Tytuł: Konstrukt
Copyright © by Michał Ferek, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Redakcja: Joanna Kotala
Wydanie I, Stargard
Ten, kto wyzwala z siebie bestię,
pozbywa się bólu bycia człowiekiem.
Hunter S. Thompson — Lęk i odraza w Las Vegas
Prolog I
Kilka minut po incydencie w Instytucie Badań Nowoczesnej Biomechaniki
Siedział w zaciemnionym pokoju, na podziurawionym fotelu, oglądając archiwalny odcinek talk-show Arsenia Halla. Mieszkanie w Skid Row, zapyziałej dzielnicy Los Angeles, było ostatnim miejscem, w którym tak naprawdę chciałby zejść z tego świata. Przysłonięte żaluzje łopotały, a na zewnątrz tłum, jak sam o nich mawiał, biwakowiczów przemierzał brudne i zaśmiecone skrawki Alameda Street w poszukiwaniu naiwnych cudzoziemców, którzy mogliby rzucić kilka centów.
Mimo iż pracował w policji, nie wychylał się zbytnio — można powiedzieć, że nie wyściubiał nosa poza obręb klatki schodowej, kiedy nie było to konieczne. Jak podano w porannych wiadomościach, poprzedniego wieczoru w dzielnicy doszło do strzelaniny z udziałem ciemnej furgonetki. Zginęło dwóch bezdomnych, którzy byli po prostu kolejnymi ofiarami pieprzonego systemu Ameryki. Domyślał się, że pochowają ich na cmentarzu Evergreen, gdzie co roku grzebie się blisko półtora tysiąca wyrzutków z okręgu Los Angeles.
— O dwóch śmieci mniej — powiedział do siebie mężczyzna, gasząc telewizor. Powstał i przemaszerował w kierunku skromnej kuchni.
Maleńka klitka, w której stał zlewozmywak i poobdzierana lodówka, była zawalona kartonami po pizzy. W zlewie piętrzył się stos naczyń z zaschniętymi resztkami posiłku, których nie zamierzał zmywać. Nie przeszkadzały mu insekty, głównie karaluchy, które znikały, kiedy zapalał światło. Myszy wraz z czarnymi wdowami, które łapał do słoika, wyręczały go w sprzątaniu robactwa. Fascynacja pająkami powodowała niekiedy koszmary, w których stworzenia kąsały go i zawijały w gigantyczny kokon. Zwisał wtedy z sufitu głową w dół i za nic w świecie nie mógł się poruszyć. Próbował, lecz te wielkości paznokcia stworzenia całymi rojami skakały na niego, wpełzając do uszu i spierzchniętych ust.
Nie znalazłszy nic szczególnego do jedzenia (wydłubał z kartonów wyłącznie zaschnięte pepperoni, które schrupał ze smakiem), zszedł kręconymi schodami do miejsca, gdzie mógł odgrywać zadowalające role kochanka, pana życia i śmierci. Będąc na dole, po omacku znalazł zwisającą na kablu żarówkę i przekręcił ją kilkukrotnie. Pokój, a raczej piwnica rozświetliła się ciepłym, czerwonawym blaskiem (dla tak niesamowitego efektu pomalował sprayem żarówkę).
Stanął w rozkroku, wpatrując się w klatkę, którą zespawał dla niego czarnoskóry mieszkaniec Compton, handlarz narkotyków i były członek gangu Bloods. Czarnuch nie stawiał oporu, kiedy podczas interwencji chłodna lufa magnum i niski głos Karla ostrzegały, że przejebie całą tę gangsterską budę, a sędzia z prokuratorem usadzą gnoja na pięćdziesiąt lat w Pelican Bay.
— I co, dziewczynki, głodne? — zapytał Karl głosem wywołującym gęsią skórkę.
Jego wzrok padł na metalową, zapaskudzoną ekskrementami miskę dla psa, a następnie na wyłaniające się z ciemności dwie wychudzone kobiety w poplamionych koszulach nocnych. Miały skołtunione włosy i były na skraju śmierci. Domyślał się, że oddałyby wszystko za choćby jeden kęs pokrojonego w paseczki krowiego łajna.
— Wypuść nas — zapiszczała niczym szczur starsza z kobiet. Chwyciła kraty, jakby to miało przekonać policjanta, który wydawał się uosobieniem najgorszych koszmarów.
Karl przeskoczył z nogi na nogę niczym gladiator przygotowujący się do ostatniego sztychu. Pogłaskał się po ciemnych, ogolonych na irokeza włosach rozmyślając, czy akurat dziś ma ochotę na seks. Nie miał, ale musiał je czymś nakarmić, aby matka z córką nie zeszły przedwcześnie z tego świata. Zdawał sobie sprawę, że śmierć głodowa jest jedną z najgorszych, dlatego poił je, karmił, a czasami nawet mył i przebierał, aby w nocy nie wrzeszczały wniebogłosy — głównie po to, aby ich jęki wydobywające się zza murów z czerwonej cegły nie wzbudziły niczyich podejrzeń. Dziewczynki musiały być grzeczne i wystarczyć jeszcze na kilka miesięcy, do zimy. Dopiero wówczas zamierzał je wypuścić.
Mieszkał w zawalającej się kamienicy, którą policja przejęła od miasta Los Angeles, aby po cichu obserwować morderców i handlarzy narkotyków w Skid Row. Wszyscy wiedzieli, że urzęduje w niej wyłącznie jeden gliniarz i bali się psychopatycznego, samozwańczego szeryfa, który wydawał się po stokroć gorszym skurwysynem od samego Colliego Entragiana.
— Chcecie jeść? — zapytał chłodno.
Kobiety przytaknęły, a córka (blondynka o niebiańskiej twarzy) naśladując matkę objęła chłodne niczym lód okratowania boksu.
— Daj… daj… — wydukała, mocniej ściskając kraty. Po jej czole przebiegła wesz, która momentalnie zniknęła w plątaninie tłustych włosów przypominających posklejane gronka surowych strączków fasoli.
— Stara, wetknij no łeb pomiędzy kraty. Zaraz dostaniecie żreć…
Matka, o której wiedział wyłącznie to, że ma na imię Samantha i pochodzi z Bakersfield, wysunęła drżące, zadrapane dłonie zza krat, błagalnie prosząc o choćby okruch spleśniałej grzanki.
— Daj — jej ciemne oczy na tle zakrwawionych białek przypominały żelowe gałki, jakimi można wystraszyć niegrzeczne dzieciaki podczas Halloween.
Karl ostrożnie podszedł do klatki, analizując każdy swój ruch. Opuścił wzrok, wpatrując się w kobietę, która niemal muskała jego ogromne przyrodzenie, napęczniałe pod sztywnym denimem. Podniecały go ich błagalne prośby — każde półsłówko, każde skinienie wysuwającej się zza krat dłoni sprawiało, że jego penis twardniał. Lubił dominować nad ich marnymi umysłami, gotowymi eksplodować z radości na widok zepsutego burgera, po którym pełzają już larwy much.
Samantha i jej córka Ann, skrajnie wyczerpane, nie zorientowały się, że oprawca nie przyniósł im nawet szklanki wody. Starsza kobieta pochyliła lekko głowę i zadrżała, widząc zbliżającą się ku niej, ogromną rękę człowieka z ozdobnymi sygnetami na palcach. Nim zdążyła ponownie zapytać o pokarm, silna, męska dłoń mocno zacisnęła się na jej wątłej, posiniaczonej szyi. Stara wydała z siebie bulgoczący dźwięk, zupełnie jak zarzynana świnia, a z jej ust, na pocięte żyletką przedramię pana, spłynął gęsty kożuch śliny.
Karl kilkukrotnie uderzył głową kobiety o okratowanie. Walił tak mocno, że w pewnej chwili znalazła się ona niemal na zewnątrz, jednak opuchlizna małżowin usznych uniemożliwiała sadyście wydobycie czerepu poza obręb klatki.
Ann nie reagowała. Na posiniaczonych kolanach, niczym dziki człowiek z dżungli, odsunęła się w cień. Karl usłyszał jej stłumiony pisk i dostrzegł błysk gasnących oczu. Nie współczuł córce maltretowanej kobiety, nie miał zamiaru zatrzymywać się, dopóki nie osiągnie wymarzonego celu…
Kości policzkowe pękły, a pierwsza kropla krwi ze stłuczonego nosa zabarwiła kraty ciepłą czerwienią.
— I co, kurwo?! — spytał przez zęby, przytrzymując twarz ofiary przy kratach. Ta ciężko dyszała, nie mając sił na dyskusję z policjantem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek obronie. — Ostatnio mnie wkurwiłyście! Chciałyście stąd zwiać!
— Nie…
— Może znów podaruję wasze cipy tym zawszonym, zakażonym HIV śmieciom z San Julian Street? Hmm…?
Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna oparł palce lewej ręki o jej dolną szczękę, pociągnął ją silnie w dół, aż trzasnęły skóra i tkanki w okolicach zagrzybionego gardła. Powiększone węzły chłonne pod uszami przesunęły się wyżej i niemal pękły.
— Zeżrecie to, co wyhodowałaś w swoim żołądku!
Prawą dłoń wpakował w jej jamę ustną, krusząc przednie, sczerniałe już zęby. Samantha wybałuszyła oczy, z których spłynął potok łez zmieszany z krwią i wydzieliną z nosa. Oprawca merdał palcami w jej gardle, podrażniając przełyk. Kobieta próbowała kasłać i odpychać agresora, lecz ten coraz głębiej zatapiał rękę, próbując wywołać wymioty. Wysuszony żołądek kobiety zacisnął się raz, potem drugi, a Samantha wydała z siebie niewyobrażalny jęk. Pierwsze soki żołądkowe spłynęły po ogromnym przedramieniu Karla, kwaśne i niemal żrące, jakby chciały strawić każdy cal jego skóry aż do kości. Momentalnie wysunął posklejaną śliną, krwią i wymiocinami dłoń. Kobieta zwymiotowała kwasem i wodą, którą podawał im specjalnie, aby ich żołądki rozciągnęły się jak cienki balon. Zawartość chlusnęła na spękaną posadzkę. Wymiociny wraz ze strzępkami krwi, które przypominały rozciągnięte, cieniutkie żelki, śmierdziały tak intensywnie, że Karl odsunął się, aby nie wejść w odrażającą nawet dla niego plamę. Po chwili ujrzał to, na co tak czekał — w szeroko rozwartych ustach kobiety tkwiła amorficzna, blada główka. Potem dostrzegł kolejną i kolejną… W końcu w plątaninie cieniutkich, wijących się mięśni naliczył z tuzin poruszających się stworzeń. Kobieta, nadal się dusząc, chwyciła ich długaśne, oślizgłe ciała, powoli wyciągając je z przełyku. Przypominało to magiczną sztuczkę, kiedy kuglarz połyka koński włos, a potem próbuje go wyciągnąć. Zadrżała, kiedy oddalająca się od jej przerażonej twarzy ręka Karla pochwyciła pęk prawie sześćdziesięciocentymetrowych tasiemców. Musiała wspomóc się drugą dłonią, aby wydobyć z trzewi całą kolonię płazińców. Po kilkunastu sekundach uporczywej walki, wymiotów i dławienia się wyskubała gromadę pasożytów, rzucając nimi z wściekłością o podłogę.
— Chlup!
Karl roześmiał się, próbując opanować lekkie zgorszenie. U jego stóp wiło się dwanaście tłustych tasiemców otoczonych sokami żołądkowymi i skrzepami krwi. Część z nich była pogryziona, jakby pasożyty ostatnimi czasy zmuszały się do kanibalizmu i obgryzały ściany żołądka kobiety, aby przeżyć.
— Holokaust zwierzęcy… Kocham takie gówno — spojrzał na starą, która po chwili padła na posadzkę z wysiłku, odtrącając w przeciwległy kąt blaszaną miskę. — Grzeczna dziewczyna, grzeczna…
Pochylił się nad wymiocinami. W jego dłoni tasiemce przypominały ręcznie schwytane, oślizgłe kongery amerykańskie wyłowione w okolicach półwyspu Cape Cod w Massachusetts przez nocnego kłusownika. Mimo iż brzydził się pewnymi rzeczami, głównie cuchnącymi, dopasowywał wszystko, co odrażające, do rzeczy dla niego przyjemnych, aby nie pogarszać stanu swojego umysłu. Wymioty próbował zastępować w myślach ulubioną zupą Campbell z puszki, a rozkładające się zwłoki przypasowywał do dojrzewającego sera firmy Alemar z Minneapolis, która produkowała najbardziej cuchnący nabiał w całej Ameryce.
Szybko ruszył schodami na piętro, chwytając tasiemce za gardziele. Rzucił je na deskę do krojenia, po czym, wyciągnąwszy zabrudzoną zjełczałym tłuszczem patelnię, odpalił kuchenkę gazową. Tasiemce wiły się na zbutwiałym drewnie, próbując uciec z przerażającego piekła. Karl dłonią przytrzymał płazińce, rolując je na kształt surowych, zakupionych w markecie szparagów. Sięgnął po zapaskudzony tasak, by po chwili przygotować się do rąbnięcia ostrzem o wijące się końcówki.
— Dupki trzeba wykroić, o tak… — oblizał usta, gotowy do działania.
Tasak wbił się w deskę z głośnym łupnięciem. Końcówki tasiemców zostały odrąbane, by po chwili zapętlić się w spazmie dziwacznego tańca u schyłku pasożytniczego bytu. Karl wsypał na patelnię granulowany czosnek, przyprawiając wszystko solą i pieprzem. Kiedy tylko wytworzyła się bordowa zasmażka, chwycił paluchami stworzenia i wrzucił je na rozgrzaną patelnię.
Bulgoczący olej prędko pochłonął stado oślizgłych stworzeń, które zabarwiły się aromatycznym curry i kurkumą. Karl przetarł oczy nad pryskającą patelnią — opary parujących soków żołądkowych i skrzepów krwi powodowały u niego łzawienie. Smarknął na smażące się tasiemce i, ocierając łzy z policzków, wymieszał danie drewnianą łopatką. Całość wyglądała nawet apetycznie. Po kilkudziesięciu sekundach potrawa była gotowa do podania, przypominała sklejony, nieco rozgotowany chiński makaron miejscami zabarwiony orientalnymi przyprawami. W kuchni pachniało mdłą, rozkładającą się wołowiną.
Bon appétit!
Karl zszedł na dół z patelnią w dłoni. Starsza z kobiet wciąż była w szoku, a jej córka nadal wpatrywała się w policjanta z podłym wyrazem twarzy.
— Żryjcie to i zamknijcie pizdy! — krzyknął, sięgając za kraty po przewróconą miskę. Musiał uważać na swoje przedramię, gdyż kilka tygodni temu, kiedy kobiety miały więcej wigoru, rzuciły się na niego i próbowały go pogryźć. — Mam dziś jeszcze kilka spraw do załatwienia i mam nadzieję, że będziecie grzeczne.
Odwrócił miskę i z gracją przełożył patelnię przez kraty, wlewając potrawkę w zapaskudzone naczynie. Parujące tasiemce tak bardzo się rozgotowały, że nie musiał zdrapywać łyżką resztek — całość rozlała się jak gęsta zupa, zatapiając kilka tłustych muszysk na dnie naczynia.
Gdy zamierzał odejść, poczuł dziwaczne drętwienie dłoni, jakby trzymał w ręku grzmiący telefon z włączoną wibracją. Odwrócił się tyłem do krat, zerkając niespokojnie na dłoń. Wykonany głównie z tytanu sygnet z trupią czaszką drżał, a jadeitowe oczy szczerzącej się główki rozbłysły wątłym światłem, jak gdyby próbowały zeskanować i wychwycić w piwnicy czającego się intruza. Mężczyzna doznał tak niewyobrażalnego szoku, że nawet nie zauważył, jak będąca na skraju śmierci głodowej Ann rzuca się ku misce i rękoma rozdziera gorące tasiemce, pakując je sobie do zainfekowanego grzybicą gardła.
Sygnet nadal drżał, wywołując u Karla euforię połączoną ze strachem. Mężczyzna ostrożnie wszedł po kręconych schodach, przytrzymując się żeliwnej poręczy, która emanowała ciepłem. Przeszedł przez kuchnię do dusznego salonu. Dochodziła dziewiętnasta, a promienie zachodzącego za budynkami słońca padały maleńkimi paskami na kineskop telewizora. Kotłujący się niczym zombie bezdomni właśnie wpełzali do namiotów rozłożonych na chodnikach.
Karl rozsiadł się w fotelu, nie spuszczając sygnetu z oka. Nie wierzył, że właśnie teraz to się dzieje, bo czekał latami, aż ktoś pobudzi przedmiot. Senne koszmary, które tak bardzo odmieniły jego życie i sprawiły, że stał się lepszym człowiekiem, mogły się ziścić, jeśli dopadnie uciekiniera. Szkice, którymi Karl wytapetował ściany mieszkania, przedstawiały tę istotę jako Boga, który rozwiąże jego problemy i przeistoczy go w anioła śmierci.
Siedział tak aż do następnego poranka, dopóki nie upewnił się, że istota tak naprawdę oddala się od Los Angeles.
Musiał działać. Wiedział, że ma coraz mniej czasu na to, aby połączyć się ze złem, które od lat przebywało w Instytucie Badań Nowoczesnej Biomechaniki, taka okazja mogła wydarzyć się raz w życiu. Czuł, że stał się wybrańcem, a znaleziony na wysypisku śmieci w Inglewood sygnet był drogowskazem, znakiem od mechanicznego zabójcy, że to właśnie on został wyznaczony na jego następcę.
Nad ranem, nękany niespokojnymi wizjami i otoczony koszmarnymi szkicami, doznał wstrząsu, czując znów drżenie sygnetu. Zyskał pewność, że zło wypełzło na powierzchnię i udaje się na północny kraniec Kalifornii. Wyszedł z mieszkania, nie przejmując się losem seksualnych niewolnic, które w zatęchłej piwnicy przy Alameda Street zaczęły zjadać siebie nawzajem.
Prolog II
Tokio. Ostatnie dni listopada 1986 roku.
Starszy mężczyzna, jak w każdy weekend, spacerował po tokijskim metrze, oczekując na nocny kurs przy stacji, którą władze miasta nazwali na jego cześć. Dokładnie na godzinę przed północą wszedł do niemal pustego przedziału i rozsiadł się wygodnie, wczytując się w poranną, już niemal nieaktualną gazetę. Jechał w kierunku najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Tokio Shibuya, gdzie znajdował się należący do niego dwupoziomowy apartament, strzeżony przez byłych członków Yakuzy zatrudnionych z polecenia samego Satoru Nomury, lidera gangu Kudo-kai.
Pociąg minął kolejne stacje i zatrzymał się dopiero na przystanku Oshiage, gdzie zaspani i zmęczeni pasażerowie niczym bydło wtaczali się do wagonów. Byli to głównie pracownicy korporacji i młodzi Yuppie, którzy harowali na nocną zmianę, by popołudniami móc wstąpić do baru, strzelić szklankę amerykańskiego Pabst Blue Ribbon i ponownie ruszyć na podbój korporacyjnego młyna.
Nastolatek o imieniu Royu przeciskał się przez tłum, aby znaleźć dla siebie upragnione miejsce. Po wypadku komunikacyjnym, jakiego doznał przed rokiem, nie mógł długo stać. Słuchał na walkmanie nowej, a zarazem pierwszej kasety Beastie Boys, którzy w Stanach Zjednoczonych dopiero wchodzili na szczyty list przebojów, ale w Japonii byli już fenomenem — ciężkie brzmienie i rapowy wokal był dla tutejszej młodzieży czymś niezwykle egzotycznym.
Royu, po przeciśnięciu się przez tabun zmęczonych ludzi, odnalazł niemal pusty przedział. Wybrał miejsce naprzeciwko sympatycznego staruszka, który nie był Azjatą — elegancki garnitur przywodził na myśl zachodniego, emerytowanego bankiera, prawdopodobnie obywatela wielkiej Ameryki. Staruszek uśmiechnął się do chłopaka, który również odwzajemnił uśmiech.
Wsłuchiwał się w kawałek Fight For Your Right, kiedy dostrzegł, że mężczyzna nakazuje ściągnąć mu słuchawki. Miał mu coś do przekazania, zapewne jakąś ciekawą anegdotkę. Sprawiał wrażenie przesympatycznego dziadka, z którym można wyjechać na ryby i wieczorami, przy ognisku, wysłuchać jego opowieści o zamierzchłych czasach.
— Chce pan posłuchać? — zapytał chłopak, zastanawiając się, czy starzec w ogóle rozumie po japońsku.
— Siądź tu, chłopcze. Widzę, że masz problemy z nogami. Wiedz, że przyszłość należy do ciebie.
Chłopak wstał i lekko zawstydzony zasiadł obok tajemniczego mężczyzny. Wyłączył walkman i poprawił czapkę z daszkiem.
— O czym pan mówi?
— O tym, że przyszłość należy do takich jak ty.
— Pan jest Amerykaninem?
— Tak, ale Japonia jest moim drugim domem.
— Super, zawsze chciałem zobaczyć Nowy Jork.
— Piękne miasto, wiesz, jak pierwsi osadnicy je nazywali?
— Nie mam pojęcia.
— Nowy Amsterdam, taką nazwę nadali mu Holendrzy. Handlowali bobrzymi futrami na terenie, który dziś można określić jako południowy kraniec Manhattanu — mężczyzna ściągnął okulary i rzucił okiem na kolana młodzieńca. — Ale dość historii, pogadajmy o tobie. Co się stało z twoją prawą nogą? To wskutek wypadku czy kulejesz od urodzenia?
— Wpadłem pod samochód, kiedy wracałem ze szkoły. Lekarze mówili, że miałem sporo szczęścia, ale nie obyło się bez wstawienia jakichś płytek w biodro i śrub pod kolanem.
— Ile masz lat?
— Ja? Szesnaście. Dlaczego pan pyta?
— Myślę, że jesteś w takim wieku, że mogę zdradzić ci mój sekret…
Mężczyzna ułożył skórzaną aktówkę na kolanach i przez długi czas czegoś w niej szukał. Nastolatek dostrzegł na jego dłoniach plamy wątrobowe, a niestarannie ogolona twarz wskazywała, że stary ma problemy z palcami i być może choruje na reumatyzm.
— Wiesz, co to jest? — zapytał mężczyzna, trzymając w dłoni pośniedziałą łyżeczkę.
— Tak. To zwykła łyżeczka.
— Powiem ci coś w tajemnicy, ale najpierw powiedz, jak się nazywasz.
— Royu Tanaka.
— Miło mi — wyciągnął ku niemu dłoń, a młodzieniec odwzajemnił uścisk. — James. Nazywam się James, ale nazwiska ci nie podam ze względów osobistych. Rozumiesz?
— Tak. Rozumiem, James.
— Zatem uważnie obserwuj, Royu, co się stanie.
Nim nastolatek zdążył odpowiedzieć, uniósł łyżeczkę na wysokość oczu i skupiony wpatrywał się w nią, jak gdyby próbował wniknąć wzrokiem w jej strukturę. Światła w przedziale zamigotały, a wagon zatrząsł się, omal nie wypadając z torów. Nastolatek nerwowo powstał, a do jego uszu napłynął pisk tarcia hamulców. Chwycił się za głowę i zamknął oczy. Próbował krzyczeć, lecz coś nakazywało mu się uspokoić, nie martwić się o nic i spokojnie usiąść. Dziwne zjawisko trwało ułamek sekundy.
Siadaj, chłopcze, niebawem staniesz się kimś innym, ale coś za coś… Zapomnij o tym co przeżyłeś, zapomnij, kim byłeś, a ja wskażę ci drogę. To twoja przyszłość, wyłącznie twoja…
Po chwili wszystko wróciło do normy — światło ponownie rozbłysło, a pociąg łagodnie wjechał na peron w dzielnicy Shibuya. Royu spojrzał na starca, który na jego oczach w jakiś magiczny sposób zakrzywił łyżeczkę. Zginała się już pod kątem niemal sześćdziesięciu stopni, by po chwili wpatrywania w nią złożyć się w drugą stronę, pod kątem prostym. James robił to siłą własnej woli, oczami czy Bóg wie czym, bez ingerencji z zewnątrz.
— Jak pan to…? — zapytał Royu siadając z powrotem na miejsce.
Starzec powstał i uśmiechnął się do młodzieńca, delikatnie klepiąc go po policzku.
— Mam w swoim ciele coś, co sprawia, że kontroluję pewne przedmioty. Kiedy mnie zabraknie, polegnie też coś, co stworzył mój przodek… Ale dość tej zbędnej gadaniny. Chcesz być taki jak ja i zapomnieć o wszelakim bólu?
— Jasne!
— A pragniesz zostać kimś wyjątkowym?
Royu zastanawiał się przez chwilę. Nie miał pojęcia co skrywał w sobie ten Amerykanin i jakim cudem władał tak potężną mocą? Przypuszczał, że mogła to być zwykła sztuczka kuglarska. A jeśli się mylę i wszystko to było prawdą? Fajnie byłoby posiadać taką moc!
Royu analizował wszystkie za i przeciw, wiedział, że posiadanie takich umiejętności nie tylko zaskarbiłoby mu względy koleżanek, ale i pozwoliłoby pozbyć się nękających go, starszych chłopaków.
— Tak, tak… Pragnę zostać kimś wyjątkowym…
— Podaj mi dłoń, ale wpierw obiecaj, że nigdy, przenigdy nie opowiesz o naszym spotkaniu.
— Przenigdy, panie James! Obiecuję na słowo honoru, tylko niech pan sprawi, abym i ja mógł tak robić!
— Podaj dłoń.
Royu niepewnie wysunął do przodu rękę i rozprostował palce. Nim zdążył się zorientować, starzec chwycił go za nasadę kciuka i ciął ostrym szpikulcem. Chłopiec poczuł ukłucie, które po chwili zamieniło się w rwący ból. Z dłoni ściekała krew. James włożył palec w pokaźną ranę i wsadził w nią coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak metalowy implant. Royu syknął, ale nie poruszył się, w całości oddając się mężczyźnie, który niczym wytworny chirurg zasklepił ranę gazikiem.
— Nie otwieraj dłoni przez godzinę, niech rana się domknie — ostrzegł go mężczyzna. Chłopak nadal zaciskał pięść, z której kapała ciepła krew. — Pamiętaj o naszej umowie, nie mów o mnie nikomu.
— Dobrze, zapamiętam.
— Niedługo poczujesz się lepszy od innych. Nie zmarnuj tego — starzec przemaszerował w kierunku drzwi i otworzył je za pomocą przycisku. Potwornie lodowaty wiatr wpadł do wagonu. Mężczyzna wyszedł z pociągu, po czym, nadal odwrócony, zwrócił się do młodzieńca: — Za kilkadziesiąt lat się spotkamy, a wtedy to ja poproszę o pomoc.
Drzwi zasunęły się z łoskotem. Z każdym przebytym przez pociąg kilometrem chłopak wyczuwał nadciągającą przemianę. Wierzył, że niebawem stanie się kimś, o kim opowiedział mu niejaki James w dusznym, zatłoczonym tokijskim metrze.
Rozdział I
— Przenieście skrzynię na werandę, tylko uważajcie na doniczki — nakazał Murphy, opierając się o bok półciężarówki.
Dwóch pracowników pana Billingsa ledwo radziło sobie z ciężką, wojskową skrzynią leżącą na pace. Żar lał się z nieba, a słońce wisiało w zenicie, nie chcąc choć na chwilę przestać prażyć. Była połowa maja i zapowiadało się, że tego roku lato będzie najcieplejsze od niemal dwóch dekad.
— Szefie, nie chcę być niegrzeczny, ale co takiego leży na dnie skrzyni? — zapytał jeden z mężczyzn, który bez skrępowania zamierzał dowiedzieć się, co przywieźli pod dom Johna Murphy’ego. Meksykanin był spocony, a widoczne na białym podkoszulku plamy przypominały wynik testu Rorschacha. Pracownicy zeskoczyli z paki i chwiejnie wdrapali się po schodach, delikatnie odkładając skrzynię przy drzwiach wejściowych.
— W skrzyni znajduje się część kła mamuta, którego w latach pięćdziesiątych odnaleziono na Syberii — John osłonił oczy przed oślepiającym słońcem, po czym pomachał wyglądającej przez okno żonie.
— Wolę nie wiedzieć, co znajduję się za tymi pokrowcami, azteckie bębny, stos irlandzkich trzewików do tańca Hornpipe czy inne tajemnicze bibeloty…?
— Spokojnie — John uśmiechnął się, wchodząc po schodach. Ukrył się w cieniu pod daszkiem werandy, delikatnie szturchając palcami wietrzny dzwonek z bambusa. Delikatne dźwięki nie pasowały do panującego ukropu. John twierdził, że dzwonki sprawdzają się jedynie jesienią, kiedy wiatr hula po ogrodzie, a ze starego, przydrożnego klonu sypią się czerwone, suche liście. — To nic magicznego, nic, co mogłoby wywołać fobię bądź przywołać pradawną klątwę. Rodzina Murphy nie kupuje dziwactw jak Warennowie, którzy przez całe życie jeździli po Stanach i zbierali jakieś laleczki, trumny wampirów czy cegły z probostwa Borley. Można by rzec, że wszystko, co kupuję od kolekcjonerów, to pomoce naukowe dla moich studentów. Historia tych przedmiotów jest bogata, ale tak naprawdę to nic wielkiego.
— Laleczka Annabelle… — westchnął młodzieniec asystujący Meksykaninowi. Był o wiele młodszy i o kilkanaście kilogramów chudszy od swojego kompana, jednak upał doskwierał mu dużo bardziej. Ciężko wzdychał i ciągle popijał wodę, a był to dopiero początek ich pracy. — Nigdy więcej nie zamieszkałbym w Connecticut, za żadne skarby, za dużo tam opętanych domów.
— Nie przejmuj się, młody — kompan klepnął go plecach, wskakując po kolejne skrzynie. — Nic, co widzisz, nie jest w stanie cię zabić. Wiesz, jest jedna wyjątkowa rzecz w Connecticut.
— Jaka? — zapytał z entuzjazmem młodzieniec. Jego piwne oczy rozbłysły jak gwiazdy.
— Nie ma tam takich upałów jak w Pensylwanii…
Drzwi otworzyły się na oścież i Kimberly Murphy wyszła z tacą zimnych napojów ozdobionych dużą ilością świeżej mięty i skruszonego lodu.
— Niech panowie poczęstują się lemoniadą — odłożyła tacę na rattanowy stolik i objęła Johna. — W telewizji mówią, że przez najbliższe dwa tygodnie w Filadelfii nie spadnie choćby kropla deszczu. To dobra pora na urlop.
— Proszę pani, urlop jest dla bogaczy, tak samo jak pogoda — odparł Meksykanin, przesuwając kolejne skrzynie, aby uzyskać dostęp do zapiętej pasami szklanej gabloty, w środku której znajdował się niepełny ludzki szkielet z czasów pandemii żółtej febry z tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. — Trzeba przetrwać, choć to dopiero początek upałów. To dobrze, a zarazem źle, że mieszkam w Kensington. Tam prócz biedoty i wszechogarniającego syfu znajdują się budynki, do których klimatyzację podłączono już w latach osiemdziesiątych. Mieszkam w takiej kamienicy na pierwszym piętrze, więc wiem, co mówię.
— To chyba niebezpieczna dzielnica, co? — zapytała Kim. Dobrze wiedziała, że zaparkowanie auta na kilku przecznicach Kensington może skutkować wybiciem szyb, odrapaniem karoserii lub zniknięciem samochodu.
— Zależy, dla kogo niebezpieczna. Ja czuję się tam jak ryba w wodzie. Mieszkam w Kensington od ponad dwudziestu lat i tylko raz zmuszono nas do ewakuacji z powodu podpalenia kamienicy.
— Mój Boże, to straszne.
— Kiedy mieszkasz tam kilka lub kilkanaście lat, przesiąkasz tą atmosferą i zaczynasz myśleć jak mieszkańcy. Dziękuję Bogu za to, że przed piętnastu laty uzyskałem obywatelstwo amerykańskie. Nie wiem, co czekałoby naszą rodzinę w Meksyku.
John chciał odpowiedzieć, kiedy niespodziewanie zagrzmiało. Potężny huk słyszalny znad Atlantyku, który zmroził krew w jego żyłach, był jak wybuch bomby na dnie oceanu.
— Kim, kochanie, twoja prognoza pogody chyba się nie sprawdzi.
John spojrzał w błękitne niebo, na którego tle nie dostrzegł choćby kożuszka oderwanego od chmury. Coś wisiało w powietrzu, a czas jakby się zatrzymał. Od niepamiętnych czasów w Filadelfii nie było tak gorąco jak dziś.
— Nie ma co ufać telewizji — burknęła Kim, wracając do klimatyzowanego domu.
— Może od południa nadchodzi burza? Czytałem, że znad Luizjany zbliża się front, który może spustoszyć stany aż do Maine — młodszy pracownik tak jak John wypatrywał choćby skrawka chmury.
— Gadasz głupoty, młody — odezwał się Meksykanin, rozluźniając pasy gabloty. Ściągnął pokrowiec, przyglądając się wiszącemu na żyłkach pożółkniętego szkieletu. — Komórki burzowe nie wyrządzą większej szkody. Huragany amigos tak, ale nie zwykła burza i nie na początku lata. Słyszeliście może o huraganie Okeechobee? Pojawił się z końcem sierpnia i dotarł do Karoliny Południowej, a potem przemieścił się w głąb lądu, aż do Toronto. O Katrinie już nie wspomnę…
John przytaknął, nie chcąc kontynuować rozmowy, aby jak najszybciej rozładowali eksponaty. Obawiał się, że niezabezpieczony przed słońcem szkielet sprzed ponad dwustu lat może doznać nieodwracalnych uszkodzeń, jeśli szklana gablota zadziała niczym szkło powiększające. O dziwo robotnicy z łatwością uporali się z gablotą. Szybko przewieźli ją na wózku do znajdującego się na tyłach domu, klimatyzowanego garażu. Pozostało im kilka mniejszych skrzynek, dwie lampy z czasów epoki wiktoriańskiej, trochę niemieckiej porcelany, zabytkowy żyrandol i kilka worków kostiumów teatralnych z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. John zasiadł na drewnianych schodkach i, sącząc wciąż zimny napój, obserwował pracę mężczyzn, wskazując niekiedy palcem, gdzie mają odłożyć daną rzecz.
Zastanawiał się, czy aby na pewno dobrze postąpił, inwestując w zakupione przedmioty i czy doktor Jason Greenfield nie zmieni zdania w umowie wynajmu zakupionych przez Johna Murphy’ego eksponatów. Doskonale pamiętał, że Filadelfijskie Muzeum Sztuki z początku nie było zainteresowane nieskatalogowanymi przedmiotami. Dopiero pod wpływem Greenfielda dyrektor, Chris Valentino, zgodził się przyjąć wszystko, co Murphy zakupił od mniejszych muzeów europejskich. Owszem, nie były tak znane jak choćby Wazon z dwunastoma słonecznikami Van Gogha, ale była szansa, że przyciągną turystów.
Wydał na to ponad osiemdziesiąt tysięcy dolarów, prawie całe oszczędności zgromadzone wraz z Kimberly przez dwadzieścia lat, za które mieli wieść dostatnie życie emerytów. Jeżeli nie wypali, trudno, odsprzeda rzeczy za połowę ceny i zapomni o wszelkich lokatach na przyszłość. Dopiero po zakupie powątpiewał w korzyści, jakie mogą napłynąć z inwestycji. Podjął ryzyko, porzucając myśl o obrocie srebrem lub złotem. Wiedział, że jeśli nie odsprzeda eksponatów choćby za połowę ceny zakupu, będzie zmuszony wyprowadzić się z Chestnut Hill i zakupić jakąś tańszą nieruchomość, byle nie w Kensington. Pensja akademicka rzędu siedemdziesięciu tysięcy dolarów rocznie wystarczyłaby na dostatnie życie, lecz czynsz w najbogatszej dzielnicy Filadelfii zżerał niemal dziesięć procent jego rocznych zarobków. Kimberly pracowała od prawie dwudziestu lat jako starsza pielęgniarka w Centrum Medycznym Einsteina i jej zarobki nie sięgały nawet połowy rocznej pensji Johna.
Ponownie zagrzmiało. John, który miał wrażenie, że upał nieco zelżał, odstawił szklankę i zagapił się na ciemnozielone auto. Jechało od strony centrum, powoli, jakby kierowca szukał odpowiedniego adresu. W Chestnut Hill każda posesja wyglądała niemal tak samo — od zielonego, wypielęgnowanego trawnika po rzędy iglaków okalających kamienny podjazd. Przybysz musiał się natrudzić, by w tym gąszczu odnaleźć odpowiedni dom.
Pontiac Firebird z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku zatrzymał się naprzeciwko domu państwa Murphych. Kierowca, mężczyzna po siedemdziesiątce, ściągnął lustrzane pilotki i spojrzał w kierunku Johna. Miał na sobie jasną koszulkę polo, a jego lewy nadgarstek zdobił złoty zegarek z grubą bransoletą, połyskujący w promieniach słońca. Kierowca dość długo przyglądał się, jak pracownicy Johna wyładowują jego skarby. Murphy uznał, że mógł być jednym z kolekcjonerów — wraz z doktorem Greenfieldem namawiali prominentnych mieszkańców Filadelfii do obejrzenia wystaw.
Mężczyzna wysiadł z samochodu, kiedy ekipa kończyła wyładunek ofoliowanego, przypominającego pająka żyrandola. Pozostało im przetransportować kartony z porcelaną, podpisać papiery i uciekać do siedziby firmy, mając nadzieję, że Charles Billings da im premię za perfidne warunki pracy w upale.
Mężczyzna otworzył bagażnik i wyciągnął z niego solidną, choć miejscami zbutwiałą drewnianą skrzynkę. Założył okulary i niepewnie przeszedł na drugą stronę ulicy.
— Witam, chciałem porozmawiać z Johnem Murphy.
— To ja — John wstał ze schodków, poprawiając przetarte szorty. Mimo iż John nigdy nie zwracał uwagi na ubiór, poczuł się głupio w towarzystwie mężczyzny, który miał na sobie jasne spodnie od Cristobala Balenciagi i koszulce z logo Armaniego. — W czym mogę panu pomóc?
Mężczyzna niepewnie wszedł na teren posesji, wpatrując się w tragarzy noszących pudła z widoczną nalepką informującą o szklanej zawartości paczek. W dłoniach mocno ściskał drewnianą skrzynkę.
— Nazywam się Henry Vane. Możliwe, że słyszał pan o mnie.
John przymrużył oczy. Nazwisko brzmiało znajomo, ale za cholerę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie o nim usłyszał. Niewykluczone, że twarz gościa widział w kolorowych pismach lub naukowych periodykach. Siwa, równo przystrzyżona broda i ciemna karnacja Vane’a przywodziła na myśl bogatego Włocha, pasjonata jachtów, imprez i dobrego wina.
— Przepraszam, kojarzę pańskie nazwisko i twarz, ale za nic w świecie nie przypomnę sobie, gdzie pana widziałem i czym się pan zajmuje.
— Jestem kuratorem Muzeum Archeologicznego w Los Angeles. Mój przyjaciel, doktor Jason Greenfield, dużo opowiadał o pańskich zainteresowaniach starociami.
— Mówmy sobie po imieniu — John wyciągnął do mężczyzny dłoń, którą ten momentalnie uścisnął. — John Murphy, bardzo mi miło. Cieszę się, że doktor Greenfield wspomniał o mnie. Proszę, zapraszam do środka, nie będziemy rozmawiać w tym ukropie.
— Henry Vane. Nie trzeba… Nie zajmę ci wiele czasu, chciałbym złożyć ci ofertę.
Vane uśmiechnął się, ale John odniósł wrażenie, że był to uśmiech przez łzy, jakby wszystkie problemy świata spoczęły na jego barkach. Opadające kąciki ust i drżące, mocno ściskające skrzynkę dłonie sugerowały, że ze zdrowiem Vane ’a nie było najlepiej. W dodatku jego wiek w połączeniu z panującym upałem nie sprzyjały negocjacjom.
— Jeżeli chodzi o gablotę z człowiekiem pierwotnym, zapraszam na tyły domu, ekipa już wniosła ją do garażu. Będziesz musiał spróbować lemoniady mojej Kim, chodźmy.
— Przepraszam, ale nie przyjechałem do Chestnut Hill na zakupy — stwierdził chłodno Vane. Objął mocno skrzynię i dopiero teraz John zauważył, że okalał ją pordzewiały łańcuch, przez który przełożono solidną kłódkę. — Przyjechałem złożyć ci ofertę sprzedaży. W środku jest coś, co może na zawsze odmienić twoje życie.
— Już skończyliśmy, panie Murphy! — krzyknął młodzieniec, naciągając plandekę półciężarówki. — Za chwilę pan Valdez przyniesie papiery do podpisania i fajrant.
— Dobrze, dobrze — przytaknął John, zastanawiając się nad ostatnimi słowami Vane’a o przedmiocie, który może odmienić jego życie. Nie rozumiał, o co chodzi.
Kulejący Valdez podsunął mu pod nos papiery do podpisania.
— Tu, tu i tu — pokazał, gdzie parafować. — Tu i jeszcze na drugiej stronie. Niech pan wpisze na dole dzisiejszą datę i czytelnie podpisze.
John oddał mężczyźnie kartki.
— Do widzenia, panie Murphy, polecamy się na przyszłość!
— To ja dziękuję. Pozdrówcie pana Billingsa, niech zadzwoni do mnie wieczorem. Będę musiał wywieźć kilka eksponatów do muzeum i klientów, uzgodnię z nim szczegóły.
Valdez przytaknął, wszedł do auta i odjechał ze swoim pomocnikiem. Swąd spalin z rozklekotanej ciężarówki zawisł w gorącym, ale czystym powietrzu zielonego zakątka Chestnut Hill.
— Myślę, że ci panowie powinni zmienić auto na bardziej ekologiczne — uśmiechnął się Vane, odkładając skrzynkę na ziemię. Ostrożnie postawił na niej stopę i ułożył dłonie na biodrach. Przypominał podróżnika, który odkrył owianą mitem baśniową krainę. — Długo nie pociągnie, ale swoje przewiózł i na siebie zarobił.
— Tak, zgadzam się z tobą, Henry. Myślę, że podsunę Billingsowi pomysł, aby kupił chłopakom porządną brykę. Wejdziesz do środka? Porozmawiamy w spokoju i pokażesz, co masz na sprzedaż. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy udźwignę finansowo kolejny zakup. Sporo ostatnio zainwestowałem. Jeżeli zaliczę wtopę, Kim nie odezwie się do mnie do końca życia.
Vane kiwnął głową i spojrzał na skrzynkę.
— Będę bezpośredni — odchrząknął, próbując zatuszować zmieszanie — dogadamy się, nie musisz płacić mi od razu. Jeżeli wypożyczysz przedmiot jakiemuś muzeum, po prostu odpalisz mi piętnaście procent za każdy dzień najmu. Ja również odpalę ci procent, jeśli uda mi się wepchnąć tę głowę do galerii.
— Głowę? — zdziwił się John. — Chyba się nie przesłyszałem, w skrzyni znajduję się czyjaś głowa?
— Tak, nie byle jaka. Nie martw się, nie jest to zmumifikowana głowa Ludwika Szesnastego ani żadnego bandyty straconego w Luizjanie w czasach, kiedy gilotyna była w tym stanie ostatecznością. Musisz zdecydować, czy chcesz ją ode mnie kupić.
John nie wiedział, co o tym myśleć. Ludzkie głowy, szczególnie znanych osób, były bardzo cenione przez kolekcjonerów i przyciągały rzesze zainteresowanych, Vane powinien jednak posiadać stosowne certyfikaty autentyczności, które trudno zdobyć. Murphy westchnął głęboko, przyglądając się skrzyni. Przez chwilę wydawało mu się, że ta drgnęła, lecz możliwe, że to noga Vane’a wprawiła ją w ruch.
Ponownie zagrzmiało, a nad głowami mężczyzn zawisły ciemne, niemal ołowiane chmury. Cień, niczym złowroga zjawa, przesłaniał ogród Johna kawałek po kawałku, by po chwili wypełznąć na ulicę i zakryć płaszczem mroku kolejne domy.
— Pokaż mi ją. Myślę, że zaraz rozpęta się piekło.
John otarł pot z czoła i wyciągnął paczkę papierosów. Odpalił jednego, choć przy tej wilgotności i temperaturze papieros nie smakował najlepiej. Henry Vane wyciągnął z kieszeni spodni zardzewiały kluczyk i umieścił go w kłódce. Mechanizm zachrzęścił, jakby od wieków nikt go nie używał. Henry odrzucił zardzewiałe łańcuchy na trawnik, cały czas przytrzymując wieko skrzyni. W końcu je uniósł.
— Proszę, oto ona. Jedyna w swoim rodzaju…
Blask bijący z wnętrza skrzyni oślepił Johna.
— Co to, do licha, jest? — zapytał, nie kryjąc fascynacji. Przypominał zaciekawionego dzieciaka, któremu starszy pan pokazuje sztuczki z królikiem wyjętym z kapelusza.
— Sam zgadnij — słowa Vane’a brzmiały zagadkowo. — To jeden z tych artefaktów, które sprawiły, że z epoki brązu przeszliśmy w epokę żelaza. Weź to do ręki i sam oceń.
Odsunął miękki wsad i wydobył ciężki, najprawdopodobniej odlany z metalu przedmiot, który błyszczał, odbijając jak lustro pędzące chmury. John przejrzał się w nim i spostrzegł własną, zdziwioną twarz.
— Mogę to położyć na schodach? To coś jest strasznie ciężkie.
— Proszę, nie krępuj się.
Ostrożnie podszedł do schodów i ułożył przedmiot na ostatnim stopniu werandy. Już chciał obracać obiektem, kiedy jego żona otworzyła drzwi. Na widok lśniącego artefaktu stanęła jak wryta.
— Jaka piękna czaszka! Nie wspominałeś, John, że ją kupiłeś. Jest niesamowita!
— Czaszka?
Odwrócił przedmiotem frontem do siebie i dopiero teraz dostrzegł, że była to wykonana z metalu, ogromna czaszka z ruchomą żuchwą. Wypolerowana, mieniła się jak złoto. Nie zauważył na jej powierzchni żadnej skazy, nawet odcisków własnych, spoconych paluchów.
— Skąd to wziąłeś i co to dokładnie jest?
Henry Vane uśmiechnął się tajemniczo.
— Wszystko ci opowiem, ale najpierw przywitam się z twoją żoną.
Wszedł na werandę i powitał Kimberly uściskiem dłoni.
— Wiesz, bardziej pragnę twojego pontiaca niż tego czegoś. Skąd to wziąłeś? — ponownie zapytał John, przyglądając się czaszce.
Owszem, była starannie wykonana, ale nie widział sposobności zarobienia na niej ani centa. Mogła posłużyć za ozdobę kominkową, a nie muzealny eksponat. Sądząc po śrubach z sześciokątnym łbem, którymi przymocowano żuchwę, nie mogła liczyć więcej niż sto lat i była niewiele warta. No chyba, że przed śmiercią przeglądała się w niej Marlin Monroe lub posłużyła Cameronowi za inspirację do stworzenia elektronicznego mordercy.
— Przed sześcioma laty, podczas służbowej wizyty w Las Vegas poznałem pewnego mężczyznę, który przedstawił się jako Bill Edwards. Był on kolekcjonerem sztuki Azji i miłośnikiem numizmatyków. Określił się mianem zbieracza wszelakich dziwactw wykonanych z metalu. Opowiedział mi, że przywiózł do Vegas wykonaną z metalu czaszkę na zlecenie pewnego amatora metalurgicznego. Nie powiedział, kim był ani jak się nazywał, lecz prawdopodobnie go wystawił. Zapytał, czy nie chce spojrzeć na nią, jak to określił, fachowym okiem i zaproponował sprzedaż. Tak mnie ona wówczas ujęła, że obiecałem zakupienie jej wyłącznie wtedy, kiedy wygram duże pieniądze w jednym z kasyn. I udało się, pierwszy raz w życiu zagrałem i wygrałem. Tak oto stałem się nabywcą Tytanowej Czaszki.
— Wykonano ją z tytanu?
— Owszem, to tytan z domieszką glinokrzemianu i kamacytu. Sprawdziłem, wysłałem czaszkę do Instytutu Badań Metalurgii w Bostonie. Po dwóch tygodniach badań przysłali mi mejla z chemiczną analizą czaszki.
— Rozumiem, historia wciągająca, ale jak mam na niej zarobić? Sądząc po śrubach i polerce, czaszkę można odłożyć na tę samą półkę, co walkmany i odtwarzacze wideo. To współczesna technika, nie mówiąc już o sztuce…
— Mylisz się, John, nawet nie wiesz, jak bardzo — Vane wciągnął głęboko powietrze, które wyraźnie stało się chłodniejsze. Zszedł z werandy i chwycił metalowy przedmiot oburącz. — Ta czaszka została wykonana w połowie dziewiętnastego wieku, prawdopodobnie w Oregonie. Mam certyfikat autentyczności, John. Owszem, śruby są współczesne, lecz cała czaszka włącznie z żuchwą ma ponad sto pięćdziesiąt lat.
— Rozumiem, że można ustalić datę metodą radiowęglową, ale skąd ta pewność, że wykonano ją w Oregonie i co to ma wspólnego ze sztuką? Możliwe, że jakiś traper bądź Indianin stworzył ją dla żartu i w tamtych czasach owszem, wzbudzała zachwyt. Jest piękna, Henry, ale mówiąc szczerze, nie jest to odkrycie na miarę Kryształowej Czaszki czy wydłużonych głów Paracas.
— Być może, ale uwierz, że to dość wyjątkowy okaz. Nie wiem, czy naprawdę powstała w Oregonie, ale przecież nikt tego nie wie. Powtórzyłem ci to, co opowiedział mi Edwards. Jakie znaczenie ma pochodzenie, skoro znamy jej wiek? Rozumiem, że jeśli byłaby z Marsa, każdy oczekiwałby dowodów. A tak? To staje się nieistotne, John.
— Mnie bardzo się ona podoba — wtrąciła się Kimberly, która wpatrywała się w czaszkę jak zahipnotyzowana. — Nie krępuj się, John. Jeżeli nie uda się jej sprzedać czy wystawić, będzie służyła jako piękna ozdoba domu. Myślę, że zimą będzie ładnie kontrastować z ozdobami świątecznymi na kominku.
— Masz zgodę na kupno, panie Murphy — Vane uśmiechnął się tak szeroko, że przypominał akwizytora, który wciska ludziom nic niewarte badziewia. — Możemy zacząć negocjacje.
John nie wiedział, co o tym myśleć. Nie znał wartości tego typu rękodzieł, a sama wartość metalu, jeżeli chciałby przetopić czaszkę, wahała się w granicach dziesięciu dolarów za kilogram. Jeżeli Vane zejdzie poniżej pięciuset dolarów, możliwe, że zastanowi się nad zakupem.
— Mogę ją jeszcze zobaczyć? — spytał John, wyciągając dłonie. — Ile waży? Pięć, siedem kilogramów?
— O nie — Henry Vane zasłonił czaszkę. — Wiem, o czym myślisz, więc cię uprzedzę, ona jest dużo więcej warta w obecnej formie niż gdybyś chciał przetopić ją na sztabę. To pomnik naszej historii, jedyny w swoim rodzaju.
— Dobrze, nie przetopię jej. Ile wynosi cena wywoławcza?
— Dwadzieścia tysięcy dolarów.
— Słucham? — John aż się zakrztusił. — Możesz powtórzyć?
— Dwadzieścia tysięcy dolarów. Uwierz, to nie jest wygórowana cena.
John przewidywał, że zakup nie zwróci mu się z nawiązką, nie mówiąc już trudnościach w znalezieniu klienta. Spojrzał na Kimberly, która nie spuszczała wzroku z artefaktu. Miała lekko rozwarte usta, lecz o dziwo nic nie mówiła, jakby sądziła, że przedmiot jest wart o wiele więcej.
— John, kup ją dla mnie…
— Słucham? — zwrócił się do Kim, która zeszła z werandy i pogłaskała czule czaszkę. — Chyba nie sądzisz, że zarobimy na tym?
— Chcę ją mieć i tyle.
— Kim… — zwrócił się do żony jak najłagodniejszym tonem. — Ostatnio rozmawialiśmy o wydatkach. Niedawno kupiłem kilka naprawdę ciekawych rzeczy, na których trzeba się teraz skupić. Co mi po dziewiętnastowiecznej, metalowej czaszce? Chris Valentino pogoni mnie, kiedy przyjdę z czymś takim do galerii. Będę mógł zapomnieć o wystawieniu szkieletu, nie mówiąc nawet o kle mamuta.
Urwał, widząc, że jego słowa nie docierały do uszu Kimberly. Wpatrywała się w czaszkę z obłędem w oczach, muskała kości policzkowe, wkładała palce w oczodoły, dotykała długich kłów przypominających uzębienie Nosferatu. John po raz pierwszy widział żonę w takim stanie. Zraniła się w palec, ale powstała wskutek tak perfekcyjnego cięcia, że nie zwróciła na to uwagi. Kropla krwi momentalnie wsiąkła w strukturę eksponatu, jakby czaszka została wykonana nie z metalu, a chłonnej gąbki.
— To nie pokazuj mu czaszki — zaproponowała Kim. — Kup ją dla mnie. Wyłącznie dla mnie.
— Kim…
— No cóż — wtrącił się Vane. — Małżonce się nie odmawia.
— Ale nie mam tylu pieniędzy — odpowiedział John bez ogródek, mając nadzieję, że spławi Vane’a. — Po prostu nie stać nas na to.
— Powiem tak, zostawię u was czaszkę na noc. Jutro lub pojutrze odbiorę ją od was. Zastanowicie się, przedyskutujecie zakup i dasz mi odpowiedź, okay?
— Dobrze, ale za taką cenę na pewno jej nie wezmę. Wpadnij pojutrze, zadzwonię w kilka miejsc i sprawdzę, czy w ogóle jest zapotrzebowanie na takie eksponaty.
— Dobrze, jesteśmy umówieni.
— A co z certyfikatem? Klienci na pewno będą o to pytać.
— Jeżeli odkupisz ją ode mnie, dam ci papiery. Dzisiaj wyślę ci skany.
— Dobrze, niech będzie, choć nie oczekuj cudów.
Odebrał czaszkę od Vane’a, lecz momentalnie przechwyciła ją Kimberly.
— Dziękuję panu. Myślę, że przekonam męża do zakupu.
— Mam nadzieję, że dojdziecie do stosownego konsensusu w tej sprawie — Vane pocałował kobietę w rękę.
Kim wzięła artefakt i wróciła do domu, tuląc czaszkę jak dziecko, którego nie było dane jej urodzić.
Rozległ się grzmot, burza była coraz bliżej i z ciężkich chmur posypały się pierwsze krople deszczu. Wierzchołki drzew zakołysały się jak maszty porzuconych okrętów, a niebo nabrało koloru szmaragdu, jak w obrazie Giorgionego Burza.
— Myślę, że kupisz ode mnie czaszkę.
— Skąd ta pewność?
Nachalność Vane’a coraz bardziej irytowała Johna. Nie miał ochoty dłużej z nim dyskutować, szczególnie, że Kimberly, jak się wydawało, tak łatwo nie odpuści.
— Ona odmieni wasze życie jeszcze dzisiejszego wieczoru.
— O czym ty mówisz? Jedynie, co mogłoby odmienić moje życie, to znalezienie kilogramowego samorodka czystego złota. Nie chrzań, Henry, nie masz przed sobą dziecka ani amatora.
— Twoja żona gra na loterii?
— Na loterii? Tak gra, ale co to ma do rzeczy…?
— Niech lepiej dziś sprawdzi wynik losowania, może wam się poszczęści.
John powstrzymał się przed wypowiedzeniem kilku przekleństw. W milczeniu obserwował, jak Vane unosi pustą skrzynię i uśmiecha się. W oknie, za firanką, stała Kimberly, wciąż trzymając czaszkę.
— Zadzwonię nad ranem — kontynuował Henry Vane — i powiesz mi o swojej ostatecznej decyzji.
Podał dłoń Johnowi, który wiedział już, że nikomu nie przedstawi oferty kupna. Nie zamierzał także rozmawiać z żoną na ten temat. Po prostu rano powie Vane’owi, aby zabierał czaszkę i nigdy więcej nie przyjeżdżał. Za nic w świecie nie chciał współpracować z tym szaleńcem. Vane, już w strugach deszczu, odszedł do swojego firebird’a, odpalił silnik i z piskiem opon odjechał.
Murphy zaczerpnął rześkiego powietrza, po czym wszedł do domu akurat w czasie, gdy nad Chestnut Hill rozpętała się burza.
Rozdział II
— Słyszysz mnie? Hej, Mark, słyszysz mnie?
Karen zapaliła dodatkowe światła w laboratorium i spojrzała na laptop. Dzisiejszego wieczoru była niespokojna, nie dowierzając w sposobność postawienia swojego męża na nogi.
Głowa Marka Todda została podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Elektrody przyczepione do czoła mężczyzny sprawiły, że wyglądał upiornie. Mark Todd, a raczej to, co z niego pozostało po makabrycznym wypadku, ciężko dyszał i przewracał oczyma.
— Widzę, że wstałeś — wychyliła się zza komputera, słysząc charczenie męża. — Opowiedz, jak się czujesz i nie mów tylko, że nie jesteś w stanie, Mark. Wraz z doktorem Davidsonem stwierdziliśmy, że nie doszło do uszkodzenia krtani i strun głosowych.
Głowa Todda zajęczała i lekko opadła, mimo podtrzymywania przez dwa metalowe stelaże. W nozdrzach męża Karen umieściła dodatkowe rurki z tlenem, wwiercając je w pień mózgu, aby nie obumarł.
— Tak — wydukał Mark przypominający dzieło doktora Frankensteina. — Wody, Karen… Wody.
Kobieta odeszła od biurka i sięgnęła po spryskiwacz.
Mark Todd spojrzał na nią z grymasem na twarzy. Mięśnie odpowiedzialne za rozwarcie powiek były pozszywane, aby ten do końca nie przymykał oczu. Kąciki ust zaszyła własnoręcznie tuż po wypadku w miejskiej kostnicy, a oderwane prawe ucho doczepiła staplerem chirurgicznym, sądząc, że półżywej głowie jedna małżowina wystarczy w zupełności. Jednak ono i tak obumarło, a Karen niemal zeszła na zawał, obawiając się, że martwica może objąć część twarzy, a nawet mózg. Kochała męża na zabój przed wypadkiem, do którego doszło przed dwoma tygodniami w Oregonie. Mark Todd, inżynier z dziedziny atomistyki, podróżował samochodem ze swoim przyjacielem, Stevenem Garratym z Santa Rosa w Kalifornii do Medford w stanie Oregon. Wybrali się na coroczny zlot naukowy bezpieczeństwa jądrowego i ochrony radiologicznej, jednak nie dotarli na miejsce spotkania. W miejscowości Ashland, niecałe trzydzieści kilometrów od Medford, doszło do potwornego wypadku, w którym zginął kierowca Steven Garraty, zaś Mark Todd doznał tak potwornych obrażeń, że zmarł w szpitalu w Meredith niecałe dwie doby po wypadku.
Jadąca przed nimi ciężarówka załadowana po brzegi sosnowymi palami nagle zahamowała na mokrej od deszczu nawierzchni i wpadła w poślizg. Jedna z kłód przebiła szybę i roztrzaskała głowę Stevena na miazgę, druga — przebiła na wylot Marka, unieruchamiając go w pojeździe. Przeżył wypadek, strażacy byli zdumieni, kiedy rozcinając poszatkowaną od gradu drzew karoserię, usłyszeli cichutkie pojękiwanie mężczyzny. Ucięli piłami wbite w ciało drewno i przetransportowali umierającego pasażera śmigłowcem do szpitala w Sacramento, gdzie po prawie dwóch dobach skonał.
Żona Marka, Karen, zleciła transport ciała do Los Angeles, gdzie mieszkali, pracowali i od zawsze żyli. Tam, w miejskiej kostnicy, podczas rozmów z doktorem Jamesem Davidsonem oświadczyła, że pragnie zabrać jedną z części ciała męża do domu, aby móc przywrócić go do życia. Davidson nie był zadowolony z pomysłu doktor Todd, kazał jej odpocząć i przygotować się do ostatniego pożegnania męża. Jeszcze tej samej nocy, gdy Karen podesłała mu pliki z wynikami własnych eksperymentów, zmienił zdanie. Przyjechał niezwłocznie i wspólnie stworzyli plan, aby badania, które jej zespół prowadził kolejno na myszach, psach i małpach, zainicjować na człowieku.
Na początku musieli odciąć głowę od ciała Marka Todda i w tajemnicy skremować jego zwłoki, aby patolodzy sądowi w niczym się nie połapali. Ciało spalono w zaprzyjaźnionym krematorium, a prochy Todda rozsypano nad Pacyfikiem, w okolicach Crescent Beach przy granicy z Oregonem. Mark kochał to miejsce. Głowę umieszczono w przenośnej zamrażarce z ciekłym azotem i przetransportowano do instytutu Jamesa Davidsona. Tam, po czterech dniach od kremacji, zaczęto prace nad przywróceniem funkcji życiowych i motorycznych czerepu. Dzięki zaaplikowaniu dawki adrenaliny, prądów o wysokim napięciu i zainstalowaniu połączonych ze sobą rurek z krwią, przywrócono do życia głowę męża Karen.
Nic nie wskazywało na to, że Mark odzyska świadomość. Źrenice reagowały na światło, a sama głowa odbierała bodźce słuchowe, jednak nie odpowiadała na zadawane pytania i nie współpracowała z naukowcami. Karen co kilkadziesiąt minut spryskiwała usta męża wodą i, obawiając się gangreny, oglądała jego język, który rozchodził się na boki. Dopiero po dwóch dniach Mark Todd, a raczej to, co z niego zostało, wrócił do formy i zaczął wykazywać oznaki egzystencji. Kiedy pierwszy krok, najtrudniejszy, był już za naukowcami, wybudowali dla niego stelaż przytrzymujący głowę w pionie. Aby przygotować głowę do komunikacji z nimi, do kolejnych rurek, które połączono z pojemnikiem, wlano medyczną kroplówkę z dużą ilością elektrolitów. Głowa Todda od razu nabrała wigoru i koloru. Zapewniono jej również wydajniejszy, przenośny i nowatorski inhalator tlenu służący jako sztuczne płuco, który również podłączono do pnia mózgu.
Karen zadbała o higienę męża. Usunęła mu migdałki i zęby trzonowe, za to przedłużyła kły i siekacze, aby w przyszłości sam mógł dostarczać krew do mózgu przez zmodyfikowany przełyk podłączony do tętnic. Obcięła mu włosy i ogoliła, ponieważ jej zdaniem porost włosów generował zbyt duży wydatek energetyczny.
— Smakuje? — zapytała, spryskując blade usta Marka.
— Tak — odpowiedział z trudem, wpatrując się w żonę, która stała nad nim i wciąż spryskiwała wodą jego skórę. — Pyszna, pyszna…
— Za chwilę przyjdzie tu doktor Davidson. Pamiętasz go? — wypowiedziała głośno, gdyż niekiedy głowa nie reagowała na hałas. — Pamiętasz?! Opowiadałam ci o nim.
— Tak. Mówiłaś… o nim. Co… ja… tu… Robię? Nie mogę ruszyć… nogami…
— Przerabialiśmy to, Mark, zeszłej nocy. Nie pamiętasz?!
Podeszła nerwowo do biurka i sięgnęła po wyniki badań pamięci, które wykonała przed pięcioma dniami. Nic nie wskazywało na to, by Mark ją tracił, jednak Karen obawiała się, że część wspomnień umarła wraz z resztą jego ciała. Przez ponad dwa dni jego mózg był martwy, niekarmiony krwią i tlenem. Możliwe, że część kory mózgowej najzwyczajniej obumarła i Karen miała tylko nadzieję, odpowiadający za koordynację ruchową móżdżek funkcjonuje prawidłowo. Opracowany z doktorem Davidsonem zakładał, że Mark w końcu stanie na nogi.
— Ty umarłeś, Mark, ale dzięki mnie, Davidsonowi i nowoczesnej medycynie żyjesz. Jesteś tu z nami, Mark.
Nie odpowiedział, marszcząc czoło i analizując informację. Nie docierało do niego, co tak naprawdę się wydarzyło, choć pamiętał dobrze wypadek i moment przebudzenia — okrągłe światła lampy operacyjnej i dwóch lekarzy w maseczkach przyglądających się mu z troską. Rozpoznał Karen, która wciąż trzymała chirurgiczny, ociekający kropelkami krwi skalpel, jej zielone oczy, których błysk był nie do opisania, jakby przeżyła najszczęśliwsze chwile w ich wspólnym życiu.
— Ja… — zaczął z trudem, gryząc się w podbródek. Nie mógł się przyzwyczaić do cieniutkich, ostrych jak brzytwa zębisk. — Ja… nie wiem, co tu robię. Dlaczego… dlaczego nie dałaś mi umrzeć…?
— Przestań! To, co dla nas zrobiłam, Mark, to przedłużenie naszej miłości. Nie pamiętasz, jak mówiłam ci podczas ceremonii ślubnej, że będę przy tobie w czasie choroby i śmierci? To właśnie akt łaski i miłości! Ty byś dla mnie zrobił to samo — podeszła do męża i ucałowała go w chłodne czoło. Czuła w nozdrzach woń śmierci i rozkładu, mimo wszystko pragnęła, aby był przy niej. — Zastanawiałam się, co powiedzieć naszej Hannie, kiedy zdarzył się ten potworny wypadek. Miałam rzucić tak po prostu, że tatuś został przebity i zmarł wskutek wypadku drogowego? Jeśli śmierć ma być czymś więcej niż symbolem porażki, to jak nadać jej sens, znaczenie? Jak sprawić, by śmierć była przeżyciem, czymś przyjemnym, do czego ludzkość może powracać, kiedy skończy się jej czas? Zapamiętaj to, kochanie. Zapamiętaj, co zrobiłam dla ciebie, dla nas…
Elektroniczny zamek w drzwiach zabrzęczał i po chwili do laboratorium wszedł doktor Davidson. Ubrany w biały kitel, w maseczce chirurgicznej na twarzy przywitał się z Karen i odłożył pokaźną teczkę na jej biurko. Był niski, miał około sześćdziesięciu lat, a jego kruczoczarne pomimo wieku włosy połyskiwały w świetle jarzeniówek. Nosił grube okulary w cienkiej oprawce, a długi, haczykowaty nos uwypuklał się pod materiałem maseczki.
— Jak sprawuje się dziś nasz pacjent, doktor Todd?
— Raczej trzeba zadać pytanie, jak się czuje, a czuje się o dziwo dobrze, mimo kilku perturbacji związanych z karmieniem. Doktorze, to również trzeba naprawić.
Przygarbiony Davidson podszedł do głowy, która spojrzała na niego. Todd przypominał Jezusa na krzyżu. Doktor sprawdził reakcję źrenic na światło i zajrzał do wilgotnej jamy ustnej.
— Myślę, że długo nie pociągnie — zwrócił się do Karen. — Trzeba jak najszybciej wdrożyć plan awaryjny. Pamiętasz, jak omawialiśmy przypadek radzieckiego biologa Władimira Demichowa, który już w latach pięćdziesiątych transplantował głowę szczeniaka do dużego, dorosłego psa?
— Tak i myślę, że dzisiejsza nauka mogłaby sprawić, że Mark będzie żył dłużej niż dwadzieścia dziewięć dni. Transplantologia wzniosła się na takie wyżyny, że przeszczep głowy, nawet międzygatunkowy, wydłuży średnią wieku nawet do stu pięćdziesięciu lat.
— Mylisz się, doktor Karen — stwierdził, odwracając się do niej plecami. — To nie nauka ani przedłużenie życia, to unikanie śmierci… Nie możemy tego zrobić. Musimy postępować zgodnie z etyką lekarską i prawami natury. Dajmy mu odejść i zakończmy tę farsę…
— Farsę? — przerwała ze złością. — Przecież nasz eksperyment da nadzieję chorym i ich rodzinom na długie, niemal wieczne życie. To dopiero początek, a pan już rezygnuje?!
— Spokojnie, dam ci czas, nawet trochę więcej niż go potrzebujesz na rozmowy z mężem, ale kiedy to obumrze, przerywam eksperyment.
— Nie możesz tego zrobić — Karen zacisnęła pięści, gotowa rzucić się na doktora Davidsona. Ochłonęła, gdy Todd zaczął charczeć. Odsunęła mu język i poprawiła biegnącą wzdłuż kości potylicznej rurkę. — Mam teraz zabić swojego męża po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam? Mam dokonać eutanazji, bo nie posiada już ciała? Wiem, dlaczego chcesz zabić mojego Marka…
— Nie, nie o to chodzi — przerwał stanowczo Davidson, wiedząc, że jeśli obecne wyniki badań ujrzą światło dzienne, będzie skończony wraz ze swoim instytutem i całą załogą. — Nikt nie chce zabić Marka, po prostu pozwólmy mu odejść. Powiem inaczej, w dzisiejszych czasach nie ma warunków, aby twój mąż żył dłużej niż dwa miesiące.
— Jesteś niepoważny. Uwierzyłam ci na słowo, a ty po prostu unikasz odpowiedzialności! Cały czas dążyłeś do tego, aby dostać Nobla z dziedziny nauki. Zrobiłeś to, aby udowodnić, że życie pozagrobowe w ogóle istnieje. Kiedy Mark opowiedział, że tam nic nie ma, że śmierć przypominała sen, odciąłeś się od badań. Jesteś zwykłym zerem!
Davidson nie odpowiedział. Miała rację, nie interesowało go życie Marka Todda, ale to, gdzie znalazł się po śmierci i co zobaczył. Wiedział, że doktor Karen nie porzuci dalszych badań, w których jej własny mąż miał służyć jako królik doświadczalny, jednak nie wyrażał zgody, by odbyły się w jego instytucie. Jeśli wdowa będzie się upierać, sam uśmierci głowę, wstrzykując dawkę chlorku potasu w tętnicę mózgu.
— Gdzie to jest? — zapytała Karen.
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
— Dobrze wiesz, o czym. O konstrukcie, o którym opowiadałeś, że postawi mojego męża na nogi.
— Chyba się nie zrozumieliśmy. To koniec, doktor Karen. Kończę z tym i tobie również dobrze radzę…
— Gdzie on jest? — naciskała. — Gdzie znajduje się konstrukcja, która miała sprawić, że Mark będzie chodził, biegał i żył jak dawniej?! Ostatni raz pytam albo opowiem prasie, co tu się wyprawia! Izbę medyczną również zainteresuje przypadek mojego męża oraz badania, jakie prowadziłeś na zwierzętach i bezdomnych z Palm Beach, którzy za kilka dolców żywili się własnymi ekskrementami, aby twój zasrany instytut udowodnił, że co trzeci z rzędu wydalony stolec traci właściwości odżywcze. Brzydzę się wami, a ty, Davidson, jesteś skończony!
Chciał odpowiedzieć, kiedy zauważył w dłoni Karen napełnioną strzykawkę. Nie zdążył się uchylić, zawołać pomoc, bo kobieta ze złością wbiła igłę w jego szyję. Trafiła idealnie w tętnicę, z której siknęła delikatnie mgiełka krwi. Davidson dotknął okolicy ukłucia i padł na kolana z szeroko rozwartymi ustami. Śnieżnobiały fartuch upstrzył się szkarłatnymi kropelkami.
— Nie bój się, nie umrzesz — mruknęła Karen. — Pięć gramów tiopentalu powinno dać ci czas na zastanowienie się nad własnym losem. Śpij spokojnie, doktorku, a ja zrobię, co w mojej mocy, aby Mark był przy mnie. Dobranoc.
Z rusztowania zdjęła głowę męża wraz z przenośnym osprzętem podtrzymującym życie, zawinęła ją w białą kotarę zerwaną wcześniej z okna, po czym sięgnęła do kieszeni śpiącego Davidsona po kartę magnetyczną. Doskonale wiedziała, gdzie stoi konstrukt. Otworzyła drzwi i ukradkiem przeszła korytarzem w stronę podziemnego bunkra, niosąc pod pachą głowę charczącego męża.
Rozdział III
Karen przyłożyła kartę do czytnika, a po chwili rozległ się szum przesuwanych drzwi. Rozejrzała się po pustym korytarzu, po czym weszła do głównego bunkra, najbardziej tajemniczego miejsca w całym Instytucie Badań Nowoczesnej Biomechaniki.
W dużym pomieszczeniu stało biurko, a na nim komputer podłączony do Internetu. Ściany pomalowano na biało, a światło ultrafioletowych lamp połyskiwało na laminowanej podłodze. Miejsce było sterylne i czyste, w powietrzu unosiła się woń spirytusu, zupełnie jakby produkowano tu podzespoły komputerowe.
Za wielką zasłoną stało to, czego Karen najbardziej teraz potrzebowała — konstrukt. Doktor Davidson wiele o nim mówił. Fałdy pogniecionej tkaniny pokrywały biomechaniczną klatkę piersiową i ramiona, nie sięgając metalowych, bardzo długich stóp. Karen, która wierzyła w siłę nauki, nie wiedziała, że ukryte za zasłoną urządzenie ma więcej wspólnego z krwawą historią niż medycyną. Prawie dwumetrowy, zbudowany w dziewiętnastym wieku kolos opierał się prawom fizyki i było w nim coś, co przerażało, a zarazem przyciągało wzrok.
Podeszła bliżej, odkładając na biurko głowę męża, który sapał niespokojnie, łapczywie oddychając przez zaparowany inhalator. Pojemnik z tlenem niemal wysechł, pozostawiając na ściankach biały osad. Potrzebowała nagłego rozwiązania, Markowi pozostało niewiele czasu, może dziesięć minut. Zapotrzebowanie głowy na odżywczą posokę, która również się kończyła, było coraz większe. Wiedziała, że spaliła za sobą mosty, nie przemyślała radykalnego kroku, jakim było uśpienie doktora Davidsona. Zadziałał impuls, przeklęty instynkt macierzyński uruchomiony bezbronnością Marka.
Wpadła na pomysł, by zasilić głowę męża własną krwią. Wiedziała, że ćwierć jednostki powinna wystarczyć na dwie lub trzy godziny, a tyle właśnie potrzebowali, aby opuścić instytut i ruszyć w dalszą podróż. Najgorzej było z tlenem, choć i ta sytuacja nie była bez wyjścia. Wczorajszego wieczoru opracowała plan, jak ze zwykłego inhalatora dla astmatyków skonstruować elektryczny podajnik, który pobierałby zwykłe powietrze i zamieniał w pełnowartościowy tlen. Urządzenie zabrała ze sobą, ale zostawiła w torebce zdanej na portierni, przy wejściu do instytutu.
Głowa Marka, oparta o pojemniki z tlenem, poruszyła się. Oczy Todda były podkrążone, a z kącików ust płynęły cienkie strużki krwi.
— Czy… ja w końcu umrę? — zapytał Mark, licząc na to, że żona wreszcie unicestwi go dawką chlorku potasu. Najwidoczniej zdawał sobie sprawę z tego, że stał się hybrydą, przegniłym marzeniem Karen o długowieczności.
— Nie. Mam nadzieję, że będziemy żyć wiecznie, Mark. Leż spokojnie, zaraz coś wymyślę.
Podeszła niepewnie do okrytego pokrowcem stelażu, odetchnęła głęboko i szarpnęła za tkaninę. Davidson uważał konstrukt za ósmy cud świata i musiała przyznać, że nie mylił się. Gdy materiał opadł na posadzkę, oczom Karen ukazał się owoc rzemieślniczych prac, otoczony blaskiem odbitych od powierzchni świateł. Konstrukcja mieniła się niczym najszczersze złoto. Przypominała zbroję i prawdopodobnie wykonano ją z najszlachetniejszych metali, z pieczołowitą perfekcją mistrzów płatnerstwa i robotyki. Potężna klatka piersiowa przypominała średniowieczny napierśnik, z tą różnicą, że wyprofilowano ją na kształt ludzkich żeber. Tors przedłużono pierścieniowatym, lekko zakrzywionym kręgosłupem, a następnie za pomocą śrub i siłowników przytwierdzono do miednicy. Przewody, prawdopodobnie hydrauliczne, biegły aż do potężnych odnóży i zakończonych ogromnymi pazurami stóp. Ramiona wykonano z tych samych materiałów co tułów, lecz tuż za elastycznymi łokciami od razu wyrastały długie na prawie metr, ostro zakończone palce, usadowione na żylastych od przewodów dłoniach. Z miejsca, gdzie powinna być głowa, wystawało kłębowisko kabli. Szeroki kołnierz działał jak osłona, chroniąc je przed rozerwaniem. Konstrukcja mogła mieć pozaziemskie pochodzenie, biorąc pod uwagę kunszt i zaangażowanie technologiczne.
Karen nie wiedziała, w jaki sposób połączyć neurony z metalowym konstruktem. Coraz bardziej żałowała decyzji o zakończeniu współpracy z doktorem Davidsonem.
— Co to? — zapytał Mark, śliniąc się.
— Kochanie, uspokój się — Karen musnęła jego rozpalone policzki, przypominające w dotyku pergamin. — To konstrukcja, która pomoże ci funkcjonować jak przed wypadkiem.
— Nie wierzę…
Też w to nie wierzyła. Usłyszała rumor dobiegający zza drzwi, echa ciężkich kroków zbliżających się do bunkra. Musiała działać, nie miała czasu na rozmyślania. Sięgnęła po głowę Marka i wspięła się po dwóch stopniach prowadzących do konstruktu.
— Pani doktor, nakazuję otworzyć drzwi!
Pracownicy ochrony walili w metal, chcąc jak najszybciej dorwać Karen. Pulsacyjny dźwięk pomyłkowo wbitego szyfru rozległ się w pomieszczeniu.
— Doktor Karen Todd, proszę otworzyć drzwi!
Wiedziała, że ochrona czeka na odpowiedni kod bądź duplikat karty do bunkra. Miała niecałą minutę, aby zrealizować swój niecny plan. Mark dławił się i nerwowo zagryzał wargi. Odwróciła głowę i zerknęła na pojemniki inhalatora wypełnione osadem. Wiedziała, że od tragedii dzieliły ją chwile, proszek mógł zatkać tętnice mózgowe i spowodować zator.
— Kocham cię, Mark. W moim sercu zawsze znajdzie się miejsce dla ciebie. Żegnaj…
Ucałowała go w czoło i umieściła bladą już głowę w mechanicznej zbroi. Mark zajęczał z bólu. Blask i pisk rozpieranego metalu odrzuciły Karen na odległość dwóch metrów. Uklękła, czując, że przegrała batalię o życie męża. Konstrukcja zaczęła dymić, a przez gałki oczne Marka przepełzły niezidentyfikowane, czerwone nitkowce, opanowując mózg. Pojemniki z krwią popękały, tak samo jak wszystkie podłączone do głowy wężyki i elektrody. Todd kolejny raz wrzasnął, a z jego ucha i nosa chlusnęła fontanna krwi. Głowa na chwilę opadła. Kiedy kłębowisko przewodów, niczym szukające pożywienia glisty, podłączyło się przez szyję do pnia mózgu, tworząc od zewnątrz swoistą, nitkowaną skorupę, Mark znów ożył.
Konstrukt zacisnął pięści i zrobił krok do przodu. Karen ujrzała mechaniczną stopę pod zwiniętymi ramionami, uniosła wzrok, spoglądając na twarz męża owiniętą ciemnymi jak noc, poruszającymi się pnączami.
— Mark, Mark, kochanie… Ty żyjesz!
Nie żył od dwóch tygodni, jego ciało spłonęło, jego prochy zostały rozsypane nad Pacyfikiem. Nigdy nie istniał po śmierci i nie zamierzał żyć w ciele mechanicznego cyborga. Tak naprawdę to nie on kierował ciałem, czuł, że ono żerowało na nim i dzięki aktywności mózgu dostarczało energii stalowym kończynom. Konstrukt był pasożytem wysysającym życiodajną energię.
— Karen… — jego oczy rozbłysły jak węgielki. — Nie panuję nad tym.
Już chciała wytłumaczyć mężowi, że musi nauczyć się kontroli nad nowym ciałem, kiedy potężne palce ścisnęły jej talię.
— Nie, Karen, nie mogę tego powstrzymać!
Palce coraz mocniej wbijały się w ciało Karen niczym pnącza, unosząc ją na wysokość głowy Marka. Z oczu kobiety popłynęła krew, a kości żeber pękły. Konstrukt uniósł wolną dłoń, sięgnął pod blond loki i chwycił nasadę głowy. Do bunkra w końcu dotarli pracownicy ochrony, którzy stanęli jak wryci na widok iskrzącego się, w pełni zasilonego robota. Dwóch młodych mężczyzn z trudem wyciągnęło z kabur pistolety i, mierząc do potwornej konstrukcji, przesunęło się o kilka kroków w przód.
— Puść ją! — krzyknął jeden z nich. Sądził, że Todd całym ciałem wszedł do środka zbroi i swoimi poczynaniami próbuje wywołać chaos. — Ostatni raz powtarzam, puść ją, bo strzelam!
Konstrukt nie zareagował, a Mark mógł tylko patrzeć, jak patykowata, elastyczna dłoń coraz silniej zaciska się na ciele jego żony. Karen charczała, górna połowa jej ciała zadygotała jak w febrze. Wydała cichutki, niemal niesłyszalny pisk.
— Karen, walcz!
Mark krzyknął, a z ust Karen popłynął potok grubej, krwistej papki. Zmiażdżone i poszatkowane płuca spłynęły po brodzie i galaretowata breja zbryzgała podłogę.
Ochrona oddała po jednym strzale, trafiając wprost w tors kontrolowanego przez nieznaną siłę Marka. Kule zaiskrzyły i odbiły się od metalu. Jeden pocisk trafił w monitor, drugi utknął płytko w ścianie. Mężczyźni opuścili broń i ze zdziwieniem obserwowali, jak konstrukt okręca głowę kobiety z taką łatwością, jakby była nakrętką od plastikowej butelki. Kark zaskrzypiał i strzelił, a skóra zrolowała się, po czym pękła. Todd obrócił głowę Karen kilkukrotnie wokół własnej osi, aż w końcu uniósł za włosy, odrywając od ciała wraz z częścią kręgosłupa szyjnego. Z kikuta wystrzelił gejzer krwi.
Mark przymknął oczy, próbując opanować mechaniczny stelaż, lecz jego nowe ciało nadal robiło swoje. Cisnął zwłoki, które z głuchym plaśnięciem przylepiły się do ściany, a następnie osunęły się na podłogę. Dźwięk łamanych chrząstek sprawił, że ochroniarze pobledli, nie mogąc opanować drżenia.
Konstrukt zszedł z podestu i, bojowo machając rękoma, uwolnił spod mechanicznych ramion błyszczące ostrza. Niczym przygotowana do żeru modliszka, z pełną dozą nienawiści do gatunku ludzkiego, próbował się bronić i odbijać wystrzelone w jego kierunku pociski. Ochroniarze wpadli w popłoch. Jeden z nich wycofał się i pobiegł po dodatkowe wsparcie, przeczuwając w duchu, że nic nie powstrzyma niszczycielskiego ustrojstwa. Osamotniony funkcjonariusz, który wystrzelał już cały magazynek, uniósł wzrok i ostatni raz rzucił okiem na mechanicznego mordercę o ludzkiej twarzy. Potężnie uwydatnione, metalowe żebra zalśniły, a ostrza uniosły się nad głową mężczyzny.
Mark zamknął oczy, kiedy usłyszał świst przecinanego ostrzem powietrza. Jego twarz opryskały ciepłe kropelki o metalicznym posmaku, za sprawą których w końcu przestało szumieć mu w uszach. Z każdą napływającą do warg kroplą wyczuwał powracającą energię. Otworzył oczy i ujrzał bezgłowe zwłoki ochroniarza. Kałuża krwi z każdą sekundą zalewała pomieszczenie. Gdzieś na wyższych kondygnacjach przeciągle zawył alarm. Todd przewidywał, że niebawem do pomieszczenia wpadnie tabun ochroniarzy…
Konstrukcja pochyliła się nad zwłokami, czekając na bezwarunkowy odruch Marka. Todd nie mógł oderwać oczu od widoku krwi spływającej z rozerwanej tętnicy; życiodajna posoka była dla niego jak kroplówka. Próbował opierać się przed pragnieniem wypicia krwi martwego mężczyzny, jednak konstrukcja domagała się pożywienia. Konstrukt, który właśnie zamordował Karen i ściął głowę mężczyzny, chciał przedłużyć żywot Marka wbrew jego woli.
Zagryzł wargi i poczuł ucisk z tyłu głowy. Ogromne dłonie parły w stronę zwłok, a siła była tak potężna, że Mark został zmuszony do wbicia zębów w ciało mężczyzny. Kły zatopiły się bez problemu w miękkiej tkance.
Krew za pomocą rurek wpadła do tętnic mózgu, dając energię i przedłużając życie Marka, jak szybko obliczył, o ponad sześć godzin. Wiedział już, w jaki sposób dostarczać konstruktowi sił witalnych. Nie miał pojęcia, jakie zamiary ma mechanizm i czego można się po nim spodziewać. Co więcej, nie zdawał sobie sprawy, że siła, która tak naprawdę napędzała konstrukt, żyła na całej powierzchni metalu pod postacią miliona maleńkich organizmów.
Mark powstał i z gracją obrócił się w stronę przeciwległej ściany, słysząc odgłos biegnących, zaniepokojonych ludzi. Za pomocą długich, obrotowych palców wywiercił dziesięć dziur w ścianie. Pył zawisł w bunkrze jak rdzawa, dusząca chmura, lecz o dziwo Mark nawet nie zakasłał, jakby nie potrzebował tlenu do dalszej egzystencji. Palce konstruktu złączyły się, nadgarstki obróciły się wokół własnej osi i zgięły, tworząc dwie metaliczne kule. Bez problemu wybił nimi dziurę w grubym na metr, zbrojonym betonie. Sufit zaczął się kruszyć, a grad odłamków zasypał pomieszczenie. Todd usłyszał, jak zaalarmowani lekarze i funkcjonariusze wycofują się, myśląc zapewne, że w Los Angeles doszło do trzęsienia ziemi.
Gruba ściana w końcu pękła, a Mark poczuł w spierzchniętym gardle posmak świeżej, miękkiej ziemi. Ogromnymi dłońmi, niczym kret, przebił się przez warstwę gleby oraz kamieni i, rozrywając pazurami korzenie starych drzew, zanurzył się mechanicznym cielskiem w czerń. Parł naprzód, tracąc poczucie czasu i przestrzeni. Słyszał odgłosy przejeżdżających aut i po raz pierwszy od chwili śmierci czuł zapachy.
Gdy wyszedł na powierzchnię, jego oczom ukazała się trawiasta dolina, rozświetlona przez prażące słońce. W oddali dostrzegł nitki autostrady i pędzące samochody, a na południu — zabudowania Los Angeles i część Pacyfiku. Na zachodzie rósł las sekwoi, który z tej odległości wyglądał jak sterczące, pierzaste ołówki. To w tamtą stronę skierowała się mordercza maszyna. Konstrukt ruszył w stronę lasu, pozostawiając głębokie wyrwy w soczystej, zielonej trawie.
Rozdział IV
W tym samym momencie, kiedy Karen Todd spięła głowę swojego męża Marka z metalową, siejącą terror maszyną, w fabryce papieru w Detroit doszło do śmiertelnego wypadku. Ogromna, niepodłączona do prądu gilotyna samoistnie załączyła się i ścięła głowy trzem serwisantom. Z lotniska w Vancouver wystartowała awionetka Cessna, która po niemal godzinie kołowania nad miastem wbiła się w wieżowiec Shaw Tower, zabijając na miejscu dziewięcioro pracowników firmy maklerskiej. W budynku wybuchł pożar, a ludzie znajdujących się powyżej czternastego piętra zostali odcięci od wyjść ewakuacyjnych. Samolotem nie kierował żaden pilot, kontroler lotu dostrzegł przez lornetkę, że nikt nie siedział za sterami Cessny…
Podczas budowy bloku w nowojorskim Hoboken pojawiły się problemy z dźwigiem. Operator stracił kontrolę nad żurawiem, nie pomogło odcięcie maszyny od zasilania. Przez radio zaalarmował stojących na dole robotników, aby uciekali do piwnic. Kilkutonowy ładunek z rurami kanalizacyjnymi zaczepiony o mechaniczny hak spadł na budynek, doprowadzając do zawalenia frontowej ściany i stropu. Po dokładnej analizie inspekcji budowlanej stwierdzono, że potężna kotwica służąca do transportowania materiałów otwierała się i zamykała nawet po odcięciu prądu…
Mężczyzna o nazwisku Ramirez w Key West na Florydzie poczuł nagłą chęć zabijania. Tak przynajmniej twierdził tuż po zatrzymaniu przez śledczych. Zabił swoje dziewięciomiesięczne dziecko i zasztyletował narzeczoną, a następnie udusił bezdomnego mężczyznę w okolicach promenady i roztrzaskał głowę dziesięcioletniej dziewczynki w okolicach muzeum rybołówstwa. Po zatrzymaniu wyjaśnił, że do mordów nakłonił go wewnętrzny głos. Choć był leworęczny, zabijał wyłącznie prawą dłonią — tą, którą przed laty zoperowano, zastępując potrzaskaną w wypadku kość tytanowym implantem…
Na przedmieściach Tokio dokonano masowego morderstwa. Mężczyzna uśmiercił całą swoją rodzinę kataną, wykutą własnoręcznie przed pięćdziesięcioma laty. Po wszystkim popełnił seppuku…
Dodatkowo na całym świecie doszło do jeszcze kilku incydentów z udziałem maszyn oraz ludzi, którym wszczepiono implanty, lecz obyło się już bez ofiar śmiertelnych.
Kimberly Murphy poczuła dziwne kłucie w czaszce, kiedy szukała miejsca dla nowej ozdoby domu. Nie mogła się zdecydować, czy postawić czaszkę na parapecie, kominku czy regale z książkami. Jako nastolatka Kimberly przeszła poważną operację wstawienia tytanowej płytki w głowie, wskutek wypadku — jadąc na rowerze wpadła pod koła Dodge’a Caravan, który należał do niejakiego Bryana Smith’a.
Rozdział V
John Murphy zaparzył kawę i zasiadł przy stoliku, obserwując zza kuchennej wyspy zafascynowaną Kimberly, która nie mogła znaleźć w domu odpowiedniego miejsca dla skarbu, jaki wypożyczył im Henry Vane.
— Myślisz, że kominek będzie dla niej odpowiedni? — zapytała, ustawiając artefakt przy zdjęciu ślubnym, które wykonali w parku Pennypack w Filadelfii.
— Kim… nie stać nas na nią — westchnął John. — Ściemniłem Vane’owi, aby się od nas odczepił. Nie mam czasu na poszukiwania nabywców czaszki, bo w pierwszej kolejności muszę zająć się kwestią wypożyczenia szkieletu i tego przeklętego kła. Vane to straszny bajarz, a ty dałaś się nabrać na jego sztuczki, Kim.
— Myślę, że najlepiej eksponuje się na tle cegiełek…
Kim była tak zafascynowana, że uwagi Johna na temat nowego eksponatu potraktowała jak marudzenie męża. Dotykała czaszki, ustawiała ją pod odpowiednim kątem i biegała ze ściereczką, aby dokładnie wypolerować powierzchnię z odbitych palców. Zachowanie Kim zakrawało na manię, John zauważył to już za pierwszym razem, kiedy tylko ujrzała metalowy bibelot na stopniach werandy. Od tego czasu całkowicie straciła dla niego głowę, jakby przedmiot żył i miał uczucia, którymi chciał obdarować Kimberly.
John zastanawiał się, czy nie chodzi tu o coś, co przez całe życie bezpowrotnie traciła. Jej dziwactwo przypominało ciążę urojoną, jaką niekiedy obserwował u suk. Od wielu lat starali się o dziecko, a Kimberly odchodziła od zmysłów po każdej nieudanej próbie in vitro. Przez dokładnie sześć lat walki o pierwsze dziecko wykonała cztery próby zapłodnienia pozaustrojowego. Wszystkie okazały się nieskuteczne, a po każdej z nich z psychiką Kimberly było coraz gorzej. Zamykała się na kilka godzin w sypialni, nie jadła, nie odwiedzała znajomych i czuła niechęć do wszystkiego, co mogło sprawić, że poczuje się lepiej. Niekiedy całymi godzinami siedziała na ławce w parku, obserwując zabawy młodych małżeństw ze swoimi pociechami. Coraz głębiej pogrążała się w marazmie.
Małżeństwo z Johnem istniało jedynie na papierze. Pewnego dnia powiedziała mu, że po prostu odchodzi, zostawia wszystko, co łączy ją z Filadelfią i wyjeżdża do matki do Wyoming. Jedynie upór Johna uratował to małżeństwo, zapisali się na terapię. Wysokiej klasy terapeuta, John Friedmann z Nowego Jorku, powoli odbudowywał w Kimberly pragnienie życia. Po dwóch latach ciężkiej dla obojga małżonków pracy, Kim wreszcie zaczęła się uśmiechać, a wizyta w parku nie skutkowała traumą. Zachowywała się jak dawniej, jakby zapomniała, że los nie obdarzy ich nigdy upragnionym dzieckiem.
John spojrzał na wiszący przy lodówce zegar w kształcie kota. Dochodziła ósma wieczorem, a on nawet nie rozpakował eksponatów. Wstał i poszedł do kuchni. Wyciągając piwo z lodówki, spojrzał w kierunku salonu na czaszkę. Kimberly przed chwilą weszła na piętro, więc w spokoju mógł obejrzeć przedmiot i zastanowić się, co z nim zrobić.
Czaszka stała na kominku, delikatnie zwrócona ku ich wspólnemu zdjęciu. Połyskiwała i zdawała się majaczyć przez lekko rozwartą żuchwę. Popijając piwo, przyglądał się swojemu groteskowemu odbiciu na tle salonu. Nie miał wątpliwości, że przedmiot wykonał fachowiec. Kunsztowna polerka i oryginalny materiał nadawały czaszce osobliwego piękna, choć John nie miał złudzeń, że na niej zarobi.
Kimberly krzątała się po piętrze, najprawdopodobniej szukając zakupionego przed kilkoma dniami kuponu loteryjnego. Czekali na losowanie po wielkiej kumulacji. John odstawił piwo na kominek i obejrzał się, poszukując wzrokiem Kim. Nie dostrzegłszy jej, dotknął zimnym palcem struktury czaszki. Nieskazitelnie wypolerowane ścianki były miłe w dotyku, przypominały hartowane, akrylowe szkło, zaś ostre zęby przywodziły na myśl kły Kurta Barlowa z ekranizacji Stephena Kinga Miasteczko Salem z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku. John za nic w świecie nie zaryzykowałby przejechania po nich opuszkiem palca. Zagłębił palce w lewym oczodole, głęboko penetrując jego zawartość. Poczuł ciepło, jakby ktoś podgrzewał nasadę czaszki delikatnym płomieniem. Kiedy chciał odejść, wydało mu się, że oczodoły rozbłysły zielonkawym światłem. Odskoczył, czując na plecach delikatny dotyk.
— Mówiłeś, że ci się nie podoba, a jednak coś cię do niej ciągnie — Kimberly stała za nim, nie kryjąc zdziwienia.
Odetchnął głęboko, bo jego serce wciąż waliło jak młot. Spojrzał na przeciwległe okna salonu, za którymi poruszały się upiornie gałęzie drzew. Deszcz wciąż bębnił o parapet, ulewa nie chciała odpuścić.
— Chciałem ją obejrzeć dokładnie, dziś tylko przez chwilę miałem ją w dłoniach i…
— Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. Dobrze się czujesz? — Kimberly przechyliła głowę i spojrzała mężowi głęboko w oczy. — Nie, niedobrze.
Zbladł, a na jego czole pojawiły się drobne kropelki potu. Mimo iż nadal panował skwar, bo deszcz nie zdusił wszechobecnego ukropu, w domu nie było aż tak gorąco, aby John się spocił.
— Chcę po prostu odpocząć… Jeszcze dzisiejszej nocy muszę sfotografować szkielet i kieł mamuta, aby do jutrzejszego południa przedstawić je muzeom.
— A nie byłeś umówiony z Chrisem Valentino w tej sprawie?
— Byłem, ale mam jeszcze kilka dni, aby przedstawić je pozostałym galeriom. Nie rozmawiałem osobiście z Valentino, a doktor Greenfield zgodził się, aby w razie konieczności próbować puścić te przedmioty dalej, poza Filadelfię. Nie muszę ci mówić, że nowojorskie Metropolitan to chyba marzenie ściętej głowy. Kim, zapłaciłem dziś osiemdziesiąt tysięcy dolarów i muszę prędko znaleźć sposób na zwiększenie przychodów. Nie mogę czekać dziesięciu lat, kiedy cena przykładowo szkieletu ofiary żółtej febry wzniesie się na szaleńczy poziom. Muszę zarabiać teraz…
— Musimy — niespodziewanie pocałowała go w usta. — Oboje musimy.
Kimberly wpatrywała się zalotnie w czaszkę. Gdyby nie to, że była jedynie nic nieznaczącym eksponatem leżącym w ich salonie, John czułby się o te spojrzenia zazdrosny.
— Chodź, pójdziemy sprawdzić wyniki loterii i w międzyczasie może zdążę przygotować kolację. Czuję, że nie będziesz musiał martwić się o nowojorskie Metropolitan, bo sami do ciebie zadzwonią.
— Mam taką nadzieję, Kim. Naprawdę, chcę w to uwierzyć, choć z każdą minutą mam obawy, czy nie wyrzuciłem pieniędzy w błoto.
Pocałował ją w kark, na którym pojawiła się gęsia skórka. Nie spowodował jej czuły, wręcz namiętny gest Johna, a bezbarwne organizmy przemieszczające się na Kimberly z powierzchni jego dłoni. Odwzajemniła gest i wtuliła się w męża z szelmowskim wyrazem twarzy. Wpatrywała się w czaszkę, z której wystrzelił słup jasnozielonego światła.
— Niedługo będziemy szczęśliwi, kochanie — rzekła, nie wiedząc tak naprawdę, do kogo kieruje słowa. — Będziemy kochającą się rodziną, a cały ból minie wraz z nadchodzącymi promieniami słońca…
Rozdział VI
Karl zaparkował srebrne mercury monte z dwa tysiące trzeciego roku naprzeciwko jubilera Polka w Glendale. Przez kilka minut nie wychodził z auta, strzepując popiół z papierosa na wąski pas zieleni oddzielający jezdnię od chodnika. Wpatrywał się w górujące słońce, które niemal topiło asfalt na Verdugo Road. Ulica wydawała się wyludniona, jakby całe osiedle wymarło albo uciekło, przeczuwając zbliżającą się apokalipsę.
Kilka minut po szesnastej czasu pacyficznego Karl opuścił wóz i przemaszerował na drugą stronę ulicy. Przeszedł kilka metrów wzdłuż wypielęgnowanych wiązów i chwilę poczekał przed wejściem do jubilera. Verdugo Road leżała w uprzemysłowionej części miasta, gdzie znajdowały się głównie komisy samochodowe oraz mniejsze biznesy prowadzone przez imigrantów. Niska zabudowa Glendale kontrastowała z wysokimi budynkami Los Angeles na południowym zachodzie i wydawało się, że miasto leży w głębokiej nizinie otoczonej pasmem trawiastych wzgórz. Każdy dom mieszkalny, każdy niski blok przypominał równo ustawione klocki, jakby architekt nie przewidział możliwości wzniesienia wysokich budynków albo był zbyt łaskawy dla mieszkańców, próbując uchronić ich przed letnim, piekącym słońcem.
Drzwi salonu jubilerskiego otworzyły się, a na schody wyszedł umorusany mężczyzna po pięćdziesiątce, przypominający bardziej podstarzałego Indianina o wątpliwej reputacji niż Europejczyka. Związał długie, siwe włosy w kucyk i przygładził przystrzyżoną starannie brodę, która upodabniała go do przywódcy gangu motocyklowego. Zsunął ciemne okulary, wpatrując się w Karla.
— Może wejdziesz do środka, idioto? — zwrócił się do niego po polsku. — Nie będziesz mi chyba sterczał przed biznesem jak jakiś patus?
— Pierdol się, Peter — Karl odwrócił się w jego stronę. — Nie mam czasu na zbędne pierdolenie, jesteś sam czy mam wracać na Skid Row?
— Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, są tylko Jędrek i Steven. Mieliśmy pewien problem i — zamyślił się na chwilę, jakby szukał odpowiedniego wyrażenia na to, co przed kilkoma minutami wydarzyło się w sklepie — jest trochę syfu do ogarnięcia.
— Syfu?
— Tak, kurwa, jebanego syfu. Narobiło się tak wiele jebanego gówna, że nie sposób opisać. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nawet agent Fox Mulder nie mógłby tego wyjaśnić w swoim raporcie.
Karl tak bardzo zainteresował się sprawą. Pogłaskał się po starannie ogolonej twarzy, po czym wszedł wraz z Peterem do środka.
Wydawało się, że przez sklep jubilerski Petera Kaminsky’ego przeszedł huragan. Na wyłożonej deskami podłodze walały się kawałki grubego szkła ze stojących wokół lady z kasą, rozbitych witryn. Pomieszczenie było w opłakanym stanie, odłamki mebli tkwiły w zaciągniętych gipsem ścianach, plafony zwisały luźno na kablach i błyskały w niekontrolowany sposób, jakby na Verdugo Road manifestowała się postać złego poltergeista.
Stojący w zadumie Jędrek i Steven wyglądali na przerażonych, nawet nie spojrzeli na Karla, kiedy ten ze zdziwieniem rozglądał się po sklepie.
— Wygląda na to, że próbuje cię wykończyć konkurencja — stwierdził Karl, podnosząc z podłogi długi sznur pereł, który po chwili rozsypał się w jego dłoniach. Kulki podskoczyły na podłodze, staczając się pod zniszczone meble, a część z nich utknęła między kawałkami szkła, które wyglądały teraz jak maleńkie diamenty.
— Żadna konkurencja — odrzekł Peter, przechodząc za ladę. Ze złością strącił z witryny obity welurem ekspozytor, na którym wisiała tombakowa podróbka naszyjnika od Harry’ego Winstona. — Coś nas zaatakowało, ale nie sposób tego, kurwa, wyjaśnić na sucho…
— Wygląda na to, że ktoś podłożył jakiś ładunek wybuchowy, żeby sprzątnąć twój zasrany interes.
Peter spojrzał na Karla ze zdziwieniem.
— Nie rozumiesz po polsku? Może wyjaśnić ci to w amerykańskim stylu?
Stojący za ladą Peter eksponował zawieszone na okratowanym stojaku bronie, głównie amerykańskie karabiny szturmowe, w tym AR-15, niezawodne podczas walki z Vietcongiem, unowocześnione M16, oraz pistolety i noże myśliwskie. Miały odstraszyć potencjalnych rabusiów, którzy niejednokrotnie próbowali sprać tłuste dupsko pochodzącego z Bydgoszczy jubilera. Mimo iż posiadał koncesję na handel bronią, nie sprzedał w swojej karierze ani jednej sztuki.
— Mam gdzieś, co tu się wydarzyło. Przyszedłem po pewną rzecz, o której mi kiedyś opowiedziałeś.
— Co, kurwa?! — zdeprymowany Peter wyciągnął z wewnętrznej strony kamizelki ozdobną piersiówkę, pociągnął łyk żytniej, po czym wytarł obfite wąsy z whisky. Powoli schodziło z niego napięcie, lecz wiedział, że problemy zapukają do jego drzwi ponownie, kiedy przeliczy straty, w tym uszkodzone wyroby jubilerskie, których koszty naprawy mogły wysłać Petera Kaminsky’ego i jego rodzinę na ulicę.
Karl ominął rozsypane szkło i oparł się o rozbitą ladę. Spojrzał w oczy Petera, który kiwnął głową, dając jasny sygnał, że może bez obaw mówić przy jego wspólnikach.
— Chodzi o czaszkę.
— Jaką znowu czaszkę?!
— Sraką… Tę, którą chciałeś mi odsprzedać w czerwcu dwa tysiące dziesiątego roku.
— Nie pamiętam, kurwa, a nawet gdybym pamiętał, to zastanawiam się, dlaczego wtedy jej nie kupiłeś, skoro to takie ważne. Tylko odsprzedajesz mi fanty, a ja jak ten naiwny dzieciak kupuję, babram się z wycieraniem krwi przed przetopieniem, bo taka księżniczka jak ty — pogroził Karlowi palcem — nie potrafi choć na chwilę powstrzymać się od przemocy. Nasz układ działa w jedną stronę, jesteś jak pasożyt, który oczekuje od pasera kilkuset dolców…
— Pilnie potrzebuję tej czaszki. Jeżeli jesteś jeszcze w jej posiadaniu, odsprzedaj mi ją albo rozkwaszę twoją parszywą gębę na miazgę. Daję ci wybór, o którym wielu mogłoby wyłącznie pomarzyć…
Peter pochylił głowę, roześmiał się, a po chwili zaniósł się kaszlem, lata palenia papierosów marki Newport dawały o sobie znać. Karlowi nie było do śmiechu. Milczał, coraz mocniej dociskając ramiona do lady. Dwóch Polaków dość szybko zorientowało się, że niewinnie wyglądająca sprzeczka może przerodzić się w większy konflikt. Pracowali dla niego jako jego prywatna, mała armia. Goryle o wątpliwej reputacji ochraniali jego dobytek i jeździli z nim w konwoju, kiedy Peter wybierał się na zakupy do Jewelry District, dzielnicy jubilerów mieszczącej się przy Hill Street.
— Panowie — zwrócił się Peter do ostrożnie podchodzących mężczyzn. Karl już czuł ich oddech na karku. — Spokojnie. My tylko rozmawiamy.
Mężczyźni nagle osaczyli Karla i widać było, że byli gotowi wyłącznie na skinienie Petera, aby rzucić mu się do gardła jak wygłodniałe mastiffy.
— Gdzie jest czaszka?
— Sprzedałem ją jakieś babeczce z Las Vegas.
— Ot tak sprzedałeś i nic mi nie powiedziałeś?
— A skąd, kurwa, mogłem wiedzieć, że przyjdziesz po kilku latach i zechcesz ją w końcu ode mnie łaskawie odkupić?! Kurwa, Karl… To jest biznes, jebany biznes, w którym wszystko może się zdarzyć! Nikt z tej branży nie będzie czekał na klienta, który się zastanawia, to tak nie działa.
— Daj mi adres tej laski, numer telefonu, cokolwiek…
— A po chuj ci to?
— Zależy mi na niej.
— Na czaszce czy podstarzałej cizi w futrze, która przyprawia staremu rogi i jeździ najnowszym mercem, słuchając przy otwartym dachu przebojów Van Hanela? Nie bądź śmieszny, Karl. Nawet gdybym w tym syfie odnalazł swój dziennik sprzedażowy, to wiedz, że takie informacje kosztują. Poza tym nie gwarantuję, że uda ci się odzyskać to gówno, może babka już się pozbyła czaszki.
— Znajdź mi chociaż imię i nazwisko tej kokoty. Zależy mi na czaszce bardziej niż na swoim dupsku. Dalej, bo czas mnie goni!
— Czas to nieubłagalna dziwka, Karl — zauważył Peter, pociągając piersiówkę — Ale niech ci będzie. Jak tylko znajdę trochę wolnego czasu, znajdę namiary na tę babeczkę.
— Kiedy?
— No kurwa, kiedy i kiedy… A co ty, kurwa, myślisz, że ja nie mam co robić w tej melinie? Widzisz ten burdel? — machnął dłonią, chcąc uświadomić Karla, że w pierwszej kolejności musi wysprzątać lokal. Możliwe, że będzie musiał go zamknąć na kilka dni, a nawet tygodni, jeśli nie skataloguje walającej się po podłodze biżuterii. — Nie wiem, czy w tym tygodniu zdołam to wszystko wysprzątać. Muszę jeszcze kupić kilka witryn i, jak zauważyłeś, zrobić mały remoncik.
Karl przytaknął, rozglądając się po lokalu. Musiał załagodzić sytuację, aby dowiedzieć się, komu jubiler opchnął czaszkę.
— Co tu się wydarzyło? Masz z kimś na pieńku?
Peter nabrał powietrza przez nos, po czym odszedł od lady z taką miną, jakby coś go gryzło. W końcu odważył się opowiedzieć ze szczegółami o niewyjaśnionym incydencie w Polce.
— Wczorajszego wieczoru, tuż przed kolacją, w sklepie rozdzwonił się alarm. Firma ochroniarska od razu zadzwoniła do mnie, wiesz standardowe procedury, jeśli wydarzy się coś złego. Przyjechaliśmy z chłopakami na Glendale i zastaliśmy ten właśnie burdel. Jebani Pinkertonowie, tak nazywam tych dziadów, przybyli kilka minut wcześniej i podobno zauważyli, jak przedmioty w sklepie… latają.
Karl uniósł brwi. Nie był to gest zdziwienia, lecz ekscytacji, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się wydarzyło.
— Latają? — udał zdumienie.
— Tak, kurwa, latały jak w jakimś jebanym wirze, unosiły się, dasz temu wiarę? Pamiętasz film Twister i tę słynną krowę? Jeśli tak, możesz sobie wyobrazić ten jebany kataklizm. Nie uwierzyłem w ani jedno słowo, ale te dziady nagrały wszystko telefonem. Kiedy weszliśmy do środka, sytuacja uspokajała się, a po dosłownie kilku sekundach wszystko ucichło. Biżuteria, jak gdyby nic, opadła na podłogę z brzdękiem straconej forsy. Sprawdziłem od razu wentylację, klimatyzację, ale nie stwierdziłem żadnej usterki, która mogłaby spowodować tak ekstremalne prądy powietrza. Kamery monitoringu również to nagrały, ale… — zakasłał. — Po kilku sekundach zostały uszkodzone.
— Mam nadzieję, że nie zgłosiłeś tego na policję?
— Tu przydałby się egzorcysta, serio. Zgłosiłbym sprawę ubezpieczycielowi, ale bez notki policji gówno załatwię…
— Można to zrobić po cichu…
Peter wydął usta, a w jego oczach błysnęła nadzieja. Ten pochodzący z Polski Żyd wyraźnie czekał na taki obrót sprawy, nie wiedząc, że Karl ma go w garści.
— Ile? — zapytał bez ogródek Peter.
— Dokładnie tyle, ile wynosi twoja kwota za załatwienie numeru do tej kobiety z Las Vegas, plus coś, czego zapewne się jeszcze nie spodziewasz…
— Człowieku, mówże jaśniej, ja tu stygnę!
Karl obrócił się, zrobił kilka kroków w kierunku wyjścia, po czym stanął tyłem do właściciela lokalu.
— Wiesz, że jeden z twoich goryli zgłosił się niedawno do mnie, aby opchnąć mi złoty kajdan?
Peter nie zdążył odpowiedzieć, bo Karl zgrabnie odwrócił się w kierunku zaskoczonych ochroniarzy i, wyciągając z rękawa koszuli kieszonkowy rewolwer S&W 36, nacisnął na spust. Głowa wyższego z ochroniarzy eksplodowała, pocisk kalibru trzydzieści osiem milimetrów przeszył czaszkę na wylot, szatkując mózg na drobne kawałki. Płyn rdzeniowy chlusnął na sufit wraz z potokiem ciemnej krwi, strzępami tkanek i drobinami kości. Mężczyzna padł na kolana, po czym osunął się, wydając przez ułamek sekundy niepokojący jęk sygnalizujący zakończenie żywota. Krew spłynęła z nosa gęstym potokiem, a bezwładne już dłonie otarły się o kawałki mieniącego się jak rubiny szkła, zafarbowanego karminową posoką.
Peter nie śmiał nawet pisnąć. Odruchowo doskoczył do regału z bronią, ale nie zdołał ściągnąć z wieszaka jakiegokolwiek oręża, bo Karl przystąpił do drugiego ataku.
W ciągu niecałej sekundy postrzelił drugiego ochroniarza w obydwa kolana. Strzały były precyzyjne, a pociski przeszyły na wylot rzepki. Mężczyzna krzyknął, upadając na ladę. Próbował wstać, kiedy Karl oddał kolejny strzał. Mężczyzna zawył, kiedy nabój omal nie urwał mu nogi poniżej kolana, a pocisk wbił się w wykonaną z dębu witrynę, niemal dosięgając Petera. Noga postrzelonego przypominała sękatą, poszarpaną przez dzikie psy gałąź, z której zwisały więzadła i tryskał gęsty kolagen.
— Kurwa, co narobiłeś?! — wychrypiał ochroniarz, którego blada już wcześniej twarz stała się popielata. — Kurwa, moja noga…!
Karl podszedł do niego, chwycił go za koszulę i po raz kolejny nacisnął na spust. Głuche szczęknięcie pustej komory bębna wywołało na twarzy ochroniarza uśmiech. Karl odchylił bęben, z którego wypadły cztery łuski po pociskach.
— I co, kurwa, cwelu? — warknął ochroniarz w stronę Karla. Wspinał się z trudem na witrynę, próbując utrzymać pion. Stopy uciekały mu na boki, jak gdyby po raz pierwszy próbował swoich sił w łyżwiarstwie figurowym. — I co teraz, zatłuczesz mnie kolbą, kutasie, czy nie masz jaj, aby roztrzaskać mi łeb na miazgę?
Karl nie zamierzał odpowiadać. Nie miał zwyczajnie czasu, by tłumaczyć się ze swojego niepowodzenia. Zawsze grał do końca według swoich zasad jak wredna żmija, która zawsze kąsa mimo odciętego łba. Schował rewolwer za paskiem spodni, po czym wyciągnął coś, czego Peter ani ranny ochroniarz nie spodziewali się dzisiejszego wieczoru ujrzeć. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął wywinięty na drugą stronę, skorodowany łańcuch piły spalinowej, o przedłużonych ostrzach, przypominający rozwartą paszczę rekina.
Policjant zacisnął dłoń na końcówce łańcucha, po czym uderzył nim jak pejczem zaskoczonego ochroniarza. Metalowe zębiska sięgnęły twarzy, rozrywając skórę na nosie, który chrupnął jak łamany ołówek. Krew maleńkimi kropelkami skapywała na witrynę, układając się w zjawiskowe, lepkie kaskady.
Karl nie poprzestał na jednym ciosie. Twarz momentalnie zabarwiła na czerwono. Mężczyzna krzyczał, osłaniając się dłonią, której palec wskazujący został rozszarpany po sam paliczek i wygiął się w drugą stronę pod kątem prostym. Łańcuch za każdym razem wbijał się głęboko w jego twarz i oczodoły, które pękły aż po samą skroń. Rozwarta rana odsłoniła lśniącą czaszkę. Pęknięcie przypominało ciemną pajęczynę pełną złogów rozkruszonych kości i rozszarpanych, miękkich tkanek.
Gdy ochroniarz upadł bezwładnie na podłogę, Karl przystąpił do ostatecznego ataku. Chwycił łańcuch oburącz, okręcając go na szyi otumanionego mężczyzny. Mordercza obroża zadawała ofierze niebywałe cierpienie, odsuwając moment śmierci, która tego wieczoru wyjątkowo smakowała policjantowi.
Peter cofnął się o krok, kiedy Karl przechylił łańcuch ku górze, aby zębiska wbiły się w podbródek konającego mężczyzny, który próbował uwolnić się z pułapki.
Zagarnął oburącz zębatą broń i z całych sił poruszał nią tak samo, jak przed laty, gdy jako młody chłopiec ścinał łańcuchem uschnięte drzewka na ranczu swojego wujka w Teksasie. Zgrzyt zębisk, zatapiających się coraz głębiej w ciało, wywołał u Petera torsje, jednak nie interweniował. Odwrócił się tyłem do sceny egzekucji, mając nadzieję, że szybko umilknie.
Mężczyzna wydał z siebie jęk połączony z odgłosem dławienia się własną krwią. Karl przytrzymał go nogą, aby wykonać jak najszybsze, czyste cięcie. Ostrza coraz głębiej zatapiały się w podbródku, a kiedy zahaczyły o kości policzkowe, przez lokal przetoczyła się potworna symfonia piłowania kości.
Torturowany mężczyzna stracił przytomność, co pozwoliło Karlowi na pewniejsze posługiwanie się zębatą garotą. Po kilku szybszych ruchach łańcuch zsunął się z czoła, okaleczając wytrzeszczone oczy, które najpierw zapadły się w oczodole, a następnie eksplodowały białkiem.
Odpiłowana połowa głowy niczym teatralna, paskudna maska opadła na podłogę, odsłaniając ziejącą pustką przegrodę nosową. Krew ściekała gęstym strumieniem po ciele mężczyzny, a odsłonięty mózg po chwili wypłynął jak rozgotowane, wieprzowe żołądki. Karl uniósł dumnie skalp jak trofeum. Zastygła w grymasie, płaska twarz z nadal opadającymi powiekami przypominała maskę, jaką zakładał Letherface. Wydawała się karykaturalna, zbyt duża i za bardzo przerażająca, aby móc patrzeć na nią całymi godzinami, jak zwykle robił to Karl z poprzednimi ofiarami.
— Zdaje się, że teraz nie masz wyboru — stwierdził, rzucając skalp na ladę. Zbił dodatkową szklaną witrynę eksponując się prestiżowo wokół złotej biżuterii — Masz czas do szóstej rano, aby załatwić mi ten numer.
Peter odwrócił się, próbując nie patrzeć ani na zachlapanego krwią policjanta, ani na uciętą poprzecznie twarz, która wydawała mu się, że ta porusza się, wije i próbuję go ostrzec przed nadciągającymi kłopotami. Nie odpowiedział, głośno przełknął ślinę, aby nie zwymiotować. Karl powoli ruszył w kierunku wyjścia, zatrzymał się i zwrócił do ciężko oddychającego Polaka:
— Zastanawiam się, dlaczego nie zabiłeś mnie, kiedy ciąłem tego idiotę?
Peter wzruszył ramionami. Dopiero teraz spojrzał na witrynę, na której spoczywała twarz umrzyka.
— Domyślałem się, że mnie okrada — stwierdził bez przekonania Peter. — Okay, załatwię ci numer tej laski, ale nie obiecuję, że nadal będzie aktualny…
— Czekam do rana — powtórzył, próbując wywrzeć presję na wciąż zszokowanym wspólniku. — I jeszcze jedno: załatw mi kilku frajerów, którzy pojadą ze mną do Vegas. Opłacę im hotel i dodatkowo coś dorzucę.
— Dobra, dobra nie ma sprawy...ale kurwa, jak ja ogarnę ten burdel?
— Porzuć ciała na południe od Los Angeles, na Ballona Wetlands. Niedaleko rezerwatu znajduję się podmokłe torfowisko. Mogę cię zapewnić, że nikt nie zobaczy twojego tłustego dupska, kiedy wyładujesz z bagażnika zwłoki tych półgłówków.
— A jeśli zatrzyma mnie policja do kontroli lub straż leśna? Mogę powoływać się na ciebie?
— W żadnym wypadku — odpowiedział Karl, otwierając szeroko drzwi. Słońce chyliło się już ku zalesionym wzgórzom, rozświetlając na pomarańczowo niską zabudowę Glendale. — Dla hrabstwa Los Angeles będziesz już martwy, jeśli piśniesz choćby słowo na temat tego, co się tu wydarzyło. Zgnijesz w pierdlu za zamordowanie swoich ochroniarzy.
— Co ty pierdolisz?! Przecież to ty ich zajebałeś!
— Nie sądzę… — odpowiedział pewny siebie Karl. — Módl się wyłącznie o to, abyś odnalazł numer tej panienki i aby był aktywny. Jeżeli żadna z tych opcji nie wypali, błagaj, Kaminsky, Stwórcę, aby szybko zawinęli cię federalni, bo kiedy ja przyjdę po ciebie pewnego różowego świtu…
Wyszedł ze sklepu, pozostawiając po sobie dwie zmasakrowane ofiary i przerażonego jubilera, który prędko zaczął przetrząsać każdy zakamarek lokalu, aby odnaleźć dziennik sprzedażowy i zadowolić mordercę, który wiedział o jego występkach więcej niż jego własna żona, przed którą ukrywał pewien mroczny sekret.
Rozdział VII
John zasiadł przed telewizorem, sącząc ciepłe już piwo. Kim właśnie kończyła przygotowywanie kolacji, w międzyczasie zaniosła mężowi ogromną misę popcornu z masłem jako przekąskę.
— Mam nadzieję, że będzie ci smakować — uśmiechnęła się do niego, odkładając naczynie na szklaną ławę. — Nie martw się o cholesterol, niedługo wyniki się poprawią.
— Skąd u ciebie taki optymizm? — zagarnął garść tłustego popcornu do ust. Część ziaren rozsypała się na wydatny brzuszek Johna. — Akurat tak się składa, że jutro jadę skontrolować cukier i cholesterol, dzwonił doktor Irwing i przypomniał mi o nich. Powiedział, że muszę schudnąć i że z wysokim poziomem cukru nikt rozsądny nie podbije badań lekarskich do prawa jazdy. Wiesz, nie chcą, by bomba cukrowa odezwała się akurat podczas jazdy autostradą do Nowego Jorku. Doktor zapytał, czy kiedykolwiek widziałem otyłego, sędziwego staruszka.
— I co odpowiedziałeś?
— Nic. Spojrzałem w okno, unikając odpowiedzi, choć nie powiem, jego pytanie dało mi do myślenia.
— Odbierasz od razu wyniki?
— Po godzinie powinny być gotowe, ale zajrzę po nie dopiero po czwartej. Na trzecią jestem umówiony z jednym klientem w sprawie serwisu porcelanowego, jest nim bardzo zainteresowany i sądzę, że sprzedam go od ręki za tysiąc dolców. Na początek dobre i to.
— Mówisz o tej drezdeńskiej zastawie z dziewiętnastego wieku?
— Dokładnie — John sięgnął po pilot i przełączył na WTXF, kanał na licencji telewizji Fox. To na nim filadelfijczycy w każdą środę śledzili wyniki loterii Powerball. Jak dotąd w mieście braterskiej miłości nie odnotowano większych wygranych niż sto tysięcy dolarów. — Facet mówił, że jest kolekcjonerem prac modelarza fabrycznego Reinholda Braunschmidta, który pracował w Saksońskiej Manufakturze Porcelany. Opowiadał, że posiada niezliczoną ilość filiżanek, imbryczków i talerzyków z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Kiedy wysłałem mu zdjęcia serwisu i sygnatur znaków towarowych, był pod ich ogromnym wrażeniem i specjalnie wykupił lot z Bostonu na jutrzejsze popołudnie. Mam spotkać się z nim na lotnisku.
— Myślę, że zarobisz pięć tysięcy.
— Ja sądzę, że mniej.
— Pięć tysięcy, czuję to. Nawet się nie targuj. Zaproponuje piątkę.
— A skąd u ciebie taka pewność siebie? Jutro zarobię piątkę, zadzwoni do mnie Metropolitan Museum, a dziś wygramy na loterii Powerball — spojrzał głęboko w jej oczy, które wydawały mu rozszerzone, jakby Kimberly wciągnęła sporą kreskę amfetaminy. — Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, nie popadajmy w zbędny optymizm.
Wzruszyła ramionami i bez słowa poszła do kuchni, z której dochodził zapach tostów. Kimberly posmarowała masłem chrupiące tosty i przygotowała kakao, zupełnie jakby niczym się nie przejmowała. Sprawiała wrażenie odciętej od rzeczywistości. Odkąd tylko zobaczyła eksponat Vane’a, stała się niebywale tajemnicza, choć jej zachowanie można było określić jako szalenie czułe. Było w tym coś niepokojącego, nigdy przedtem tak irracjonalnie się nie zachowywała. Najwyraźniej czaszka w jakiś niepokojący sposób wpłynęła na jej sposób postrzegania świata. John nie wiedział, co myśleć o nagłym optymizmie żony, skoro jeszcze poprzedniego dnia martwiła się o oszczędności zainwestowane w eksponaty muzealne. W końcu wydał ich wspólne pieniądze.
Kiedy Kimberly przyniosła tosty, właśnie rozpoczęła się loteria Powerball. John miał nadzieję na zgarnięcie potężnej gotówki, choć wiedział, że trafienie choć czterech z sześćdziesięciu dziewięciu liczb graniczyło z cudem. Trafiając trójkę, zgarnąłby pięć tysięcy dolarów, w przypadku piątki oraz dodatkowej kuli z dwudziestu sześciu liczb na jego konto wpadłoby nawet pół miliarda dolarów. Kimberly mogłaby zwolnić się z pracy, odpocząć…
Wesoły prezenter w eleganckim garniturze uruchomił maszynę losującą. John pogryzał tosty z marmoladą, a Kim jak zaczarowana wpatrywała się w kupon. Jej szczęśliwymi numerami, wybranymi kolejno jako dzień, miesiąc i rok urodzin Johna oraz dwie liczby karmiczne, to sześć, pięć, dziewiętnaście, sześćdziesiąt dziewięć, trzynaście i czternaście.
Maszyna losująca powoli wypluwała białe piłeczki z numerkami. John spojrzał ukradkiem na żonę, której oczy kierowały się kolejno na telewizor i wymięty kupon. Bijące od ekranu światło dodawało rysom jej twarzy upiorności, na twarzy Kim rysowała się bezczelność. Przypominała Johnowi starą jędzę, czarownicę patrzącą na gotowane w kotle dzieci. Zauważył, jak zerka ukradkiem na czaszkę. W półmroku całe piękno i kunszt artefaktu znikły, a przednie zęby wydawały się jeszcze dłuższe, jakby gotowe wgryźć się w ceglaną zabudowę kominka.
Pierwsza kula zgasiła apetyt małżeństwa na wielką wygraną. Wylosowano siódemkę, symbol kosmosu, stworzenia, przestrzeni, czasu i wiecznego życia.
— Możemy zapomnieć o willi na Key West i jachcie na Dominikanie — stwierdził sucho John, co rozzłościło Kimberly.
— Daj spokój, nikt nie mówił o jachcie. Czuję, że następne numery będą dla nas szczęśliwe i wygramy trochę gotówki.
— Twoje zdrowie, mi querida esposa — pociągnął łyk piwa.
— Nie wygłupiaj się. Nie znasz hiszpańskiego, więc nie pajacuj.
— Dobrze, mi cielo…
Nie odpowiedziała.
— Gdybym urodził się w dziewiętnastym wieku, mielibyśmy numerek. Szkoda, że jestem taki młody…
— Cicho — Kim znów spojrzała na czaszkę. — Teraz się zacznie, czuję to…
Nim John zdążył wymyślić kolejną uszczypliwość, na ekranie pojawił się numer sześć. Kim trafiła pierwszą cyfrę. Wygrana zaczynała się od wytypowania trzech numerów, co przy tak wielkiej kumulacji i tak oznaczałoby zdobycie ponad tysiąca dolców.
— Bingo, kochanie! — odłożył piwo i objął Kim. — Jednak miałaś nosa co do mojego dnia urodzin!
— Czuję, że wygram…
— Wygramy.
Kimberly nadal wpatrywała się w kupon. Sześćdziesiąt dziewięć, następna do kolekcji liczba, wywołała uśmiech na twarzy kobiety, zupełnie jakby wygrała w loterii co najmniej milion dolarów. John również nie dowierzał, wyprostował się i jak żona zaczął uważnie śledzić przebieg losowania. Nie spostrzegł, że czaszka lekko odwróciła się w stronę okna i zaszczękała zębiskami. Kimberly zaczęła się pocić i poczuła ucisk w środku głowy, w miejscu gdzie wstawiono jej tytanową płytkę.
Słup światła rozświetlił na chwilę pokój. John uniósł głowę, spoglądając w kierunku kominka. Nie zauważył niczego szczególnego, a światło jak gdyby rozproszyło się jak na zawołanie. Już miał zapytać żonę, czy nie zauważyła zielonej poświaty, kiedy wylosowano kulkę z numerem pięć.
— Jezu! — krzyknęła euforycznie Kimberly. — Mamy trójkę!
— Niesamowite — John spojrzał na kupon z niedowierzaniem. — Wygraliśmy ponad pięć tysięcy, nie do wiary!
— Mówiłam ci, że w końcu szczęście uśmiechnie się do nas! Mamy jeszcze szansę na zgarnięcie kilkudziesięciu tysięcy. Trzeba trzymać kciuki za trzynastkę, czternastkę i dziewiętnastkę. Jeżeli wylosują jedną z tych liczb, wytatuuję ją sobie na karku jako bilę!
— A wiesz, że w bilardzie nie ma bili o numerze dziewiętnaście? Mam nadzieję, że to ją właśnie wylosujesz, bo nie chcę, abyś wyglądała jak kelnerka z wiejskiego baru.
— No, masz rację. Niech to będzie dziewiętnastka.
Kimberly nie wiedziała, że jej życzenie właśnie się spełniło — w maszynie losującej kulka z numerem siedem jakimś cudem wypadła z platformy, a na jej miejsce wskoczył numer dziewiętnaście. Nie zauważyła tego, zaaferowana ostrym bólem z tyłu głowy. Skrzywiła się, położyła dłoń na potylicy i dotknęła blizny, która zaczęła pulsować. John, który to zauważył, pochylił się nad małżonką.
— Kim, wszystko w porządku? Kim, słyszysz mnie?
Pulsujący ból był na tyle uporczywy i nieznośny, że Kimberly cichutko jęknęła, akurat wtedy, kiedy w telewizorze rozbrzmiały fanfary obwieszczające koniec losowania. Kimberly poczuła uwierający ból w okolicach zatok, jakby wepchnięto jej setki igieł od nosa, po czoło. Zakryła dłonią usta, a spomiędzy palców spłynęła ciepła krew, pokrywając pajęczyną linii przestrzeń aż do samego nadgarstka.
— Kim, co ci jest?!
John wstał i udał się do kuchni po ręcznik papierowy. Był tak roztrzęsiony, że nawet nie zauważył, że stojąca niespokojnie czaszka wbiła zębiska w kominek. Jasnoczerwony pył wraz z drobinkami cegły spadł na popielnik. Artefakt zadygotał, między szczękami ponownie zamajaczyło zielone światło, padając wprost na twarz Kimberly.
Kim uniosła głowę, wpatrując się w słup światła, który przypominał jej migoczące i okręcające się dyskotekowe lasery. Usłyszała głos w swoich myślach. Nie były to jej myśli, zupełnie jakby ktoś chciał przejąć nad nią kontrolę, mącił i zagłuszał jej świadomość. Ktoś lub coś nakazało jej spojrzeć na kupon i przetrzeć go jak najszybciej dłonią, aby krew nie zapaćkała kodu kreskowego.
Przybędzie moim śladem. Los nieuchronnie przyciąga go do mnie.
— To ty, John? — szepnęła, nie wiedząc czy głos w jej głowie należał do męża, czy to za sprawą krwawienia doznała szoku i były to zwykłe szumy uszne. Wstała z kanapy, ocierając kupon z krwi. Nie dotarło do niej jeszcze, że właśnie wygrali osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
John odwrócił się w kierunku salonu, kiedy jaskrawe światło już znikło.
— Wszystko w porządku, Kim?
— Tak, już dobrze — skłamała, nie wiedząc co się przed chwilą wydarzyło. Była bliska omdlenia. — Wszystko okay, wszystko okay…
John przyłożył kilka warstw ręcznika papierowego do jej nosa. Po chwili krew zafarbowała biały papier.
— Powinniśmy jechać do szpitala…
— Daj spokój, już mi lepiej — machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę.
John przetarł ręcznikiem jej twarz i przez chwilę obserwował, czy z nosa nie leci krew. Kim przypominała szczeniaka szakala, który po raz pierwszy zatopił zębiska w upolowanej przez matkę antylopie, choć jej wzrok zdradzał energię i optymizm.
Zrobiła dziwną minę — John nazywał takie grymasy uśmiechem sukcesu, kiedy ktoś próbuje nie ukazywać radości, a wtedy kąciki ust delikatnie się unoszą.
— Wygraliśmy, John. Wygraliśmy.
— Trafiliśmy trójkę. Cieszę się, ale sama wiesz, że mam w tej chwili inne zmartwienia…
— Nie, nie trójkę — przerwała mężowi, który aż się wzdrygnął. — Trafiliśmy czwórkę, pieprzoną czwórkę!
Przez chwilę nie dowierzał. Kiedy to się stało? Kiedy wylosowano kulę z ich szczęśliwą liczbą? Widział przecież przez ułamek sekundy, jak na platformie ulokowała się kulka z numerem siedem, a potem Kimberly dostała krwotoku.
— Kochanie, jak to możliwe, że wygraliśmy?
Kimberly nie wyglądała już na cierpiącą. Zerwała się z kanapy i skakała z kuponem w dłoni, ciesząc się jak dziecko.
— Siódemka zatrzymała się na platformie, a po chwili wpadła ponownie do bębna. Na jej miejsce wskoczyła dziewiętnastka. Jestem taka szczęśliwa, jesteśmy bogaci, John! Właśnie wygraliśmy ponad osiemdziesiąt tysięcy dolarów, a może więcej! Módlmy się, aby ktoś miał dzisiejszego dnia mniej szczęścia niż my!
Do Johna wreszcie dotarło, że wygrali. Powtórzono wyniki losowania — siedem, osiemnaście, sześć, sześćdziesiąt dziewięć, pięć i dziewiętnaście. Były to szczęśliwe numery, z których ostatnie cztery mogły na zawsze zmienić ich życie.
Ponad osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
Wyliczył, że koszty zakupu szkieletu i kła mamuta zwrócą mu się od razu, a dodatkowo nabędzie kilka dodatkowych rzeczy, bynajmniej nie porcelanę czy zestaw medyczny z czasów Wojny Secesyjnej warty około półtora tysiąca dolarów. Zamierzał poważnie zainwestować, może nie w obrazy na miarę Rembrandta i Jacksona Pollocka, którego największe dzieło, Numer 17A, wyceniono na ponad dwieście milionów dolców. Wypożyczenie takich Psów grających w pokera Cassiusa Coolidge’a mogło przynieść zyski na lata. Kimberly także należała się nagroda. To ona przecież od ponad czterech lat grała w Powerball i tak naprawdę to dzięki niej wygrali na loterii. Wycieczka zagraniczna z pewnością wynagrodziłaby jej wszystkie lata gry, w czasie których nie trafiła nawet trójki. John postanowił kupić żonie biżuterię i nakłonić ją do zmiany auta. Przez moment rozważał przeprowadzkę do wymarzonej Kalifornii i kupno domu. Tak naprawdę nie wiedział, czego pragnie Kimberly. Bardzo zainteresowała się metalowym dziadostwem od Vane’a, metalową czaszką, którą Henry wcisnął mu dzisiejszego popołudnia. Czaszką, która miała odmienić ich życie na zawsze.
John nigdy nie wierzył w głupstwa, ale musiał przyznać, że właśnie wydarzył się cud. Vane zapowiedział, że los może im sprzyjać i wygrali na loterii potężny szmal. To była niewiarygodna historia, pożywka dla brukowców, choć John uznał ją za zwykły przypadek. Przez całe życie ciężko pracowali, odmawiali sobie przyjemności, by pomóc ludziom, których nawet nie znali — wpłacali pieniądze na jadłodajnie i schroniska dla bezdomnych. Być może wreszcie los wynagrodził ich za bezinteresowną pomoc.
— Co za to kupimy? — zapytała Kimberly, przerywając rozmyślania Johna. Tańczyła w rytm muzyki z MTV i wyglądała przepięknie, nawet ze smugami zaschniętej krwi na twarzy. Przypominała rozmarzoną dziewczynę, która wznosi się wysoko ponad chmurami jak uwolniony z klatki ptak.
— Myślę, że należy ci się nagroda. To dzięki tobie wygraliśmy.
— Chcę ją — wskazała na czaszkę. — Chcę ją dostać od ciebie.
— Zgoda. Rano zadzwoni Vane i powiem mu, że czaszka należy już do nas. Odkupię ją dla ciebie. W najpiękniejszych snach nie sądziłem, że zarobimy duże pieniądze, w takim stylu!
Kimberly dmuchnęła w kupon i schowała go do stojącego na kominku wazonu. Sięgnęła po czaszkę i ucałowała ją czule, nie zauważając nawet, że na metalicznych zębach osiadły się pomarańczowe drobinki cegły, a parkiet wokół popielnika pokrywał pył.
— Zrobię pranie, a ty w tym czasie pomyśl, co możemy kupić.
— Dobrze — podszedł do niej i ostrożnie pocałował ją w usta. Wyczuwał jeszcze cierpki posmak krwi. — A po co z tym schodzisz do piwnicy? — wskazał na czaszkę.
— Jakoś dobrze się przy niej czuję.
Posłała mu buziaka i z czaszką w dłoniach ruszyła w stronę piwnicy, którą John przed kilkoma laty przerobił na pralnię i suszarnię. Z daleka słyszał pogwizdywanie żony jej i szaleńczo wesoły śpiew, kiedy z przytupem schodziła po schodach. Była tak szczęśliwa, że nawet nie zastanawiał się nad przyczyną krwawienia z nosa. Uprzątnąwszy ręczniki, rozsiadł się na kanapie. Oczyma wyobraźni widział swoje nazwisko w katalogu Metropolitan Museum obok zdjęcia, na którym stał dumnie na tle swoich najnowszych zbiorów. Przymknął oczy i zasnął.
Rozdział VIII
Kimberly wlała wybielacz do bębna, gdy usłyszała głos — ciężki, chroboczący, jakby ktoś próbował wywiercić dziurę w ścianie. Spojrzała na popękane, piwnicze okienko. Cienie drzew odbijały się w szybie, a do pomieszczenia wdarł się zimny wiatr mrożący krew w żyłach.
— Jest tu kto?
Odpowiedziała jej cisza. Wyobraźnia Kim ruszyła, kreując obraz szkieletu ofiary żółtej febry, który właśnie wyszedł z garażu i zmierza ku piwnicy, chcąc wbić kościste palce w oczy kobiety. Odstawiła butelkę z wybielaczem i uruchomiła pralkę, próbując odzyskać równowagę. Zajrzała do kosza na pranie i zaczęła segregować odzież. Czaszka, którą odstawiła na drewniany regał obok puszek z zupami Campbell, zdawała się do niej uśmiechać. Kim zerkała na nią od czasu do czasu, podziwiając doskonałe wykonanie i wierząc, że przedmiot przynosi szczęście. Przeczuwała, że przedmiot ma magiczną moc i spełnia najskrytsze pragnienia.
Wciąż pochylona nad koszem z ubraniami poczuła wibracje o niskiej częstotliwości, jakby w oddali przejechał ciężki pociąg. Spojrzała z niepokojem na okno, jednak nie dostrzegła nic prócz cieni drzew.
Kim, weź się w garść — pomyślała. — Duchy nie istnieją, a szkielet leży w garażu. Jeśli John przywlecze jeszcze kiedyś podobne gówno, bez mrugnięcia okiem go…
Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem, a do piwnicy wpadło ciężkie, naładowane ozonem powietrze. W drzwiach stała Martha, sąsiadka w podeszłym wieku, ubrana w żółty, przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem. Światło żarówki rysowało na jej twarzy upiorne cienie.
— Ale mnie wystraszyłaś — Kim złapała się za serce, po czym oparła się o pralkę.
— Witaj, kochana. Przepraszam, że przychodzę nie w porę, ale widziałam, jak wchodzisz do piwnicy i pomyślałam, że wpadnę. Masz chwilkę?
Martha O’Donell była prawie siedemdziesięcioletnią staruszką z burzą kędzierzawych jak u pudla włosów. Znała małżeństwo Murphych od prawie dwudziestu lat, ponieważ w przeszłości pracowała z matką Johna w wydziale komunikacji przy filadelfijskim metrze. Od dekady była wdową, jej mąż, Steven, popełnił samobójstwo w przydomowym garażu, strzelając sobie w usta z karabinu powtarzalnego Winchester. Nie mógł pogodzić się z faktem, że zlicytowano ich dom w Chestnut Hill, który od pokoleń należał do jego rodziny. Zbankrutował w latach dziewięćdziesiątych za sprawą recesji, która nawiedziła Filadelfię. Zamówienia na części samochodowe dla General Motors trafił szlag, gdy rynek zalały chińskie, nieporównywalnie tańsze zamienniki.
— Tak, spokojnie, mam czas — odpowiedziała Kim. — Chodźmy na górę, zaparzę herbatę.
— Nie, kochana, zajmę ci tylko na chwilę — Martha zsunęła kaptur i wyciągnęła coś z kieszeni. — Musimy o tym pogadać, trochę głupio wyszło…
Trzymała w dłoni zakupiony przez Kimberly ogon lisa, motoryzacyjny gadżet do anteny samochodowej, prezent urodzinowy dla ich wspólnej przyjaciółki, Very.
— Nie rozumiem. Jest uszkodzony? Zaczepy nie trzymają, czy co?
Martha ciężko westchnęła, gładząc delikatne futerko.
— Nie, nie o to chodzi. To bardzo fajny prezent, naprawdę, ale wiesz… Vera nie za bardzo… Nie wiem, jak to powiedzieć… Po prostu Vera nie toleruje takich rzeczy.
— Co to znaczy, że nie toleruje? Od zawsze mówiła, że pragnie zakupić lisi ogon do swojego land rover’a, aby choć na chwilę poczuć się jak w domu w Idaho.