie było ważniejsze niż ten wspólny moment w laboratorium pełnym światła i możliwości.– Mogę? — zapytał, wskazując na notatnik.

Na skinienie głowy Lisowskiego, Oskar otworzył go, ujawniając strony wypełnione eleganckim, metodycznym charakterem pisma. Wpisy były datowane, najnowszy z wczorajszego popołudnia.

10 kwietnia 2025

Zapis prywatny.

L. zadzwonił ponownie. Kolejne pytania o hipotezę splecionego czasu. Odpowiadałem zgodnie z protokołem, choć jego natarczywość zaczyna budzić niepokój. Czy tylko szuka potwierdzenia? A może już podejrzewa więcej, niż jest skłonny ujawnić?

Anomalie częstotliwości w Warszawie wpasowują się idealnie we wzorzec, który E. przewidział w swoich ostatnich pracach. Jeśli moje obliczenia są trafne, zbliżamy się do punktu konwergencji harmonicznej — momentu, którego skutków nie sposób w pełni przewidzieć.

Korona powinna zostać powiadomiona, ale wyłącznie nieoficjalnym kanałem. Zaufanie stało się towarem deficytowym. Oficjalne procedury byłyby zbyt powolne… albo zbyt łatwo przechwycone.

Jutro udam się do archiwów. Zbiór Sobieskiego może zawierać brakujące ogniwo. Jeśli Jan III rzeczywiście widział to, co sugerują zapiski z kampanii wiedeńskiej, potwierdzi to najśmielsze założenia E. o percepcji czasowej przenoszonej w linii krwi.

A jeśli tak — zegar już bije. I nie mamy zbyt wiele czasu.

Oskar podniósł wzrok znad notatnika.

— Planował dziś dostęp do archiwów króla Jana III Sobieskiego — powiedział Oskar, przeglądając zapisy. — W notatkach wspomina o kimś, kogo oznaczył tylko jako „L.”. Wywierał na niego presję… w związku z czymś, co nazywał „hipotezą splecionego czasu”.

Słowa zawisły w powietrzu — zbyt techniczne, by brzmieć groźnie, a jednak niosły ze sobą ciężar, jakby dotykały samej struktury rzeczywistości.– L.? — zmarszczyła brwi Tarnowska. — Lisowski?

Komandor stanowczo potrząsnął głową.

— Nigdy nie rozmawiałem z Zaleskim. Ale kilka innych kluczowych postaci w tym śledztwie ma imiona zaczynające się na L. Leszek Wójcik, szef Komisji Regulacyjnej ds. Fuzji. Lucjan Rokicki, dyrektor Krakowskiego Instytutu Etyki Kwantowej. I oczywiście, szef sztabu Michała Radziwiłła, Leonard Czarnecki.

— Radziwiłł — Tarnowska praktycznie wypluła to nazwisko. — To by pasowało. Jego think tank od lat naciska na wprowadzenie transparentnej polityki fuzji” — słabo zawoalowana próba podważenia kontroli monarchii nad tą technologią.

Oskar kontynuował badanie gabinetu, jego oko historyka przesuwało się po wnętrzu z cichą, metodyczną uwagą. Każdy szczegół był jak nuta w partyturze życia Zaleskiego.

Półki uginały się pod ciężarem eklektycznej kolekcji — klasyczne teksty naukowe sąsiadowały z tomami o historii średniowiecznej, a tuż obok… traktaty o mistycyzmie i ezoteryce. Filozofia kabalistyczna, prace Jungowskie, nawet zaczytany egzemplarz „Corpus Hermeticum”.

Oskar uniósł brwi. To nie był przypadek. To był klucz. Na jednej z półek znajdowała się osobliwa kolekcja artefaktów: kawałek bursztynu, który łapał światło jak zastygła łza, srebrna moneta z wytartym herbem, fragment spękanej ceramiki … i wreszcie — pióro ptaka zamknięte w małej szklanej gablocie. Ciemne, lśniące, niemal nierzeczywiste.

Było w tym coś osobliwie rytualnego. Jakby każdy przedmiot miał swoją własną opowieść, ukrytą pod warstwami znaczeń. Jakby Zaleski nie tylko badał świat — ale też go słuchał.

Ale to terminal komputerowy przykuł jego uwagę. W przeciwieństwie do antycznych mebli, to była najnowocześniejsza technologia — stacja robocza wzmocniona kwantowo ze stabilizatorami harmonicznymi i tym, co wydawało się być niestandardowymi modyfikacjami bezpieczeństwa.

— Czy jego komputer został zbadany? — zapytał Oskar.

— Jest zabezpieczony protokołami biometrycznymi — odparła Tarnowska, nie odrywając wzroku od urządzenia. — Zespół techniczny jest już w drodze. Mają sprzęt do obejścia blokady, ale to nie będzie proste.

— Nawet z królewskim protokołem bezpieczeństwa zajmie nam to kilka godzin. Zaleski nie ufał nikomu. Nawet po śmierci.

Oskar podszedł do terminala, analizując jego konfigurację.

— To nie jest standardowy sprzęt rządowy. Te modyfikacje są… niezwykłe.

Wskazał na niewielkie urządzenie przymocowane do głównego rdzenia przetwarzającego — cylindryczny obiekt, nie większy niż dłoń, którego centrum pulsowało miękkim, niebieskim światłem. Nie migotało. Pulsowało. Rytmicznie, jak oddech albo serce… jakby maszyna żyła.

Oskar poczuł, jak napięcie rośnie — instynkt historyka podpowiadał mu, że nie był to tylko komponent techniczny. To było coś więcej. Coś, co być może nie powinno tu być.

— To tłumik fluktuacji kwantowych. Są używane w badaniach stabilności linii czasowej, aby zapobiec przenikaniu informacji między potencjalnymi stanami rzeczywistości. Niezwykle rzadka i ograniczona technologia.

Lisowski uniósł brew.

— Rozpoznajesz tak konkretny sprzęt?

— Mój ojciec miał taki sam — powiedział cicho Oskar, bardziej do siebie niż do innych.

— Tuż przed śmiercią prowadził badania nad potencjalnym zastosowaniem technologii fuzyjnej do… rekonstrukcji zapisów historycznych.

Wierzył, że niektóre dokumenty, teksty, artefakty — jeśli poddane odpowiednim warunkom — mogą rezonować z tym, co wydarzyło się w innych liniach czasowych.

— Że historia, tak jak świadomość, potrafi przechowywać echa tego, co mogło się wydarzyć… ale nie wydarzyło.

Pokój wypełniła ważąca cisza.

Tarnowska spojrzała na Lisowskiego — coś niedopowiedzianego przeszło między nimi, jak wspomnienie, które oboje rozpoznali, ale nie odważyli się nazwać.

— Nigdy nie wspomniałeś o tym aspekcie pracy twojego ojca w żadnym z wywiadów dotyczących twojego pochodzenia — powiedział Lisowski tonem bardziej ostrożnym niż oskarżycielskim.

Było w tym pytaniu coś więcej niż ciekawość. Coś, co brzmiało jak próba zestawienia puzzli, które nie chciały się dopasować.

— Bo to było ściśle tajne — odparł Oskar równo, bez drżenia w głosie. — I dlatego, że to właśnie te badania doprowadziły do jego niesławy… i śmierci. Oficjalne dokumenty twierdzą, że manipulował archiwami dla osobistych korzyści. Ale prawda — przynajmniej ta, którą zdołałem poskładać — wyglądała inaczej. Śledził anomalie. Rozbieżności w zapiskach historycznych, które nie dały się wytłumaczyć żadną znaną metodą historiograficzną. Zbyt spójne, zbyt uporczywe, by były przypadkiem. Jakby ktoś — albo coś — przeszukiwał przeszłość. Albo ją poprawiał.

Wskazał na komputer Zaleskiego.

— To ustawienie sugeruje podobne badania. Używał kwantowo stabilizowanych systemów do badania danych historycznych pod kątem oznak niespójności w linii czasowej.

— Hipoteza splecionego czasu — mruknął Lisowski. — Teoria Einsteina, że eksperymenty fuzyjne mogły stworzyć punkty rozgałęzienia w rzeczywistości — równoległe linie czasowe istniejące jednocześnie.

— Większość historyków uznałaby to za pseudonaukę — przyznał Oskar z chłodnym dystansem. — Ale mój ojciec wierzył, że pod koniec życia Einstein natrafił na coś… głębszego. Coś, co sugerowało, że to, co nazywamy rzeczywistością, może być tylko jedną z wersji historii. Nie tej prawdziwej. Po prostu tej, która się utrzymała.

Tarnowska przesunęła się do ściany, gdzie była napisana krwawa wiadomość, studiując ją zmrużonymi oczami.

— Więc kiedy Zaleski napisał „SOBIESKI WIE”, mógł mieć na myśli, że twój ojciec odkrył dowód tych alternatywnych linii czasowych.

— Albo że król Jan III napotkał coś podczas swoich kampanii, co sugerowało istnienie anomalii czasowych, wieki przed technologią fuzyjną — dodał Oskar. — Kampania wiedeńska z 1683 roku jest konkretnie wspomniana w notatkach Zaleskiego.

— Albo być może — powiedział cicho Lisowski — miał na myśli, że ty, Oskarze Sobieski, odziedziczyłeś wiedzę przez swoją linię krwi, której nawet nie jesteś świadomy posiadania.

1.3 Pierwsze kroki w cień

Myśl, że wiedza mogłaby być dziedziczona genetycznie, była dla niego niczym więcej niż średniowiecznym zabobonem. Nie nauką. Nie dziś. A jednak… nawet gdy rozum odrzucał tę ideę z miejsca, inna część jego umysłu — ta, która zawsze odnajdywała sens w przeszłości, w jej rytmach i powrotach — nie potrafiła jej tak łatwo zignorować.

Bo coś było na rzeczy. Jego ród zawsze miał tę osobliwą zdolność: wyłapywania powiązań tam, gdzie inni widzieli tylko szum. Dostrzegania schematów ukrytych w chaosie. Czy to tylko przypadek… czy może echo czegoś starszego niż sam rozum?

— Musimy dokończyć badanie miejsca zbrodni — powiedziała Tarnowska, przerywając niezręczną ciszę. — I chcę, aby ciało Zaleskiego zostało przetransportowane do naszego zabezpieczonego obiektu medycznego w celu dokładniejszego zbadania.

— Zajmę się tym — skinął głową Lisowski, po czym zwrócił się do Oskara. — Ty jeszcze raz przyjrzyj się gabinetowi. Może coś, czego nie wychwycili nasi technicy, rzuci ci się w oczy.

Zrozumiał natychmiast — to nie tylko prośba, to również ocena. Sprawdzali go. Patrzyli, czy potrafi używać swojego daru. Nie miał z tym problemu. Nie miał nic do ukrycia.

— Będę potrzebował rękawiczek — powiedział.

Tarnowska podała mu parę cienkich, przezroczystych membran, które przylgnęły do skóry jak druga skóra. Rękawice klasy wojskowej — chroniące ślady, nie ograniczające zmysłów. Idealne narzędzie na miejscu zbrodni.

Gdy pułkownik Tarnowska wyszła na zewnątrz, by koordynować przeniesienie ciała Zaleskiego, Oskar rozpoczął metodyczne badanie gabinetu. Nie analizował tylko poszczególnych obiektów — analizował pokój jak dokument: rozmieszczenie mebli, kolejność książek, miejsce osobistych artefaktów. Historycy uczą się postrzegać przestrzeń nie jako tło, ale jak tekst — pisany przez życie tych, którzy ją zamieszkiwali.

Szuflady biurka nie kryły niczego szczególnego — formularze administracyjne, pokwitowania, mała buteleczka antycznego atramentu. Ale kiedy Oskar pozwolił palcom przesuwać się po krawędziach blatu, wyczuł coś niepokojącego — ledwo zauważalne wgłębienie w drewnie, niepasujące do rzemiosła tak wysokiej klasy. Nieregularność, która nie powinna tu istnieć.

— Tu coś jest — zawołał do Lisowskiego, który obserwował go w milczeniu z okolic drzwi.

Naciskając na to, co wydawało się być ozdobnym elementem w rzeźbionym drewnie, Oskar poczuł subtelne kliknięcie. Ukryta przegroda wysunęła się spod głównej szuflady, ujawniając mały, metaliczny obiekt spoczywający w zagłębieniu wyłożonym aksamitem.

— Kryształ danych — Lisowski natychmiast go zidentyfikował, podchodząc, by zbadać znalezisko. — Wysokiej pojemności, zaszyfrowany kwantowo. Wojskowej klasy — lub z czarnego rynku.

Kryształ miał rozmiar znaczka pocztowego, lecz jego powierzchnia pulsowała delikatnie, załamując światło w skomplikowanych, niemal organicznych wzorach.

To nie był nośnik, który można było znaleźć w sklepach z elektroniką. Takie kryształy trafiały wyłącznie do miejsc, gdzie każdy bajt był decyzją, a każda decyzja — ryzykiem.

Zapisane w nim dane istniały w stanie kwantowym — niewidoczne dla oka, niemożliwe do odczytania bez precyzyjnie dobranego klucza.

— Czy możemy uzyskać do niego dostęp tutaj? — zapytał Oskar.

Lisowski potrząsnął głową.

— Nie bez ryzyka uszkodzenia. Będziemy potrzebować specjalistycznego sprzętu w kwaterze głównej. Ale to jest istotne — ludzie nie ukrywają pustych kryształów danych w tajnych schowkach.

Lisowski schował kryształ do pojemnika dowodowego, nie odzywając się ani słowem. Oskar wrócił do biurka. Fotografia znowu przyciągnęła jego uwagę. Zaleski obok Einsteina, uśmiechnięci, pewni siebie — obraz uchwycony w lepszym czasie. Stała w idealnym miejscu: na wprost krzesła, jakby Zaleski potrzebował jej blisko.

Oskar wziął ramkę do ręki. Czuł ciężar nie tyle szkła, co pamięci. Odwrócił ją, szukając czegoś więcej, jakby odpowiedź mogła kryć się z tyłu, między papierem a drewnem.

Tył ramki poluzował się w jego dłoni, ujawniając kolejny ukryty przedmiot — złożony kawałek pożółkłego papieru, który był ukryty za fotografią. Starszy niż kryształ, znacznie starszy.

— Komandorze — powiedział cicho Oskar — znalazłem coś jeszcze.

Z najwyższą ostrożnością rozłożył kruchy papier. Był to odręcznie napisany list, atrament wyblakły, ale nadal czytelny, datowany na 18 marca 1955 roku. Podpis na dole sprawił, że wstrzymał oddech: A. Einstein.

— Wydaje się autentyczny — powiedział Lisowskiemu, który podszedł, by spojrzeć przez jego ramię. — Osobisty list od Einsteina do Zaleskiego, napisany zaledwie kilka tygodni przed śmiercią Einsteina.

List był krótki, napisany po niemiecku. Oskar przetłumaczył na głos:

Mój drogi Hubercie,

Twoje obliczenia tylko potwierdziły moje najgorsze obawy. Wzorce rezonansu harmonicznego dowodzą, że stabilność linii czasu nie jest już kwestią teorii — można ją zmierzyć. A skoro można ją zmierzyć, można ją również zakłócić.

To, co wyzwoliliśmy poprzez fuzję, może mieć o wiele szersze konsekwencje, niż dotąd przypuszczaliśmy.

Rozmawiałem o tym z królem Władysławem III. Zareagował bez wahania — to, o czym mówiliśmy, zostało natychmiast zabezpieczone. Teoria Paradoksu Korony objęta została najwyższym stopniem poufności, podobnie jak Twoje prace nad rezonansem czasowym.

Po przeczytaniu tego listu — proszę, zniszcz go. Wiedza, którą tu zawarłem, jest zbyt niebezpieczna, by przetrwała na papierze, szczególnie teraz, gdy czuję, że moje siły słabną.

Pamiętaj o naszej przysiędze wobec Polski i prawdzie. Czasami są to wartości tożsame. Czasami nie.

Jeśli spełni się najczarniejszy scenariusz, szukaj odpowiedzi w Archiwum Sobieskiego. Król ukrył tam to, co może ochronić naszą przyszłość.

Z wyrazami głębokiego szacunku i oddania,

A. Einstein

— Zaleski zachował list — zauważył Lisowski, jego głos napięty z kontrolowanej ekscytacji. — Wbrew wyraźnym instrukcjom Einsteina.

— Ludzie rzadko niszczą pierwotne dowody historyczne — odpowiedział Oskar, ostrożnie składając delikatny papier. — Zwłaszcza naukowcy. Dokumentacja jest dla nich święta.

— To potwierdza, że teoria Paradoksu Korony była czymś więcej niż tylko plotką — powiedział Lisowski. — Nie domysłem, nie spekulacją.

Zamilkł na moment, wskazując na notatkę.

— A wzmianka o Archiwach Sobieskich? Trudno uznać to za zbieg okoliczności. Zaleski miał się do nich udać właśnie dziś.

Tarnowska wróciła do pokoju, gdy omawiali list, jej wyraz twarzy ponury.

— Zespół sprawdził tłumik. Ktoś go wyłączył — celowo.

Lisowski zmarszczył brwi.

— Jeśli Zaleski używał go, żeby chronić się przed zakłóceniami czasowymi… to znaczy, że ktoś chciał, by został wystawiony na działanie obcej informacji.

— Albo sam próbował zajrzeć w inne linie czasowe — powiedział cicho Oskar. — Jeśli teoria splecionego czasu jest choć częściowo prawdziwa, a fuzja naprawdę rozszczepiła rzeczywistość na kilka ścieżek… wyłączenie tłumika mogło otworzyć drogę dla przepływu informacji między nimi.

— Informacjom… lub czemuś innemu — powiedział cicho Lisowski.

Ręka Tarnowskiej przesunęła się instynktownie do jej broni bocznej, żołnierska odpowiedź na niejasne zagrożenie. — Czy mówimy o jakimś rodzaju… wtargnięcia? Z innej linii czasowej?

— To czysto teoretyczne — pośpieszył z wyjaśnieniem Oskar. — Badania mojego ojca sugerowały tylko transfer informacji — wspomnień, danych, być może wrażeń emocjonalnych. Nie fizyczny transfer między rzeczywistościami.

— Badania twojego ojca były niekompletne — przypomniał mu Lisowski. — I zakończyły się jego śmiercią w okolicznościach niezwykle podobnych do Zaleskiego.

To nie była już tylko hipoteza. Myśl, że fuzja mogła naruszyć fundamenty rzeczywistości, ścisnęła Oskarowi gardło. Nie chodziło o naukę. Chodziło o to, że świat — jego świat — mógł się właśnie rozwarstwiać, przeciekać, mieszać z czymś, co nigdy nie powinno było istnieć.

— Mamy problem większy niż śmierć jednego człowieka — powiedziała Tarnowska. — Jeśli czas się rozpada, nie poradzimy sobie sami. Potrzebujemy zespołu. Teraz.

— Zgadzam się — skinął głową Lisowski. — Ale dyskretnie. Jeśli wieść o tym się rozejdzie, moglibyśmy stanąć w obliczu paniki — lub gorzej, oportunistów próbujących wykorzystać sytuację. — Zwrócił się do Oskara. — Czy jest coś jeszcze w notatkach Zaleskiego o Archiwach Sobieskiego? Jakakolwiek wskazówka, czego konkretnie szukał?

Oskar wrócił do notatnika i zaczął uważnie przeglądać ostatnie zapiski. Większość z nich była pełna skomplikowanego żargonu — dane o zaburzeniach częstotliwości i dziwnych wzorcach energetycznych, których sens umykał mu mimo całej wiedzy historyka. Ale wpis z 8 kwietnia, sprzed trzech dni, wyróżniał się na tle reszty. I przykuł jego uwagę natychmiast.

Dziennik Polowy z Wiednia może skrywać odpowiedź. Opisy „ukoronowanego cienia” z kampanii przeciw Osmanom zdumiewająco współbrzmią z teorią E. o obserwatorach międzyliniowych. Jeśli Jan III rzeczywiście dostrzegł przebłyski innych rzeczywistości już w 1683 roku, to znaczy, że punkty rezonansu istniały naturalnie — na długo przed tym, jak nasza technologia zaczęła je wzmacniać. Wiedeń był miejscem przecięcia. Przestrzenią, gdzie ściany między światami stawały się cieńsze.

— Dziennik Polowy Wiedeński — wyjaśnił Lisowskiemu i Tarnowskiej. — Osobisty opis kampanii 1683 roku przeciwko Imperium Osmańskiemu, autorstwa króla Jana III Sobieskiego. Jest częścią królewskiej kolekcji, ale pewne sekcje zawsze były zapieczętowane — podobno dlatego, że zawierają wrażliwe informacje wojskowe, które mogłyby zagrozić współczesnym strategiom obronnym.

— To oficjalne wyjaśnienie — zgodził się Lisowski. — Ale być może prawdziwym powodem jest to, że Jan III zapisał coś, czego nie można było wyjaśnić nauką jego czasów — ani nawet naszych.

— „Ukoronowany cień” — powtórzyła zamyślona Tarnowska. — Co to może oznaczać?

Umysł Oskara analizował możliwości.

— W tradycyjnym polskim folklorze, zobaczenie własnego cienia noszącego koronę było omenem nadchodzącej śmierci lub przemiany. Ale w kontekście teorii linii czasowej, mogłoby to odnosić się do przebłysków alternatywnego ja — wersji Jana III z innej gałęzi rzeczywistości.

— Król spoglądający na samego siebie… ale z innej linii czasu — powiedział Lisowski powoli, jakby ważył każde słowo. — I to właśnie w chwili, gdy ważyły się losy Europy. Jeśli to prawda… to zmienia sposób, w jaki myślimy o historii. O rzeczywistości.

Drzwi otworzyły się bezgłośnie, a w progu pojawił się młody oficer. Skinął głową z wojskową powagą, gestem równie formalnym, co pilnym.

— Komandorze, zespół do przejęcia materiału biologicznego jest w gotowości. Dotarła też wiadomość z Warszawy — oznaczona Rubinowym stopniem poufności.

Lisowski wymienił spojrzenie z Tarnowską.

— Zaraz tam będziemy. — Zwracając się do Oskara, dodał: — Nie przerywaj. Musimy wiedzieć wszystko, co uda ci się ustalić o Archiwach Sobieskich i tym dzienniku z Wiednia.

Gdy dwoje oficerów opuściło pokój, Oskar podszedł z powrotem do terminala. Nie dotykał kontrolek — tylko obserwował, analizował. Niebieskie światło tłumika fluktuacji kwantowych nadal pulsowało, ale rytm był nierówny, niestabilny. Jakby urządzenie samo próbowało znaleźć punkt równowagi. Kto mógłby wiedzieć, jak wyłączyć coś tak zaawansowanego technologicznie? I czemu właśnie teraz — po tylu latach?

Przedmioty w gabinecie zyskały nową wagę po odkryciu listu Einsteina i zapisków Zaleskiego. Pióro zamknięte w szklanej gablocie — czy to możliwe, że pochodziło z Wiednia, roku 1683, z pola bitwy pod niebem pełnym husarskich skrzydeł? Kawałek bursztynu — w ludowych podaniach opisywany jako materia, która potrafiła zatrzymać czas, uwięzić chwilę niczym owada w złocistym szkle. I srebrna moneta — może osmańska, może tylko pamiątka, a może… coś więcej, fragment większej układanki, która właśnie zaczynała się odsłaniać.

Oskar przyglądał się artefaktom uważnie, niemal ostrożnie, jakby każdy z nich mógł za chwilę przemówić. Nie traktował ich jak eksponatów, ale jak świadków — milczących, lecz nieobojętnych. Pióro — długie, ciemne, najpewniej orle — miało w sobie surową elegancję; jego kształt przypominał skrzydło husarii, z którym nie sposób pomylić żadnej innej formacji. Bursztyn ukrywał owada — idealnie zachowanego, jakby czas wciął mu się nożem w życiorys i kazał czekać. A moneta, ciężka i chłodna w dotyku, nosiła znak Imperium Osmańskiego z datą 1683. Jej powierzchnię znaczyły rysy — nie chaotyczne, lecz dziwnie rytmiczne, jakby ktoś z rozmysłem próbował zostawić ślad. Kod? Wiadomość? A może tylko echo — niezamierzone, ale znaczące.

Gdy pochylił się nad monetą i przesunął ją pod światło lampy biurkowej, nagłe ukłucie bólu przeszyło jego skroń jak igła wbijająca się od wewnątrz. Skrzywił się, dłoń odruchowo powędrowała do kieszeni, gdzie trzymał stabilizator neuronowy — niewielkie urządzenie medyczne, które ratowało go podczas napadów bólu głowy. Ale zanim zdołał je aktywować, coś się zmieniło. Ból nie tylko narastał — rozrastał się, jakby coś wewnątrz jego umysłu pękało, ustępując miejsca czemuś nowemu. Nie był to zwykły fizyczny dyskomfort. To było wtargnięcie. Zaburzenie. Migotliwy cień obrazów, które nie należały do tej chwili, tego miejsca… ani nawet tej wersji niego samego.

Błysk… gdzieś indziej.

Obrazy, dźwięki, zapachy — pojawiły się nagle, bez ostrzeżenia. Krew na marmurze. Uderzenie miecza o kamień. Głos mówiący w starym dialekcie, a jednak dla niego zrozumiały. To nie był sen ani halucynacja. To było wspomnienie… wydarzenia, którego nigdy nie przeżył.

Oskar nie stał w gabinecie Huberta Zaleskiego w Krakowie. Był w namiocie, płócienne ściany oświetlone migoczącym światłem świec. Mapy rozłożone na szorstkim drewnianym stole. Zapach prochu i koni. Ciężar zbroi na jego ramionach. Poczucie nadchodzącej bitwy, tysięcy istnień wiszących na włosku.

I patrząc na niego zza stołu, z tym samym oszołomionym wyrazem twarzy, który czuł na własnej twarzy, był… on sam. Ale nie on sam. Starszy mężczyzna, brodaty, z bliznami, noszący ozdobną zbroję polskiego króla z XVII wieku. Mężczyzna z jego twarzą, jego oczami — noszący koronę.

Ciało zareagowało pierwsze: napięcie karku, przyspieszony puls, mrowienie na skórze jak przy pierwszym dotyku zimowego wiatru. Umysł próbował to objąć, zaklasyfikować, wytłumaczyć. Ale nie było jak. To coś przyszło z zewnątrz — albo z wnętrza, do którego nigdy wcześniej nie miał dostępu.

Wizja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, pozostawiając Oskara dyszącego, trzymającego się krawędzi biurka Zaleskiego, by utrzymać równowagę. stabilizator neuronowy buczał w jego dłoni — musiał go aktywować nieświadomie. Ból ustąpił, zastąpiony zimnym potem i metalicznym smakiem strachu w ustach.

To, czego doświadczył, nie było ani rekonstrukcją historyka, ani echem emocji wyczytanych z dokumentów. To nie była przeszłość, którą analizował — to była przeszłość, którą czuł. Nie jak badacz, ale jak świadek. Jak uczestnik.

Drzwi do gabinetu otworzyły się i Lisowski wrócił, jego wyraz twarzy poważny.

— Mamy sytuację w Warszawie. Anomalie częstotliwości, o których wspominał Zaleski w swoich notatkach — nasilają się. Trzy kolejne zgony zgłoszone w ciągu ostatniej godziny, wszystkie w promieniu kilometra od Królewskiego Zakładu Badań Fuzyjnych.

Przerwał, zauważając bladość Oskara.

— Wszystko w porządku, Historyku?

Oskar zawahał się. Powinien im o tym powiedzieć? O błysku bólu, który zamienił się w wizję — albo wspomnienie — czegoś, czego nie mógł pamiętać? Czy uznaliby to za objaw niestabilności? A może potraktowaliby jako potwierdzenie ich własnych podejrzeń — o dziedziczności zdolności, o powiązaniu jego rodu z anomaliami linii czasowych? Mógłby zyskać ich zaufanie. Albo wszystko stracić.

Na razie postanowił milczeć.

To tylko ból głowy — odparł, unosząc stabilizator. — Z pewnością pamięta Pan, że cierpię na zdiagnozowaną nadwrażliwość neurologiczną. Stabilizator pomaga.

Oczy Lisowskiego lekko się zwęziły, ale nie naciskał.

— Wracamy do Warszawy natychmiast. Zespół techniczny zajmie się resztą — zabezpieczą dane z komputera Zaleskiego i przetransportują sprzęt. Ty skoncentruj się na jednym: zdobyć dostęp do Dziennika Polowego Wiedeńskiego, kiedy tylko dotrzemy na miejsce.

— Zapieczętowane sekcje królewskich archiwów? — Oskar pokręcił głową. — Moje uprawnienia historyczne na niewiele się zdadzą bez specjalnej zgody. To niemal niemożliwe.

— Będziesz ją miał — zapewnił go Lisowski. — Księżniczka Anna Jagiellońska osobiście zainteresowała się naszym śledztwem. Przyznała ci tymczasowy dostęp do prywatnych królewskich archiwów na mocy jej osobistego upoważnienia.

Oskar uniósł brwi ze zdumienia. Księżniczka Anna, znana z nieustępliwej kontroli nad królewskimi archiwami, nie była osobą, która lekką ręką dzieliła się władzą — zwłaszcza z kimś spoza dworu. Udzielenie mu dostępu do dokumentów tej rangi mogło oznaczać tylko jedno: sytuacja była poważniejsza, niż przypuszczał.

— Dlaczego księżniczka miałaby angażować się w śledztwo w sprawie morderstwa? — zapytał.

— To nie tylko śledztwo — rzucił Lisowski. — Jeśli to, co odkrył Zaleski, faktycznie wskazuje na niestabilność czasową, to nie mamy już do czynienia z nauką, tylko z zagrożeniem egzystencjalnym. A Anna? Ona nigdy nie lekceważyła tematów, które reszta rządu wrzucała do szuflady z napisem „zbyt dziwne”.

Sprawdził swój zabezpieczony komunikator, który zaczął pulsować bursztynowym światłem.

— Nasz transport jest gotowy. Zbierz wszystko, czego potrzebujesz — wyjeżdżamy za dziesięć minut.

Gdy Lisowski wyszedł, by omówić coś z Tarnowską, Oskar sprawnie zebrał najważniejsze materiały: notatnik, list Einsteina, monetę i pozostałe artefakty, które mogły mieć związek z kampanią wiedeńską. Działał automatycznie, jak badacz przy pracy. Ale myśli błądziły. Wracały do tamtej jednej chwili — tej wizji, czy może wspomnienia. Namiot wojskowy. Rozrzucone mapy. I postać… jego własna twarz, ale starsza, dumniejsza, z koroną na skroni. Ukoronowana wersja jego samego — spoglądająca prosto w oczy przeszłości, która być może nigdy się nie wydarzyła.

Jeśli hipoteza splecionego czasu była poprawna, a eksperymenty fuzyjne stworzyły rozgałęziające się linie czasowe, czy mógłby w jakiś sposób postrzegać te inne gałęzie? Czy jego powiązanie przez linię krwi z Janem III Sobieskim w jakiś sposób czyniło go wrażliwym na te pęknięcia w rzeczywistości?

Czy może po prostu tracił zmysły, łącząc kropki, których nie było, dostrzegając wzorce, tam gdzie istniał tylko przypadek?

Na zewnątrz kamienicy Zaleskiego średniowieczne ulice Krakowa spowijał wczesnowieczorny spokój. Mieszkańcy krzątali się przy codziennych sprawach, nieświadomi, że z jednej z kamienic właśnie wynoszono ciało. Nieświadomi, że gdzieś głęboko w strukturze rzeczywistości rodziły się pęknięcia — niewidoczne, a groźne.

Lampy fuzyjne oświetlały bruk i stare mury bladoniebieskim światłem. Nowoczesność wślizgiwała się w szczeliny historii — nie nachalnie, ale zauważalnie.

Ale dla Oskara ta harmonia została rozbita. Historia nie była już bezpiecznie zamknięta w archiwach i dokumentach. Przenikała, szeptała w jego umyśle, pokazywała mu rzeczy, które nie mogły istnieć, a jednak były absolutnie, przerażająco realne.

Gdy podążał za Lisowskim do czekającego transportu, Oskar nie mógł oprzeć się wrażeniu, że idzie ścieżką, którą jego ojciec podążył przed nim. Ścieżką, która zakończyła się niesławą i śmiercią. Ale w przeciwieństwie do ojca, nie szedł nią sam.

Sama księżniczka Anna Jagiellońska interesowała się sprawą. Pytanie brzmiało, czy to czyniło go bezpieczniejszym — czy narażało na jeszcze większe niebezpieczeństwo.

— Historyku Sobieski — zawołał Lisowski z transportu. — Czas jest na wagę złota.

Oskar przyspieszył kroku, zostawiając za sobą cień kamienicy Zaleskiego. Ale nie przed ostatnim spojrzeniem na okno gabinetu, gdzie zmarły naukowiec napisał swoją ostatnią wiadomość krwią.

SOBIESKI WIE

Problem polegał na tym, że Oskar sam nie był już pewien, co właściwie wie — tylko tyle, że coraz głębiej zanurza się w tajemnicę, która pochłonęła już siedem istnień. Być może również życie jego ojca. Z każdym krokiem zacierały się granice: między przeszłością a teraźniejszością, między teorią a rzeczywistością, między tym, co się wydarzyło, a tym, co mogło się wydarzyć.

Królewski wojskowy statek powietrzny Paderewski wzniósł się ku ciemniejącemu niebu nad Krakowem, jego silniki fuzyjne buczały mocą, gdy przyspieszał w kierunku Warszawy. Wewnątrz Oskar siedział sam ze swoimi myślami, podczas gdy Lisowski i Tarnowska konferowali prywatnie w bezpiecznym przedziale komunikacyjnym.

Powinien był przeglądać notatnik Zaleskiego, szukając dodatkowych wskazówek. Zamiast tego, odkrył, że wpatruje się w osmańską monetę, przesuwając palcem po dziwnych zadrapaniach, które szpeciły jej powierzchnię. Nie wydawały się przypadkowe — był w nich wzór, prawie jak…

Ból głowy wrócił, ostrzejszy tym razem. stabilizator neuronowy w jego kieszeni zdawał się wibrować w odpowiedzi, ale zanim mógł po niego sięgnąć, kolejny błysk go ogarnął.

Znów namiot. Mapy. Ukoronowana wersja jego samego. Ale tym razem był dźwięk — odległe strzały armatnie, rżenie koni, mężczyźni krzyczący po polsku, niemiecku, po turecku. A jego drugie ja mówiło, jego usta formowały słowa w archaicznym dialekcie polskiego:

— Jużci pojmujesz, nieprawdaż? Toż, cośmy na wzgórzu pod samym Wiedniem oglądali, nie było żadną sztuką turecką ni czarami osmańskimi. Toć byliśmy my sami — jeno w odmiennej postaci, jakoby zwierciadlane odbicia naszych własnych dusz. Cień koronowany pada na wszelkie ścieżki, jakie tylko pomyśleć można.

Wizja się zmieniła. Nie byli już w namiocie, ale na zboczu wzgórza z widokiem na ogromne pole bitwy. Skrzydlaci husarze Polski szarżowali, ich upierzone skrzydła tworzyły ten charakterystyczny szumiący dźwięk, który wzbudzał terror w osmańskich sercach. Ale nad bitwą, widoczny tylko dla nich dwóch, wisiał widmowy obraz — jak okno do innego świata, gdzie husarze padali, gdzie Wiedeń płonął, gdzie półksiężycowy sztandar powiewał nad ruinami chrześcijaństwa.

— To jeno jedna nić losów. — powiedziało ponuro jego ukoronowane ja. — Tuśmy zwyciężyli, prawda to. Lecz w inszych miejscach — klęska nas spotkała. A ściany, co światy rozdzielają, coraz bledsze się stają, niczym mgła poranna w punkcie zbieżności.

Wizja zaczęła blaknąć, głos drugiego Sobieskiego stawał się odległy:

— Miej w pamięci Paradoks, powiadam. Korona się dzieli, nie trwa w jedności. Trzy nici są, nie jedna jeno…

Oskar sapnął, gdy wrócił do teraźniejszości, moneta upadła z jego drżących palców na podłogę kabiny. stabilizator neuronowy był w jego dłoni, choć nie pamiętał, by po niego sięgał. Jego niebieskie światło pulsowało szybko, jakby zmagało się z czymkolwiek, co się z nim działo.

Ta sama fraza. Te same słowa znalezione w kieszeni Warczaka: Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna.

To nie było przypadkowe. To nie była wyobraźnia. To było…

— Historyku Sobieski.

Lisowski stał w drzwiach przedziału, obserwując go tymi przenikliwymi niebieskimi oczami. Jak długo tam był? Co widział?

— Komandorze — Oskar skinął głową, starając się utrzymać równy głos, gdy podnosił monetę z podłogi. — Właśnie badam artefakty z gabinetu Zaleskiego.

— Rozumiem. — Ton Lisowskiego nie zdradzał niczego. — Będziemy lądować w Warszawie za dwadzieścia minut. Księżniczka Anna spotka się z nami w kompleksie Pałacu Królewskiego. Zorganizowała natychmiastowy dostęp do prywatnych archiwów.

— To… niezwykle uprzejme — zauważył Oskar, choć słowa wydawały się przychodzić z innego świata niż ten, w którym właśnie się znalazł.

— Okoliczności są… nietypowe. — Lisowski wszedł do przedziału, zamykając drzwi za sobą. Gdy się odezwał ponownie, jego głos obniżył się niemal do szeptu. — Powiedz mi wprost, Historyku. Doświadczasz czegoś dziwnego? Czegoś, co może mieć znaczenie dla sprawy?

Oskar spojrzał na stabilizator neuronowy w swojej dłoni. Światło na jego powierzchni znów pulsowało równo. Jeśli się przyzna, może zostać odsunięty od śledztwa — a nawet zamknięty na obserwację. Ale jeśli przemilczy, ukryje coś, co może być kluczem do wszystkiego.

— Mam bóle głowy — powiedział ostrożnie. — Cięższe niż zwykle. Możliwe, że reakcja na stres lub zmęczenie.

— Tylko bóle głowy? — naciskał Lisowski.

Oskar spojrzał mu prosto w oczy, bez cienia zawahania.

— Na razie. Jeśli cokolwiek się zmieni, będziesz pierwszym, który się dowie.

To nie było kłamstwo. Ale nie była to też cała prawda. Oskar uznał, że to niedopowiedzenie jest konieczne — nie z lęku, lecz z ostrożności. Potrzebował czegoś więcej niż własne przeczucie, zanim przyzna, że być może widzi ślady rzeczywistości, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Potrzebował Dziennika Polowego Wiedeńskiego. Potrzebował dowodu, że nie tylko on spojrzał kiedyś poza zasłonę.

Lisowski wpatrywał się w niego przez długą chwilę, zanim skinął głową.

— Oskarze, nie możemy sobie pozwolić na choćby cień wątpliwości. Już straciliśmy siedem istnień. Jeśli to się wymknie spod kontroli, liczba ofiar będzie rosnąć. I to szybko.

Gdy komandor wrócił do przedziału komunikacyjnego, Oskar ostrożnie schował do kieszeni osmańską monetę i stabilizator neuronowy. Urządzenie zostało mu przepisane lata temu, po tym jak podarowane przez Komandora Lisowskiego urządzenie uległo uszkodzeniu podczas jednego z ataków migreny. Coraz silniejsze migreny podczas intensywnych sesji badawczych zmusiły go o zwrócenie się po pomoc do specjalistów. Lekarze zdiagnozowali rzadkie schorzenie neurologiczne — nadwrażliwość na pewne częstotliwości elektromagnetyczne. Stabilizator pomagał, generując pole neutralizujące, które chroniło jego połączenia neuronowe.

Ale co, jeśli jego stan nie był anomalią medyczną? Co, jeśli był symptomem czegoś innego — genetycznej predyspozycji do postrzegania między liniami czasowymi? Co, jeśli stabilizator neuronowy nie tylko leczył bóle głowy, ale aktywnie tłumił jego zdolność do wyczuwania tych przecieków rzeczywistości?

Oskar spojrzał przez iluminator, gdy statek powietrzny rozpoczynał swoje zniżanie w kierunku Warszawy. Wieże fuzyjne stolicy lśniły na nocnym niebie, symbole technologicznej dominacji Polski. Dały jego narodowi bezprecedensową moc i dobrobyt — ale jakim kosztem?

Jeśli Einstein i jego ojciec nie mylili się, wieże fuzyjne były czymś więcej niż infrastrukturą — były ostrzami przecinającymi zasłonę rzeczywistości. A Oskar, czy tego chciał, czy nie, stał się żywym węzłem w tej tkaninie. Punktem zapalnym. Człowiekiem, którego obecność mogła wszystko zmienić.

Statek powietrzny zadokował gładko przy prywatnym terminalu Pałacu Królewskiego. Gdy Oskar podążał za Lisowskim i Tarnowską w dół rampy, uderzyła go niepokojąca myśl: jeśli technologia fuzyjna stworzyła wiele linii czasowych, wiele wersji historii Polski, to gdzieś mogła istnieć linia czasowa, w której Polska upadła, gdzie dynastia Jagiellonów zakończyła się wieki temu, gdzie Einstein nigdy nie przybył do Warszawy.

Świat bez wież fuzyjnych. Bez stabilizatorów harmonicznych. Bez ciężaru nieprzerwanej suwerenności.

A jeśli ściany między rzeczywistościami naprawdę zaczynały się kruszyć — co mogło przeniknąć z tej drugiej, mrocznej Polski, do ich własnej?

Ta myśl uderzyła go mocniej niż jakakolwiek wcześniejsza wizja. Była zimna, obca i boleśnie realna.

1.4 Szepty w pałacu

Kompleks Pałacu Królewskiego w Warszawie stał jako bijące serce Polski — częściowo średniowieczna forteca, częściowo renesansowy pałac, częściowo najnowocześniejsze centrum dowodzenia ery fuzyjnej. Jego białe kamienne mury i zielone miedziane kopuły były świadkami wieków nieprzerwanej suwerenności, fizycznym ucieleśnieniem narodu, który nigdy się nie ugiął, nigdy nie złamał.

Warszawa była jego miastem, ale bramy królewskiego kompleksu zawsze budziły w nim respekt. Tej nocy — gdy zbliżał się do serca władzy, na spotkanie z księżniczką Anną Jagiellońską — uczucie to przybrało ostrzejszą formę. Było w tym coś z napięcia przed bitwą, coś z kroku w nieznane.

Gdy wynurzyli się z zabezpieczonego tunelu transportowego pod terenami pałacowymi, pułkownik Tarnowska ruszyła przodem, prowadząc ich przez kolejne warstwy zabezpieczeń. Z każdym krokiem systemy bezpieczeństwa stawały się coraz bardziej wyrafinowane — od tradycyjnych strażników pałacowych w ceremonialnych mundurach, po elitarne oddziały operacyjne Straży Jagiellońskiej, uzbrojone w broń pulsacyjną i wyposażone w implanty do skanowania aktywności neuronowej.

Przy ostatnim punkcie kontrolnym Oskar został oddzielony od swoich towarzyszy.

— Standardowy protokół dla cywilów wchodzących do siedziby królewskiej po godzinach — wyjaśnił Lisowski. — Przetrzepią cię dokładniej niż my byśmy to zrobili w kwaterze głównej.

Dwóch milczących strażników eskortowało Oskara do małej komnaty ze ścianami z wypolerowanego marmuru. Drzwi zamknęły się za nim z pneumatycznym sykiem. Kobiecy głos, sztucznie modulowany dla jasności, ale bezsprzecznie ludzki, zwrócił się do niego z ukrytych głośników.

— Historyku Oskarze Janie Sobieski, wchodzisz do Strefy Bezpieczeństwa Korony. Proszę usunąć wszystkie urządzenia elektroniczne, metale i przedmioty osobiste do oddzielnego skanowania. Następnie stań w kręgu w celu weryfikacji biometrycznej.

Oskar posłusznie podszedł do stacji skanowania i umieścił swoją torbę, zegarek oraz stabilizator neuronowy w zagłębionej tacy, która cicho wysunęła się ze ściany. Przez chwilę zawahał się przy ostatnim przedmiocie. Osmańska moneta wydawała się zbyt osobista, zbyt symboliczna, by traktować ją jak kolejny przedmiot do prześwietlenia. W końcu jednak położył ją delikatnie, oddzielnie od reszty — jakby jej obecność mogła zakłócić porządek rzeczy.

Krąg na środku podłogi rozświetlił się miękkim niebieskim blaskiem — tym samym kolorem co wieże fuzyjne. Gdy w niego wkroczył, światło się nasiliło, obmywając go pulsującymi falami.

— Weryfikacja genetyczna potwierdzona. Linia krwi Sobieskich uwierzytelniona. Skan neurologiczny w toku.

Oskar spiął się. Czy skan wykryje jego niedawne wizje? Dziwne połączenie, które zdawało się kierować do innej linii czasowej? Ale zanim mógł zastanowić się nad odpowiedzią, głos poinformował:

— Wykryto anomalną aktywność neuronową. Zgodna z zarejestrowanym schorzeniem medycznym. Użycie stabilizatora harmonicznego zweryfikowane. Przechodzenie do ostatecznego protokołu bezpieczeństwa.

Niebieskie światło zmieniło się w głębszy odcień, prawie fioletowy, a Oskar poczuł osobliwe wrażenie — jakby ktoś delikatnie muskał jego myśli. Nie nachalne, ale obecne. Szukające. Potem zniknęło, a światło powróciło do normalnej intensywności.

— Tożsamość potwierdzona. Witaj w Siedzibie Królewskiej, Historyku Sobieski. Możesz odebrać swoje rzeczy i kontynuować.

Drzwi po przeciwnej stronie komnaty rozsunęły się bezszelestnie. Oskar zebrał swoje rzeczy, a gdy jego palce musnęły chłodny metal monety, odetchnął z ulgą — była nienaruszona. Wsunął ją z powrotem do kieszeni, gdzie spoczęła jak niewielka kotwica — nie tyle do przeszłości, co raczej do tej jednej, niepokojąco żywej wizji, która nie dawała mu spokoju.

Lisowski i Tarnowska czekali w korytarzu — tym razem nie sami. Towarzyszyła im kobieta, której Oskar nigdy wcześniej nie widział. Ubrana w nienagannie skrojony mundur Królewskiego Korpusu Dyplomatycznego, emanowała spokojną pewnością siebie. Jej srebrne włosy upięte były w gładki kok, który podkreślał ostre rysy twarzy i chłodne, stalowoszare oczy. Na kołnierzu lśniły złote szpilki — symbol rangi tak wysokiej, że nie wymagała już przedstawienia ani uzasadnienia obecności. Jej postawa mówiła jedno: nie wzięła się tu z przypadku.

— Historyku Sobieski — powiedziała z formalnym skinieniem głowy. — Jestem księżna Janina Poniatowska, Szefowa Królewskiego Korpusu Dyplomatycznego i starsza doradczyni księżniczki Anny. Księżniczka czeka na ciebie we wschodniej bibliotece. Komandor Lisowski i pułkownik Tarnowska dołączą do odprawy bezpieczeństwa w Centrum Operacji Taktycznych. Zobaczysz się z nimi później.

Oskar spojrzał na Lisowskiego, który skinął głową prawie niedostrzegalnie — potwierdzenie, że to rozdzielenie było oczekiwane. Twarz Lisowskiego pozostała niewzruszona, ale Oskar dostrzegł coś w jego oczach — niepokój. Nie w jego kierunku, lecz skierowany ku księżnej.

— Tędy, Historyku — powiedziała księżna, odwracając się bez czekania na potwierdzenie.

Gdy Oskar podążał za nią przez korytarze pałacowe, znalazł się w częściach rezydencji, których nigdy wcześniej nie widział — z pewnością nie w miejscach dostępnych dla turystów czy badaczy akademickich. Przechodzili przez kolejne przedpokoje o coraz bogatszych zdobieniach, gdzie nowoczesne systemy bezpieczeństwa wtapiały się dyskretnie w wielowiekową architekturę.

— Wywołałeś niemałe poruszenie, Historyku — zauważyła księżna Poniatowska, gdy szli, jej głos niski i melodyjny pomimo chłodu. — Księżniczka Anna rzadko udziela prywatnych audiencji akademikom, zwłaszcza w tak krótkim czasie.

— Jestem równie zaskoczony jak ktokolwiek, Wasza Książęca Mość — odpowiedział szczerze Oskar. — Jeszcze dziś rano przebywałem w archiwach, a teraz…

— A teraz znajdujesz się w centrum sprawy dotyczącej bezpieczeństwa fuzji, stabilności linii czasowej i dalszej suwerenności Polski. — Spojrzała na niego tymi przenikliwymi szarymi oczami. — Zastanawiam się, czy twój ojciec czuł podobną dezorientację, kiedy przybył tutaj piętnaście lat temu.

Oskar prawie się potknął.

— Mój ojciec tu przybył? Na spotkanie z rodziną królewską?

— Och — powiedziała księżna, nie zwalniając kroku. — Nie wiedziałeś. Jakie to interesujące, że komandor Lisowski nie wspomniał ci o tym.

Zanim Oskar zdążył zapytać o szczegóły, dotarli do podwójnych drzwi inkrustowanych bursztynem i srebrem. Dwaj strażnicy w granatowych mundurach stali niczym rzeźby, z karabinami pulsowymi przy piersi i spojrzeniami utkwionymi w nicość — bez ruchu, bez emocji.

— Historyk Sobieski, do Jej Królewskiej Wysokości — oznajmiła księżna.

Strażnicy odstąpili w idealnej synchronizacji. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, ukazując przestrzeń, która sprawiła, że historyczne serce Oskara zamarło na chwilę.

Wschodnia biblioteka była legendarna wśród uczonych — repozytorium królewskich dokumentów sięgających najwcześniejszych dni dynastii Jagiellońskiej. Niewielu poza rodziną królewską i ich najbliższymi doradcami kiedykolwiek postawiło tam stopę. Wysokie okna wychodziły na nocną panoramę Warszawy, wieże fuzyjne rzucały swój niebieski blask na panoramę miasta. Regały starożytnych ksiąg i manuskryptów okalały ściany, pnąc się przez dwa piętra do bogato malowanego sufitu. Na środku sali duży, oświetlony stół z rozłożonymi na nim mapami i dokumentami.

I tam, stojąc tyłem do drzwi i wpatrując się w miasto, nad którym jej ród sprawował władzę od pokoleń, Oskar ujrzał księżniczkę Annę Jagiellońską.

Odwróciła się, gdy weszli, a Oskar instynktownie skłonił się nisko. Gdy się wyprostował, ich spojrzenia się spotkały. W tym jednym ułamku sekundy poczuł ciężar jej obecności — kobiety, która nosiła Polskę nie jak tytuł, lecz jak drugą skórę.

Nie wyglądała jak większość ludzi wyobraża sobie królewską rodzinę. Ciemny, elegancki garnitur zamiast płaszcza z gronostajów, sygnet zamiast korony. Tylko odznaka Gwiazdy Ogniobraci przy klapie marynarki zdradzała, że miała za sobą więcej niż tylko książęcy tytuł. Jej twarz była wyrazista i nieugięta, jakby czas odcisnął na niej nie zmarszczki, ale linie historii: wysokie kości policzkowe, mocna szczęka, bursztynowe oczy — dziedzictwo rodu, który nigdy nie zniknął z kart historii.

— Historyku Sobieski — odezwała się, a jej głos był jak dźwięk szkła i jedwabiu zarazem — precyzyjny, miękki, ale nie do pomylenia z kimś zwyczajnym. — Dziękuję za błyskawiczne stawienie się. Twoja reputacja cię poprzedza — poinformowano mnie, że potrafisz znaleźć wzór tam, gdzie inni widzą jedynie kurz i cienie.

— Wasza Królewska Wysokość — odpowiedział Oskar, świadomy protokołu. — Jestem zaszczycony twoją uwagą, choć przyznaję, że wciąż nie jestem pewien co do charakteru mojej roli w tej sprawie.

Cień uśmiechu zagościł na jej ustach.

— Bezpośredni. Dobrze. Nie mamy czasu na dworskie rebusy. — Wskazała na dokumenty rozłożone na stole. — Księżno, możesz nas zostawić. Proszę upewnić się, że nikt nam nie przeszkodzi.

Księżna Poniatowska ukłoniła się i wyszła, drzwi zamknęły się cicho za nią. Postawa księżniczki Anny nieznacznie się zmieniła, gdy zostali sami — minimalne rozluźnienie jej ramion, zmiękczenie wokół oczu.

— Zapoznałam się z wstępnym raportem komandora Lisowskiego na temat śmierci Huberta Zaleskiego i znalezionych dowodów — powiedziała, przechodząc do stołu. — Ale chcę usłyszeć to od ciebie. Jaka jest twoja ocena?

Oskar ostrożnie podszedł do stołu, zauważając, że wyświetlone dokumenty były istotne dla ich śledztwa — historyczne mapy Wiednia, naukowe prace na temat teorii fuzji i to, co wydawało się wykresami genealogicznymi linii Sobieskich.

— Wierzę, że dr Zaleski został zabity, ponieważ odkrył coś znaczącego na temat teorii Paradoksu Korony Einsteina — odpowiedział Oskar, porządkując myśli podczas mówienia. — Jego notatki sugerują, że król Jan III Sobieski mógł doświadczyć jakiejś formy anomalii czasowej podczas kampanii wiedeńskiej w 1683 roku, wieki przed istnieniem technologii fuzyjnej. Jeśli to prawda, sugerowałoby to, że pewne punkty w historii — punkty konwergencji, jak nazywał je Zaleski — są naturalnie podatne na przenikanie między liniami czasowymi, a technologia fuzyjna w jakiś sposób osłabiła ich granice.

Księżniczka Anna obserwowała go uważnie, jej wyraz twarzy nieczytelny.

— A powiązanie z badaniami twojego ojca?

I znowu — to odniesienie do pracy jego ojca, pochodzące z najwyższych szczebli rządu. Oskar dobierał słowa z ostrożnością.

— Dziś poinformowano mnie, że okoliczności śmierci mojego ojca — piętnaście lat temu — mogą być zaskakująco podobne do przypadku Zaleskiego. Oficjalnie uznano ją za efekt zdradzieckich działań, ale według komandora Lisowskiego, to wyjaśnienie może nie być kompletne. Jeśli mój ojciec rzeczywiście prowadził badania nad anomaliami czasowymi w zapisach historycznych, jak coraz mocniej zaczynam podejrzewać, mógł natrafić na coś wystarczająco niebezpiecznego, by stać się celem. A krwotok mózgowy, który go zabił — zbyt podobny do tego, co spotkało Zaleskiego — nie musi być przypadkiem.

Księżniczka milczała przez chwilę, studiując go tymi bursztynowymi oczami, które zdawały się widzieć znacznie więcej, niż Oskar był gotów ujawnić.

— Twój ojciec nie był zdrajcą — powiedziała w końcu, jej głos cichy, ale pewny. — Był patriotą, który odkrył coś, z czym sama monarchia nie była gotowa się zmierzyć.

Oskar poczuł, jakby podłoga zapadła się pod nim. Przez piętnaście lat żył z hańbą rzekomej zdrady swojego ojca, z szeptami, które towarzyszyły nazwisku jego rodziny mimo ich historycznego prestiżu.

— Co on odkrył? — zapytał, walcząc, by utrzymać głos stabilny.

Księżniczka Anna odwróciła się do okna, jej sylwetka ostro odcinała się na tle rozświetlonej panoramy miasta.

— To samo, co znalazł Zaleski, podejrzewam. Że Polska — nasza Polska, ta wersja naszego narodu, która nigdy nie upadła, nigdy nie została podbita — może nie być jedyną wersją, która istnieje. — Spojrzała na niego. — I że granice między tymi różnymi Polskami stają się niebezpiecznie cienkie.

Przesunęła się do sekcji ściany biblioteki i przycisnęła dłoń do tego, co wydawało się litym drewnem. Panel odsunął się bezszelestnie, ujawniając ukrytą przegrodę. Z niej wyciągnęła oprawiony w skórę tom — wiekowy, jego strony pożółkłe, a krawędzie znoszone.

— Dziennik Polowy z Wiednia — powiedziała, wracając do stołu. — Osobisty zapis kampanii z 1683 roku, prowadzony przez króla Jana III Sobieskiego. Zawiera również prywatne wpisy, które nigdy nie trafiły do oficjalnych archiwów.

Ostrożnie położyła go przed Oskarem.

— Zanim go otworzysz, musisz zrozumieć jedno: to, co w nim znajdziesz, może zmienić twoje spojrzenie nie tylko na historię, ale i na naszą obecną sytuację.

Oskar skinął głową, jego oczy utkwione w dzienniku — historycznym dokumencie, który mógłby wyjaśnić jego wizje, mógłby zrehabilitować jego ojca, mógłby rozwikłać tajemnicę, która już pochłonęła siedem istnień.

— Technologia fuzyjna, która uczyniła Polskę światową potęgą, staje się niestabilna — kontynuowała księżniczka Anna. — Nie sama technologia, ale jej wpływ na rzeczywistość. Einstein ostrzegał mojego dziadka, króla Władysława III, że podążanie za pewnymi aspektami badań fuzyjnych może naruszyć materię czasoprzestrzeni, tworząc wielokrotne punkty rozgałęzienia — wiele wersji historii rozchodzących się od kluczowych momentów decyzji.

— Paradoks Korony — mruknął Oskar.

— Tak. W swojej najprostszej formie paradoks stwierdza, że dla każdego decydującego momentu, gdy Polska utrzymała swoją suwerenność — każdej wygranej bitwy, każdego wynegocjowanego i podpisanego traktatu, każdego przełomu technologicznego — istnieje cienista rzeczywistość, gdzie wynik był inny. Gdzie przegraliśmy. Gdzie Polska upadła.

Przesunęła palcem wzdłuż jednej z map na stole — Europy, jaka istniała w tym wszechświecie, z granicami Polski obejmującymi terytoria, które były kwestionowane przez wieki.

— Einstein sądził, że istnieją inne linie rzeczywistości — nie tyle wymyślone, co uśpione. Przez wieki pozostawały zamknięte, oddzielone od naszego świata czymś cienkim jak mgła. Aż do czasu, gdy technologia fuzyjna nie rozerwała tej zasłony. I wtedy coś zaczęło się przedostawać — nie tylko echo danych, ale coś głębszego. Wspomnienia. Obrazy. Możliwości.

Wnioski były oszałamiające. Oskar pomyślał o swojej wizji na statku powietrznym — przebłysku innego Jana III Sobieskiego, widmowym obrazie płonącego Wiednia, nieudanej szarży husarii.

— Te morderstwa — powiedział powoli — ofiary wszystkie miały dostęp do informacji o anomaliach czasowych. Zostały zabite, by zapobiec rozprzestrzenianiu się tej wiedzy?

— Albo by ją wydobyć — odpowiedziała ponuro księżniczka Anna. — Ślady w mózgu ofiar nie pozostawiają złudzeń: ktoś próbował dotrzeć do bardzo konkretnych wspomnień. A gdy już dostał, czego chciał — wymazał resztę. To nie przypadek. To poszukiwanie wiedzy. O Paradoksie Korony, o tym, gdzie nasza historia zaczyna pękać.

— W jakim celu? — zapytał Oskar.

— To właśnie musimy odkryć. — Wskazała na dziennik. — Twoje rodzinne powiązanie z Janem III daje ci unikalną perspektywę. Jeśli ktokolwiek może zinterpretować to, co widział w Wiedniu i połączyć to z naszym obecnym kryzysem, to tą osobą jesteś właśnie ty. Ale muszę cię ostrzec — zaangażowanie się w tę sprawę niesie za sobą znaczące ryzyko.

— Bo to właśnie wiedza o tych pęknięciach w linii czasowej może sprawiać, że ofiary stają się celem — wywnioskował Oskar.

Wyraz twarzy księżniczki Anny pociemniał.

— To nie wszystko. Istnieją przesłanki, że kontakt z niektórymi anomaliami historycznymi może wywoływać zwiększoną wrażliwość neuronów na przenikanie między równoległymi liniami czasowymi. Twój ojciec zaczął doświadczać bólów głowy i wizji przed swoją śmiercią. Medyczne zapisy Zaleskiego pokazują podobne symptomy w jego ostatnich tygodniach życia.

Stabilizator neuronowy zdawał się stawać cięższy w kieszeni Oskara. Czy powinien powiedzieć jej o swoich własnych doświadczeniach? O wizjach, które już zaczęły się manifestować?

Zanim mógł zdecydować, zabrzmiał delikatny dźwięk dzwonka, a księżniczka Anna dotknęła małego urządzenia komunikacyjnego na swoim kołnierzu.

— Tak? — odpowiedziała. Jej wyraz twarzy zmienił się, gdy słuchała głosu, którego Oskar nie mógł usłyszeć. — Zrozumiano. Zabezpieczyć obszar i czekać na moje dalsze instrukcje. Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi, dopóki nie przybędę. — Opuściła rękę, zwracając się ponownie do Oskara.

— Był kolejny incydent — w Królewskim Zakładzie Badań Fuzyjnych. Wiele ofiar. — Wskazała na dziennik. — Weź to. Zapoznaj się z nim w przygotowanym dla ciebie pomieszczeniu. Komandor Lisowski zorganizuje pełne zabezpieczenia — z tłumikiem fluktuacji włącznie. Nie możemy sobie pozwolić na błąd. Spotkamy się o świcie. Liczę, że wtedy powiesz mi coś, czego jeszcze nie wiem.

Jakby przywołany jej słowami, drzwi otworzyły się, ukazując Lisowskiego, jego wyraz twarzy poważny.

— Wasza Wysokość, musimy działać szybko. Odczyty anomalii są poza skalą.

Księżniczka Anna skinęła głową i już miała opuścić pomieszczenie, gdy nagle się zatrzymała. Odwróciła się do Oskara — i podzieliła się czymś, co brzmiało jak rada. Może nawet ostrzeżenie.

— Nie ufaj nikomu i nie dziel się swoimi spostrzeżeniami nawet z tymi, którzy wydają się być sojusznikami. — Jej bursztynowe oczy nie spuściły z niego wzroku — zaledwie przez moment, ale wystarczająco długo, by odczuł ten ciężar.

— Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna. Zapamiętaj to.

Te same słowa z notatki Warczaka. Te same słowa z jego wizji. Teraz wypowiedziane bezpośrednio przez członka rodziny królewskiej.

Gdy księżniczka Anna wyszła z komandorem Lisowskim, pozostawiając Oskara samego we wschodniej bibliotece z pożółkłym dziennikiem, poczuł ciężar wieków opadający na niego. Wygodne granice jego akademickiego życia zostały rozbite. Nie zajmował się już tylko historią — wkraczał w jej niebezpieczne nurty, gdzie przeszłość nie była ustalona i niezmienna, ale płynna i groźna.

Z pełnymi czci dłońmi otworzył Dziennik Polowy Wiedeński. Wyblakły atrament, archaiczny polski skrypt, osobiste myśli króla, który uratował Wiedeń przed osmańskim podbojem — i który, najwyraźniej, dostrzegł coś poza granicami własnej rzeczywistości.

Pierwsze strony zawierały to, czego Oskar się spodziewał — obserwacje wojskowe, ruchy wojsk, strategiczne decyzje. Ale gdy zwrócił się do wpisów z 11 i 12 września 1683 — dni decydującej bitwy — znalazł fragmenty, które nigdy nie pojawiły się w żadnej opublikowanej wersji dziennika.

Dnia jedenastego września, Roku Pańskiego 1683 — Noc

Piszę te słowa w wielkim pośpiechu, a i wątpliwość we mnie kiełkuje, czy przystoi mi w ogóle powierzanie ich pergaminowi, albowiem to, czego dzisiaj wieczorem byłem świadkiem, przeczy i rozumowi ludzkiemu, i wierze chrześcijańskiej. Gdy stałem na wzgórzach Kahlenbergu, patrząc ku obozowi osmańskiemu, co rozłożył się u podnóży, widziałem nie jeden Wiedeń — lecz dwa. Jakoby obrazy przezroczyste, malowane na tymże samym płótnie duszy.

W jednym — nasze chorągwie i regimenty stały w gotowości. W drugim — gród płonął, ujarzmiony sztandarami Półksiężyca. I oto wtem — ujrzałem jego. Siebie — a przecie nie siebie. Króla cienistego, z moją twarzą i posturą, odzianego w zbroję moją, lecz noszącego rany, jakich jam nie odniósł. Spoglądał na mnie poprzez przepaść, której rozum objąć nie zdoła.

Przemówił, jeno głosu nie było — wargi jego ułożyły słowa, które przecie pojąłem, jako że w sercu mi rozbrzmiały: „Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna.”

Jakie to czary, jakie szaleństwo — powiedzieć nie umiem. Ojciec Marco, mój duchowy przewodnik, twierdzi, żem znużeniem owładnięty, a w omeny wpatruję się tam, gdzie ich Pan nie zesłał. Lecz ja wiem, co widziały moje oczy. Jutro ruszymy przeciwko Osmanom — i niepokój we mnie narasta: o który Wiedeń naprawdę walczymy?


Dnia dwunastego września, Roku Pańskiego 1683 — Po Zwycięstwie

Pan nasz i Zbawiciel raczył pobłogosławić oręż nasz zwycięstwem. Siły Mahometańskie złamały się pod naporem naszej szarży, Wiedeń zachowany został, a chrześcijaństwo obroniło Bramę Wschodu. A jednak — nawet pośród tryumfu — widzenie zeszłej nocy nie odstępuje mnie.

Gdy moi husarze sięgnęli ostatniego wzgórza, tam znów stanął przede mną ten inny obraz — pole bitwy nie z tej ziemi, inny Wiedeń, gdzie nasz atak zawiódł, a sztandary Półksiężyca powiewały nad krwią i popiołem.

Pośród owej rzezi stał on — ów drugi ja — cienisty monarcha, wpatrzony we mnie wzrokiem pełnym rozpoznania, lecz i bezgranicznej rozpaczy.

Wyznałem to jeno mojemu prywatnemu kapelanowi, który radził modlitwę i milczenie. Niektóre prawdy są nazbyt dziwne, by człek mógł je unieść, rzekł. A ja jeno głową skinąłem, lecz w sercu postanowiłem: zapiszę to w tym oto dzienniku, zapieczętowanym moim szyfrem osobistym. Aby jeśli owe widmowe obrazy okażą się prorocze lub ważkie dla potomnych naszego rodu — prawda nie przepadła w mrokach zapomnienia.

Słowa cienistego króla trwają przy mnie, jak wyrok: „Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna.” Nie znam ich znaczenia, lecz ich ciężar czuję — jakby przyszłość sama położyła swą dłoń na moim ramieniu.

Los Polski nie jedną ścieżką kroczy, lecz wieloma. I dane mi było ujrzeć cienie, które rzucają te, którychśmy nie wybrali.

Oskar zamknął dziennik drżącymi dłońmi. Relacja pokrywała się z jego wizją w sposób, który budził niepokój — nie tylko w zarysie, ale i w detalach, których nie miał prawa znać.

Jan III Sobieski widział to samo, co Oskar — wizję rozciągającą się poza czas: alternatywną linię, w której Wiedeń nie został ocalony, a zwycięstwo Polski zamieniło się w ruinę. I choć dzieliły ich wieki, obaj usłyszeli to samo. Ostrzeżenie. Trzy nici, nie jedna.

Stabilizator neuronowy w jego kieszeni pulsował, jakby odpowiadając na jego wzburzenie. Oskar wyciągnął go, studiując małe urządzenie z nową podejrzliwością. Czy był to naprawdę instrument medyczny zaprojektowany, by zapobiegać jego bólom głowy? Czy był częścią tłumienia fluktuacji kwantowych, o których wspomniała księżniczka Anna — technologii zaprojektowanej, by tłumić świadomość przenikania między liniami czasowymi?

A gdyby przestał go używać, co jeszcze mógłby zobaczyć? Jaka wiedza mogłaby popłynąć do jego umysłu z tych innych Polsk — tych cienistych rzeczywistości, gdzie historia potoczyła się mroczniejszymi ścieżkami?

Za oknami biblioteki jedna z wież fuzyjnych w oddali pulsowała z niezwykłą intensywnością, jej niebieski blask rozbłysnął na moment jaśniej, zanim wrócił do normy. Gdzieś w pałacu alarmy rejestrowały anomalię, specjaliści mierzyli jej wzór rezonansu harmonicznego, zespoły bezpieczeństwa sprawdzały pęknięcia w samej rzeczywistości.

Podczas gdy wschodnia biblioteka pogrążona była w ciszy, Oskar Sobieski — historyk, analityk, potomek królów — stał na rozdrożu wielokrotnych historii, trzymając w dłoniach dowód, że wizje jego przodków nie były ani szaleństwem, ani fantazją.

Były przebłyskami cieni rzucanych przez drogi, których nigdy nie obrano.

Pozostawało tylko jedno pytanie: którą z tych dróg wybierze — i jaką cenę Polska zapłaci za jego decyzję.

Rozdział II

Sploty władzy

Interludium I

Pierwsze zatarcie granic

Tam, gdzie dziś płynie Wisła — zanim nazwano ją tym imieniem, zanim jakiekolwiek słowo dotknęło tej ziemi — gdy to, co miało stać się Polską, było tylko bezkresnym tchnieniem lasów i równin, czuwającym pod światłem gwiazd, które jeszcze nie miały imion — właśnie wtedy dokonało się pierwsze zatarcie.

Długo przed rodem Jagiellonów. Przed położeniem pierwszego kamienia na Wawelu.

Przed pismem, narzędziami z metalu i poskromieniem ognia — istniało miejsce, gdzie rzeczywistości stykały się ze sobą. Punkt centralny — jeden z siedmiu w starożytnym świecie — gdzie membrana między wymiarami naturalnie stawała się cieńsza.

Niczym zwiewna zasłona trzepocząca w niewyczuwalnym powiewie, granica między światami falowała właśnie tutaj, pozwalając na przelotne spojrzenia ku temu, co istniało poza nią.

Plemię, które jako pierwsze odkryło to miejsce, nie zostawiło po sobie imienia, które rozpoznałaby historia. Byli pradawnymi ludźmi — ich plecy wciąż lekko przygarbione, czoła ciężkie, język ograniczony do podstawowych dźwięków i gestów. Nazywali siebie Tuk-karu — „ludzie z zakola rzeki”.

Ich egzystencja była niepewna, mierzona udanymi polowaniami i narodzinami, które przetrwały surowość zimy.

Grupa łowiecka odkryła zatarcie przypadkiem. Prowadzeni przez Na’ata — najstarszego łowcę Tuk-karu — tropili rannego tura daleko poza granicami swoich terenów łowieckich. Potężne zwierzę zaprowadziło ich na okrągłą, dziwnie doskonałą w swej symetrii polanę — jakby ktoś celowo wyciął ją z ciała pradawnego lasu.

— Graa-tak! — rozkazał Na’at, podnosząc rękę, by reszta się zatrzymała.

Coś w tym miejscu sprawiło, że drobne włosy na jego ramionach i karku stanęły dęba. Polana była cicha — żadnych ptaków, żadnych owadów. Nawet jesienny wiatr, który jeszcze chwilę temu szumiał w koronach drzew, ucichł przy samym jej skraju.

Ranny tur stał pośrodku, z opuszczonym masywnym łbem. Z jego boku kapała krew — gęsta i ciemna — ślad po włóczni Na’ata. Ale zwierzę nie próbowało uciekać ani atakować. Jego oczy tkwiły w czymś, czego ludzie nie mogli dostrzec.

Mar-rek, najmłodszy z łowców, chrząknął zdezorientowany i zrobił krok naprzód. Na’at zasyczał ostrzegawczo, ale młodzieniec był głodny — a plemię zbyt długo pozostawało bez mięsa.

— Tak-vaa — warknął Mar-rek. — Teraz brać.

Wkroczył na polanę z podniesioną włócznią o kamiennym grocie.

Pozostali patrzyli, jak Mar-rek zbliża się do nieruchomego tura. Po trzech krokach na polanie młody łowca znieruchomiał. Jego włócznia zabrzęczała, wypadając z nagle odrętwiałych palców. Jego ciało zaczęło drżeć.

— Lu… luuta-ka — wyszeptał. Widzieć-poza.

Powietrze wokół Mar-reka zamigotało jak upał unoszący się znad letnich kamieni. Jego sylwetka stała się niewyraźna, jakby oglądana przez wzburzoną wodę. Pozostali łowcy cofnęli się, terror pokonał głód. Tylko Na’at stał niewzruszony, pradawne instynkty walczyły z pierwotną ciekawością.

Ciało Mar-reka gwałtownie drgnęło, po czym odwrócił się w stronę swoich współplemieńców. Jego oczy się zmieniły — tam, gdzie wcześniej były proste brązowe tęczówki, teraz wirowały kolory, dla których żaden Tuk-karu nie potrafił znaleźć słowa. Jego twarz wykrzywiła się w ekspresji zawieszonej między ekstazą a agonią.

— KUUN-TAR-VAAL! — krzyknął, dźwięk nieludzki w swojej intensywności. — KUUN-TAR-VAAL!

Nikt z grupy łowieckiej nie rozumiał tych dźwięków. To nie były słowa, lecz dźwięki uformowane przez ludzkie gardło przez coś, co nie znało ciała ani języka. Coś, co tylko udawało, że wie, jak brzmi człowiek.

Krew zaczęła płynąć z oczu, uszu i nosa Mar-reka. Jego ciało wykręcało się pod niemożliwymi kątami, jakby manipulowane przez niewidzialne ręce. Tur, zapomniany do tej pory, nagle ryknął przerażony i rzucił się na oślep w las, nie zważając na swoje rany.

Na’at, najstarszy i najmądrzejszy z łowców Tuk-karu, podjął decyzję, która miała zmienić bieg ludzkiej historii. Zamiast uciekać z przerażonymi towarzyszami, wkroczył na polanę.

Wrażenie było natychmiastowe — nacisk na jego skórę, a potem pod nią, jakby coś naciskało na same jego myśli. Kolory się intensyfikowały, cienie pogłębiały. Świat zdawał się oddychać wokół niego. Na’at poczuł, jak jego świadomość się rozszerza, dotykając myśli, które nie były jego własnymi.

W przeciwieństwie do Mar-reka, Na’at nie walczył przeciwko tej inwazji. Jego umysł, zahartowany przez sześćdziesiąt zim, pozostał otwarty, ale czujny. Pozwolił obcej obecności przepływać przez siebie jak woda przez złożone dłonie — obecna, ale nie dominująca, wpływająca, ale nie kontrolująca.

Atakowały go wizje. Warstwy na warstwach rzeczywistości istniały poza znanym mu stałym światem — niektóre zwiewne i piękne, wypełnione istotami światła i harmonii; inne mroczne i wijące się od bytów o złośliwości tak głębokiej, że samo ich postrzeganie groziło rozbiciem jego poczytalności.

Pomiędzy tymi skrajnościami istniały niezliczone gradacje — obszary czystej matematyki, gdzie geometryczne byty kontemplowały wieczne teorematy; wymiary dźwięku, gdzie symfoniczne istoty komponowały rzeczywistości do zamieszkania; miejsca krystalicznej myśli, gdzie pojęcia rosły jak lasy, a idee kwitły jak kwiaty.

A poruszający się między tymi niezliczonymi rzeczywistościami, Na’at dostrzegał byty o niepojętej mocy. Nie miały stałej formy, gdyż forma była ograniczeniem, które pokonały eony przed tym, jak pierwszy człowiek spojrzał w gwiazdy. Jednak w swoim prymitywnym rozumieniu Na’at kategoryzował je według ich pozornych intencji wobec cienkiej membrany, która oddzielała jego świat od innych.

Niektóre obserwowały z życzliwą ciekawością, jak dorośli patrzący na bawiące się dzieci. Inne utrzymywały granice między światami z beznamiętną czujnością, kosmiczni opiekunowie architektury rzeczywistości. A niektóre — te Na’at postrzegał z pierwotnym terrorem — napierały na zasłonę z głodnym wyczekiwaniem, szukając wejścia, emanujących pragnieniem pochłaniania i dominacji.

Wśród tych ostatnich była jedna obecność potężniejsza i bardziej starożytna niż inne — świadomość, która istniała poza nawet niezliczonymi warstwami alternatywnych rzeczywistości. Nie tylko obserwowała przez zasłonę; ona była zasłoną i jednocześnie istniała poza nią. Prymitywny umysł Na’ata mógł to pojąć jedynie jako oko — nie fizyczny narząd wzroku, ale fundamentalną zasadę percepcji obdarzoną świadomością.

To Oko widziało Na’ata. Rozpoznało go jako różniącego się od Mar-reka. I w swojej mądrości uczyniło coś bezprecedensowego w historii ludzkiej ewolucji — skomunikowało się.

Nie w słowach, bo słowa były zbyt ograniczone. Nie w obrazach, bo jak skończone obrazy mogłyby przekazać nieskończone koncepcje? Komunikowało się w czystym zrozumieniu, omijając normalne mechanizmy pojmowania, by zaszczepić wiedzę bezpośrednio w świadomości Na’ata.

Polana była punktem skupienia — sercem pradawnej sieci, gdzie zasłona między światami stawała się najcieńsza. Na całej ziemi istniało jeszcze sześć takich miejsc, ukrytych niczym pulsujące węzły pod powierzchnią rzeczywistości. Każde z nich mogło stać się bramą — nie w sensie symbolicznym, lecz dosłownym.

Zatarcia nie następowały przypadkowo. Powracały w rytmie większym niż ludzki oddech — zgodne z ruchem gwiazd, z cyklem, który lud Na’ata od pokoleń odczytywał z kamiennych monolitów i drewnianych znaków, jakby to sama ziemia chciała im przypominać, że nic nie trwa wiecznie… nawet granice między światami.

Oko patrzyło. Nie jedno z wielu, lecz to, które widziało wszystko — bez początku, bez końca. Śledziło wzrost i upadek cywilizacji, błyski świadomości pojawiające się i gasnące niczym iskry na powierzchni bezkresu. Ludzkość była tylko jedną z nieskończonych możliwości — jednym z wielu gatunków rozwijających się wśród niezliczonych rzeczywistości, które Oko obejmowało swoim milczącym, nieprzerwanym spojrzeniem.

Byt nie oceniał, nie reagował. Po prostu był — obserwator ukryty za kurtyną istnienia, obecny zawsze tam, gdzie granice światów zaczynały drżeć. Ale ludzie posiadali coś niezwykłego. Potencjał. Ich świadomość — choć wciąż prymitywna — zawierała w sobie zalążki percepcji, która pewnego dnia mogłaby objąć multiwszechświat w całej jego złożoności.

Niektóre byty zza Zasłony dostrzegały w ludzkości coś więcej niż biologiczny przypadek. Pragnęły pielęgnować ten potencjał, prowadzić go ku światłu, którego same nigdy nie zaznały. Inne — zbierały go niczym rzadki surowiec, zużywając dla celów tak odległych, że umysł Na’ata nie byłby w stanie ich ogarnąć.

Ale były też inne. Najgłodniejsze. Te, które najbardziej natarczywie napierały na granice rzeczywistości. One nie chciały patrzeć. Nie chciały rozumieć. One chciały pożreć. Wessać rodzącą się ludzką świadomość, wchłonąć ją w siebie — rozszerzyć własne, bezkresne ja o wszystko, co cudze. By każda myśl, każde „ja jestem” stało się echem ich głodu.

Polana była polem bitwy. Wojny, której lud Na’ata nie mógł ani dostrzec, ani zrozumieć — wojny toczonej nie włóczniami i kamieniami, lecz manipulacją percepcji i zmianą samej struktury rzeczywistości.

Mar-rek nie był gotowy na tę wiedzę. Jego umysł — dotknięty przez byty spoza zasłony — roztrzaskał się jak cienki lód pod zbyt ciężką stopą. Nigdy więcej nie miał być tym samym młodzieńcem, który wkroczył na polanę. Jego świadomość była teraz pofragmentowana i przejęta przez kogoś, nie, przez coś innego.

A gdy to zrozumienie rozkwitało w umyśle Na’ata, poczuł coś jeszcze — subtelną zmianę w samej strukturze swojej istoty. Byt, który się z nim komunikował, zmieniał go.

Wzmacniał ścieżki nerwowe. Przyspieszał połączenia, które w naturalnym rytmie wymagałyby tysiącleci.

Zmiana nie zachodziła bez konsekwencji. Ból przeszył czaszkę Na’ata, gdy nowe struktury tworzyły się w jego mózgu — splatając się z dawnymi połączeniami nerwowymi, rozciągając je do granic wytrzymałości.

Jego wzrok się zamazał. Wyostrzył. A potem rozszerzył — poza zwykłą percepcję. I wtedy — przez przerażającą chwilę — spojrzał przez zasłonę w pełni świadomy. Rzeczywistości nakładały się na siebie jak liście unoszące się w przejrzystej wodzie.

— Gaak! — krzyknął, padając na kolana.

Dźwięk, który wydobył się z jego gardła, nie był już całkiem ludzki. Rezonował w harmonicznych tonach, jakich żaden Tuk-karu nigdy nie wytworzył.

Obecność — byt, Oko — cofnęła się nieco.

Pozwoliła, by zmieniona świadomość Na’ata ustabilizowała się. Zrozumienie nadal płynęło, ale teraz dopasowane było do tempa, które jego transformowany umysł mógł przyswoić.

Zatarcie w punkcie centralnym nasilało się w okresach koniunkcji ciał niebieskich. W tych chwilach bariera między światami stawała się niebezpiecznie cienka. Byty zza zasłony mogły się przedostać, manifestując się w świecie fizycznym — z niszczycielskimi tego konsekwencjami.

Lud Na’ata mógł stać się strażnikami tego progu. Dzięki swojej zmienionej percepcji potrafił rozpoznać innych w plemieniu, których umysły byłyby w stanie wytrzymać podobną transformację. Razem mogli ustanowić rytuały i praktyki wzmacniające zasłonę w czasie niebezpiecznych koniunkcji — powstrzymując inwazje wrogich bytów.

Ale istniała też inna prawda, straszliwsza od wszystkich pozostałych. Pewnego dnia — niezależnie od ich czujności — zasłona stanie przed największym zagrożeniem. Nadejdzie układ, który rozciągnie membranę między światami na skraj punktu zerwania.

A jeśli strażnicy zawiodą podczas tego najniebezpieczniejszego zatarcia…

Najgłodniejszy z bytów — ten, przed którym Oko ostrzegało najsilniej — przebije się. I pochłonie całą świadomość w zasięgu swojego wszystkożernego spojrzenia.

Gdy ta wiedza osiadła w zmienionej świadomości Na’ata, zwrócił on po raz kolejny uwagę na Mar-reka. Młody łowca stał nieruchomo na środku polany, ramiona zwisały bezwładnie, a tęczówki jego oczu przeszły w aksamitny obsydian. Twarz była pusta. Osoba, która kiedyś była Mar-rekiem, stała się teraz naczyniem dla czegoś innego.

— Ka-rath nu? — zapytał Na’at. — Wciąż ty?

Głowa Mar-reka przechyliła się pod nienaturalnym kątem. Gdy przemówił, wiele głosów wydobyło się z jego gardła — dysonansowy chór, który sprawił, że Na’ata rozbolały zęby.

— NACZYNIE ZAJĘTE. OKNO OTWARTE. OKO WIDZI.

Na’at zrozumiał wtedy, że Mar-rek został stracony. Nie szalony. Nie opętany. Lecz fundamentalnie zmieniony. Byty zza zasłony nie znały pojęcia indywidualnej świadomości w ludzkim sensie.

Dla nich umysł Mar-reka był terytorium do zajęcia — przyczółkiem w fizycznej rzeczywistości. Z nowo nabytą percepcją Na’at dostrzegł macki obcej świadomości, rozciągające się od Mar-reka, przez zacierającą się zasłonę — łączące go z czymś gigantycznym i bezgranicznie głodnym.

Jeśli pozwoli im tutaj pozostać, połączenia te wzmocnią się, a większa część bytu przesączy się najpierw do Mar-reka… a potem do każdego, kogo dotknie.

Wybór był bolesny. Ale jasny. Na’at podniósł włócznię z kamiennym grotem.

— Ka-mer Na’at — wyszeptał. — Wybacz Na’atowi.

Rzecz nosząca formę Mar-reka nie okazała strachu, gdy ostrze naparło. Obserwowała z naukową ciekawością, jak kamienny grot przebija jej pożyczoną pierś. Dopiero gdy krew zaczęła płynąć swobodnie, w tych węglowych oczach coś się obudziło. Nie strach. Wściekłość. Wściekłość z powodu odmowy.

— INNI PRZYJDĄ! — ryknął wielogłosowy chór.

— ZASŁONA CIENKA. OKO SIĘ ROZSZERZA. WSZYSCY ZOBACZĄ.

Na’at stał nad ciałem tego, co kiedyś było jego współplemieńcem. W jego sercu twardniały żal i determinacja. Byt, który go zmienił — neutralny obserwator, kosmiczny opiekun — wycofał się za zasłonę. Ale wiedza pozostała. Wiedział, co musi zostać zrobione.

Kiedy Na’at powrócił do obozu Tuk-karu, nie chodził już przygarbiony jak jego pobratymcy. Jego oczy zawierały głębie, która sprawiała, że inni odwracali wzrok — w zmieszaniu i strachu.

Posługiwał się nowymi dźwiękami. Przekazywał koncepcje, których ich język nigdy nie zawierał. Niektórzy uznali go za opętanego. Inni — za dotkniętego boskim szaleństwem.

Ale siedmiu z nich — ci, których umysły nosiły ten sam potencjał, który Oko dostrzegło w Na’acie — rozpoznało prawdę. Choć brakowało im słów, widzieli to, co było poza pojmowaniem.

Oni byli pierwsi. Ci, którzy zaufali. Którzy otworzyli się na to, czego nie rozumieli. Stali się pierwszymi akolitami Na’ata. Z ostrożnością, niemal czcią, wystawił ich na działanie punktu centralnego — tej pulsującej bramy między światem a tym, co poza.

Nie wszyscy przeżyli ten kontakt.

Ci, którzy nie byli gotowi, zniknęli — rozszarpani przez światło, które przenikało ich zbyt głęboko. Dwoje zatraciło się w szeptach zza zasłony, ich umysły rozpadły się, jak roztrzaskany lód. Na’at udzielił im tego samego miłosierdzia co Mar-rekowi. Spalił ich ciała, aby nie stały się kolejnymi naczyniami.

Pozostała piątka wyłoniła się odmieniona. Ich percepcja rozszerzona. Zdolności poznawcze — wzmocnione. Z Na’atem wznieśli pierwsze zabezpieczenia wokół punktu centralnego.

Układali kamienie w święte wzory, które powtarzały rytm gwiazd i drgań ziemi. Ich ułożenie nie było przypadkowe — rodziło się z obserwacji, szeptów przodków i intuicji przekraczającej rozum. W ten sposób tworzyli pierwotne bariery przeciwko najciemniejszym zatarciom. Wypracowali rytuały zsynchronizowane z wędrówką ciał niebieskich — dym, głosy, ruchy ciała — wszystko, by wzmacniać zasłonę tam, gdzie stawała się najcieńsza. Z tych gestów i znaków narodziły się pierwsze symbole obserwacji i ochrony — piktogramy wyryte w kamieniu, które z czasem przekształciły się w rytualne języki.

Najważniejsze jednak było to: rozpoczęli selektywną zmianę linii krwi. Rozpoznawali tych, którzy mogli bezpiecznie przejść zmianę rozszerzonej percepcji. Z każdym pokoleniem ich cechy były udoskonalane. Aż pojawili się ludzie, którzy potrafili postrzegać rzeczywistość między światami — i nie ulec szaleństwu.

2.1 Strażnik archiwów

Tego wieczoru sen omijał Oskara. Kwatery w pałacowym skrzydle olśniewały luksusem: wszystko — od antycznych mebli po bezszelestnie działające systemy klimatyzacji — mówiło o przepychu dostępnym tylko wybranym.

Ale cisza apartamentu nie koiła. Nie wtedy, gdy jego umysł wciąż powracał do cieni przeszłości, które nie pasowały do żadnej z oficjalnych wersji historii.

Na blacie leżał Dziennik Polowy z Wiednia — spokojny, nieruchomy, a jednak jego obecność wybrzmiewała w ciemności. Otaczała go ledwie zauważalna poświata, jak łagodny błękit tłumika fluktuacji kwantowych, który Lisowski zostawił przed odejściem.

Komandor zademonstrował mu działanie urządzenia — nowszego, bardziej wyrafinowanego niż to, które widział u Zaleskiego. Stabilizowało ono przestrzeń wokół pokoju, tłumiąc wszelkie potencjalne przecieki między liniami czasowymi podczas jego pracy.

— Osłoni cię również przed wykryciem — dodał Lisowski, a sens tych słów był aż nazbyt czytelny. Cokolwiek polowało na tych, którzy poznali prawdę o Paradoksie Korony, nie zdołało wyczuć obecności badań Oskara, dopóki ten pozostawał w zasięgu tłumika.

Ochrona wiązała się jednak z ceną — ceną izolacji.

W chwili aktywacji tłumika Oskar poczuł subtelną zmianę w powietrzu — lekkie ciśnienie, jakby pokój został odłączony od reszty rzeczywistości. Wraz z tym przyszło dziwne poczucie uwięzienia, które sprawiło, że sen stał się niemożliwy, mimo ogarniającego go wyczerpania.

Leżał w ciemności, obserwując taniec cieni na ozdobnym suficie, podczas gdy jego umysł bezlitośnie odtwarzał wydarzenia minionego dnia. Zaledwie rano był szanowanym, choć raczej anonimowym historykiem, analizującym wzory kryptograficzne w starych dokumentach. Teraz znajdował się w samym centrum tajnego dochodzenia obejmującego morderstwo, monarchię… i możliwe pęknięcia w samej strukturze rzeczywistości.

A gdzieś w tej sieci intryg kryła się prawda o śmierci jego ojca.

Tuż przed świtem Oskar całkowicie porzucił sen. Wstał, wziął prysznic i ubrał się w świeże ubrania, które tajemniczo pojawiły się w garderobie apartamentu — eleganckie spodnie i niebieską koszulę, idealnie do niego dopasowane. To sugerowało, że personel pałacu zdobył jego wymiary z jakiejś rządowej bazy danych. Myśl ta była nieco niepokojąca.

Gdy kończył się ubierać, do drzwi dobiegło ciche pukanie. Oskar otworzył je i zobaczył młodą kobietę w niepozornym, ciemnym garniturze ochrony pałacowej. Miała ciepłą, brązową skórę i czarne włosy zaplecione w ciasny warkocz, który podkreślał ostre, inteligentne rysy.

Srebrna odznaka Gwiazdy Ogniobraci na klapie identyfikowała ją jako członkinię polsko-haitańskiego korpusu dyplomatycznego — tak samo jak agentkę Nowak poprzedniego dnia.

— Dzień dobry, Historyku Sobieski — powiedziała. Jej głos niósł w sobie subtelną, muzyczną melodię. — Jestem porucznik Marie-Claire Poniatowska, przydzielona jako pana łączniczka bezpieczeństwa do dzisiejszych zadań.

Oskar natychmiast rozpoznał nazwisko. Ród Poniatowskich rządził Polską w XVIII wieku, jeszcze przed restauracją dynastii Jagiellonów, i do dziś pozostawał wpływowy w kręgach dyplomatycznych.

Ale wygląd tej kobiety — jej głęboka, ciemna karnacja i delikatny haitański akcent — świadczyły o wiekach polsko-haitańskiego sojuszu, zapoczątkowanego Przysięgą Ogniobraci z 1802 roku.

— Porucznik — potwierdził uprzejmym skinieniem głowy. — Nie wiedziałem, że przydzielono mi osobistą ochronę.

Cień uśmiechu dotknął jej ust. — Nie ochronę. Tylko mnie. Jestem zarówno przewodnikiem, jak i zabezpieczeniem. Księżniczka Anna uznała, że doceni pan obecność kogoś, kto posiada zarówno uprawnienia dyplomatyczne, jak i zaplecze historyczne — zwłaszcza w kontekście pańskich dzisiejszych badań.

Oskar przyjrzał się jej uważniej. Mimo wojskowej postawy było w niej coś wyraźnie naukowego — może sposób, w jaki go obserwowała: chłodno, analitycznie, bez cienia emocji.

— Pani specjalizacja?

— Mam podwójną specjalizację z historii dyplomacji oraz kulturowej teorii informacji, ze szczególnym uwzględnieniem polsko-haitańskich relacji w okresie rozwoju fuzji — wskazała na Dziennik Polowy z Wiednia leżący na biurku. — Ale rozumiem, że pańskie dzisiejsze badania sięgają wcześniejszych stuleci. Otrzymałam instrukcje, by eskortować pana do aneksu archiwów królewskich. Helena Radziwiłł oczekuje nas o siódmej.

Brwi Oskara uniosły się. Helena Radziwiłł — arystokratyczna archiwistka, której ród od pokoleń pełnił funkcję Strażników Archiwów Koronnych. Historycy szeptali o jej dostępie do najpilniej strzeżonych akt — i o bezwzględnej lojalności wobec przeszłości, którą chroniła.

— Nie wiedziałem, że Radziwiłłowie są nadal zaangażowani w tę sprawę — powiedział ostrożnie, myśląc o Michale Radziwille, byłym ministrze, który później stał się politycznym agitatorem, wspominanym przez Tarnowską z wyraźnym niesmakiem.

Wyraz twarzy Marie-Claire pozostał niewzruszony.

— Helena Radziwiłł reprezentuje inną gałąź rodziny — taką, która pozostała lojalna wobec Korony. Została poinformowana o pańskiej potrzebie dostępu do zastrzeżonych materiałów. To rozwiązanie nietypowe — ale i okoliczności nie są zwyczajne.

Sprawdziła zegarek — elegancki, srebrny czasomierz zamiast cyfrowych modeli powszechnych wśród personelu wojskowego.

— Powinniśmy ruszać. Aneks archiwów znajduje się w kompleksie pałacowym, ale obowiązują tam specjalne protokoły dostępu. Czy dezaktywował pan tłumik fluktuacji kwantowych?

— Tak, przed chwilą — odparł Oskar, podchodząc do urządzenia. Wykonał sekwencję wyłączania, którą wcześniej pokazał mu Lisowski. Niebieskie światło zbladło, a subtelna ciężkość unosząca się w powietrzu rozwiała się bez śladu. Sięgnął po Dziennik Polowy z Wiednia, ostrożnie umieszczając go w skórzanej teczce na dokumenty, którą dostarczono mu tuż po przybyciu.

Zanim ruszyli ku drzwiom, odwrócił się w jej stronę. — I proszę mi mówić Oskar.

Marie uniosła lekko brew, jakby oceniał, czy to tylko uprzejmość, czy zaproszenie do przełamania dystansu. — Dobrze, Oskarze — odparła. — Pod warunkiem, że ty również nie będziesz się kryć za tytułami. Mów mi po prostu Marie.

Ich spojrzenia przecięły się na krótką chwilę — nieformalny pakt zawarty bez świadków, ale ważniejszy niż niejeden oficjalny dokument.

Gdy przemierzali korytarze pałacu, Oskar przyglądał się porucznik Poniatowskiej z rosnącą ciekawością. Poruszała się z cichą pewnością siebie, zaznaczając swoją obecność wśród personelu i ochrony precyzyjnymi, oszczędnymi gestami — gestami, które zdradzały zarówno wojskowe wyszkolenie, jak i dyplomatyczną ogładę.

W przeciwieństwie do sztywnego formalizmu agentki Nowak, w ruchach Marie-Claire była płynna gracja — idealna równowaga siły i elegancji.

— Zastanawiasz się, dlaczego to właśnie mnie przydzielono — powiedziała, nie patrząc na niego, przechodząc przez kolejne punkty kontrolne, jakby prowadziła ich przez własny dom.

— Ta myśl przeszła mi przez głowę.

Poprowadziła go w dół spiralnych schodów, wykutych z pradawnego kamienia, wygładzonego przez wieki stąpających stóp.

— Księżniczka ceni perspektywę. Jako Poniatowska o zarówno polskich, jak i haitańskich korzeniach, posiadam pewne dyplomatyczne… udogodnienia, których brakuje attache o czysto królewskim rodowodzie.

— Czyli możesz poruszać się między różnymi frakcjami politycznymi bez wzbudzania podejrzeń — przetłumaczył Oskar.

To wywołało jej uśmiech — krótki, ale szczery.

— Czasem warto znać tych, którzy nie lubią odpowiadać na królewskie pisma. Akademia bywa drażliwa na punkcie swojej niezależności. Moje relacje z nimi mogą ci się przydać.

Zeszli głęboko pod pałac, przechodząc przez korytarze powstałe jeszcze przed restauracją dynastii Jagiellonów. Oświetlenie fuzyjne ustąpiło miejsca bardziej tradycyjnym źródłom światła — staromodnym elektrycznym oprawom, zaprojektowanym tak, by naśladować lampy gazowe i rzucać ciepły blask na kamienne ściany.

Marie-Claire zatrzymała się przed ciężkimi, żelaznymi drzwiami, które wdawały się być średniowieczne, choć Oskar dostrzegł nowoczesne systemy bezpieczeństwa dyskretnie wbudowane w ich ramę. Położyła dłoń na panelu obok wejścia, a potem skinieniem wskazała, by zrobił to samo.

— Aneks archiwów utworzono w XV wieku jako repozytorium dokumentów zbyt wrażliwych dla głównych Archiwów Królewskich — wyjaśniła, gdy pradawne mechanizmy drzwi zatrzeszczały i zawarczały w odpowiedzi. — W erze fuzji wyposażono go w komory stabilizowane kwantowo do przechowywania materiałów podatnych na fluktuacje czasowe.

— Dokumenty z punktów konwergencji — potwierdził Oskar. — Wydarzenia takie jak Bitwa pod Wiedniem, gdzie historia mogła się rozgałęzić.

Marie-Claire skinęła głową.

— Dokładnie. Po tym, jak Einstein zidentyfikował potencjalne luki czasowe, król Władysław III zarządził kompleksowy przegląd wszystkich zapisów historycznych powiązanych z takimi wydarzeniami. Najbardziej niepokojące materiały zostały przeniesione tutaj — do przechowania i ich dalszych badań.

Masywne drzwi otworzyły się, ukazując nie zatęchłą średniowieczną komorę, której spodziewał się Oskar, lecz nowoczesny obiekt z przeszklonymi sekcjami, mieszczącymi rozmaite systemy przechowywania dokumentów.

Na środku pomieszczenia znajdowało się okrągłe biurko, przy którym stała wysoka, imponująca kobieta, pochylona nad holograficznym wyświetlaczem, przeglądająca cyfrowe zapisy archiwów.

Helena Radziwiłł spojrzała w ich stronę, a jej arystokratyczne rysy ułożyły się w wyraz wyćwiczonej neutralności. Miała może sześćdziesiąt lat; srebrne włosy zaczesane w elegancką fryzurę podkreślały wysokie kości policzkowe i władczy wygląd.

Nosiła tradycyjne niebieskie szaty Gildii Historycznej — podobne do tych, które nosił dyrektor Adamski — lecz jej były ozdobione złotą nicią, świadczącą o jej wyższym statusie jako archiwistki arystokratycznej.

— Historyk Sobieski — powiedziała, wstając, jakby czas na moment zwolnił. Jej sylwetka była smukła, ale przewyższała go wzrostem. — Porucznik Poniatowska. Punktualnie.

Wyciągnęła dłoń. Oskar ujął ją bez wahania, wyczuwając nie tylko zaskakującą siłę w jej uścisku, ale i chłód metalu — sygnet z herbem Radziwiłłów, złoty orzeł ściskający zwoje w szponach, wbił mu się delikatnie w skórę, jakby chciał pozostawić ślad, którego nie sposób będzie zapomnieć.

— Księżno Radziwiłł — zwrócił się do niej, używając formalnego tytułu, należnego jej arystokratycznemu statusowi. — Dziękuję za uwzględnienie tej nietypowej prośby.

— Księżniczka wyraźnie określiła pańską potrzebę dostępu — jej ton nie był ani przyjazny, ani wrogi. Po prostu profesjonalny. — Rozumiem, że potrzebuje pan materiałów związanych zarówno z kampanią wiedeńską z roku 1683, jak i z badaniami pańskiego ojca sprzed piętnastu lat.

Oskarowi udało się ukryć zaskoczenie drugą częścią zdania. Lisowski nie wspomniał, że materiały badawcze jego ojca zostaną mu udostępnione.

— Zgadza się. Wierzę, że mogą istnieć powiązania między doświadczeniami króla Jana III podczas kampanii osmańskiej a obecnymi… anomaliami.

Spojrzenie Heleny było penetrujące, oceniające.

— Przeczytał pan Dziennik Polowy z Wiednia?

— Tak. Zapieczętowane sekcje opisują wizje króla, które zdają się być formą przenikania między liniami czasowymi.

Skinęła głową, najwyraźniej usatysfakcjonowana.

— W takim razie rozumie pan w pełni wrażliwość tych informacji. Materiały, które zostaną panu udostępnione, posiadają klasyfikację Korona Rubinowa, zgodnie z Protokołami Stabilności Harmonicznej. Żaden element ujawniony w trakcie dzisiejszej prezentacji nie może być przedmiotem rozmowy ani domysłu bez formalnego, królewskiego upoważnienia.

— Oczywiście.

Helena wskazała gestem, by podążyli za nią w głąb obiektu.

— Badania pańskiego ojca niosą ze sobą pewne… komplikacje. Po jego śmierci zostały zapieczętowane królewskim dekretem. Od tamtego czasu dostęp uzyskały tylko trzy osoby: ja, księżniczka Anna i król.

Aluzja była oczywista — ten poziom dostępu należał do absolutnych wyjątków.

Oskar poczuł ucisk w piersi. Podekscytowanie zmieszało się z obawą — gęstą, ciężką jak powietrze w komorze próżniowej. Po piętnastu latach życia w cieniu rzekomej zdrady ojca, miał wreszcie zobaczyć prawdę na własne oczy.

Przeszli przez kolejną barierę bezpieczeństwa, która wymagała skanów siatkówki oka od całej trójki. Za nią znajdowała się komora niepodobna do żadnego archiwum, jakie Oskar kiedykolwiek widział — sześciokątny pokój z sześcioma stacjami roboczymi rozmieszczonymi wokół centralnej kolumny, która mieściła coś, co wydawało się być zminiaturyzowanym rdzeniem fuzyjnym, pulsującym znajomym niebieskim światłem.

— Komora Rezonansu — wyjaśniła Helena. — Zaprojektowana przez samego Einsteina w jego ostatnich latach. Kontrolowane pole harmoniczne pozwala nam badać niestabilne czasowo dokumenty bez ryzyka dalszych anomalii.

Podeszła do jednej ze stacji roboczych i aktywowała jej systemy serią precyzyjnych poleceń. — Przygotowałam oba zestawy dokumentów. Materiały kampanii wiedeńskiej obejmują nie tylko dziennik polowy Jana III, który już pan przeglądał, ale także raporty po akcji od jego oficerów, korespondencję dyplomatyczną dotyczącą twierdzeń osmańskich o “czarach” oraz prywatne listy króla do jego spowiednika omawiające jego wizje.

Holograficzny indeks pojawił się nad stacją roboczą, wyświetlając zorganizowany katalog dokumentów. Helena przeszła do innej stacji i również ją aktywowała.

— Badania pańskiego ojca są tutaj. Są obszerne — prawie pięć lat pracy nad tym, co nazwał “Teorią Rezonansu Historiograficznego”. Oficjalny zapis stwierdza, że próbował fałszować dokumenty historyczne przy użyciu technik opartych na fuzji, ale… — Zatrzymała się, dobierając starannie słowa. — Dowody sugerują inny wniosek.

Oskar podszedł do drugiej stacji roboczej, przyciągnięty widokiem nazwiska swego ojca w katalogu plików. — Śledził anomalie czasowe w zapisach historycznych, prawda? Szukał dowodów na alternatywne wersje naszej historii.

Helena wymieniła spojrzenie z Marie-Claire, coś niewypowiedzianego przeszło między nimi. — Tak. I znalazł je — wzorce subtelnych niespójności w źródłach pierwotnych, których nie dało się wyjaśnić konwencjonalną historiografią. Wydarzenia zapamiętane nieco inaczej przez wielu wiarygodnych świadków. Dokumenty, które w teorii powinny być identyczne, zawierają drobne, lecz istotne różnice — rozsiane po różnych archiwach, jakby ktoś liczył, że nikt nie zestawi ich ze sobą.

— Cienie innych przenikających się linii czasowych — mruknął Oskar.

— Taka była jego teoria. Uważał, że niektóre osoby — zwłaszcza te obecne w momentach historycznej konwergencji — potrafią zachować wspomnienia echa z alternatywnych gałęzi rzeczywistości. — Wyraz twarzy Heleny nieco złagodniał, jakby przez sekundę pozwoliła sobie na cień wspomnienia. — Pański ojciec był błyskotliwym historykiem, Sobieski. Może nawet zbyt błyskotliwym, jak na realia tamtej epoki.

Oskar poczuł przypływ dumy zmieszanej z żalem. — Dlaczego jego praca została sklasyfikowana jako zdrada? Jeśli miał rację…

— Ponieważ piętnaście lat temu monarchia nie była gotowa zmierzyć się z konsekwencjami Paradoksu Korony — wtrąciła cicho Marie-Claire. — Sama możliwość, że nasza nieprzerwana suwerenność mogła być jedynie jedną z wielu ścieżek czasu… że w innych rzeczywistościach Polska mogła upaść — została uznana za zbyt niebezpieczną. Zbyt groźną, by w ogóle ją wypowiedzieć na głos.

Helena skinęła głową. — Pański ojciec chciał opublikować swoje odkrycia. Wierzył, że ludzie mają prawo wiedzieć, że nasza historia — nasza rzeczywistość — może być bardziej krucha, niż nas przekonywano. Korona się nie zgodziła.

Ciężar tego objawienia osiadł na Oskarze. Jego ojciec nie zdradził Polski; po prostu nalegał na prawdę, nawet gdy ta prawda była niewygodna dla osób u władzy.

— A teraz siedem osób nie żyje, bo ktoś poluje na wiedzę o tych pęknięciach czasowych — powiedział ponuro. — Co się zmieniło? Dlaczego księżniczka Anna nagle chce badać to, co monarchia pogrzebała piętnaście lat temu?

Arystokratyczne rysy Heleny stwardniały. — Ponieważ anomalie rosną w siłę. Wzorce rezonansu harmonicznego, przed którymi ostrzegał Einstein, nasilają się. To, co zaczęło się jako przeciek informacji — wspomnienia, dane, wrażenia z innych linii czasowych — ewoluowało w coś bardziej niebezpiecznego.

— Incydent w Królewskim Ośrodku Badań Fuzji zeszłej nocy — dodała Marie-Claire. — Czterech badaczy martwych, trzynastu hospitalizowanych z ciężkimi urazami neurologicznymi. A kamera bezpieczeństwa uchwyciła coś, co nie powinno być możliwe — chwilową, widoczną manifestację tego, co wydaje się być anomalią przestrzenną.

Oskar poczuł dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. — Mówisz, że coś fizycznie przeszło między liniami czasowymi?

— Jeszcze nie wiemy — odpowiedziała Helena. — Ale takiej możliwości nie można już odrzucić. Dlatego badania pańskiego ojca i doświadczenia Jana III nagle stały się kluczowe dla bezpieczeństwa narodowego.

Wskazała na stacje robocze. — Ma pan pełen dostęp do obu zestawów dokumentów. Porucznik Poniatowska pozostanie z panem ze względów bezpieczeństwa. Będę przy głównym biurku, jeśli będzie pan potrzebował pomocy z systemami archiwalnymi — Utkwiła w Oskarze przenikliwe spojrzenie. — Znajdź połączenia, Historyku. Pański ojciec rozpoczął tę pracę. Być może to panu dane jest ją dokończyć.

Z tymi słowami odwróciła się i odeszła, jej szaty powiewały za nią, gdy opuszczała Komorę Rezonansu, pozostawiając Oskara i Marie-Claire samych pośród tajemnic rozbitych linii czasowych.

Przez chwilę Oskar stał nieruchomo, przytłoczony implikacjami słów Heleny. Jego ojciec — po piętnastu latach — nieoficjalnie uniewinniony. Prawda o jego badaniach, wreszcie uznana. Ale za jaką cenę? Siedem istnień ludzkich już zostało straconych. I kolejne mogą zginąć, jeśli pęknięcia czasowe będą się pogłębiać.

— Od czego zaczniesz? — zapytała cicho Marie-Claire, podchodząc i stając obok niego.

Oskar wziął głęboki oddech, zbierając myśli. To był ten moment. Do tego przygotowywał się całe życie — wyszukiwać wzorce w danych historycznych, śledzić powiązania ukryte w gęstwinie wieków i dokumentów. A świadomość, że jego ojciec kroczył tą samą ścieżką przed nim, tylko wzmacniała jego determinację.

— Od kampanii wiedeńskiej — zdecydował. — Doświadczenie Jana III to najwcześniejsza udokumentowana anomalia czasowa. Jeśli zrozumiemy, co widział — i dlaczego to widział — możemy zyskać wgląd w naturę punktów konwergencji.

Podszedł do pierwszej stacji roboczej i rozpoczął przeglądanie plików przygotowanych przez Helenę. Marie-Claire zajęła pozycję nieopodal — wystarczająco blisko, by obserwować, ale zostawiając mu przestrzeń do pracy.

Gdy dokumenty zaczęły pojawiać się na holograficznym wyświetlaczu, Oskar poczuł przypływ profesjonalnego podekscytowania, które przebiło się przez warstwę niepokoju.

To była historia, której żaden zwykły naukowiec nigdy nie miał zobaczyć — nieocenzurowany zapis jednego z największych królów Polski, konfrontującego się z czymś, co wykraczało poza granice jego rzeczywistości.

Pierwszy dokument, który przyciągnął jego uwagę, był listem od króla Jana III do jego prywatnego spowiednika, ojca Marco Aviano — napisanym trzy dni po Bitwie pod Wiedniem.

W przeciwieństwie do wpisów z Dziennika Polowego, które, mimo niezwykłej treści, zachowały formalny dystans, ten list był surowy, osobisty — król zwierzał się ze swoich najgłębszych obaw człowiekowi, którego uważał za duchowego przewodnika i powiernika duszy.

Do Wielce Czcigodnego Ojca Marco,

w Chrystusie umiłowanego,

z osobistej pieczęci Jego Królewskiej Mości,

z obozu pod Wiedniem, dnia trzynastego września, Roku Pańskiego 1683

Wielce Czcigodny Ojcze,

Choć zwycięstwo nasze stało się jawą, a gród Wiedeński, przed napaścią mahometańską ocalony, z wdzięcznością Bogu oddany został — jam, sługa Chrystusowy i Król tej Rzeczypospolitej, znajduję się strapiony sprawami, których spis oficjalny znieść by nie mógł i których wyjawienie ludziom prostym przyniosłoby więcej zamieszania niż światła.

Widzenia, których doświadczyłem tamtej nocy na wzgórzach Kahlenbergu, nie ustąpiły wraz z triumfem naszym. Przeciwnie — wzmogły się, nabrawszy ostrości i grozy.

Wczorajszej nocy, klęcząc w modlitwie dziękczynnej przed Obliczem Pańskim, ujrzałem raz jeszcze to pole bitwy odmienne — ów inny Wiedeń, w którym szarża naszych husarzy rozbiła się jak fale o skałę, a gród padł pod jarzmem Półksiężyca.

Lecz tym razem ukazano mi więcej. Widziałem następstwa — Rzeczpospolitą pomniejszoną, ziemie nasze rozdarte między sąsiadów o sercach chciwych, wolność złamaną, a Ojczyznę rozdzieloną i zhańbioną w przeciągu jednego stulecia.

Najboleśniejszym jednak, Ojcze, była postać, którą tam ujrzałem: siebie — a jednak nie siebie. Króla cienia, noszącego moje oblicze i mój ród, lecz żyjącego w świecie odartym z łaski. Spojrzał wprost na mnie, jakbyś i Ty spojrzał w duszę moją w chwili spowiedzi, i wypowiedział słowa, które usłyszałem, jakkolwiek nie przez uszy, lecz poprzez samo serce:

„Pamiętaj o niciach.”

Zwracam się do Ciebie, Czcigodny Ojcze, zarówno jako do przewodnika duchowego, jak i do przyjaciela, któremu zawierzyłem duszę: czyż to było objawienie dane z wysoka, czy też omam, zrodzony z trudu wojennego i udręczenia ciała? Czyż nie było to Miłosierdzie Boże, które raczyło ukazać mi to, od czego nas uchronił Swą dłonią Wszechmocny?

Czy może jednak, mój Ojcze, dzieje się tu coś więcej, coś, co wykracza poza nauki Świętego Kościoła i dotyka tajemnic, których nasza epoka pojąć nie zdoła?

Fraza, która prześladuje mnie, „Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna,” brzmi jako wyrok lub proroctwo. A choć jej sens ulata mi jak dym kadzidlany, przeczuwam w niej wagę większą niźli los jednego człowieka.

Obawiam się, że słowa te dane zostały nie dla nas, ale dla potomnych — synów i córek naszego rodu, którym przyjdzie żyć w czasie, gdzie te nici się skrzyżują lub zerwą.

Oczekuję Twojej rady, choć lękam się, iż nawet Twoja mądrość, zaprawiona w księgach Ojców i naukach Doktorów Kościoła, nie znajdzie łatwego oparcia na tak obcych brzegach.

Pozostaję Twym posłusznym sługą w Chrystusie i bratem w wierze,

Jan z Bożej Łaski Król Polski, Wielki Książę Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Żmudzki, Kijowski, Wołyński, Podolski, Podlaski, Inflancki, Smoleński, Siewierski i Czernihowski

Oskar opuścił dokument, jego umysł pracował na wysokich obrotach. Jan III widział więcej niż tylko alternatywną wersję Bitwy pod Wiedniem — dostrzegł przyszłość tej innej linii czasowej, Polski, która padła ofiarą rozbiorów w ciągu stulecia od jego panowania. I co najbardziej niezwykłe, był świadomy bycia obserwowanym w odpowiedzi, tak jak Oskar doświadczył w swojej własnej wizji.

— Rozbiór Polski — mruknęła cicho Marie-Claire obok niego. Oskar nie zdawał sobie sprawy, że czytała przez jego ramię. — Coś, co nigdy nie wydarzyło się w naszej historii, ale co Jan III jakimś sposobem ujrzał jako zachodzące w innej linii czasowej.

— W naszej historii Polska pomyślnie zreformowała swój system polityczny na czas, by oprzeć się rozbiorom — potwierdził Oskar. — Konstytucja 3 Maja 1791 roku wzmocniła monarchię, jednocześnie modernizując rządy. Ale w rzeczywistej historii europejskiej… — Powstrzymał się. — Mam na myśli, w historii, którą większość naukowców poza Polską przyjmuje jako rzeczywistość konsensusu, Polska została rozebrana trzykrotnie między 1772 a 1795 rokiem, wymazana z mapy Europy aż do 1918 roku.

— Cienie dróg nieobranych — szepnęła Marie-Claire, powtarzając słowa Jana III. — Lub być może, z innej perspektywy, cienie dróg, które faktycznie zostały obrane — tylko nie w naszej gałęzi rzeczywistości.

Implikacja przyprawiała o zawrót głowy. Jeśli Jan III dostrzegł linię czasową, w której Polska upadła, a ta linia czasowa jakoś reprezentowała dominującą rzeczywistość historyczną poza ich własną, to czym było ich nieprzerwane polskie zwierzchnictwo? Czy żyli w alternatywnej gałęzi historii — kwantowym odgałęzieniu od jakiejś bardziej „standardowej” linii czasowej?

— Muszę zobaczyć, co odkrył mój ojciec — powiedział Oskar, podchodząc do drugiej stacji roboczej. — Jeśli Jan III naprawdę potrafił dostrzegać inne linie czasowe… bez wsparcia technologii fuzyjnej… to może na przestrzeni dziejów istnieli i inni. Ludzie, którzy — choć tego nie rozumieli — doświadczali tych samych pęknięć rzeczywistości.

Wyświetlacz rozświetlił się plikami badawczymi jego ojca — setkami dokumentów skrupulatnie uporządkowanych w kategorie: „Wydarzenia konwergencji”, Relacje obserwatorów”, Wzorce rezonansu” i Ramy teoretyczne”. Oskar wybrał najpierw „Ramy teoretyczne”, chcąc zrozumieć podstawy pracy ojca przed zagłębieniem się w konkretne przypadki.

Na ekranie pojawił się dokument zatytułowany „Teoria rezonansu historiograficznego: zasady podstawowe”. Był opatrzony datą 12 czerwca 2010 — trzy miesiące przed śmiercią jego ojca. Pierwsze akapity natychmiast go pochłonęły:

Historia nie biegnie jedną prostą nicią, ale splata się w kwantową tkaninę potencjalnych rzeczywistości — miejsc, gdzie każdy kluczowy wybór rozdziela linie czasowe, istniejące równolegle w wielowymiarowej strukturze. Choć te alternatywne rzeczywistości zwykle istnieją osobno, niewidoczne i niedostępne dla siebie nawzajem, pewne jednostki — które nazywam “Obserwatorami rezonansowymi” — zdają się czasem postrzegać przez granice linii czasowych, jeśli zaistnieją odpowiednie warunki.

Moje badania sugerują trzy główne czynniki umożliwiające obserwację międzyczasową:

Predyspozycja genetyczna: Pewne linie rodowe wykazują wyższą wrażliwość na rezonans czasowy, szczególnie te z przodkami, którzy byli obecni przy głównych punktach konwergencji historycznej.

Bliskość konwergencji: Fizyczna obecność w miejscach, gdzie nastąpiły znaczące historyczne punkty rozgałęzień, tworzy przestrzenno-czasowe okno, przez które Obserwatorzy Rezonansowi mogą dostrzec alternatywne rzeczywistości.

Podwyższona świadomość: Stany skrajnej koncentracji, stresu lub zmienionej świadomości mogą tymczasowo zwiększyć percepcyjną wrażliwość na przenikanie linii czasowych.

Co najistotniejsze, te obserwacje wydają się być dwukierunkowe — gdy obserwator rezonansowy postrzega alternatywną linię czasową, jego odpowiednik w tej rzeczywistości często doświadcza wzajemnej obserwacji, tworząc chwilowy most między rozbieżnymi gałęziami historycznymi.

Konsekwencje tej teorii są dalekosiężne: nasza historia nie jest jedyną drogą, lecz jedną z wielu możliwych ścieżek, a granice między tymi wariantami w pewnych warunkach zaczynają się zacierać. Ta przenikalność mogła istnieć od zawsze, dając początek legendom o prorokach, wizjonerach i tych, którzy potrafili zajrzeć poza zasłonę rzeczywistości.

Jednak rozwój technologii fuzji jądrowej — i związane z nim harmoniczne zakłócenia rzeczywistości kwantowej — sztucznie wzmocnił te naturalne zatarcia. Granice między światami zaczęły słabnąć, osiągając poziom, który zagraża samym fundamentom naszej linii czasowej.

Oskar odsunął się od ekranu, wstrzymując oddech. Teoria jego ojca doskonale wyjaśniała jego własne doświadczenie z osmańską monetą, wizję Jana III w swoim namiocie. A jeśli jego ojciec miał rację co do technologii fuzyjnej wzmacniającej te naturalne przecieki linii czasowych…

— To się pogarsza — powiedział na głos. — Anomalie. To nie są po prostu przypadkowe zjawiska — to systematyczne uszkodzenia granic między liniami czasowymi, przyspieszone przez siedem dekad rozwoju technologii fuzyjnej.

Marie-Claire ponuro skinęła głową. — Dlatego księżniczka Anna jest tak zaniepokojona. Jeśli te granice nadal będą słabnąć, możemy stanąć w obliczu czegoś więcej niż tylko przecieku informacji czy okazjonalnych manifestacji. Stoimy na krawędzi pełnoskalowego naruszenia porządku czasowego.

— Lub załamania — dodał Oskar, czując ciężar skutku takiej możliwości. — Jeśli te alternatywne gałęzie rzeczywistości były sztucznie utrzymywane w separacji przez jakiś mechanizm kwantowy, który technologia fuzyjna teraz destabilizuje…

Nie musiał kończyć myśli. Wnioski były jasne: cała ich rzeczywistość — nieprzerwana polska suwerenność, dobrobyt napędzany fuzją, monarchia Jagiellonów, która nigdy nie upadła — mogła być zagrożona rozpadem, jeśli pęknięcia linii czasowych będą nadal postępować.

— Musimy skupić się na aspektach praktycznych — powiedziała Marie-Claire, jej dyplomatyczne wyszkolenie dało o sobie znać. — Księżniczka Anna nie jest zainteresowana tylko problemem teoretycznym — potrzebuje możliwych do zastosowania informacji o tym, kto lub co zabija ludzi posiadających wiedzę o tych anomaliach, i jak powstrzymać bezpośrednie zagrożenie.

Oskar skinął głową, powracając do badań swojego ojca. — Masz rację. Zobaczmy, co on odkrył na temat konwergencji wiedeńskiej. Jeśli to jeden z kluczowych punktów rozgałęzień, zrozumienie tego, co się tam wydarzyło, może dać nam wgląd w obecną sytuację.

Przeszedł przez pliki do sekcji oznaczonej „Kampania Wiedeńska: analiza dywergencji krytycznej”. Gdy zaczął przeglądać dokumenty, nagle go olśniło.

— Mój ojciec musiał doświadczać wizji czasowych — powiedział. — Tak jak ja z osmańską monetą. Tak dowiedział się o obserwatorach rezonansowych.

— I jak Zaleski — zgodziła się Marie-Claire. — I prawdopodobnie pozostałe ofiary również. Co oznacza…

— Co oznacza, że mogę być celem — dokończył Oskar. — Jeśli cokolwiek poluje na tych ludzi, może jakoś wyczuć, kiedy ktoś sięga wzrokiem poza linie czasowe.

Ich oczy się spotkały i w tym momencie Oskar zobaczył za profesjonalną postawą Marie-Claire coś bardziej osobistego — szczere zaniepokojenie, może nawet strach o jego bezpieczeństwo. To było nieoczekiwane, ten błysk emocji od kogoś, kogo znał zaledwie od godziny.

— Dlatego tu jestem — powiedziała cicho. — Nie tylko jako przewodnik czy łącznik i zabezpieczenie. Księżniczka Anna podejrzewała, że możesz rozwinąć wrażliwość na anomalie, biorąc pod uwagę twoją historię rodzinną. Jestem przeszkolona, by rozpoznawać oznaki i reagować w razie potrzeby.

— Reagować jak?

Zawahała się, po czym sięgnęła do swojej marynarki, by wyjąć małe urządzenie podobne do harmonicznego stabilizatora Oskara, ale o bardziej wyrafinowanej konstrukcji. — To tłumik neuronowo-harmoniczny, klasy wojskowej. Tworzy skondensowane pole, które zapobiega postrzeganiu linii czasowych. Jeśli zaczniesz doświadczać objawów — bólów głowy, dezorientacji, anomalii wzrokowych — jestem upoważniona do natychmiastowej jego aktywacji.

Oskar zmarszczył brwi. — Czy to nie zakłóci moich badań? Jeśli nie będę mógł dostrzegać tych połączeń…

— To środek ostateczny — zapewniła go. — Do użycia tylko wtedy, gdy twoje bezpieczeństwo jest bezpośrednio zagrożone. Księżniczka ceni twój dar; nie chce go niepotrzebnie tłumić.

Oskar nie czuł się w pełni uspokojony. Wszystko wskazywało na to, że pod powierzchnią jej zapewnień kryją się kolejne warstwy — rodzina królewska uznała badania jego ojca, a jednocześnie szykowała się do przejęcia kontroli nad dostępem do samych zjawisk, które te badania ujawniły.

Ale czy miał wybór? Siedem osób poniosło już śmierć.

A jeśli anomalie się pogłębiają, kolejne istnienia mogą być zagrożone — może nawet stabilność samej rzeczywistości.

— W porządku — powiedział w końcu. — Kontynuujmy badania wiedeńskie.

Zawahał się na ułamek sekundy, po czym spojrzał Marie-Claire prosto w oczy.

— Ale Marie-Claire… muszę wiedzieć wszystko. Dość tych królewskich sekretów, rzekomo dla mojego „dobra”. Jeśli naprawdę mam pomóc to powstrzymać, nie mogę działać po omacku. Potrzebuję pełnego obrazu — każdej informacji, bez wyjątków.

Długo wpatrywała się w jego oczy, po czym skinęła głową.

— To uczciwe. Powiem ci wszystko, co wiem — i będę zabiegać o twój pełen dostęp do informacji, których nie posiadam.

Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu.

— Księżniczka ceni uczciwość, nawet gdy jest niewygodna. To jedna z jej lepszych cech.

Oskar odwrócił się z powrotem do stacji roboczej, czując ciężar odpowiedzialności. Jego ojciec zginął, dążąc do zgłębienia tej wiedzy — szukając prawd, którym monarchia nie była gotowa stawić czoła. Teraz, piętnaście lat później, te same prawdy mogły być kluczem do powstrzymania czegoś znacznie groźniejszego niż polityczne zawirowania: potencjalnego załamania ich własnej linii czasowej.

Gdy zanurzał się w dokumentach, jedna myśl płonęła mu w głowie: Cokolwiek zabiło jego ojca, nadal tam było. Nadal polowało na tych, którzy odważyli się spoglądać przez granice rzeczywistości. A teraz Oskar sam dołączył do ich szeregów. Gambit Królowej się rozpoczął. A on grał o najwyższą stawkę — samą materię polskiej historii.

2.2 Kręgi dyplomatyczne

Godziny zlały się w jedno, gdy Oskar zanurzył się w badaniach swojego ojca, składając teoretyczne ramy, które podważały wszystko to, co myślał, że wie o historii.

Marie-Claire przebywała w pobliżu, od czasu do czasu dzieląc się spostrzeżeniami, gdy natrafiał na odniesienia do stosunków polsko-haitańskich, ale głównie obserwowała go z cichą uwagą.

Do późnego popołudnia oczy Oskara piekły od wpatrywania się w holograficzne wyświetlacze, a jego umysł był rozciągnięty do granic możliwości, próbując przyswoić tak wiele radykalnych informacji naraz.

Spoczął na oparciu fotela i potarł skronie.

— Potrzebujesz przerwy — powiedziała Marie-Claire, nie jako sugestię, lecz jako stwierdzenie faktu. — Nawet z notatek twojego ojca wynika, że wskazane są okresy mentalnego odpoczynku podczas pracy z danymi rezonansu czasowego. Umysł wymaga… rekalibracji.

Oskar obdarzył ją zmęczonym uśmiechem. — Czytałaś mi przez ramię.

— Zawodowy nawyk obowiązków ochrony. — Sprawdziła swój zegarek. — Jest prawie szesnasta. Powinniśmy i tak przygotować się do wieczornego wydarzenia.

— Wydarzenia? — Oskar zmarszczył brwi. Był tak pochłonięty analizą archiwów, że stracił poczucie zarówno czasu, jak i zaplanowanych obowiązków.

— Przyjęcie Fundacji Solidarności w Pałacu Belwederskim. Księżniczka Anna dodała cię do delegacji dyplomatycznej dziś rano. — Widząc jego zmieszanie, dodała: — Doroczne zgromadzenie polskiej elity politycznej i kulturalnej, rzekomo ku czci dziedzictwa pokojowych reform. W rzeczywistości to tam dzieje się polityka, za kieliszkami szampana i wymuszonymi uśmiechami.

— Nie jestem odpowiednio ubrany na przyjęcie dyplomatyczne — powiedział Oskar, wskazując na swój prosty strój.

— Poczyniono odpowiednie przygotowania. Twój strój galowy czeka na ciebie w twoim pokoju.

Wyraz twarzy Marie-Claire nieco złagodniał.

— To nie tylko kwestia towarzyskiej etykiety, Historyku. Wiele kluczowych postaci w naszym śledztwie pojawi się tam dziś wieczorem — włącznie z Michałem Radziwiłłem i innymi potencjalnymi podejrzanymi. To rzadka okazja, by zobaczyć ich w ich naturalnym środowisku. Obserwować, jak wchodzą w interakcje. Z innymi. Ze sobą nawzajem.

Oskar zrozumiał. Przyjęcie nie było zwykłą odskocznią od badań. Było ich przedłużeniem — pracą w terenie, wśród żywych, nie z umarłymi. Skinął głową i z namysłem, niemal z czułością, zamknął pliki badawcze.

— Ile mamy czasu?

— Przyjęcie rozpoczyna się o dziewiętnastej. Księżniczka Anna oczekuje odprawy na temat twoich wstępnych ustaleń wcześniej.

Marie-Claire wskazała w kierunku wyjścia.

— Księżna Radziwiłł zarządziła wykonania kopi zapasowej wszystkich materiałów. Możesz wznowić swoje badania jutro.

Gdy przemierzali kręte korytarze pałacu, Oskar spoglądał na Marie-Claire z rosnącym zaciekawieniem. Poruszała się z lekkością kogoś, kto dobrze zna te przestrzenie — jakby chodziła nimi całe życie. A jednak było w niej coś nieuchwytnego. Jakaś cicha rezerwa, która sprawiała, że wydawała się nie do końca przynależeć. Była obecna, ale na swój sposób — jakby obserwowała wszystko z boku, nie wchodząc nigdy naprawdę do środka gry, która się tam toczyła.

— Jak długo służysz księżniczce Annie? — zapytał, gdy weszli do bardziej publicznej części pałacu.

Tempo Marie-Claire nie zmieniło się, ale coś przesunęło się w jej wyrazie twarzy — chwilowe kalkulowanie widoczne w jej oczach.

— Formalnie, trzy lata. Choć nasze rodziny są połączone od pokoleń.

— Poniatowscy i Jagiellonowie… sojusznicy polityczni nawet po restauracji — zauważył Oskar, przywołując w myślach materiał ze szkolenia historycznego. — Ale twoje haitańskie pochodzenie sugeruje bardziej złożoną relację.

Cień uśmiechu dotknął jej ust. — Spostrzegawczy. Tak, moje haitańskie dziedzictwo pochodzi z linii mojej matki — bezpośredniej potomkini Jean-Jacques’a Dessalines’a, który walczył przeciwko Napoleonowi. Kiedy polscy legioniści odmówili wykonania francuskich rozkazów i stanęli po stronie haitańskich rewolucjonistów, stworzyli więź, która wykroczyła poza zwykły sojusz polityczny.

Dotarli do skrzydła z pokojem gościnnym Oskara. Marie-Claire zatrzymała się przed jego drzwiami.

— Moi przodkowie wiedzieli, o co naprawdę chodziło w haitańskiej walce — o wolność. Tę samą, której Polska musiała bronić nie raz. Może dlatego nasze relacje przetrwały tyle pokoleń. Bo zrozumienie przyszło z doświadczenia.

Jej głos niósł nutę dumy skrywaną pod profesjonalnym tonem.

— Jagiellonowie rozumieją wartość takich więzi. Księżniczka Anna — szczególnie.

Oskar wyczuł, że jest w tej historii coś więcej, niż Marie-Claire ujawniała. Może coś osobistego. Coś, co nie mieściło się tylko w kategoriach politycznych. Ale zanim zdążył zapytać, wskazała na jego drzwi.

— Powinieneś się przygotować. Wrócę za godzinę, by eskortować cię do komnat księżniczki.

Odwróciła się, jakby zamierzała odejść, po czym zawahała się. Spojrzała na niego przez ramię.

— Mała rada, Historyku. Dziś wieczorem patrz nie tylko na to, kto z kim rozmawia. Zwróć uwagę, kto unika pewnych osób, kto milknie, gdy wchodzi ktoś konkretny. W takich miejscach cisza potrafi wyrazić więcej niż rozmowa.

Pozostawiła Oskara z tą zagadkową sugestią, aby rozważył, jak to się stało, że zwykły historyk został nagle wplątany w wyrafinowaną sieć królewskiej polityki.

W swoich kwaterach znalazł obiecany strój formalny, starannie rozłożony na łóżku — skrojony na miarę czarny garnitur tradycyjnego polskiego kroju, z subtelnymi modyfikacjami z ery fuzji. Klapy marynarki zawierały niemal niewidoczne obwody wplecione w tkaninę, a to, co wyglądało na dekoracyjne metalowe guziki, skrywało zminiaturyzowane funkcje bezpieczeństwa. To nie był po prostu strój wieczorowy. To była technologia ukryta pod warstwą tradycji.

Po prysznicu i przebraniu się, Oskar przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Garnitur pasował idealnie, nadając mu wygląd urzędnika dyplomatycznego średniego szczebla, a nie uczonego — dokładnie taki rodzaj niewyróżniającej się obecności, który pozwoliłby mu obserwować bez przyciągania zbytniej uwagi.

Nie mógł powstrzymać się od podziwu dla lodowatej dokładności, z jaką wszystko zostało przygotowane. Księżniczka Anna wyraźnie nie pozostawiała niczego przypadkowi — każdy szczegół miał swoje miejsce i cel.

Zgodnie z obietnicą, Marie-Claire wróciła równo po godzinie, pukając cicho do jego drzwi. Kiedy Oskar je otworzył, przez krótką chwilę zapomniał, że powinien ukrywać emocje.

Stała przed nim kobieta zupełnie inna niż ta, z którą jeszcze niedawno przemierzał pałacowe korytarze. Jej strój — formalna suknia z wysokim kołnierzem, utrzymana w głębokim odcieniu karmazynu — łączył arystokratyczną elegancję dawnej Polski z wyrafinowaną, zmysłową lekkością haitańskiego wzornictwa. Tkanina otulała jej sylwetkę z niemal intymną harmonią — nie jak kostium, lecz jak naturalne przedłużenie jej obecności, żywe i świadome jej ruchu.

Włosy, dotąd splecione w praktyczny warkocz, teraz spływały na ramiona w miękkich, lecz starannie ułożonych falach. Otaczały twarz o rysach, które w tym świetle wydawały się ostrzejsze, wyraźniejsze — jakby światło samo chciało je podkreślić. Patrzyła spokojnie, bez cienia próżności, jakby w ogóle nie dostrzegała wrażenia, jakie wywołuje.

Srebrna odznaka Gwiazdy Ogniobraci wciąż tkwiła przy kołnierzu, ale teraz towarzyszyły jej inne symbole — herb rodu Poniatowskich spleciony z haitańskimi znakami rewolucji, jak osobista opowieść zapisana w metalu i jedwabiu.

— Wygląda pan zaskakująco dobrze, Historyku — rzuciła, ton miała wciąż służbowy, ale w spojrzeniu pojawił się cień uśmiechu.

— Pani również, Poruczniku — odpowiedział, unosząc brew, gdy już odzyskał rezon. — Choć mam nieodparte wrażenie, że ta przemiana ma w sobie więcej strategii niż stylizacji.

Jej uśmiech był krótki, ale szczery.

— Każdy element tej wieczornej maskarady został starannie dobrany. Muszę być postrzegana jako polska szlachcianka i równocześnie haitański łącznik — wystarczająco wyrazista, by pewne drzwi się uchyliły, i dość neutralna dla oka, by inne pozostały otwarte.

Wskazała lekko w kierunku korytarza.

— Księżniczka Anna oczekuje nas w Komnacie Bursztynowej.

Gdy szli, Oskar dostrzegł subtelną zmianę w sposobie, w jaki personel pałacowy reagował na Marie-Claire. Teraz pojawiały się pełne szacunku ukłony, szeptane tytuły, których wcześniej nie słyszał. Jej obecne wcielenie odsłaniało inną stronę — wyraźnie zajmowała w dworskiej hierarchii pozycję znacznie bardziej skomplikowaną, niż dotąd przypuszczał.

Komnata Bursztynowa, gdy w końcu do niej dotarli, w pełni zasługiwała na swoją nazwę. Była to kameralna sala recepcyjna, której ściany w całości pokrywała złocista, skamieniała żywica. Każdy segment bursztynu został starannie dobrany i wypolerowany, tworząc przestrzeń, która zdawała się emanować wewnętrznym blaskiem — ciepłym, miękkim światłem zamkniętym w wieczności.

W drobinach uwięzionych w bursztynie — owadach, fragmentach liści, cząstkach dawnego świata — kryło się coś więcej niż tylko dekoracja. Te zatrzymane w czasie ślady przeszłości, zakonserwowane w przezroczystych panelach, stanowiły trafną metaforę ich pracy: badania chwil, które zamarły na zawsze, jakby czas sam wstrzymał oddech.

Księżniczka Anna stała przy niewielkim biurku, pochylona nad dokumentami wyświetlanymi na zabezpieczonym tablecie. Była już gotowa na wieczorne przyjęcie — ubrana w formalny garnitur w odcieniu ciemnego atramentu, którego srebrne akcenty delikatnie przywoływały zarys dawnego kontusza. Tradycja była tu obecna, ale nienachalna — widoczna w kroju, w detalach, w pewnym szlachetnym geście stroju. Nowoczesność nie wyparła przeszłości, tylko z nią współgrała — z wyczuciem i klasą.

Na szyi nosiła tylko jeden element biżuterii — wisiorek z zatopioną żywicą, który zdawał się pulsować własnym, wewnętrznym światłem.

Uniosła wzrok, gdy weszli. Jej oczy, w odcieniu ciepłego miodu, błyszczały ostro — pełne skupionej, przenikliwej inteligencji.

— Historyku. Pani Porucznik. Proszę, usiądźcie.

Księżniczka wskazała na niski stół z polerowanego mahoniu, wokół którego rozstawiono fotele do nieformalnych spotkań. Kiedy zajmowali miejsca, Oskar zauważył, że blat stołu był w rzeczywistości wyrafinowanym wyświetlaczem dotykowym, pokazującym aktualnie coś, co wyglądało na mapę bezpieczeństwa Pałacu Belwederskiego — miejsca, w którym miało odbyć się przyjęcie.

— Spędziłeś dzień nad badaniami swojego ojca — powiedziała bez żadnego wstępu. — Jakie wyciągnąłeś wnioski?

Oskar starannie uporządkował swoje myśli.

— Po pierwsze, teoria mojego ojca o punktach rezonansu w historii wydaje się być poparta znaczącymi dowodami. Kampania wiedeńska z 1683 roku to jeden z takich punktów — moment, w którym rzeczywistość rozgałęziła się, tworząc co najmniej dwie odrębne trajektorie czasowe.

— Co najmniej dwie? — Księżniczka uniosła brew.

— Notatki mojego ojca sugerują istnienie minimum trzech niezależnych gałęzi wyłaniających się z głównych punktów konwergencji. W naszej linii czasowej Polska zatriumfowała pod Wiedniem i utrzymała nieprzerwaną suwerenność. W innej Wiedeń upadł, a Polska została ostatecznie wymazana z mapy. A trzecia… jest słabiej udokumentowana, ale — jak twierdził mój ojciec — niezbędna dla utrzymania stabilności kwantowej całej struktury.

Księżniczka Anna skinęła głową, jakby właśnie potwierdziło się coś, co już od dawna podejrzewała.

— Korona się dzieli. Trzy nici, nie jedna.

— Dokładnie. Mój ojciec wierzył, że technologia fuzyjna w jakiś sposób destabilizuje naturalne bariery między tymi nićmi, pozwalając na zwiększone zatarcie między liniami czasowymi. — Oskar pochylił się lekko do przodu. — Ale jest coś więcej. Zidentyfikował konkretne linie krwi, które wykazywały zwiększoną wrażliwość na te zjawiska — rodziny z przodkami obecnymi przy głównych punktach konwergencji.

— Jak Sobiescy — zauważyła cicho Marie-Claire.

— Tak. I Jagiellonowie. — Oskar zawahał się na moment, spoglądając na księżniczkę. — I co ciekawe, Poniatowscy. A także kilka haitańskich rodów szlacheckich, które uczestniczyły w Przysiędze Ogniobraci.

Coś przeszło między księżniczką Anną a Marie-Claire — krótkie spojrzenie dzielonej wiedzy, której Oskar nie potrafił do końca odczytać.

— To pokrywa się z naszymi obserwacjami — powiedziała księżniczka po krótkiej pauzie. — Członkowie niektórych dawnych rodów wykazują wyraźniejsze reakcje neurologiczne w obecności zakłóceń czasowych. Dlatego wprowadziliśmy dodatkowe środki ostrożności — zwłaszcza wobec tych, których linie rodowe okazały się… bardziej podatne.

Oskar przywołał w pamięci skan neurologiczny, któremu został poddany przy wejściu do pałacu. O powiadomieniu o jego „zarejestrowanym stanie medycznym”.

Elementy układanki zaczynały się układać.

— Monitorowaliście ludzi takich jak ja — powiedział. — Potencjalnych obserwatorów rezonansowych, jak nazywał ich mój ojciec.

— Dla ich własnego bezpieczeństwa — powiedziała księżniczka Anna, rzeczowo, bez cienia usprawiedliwienia w głosie. — Po tym, co spotkało twojego ojca i innych jemu podobnych, wdrożenie takich środków stało się nieuniknione..

Oskar poczuł błysk gniewu.

— Wiedzieliście przez cały ten czas, że moje bóle głowy to nie tylko stan medyczny. Że stabilizator neuronowy tłumił moją zdolność do postrzegania zatarcia między liniami czasowymi.

— Tak. Wiemy również, że doświadczyłeś już co najmniej jednej wizji czasowej — mimo działającego stabilizatora.

Spojrzenie księżniczki było bezpośrednie, pozbawione przeprosin. — Twoje wzorce neuronowe wykazują charakterystyczne sygnatury percepcji międzyczasowej. Zobaczyłeś coś, gdy dotknąłeś tej osmańskiej monety, nieprawdaż?

Bezpośredniość pytania zaskoczyła Oskara. Zamierzał zachować swoją wizję dla siebie, przynajmniej dopóki nie zrozumie lepiej jej znaczenia. Ale w obliczu chłodnej pewności księżniczki, dalsze ukrywanie wydawało się bezcelowe.

— Widziałem Jana III Sobieskiego. A raczej… byłem tam, w jego namiocie przed bitwą pod Wiedniem. A on mnie widział. Rozmawialiśmy przez zatarcie czasowe.

Gdy już zaczął, szczegóły płynęły naturalnie

— Powiedział mi, że to, co widzieli na wzgórzu, nie było osmańską magią, lecz przebłyskami innych wersji siebie. Pokazał mi wizję innego pola bitwy — tej wersji, w której Wiedeń upadł.

Księżniczka Anna skinęła głową, niewzruszona.

— A siła tego doświadczenia wywołała ból głowy, który twój stabilizator częściowo stłumił.

— Tak. Choć urządzenie wydawało się działać z niezwykłą intensywnością. — Oskar spojrzał na Marie-Claire, która dotąd milczała. — Zostałaś mi przydzielona, bo spodziewaliście się, że to się stanie.

— Zostałam przydzielona do ciebie, bo rozumiem więcej, niż myślisz — powiedziała cicho, a jej spojrzenie, pewne i spokojne, zatrzymało się na nim jak na kimś, kto nie jest już obcy. — Linia Poniatowskich od pokoleń wydaje na świat obserwatorów rezonansowych. A moje haitańskie dziedzictwo tylko wzmacnia tę wrażliwość.

Oskar analizował w myślach to, co właśnie usłyszał, próbując na nowo ocenić zarówno rolę Marie-Claire, jak i swoją własną pozycję w tej rozgrywce.

— Więc na dzisiejszym przyjęciu… — odezwał się w końcu, zostawiając niedopowiedzianą resztę zawieszoną w powietrzu.

— Będziesz miał dwa główne cele — wtrąciła księżniczka Anna, kierując ich uwagę z powrotem na wyświetlacz stołu. Mapa bezpieczeństwa rozszerzyła się, podświetlając wybrane obszary Pałacu Belwederskiego.

— Po pierwsze: obserwować i rozmawiać z tymi, na których powinniśmy zwrócić uwagę — nie zdradzając przy tym, czego naprawdę się obawiamy. Po drugie: mieć oczy otwarte na wszelkie zakłócenia czasowe, które mogą się pojawić — zwłaszcza przy tylu potencjalnych świadkach.

Wyświetlacz zmienił widok, prezentując profile kilku gości zaproszonych na wieczór. Oskar rozpoznał niektórych z wcześniejszych materiałów operacyjnych — Michała Radziwiłła, byłego ministra; profesora Lucjana Rokickiego z Instytutu Krakowskiego; oraz surowo wyglądającą kobietę w mundurze, zidentyfikowaną jako generał Amarę Szymanowską.

— Porucznik Poniatowska pozostanie w twoim pobliżu przez cały wieczór, oficjalnie jako twoja eskorta dyplomatyczna. — Ton księżniczki nie pozostawiał wątpliwości, że nie chodzi tylko o pozory. — Komandor Lisowski i pułkownik Tarnowska również będą obecni, lecz działając oddzielnie, aby nie łączyć różnych wątków śledztwa.

Utkwiła w Oskarze przenikliwe spojrzenie.

— Najważniejsze: zachowaj spokój. Jeżeli doświadczysz zakłócenia… wizji… nie pokazuj tego. Wystarczy szybki gest — dwa dotknięcia nadgarstka porucznik Poniatowskiej. Ona przejmie inicjatywę.

— Jak? — zapytał Oskar, przypominając sobie zaawansowany stabilizator, który Marie-Claire pokazała mu wcześniej.

— Tłumik neuronowo-harmoniczny to środek ostateczny — wyjaśniła księżniczka. — Zanim sięgniemy po niego, istnieją bardziej subtelne metody, które pozwalają uziemić obserwatora rezonansowego w chwili zatarcia linii czasowych. Porucznik Poniatowska jest dobrze wyszkolona w tym zakresie.

Marie-Claire skinęła lekko głową, zachowując spokojny, opanowany wyraz twarzy, choć Oskarowi wydawało się, że wychwycił cień czegoś więcej — może troskę, a może coś jeszcze bardziej osobistego, starannie ukrywanego w obecności księżniczki.

— Teraz — kontynuowała księżniczka Anna, wstając z miejsca, by zasygnalizować koniec odprawy — kilka słów o Michale Radziwille.

Podeszła do stołu i wyłączyła wyświetlacz.

— Z pewnością podejdzie do ciebie dziś wieczorem. Prawdopodobnie, by wybadać, ile naprawdę wiesz o ostatnich wydarzeniach. Ma on rozległe sieci kontaktów i już wie o twoim zaangażowaniu — choć nie zna jego dokładnego charakteru.

— Jak powinienem odpowiadać na jego pytania? — zapytał Oskar, wstając ze swojego miejsca.

— Z ostrożnie wykalkulowaną szczerością — odparła. — Przyznaj, że twoja ekspertyza historyczna była potrzebna do projektu badawczego związanego z kampanią wiedeńską. Wyraź entuzjazm naukowca, który zyskał dostęp do wcześniej zastrzeżonych materiałów.

Cień uśmiechu dotknął jej ust.

— Michał doceni pasję naukowca. To jedna z jego niewielu autentycznych cech. Użyj tego, by nawiązać kontakt — ale nie ujawniaj niczego o anomaliach czasowych ani o Paradoksie Korony.

Gdy przygotowywali się do wyjścia, księżniczka Anna dodała: — Król pojawi się o dwudziestej pierwszej. Jest świadomy twojej roli, choć nie przyzna tego wprost. Jeśli zdecyduje się na rozmowę, pozwól mu prowadzić — i podążaj dokładnie za jego tokiem myślenia.

Ciężar tych poleceń zawisł na Oskarze, gdy opuszczali Komnatę Bursztynową. W ciągu jednego dnia przeszedł od mało znaczącego naukowca do odgrywania złożonej roli w królewskiej grze o wysoką stawkę. A dziś wieczorem zostanie przedstawiony samemu królowi — Władysławowi V Jagiellońskiemu, monarsze, którego rodzina rządziła Polską poprzez nieprzerwaną linię sukcesji, która, według badań jego ojca, mogła reprezentować tylko jedną gałąź rozdzielonej rzeczywistości historycznej.

— Jesteś na to gotowy? — zapytała Marie-Claire, gdy szli w kierunku głównego wejścia pałacu, gdzie czekał transport. Jej ton niósł szczere zatroskanie.

— Jestem historykiem, nie szpiegiem — odparł Oskar szczerze. — Przez całe życie uczyłem się rozpoznawać echa minionych bitew. Ale dziś wieczorem wkroczę tam, gdzie każda cisza może być krzykiem, a każdy toast — zdradą.

Jej dłoń dotknęła krótko jego ramienia, gest tak ulotny, że mógł go sobie wyobrazić. — Pomyśl o tym jak o innym rodzaju analizy historycznej. Te same wzorce istnieją zarówno w ludzkich interakcjach, co i w udokumentowanych wydarzeniach — sojusze, zdrady, walka o władzę, momenty konwergencji. — Jej głos złagodniał. — Poza tym, nie będziesz sam.

Główne wejście pałacu otworzyło się przed nimi, odsłaniając elegancki czarny pojazd czekający u podnóża ceremonialnych schodów.

Kiedy zaczęli schodzić, Oskar stał się boleśnie świadomy obecności Marie-Claire — nie tylko jako ochrony, ale jako kogoś, kto poruszał się po tym samym cienkim gruncie, po którym on właśnie zaczął stąpać. Kogoś, kto rozumiał, co znaczy patrzeć przez zatarcie linii czasowych i dźwigać brzemię historycznego dziedzictwa.

— Porucznik Poniatowska — powiedział, gdy zbliżali się do pojazdu — zanim wejdziemy do jaskini lwa, mam jedno pytanie.

Zatrzymała się i spojrzała na niego z wyczekującym spokojem.

— Czy kiedykolwiek je widziałaś? Inne linie czasowe?

Marie-Claire wytrzymała jego spojrzenie. Tik wrażliwości pojawił się chwilowo na jej twarzy. — Tak — odpowiedziała w końcu, jej głos był ledwie słyszalny. — Widziałam Polskę, która upadła. Haiti, które spłonęło. I co gorsza — wersje mnie samej, których nie rozpoznałam, z życiem, którego nigdy nie przeżyłam.

Szczerość tego wyznania uderzyła Oskara mocniej, niż się spodziewał. Zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi pojazdu otworzyły się z miękkim sykiem, a umundurowany kierowca skłonił się lekko.

— Wasza Ekscelencjo. Historyku Sobieski — powiedział, zwracając się do Marie-Claire tytułem, którego Oskar nie słyszał używanego wobec niej wcześniej. — Konwój gotów do odjazdu w kierunku Pałacu Belwederskiego.

Twarz Marie-Claire zmieniła się błyskawicznie, przybierając z powrotem wyraz dyplomatycznej neutralności — tak szybko, że Oskar mógłby zwątpić, czy ten moment wrażliwości kiedykolwiek naprawdę miał miejsce. Kiwnęła głową kierowcy i gestem zaprosiła Oskara, by wsiadł pierwszy.

Gdy zasiedli na miękkich, skórzanych fotelach, Oskar przyłapał się na tym, że obserwuje profil Marie-Claire na tle ciemniejącej warszawskiej panoramy, widocznej przez przyciemnione szyby. Tytuł „Wasza Ekscelencjo”, wypowiedziany wcześniej z naturalną łatwością, sugerował rangę znacznie wyższą niż ta, którą dotąd jej przypisywał. Kolejna warstwa, kolejna maska — a może prawdziwa twarz, której jeszcze nie potrafił odczytać.

Wieże fuzyjne Warszawy pulsowały swoim stałym niebieskim rytmem, gdy konwój oddalał się od Pałacu Królewskiego, kierując się w stronę Belwederu, gdzie czekała polska śmietanka towarzyska. Oskar czuł osmańską monetę w kieszeni marynarki, mały ciężar, który zdawał się rosnąć z każdym kilometrem.

Dziś wieczorem miał wejść w inny rodzaj historycznego punktu konwergencji — nie z wieków minionych, ale rozwijającego się w czasie rzeczywistym wokół niego. Zgromadzenie, gdzie los rozszczepionych linii czasowych Polski mógł zawisnąć na włosku.

A obok niego siedziała Marie-Claire Poniatowska, kobieta, która sama ujrzała te inne wersje Polski — być może jedyna osoba w tej linii czasowej, która naprawdę rozumiała, czego doświadczał.

Pałac Belwederski lśnił na tle zmierzchającego nieba, jego neoklasyczna fasada oświetlona miękkim, złotym światłem. Podkreślało ono historyczną godność budowli, bez ostentacyjnych pokazów technologii fuzyjnej, tak charakterystycznych dla nowszych budynków rządowych.

Wzniesiony na początku XIX wieku, pałac służył różnym celom w trakcie nieprzerwanej suwerenności Polski — od rezydencji książąt, przez pałac gościnny, aż po obecną rolę ceremonialnego miejsca działalności dyplomatycznej i kulturowej.

Ich pojazd przejechał przez serię punktów kontrolnych — każdy subtelniejszy, ale bardziej zaawansowany od poprzedniego.

Gdy dotarli do okrągłego podjazdu przed wejściem do pałacu, Oskar naliczył co najmniej cztery różne technologie skanowania — analizujące wszystko: od sygnatur biometrycznych, przez układy nerwowe, aż po wzorce rezonansu czasowego.

— Zachowanie bezpieczeństwa nie dotyczy już tylko konwencjonalnych zagrożeń — powiedziała cicho Marie-Claire, gdy wysiadali z pojazdu. — Po wczorajszym incydencie w ośrodku badawczym wszystkie instytucje wdrożyły systemy wykrywania anomalii czasowych.

— Czy one naprawdę są w stanie wykryć zatarcie między rzeczywistościami? — zapytał Oskar, zniżając głos, gdy zbliżali się do głównego wejścia, gdzie wartownicy ubrani w ceremonialne mundury stali na baczność.

— W teorii. W praktyce… — Pozostawiła myśl niedokończoną, gdy dotarli do elegancko ubranej kobiety stojącej przy wejściu z cyfrowym spisem gości.

— Porucznik Marie-Claire Poniatowska, Królewski Korpus Dyplomatyczny, eskortująca Historyka Oskara Sobieskiego, Królewska Dywizja Historyczna — ogłosiła Marie-Claire z wyćwiczoną łatwością.

Kobieta lekko się skłoniła. — Witamy, Wasza Ekscelencjo. Historyku Sobieski. Przyjęcie odbywa się w Sali Lustrzanej. Minister Wójcik nalegał, byście po przybyciu udali się do kręgu dyplomatycznego.

Marie-Claire potwierdziła uprzejmym skinieniem głowy, po czym poprowadziła Oskara przez ozdobny hol wejściowy, lekko dotykając jego łokcia.

— Leszek Wójcik — szepnęła. — Szef Komisji Regulacji Fuzji. Jedno z imion na „L” z notatnika Zaleskiego. Uważaj, co przy nim mówisz i wsłuchaj się w to, co on ma do powiedzenia.

Wnętrze Belwederu płynnie łączyło historyczne elementy z nowoczesnymi udogodnieniami. Osiemnastowieczne żyrandole przerobiono na fuzyjne źródła światła, klasyczne freski chroniły subtelne pola siłowe, a antyczne meble rozmieszczono uwzględniając współczesne potrzeby bezpieczeństwa.

Efekt był harmonijny — nie przypominał technologicznej ingerencji, lecz raczej kontynuację tradycji. Polską przeszłość przekształcono w teraźniejszość bez zatraty tożsamości.

Gdy zbliżali się do Sali Lustrzanej, ogarnął ich delikatny szmer rozmów i dźwięki muzyki klasycznej — kwartet smyczkowy grał na żywo z niewidocznego dla gości podwyższenia.

Oskar poczuł nagłe napięcie w piersi — instynktowny dyskomfort badacza, który zamiast udokumentowanych wydarzeń miał teraz do czynienia z żywymi ludźmi — obiektami obserwacji.

Marie-Claire musiała to wyczuć, bo jej dłoń na moment ścisnęła jego ramię w geście otuchy.

— Pamiętaj — szepnęła, gdy przekraczali próg — nie jesteś tu w charakterze gościa. Jesteś obserwatorem.

Sala Lustrzana zasługiwała na swoją nazwę — elegancka prostokątna komnata, której ściany składały się z naprzemiennych paneli pozłacanych ram luster i okien wychodzących na ogrody pałacowe. Efekt zwielokrotniał przestrzeń w nieskończoność, jednocześnie wyłapując ciepłe światło z ulepszonych fuzyjnie żyrandoli. Niemal stu gości krążyło po sali — ministrowie rządowi w formalnych strojach, oficerowie wojskowi w mundurach galowych, arystokraci prezentujący subtelne insygnia rodzinne, zagraniczni dyplomaci z kulturowymi modyfikacjami polskiego stroju galowego.

Gdy weszli, Oskar natychmiast wyczuł subtelną zmianę napięcia w sali — nieoczywistą, ale zauważalną dla kogoś, kto całe życie spędził na studiowaniu wzorców i kontekstów.

Spojrzenia — szybkie, pozornie neutralne — przecięły przestrzeń. Oceny były dokonywane błyskawicznie i przekazywane dalej za pomocą mikroskopijnego języka gestów, spojrzeń i ułożenia ciała.

Marie-Claire była tu rozpoznawalna. Jej obecność nie zaskakiwała. To jego pojawienie się u jej boku rejestrowano — analizowano, przypisywano znaczenie, klasyfikowano w nieustającym procesie dworskiej układanki.

Zanim zdążyli zrobić kilka kroków w głąb sali, dystyngowany mężczyzna po sześćdziesiątce odłączył się od pogrążonej w rozmowie małej grupy i podszedł do nich z wyćwiczoną serdecznością. Jego skrojony na miarę garnitur nosił charakterystyczną niebiesko-srebrną odznakę Komisji Regulacji Fuzji.

— Porucznik Poniatowska — powiedział ciepło, biorąc jej dłoń z poufałą łatwością. — Jak zawsze to przyjemność. A to musi być historyk, którego księżniczka Anna wypożyczyła z archiwów. — Zwrócił się do Oskara z oceniającym spojrzeniem częściowo skrytym za dyplomatycznym uśmiechem. — Leszek Wójcik, Minister Spraw Regulacji Fuzji. Pańska reputacja pana poprzedza, Historyku Sobieski.

— Ministrze Wójcik — odpowiedział Oskar z odpowiednim szacunkiem. — Jestem zaszczycony pańską uwagą, choć przyznaję, że moja praca rzadko kiedy zaprowadza mnie w kręgi regulacyjne.

Uśmiech Wójcika pozostał niezmienny, ale jego oczy wyostrzyły się z zainteresowaniem. — A jednak jest pan tu, nagle w ich centrum. Księżniczka musi sobie niezwykle cenić pańską historyczną perspektywę, by wyciągnąć pana z archiwów podczas tak… burzliwych czasów.

Sondowanie było oczywiste, ale zręcznie wykonane. Oskar przypomniał sobie zalecenie księżniczki Anny o skalkulowanej szczerości.

— Jej Królewska Wysokość poprosiła o moją ekspertyzę dotyczącą pewnych dokumentów historycznych związanych z kampanią wiedeńską z 1683 roku — odpowiedział. — Osobiste zapiski króla Jana III zawierają elementy kryptograficzne, które pasują do moich specjalizacji badawczych.

— Ach, Wiedeń. — Wójcik skinął głową z zamyśleniem. — Jedna z najświetniejszych chwil Polski — ocalenie chrześcijaństwa, pokonanie osmańskiej ofensywy. Kluczowy moment w historii Europy. — Zrobił pauzę, obserwując Oskara uważnie. — Niektórzy mogliby nawet nazwać go punktem zwrotnym dla całej zachodniej cywilizacji.

Nacisk był subtelny, ale nie do przeoczenia. Wójcik wypytywał o punkty konwergencji — o rozgałęzienia rzeczywistości zakodowane w historii. Oskar zachował naukowy ton, ale starannie ważył każde słowo.

— Istotnie, Panie Ministrze. Bitwa pod Wiedniem to miejsce przecięcia sił militarnych, politycznych i kulturowych, które zdefiniowały przyszłe stulecia. — Pozwolił, by nuta akademickiego entuzjazmu zabrzmiała w jego głosie. — Wzorce kryptolingwistyczne w prywatnej korespondencji Jana III sugerują istnienie wielu możliwych rozwiązań — takich, które nie pojawiły się w żadnej oficjalnej analizie.

Wójcik przyjął te słowa w milczeniu. Oceniał — nie odpowiedź, lecz ukrytą architekturę wypowiedzi. Po chwili lekko skinął głową, jakby w czymś się utwierdził.

— Fascynujące. Chętnie posłucham więcej o tych… ramach interpretacyjnych w późniejszym terminie. — Minister rzucił spojrzenie ponad jego ramieniem. — Ach, ale widzę, że inni równie niecierpliwie pragną poznać naszego znamienitego historyka. Księżna Janina szczególnie interesowała się pańskim przybyciem.

Oskar odwrócił się za jego spojrzeniem.

Księżna Poniatowska — ta sama srebrnowłosa arystokratka, która wczoraj eskortowała go na spotkanie z księżniczką Anną — zbliżała się teraz z celową gracją. Jej strój formalny odwoływał się do stylu Marie-Claire: elegancka fuzja polsko-haitańskich wpływów, wzbogacona jednak o wyszukane ozdoby, odpowiadające jej wyższemu statusowi.

— Ministrze Wójcik — potwierdziła księżna z wyćwiczoną serdecznością, zanim zwróciła uwagę na Marie-Claire i Oskara. — Poruczniku. Historyku Sobieski. Jak miło widzieć was już zaangażowanych w dyskusje regulacyjne.

Pod warstwą opanowania przebijało coś więcej — nuta, której nie dało się zignorować.

— Ufam, że Pan Minister nie zmonopolizował waszych pierwszych chwil na przyjęciu?

— Rozmawialiśmy o historycznym znaczeniu kampanii wiedeńskiej — odpowiedział Wójcik gładko. — Temat, który zdaje się być bliski aktualnym zainteresowaniom Jej Królewskiej Wysokości.

— Zaiste. — Uśmiech księżnej nie dotarł do oczu. — Choć podejrzewam, że paralele między tamtymi wydarzeniami a dzisiejszymi wyzwaniami regulacyjnymi mogłyby być równie pouczające. Równowaga sił między monarchią, szlachtą a wyłaniającymi się technologiami była w XVII wieku równie delikatna, jak dzisiaj.

Oskar wyczuł to natychmiast — pod tą wymianą uprzejmości płynęły silne, stare prądy. Spojrzał na Marie-Claire. Jej twarz pozostała bez wyrazu, ale drobne napięcie w jej postawie zdradzało więcej niż słowa. Wiedziała, że to nie była zwykła wymiana uprzejmości. Coś zostało zainicjowane — i to z premedytacją. Echa rywalizacji, której początki mogły sięgać dekad, jeśli nie pokoleń. Zanim rozmowa mogła się rozwinąć, stanowczy kobiecy głos przerwał z bliska:

— Ministrze Wójcik, delegacja francuska prosi o pańską obecność. Chodzi o doprecyzowanie ustaleń.

Głos należał do kobiety w galowym mundurze, z insygniami generalskimi i nienaganną prezencją. Oskar rozpoznał ją natychmiast z materiałów operacyjnych: generał Amara Szymanowska, dowódczyni Polsko-Haitańskiej Grupy Obronno-Strategicznej.

Jej ciemna karnacja i Gwiazda Ogniobraci na kołnierzu zdradzały haitańskie korzenie, ale to nie one przyciągały uwagę — tylko sposób, w jaki stała. Bez cienia wahania. Z autorytetem kogoś, kto nigdy nie musi powtarzać polecenia dwa razy.

Wójcik zamaskował cień irytacji dyplomatycznym uśmiechem. — Oczywiście, Pani Generał. Obowiązek wzywa. — Skinął głową. — Księżno. Poruczniku. Historyku. Nasze rozważania historyczne będą miały swój dalszy ciąg.

Gdy oddalał się z generał Szymanowską, ta podeszła krok bliżej. Jej ruchy były skrajnie oszczędne, jakby każdy gest podlegał wewnętrznej kalkulacji.

Z tej odległości Oskar dostrzegł więcej: precyzję wypracowaną w polu, spojrzenie wyćwiczone do wychwytywania intencji, nie tylko słów. Twarz dojrzałej taktyczki. Nie pomijała niczego.

— Księżno Poniatowska — potwierdziła formalnie generał, zanim zwróciła się do Marie-Claire z cieplejszym wyrazem twarzy. — Poruczniku. Dobrze wyglądasz.

Gdy jej spojrzenie przesunęło się na Oskara, ciepło zgasło. Zastąpiła je chłodna, taktyczna ocena.

— To historyk, jak przypuszczam?

— Oskar Sobieski — odparła Marie-Claire. — Uzyskał dostęp rubinowy od księżniczki Anny. Na czas trwania obecnego… projektu badawczego.

Generał przyjrzała się Oskarowi z przenikliwą intensywnością.

— Sobieski. Linia krwi wyraźnie odciśnięta w pańskich rysach. — Nie zabrzmiało to jak komplement. Raczej jak odnotowanie elementu układanki. — Rozumiem, że przyznano panu dostęp do zastrzeżonych materiałów dotyczących kampanii wiedeńskiej.

— Tak, Pani Generał. — Oskar utrzymał ton, który latami szlifował w środowiskach akademickich — choć nigdy jeszcze pod taką lupą. — Księżniczka Anna uznała, że moja specjalizacja w kryptografii historycznej może pomóc w analizie prywatnych zapisków króla Jana III.

Generał Szymanowska skinęła lekko głową, jakby potwierdzając coś samej sobie.

— Gwardia Jagiellońska została dziś rano postawiona w stan podwyższonej gotowości. Bezpieczeństwo operacyjne wdrożono według dyrektywy numer siedem.

To było wyraźnie skierowane do Marie-Claire, nie do niego. — Masz autoryzację do zastosowania środków zaradczych, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Oskar nie znał tej terminologii, ale ton, w jakim ją wypowiedziano, wywołał u niego dreszcz. Marie-Claire nie odpowiedziała od razu, ale jej postawa zmieniła się wyraźnie — była teraz bardziej czujna, zamknięta w sobie, skupiona i gotowa.

— Zrozumiano, Pani Generał. — Jej głos był spokojny, ale napięty. — Czy doszło do kolejnego incydentu?

— Nic, co można by potwierdzić. — Szymanowska rozejrzała się po sali z precyzją kogoś, kto całe życie ocenia warunki bojowe. — Ale wzorce rezonansu harmonicznego wykazują fluktuacje powyżej progów bazowych. Król zatwierdził wdrożenie protokołów bezpieczeństwa.

Księżna Janina wtrąciła się z dyplomatyczną gładkością:

— Być może powinniśmy kontynuować tę odprawę bezpieczeństwa w bardziej prywatnym otoczeniu? Ambasador haitański pytał o ciebie, Pani Generał, a jestem pewna, że Historyk doceni chwilę na aklimatyzację, zanim zostanie zalany szczegółami operacyjnymi.

Subtelna nagana — ale jednoznaczna.

Generał Szymanowska skinęła krótko głową.

— Oczywiście, Księżno. Protokołów dyplomatycznych należy przestrzegać, nawet jeśli stoimy w obliczu rozszczelnienia rzeczywistości. — Odwróciła się do Marie-Claire. — Poruczniku, trzymaj się blisko Historyka. Jego linia krwi czyni z niego jednocześnie ważną figurę w tej układance jak i potencjalną ofiarę.

Bez cienia uśmiechu. Bez wyjaśnień generał ruszyła w stronę grupy zagranicznych attaché wojskowych.

— Amara zawsze przedkładała treść nad formę — zauważyła księżna Janina z lekkim westchnieniem. — Cenna cecha u dowódcy. Czasem trudna w kontaktach dyplomatycznych.

Jej spojrzenie przeniosło się na Oskara.

— A teraz, Historyku… pozwól, że przedstawię ci kilka osób. Mogą okazać się przydatne w twoich badaniach — a może i czymś więcej.

Gdy księżna prowadziła ich w głąb tłumu, Oskar nie mógł przestać myśleć o obecności Marie-Claire u swego boku. Już nie tylko strażniczka — ale ktoś, kto miał prawo działać. Używać „środków zaradczych”. Te słowa dźwięczały mu w głowie, niepokojąco bez definicji, ale wyraźnie obciążone znaczeniem. Wzmianka o pękającej rzeczywistości padła z wojskową lakonicznością, bez cienia metafory. Generał Szymanowska nie tylko wiedziała o anomaliach czasowych — była częścią struktur stworzonych, by im przeciwdziałać.

Wieczór dopiero się zaczynał, ale Oskar już zaczynał rozumieć, co Marie-Claire miała na myśli, mówiąc o uważnym obserwowaniu. Nie chodziło o słowa, lecz o to, co nie zostało powiedziane. Subtelne odchylenia sylwetek, spojrzenia trwające ułamek za długo, idealnie wykalkulowane pauzy — wszystko to wyrażało więcej niż wypowiedziane słowa.

A gdzieś w tej lśniącej sali, pośród szkła, bursztynu i symboli władzy, przemieszczał się Michał Radziwiłł — były minister, którego nazwisko splatało się z rozsianymi po Rzeczypospolitej siatkami Karmazynowej Zasłony. Człowiek, którego decyzje mogły doprowadzić do siedmiu śmierci. Może także do śmierci jego ojca.

Ta myśl uderzyła w rdzeń Oskara jak hartujący młot. Nie był szpiegiem. Ani żołnierzem. Ani dyplomatą. Ale był historykiem — wytrenowanym w rozpoznawaniu wzorców, które rozciągały się przez całe stulecia ludzkiej egzystencji. Tyle że dziś wieczorem nie miał analizować zakurzonych kronik. Miał czytać ludzi. Ruchy. Milczenie. Postawy. Spojrzenia.

Zastosuje swoją wiedzę nie do analizy pachnących pergaminem dokumentów, lecz do obserwacji żywych ludzi — w czasie rzeczywistym, w sercu wirującej sieci władzy, która mogła skrywać coś znacznie bardziej niebezpiecznego niż polityczne knowania.

Jeśli generał Szymanowska miała rację, a anomalie czasowe faktycznie narastały, to przyjęcie mogło nie być tylko rytuałem towarzyskim. Mogło być punktem konwergencji. Miejscem, gdzie historia zaczyna się rozchodzić w niezliczone nici. I stawką nie była już tylko prawda o jego ojcu. Ale przyszłość, która jeszcze się nie wydarzyła — albo wydarzała się… „gdzieś indziej”.

2.3 Szklane twarze

Przyjęcie rozwijało się jak złożony taniec. Oskar potrafił śledzić kroki, choć nie wszystkie jeszcze znał.

Księżna Janina prowadziła ich od rozmowy do rozmowy — każda z nich wyglądała na przypadkowe spotkanie, lecz była starannie zaplanowana. Jej celem było nie tylko wprowadzenie Oskara w towarzystwo, ale też zbadanie, jak inni zareagują na nagłe pojawienie się historyka w królewskim kręgu.

Marie-Claire trzymała się blisko. Jej karmazynowa suknia, wyróżniająca się na tle pastelowych mundurów i formalnych strojów, pozwalała Oskarowi dostrzec ją bez trudu, nawet gdy chwilowo się rozdzielali. Była jego kotwicą. Jej krótkie szeptane uwagi — precyzyjne, rzeczowe, zawsze w porę — nadawały sens wymianom, które bez niej pozostałyby dla niego niezrozumiałe.

— Uścisk dłoni ministra Czarneckiego był zbyt mocny, zbyt gorliwy — szepnęła po jednym z takich spotkań. — To szef sztabu Michała Radziwiłła, ale według pogłosek gra na dwa fronty. Obserwuj, z kim porozmawia jako następnym.

W miarę jak wieczór postępował, Oskar zaczął dostrzegać wzorce — grupy, które formowały się i rozpadały według niewidzialnych sojuszy; rozmowy cichnące w obecności określonych osób; subtelne znaki przekazywane ustawieniem kieliszków, poprawianiem mankietów, ukłonem głowy o pół sekundy za długim.

Zorientował się, że korzysta z tych samych umiejętności, które przez lata wykorzystywał do analizowania zapisów dawnych relacji dyplomatycznych. Teraz jednak przedmiotem obserwacji byli ludzie z krwi i kości — tu i teraz.

W końcu księżna przeprosiła, by zająć się innymi gośćmi, zostawiając ich dwoje przy jednej z wysokich kompozycji kwiatowych ustawionych wzdłuż sali. Poza starannie przystrzyżonymi ogrodami migotały światła Warszawy, a na tle nocnego nieba błękitnym blaskiem pulsowały wieże fuzyjne.

— Dobrze się adaptujesz — zauważyła cicho Marie-Claire. — Wielu akademików nie radzi sobie z tego rodzaju presją towarzyską.

Oskar upił łyk szampana z kieliszka, którego trzymał przez ostatnią godzinę. — Traktuję to jak żywe archiwum. Ci ludzie to po prostu dokumenty w ruchu — niektóre autentyczne, inne fałszywe, wszystkie wymagające właściwej analizy.

Cień uśmiechu pojawił się na jej ustach. — Interesująca perspektywa. Choć dokumenty rzadko próbują cię zabić.

— Zdziwiłabyś się, jak zajadłe potrafią być dysputy archiwalne — odparł, wywołując u niej cichy śmiech, który zdawał się zaskoczyć nawet ją samą.

Chwilę lekkości przerwała nagła zmiana nastroju w sali. Rozmowy na moment ucichły, po czym wznowiły się z przesadną swobodą. Marie-Claire niemal niedostrzegalnie się wyprostowała, jej spojrzenie utkwione było w wejściu.

— Michał Radziwiłł przybył — powiedziała, tonem neutralnym, ale jej ciało zdradzało czujność. — Wcześniej niż się spodziewano. I z orszakiem. Interesujące.

Oskar odwrócił się lekko, by przyjrzeć się nowoprzybyłym. Nie miał wątpliwości, kto zagościł w progach pałacu. Michał Radziwiłł — wysoki, z ciemnymi włosami przyprószonymi srebrem i ostrymi rysami typowymi dla jego rodu. Nie emanował jednak tą samą arystokratyczną powściągliwością, którą posiadała jego kuzynka Helena. Poruszał się z pewnością siebie człowieka, który nadal posiada wpływy, nawet jeśli oficjalnie odszedł z rządu.

Bardziej interesujący był jego orszak. Wśród oczekiwanych politycznych popleczników wyróżniał się młodszy mężczyzna w skromnym garniturze. Było w nim coś znajomego — sposób, w jaki trzymał ramiona, jego ostrożne, jakby wyuczone ruchy. Oskar nie potrzebował dodatkowych znaków. Nawet bez widocznej plamy atramentu na prawym środkowym palcu, poznałby go od razu. Akademik. Jeden z jego współplemieńców.

— Starszy mężczyzna po jego prawej to Leonard Czarnecki, jego szef sztabu — potwierdziła Marie-Claire. — Ale nie rozpoznaję młodszego.

— Nie polityk — wymamrotał Oskar. — Akademik. Fizyk teoretyczny, jeśli miałbym zgadywać — mają szczególny sposób obserwowania pomieszczeń, obliczania zmiennych.

Marie-Claire wyjęła małe urządzenie z kopertówki, dyskretnie sprawdzając jego wyświetlacz. — Rozpoznawanie twarzy potwierdza twoją ocenę. Dr Adam Nowicki, profesor nadzwyczajny w Krakowskim Instytucie Etyki Kwantowej. Specjalizacja w teorii rezonansu harmonicznego.

— Ta sama dziedzina co Zaleski — zauważył z zainteresowaniem Oskar. — I jest tu z Radziwiłłem, a nie z delegacją naukową.

Zanim zdążyli to omówić, uwaga sali znów się przesunęła — delikatny dźwięk ceremonialnego dzwonka ogłosił przybycie księżniczki Anny. Weszła w towarzystwie delegacji dyplomatycznej, z komandorem Lisowskim i pułkownik Tarnowską u boku, oboje w pełnych mundurach galowych. Księżniczka z wyćwiczoną elegancją witała kolejnych dygnitarzy, sunąc przez tłum z lekkością, w której godność splatała się z wyczuciem chwili.

— Idzie w naszą stronę — ostrzegła cicho Marie-Claire. — To nie było planowane. Coś się zmieniło.

Księżniczka Anna dotarła do nich z zaskakującą szybkością jak na kogoś, kto przemieszczał się przez zatłoczoną salę balową. Z bliska jej twarz pozostawała niewzruszona, ale napięcie wokół oczu zdradzało pilność skrytą za uprzejmym uśmiechem.

— Pani Porucznik. Historyku — powitała ich z nienaganną serdecznością. — Mam nadzieję, że przyjęcie okazało się dla was pouczające.

— Niezwykle, Wasza Wysokość — odpowiedział Oskar, bez zawahania podążając za przewidzianym rytuałem takich spotkań. — Księżna Janina zatroszczyła się, o to abym poznał wszystkie kluczowe osoby.

— Wspaniale. — Księżniczka lekko się odwróciła, ustawiając tak, by plecami zasłaniać większość sali. Jej głos obniżył się niemal niezauważalnie, choć twarz pozostała pogodna i spokojna.

— Mamy potwierdzenie. Odczyty fuzyjne pod Krakowem. Identyczne jak te zarejestrowane tuż przed śmiercią Zaleskiego.

Marie-Claire natychmiast spoważniała. — Lokalizacja?

— Pod dzielnicą uniwersytecką. Komandor Lisowski już koordynuje zespół reagowania.

Księżniczka zwróciła się teraz bezpośrednio do Oskara.

— Twoja analiza konwergencji wiedeńskiej była wyjątkowo cenna, Historyku. Chciałabym jutro wrócić do tej rozmowy — z udziałem profesora Rokickiego. Szczególnie zainteresowała go twoja interpretacja osmańskich zapisów dyplomatycznych.

Przekaz był jasny — parametry ich misji uległy zmianie. Coś działo się w Krakowie, coś, co bezpośrednio wiązało się z ich śledztwem.

Zanim Oskar zdołał odpowiedzieć — balansując między publicznym tonem rozmowy a potwierdzeniem, że rozumie ukrytą wiadomość — do ich grupy zbliżył się elegancki starszy mężczyzna, niosący się z pewnością siebie, którą dają tylko lata władzy i nazwisko z rodowodem.

— Księżniczko Anno — powiedział z ukłonem tak perfekcyjnym, że niemal ceremonialnym. — Monopolizujesz naszego wybitnego historyka. Mam nadzieję, że pozwolisz mi porwać go na chwilę? W imię dawnej przyjaźni?

Michał Radziwiłł przemieszczał się z imponującą ostrożnością — nie taką, którą narzuca starość, ale tą wyćwiczoną u ludzi, którzy nauczyli się ważyć każdy krok. Księżniczka Anna odwróciła się do niego z twarzą nieruchomą jak maska — uprzejmą, chłodną, nieczytelną.

— Książę Radziwille. Jakże miło, że zaszczycił pan nas swoją obecnością tego wieczoru — powiedziała księżniczka z uśmiechem pełnym wyważonej uprzejmości. — Właśnie tłumaczyłam Historykowi Sobieskiemu, że już wystarczająco zawłaszczyłam jego czas.

Skinęła głową Oskarowi i Marie-Claire z nienaganną gracją. — Poruczniku, proszę dopilnować, aby nasz gość spotkał się z profesorem Rokickim przed przybyciem króla. Zdaje się, że jest z delegacją naukową przy wschodnim tarasie.

Jak w mistrzowsko rozegranej partii, księżniczka wykonała swoją roszadę z chłodną elegancją, wycofując się z pola gry z wdziękiem godnym dworu. Zostawiła Oskara twarzą w twarz z figurą, która mogła mieć krew na rękach. Może nawet krew jego ojca.

Z bliska rysy Michała Radziwiłła wydawały się jeszcze ostrzejsze. Jego oczy, przenikliwie niebieskie, zatrzymały się na Oskarze z mieszanką ciekawości i czegoś chłodniejszego — kalkulacji.

— Historyku Sobieski — powiedział z ciepłym uśmiechem, jakby witali się po latach znajomości. — Pańska reputacja w dziedzinie analiz kryptografii historycznej pana wyprzedza. Pańska monografia poświęcona wzorcom w osiemnastowiecznych szyfrach dyplomatycznych wywarła na mnie szczególne wrażenie.

Oskar zachował neutralną, naukową postawę, choć poczuł znajome ukłucie adrenaliny. — Książę Radziwille, nie sądziłem, że eksperci polityki fuzyjnej znajdują czas na zagadnienia historycznej kryptografii.

— Znajduję czas na wiele rzeczy, zwłaszcza jeśli łączą się z moim zaangażowaniem na rzecz przejrzystości w badaniach fuzyjnych. — Uśmiech Radziwiłła pozostał uprzejmy, ale jego oczy pozostały zimne, skupione. — Monarchia, niestety, ma tendencję do ograniczania dostępu do tych materiałów historycznych, które mogą kwestionować ich monopol. Przypuszczam, że napotkał pan pewne… bariery podczas swoich badań?

Pytanie padło z precyzją godną starego wyjadacza — elegancka sonda, zaproszenie do podzielenia frustracji, sugestia wspólnoty w obliczu królewskiej kontroli. Oskar przypomniał sobie radę księżniczki: ostrożnie wykalkulowana szczerość. Tyle, by pozostać przekonującym. Ani słowa więcej.

— Dostęp do źródeł pierwotnych to zawsze największe wyzwanie dla każdego badacza — odpowiedział Oskar z dyplomatycznym spokojem. — Choć ostatnio miałem przywilej uzyskać nadzwyczajny dostęp do materiałów dotyczących kampanii wiedeńskiej w ramach specjalistycznego projektu badawczego.

— Ach, Wiedeń. — Radziwiłł skinął głową, jakby przywoływał wspomnienie osobistego doświadczenia. — Największy triumf Jana III… i jeden z momentów zwrotnych w historii Europy. Słyszałem, że przygląda się pan pewnym… nietypowym relacjom z tamtego okresu?

Pytanie było zbyt celne, zbyt dobrze zakotwiczone w faktach, by mogło być przypadkiem. Oskar nie miał wątpliwości — Radziwiłł miał swoich ludzi wewnątrz pałacu. Zachowując ton naukowego zainteresowania, odpowiedział z ostrożnością:

— Osobiste dzienniki polowe króla zawierają intrygujące wzorce kryptolingwistyczne, które nie zostały dotąd przeanalizowane z wykorzystaniem współczesnych metod. Księżniczka Anna była uprzejma udzielić mi dostępu w celu przeprowadzenia kompleksowego badania.

— Jakże szczęśliwy zbieg okoliczności dla świata nauki. — Ton Radziwiłła był uprzejmy, ale pod spodem kryła się nuta ironii. — I jakże… znaczące, że księżniczka uznała takie badania za priorytetowe właśnie teraz, gdy Komisja Regulacji Fuzji raportuje wzrost fluktuacji harmonicznych w całej Warszawie.

W tej wypowiedzi nie było już żadnej subtelności. Oskar poczuł, jak Marie-Claire napina się obok niego, choć jej wyraz twarzy pozostał przyjemnie neutralny. — Księżniczka zawsze była patronką badań historycznych — wtrąciła płynnie. — Podobnie jak pańska kuzynka Helena, która wykonała godną podziwu pracę, dbając pieczołowicie o nasze archiwa narodowe.

Wzmianka o Helenie Radziwiłł — lojalnej archiwistce — była wyraźnie wykalkulowana. Coś przemknęło przez twarz Michała — irytacja, być może, lub coś bardziej złożonego. — Istotnie. Moja kuzynka służy Koronie z godną podziwu oddaniem. — Jego nacisk na ‘Koronę’ raczej niż ‘kraj’ był subtelny, ale niewątpliwy. — Co przypomina mi — przyprowadziłem kogoś, kogo, jak sądzę, powinien pan poznać, Historyku Sobieski.

Gestem wskazał młodego akademika, który wszedł z jego orszakiem. — Dr Adam Nowicki z Instytutu Krakowskiego. Jego praca nad wzorcami rezonansu harmonicznego w dokumentacji historycznej zaskakująco zgodna z pańskimi zainteresowaniami badawczymi.

Młody profesor podszedł nieco spięty — uprzejmy aż do przesady, jak ktoś, kto długo ćwiczył tę scenę w głowie. — Historyku Sobieski, to dla mnie ogromny zaszczyt. Pańskie podejście do analizy wzorców w tekstach historycznych odegrało kluczową rolę w mojej pracy doktorskiej.

— Rozprawa doktorska doktora Nowickiego dotyczyła wykorzystania technologii skanowania wywodzącej się z fuzji do identyfikowania niespójności czasowych w źródłach historycznych — powiedział Radziwiłł tonem konwersacyjnym, choć jego spojrzenie było intensywne. — Temat dość kontrowersyjny, który niestety kosztował go bardziej prestiżową pozycję w Akademii Warszawskiej.

Przekaz był jasny: oto kolejny uczony, którego badania podważały oficjalną linię monarchii i który zapłacił za to cenę. Oskar dostrzegł w tym próbę zbliżenia, formę subtelnej rekrutacji, ale nie mógł zignorować autentycznego rezonansu, jaki wzbudziła w nim wzmianka o doktorze Nowickim.

— Chętnie poznałbym pańską metodologię, Doktorze — powiedział z prawdziwym zainteresowaniem. — Wykorzystanie narzędzi analizy kwantowej do badania dokumentów historycznych otwiera fascynujące możliwości. Zwłaszcza w kontekście źródeł o niestabilnym pochodzeniu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 72.98