E-book
16.17
drukowana A5
47.06
drukowana A5
Kolorowa
70.77
Konsekwencje

Bezpłatny fragment - Konsekwencje

Objętość:
215 str.
ISBN:
978-83-8189-497-5
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 47.06
drukowana A5
Kolorowa
za 70.77

Wstęp

„Konsekwencje” są owocem mego słuchania. Ale nie bezpośrednim. Słyszymy, wysłuchujemy, odrzucamy szumy informacyjne i wsłuchujemy się. Rozpoczyna się proces rozumienia. Przetwarzamy informacje, łączymy je w zbiory, porządkujemy. Wreszcie wnioskujemy, wyobrażamy sobie świat przedstawiony w tekście. Rozumiem siebie i innych w tym świecie albo nie rozumiem, jeśli nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Bywa, że siebie traktujemy jako cząstkę świata, czy lepiej powiedzieć „tego” świata, bo z innym nie mamy bezpośredniego kontaktu. A konsekwencje osobistego wyobrażania „świata”? Nasze rozumienie lub nie, poznanie różnych światów, zdarzeń, relacji lub ich niepoznanie wynika z naszych doświadczeń i rodzi określone skutki.

Książka „Konsekwencje” nie jest więc dalszym ciągiem „Słuchania” i „Nie-rozumienia”, ale jest propozycją refleksji nad możliwościami naszego słuchania i pojmowania siebie i innych.

Z niezmiennym szacunkiem dla Czytelników dotychczasowych i nowych


Włodzimierz Zakrzewski

Aniołek

Wszyscy cieszyliśmy się, ale chyba najbardziej Jasio. Nie przeszkadzało mu to jednak spoglądać na mnie z niedowierzaniem graniczącym z podejrzliwością:

— Jak to jest możliwe, że zrobili ci jakieś badanie i już wiesz, że nasza dzidzia ma zdrowe serduszko i rączki, i nóżki. A moja pani doktor zrobiła mi tyle badań i trwało to bardzo długo. W końcu powiedziała, że jestem zdrowy, ale dlaczego nie badała mnie tak, jak naszą dzidzię.

Tłumaczyłam mu, że dzidzia jest naprawdę malutka. Brałam jego paluszki, rozchylałam je i pokazywałam, jaka jest. Nie mógł tego zrozumieć.

— Taka mała i już wszystko ma? Takie maleńkie czy jeszcze mniejsze?

Próbował wyobrazić sobie serduszko dzidzi i pokazywał je paluszkami. Potem rysował, takie piernikowe, i ciągle coś mu nie pasowało. W końcu zdecydował się porozmawiać z ojcem.

Nie wiem, jak wyglądała ta rozmowa, ale wiem, że nie rozwiała jego wątpliwości. Postanowił, że jak dzidzia będzie duża, to sama wszystko mu powie. Nie przeszkadzało mu to, że sam nic nie pamięta z okresu, kiedy był taki mały. Dzidzia będzie wszystko pamiętała, bo będzie mądra. A gdy spytałam go, czy to oznacza, że on… rezolutnie odparł:

— Nie mówimy o mnie, tylko o niej, o naszej dzidzi.

Kiedyś usłyszał, jak teściowa mówiła mojemu mężowi:

— Najważniejsze jest zdrowie dziecka! Ty też miałeś być dziewczynką, a nie zamieniłabym ciebie na żadną!

Dokładnie to sobie zapamiętał:

— Dzidzia może być bratem albo siostrą, najważniejsze, że będzie moim rodzeństwem!

Zastanowił się i dodał:

— Mądrym rodzeństwem.

Oczywiście byliśmy dumni z naszego jedynaka, który nie zachowywał się jak jedynak. Tak bardzo pragnął nim już nie być, że nawet płeć rodzeństwa zeszła u niego na drugi plan. Powiedział o tym wszystkim dzieciom w przedszkolu, pani, a nawet wybranym sąsiadkom. Zwierzył mi się, że koleżanki z grupy zaczęły go inaczej traktować. Były zafascynowane jego wiedzą dotyczącą małych dzieci. Dopytywały się o dokładną wielkość dzidzi, jej przyrosty wzrostu, wagi, o doskonalenie się jej narządów. Odpowiadał im cierpliwie, i na ile potrafił, wyczerpująco. Cieszyła mnie prawdomówność Jasia, potrafił powiedzieć „nie wiem”. Nie zmyślał, nie próbował wyobrażać sobie, jak powinna wyglądać odpowiedź. Mówił „nie wiem” i najczęściej dodawał „zapytam mamy”. Dotąd to tata był dla niego największym autorytetem. Był tym, który rozwiewał wątpliwości i rozstrzygał kwestie sporne. Był tym, który wiedział prawie wszystko albo… wszystkiego mógł dowiedzieć się z internetu.

Odnośnie do rozwoju dziecka, co i kiedy się kształtuje, jak wpływa na to zachowanie matki — ja byłam tą, której ufał bezgranicznie. Dane uzyskane ode mnie traktował jako pewne. Powiedziałam o tym pani ginekolog. Śmiała się, że rośnie jej konkurencja.

Ale zaraz dodała poważnie:

— Lekarz, który tak wcześnie zdobywa wiedzę, będzie bardzo wszechstronnie wykształcony. Może być nie tylko ginekologiem, ale i pediatrą, a nawet neonatologiem.

Mąż podsumował to jak typowy inżynier:

— Sześć lat podstawówki, potem gimnazjum i liceum, kolejne sześć lat to studia, następnie staż i specjalizacje… Zobaczymy za dwadzieścia cztery lata, jak dobrze pójdzie.

— A co ma nie pójść? — Ja, urodzona optymistka, nie przewidywałam innego scenariusza. — Jak człowiek jest odpowiednio zmotywowany to rzeczywiście może wiele.

Odnosiłam to nie tylko do Jasia, ale i do siebie. Ja tak po prostu uważam i nie jest dla mnie istotne, czy motywację określę mianem determinacji, czy będę to nazywała inaczej. Trzeba zwyczajnie chcieć i tyle. Bardzo chcieliśmy mieć większą rodzinę i proszę bardzo. Mamy! Wprawdzie dzidzia jest maleńka, ale przecież jest!

Nad ranem obudził mnie mąż.

— Zobacz, coś się dzieje, myślałam, że to ja, ale nie! To od ciebie! — pokazywał mi plamy krwi na prześcieradle.

W okamgnieniu byłam ubrana, mąż też. Nie rozmawialiśmy. Poruszaliśmy się jak dwa zaprogramowane automaty. Mąż poszedł odgarnąć śnieg z samochodu. Ja, zamykając drzwi, dzwoniłam do teściowej:

— Przyjedź, Jasio śpi, my jedziemy do szpitala.

Nie wzywaliśmy pogotowia, nie tłumaczyliśmy nikomu, co się dzieje.

W szpitalu zbadał mnie doktor i od razu zdecydował:

— Patologia ciąży!

Brzmiało to jak wyrok, ale o nic nie pytałam. Wykonywałam polecenie lekarza, a on, lekko zaspany, nie był zbyt rozmowny.

Nie wiem, jak przeżyłam następne dni. Może dawali mi jakieś środki, może sama wpadłam w stan dziwnego odrętwienia.

Do domu wróciłam sama. Dzidzia została i dopiero później mąż przyniósł akt zgonu. Zamiast „dzidzia” napisano „dziecko”. Straciliśmy nasze dziecko. Straciliśmy córeczkę, która była siostrzyczką, a może synka — braciszka Jasia.

Nie będę mówiła, że świat zwalił mi się na głowę. Nie będę opisywała tego, co czułam, bo żadne słowa nie są w stanie tego oddać. Nieustannie kołatało mi się w głowie jedno pytanie:

— Dlaczego? Dlaczego ja? Dlaczego my? Dlaczego?…

Odeszła dzidzia. Niewinna, nieskażona ludzkimi wpływami. Odeszła, zanim spojrzała na świat innymi oczami niż matki.

Mąż zamknął się w sobie. Jasio nie chciał chodzić do przedszkola. Dużo czasu spędzał z teściową, ale nie wiem, o czym rozmawiali.

Któregoś dnia wieczorem, mąż zaczął poważnym tonem:

— Nawet w pozornie bezsensownej śmierci jest jakiś sens. Poszukujmy go.

Kiwnęłam potakująco głową, ale jakoś bez przekonania.

— To dla mnie zbyt trudne…

Po kilku dniach już prawie zasypialiśmy, gdy Jasio przyszedł do naszego pokoju. W ręce miał rysunek, podsunął nam go. Uśmiechnięty aniołek patrzył na nas tak radośnie, że odruchowo z mężem uśmiechnęliśmy się. Zadowolony Jasio wyjaśnił:

— To nasza dzidzia, patrzy na nas z nieba, a jak będziemy chcieli z nią porozmawiać, to pójdziemy do kościółka.

Mąż spoważniał:

— Widzisz, on już znalazł.

Artysta

To miały być nasze wymarzone wakacje. Domek tuż za wydmami i plaża od rana do wieczora. Zupełnie nie umiałem wyobrazić sobie tego nic nierobienia, ale Ania pocieszała mnie:

— Szybko się nauczysz, to nic trudnego.

Po chwili dodała:

— Jestem ci wdzięczna za brak uwag typu „skąd o tym wiesz?”.

Nie zwracałem na to uwagi. Myślałem o złotym piasku, szumie fal i wodzie po bezkres horyzontu. Tylko takie określenia przychodziły mi do głowy — wszystkie z turystycznych folderów. Ale takie naprawdę miały być fakty. Ten wypoczynek, pierwszy od nie wiem ilu już lat, wydawał się być na wyciągniecie dłoni.

Nie cieszyłem się na niego, to znaczy bardzo go pragnąłem, ale nie manifestowałem swojej radości, bo dotąd bywało tak, że im bardziej się na coś cieszyłem, tym większe było prawdopodobieństwo, że — z różnych powodów — ale planów nie udawało się realizować.

Tym razem rzeczywiście miało być inaczej. Niestety miało, bo zadzwonił telefon, nie jakiś przysłowiowy, który — jak w powieściach — zmienia życie człowieka, tylko konkretny, z propozycją spotkania. Zadzwoniła asystentka prezesa międzynarodowej sieci hoteli i w imieniu szefa zaprosiła mnie na spotkanie.

Takim zaproszeniom się nie odmawia. Poszedłem. Propozycja była niezwykle kusząca i jednocześnie stanowiłaby wyzwanie dla każdego artysty: ze względu na termin wykonanie zlecenia wydawało się mało realne. Otóż miałem namalować cykl obrazów wielkoformatowych dla najważniejszych reprezentacyjnych sal nowopowstającego hotelu. Termin wykonania: pięć miesięcy. Płaszczyzny obrazów ogromne.

Poprosiłem o dobę do namysłu, choć decyzję podjąłem natychmiast. Szybko przeprowadziłem kalkulację: gdybym pracował po kilkanaście godzin dziennie, to zdążę. Zgodziłem się.

Ania zareagowała typowo — płaczem.

— Znowu nici z naszych wakacji, a tyle sobie po nich obiecywałam — chlipała.

— Kochanie, to tylko kilka miesięcy. Marzenia trzeba gonić, złapiemy słońce w innej części świata!

— Ale kiedy? Zimą?!

— Tak, właśnie zimą, albo jeszcze późną jesienią, tam dopiero będzie zaczynało się lato… No i będziemy mieli za co!

Nie wiem, który argument był ważniejszy, ale uspokoiła się.

— Obiecujesz, że pojedziemy? Razem!?

— Obiecuję! Ale teraz możecie jechać sami.

Maks był bardziej pragmatyczny:

— Czyli będę miał podwójne wakacje? Raz tylko z mamą, a potem z wami obojgiem? To ja jestem za!

Po dłuższej chwili do Ani dotarła istota treści złożonej mi oferty.

— To ile ty masz czasu? Pięć miesięcy? Dasz radę? Zdążysz? Ale jak się uda, to będziesz miał stałą wystawę!

— Zdążę! Czasu jest naprawdę bardzo mało, ale projekty obrazów mam w głowie od dawna. To tak, jakby tylko czekały na realizację, a zlecenie je uruchamia…

— Ty wszystko potrafisz tak prosto wyjaśnić, ale projekt to jedno, a fizyczne naniesienie farby na płótno, to drugie. Przecież to setki tysięcy dotknięć pędzla!

— Kochanie, mam praktykę.

Nie wydawała się do końca przekonana, ale nie drążyła tematu.

Wyjechali zgodnie z planem, a ja wziąłem się ostro do roboty. Pobudka o czwartej rano, czwarta dwadzieścia początek intensywnej pracy. Padałem tuż po zachodzie słońca; i tak dzień w dzień, bez jakiejś sensownej przerwy czy racjonalnego odpoczynku.

Ktoś pewnie nazwałby to szałem tworzenia czy stanem oderwania się od rzeczywistości, ale to nie tak. Ja tkwiłem w niej. Odżywiałem się regularnie, choć przygotowywałem posiłki w najprostszy z możliwych sposobów.

Po paru tygodniach ukończyłem pierwszy z zaplanowanych pięciu etapów powstawania obrazów. Recenzje były dobre. Postanowiłem, że w nagrodę zrobię sobie wolny wieczór.

Barman w pobliskim pubie ucieszył się na mój widok.

— Jak miło pana widzieć, myślałem, że pan zachorował, ale nikt nie chciał mi nic powiedzieć.

— Bo nikt nic nie wiedział… nie było czasu… Nie zarobi pan na mnie w najbliższym okresie.

Chłopak zachował się z klasą.

— Najważniejsze, że jest pan zdrowy, a z kasą, to sam pan wie, dzisiaj jest, a jutro nie ma… albo odwrotnie — uprzedził ewentualną korektę.

Naszą pogawędkę przerwało wejście Grzegorza.

— Fajnie cię widzieć, chodź pogadamy — wskazał stolik w rogu.

— Chętnie — zgodziłem się bez żadnych ceregieli.

Grzegorz jest dobrym pisarzem. Wprawdzie większym uznaniem cieszy się w swoim środowisku, ale ma też grono zagorzałych czytelników, którzy wciąż dopytują się o kolejną książkę…

Gdy pisze, to tak identyfikuje się ze swoimi bohaterami, że sam mówi, iż żyje w dwóch różnych światach: literackiej fikcji i naszej rzeczywistości. Potrafi, będąc na wysokim poziomie abstrakcji, prowadzić między swoimi bohaterami naukowe dysputy, a po chwili zwrócić się do swojej żony z konkretną prośbą.

— Mam taką ochotę na kartoflankę, proszę, bądź aniołem…

I anioł frunął do kuchni, przeistaczał się w zdolną kucharkę, która potrafiła wyczarować wszystko — kartoflankę też.

Zjadał ze smakiem i cmokając w policzek czarodziejkę kuchni, wracał do swoich bohaterów, kontynuując przerwany dialog.

Pamiętam, jak kiedyś przepytywał znajomego psychiatrę:

— Doktorze, może ja mam schizofrenię? Żyję równocześnie w dwóch różnych światach…

— A co z pańskim krytycyzmem? Przecież jest zachowany, prawda?

Grzegorz nie wnikał w to, że pytanie było sformułowane jako wybitnie sugerujące odpowiedź, tylko zapewnił pośpiesznie.

— Tak, tak, jestem bardzo krytyczny wobec tego, co robię, moja najlepsza książka jest jeszcze ciągle nienapisana.

Zdezorientowany doktor bąknął tylko coś w stylu.

— Ach, ci artyści, z nimi są wieczne…

To prawda, są. Może nie wieczne, ale każda epoka miała swoich przedstawicieli, dla których granica między genialnością a szaleństwem była mocno zatarta.

Bardzo pomocny w takich sytuacjach bywa tak zwany zdrowy rozsądek. Podobno nikt nie wie, co to jest, ale każdy uważa, że go ma.

Z kolei mnie opowiadał zaprzyjaźniony psychiatra o swojej rozmowie z wybitnym profesorem filozofii. W pewnej chwili zwrócił się on do lekarza:

— Panie doktorze, a może nas nie ma? A może to wszystko wokół to wymysł naszej fantazji albo po prostu nierzeczywistość?

W odpowiedzi usłyszał:

— Panie profesorze, pan rozmawia z psychiatrą!

— Słusznie, bardzo przepraszam!

Mój przyjaciel Grzegorz jest wspaniałym kompanem, nie tylko do kolejnego piwa, ale również wtedy, gdy wchodzimy na bezdrożne obszary sztuki. Ma rewelacyjne wyczucie koloru i czasem jego krótkie „A gdybyś ten brąz lekko ocieplił” potrafiło zmienić cały charakter obrazu.

Opowiedziałem mu o całym projekcie, o jego szczegółach i planowanych etapach ich realizacji. Wysłuchał mnie uważnie i po paru godzinach stwierdził:

— Mam tylko jedną uwagę, a właściwie życzenie: żeby starczyło ci sił, tych fizycznych, bo o tamte jestem spokojny…

Co miałem odpowiedzieć? Że też sobie tego życzę?

Uścisnąłem go serdecznie i pożegnaliśmy się.

Dni mijały teraz tak szybko, że gdy nagle w drzwiach stanęła Ania, to wydało mi się, że dopiero wczoraj wyjechała.

— Już jesteś?

— A ty co taki zdziwiony? — odpowiedziała z kwaśną miną. — Dużo zrobiłeś?

— Sama zobaczysz!

Oglądała uważnie i nagle spytała:

— A jak ci było?

— Byłem szczęśliwy — odpowiedziałem machinalnie.

— Bez nas? — Rozpłakała się.

— Aniu, kochanie, to nie tak, wy jesteście moim światem, a ty jesteś jego centrum, ale tamten, który tworzę, to jest…

— Tęskniłam — wyszeptała.

Przytuliłem ją mocno.

— Ja też!… Ten świat, w którym byłem, jak was nie było, to nie jest wasza konkurencja! Ja do niego wracam, ale jestem z wami…

Dostrzegłem w jej załzawionych oczach tyle miłości, pomyślałem sobie, że pragnę tylko jednego: żeby i w moich, czasem nieobecnych czy patrzących na świat inaczej niż inni, ona dostrzegła to samo uczucie. Przecież oczy są zwierciadłem duszy, a w mojej jest tyle uczucia…

Bajkowymyślaczka

Babci Ewie

— Uwielbiam swego wnuczka.

Tak pewnie mówi większość babć, dodając przy tym, że jest kochany i mądry.

— Babciu, w co będziemy się dziś bawić?

— A w co byś chciał?

— W myjnię samochodową, a potem w wyścigi.

Mądry dzieciak wie, że przed wyścigami samochody muszą być czyste, prawda?

Potem też się je myje, ale nie komplikujmy tematu. Specjalnie czekałam na jego propozycję, nie chcąc mu niczego narzucać, bo chciałam przekonać się, czy umie wykazać się kreatywnością. Umie. I to jak! Potrafi być pracownikiem myjni i kierowcą wyścigowym, operatorem koparki, a nawet obsługiwać betoniarkę. Umie wyjaśnić, do czego służy beton i jak buduje się domy. Najlepiej z klocków Lego, ale przecież można i tak. Mój mądry, kreatywny wnusio, a jaki wrażliwy!

Ostatnio powiedział mi:

— Babciu, oszczędzaj pieniążki, nie masz ich dużo, a za co komputer mi kupisz?

Chce mieć taki jak tata. I słusznie. Najlepiej, żeby od razu zaczynał od dobrego sprzętu, a nie jakiegoś tam co to bardziej przypomina gadżet.

Ja popełniałam ten błąd — taka byłam dumna ze swego nadgarstkowego aparatu do mierzenia ciśnienia i co się okazało? Kardiolog powiedział mi, że te pomiary to, delikatnie mówiąc, „są tylko orientacyjne”. Nie chciałam mieć orientacyjnych pomiarów, chciałam wiedzieć, jakie mam naprawdę ciśnienie, i musiałam kupić taki porządny sprzęt, co to mankiet zakłada się na ramię. Tamtego żal mi było wyrzucić, więc włożyłam go do szuflady — może się kiedyś przyda.

Wnukowi nie dałam. Ma ciekawsze zabawki. Takie rozwijające. One teraz nazywają się edukacyjnymi. Nie lubię tej nazwy, kojarzy mi się ze szkołą, a mały jeszcze się dość do niej nachodzi.

Wyobraźnia, to jest coś! Można sobie wszystko… wystarczy zamknąć oczy…

Powiedziałam o tym wnukowi, a on od razu:

— Wtedy chce mi się spać i krócej jestem z tobą.

Genialny dzieciak! Jego nie urządza obecność babci w czasie snu. On chce być aktywny podczas naszych spotkań.

Ostatnio zaproponowałam mu:

— Chcesz? Będę ci opowiadała bajki.

— Chcę! Najlepiej o komórce!

— Ale ja nic nie pamiętam z biologii.

— Babciu, o czym ty mówisz? O komórce, wiesz, telefonie…

Mądry chłopczyk!

Oczywiście, że o telefonie. Tylko jaki tu wymyślić morał, bo przecież każda bajka…

— Babciu, a jak nie o komórce, to o zwierzątkach…

Od razu zauważył moje zakłopotanie.

Pewnie, że o zwierzątkach. O nich jest łatwiej i można jakieś ilustracje… i można wprowadzić imiona własne. I mówić o relacjach między zwierzętami i między nimi a człowiekiem. Zacznę od zwierząt domowych, od pieska, kotka…

— Babciu, Angelika ma myszoskoczka, wiesz jaki fajny?

— A jak on wygląda?

— Babciu, nie żartuj!

— Opowiem ci o koguciku…

— Miałem takiego lizaka.

— Ale o żywym, co ma piękny ogon.

— Jak paw?

— Paw ma ładniejszy.

— To opowiedz o pawiu.

— Dobrze.

Wymyśliłam całą historię o pawiach spacerujących po dworskich ogrodach. I gdy zastanawiałam się, jak połączyć te pawie z krakowskimi czapkami i jeszcze teatrem, w którym pióra pawie nie są mile widziane, spostrzegłam, że mój wnusio śpi głęboko. Patrzyłam wzruszona, pełna bezgranicznej miłości i oddania. Rzeczywiście nie ma nic bardziej rozczulającego jak śpiące dziecko. No, może jeszcze śpiący mężczyzna, ale też trzeba go bardzo kochać. Właśnie. To są zupełnie różne miłości. To tak jak z miłością do dzieci. Każde kocha się całym sercem i to jest naturalne. W moim sercu nie rywalizują ze sobą, nie ma między nimi żadnej konkurencji. Po prostu kocham je i one wiedzą o tym. Mówię o sobie, bo wiem, że czasem zdarzają się różne patologie. One potrafią zdeformować najpiękniejsze kształty miłości, ale to zupełnie inny temat…

Mój Wnusio śpi. A przede mną nie lada wyzwanie. Bajki. Obawiam się, że „Czerwony Kapturek” i „Sierotka Marysia” to już inny świat — nie na dziś. Muszę wymyślić nowe. Podjąć próbę pogodzenia świata mego dzieciństwa z jego światem. W nim są inni bohaterowie, choć pewnie powinnam powiedzieć „inne postacie”. Może bardziej uniwersalne czy — precyzyjniej je określając — globalne.

Są w Australii i w Japonii, są w Kanadzie i Stanach.

A u nas? Wystarczy włączyć odpowiedni kanał albo wyszukać na Youtubie.

Mój wnuczek jest bardzo operatywny. A że i kreatywny, to na pewno da radę.

A ja? A co ze mną?

On ma dużo fantazji, ja mam doświadczenie. Co może z tego wyniknąć?

Póki śpi, muszę sobie wszystko poukładać. Wczoraj zbudził się o świcie i spytał:

— Babciu, co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym dniem?

Zaspana bąknęłam coś o wspólnej zabawie i kochane dziecko zgodziło się natychmiast. Taki mały człowieczek czynu. I budowniczy.

— Pójdziemy na plażę?

— Bardzo chętnie.

Wzięłam łopatkę, wiaderko. Byłam przekonana, że będziemy robić babki i przyozdabiać je muszelkami albo kamyczkami. Od razu zauważył mój ekwipunek.

— Dobrze, że wzięłaś wiaderko, będziesz przynosiła mi wodę! Tylko uważaj, bo ona szybko wsiąka w piasek, musisz się spieszyć.

Co miałam robić? Nosiłam wodę i spieszyłam się. Teraz faktycznie jest szybkie tempo życia, trzeba się do niego przyzwyczajać od małego. Kto nie nadąży, przegra.

A to moje wielkie małe szczęście budowało jakieś konstrukcje zupełnie niepodobne do zamków mego dzieciństwa. Mokry piasek był niezłym budulcem, ale faktycznie szybko wysychał i pierwotne kształty błyskawicznie ulegały zatarciu — tylko wyobraźnia dziecka sprawiała, że dalej miały swój poprzedni wygląd i przeznaczenie.

— Babciu, wjedziesz tym transporterem przez bramę? — wciskał mi w rękę płaski kamień i zachęcał do zabawy.

— Którą bramę?

— Babciu, przecież wiesz! — Przez chwilę udawał obrażonego: — No dobrze, może ta się nie zawaliła — wskazał na dwie kupki piasku, które jeszcze przed momentem miały określoną formę.

— Spróbujesz?

— Oczywiście!

Próbowałam z radością, a mój wnusio już miał kolejne pomysły.

— A teraz zrobimy całą kolumnę transportową.

Podawał mi kolejne kamienie, szczęśliwy, że pełno ich wokół i zabawa może trwać długo.

I trwałaby pewnie, gdyby nie babciny rozsadek nakazujący zrobienie przerwy obiadowej…

— Wiesz, babciu, z czego się najbardziej cieszę?

— Ciekawa jestem.

— Naprawdę?

— Tak!

— Że teraz jest zamknięte przedszkole i możemy bawić się razem… — Zamyślił się głęboko. — …Długo, bardzo długo… i że z tobą można się „tak bawić”.

Nie mogłam usłyszeć wspanialszego komplementu, to jego „się tak bawić” było wypowiedziane tonem, jaki słyszą tylko babcie bezgranicznie zakochane w swoich wnukach. Mam zaszczyt należeć do tego grona i sprawia mi to ogromną radość.

Ale miewam i wątpliwości, co mam zrobić, gdy siada przy mnie i oczekuje, że będę opowiadała. Jego świat doświadczeń jest znikomy, fantazji — przeogromny. Jak wejść w ten drugi, poszerzając ten pierwszy w taki sposób, żeby go najmniej bolało. Może stworzyć mu świat bajek, w którym dobro będzie dobrem w sposób oczywisty? Bez żadnych warunków wstępnych i uprzednich ustaleń.

Nie wiem, czy mi się uda, ale wierzę, że mój dobry wnusio da mi dość sił i energii.

Czułości

To miał być tradycyjny niedzielny obiad. Tradycyjny dlatego, że gdy tylko Bogdan wraca z morza, uaktywnia się jego matka. Zaprasza nas na obiad, a ponieważ mieszka z rodziną młodszej córki, to żeby było sprawiedliwie, zaprasza i tę starszą. Chce mieć wtedy wszystkie dzieci przy sobie. Doskonale to rozumiem. Chce mieć wtedy wszystkie wnuki przy sobie. To też rozumiem. Ale dlaczego nie zaprosi nas nigdy, gdy Bogdan jest w morzu, to tego już nie rozumiem. Przecież nasze dzieci cały czas są jej wnukami.

Pytała mnie kiedyś Beatka, czy może babcia Krysia pogniewała się na nią.

— Dlaczego?

— Bo jak coś mówię do niej, to zaraz słyszę, że Hania i Elżunia to dopiero…

Próbowałam jej wyjaśnić, że babcia jest sprawiedliwa i chce rozmawiać o wszystkich swoich wnuczkach. A Beata na to:

— To nie jest sprawiedliwe, bo one mają babcię na co dzień, Elżunia z nią mieszka, a Hania ciągle tam przychodzi… Nie to, co ja…

Potem dodała coś, co mnie najbardziej zabolało.

— One mają po dwie babcie, a ja mam tylko ją.

To prawda. Moja mama nie doczekała wnuków. Zmarła tuż po mojej maturze. Pamiętam, jak obiecywała mi:

— Zobaczysz, będziesz miała kłopot ze swoimi dziećmi.

— Dlaczego?

— Bo tak je rozpieszczę, że sobie nawet nie wyobrażasz. Zrobię to, czego moja mama nie zdążyła z tobą!

„To prawda — pomyślałam — mamę mojej mamy znam tylko ze zdjęć”. Pocieszałam się, że nie może działać jakieś okrutne prawo serii, że wystarczy jedna śmierć. Mama dwa dni była w śpiączce. Lekarze od początku nie dawali jej szans, tak, jak nie miał ich maluch w zderzeniu z tirem.

To właśnie wtedy po raz pierwszy wsparł mnie Bogdan. Był dobry, opiekuńczy, oddałam mu się bez reszty. I dobrze wybrałam. Problem w tym, że moje… — no, bez przesady — nasze dzieci mają, nie wiem, jak to określić, specyficzne relacje z babcią Krysią. Ja staram się unikać sytuacji konfliktowych z teściową. Przeciwnie. Początkowo szukałam w niej matki. Ale jej dystans — powiem więcej: chłód emocjonalny — nakazał mi być poprawną i tyle. Uczciwie muszę przyznać, że nie robiła mi specjalnych złośliwości i nie dochodziło między nami do konfrontacji. Po prostu czułam, że odbiegam od jej oczekiwań, jakie ma do mnie jako do gospodyni, kucharki, chyba także jako do żony i nawet matki. Dam przykład najprostszy. Jakiś miesiąc temu, wchodząc do nas do domu na proszony obiad, gdy naprawdę starałam się, by wszystko wypadło jak najlepiej, od progu zaczęła kręcić nosem:

— Ojej! Czosnek, my tego nie będziemy jadły.

— Tak, tak, my za to dziękujemy — wtórowały jej córki.

Odparłam nieśmiało:

— Ale mamo, tylko trochę natarłam pieczeń, nawet nie poczujesz… ten zapach to tylko z kuchni… ciężko go usunąć.

Nie dała się przekonać i pieczeni nawet nie tknęła. Szwagierki też nie.

Na szczęście mąż, zajadając się, chwalił mnie głośno, co było dyplomatycznie ignorowane przez jego rodzinę.

„Trudno — powtarzałam sobie — muszę to przeżyć”. Ale co mam mówić dzieciom, które rozumieją coraz więcej, a to przecież ich jedyna babcia. Potrzebują jej i naturalnie do niej lgną. Próbowałam rozmawiać o tym z Bogdanem, ale on nie podzielał moich niepokojów.

— U nas nigdy nie okazywało się szczególnych emocji, czy — jakbyś może chciała — jakiegoś ciepła. Wszystko było normalne i naturalne. Jak trzeba było, to mama piekła urodzinowe ciasto, dostawaliśmy prezenty. Ale jakieś tam tulenie — to ja nie pamiętam.

— A jak ja ciebie… nie jest ci miło? — próbowałam speszona.

— To co innego! A nasze dzieci niby skąd się wzięły?

— Ale ja nie o tym, mówię o takim zwykłym… aseksualnym.

— Coś ty znowu wymyśliłaś? Jakim?!…

— No dobrze, dajmy temu spokój, najważniejsze, że my…

— No właśnie, dobrze nam, prawda?

— Dobrze — odpowiedziałam odruchowo, myśląc przy tym, że przecież mogło być gorzej, gdybym inaczej wybrała…

To tak patrząc zdroworozsądkowo, bo przecież poza tymi niedookreślonymi zachowaniami, jakich oczekiwałam od Bogdana, to stara się bardzo. Jest po prostu dobrym człowiekiem i dba o rodzinę. Mówiąc o tych niedookreślonych zachowaniach, czy raczej niedokładnie sprecyzowanych — niejasno to formułuję — to w zasadzie sprowadza się to do tego, że ja wiem, czego od niego oczekuję. Problem w tym, że gdy powiem mu o tym, to już nie będzie to. On zrobi wszystko, żeby spełnić moją prośbę, a ja tak bardzo chciałabym, żeby czuł, co chcę poczuć od niego w danej chwili, w konkretnej sytuacji. Brakuje mi tego. I odkryłam, że gdy brakuje mi tego szczególnie mocno, dzieci, jakby kierowane instynktem, znajdą się wtedy przy mnie. Zwłaszcza Beatka potrafi wtulić się we mnie ot tak, bez żadnych powodów, i powiedzieć:

— Żebyś ty wiedziała, jak ja ciebie kocham.

— Ja ciebie też — odpowiadam machinalnie, ale ona, wtulona we mnie, nie zwraca na to uwagi. Po prostu czuje…

Wracam do tego obiadu, który wydała teściowa, tego z okazji powrotu z morza jej syna, tego, jak już mówiłam, tradycyjnego, chociaż wolałabym, żeby zapoczątkował on nową tradycję. I wcale nie chodzi mi o jakieś nowe potrawy czy desery. Określę to bardzo wzniośle nowymi relacjami, otwarciem w naszej rodzinie nowych stosunków. Oczywiście, my nie jesteśmy pogniewani, nie mamy sobie czego wybaczać czy też za co siebie przepraszać. Nadal potrafimy siedzieć przy stole i… mówić o niczym. Czy tak można? Zdecydowanie tak. Bo jak nazwać to, że potrafimy pleść o jakichś bzdurach, powtarzać o tym, co kto komu powiedział i jakie to może mieć znaczenie dla nadawcy tych treści i ich odbiorcy. Potrafimy więc dywagować, przypuszczać, spekulować. Bez sensu! Potrafimy tracić czas na wypowiadanie nic nieznaczących stwierdzeń czy opinii, o które nikt nas nie prosi. One z kolei potrafią nas poróżnić, a takie spotkania są okazją, żeby szukać tego, co łączy, a nie odnajdować to, co dzieli. Beatka znakomicie wyczuwa te sytuacje. Potrafi ni stąd, ni z owąd rzucić mi się na szyję i mocno przytulona szepnąć:

— Mamo, chodźmy stąd, nudzi mi się.

A ostatnio, właśnie na tym obiedzie, zaskoczył mnie Mateusz. Nieoczekiwanie zwrócił się do siostry:

— Teraz ja!

Przytulił mnie mocno, mówiąc półgłosem, ale na tyle głośno, że wszyscy usłyszeli:

— Żebyś wiedziała, jak ja cię kocham!

Babcia nie wytrzymała:

— Taki duży chłopiec!

A Mateusz niespeszony:

— Ciebie też, tylko ty nie dasz się przytulić.

Babcia oniemiała, a Beatka szybko przyszła bratu w sukurs:

— Ale to nie musi być tak, bo przecież jesteśmy rodziną!… A w dodatku nasza babcia jest jedyna!

Teściowa dalej tkwiła w osłupieniu, a mój mąż, biorąc mnie za rękę, stwierdził głośno:

— Jakie mamy mądre dzieci!

A po chwili, nachylając się do mnie:

— Mateusz wie, że ojciec z synem mówią jednym głosem…

Dekady

— Moje życie dzielę na dekady.

— I co, jest ich dziesięć?

Pogroziła mi palcem.

— Ta trzecia była szalona. Wszędzie było mnie pełno, tak rozpierała mnie energia. Początek czwartej też był udany. Potem było różnie. Ale już w kolejnej pojawiła się nutka niepokoju: „Nie mam za sobą nawet jednego poważnego związku”, czy coś ze mną nie tak?

— A niby z kim?

— Nie, no oczywiście, głupio spytałam — zaczęła się plątać…

— Tak postanowiłam policzyć i wyszło mi, że ja z nikim…

— A byli chętni?

— A jakże!

— Wielu?

Podejrzliwie na mnie spojrzała:

— A jakie to ma znaczenie?

— A jak pani myśli?

— Jestem przekonana, że liczy się ten jeden…

— Wyselekcjonowany?

— No nie, pierwszy lepszy — próbowała ironizować.

— To który był pierwszym?

— Tym lepszym? — Jeszcze nie zdecydowała, czy rozmawiać poważnie, czy tak… bezpieczniej

— Tym… określę go mianem dobrego kandydata.

— No to mam problem. — Śmiesznie zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy. Zamyśliła się.

Nie przeszkadzałem jej powracać do wspomnień. Może jednak był taki kandydat, który próbował tę szczególną relację nawiązać? To jasne, że do jej powstania potrzeba chęci dwojga, ale skoro był chociaż jeden, co próbował, to co się stało? Nie w kategoriach jakiegoś kataklizmu, może bardziej odpowiedzialności za efekt — myślałem sobie.

— Mam problem — powtórzyła — to pewnie przez matkę…

Aha, zaczyna szukać kogoś, na kogo można by wszystko zrzucić.

— Ona, patrząc przez pryzmat swoich problemów z ojcem, wpajała nam od maleńkości, że mężczyzna dla kobiety — to zło konieczne.

Siostra szybciej umiała zdystansować się od jej poglądów, ale ona zawsze miała powodzenie u panów i dużo korzyści z tego czerpała. Ja byłam bardziej czupurna. Chciałam pokazać, że jeśli nie jestem od nich lepsza, to przynajmniej nie gorsza i to w różnych dziedzinach.

— Ale po co?

— No właśnie teraz nie umiem szybko i jednoznacznie powiedzieć. Wtedy wiedziałam.

— Czy chce pani powiedzieć, że nasze motywacje do określonych zachowań zmieniają się, na przykład z wiekiem?

— Oczywiście! Ale pan uparty z tym wypominaniem mi lat.

— Bo czuje się pani młodo?

— Ależ ja jestem młoda!

— No dobrze, uznajmy, że tak jest, bo przecież nie o tym mamy rozmawiać.

— Zgoda — przyznała skwapliwie. — Wrócę do tych dekad. W piątej — to znaczy na jej początku — bardzo chciałam mieć dziecko. Wiem, brzmi to niezwykle egoistycznie, ale zdałam sobie sprawę, że mój dom jest wszędzie tam, gdzie ja jestem, że hotelowy pokój czy wynajęte mieszkanie — to w zasadzie żadna różnica. Ustawiałam gdzieś zdjęcie babci, układałam parę drobiazgów i wmawiałam sobie, że tworzą atmosferę czegoś mojego, własnego, chciałoby się powiedzieć rodzinnego, ale nie… Mój tak zwany dom rodzinny nie kojarzy mi się dobrze. Rodziców rozdzielam. Ojciec był w porządku, miał swoje zasady, swoje pasje i chyba nigdy nie powinien się ożenić. A już na pewno nie z moją matką. Ona z kolei ciągle mówiła nam, jak to on nie spełnia jej oczekiwań… ale też nigdy nie wspominała, czy ona spełniała jego. Pewnie uznała, że tak, i było jej z tym łatwiej. Ona była tą dobrą, przynajmniej za taką się uważała i tak też siebie przedstawiała.

Późno to zrozumiałam. Długi okres ona była takim moim pryzmatem, przez który patrzyłam na świat, zwłaszcza ten w męskim wydaniu, cokolwiek by to oznaczało…

Chciałam mieć dziecko nie dlatego, że ona chciała być babcią. Chciałam mieć dziecko, żeby… wiem, jak to niewiarygodnie zabrzmi… żeby mieć swój dom rodzinny, żeby tworzyć go, kształtować, upiększać i dbać o niego…

A co ma z tym wspólnego dziecko? Uprzedzam pytanie. Ono byłoby życiem tego domu. Z partnerem, z mężem — to mogłoby być różnie… Ale z dzieckiem — wykluczone. Adopcja nie wchodziła w rachubę, po prostu bałam się jej. Ta cała genetyka mnie przerażała. Chciałam urodzić. Chciałam karmić, przewijać, przytulać, czuć zapach maluszka i kochać go. Cieszyć się z każdego dnia, z każdej godziny spędzonej z nim.

Rozpromieniona kontynuowałaby zapewne tę swoją opowieść, gdyby nie moje konkretne pytanie:

— A co z ojcem? Jego rola w rozwoju dziecka jest żadna?

Posmutniała.

— Niestety wiem, o co panu chodzi, wiem to po sobie… Mój ojciec był, nawet codziennie, ale to mama wszystko…

— Nie przeciwstawiał się jej?

— Myślę, że za bardzo ją kochał.

— Można za bardzo?

— Skoro oddał jej dzieci?

— Nie rozumiem, jak to „oddał”? Mówiła pani, że był codziennie!

— No tak, znowu te moje myślowe skróty, mówię, jakby pan wszystko wiedział. On oddał jej całkowicie inicjatywę w wychowywaniu nas, po prostu nie wtrącał się do niczego.

— A wy co? Godziłyście się na to?

— Pamiętam, że ile razy przychodziłam z czymś do niego, to zaraz słyszałam „A co mama na to?”.

Skoro mama o wszystkim decydowała, to lepiej było od razu zwracać się do niej.

— A ona? Nie odwoływała się na przykład do autorytetu ojca?

— Ona była bardzo pewna siebie, to taki typ, co to zawsze ma rację. Podziwiałam ją za tę pewność siebie, za życiową zaradność… i tak bardzo chciałam, żeby coś jej się stało. Nie, nie życzyłam jej śmierci ani kalectwa, ale chciałam, żeby wydarzyło się coś, co nią wstrząśnie, zachwieje tym jej przekonaniem, że tylko ona…

— I stało się coś?

— Umarł ojciec. Nagle.

— A ona?

— Wyprawiła mu piękny pogrzeb, widziałam na wideo.

— Nie była pani na pogrzebie?

— Byłam w Peru. Właściwie dowiedziałam się o śmierci ojca w dniu pogrzebu. Były kłopoty z łącznością. Podobno, bo nie sprawdzałam.

— A siostra?

— Tydzień wcześniej wyjechała do Indii, dowiedziała się tak jak ja…

— Szwankowała łączność?

— Nie, jej powiedziała, że tata sobie tak życzył.

— Kiedy, skoro umarł nagle?

— Też zwróciłam na to uwagę, ale ostatecznie, to było między nimi.

— A z siostrą nie rozmawiała pani o tym?

— Nie… A co rzeczywiście zaskakujące — to spotkałyśmy się na cmentarzu niespodziewanie. Nawet znicze kupiłyśmy identyczne.

— A wtedy?

— Cmentarz to nie miejsce… Wróciłyśmy do mamy. Miała depresję i nie chciała być sama.

— Mówiła coś o śmierci męża? O okolicznościach? Przyczynach?

— Nie, mówiła tylko, że lekarz zabronił jej poruszać smutne tematy.

— A póżniej?

— Długo miała depresję.

— A później?

— Wróciłam do Peru.

— Długo brała leki?

— To też był temat, którego miałyśmy nie poruszać.

— Tak powiedział lekarz?

— Nie, mama.

— W Peru było dobrze?

— Inaczej.

— Bo daleko od domu?

— Jakiego?

— To może i my nie poruszajmy smutnych tematów.

Nie protestowała. Siedzieliśmy w milczeniu dłuższą chwilę, gdy przypomniałem sobie…

— A kolejna dekada? Wyróżniła się czymś wyjątkowym?

— Zmarła matka.

— O Boże!

— Dostała udaru, podobno tak dużego, że nie było z nią żadnego kontaktu. Nawet w szpitalu przebywała jako NN.

— Nie miała dokumentów? Nikt jej nie rozpoznał?

— To było na południu Polski, słyszałam, że wcześniej ktoś ją okradł, bo dokumenty znaleziono po jej śmierci u jakiegoś bezdomnego.

— To on był tym złodziejem?

— Nie wiem, może znalazł? Tak łatwo rzucać podejrzenia.

— No a jakieś komunikaty?

— Mówiłam, że to było na południu Polski, a mama mieszkała wtedy w Ustce.

— A wy? Co z wami?

— Każda z nas była w innym kraju.

— I nie kontaktowałyście się z nią?

— Na święta, ale to zdarzyło się akurat po Wielkanocy…

— A między sobą?

— Już mówiłam, kontaktowałyśmy się na święta.

— Rozumiem. A siostra życie sobie jakoś ułożyła?

— Co to znaczy?…

— Cofam pytanie.

— Ale skoro padło… My jesteśmy… byłyśmy różne. Jak wspomniałam, ona miała powodzenie u panów.

— Mówi pani, jakby nie żyła.

— Bo nie żyje. Jakiś czas po śmierci mamy wypadła za burtę.

— Co to znaczy?

— Była na jakimś jachcie, był sztorm, ciała nie odnaleziono.

— To może…?

— Nie, przysłali mi jakieś drobiazgi po niej…

Nic pan nie mówi…

— Nie spodziewałem się…

— Ja też. Moje życie przynosi wiele niespodzianek — próbowała żartować.

— Zaczynam rozumieć.

— Co?

— To, o czym mówimy.

— I co pan zrozumiał?

— Że muszę przyjrzeć się swojemu.

— Życiu?

— Nie, synowi!

— Dworuje pan sobie ze mnie.

— Nie, mam syna.

— I jaki on jest?

— OK.

— Co to znaczy? Spytam tak, jak pan.

— Że akceptuję go takim, jakim jest?

— Ma zespół Downa?

— Co pani przyszło do głowy?!

— Tak najczęściej mówią ojcowie.

— Kiedy?

— Jak z ich dziećmi coś jest nie tak.

— Ktoś pani o tym mówił?

— Nie, sama wiele razy słyszałam, jak tatusiowie tłumaczyli swoim kolegom…

— No dobrze, mój syn jest OK nie tylko pod względem intelektualnym.

— I nie chce pan, by się zmieniał?

— Chcę, by żył w zgodzie ze sobą.

— Ja tego nigdy nie usłyszałam.

— Od swojego ojca?

— Od matki też nie.

— Czy to by coś zmieniło?

— A jak pan myśli?

— Że to zależy od dekady……

Diagnoza

Od dawna chcieliśmy uczcić ten dzień. Źle mówię, ten dzień zawsze był przez nas traktowany jako nasze prywatne, nieznane innym, święto. Wtedy, tak jak dzisiaj, też był czwartek. Kwietniowy wieczór i jak to w kwietniu bywa, nie wiadomo, jak się ubrać. Rano ciepło i słonecznie, a gdy wychodziłam z pracy, zerwał się wiatr, który zmroził mnie do przysłowiowego szpiku. Stałam na przystanku autobusowym, który stanowił prosty słupek z tabliczką nakazującą kierowcom zatrzymanie się. Czekałam na 103 zziębnięta i zła na swój brak przewidywania, rozżalona, że wiosna, którą czułam wyraźnie, idąc do pracy, poszła gdzieś sobie, zostawiając mnie na pastwę zimnego wiatru, kiedy ten nieoczekiwanie uspokoił się. Z nadzieją spojrzałam w górę i w tym momencie lunęło. Spadły od razu wielkie krople i spadały na moją głowę, ramiona, plecy. Nie było sensu szukać jakiegoś schronienia, bo momentalnie nasiąkłam jak gąbka wpadająca do wanny. Czułam, że stoję w kałuży, a każdy ruch mojej stopy wyciskał z butów kolejną porcję wody.

— Ja też nie mam parasola — usłyszałam męski głos, ale nie miałam najmniejszej ochoty odpowiadać.

Ten głos nie zraził się jednak moim milczeniem, tylko spokojnie kontynuował:

— Peleryny też nie mam, ale jakbym miał, to bym zaraz pożyczył. —

Ta końcówka zabrzmiała całkiem sympatycznie, ale podjechał autobus i wsiadłam, nie zastanawiając się nad tym.

— Jutro będę czekał — usłyszałam za plecami.

Prawdziwy cud, że nie dostałam nawet kataru. To pewnie zasługa babci, bo jak tylko mnie zobaczyła, od razu zapakowała do łóżka, pojąc obficie jakimiś ziółkami i sokiem malinowym. Piątek miałam wolny, a w sobotę pracowaliśmy tylko do 13.00, więc na autobusowym przystanku pojawiłam się dopiero w poniedziałkowy wieczór.

Było ciepło, bezwietrznie. Czekałam na swoje 103, gdy usłyszałam znajomy głos:

— Też wziąłem parasol. Na wszelki wypadek mam i pelerynę. — Głos wydał mi się znajomy, ale nie odwracałam głowy. — Podobno do trzech razy sztuka. Dzisiaj jest ten trzeci, a w ogóle, gdyby nie moja babcia, to pewnie leżałbym złożony chorobą albo nawet i nieżywy. Napodawała mi różnych miksturek, a ja z wdzięczności opowiedziałem jej o naszym czwartku. Kazała mi przychodzić tu aż do skutku.

Było to tak niedorzeczne, że odwróciłam się zaintrygowana i nasze oczy spotkały się po raz pierwszy. Musiał zauważyć moje zmieszanie, bo pośpieszył z wyjaśnieniami:

— Ja nie jestem taki posłuszny, bo sam też chciałem.

Uśmiechnęliśmy się oboje, gdy właśnie nadjechał autobus. Stałam niezdecydowana i on natychmiast to wykorzystał:

— Może poczekajmy na następny albo przejdźmy się do kolejnego przystanku.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, nim autobus odjechał, a on dodał:

— Babcia mówi, że trzeba ufać intuicji.

— Muszę zapytać swojej.

— Intuicji?

— Bez przesady — babci!

Uśmiechnął się tak promiennie, że wyzbyłam się wszelkich obaw.

— Jak przyjedzie następny, to naprawdę muszę wsiąść, obiecałam babci, że wrócę zaraz po pracy.

— Rozumiem, nie nalegam, obietnica babci dana — rzecz święta…

Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, byłam tak zaaferowana, a tu na dodatek przyjechał autobus. Wsiadłam bez zastanowienia.

— To kiedy się zobaczymy?

— W czwartek — palnęłam odruchowo i dopiero w domu doszło do mnie, co zrobiłam.

Babcia zareagowała spokojnie:

— Jak będzie mu zależało, to poczeka, w końcu to tylko dwa dni.

Mądra babcia wiedziała, co mówi. We wtorek po wyjściu z pracy uważnie rozglądałam się wokoło i nic. Rozglądałam się w środę — też nic. W czwartek ociągałam się z wyjściem do domu, sama nie wiedząc, czy wolałabym, żeby nie przychodził, bo wtedy zachowałabym w pamięci tamte kwietniowe wspomnienia, czy wolałabym, żeby przyszedł i by rozpoczęło się coś, na co każda normalna dziewczyna czeka przez całe życie.

— Uwielbiam czwartki — usłyszałam nad głową, gdy czekałam na przystanku przekonana, że nie zjawi się.

— To dobry dzień — odpowiedziałam machinalnie i usłyszałam zdecydowane:

— Przepraszam, źle zacząłem. Oczywiście „dzień dobry”. Czy tym razem możemy pójść na spacer?

Zaczęliśmy chodzić. Najpierw na spacery, potem do kina, potem on poznał moją babcię, a ja jego. Chyba przypadliśmy babciom do gustu, bo ja od swojej nie usłyszałam o Piotrku złego słowa, a jego — od początku traktowała mnie jak wnuczkę.

Tamten czwartek, ten, w który tak zamokłam, to był ten dzień, o którym mówiłam jak o naszym prywatnym święcie. Początkowo co roku dawaliśmy sobie jakieś drobne prezenciki. Z czasem postanowiliśmy, że będziemy celebrować kolejne co piąte rocznice. Zatem rzadziej, ale bardziej okazale. No, a ta najbliższa, to byłaby pięćdziesiąta, szczególnie znacząca, bo to i wielokrotność naszych piątych, i taka „okrągła”. Planowaliśmy coś rzeczywiście wyjątkowego. Znowu źle mówię, nie planowaliśmy — to ja planowałam. Tak się u nas przyjęło, że moje inicjatywy realizował mąż.

Ano właśnie, to takie oczywiste, że nawet o tym nie wspomniałam — tamten chłopak został moim mężem. Skończył architekturę, robił znakomite projekty, ale w naszym życiu on realizował moje. Potem cieszyliśmy się razem. Ale to ja planowałam i nie miało znaczenia, czy chodziło o wędrówkę po górach, czy o podróż przed siebie naszym wysłużonym maluchem. Ja byłam tą, która rzucała hasło: „Idziemy, jedziemy, wychodzimy” — to wystarczało.

Nie bez powodu tyle o tym mówię, bo chyba trochę się usprawiedliwiam, albo raczej szukam wytłumaczenia, dlaczego wcześniej niczego nie zauważyłam. Po prostu ciągle wydawało mi się, że wszystko jest tak, jak było.

Na przykład na moje zwyczajne pytanie „Może jutro ugotuję pomidorową?” odpowiadał „Jak chcesz”.

Chciałam i gotowałam. Zjadał, jak zwykle, bez komentarzy, bo od jakiegoś czasu przestał komentować cokolwiek.

— Pójdziemy wieczorem na spacer?

— Jak chcesz.

Szliśmy. Ja coś mówiłam, opowiadałam. On milczał. Z aprobatą, jak mi się wydawało, albo nie. Wtedy zmieniałam swoje wypowiedzi czy jakieś osądy dotąd, aż — jak mi się wydawało — stawały się przez niego akceptowane. Najważniejsze dla mnie było to, że odbierałam milczenie mojego idealnego słuchacza tak, jak mi to w danej chwili odpowiadało. Przyznaję, było to niewłaściwe, ale tak było i tego nie cofnę.

Nie widziałam tego, że brak inicjatywy u mojego męża, jego wycofanie się i zamknięcie w sobie, to był postępujący proces. Nie umiem określić jego początku. Słowa „jak chcesz” wystarczały mi.

Powiedziałabym, że wręcz zaspokajały moją chęć dominowania czy jakąś idiotyczną próżność. Ja nawet nie wydawałam poleceń, tylko po prostu decydowałam o sprawach natury ogólnej i o drobiazgach.

No właśnie, w użyciu u mojego męża były jeszcze dwa inne słowa: „nie wiem”. Mnie one wystarczały, bo ja wiedziałam. A jak nie wiedziałam, to wiedziałam, gdzie spytać albo kogo się poradzić, czyli w zasadzie wiedziałam, co zrobić, żeby wiedzieć. Tak dowiedziałam się, czy w zasadzie doszło do mnie, że muszę być aktywna. Skoro on nie jest, to ja nie mogę tak jak on.

Przyznaję, wygodne było to uaktywnianie się na tylu płaszczyznach dotąd niemal mi obcych i nieznanych, w dodatku z przekonaniem, że to, co robię, to nie dla siebie, tylko dla nas. Komfortowa sytuacja, pełne poczucie bezpieczeństwa. Nie będzie krytyki, czy choćby gestów niezadowolenia. Cokolwiek bym zrobiła i tak spotkam się z aprobatą, wyrażoną w taki lub inny sposób. Może niekoniecznie entuzjastyczny, ale mój mąż dawno przestał być wylewny w okazywaniu uczuć. Jeszcze na początku naszego związku to tak, ale też nie jestem pewna, czy to nie ja czułam za nas dwoje. Co do kontaktów — że tak je nazwę — formalnych, nie było żadnych problemów. Gdy w przeszłości o coś pytałam, otrzymywałam odpowiedź konkretną, nie żadne „być może” albo „zobaczymy”. Krótko i zdecydowanie: tak, siak albo inaczej, ale zawsze konkretnie. Przyszło mi nawet do głowy, że to jego „jak chcesz”, to taka forma rekompensaty za te lata braku dyskusji czy szukania kompromisów. Mój kochany wykonawca, albo lepiej „realizator moich pomysłów”, przedstawiał swój pogląd tak zdecydowanie, że nie zostawiał nawet marginesu do negocjacji. Siedziałam cicho, bo to w końcu były moje idee.

Teraz on siedzi cicho i patrzy w telewizor, więc zagaduję go czasem:

— Co takiego ciekawego zobaczyłeś?

— Nie wiem.

— To może go wyłączyć?

— Jak chcesz.

Ostatnie wydarzenia potoczyły się tak szybko, że już sama nie wiem, czego mam chcieć. W czwartek poszłam do lekarza, pomyślałam, że porozmawiam — skoro Piotr tak nic nie chce, to może ma jakąś depresję, trochę o tym czytałam. Doktor niespecjalnie przejął się moją opowieścią, próbowałam opowiedzieć mu, jak się poznaliśmy, jaki Piotr był kiedyś. Sucho oświadczył, że bez pacjenta nie może nic powiedzieć, że musi jakieś badania przeprowadzić, testy, ale na depresję to raczej nie wygląda. Kazał przyjść w czwartek, ten najbliższy. Nawet mu nie powiedziałam, że wtedy jest ten nasz dzień. Ten związany z naszą pięćdziesiątą rocznicą. Nie chciałabym w tym dniu usłyszeć nic złego, a czuję, że ta diagnoza nie będzie dobra…

Przeleciał mi film z naszego całego życia i myślę sobie, że ten tydzień nie będzie miał wielkiego znaczenia. Bo jeśli jest tak, jak mówi doktor, że to może być coś z pamięcią… więc może w czwartek pójdziemy na ten nasz przystanek. Wprawdzie stoi tam teraz obskurna wiata, ale gdybyśmy tak przespacerowali parę przystanków trasą mojego dawnego 103, to może Piotrusia by to ruszyło. Przecież jak wtedy chodziliśmy, to nigdy nie mówił „jak chcesz” — chcieliśmy oboje…

Kamienie

— Teraz ty pomyśl o kamieniach — rzuciłaś na odchodne i wyszłaś pospiesznie.

Zdążyłem tylko zauważyć, że wychodząc, wyprostowałaś się, a szłaś lekko, jakbyś rzeczywiście pozbyła się wielkiego ciężaru.

„Tak cię przytłaczał? To ileż on ważył?” — przemknęło mi przez głowę, ale nim zdążyłem spytać, już byłaś za drzwiami. Gdy tylko zostałem sam, zgodnie z twoją sugestią, zacząłem myśleć…

Jakie kamienie? Rozmawialiśmy o tylu sprawach. Potrafiłaś błyskawicznie przechodzić od skali makro do mikro, scalać wątki, a gdy trzeba — wprowadzać nowe. Fascynowała mnie swoboda, z jaką potrafiłaś poruszać się wśród zjawisk trudnych i złożonych, nierzadko zmienianych przez upływające lata, przez tworzącą się historię. Umiałaś postrzegać coś w wymiarze — chciałoby się powiedzieć — ponadczasowym, ale przecież zawsze jest jakiś czas.

Niekiedy próbujemy ten czas doprecyzować, choćby jego wymiar, poprzez kamienie. Istnieje pojęcie „epoka kamienia łupanego”. Posługujemy się nim swobodnie, choć trudno nam ogarnąć i nawet wyobrazić sobie tak rozległy okres. Łupane kamienie charakteryzują epokę dokładnie, lepiej powiedzieć: są wyznacznikami jej granic. Teraz brzmi to już całkiem konkretnie — jak ten kamyk, który trzymamy w dłoni — jest rzeczywistością i tyle. Dopiero kiedy ożywiamy go wspomnieniem, jak nadkruszoną muszelkę albo wygładzone szkiełko, staje się pamiątką wzruszającą i tkliwą, żyjącą przeszłością zamkniętą w ramach tego zdarzenia.

A kamień jako narzędzie zbrodni, wypuszczony z procy albo katapulty, niosący tragedię, ból i zniszczenie — to już zupełnie inne zagadnienie…

Ale kamień może być i budulcem dróg albo mostów, domów i murów obronnych, może być też tworzywem dla rzeźbiarza czy materiałem dla szlifierza.

A kamień w połączeniu ze słowem szlachetny, przenosi nas w świat bogactwa, drogocennej biżuterii, ze skały przeistacza się w przedmiot dumy posiadacza i pewnie zawiści czy jakiejś zazdrości ze strony tych, którzy nie posiadając, pragną…

To o jakich kamieniach ja mam pomyśleć? O tych, którym przypisujemy znaczenie symboliczne, choćby wtedy, gdy mówimy „jak kamień w wodę” lub „kto w ciebie kamieniem, ty w niego…”.

O co ci chodziło? Jesteś znawczynią i miłośniczką mitów i starożytnej Grecji. A w nich aż roi się od kamieni, tych małych, które do ust wkładał Demostenes, i ogromnych, jak głaz, z którym męczył się Syzyf.

Z przekornym uśmiechem potrafiłaś mówić:

„W poprawie artykulacji logopedia potrafi czynić cuda, a nie jakieś tam…”.

„Ciężkim wysiłkiem mogą być ćwiczenia dziecka z wadą wymowy, jak i działanie przypisywane Syzyfowi. Syzyf kojarzy się nam z bezsensowną pracą, ale kiedy praca nie jest karą, a prawem człowieka do realizowania siebie, akurat poprzez tę formę ludzkiej aktywności, to natychmiast wygląda to całkiem inaczej.

Chyba nie to było jednak twoim ciężarem, ty wyszłaś lekko, jak człowiek po opuszczeniu konfesjonału…

Wiem, że często czytasz Pismo Święte; „kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień”… Jawnogrzesznicy się udało. Jezus zmusił faryzeuszy do przyznania, że i oni są grzeszni. Ocalił jej życie, ale też nadał mu nowy sens.

Ze Szczepanem było już inaczej, bezlitośnie ciskane kamienie odebrały życie ziemskie, ale otworzyły wrota do innego świata.

Nam wystarczy, że będziemy pamiętać o kamiennych tablicach, które otrzymał Mojżesz…

A te kamienie, które „wołać będą”? Ich niemy krzyk będzie bardziej słyszalny niż nasze zachowania?

Czy to o te kamienie ci chodziło?

A może o ten jeden, najważniejszy? „Złożyli Go do grobu, a u wejścia zatoczyli kamień”. Były jeszcze straże, ale to kamień był tym zamknięciem miejsca pochówku Jego ciała. On umarł na krzyżu, a ciało spoczęło w grobie. Koniec. Wypełniło się. Jezus z Nazaretu zakończył etap życia znany współczesnym mu. Kamień nagrobny miał dopełnić jego ziemską historię…

Minęły trzy dni, tylko trzy dni czy aż trzy dni? Długie? Krótkie?

Pewnie normalne dni, takie, jakimi było dla nich wczoraj i przedwczoraj.

I stało się. Kamień — narzędzie Boga — odsłania wejście do pustego grobu, by zwykłe kobiety, naocznie mogły przekonać się, że Jego tam nie ma, że Chrystus zmartwychwstał i Jezus z Nazaretu — Osoba Trójcy Świętej — żyje, ale jest w innej rzeczywistości.

I choć powraca, by porozmawiać z Tomaszem albo potowarzyszyć w podróży dwóm wędrowcom — to przecież tak mało jest tych szczęśliwców, którzy mogą przeżyć Jego obecność, zobaczyć Go czy chociażby dotknąć Jego szaty.

Wierzymy więc…

Wymiar Jego obecności jest dla nas nie do ogarnięcia, podobnie jak pojęcie Trójcy Świętej…

A kamienie? Ten głaz na Jego grobie raz użyty przez tamtych ludzi i ponownie, już bez ich udziału, pozwolił nam szerzej otworzyć oczy na tajemnicę tej przemiany. Ważniejszego kamienia nie ma.

A węgielny? — To przecież Chrystus…

Powiedziałaś:

— Pomyśl o kamieniach.

— Na Boga! O których?!

Kołyska

Pytałam go do znudzenia:

— Czy ja chcę tak dużo? Czy to, że chcę mieć prawdziwy dom i męża wracającego z pracy o ludzkiej porze, że chcę mieć dzieci wypełniające wszystkie kąty tego domu, i to, że chcę kochać i czuć, że jestem kochana, to rzeczywiście tak dużo?

Był nieprzemakalny, każda nasza rozmowa wyglądała tak samo:

— Ale o co ci chodzi? Żyjemy normalnie, jak ludzie, ja pracuję…

— A ja to co?

— Kiedy nie mówię, że ty nie. Mieszkanie mamy swoje, póki co nam wystarczy.

— No a dzieci?

— Jak chcesz.

— Co znaczy „jak chcę”? To „my” mamy chcieć!

— OK. Możemy chcieć!

— Czy ty nic nie rozumiesz?! Ja nie chcę, żeby mój syn oglądał ojca… Co ja mówię?! Żeby ojciec wracał do domu, gdy syn dawno śpi…

— Widzisz sama. Mówisz „mój, mój”, to kobieta powinna…

— Już ty mi nie mów, co powinna kobieta, kończyłam takie same studia jak ty.

— Ale to ja zarabiam.

— A musisz siedzieć w tym Londynie? Jak byśmy oboje w mojej firmie…

— Oboje?! W twojej?! Ta korporacja to jest szansa.

— Dla kogo? Dla ciebie? Czy dla nas?

Wszystkie rozmowy kończyły się tak samo, ja swoje — on swoje. Miałam wrażenie, że walczę o jakieś niezwykłe cele, niewyobrażalne dla normalnego człowieka. A przecież ten dom, to nie budynek, to miejsce dla rodziny!

Tak ładnie nam ksiądz powiedział, jeszcze nie odeszliśmy od ołtarza, ja przejęta w białej sukni, Marcin usztywniony jak nigdy, a on: „Teraz jesteście rodziną! Dbaj o niego, a ty pamiętaj, że jest twoim skarbem”.

To było ładne, skarb kojarzył mi się ze słowem „bezcenny”, a to oznacza konkretną wartość. Wprawdzie tak ogromną, że aż nieprzeliczalną, ale jednak wartość. Tak myślałam i czułam się ważna: Mój Marcin jest bogaty dzięki mnie! On pojmował to trochę inaczej. Zaskoczył mnie zaraz po ślubie:

— Tak sobie pomyślałem, że naszą podróż moglibyśmy trochę odłożyć.

— Jak to? A co z rezerwacją? Mieliśmy na Rodos.

— Wiem, wiem, to jeszcze nic pewnego, ale Zbyszek mówił, że może uda mu się mnie wkręcić. Wysłałem CV. To byłby prezent ślubny.

— O czym ty mówisz? Jaki prezent ślubny? Wysłałeś CV? Co ty kombinujesz?

— Pojutrze będzie wiadomo.

— Co wiadomo? Pojutrze? Dobrze, że nie dziś w nocy.

Nie zwrócił uwagi na mój sarkazm.

— W nocy nic się nie wydarzy. Wprawdzie centrala jest w Bostonie, ale i tak decyduje Londyn.

Patrzyłam przerażona.

— Nie chciałem ci mówić wcześniej, ale jakbym się wkręcił, to zamieszkałbym w Londynie. Nie bój się, na jakiś czas, potem może w Stanach albo znowu gdzieś w Europie.

Powoli docierało do mnie, co mówił.

— Czyli, jak dobrze pójdzie, będziesz podróżował, tak? Będzie dobrze dla kogo?

— Ale kochanie, nie złość się, będziesz mogła jechać ze mną.

— A moja praca?

— Wystarczy nam to, co ja zarobię. Zresztą, to jeszcze nic pewnego.

Nie dziel skóry…

Nie dzieliłam, nie chciałam dzielić, nie chciałam, by wyjeżdżał. Prysnął gdzieś spokój, zniknęła poweselna atmosfera. Marcin nie rozstawał się z laptopem. Co chwilę sprawdzał pocztę, jakieś notowania. Poszedł do łazienki, a ja… przyznaję, nie powinnam tego robić, ale kiedy zobaczyłam na pulpicie jego CV — ciekawość zwyciężyła:

„Co też on o sobie pisze?! Stan cywilny — żonaty, ok, ale od kiedy? Od pół roku?! Przecież my wzięliśmy ślub wczoraj!”.

Nie wytrzymałam:

— To którą żoną ja jestem?

— Ale o co ci chodzi?

— O to, że nasz ślub był wczoraj, a nie pół roku temu!

— Ale wcześniej planowaliśmy! Tak czy nie?

— No tak, ale czemu napisałeś, że jesteś dłużej żonaty?

— Bo wiesz… ci ustabilizowani życiowo… mają większe szanse.

— Nie wierzę własnym uszom, nasz ślub był ci potrzebny do zwiększenia szans?!

— Ale kochanie, jak możesz?

— Ale powiedz! Tak?

— No dobrze, na pewno mi nie zaszkodził.

— I kto to mówi? Mój świeżo poślubiony!

— Proszę, nie kłóćmy się.

— Słusznie. O co? Ślub był? Był! Prawdziwy? Prawdziwy! Wczoraj!

Odpowiedź przyszła następnego dnia. Marcin dostał propozycję półrocznego kontraktu. W Londynie. Był szczęśliwy: „marzenie mojego życia”.

„A ja?” — przemknęło mi przez głowę.

— Kochanie, uczcijmy to, zapraszam cię na kolację! — zaproponował.

— To może ja coś zrobię? Może fondue, jakie lubisz, otworzymy wino.

— Nie, chodźmy na kolację!

— A stać nas na to? Tyle kasy poszło na wesele, a ty jeszcze nie zarabiasz.

— Mamy przecież tę forsę z Rodosu.

— To nie jedziemy?!

— No proszę, daj spokój, potem to nawet na Hawaje!

Uległam, nie mieliśmy poprawin, to może choć tak przedłużymy sobie świętowanie.

Marcin nadużył. Nie żeby upił się do nieprzytomności, ale zanim się spostrzegłam, w tej butelce, co przyniósł ją kelner, zostało już tylko na dnie. Marcin próbował brać to za dobrą monetę:

— Widzisz, gdybym pił częściej, miałbym mocniejszą głowę.

To prawda, nie pił dużo. Często też nie. To było ważne dla mojej mamy. Porządny człowiek! Wykształcony, pracowity, ambitny, w dodatku nie pije. Całym sercem była za nim.

— To dobry materiał na męża.

— Ale mamo, ja nie jestem krawcową.

— To tylko tak się mówi. Wychowasz sobie chłopa tak, jak będziesz chciała.

Do Londynu pojechaliśmy razem. Marcin miał dostać pierwszą pensję po dwóch tygodniach, więc musieliśmy zainwestować w mieszkanie. Postanowiłam gotować, żeby było taniej.

Przez pierwszy tydzień wracał po ósmej. Zjadał szybko i zaraz siadał do laptopa. Śmiałam się kiedyś, że najbardziej bym chciała, żeby łyżka była myszką, wtedy delikatniej by ją chwytał.

Na moje nieśmiałe uwagi, że za dużo pracuje, słyszałam ciągle:

— To tylko tak na początku, wszyscy zostają po godzinach.

Po trzech tygodniach usłyszałam:

— Muszę się więcej starać, nie wszystkim przedłużają kontrakty.

Zrozumiałam, że priorytety ma już wytyczone.

— Nie musisz czekać na mnie z obiadem, ta nasza stołówka jest naprawdę super, wszyscy tam chodzimy.

— Z żonami?

— Nie żartuj sobie, przecież ja pracuję.

— To może ja przestanę gotować?

Pół roku zleciało nie wiadomo kiedy. Miałam nadzieję, że wszystko wróci do normy, ale stało się. Marcinowi przedłużyli kontrakt na kolejny rok. Był szczęśliwy.

— Widzisz, dobry jestem, docenili mnie.

— A nasz Rodos?

— Osiągnęliśmy świetne wyniki, na tydzień lecimy do Rio, jest karnawał.

— A żony?

— No co ty?! To wyjazd służbowy, przez dwa dni będzie jakaś konferencja.

— A przez pięć?

— No wiesz, mamy się integrować… ale nie martw się, sami faceci.

— No tak, panienki są na miejscu.

— Ty nic nie rozumiesz, ja muszę tak, jak inni, a nawet więcej. Jestem nowy, a tworzymy zespół.

— A my? Co my tworzymy?

— Daj spokój, przecież wszystko jest w porządku.

— A co z Rodosem?

— To może pojedź z Ewą?

— W podróż poślubną!

— No tak, głupio wyszło, ale zrozum, nie teraz!

Postanowiłam wrócić do Polski, nie można kierować firmą na odległość. Z Marcinem zaczęliśmy kontaktować się na skypie, po dziesiątej.

Tak było najbezpieczniej. Rozmawialiśmy prawie codziennie. Mówię prawie, bo jak chciałam wyjść gdzieś wieczorem, na jakieś babskie spotkanie, to nie miał nic przeciwko temu. Prosił tylko:

— Jak przyjdziesz później, to mnie nie budź, ja wstaję teraz po szóstej, muszę być w formie.

— No tak, oczywiście, musisz.

Ja nie musiałam wstawać. To znaczy, musiałam, ale nie tak wcześnie. Sama regulowałam godziny swojej pracy. Wprowadziłam trochę innowacji. Dziewczyny powiedziały, że i spokoju.

— Jak szefowa jest blisko, to i robota inaczej idzie.

Idzie, idzie, nawet coraz lepiej. Otworzyłam nową filię. Klienci znowu zaczęli się do mnie przyzwyczajać. Często słyszałam komplementy. Niektórzy w niedwuznaczny sposób składali mi propozycje:

— Pani taka samotna…

— Jaka samotna, jestem mężatką — odpowiadałam z uśmiechem.

— Na pewno? Pani ciągle taka sama.

Mówiłam o tym Marcinowi. Nie, żeby wzbudzić w nim zazdrość czy jakiś niepokój. Ale niech wie, jakie powodzenie ma jego żona. Cieszył się, ale rozmawialiśmy głownie o pracy. Jego pracy. To był wciąż atrakcyjny temat i źródło niekończących się spraw i problemów. Rozmawialiśmy o pracy, ale nie o jego kolegach. Gdy o nich pytałam, ucinał krótko:

— Nie ma o czym mówić!

— Ale powiedz, jacy są?

— Zwyczajni.

— Rozmawiacie?

— No pewnie.

— A o czym?

— W pracy?

— A po pracy?

— Po pracy to ja idę do domu.

— A oni?

— Każdy ma jakąś metę.

— Zaraz, jak powiedziałeś? Idziesz „do domu”?

— A niby gdzie?

— To co dla ciebie jest domem?

— Ojej, znowu się czepiasz?

Nie chciałam się czepiać. Nie chciałam tak żyć. Powiedziałam mu o tym i stało się tak, jak myślałam. Przyjechał w najbliższa sobotę. Dostałam nowy pierścionek. Było miło. Nic więcej nie dodam, ale wiadomo…

Po jego powrocie do Anglii pierwszy raz pomyślałam o tym i zaniepokoiłam się. A co by się stało?

Odczekałam trochę. Ewa mówiła, że z samych emocji wszystko może się pozmieniać. Po pierwszym teście nie byłam pewna. Zrobiłam dwa kolejne, dla pewności — różnych firm. Wynik był identyczny! Jestem! Zaraz zadzwoniłam do Marcina. Nie odniosłam wrażenia, żeby się ucieszył:

— Zaplanowałaś to, tak?

— Skądże!

— Od początku wiedziałaś!

— Co ty mówisz?! Mężu!

Odłożył słuchawkę, a mnie łzy napłynęły do oczu. Nie tak to sobie wyobrażałam, nie tak to miało być…

Zadzwonił wieczorem. Po głosie poznałam, że jest pod wpływem:

— I co słychać?

Zatkało mnie:

— Przecież ci mówiłam.

— No tak, muszę to sobie poukładać.

— Ty?

— A co? To nie moje?

Teraz ja odłożyłam słuchawkę. Kretyn! Co on sobie myśli! Za kogo on mnie bierze!

Zadzwonił po chwili:

— Poczekaj, muszę ci powiedzieć, że za tydzień zaczynamy nowy projekt.

— A ja jutro idę do lekarza.

— A co? Źle się czujesz?

— Nie, wprost przeciwnie!

— Aha, rozumiem.

— Wątpię.

— We mnie? Przecież ja cały czas… dla nas…

Ostatnie słowa słyszałam niewyraźnie, w tym pubie często są zakłócenia.

Przynajmniej wiem, gdzie jest. A właściwie to i tak ja muszę sobie poukładać. Nad ranem przyszedł SMS: „Dostałem kołyskę, cieszysz się?”. Nie odpisałam. W nocy kobieta w ciąży musi odpoczywać. Dziecko jest najważniejsze.

Konflikt

— Marzenia się spełniają — powiedziałam do męża i dostrzegłam szczęście w jego oczach.

— Teraz też to czuję — szepnął.

Staliśmy na balkonie naszego nowego mieszkania, przytuleni do siebie i wsłuchani w świergot ptaków. Las był na wyciągnięcie dłoni, a jego zapach czuliśmy w całym domu. Może trochę przesadzam, ale jakie to ma znaczenie?

Byliśmy w naszym pierwszym własnym mieszkaniu. Wprawdzie do miasta mieliśmy spory kawałek, ale sklepik był w pobliżu, a poza tym nasza stara wysłużona Astra ciągle jeszcze nadawała się do transportu.

Deweloper okazał się uczciwym przedsiębiorcą, formalności związane z odbiorem lokalu poszły gładko i udało się: Nasze gniazdko już prawie nadawało się do zasiedlenia. Prawie, bo był to dopiero stan surowy, czy — jak się to oficjalnie nazywało — deweloperski, ale i w tym widziałam same plusy. Mieliśmy możliwość takiego aranżowania pomieszczeń, o jakim tylko zamarzyliśmy. Przesadziłam — jaki byłby możliwy bez przestawiania ścian nośnych.

Tomek ochoczo wziął się do pracy. Potrafił tak zaprojektować, tak rozrysować moje wizje, że nieustannie wprawiał mnie w zdumienie.

— Tomeczku, tak chciałabym mieć w kuchni duży stół i żeby światło było centralnie nad stołem, i żeby było przejście między stołem a szafkami, i żeby był dostęp do okna. Zobacz, pod oknem jest grzejnik, a pomiędzy tym oknem, a tym drugim, to chciałabym, żeby była taka elegancka witrynka… Tomeczku, boję się, czy to wszystko się zmieści. Proszę, wymyśl coś!

— Nie denerwuj się, wszystko zrobimy, będzie super, zobaczysz!

Uspokoił mnie i robił… Z przyjacielem tworzyli niezwykły duet. Roman był naszym głównym wykonawcą. Potrafił cekolować ściany i kłaść glazurę. Problemy hydrauliczne czy związane z elektrycznością nie istniały dla niego.

— Wszystko da się zrobić — lubił powtarzać, widząc, ile radości sprawiają mi jego słowa.

Któregoś dnia przyszedł z placu budowy wyraźnie poruszony.

— Poznaliśmy sąsiadkę, zaprosiła nas na kolację — mówili jeden przez drugiego.

— Mam się niepokoić? — nie wiedziałam, co powiedzieć.

Czujny Tomek zareagował natychmiast

— Nie może się doczekać, aż cię pozna, a jak się dowiedziała, że nasza Agatka jest w wieku jej Karolinki, to powiedziała, że lepszych sąsiadów nie mogła sobie wymodlić.

— Wymodlić?

— Tak powiedziała, stwierdziła, że nic nie dzieje się przez przypadek, że my realizujemy plany Boga.

— To może ona jest jakaś nawiedzona?

Chłopcy wybuchnęli śmiechem:

— Sama zobaczysz, normalna!

Magda okazała się bardzo sympatyczną dziewczyną. Jej mąż pływał, więc ona cały swój czas poświęcała córce. Wprawdzie mówiła o niej, że jest oczkiem w głowie tatusia, ale widać było, jak ogromnie sama związana jest z dzieckiem. Była gorąco praktykującą katoliczką i często powtarzała, że właśnie wiara w Boga, a nie zaufanie do współczesnej techniki, pozwalały jej spać spokojnie, gdy jej mąż pływał po niebezpiecznych akwenach.

— Taki sobie wybrał zawód, zanim go poznałam, więc teraz byłoby szczytem egoizmu wpływać na jego zawodowe decyzje.

Wkrótce przedstawiła nam Artura, spokojnego, małomównego chłopaka, rzeczywiście zakochanego w córce, ale powtarzającego przy każdej okazji:

— Ona jest cudowna dzięki swojej matce.

Magda pęczniała z dumy, a my cieszyliśmy się, że mamy takich sąsiadów. Dziewczynki polubiły się od pierwszego spotkania i od razu postanowiły, że zostaną przyjaciółkami. Wiem po sobie, że takie deklaracje z dzieciństwa mają moc obowiązującą przez całe życie.

Nie miałam nic przeciwko temu, zwłaszcza że ich mamy połączyła sąsiedzka życzliwość i wzajemna sympatia.

Dziewczynki poszły do jednej klasy i obie uznały, że wspólne pływanie na wuefie może i ma dobre strony, ale one powinny zająć się sportem na poważnie.

Karolinka była wyższa, mocniejsza, Agatka bardziej filigranowa, ale im te różnice nie przeszkadzały. Koniecznie chciały znaleźć taką dyscyplinę, żeby mogły występować w jednej drużynie.

Magda była za tym. Sport miał być ich wspólną pasją, ale też drogą do przekonania, że tylko systematyczny wysiłek i praca mogą prowadzić do sukcesu.

Już nie wiem, kto wpadł na to pierwszy, ale dziewczynki postanowiły, że będą uczyć się grać w tenisa. Bo mogą występować indywidualnie, na swoje konto, ale też mogą grać w deblu i wtedy wspólnie zdobywać laury.

Kupiłyśmy im rakiety, odpowiednie buty i stroje, a na treningi postanowiłyśmy wozić je na zmianę. Miałyśmy więcej czasu dla siebie, a dziewczynkom było raźniej, bo nie tylko razem trenowały, ale i podróżowały i mogły po drodze omawiać swoje sekretne sprawy.

Było tych spraw co niemiara, bo w ich dziewięcioletnich życiach działo się dużo. I to zarówno w szkole, jak i poza nią. Wszytko wymagało omówienia, ustalenia strategii postępowania, potem realizacji planu działania.

Nie wnikałam w to, a największą frajdę sprawiały mi słowa Agaty:

— Mamusiu! Jak ja się cieszę, że ty mi ufasz!

— Ale to chyba naturalne, że matka ufa córce?

— Kiedy właśnie nie zawsze…

— Nie rozumiem.

— To powiem ci w sekrecie, że mama Karoliny nie wierzy we wszystko to, co ona mówi…

— A może Karolinka nie zawsze mówi prawdę?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 47.06
drukowana A5
Kolorowa
za 70.77