E-book
7.35
drukowana A5
20.16
drukowana A5
Kolorowa
40.37
audiobook
6.83
Kongijskie stwory

Bezpłatny fragment - Kongijskie stwory


4.9
Objętość:
56 str.
ISBN:
978-83-8273-936-7
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 20.16
drukowana A5
Kolorowa
za 40.37
audiobook
za 6.83

Prolog — „Tajemniczy atak”

Była to ciepła noc w Kongo. Mark Smith polował właśnie na lamparty. Wydawały mu się one jednak dziwnie niespokojne. Wzbudziło to jego zainteresowanie.

— Dlaczego one tak się zachowują? Przecież to drapieżniki szczytowe. — pomyślał na głos.

Jego przewodnik, tubylec odpowiedział na to jakimś niezrozumiałym wyrazem.

— Co? Przecież nic takiego nie istnieje! — powiedział Smith.

— Według ciebie nie. Ale ja mieszkam tu od bardzo dawna i uwierz mi: znam faunę i florę tego miejsca niemal na pamięć. A teraz lepiej wracajmy zanim nas zjedzą!

— Ale co ma nas zjeść? Przecież nie te zmyślone zwierzęta!

— One nie są zmyślone. Kiedyś sam widziałem jednego z nich. Wyglądają jak skrzyżowanie jaszczurki z kangurem i kazuarem. Pożerają wszystko, co stanie im na drodze. Nawet hipopotam nie jest wśród nich bezpieczny. Nawet słoń zginie po krótkiej potyczce.

— Takie stworzenia nie istnieją. Być może to przewidzenia lub ewentualnie zauważyłeś zwykłego warana.

— Warany tak nie wyglądają. To, co widziałem miało piętnaście metrów długości i chodziło na dwóch łapach.

— To wygląda jak opis gatunku jakiegoś tyranozauryda bądź karcharodontozaura.

— Dinozaury nieptasie wymarły sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. To, co widziałem żyje do teraz.

— Raczej brzmi to jak zwykła opowieść fantasy bądź science fiction, lecz jeśli ten stwór istnieje to go upoluję.

— Nie uda ci się. To potężny gad. Jeśli go zaatakujesz rozszarpie cię w pięć sekund.

— To nie jest możliwe. Mam dobrą broń.

— Może i dobrą, lecz łuski tego zwierzęcia z łatwością odbiją każdy pocisk, a jego zęby zmienią cię w zwykły posiłek.

— To niemożliwe. Żadne stwory na Ziemi nie są tak niebezpieczne.

— A więc wiesz już, dlaczego chciałbym, byśmy wracali. To najgroźniejszy zwierz na świecie.

Z lasu wyszły trzy olbrzymie, chodzące na dwóch tylnych łapach jaszczurki. Wyglądały jak powiększone wiele razy bazyliszki płatkogłowe, jednak ich zęby przypominały te, które posiadają kajmany okularowe. Przednie łapy miały bardzo małe, a tylne gigantyczne i silnie umięśnione. Ich kolor był ciemnozielony z jasnoniebieskimi paskami i plamami.

— Tyrannosaurus rex. Jednak przetrwały do dziś… — powiedział Mark Smith i uniósł strzelbę.

— Nie strzelaj! Uciekaj! Są zbyt niebezpieczne! Uciekaj! — krzyknął przewodnik.

Oboje rzucili się do ucieczki. Mark miał wrażenie, iż tyranozaury przestały go gonić, a zainteresowały się czymś bądź kimś innym. Odwrócił głowę i spostrzegł, iż miał rację. Jeden z jaszczurów trzymał za nogę przewodnika, który dopiero teraz zaczął krzyczeć, a drugi gryzł mu rękę. Myśliwy podniósł broń po raz drugi i wystrzelił w trzeciego osobnika, który jako jedyny dalej zainteresowany był Smithem. Pocisk odbił się od łusek teropoda.

— Musisz strzelać w miejsca, gdzie dinozaur nie ma tego pancerza! — pomyślał myśliwy.

Gad był już blisko niego i otworzył paszczę, prosto w którą wycelował Smith. Rozległ się huk i jaszczur leżał martwy na ziemi. Mark podszedł do niego i urwał mu łuskę jako trofeum a następnie pośpiesznie uciekł, jeszcze zanim dwa pozostałe osobniki T.rexa skończyły konsumować przewodnika. Smith miał zamiar opowiedzieć wszystko światu i stać się sławny. Nim nastał świt wyruszył więc do najbliższego lotniska.

— Co upolowałeś? — zapytał go jeden z kolegów, który zauważył go w samolocie.

— Wielkiego gada.

— Warana?

— Nie. Coś większego.

— Na pewno nie dinozaura.

— Właśnie dinozaura.

— Ale… One wymarły sześćdziesiąt milionów lat temu czy tam coś koło tego.

— Nie do końca. Niektóre nadal żyją.

— Chyba przeczytałeś zbyt dużo „Zaginionego Świata”.

— Otóż nie.

— Czy są dowody na to, iż mówisz prawdę?

— Zapytaj mojego przewodnika.

— Ale go tu nie ma.

— No właśnie… No właśnie…

Rozdział 1 — „Podróż”

Robert Goodman, młodszy brat paleontologa Michaela Goodmana był bardzo inteligentnym piętnastolatkiem uważającym, iż dinozaury nadal przetrwały w niektórych, słabo zaludnionych miejscach takich jak bagna i dżungle Konga. Słyszał wiele o rzekomych obserwacjach takich stworzeń, na przykład Emela Ntouka lub Kasai Rex i uważał, że są one prawdziwe.

— Daj spokój. Przecież to zwykłe legendy. Równie dobrze można by powiedzieć, iż smoki i cyklopy istniały naprawdę. Przecież wszystko to jest fikcją… — powiedział Michael.

— Jest mnóstwo dowodów potwierdzających istnienie prehistorycznych jaszczurów w czasach obecnych. — odparł Robert.

— I wszystkie są NIEPRAWDZIWE.

— Ostatnio w Kongo w pobliżu dżungli zaginął człowiek, przewodnik niejakiego Marka Smitha. Smith mówi, iż zjadły go tyranozaury.

— Mark jest myśliwym i nie zdziwiłbym się, gdyby pomylił przewodnika z antylopą i sam go odstrzelił, a później próbował zatuszować swą zbrodnię. Zbyt częste polowania zniszczyły mu mózg. Uwierz mi, znam świat o wiele lepiej od ciebie. To co brzmi nieprawdopodobnie na pewno nie jest prawdą.

— A ja wierzę temu myśliwemu.

— Cóż, możemy udać się do tego miejsca byś sam zobaczył, iż prehistoryczne stworzenia wymarły.


Podróż samolotem trwała około pięciu godzin. Robert czytał w tym czasie encyklopedię dinozaurów, a Michael spoglądał przez okno. Żadne ptaki nie latały na tej wysokości, nawet olbrzymie sępy i inne ptaki drapieżne. Ludzie wyglądali niczym małe mrówki, a miasta miały wielkość zwykłych mrowisk. Wulkany i góry przypominały zwykłe kamienie, jeziora i stawy były małymi kroplami wody na tle zielonej trawy. Gdy przelatywali nad oceanem, stada wielorybów nie były większe od malutkich ławic słonecznic. Wszystko to miało naprawdę piękny wygląd. Nagle rozpoczęło się lądowanie i wszystko zdawało się rosnąć i rosnąć. Miasta stały się ogromne, wulkany majestatyczne. Stożki gór były tak wysoko, iż wzrok żadnego człowieka nie dotarł aż tam.

— Dotarliśmy na miejsce. Można opuszczać samolot. — powiedział pilot.

Chwilę później do braci Goodman podszedł tubylec imieniem James Tiger.

— Będę waszym przewodnikiem. — rzekł.

— Rozumiem. — powiedział Michael. — Jakie są zasady tej podróży?

— Należy zawsze iść za mną. Temu, kto odłączy się od grupy grozi bycie pożartym przez krokodyle i inne gady.

— Jakie gady?

— Warany i duże jaszczurki.

— Widzisz, bracie? Tu nie ma dinozaurów. Jedynie jaszczurki. — Michael zwrócił się do Roberta.

— Być może dinozaury są tymi jaszczurkami. — odpowiedział chłopak, który nadal uważał, iż dinozaury przetrwały.

— Nie! Wszystkie dinozaury nieptasie wymarły w wielkim wymieraniu kredowym!

— Niektóre kości hadrozaura datowane są na…

— Naukowcy nie są nieomylni. Prawdopodobnie się pomylili.

Kolejne trzy godziny drużyna spędziła na podróż z miasta w kierunku dżungli.

— Teraz widzicie odpoczywające hipopotamy. Uważajcie, by ich nie obudzić, ponieważ mogą być groźne. — powiedział James.

Michael zrobił kilka zdjęć ogromnym ssakom. Robert jedynie spojrzał się na nie. Później udali się wraz z przewodnikiem w dalszą drogę. Widzieli coraz to ciekawsze stworzenia, od miniaturowych koni po olbrzymie jastrzębie. Tym razem to Robert zrobił mnóstwo fotografii tym zwierzętom.

— Może i nie spotkam dinozaurów, lecz i tak nigdy nie zapomnę tej podróży. — rzekł.

Dalej, udało im się zaobserwować wielkie słonie leśne, przypominające zebrę okapi, jadowite węże i inteligentne goryle. Gdy byli w samym sercu dżungli, zaczynało być jednak coraz mroczniej. Coś bardzo niepokoiło zwłaszcza Jamesa.

— Dotarliśmy właśnie do miejsca, którego boją się nawet największe ssaki. To królestwo gadów. — powiedział przewodnik.

— Co możemy tu spotkać? — spytał Robert.

— Śmierć.

Mimo wszystko kompania szła dalej. Otaczały ją szkielety słoni i nosorożców. Widzieli także kości prehistorycznych mastodontów, które dawno temu padły, a raczej zostały zagryzione przez inne stworzenia w tym miejscu. Z góry obserwowały ich sępy, które jako padlinożercy służyły bardziej jako wskaźnik niebezpieczeństwa niż realne zagrożenie. W dodatku był to gatunek zagrożony i objęty ochroną. Michael początkowo nawet uśmiechnął się z powodu, iż jest tu ich tak dużo. Światło słoneczne zatrzymywało się na koronach drzew, przez co tereny były podmokłe i wilgotne. Z czasem ucichło nawet rechotanie żab, a James był coraz bardziej zaniepokojony i przerażony.

— Nie możemy wrócić. Przez to wszystko zgubiłem drogę. — rzekł. — Musimy znaleźć rzekę. Dopłyniemy nią do portu przy Oceanie Atlantyckim.

— Rozumiem. — odparł Michael.

Drużyna zaczęła więc iść w kierunku małych strumyków, będących dorzeczami większych rzek. Pływały w nich małe ryby, głównie świeciki kongijskie i młode goliaty tygrysie, blisko spokrewnione ze świecikami. Nagle bohaterowie zauważyli, iż pośrodku puszczy znajduje się polana. Dochodził z niej okropny fetor zgnilizny. Mimo to postanowili się tam udać. Gdy zbliżali się do kilku samotnych krzaków pośrodku polany, zapach stawał się coraz mocniejszy. Postanowili więc sprawdzić co znajduje się w tym miejscu i odsłonili krzaki. Ich oczom ukazał się wtedy obrzydliwy widok. Zobaczyli wpół zjedzone, poszarpane ciało olbrzymiego ssaka nad którym latały muchy.

— Cóż, to tylko martwy nosorożec. Nic takiego. — powiedział Robert.

— Nie nosorożec. Arsinoitherium. Wymarły krewny słoni i krów morskich. — odpowiedział Michael. — Jednak miałeś rację. Prehistoryczne stwory przetrwały a my jesteśmy w prawdziwym „Zaginionym Świecie”. Teraz obawiam się tego gada, który rozszarpał tak wielkiego ssaka…

— Lepiej uciekajmy z tej polany. W dżungli przynajmniej nic takiego nie widzieliśmy. — rzekł James.

Zza zwłok wychyliła się olbrzymia, gadzia głowa. Miała silnie wydłużony pysk pełen ostrych, trójkątnych zębów. Jej oczy były ognistopomarańczowe. Stwór pokryty był łuskami i miał zgniłozielony kolor.

— Czy to krokodyl? — zapytał Robert.

— Nie. To aligator. Duży aligator. — odparł Michael.

Wszyscy rzucili się do ucieczki. Wielki gad wydawał się ociężały, lecz tak naprawdę był dość szybki. Na szczęście wszystkim udało się wspiąć na najbliższe drzewo. Jaszczur odpuścił po kilku próbach powalenia wysokiej rośliny i powrócił do konsumowania arsinoitherium.

— Odpuścił. Możemy już zejść? — spytał Robert Jamesa.

— Niestety nie. Zejdziemy, gdy zwierz sobie pójdzie. — odpowiedział James.


Nazajutrz drużyna nie zauważyła nigdzie drapieżcy i postanowiła wrócić na polanę. Zebrała kilka patyków oraz ostro zakończonych kamieni i stworzyła z nich włócznie.

— Nareszcie możemy obronić się przed dzikimi zwierzętami. — powiedział Michael.

— Na pewno nie przed aligatorami. — odrzekł Robert.

— Przed nimi nie, ale przed wężami, małymi ssakami i jaszczurkami już tak.

— Chodźmy już. Musimy jak najszybciej znaleźć rzekę. — rzekł James przerywając braciom rozmowę.

Kompania wyruszyła więc w dalszą podróż. Mijali czworonożne węże, metrowe jaszczurki a nawet olbrzymie jastrzębie. Wreszcie zaczęli zauważać coraz więcej ssaków takich jak słonie wielkości świni, lwy oraz konie wielkości kota. Wszystkie szły w kierunku jednego miejsca.

— Tam musi być wodopój… — pomyślał Michael.

Najprawdopodobniej pozostali także tak pomyśleli, bo udali się wraz z nim w tamtą stronę. Gdy dotarli, zauważyli, iż są przy rzece. Były tam wszelkiego rodzaju zwierzęta, gady i płazy, ssaki i ptaki, lądowe ryby i skorupiaki. Michael zidentyfikował wśród nich współcześnie żyjące, jak na przykład lamparty, lwy, słonie, bawoły, krokodyle i warany, oraz te wymarłe, takie jak mastodonty, pterozaury, arsinoitheria, ichtiozaury i młode tyranozaury.

— Podróż pieszo w pobliżu rzeki będzie zbyt męcząca. Lepiej zbudować tratwę. — powiedział James.

Wszyscy zaczęli zbierać duże gałęzie drzew potrzebne na wiosła oraz większość tratwy i liany przydatne przy związywaniu gałęzi ze sobą i w konsekwencji tego tworzeniu działającej tratwy.

Gdy już to zrobili, zaczęli płynąć rzeką w nadziei na dotarcie do Atlantyku.

— Słuchajcie! Coś za nami płynie! — rzekł Michael.

— Co? — zapytał go Robert.

— Aligator. Ten sam, który wczoraj nas zaatakował.

Teraz, gdy był on bliżej nich niż kiedykolwiek zdawał się o wiele większy niż poprzedniego dnia. Jego długość wynosiła prawdopodobnie ponad dziesięć metrów. Ryczał głośniej niż każdy lew i każdy tygrys, pływał szybciej niż tratwa drużyny.

— Wiosłuj szybciej! — krzyknął Michael.

— Nie mogę. — odpowiedział James.

— Więc ja będę wiosłował.

— Przykro mi, ja mam większe doświadczenie. Nie raz przeprawiałem ludzi przez rzekę.

Gad chwytał już tratwę zębami, kiedy nagle odpuścił i popłynął w kierunku brzegu.

— Dlaczego odpłynął? — zapytał Robert.

— Zauważył większą ofiarę. — odparł James.

Aligator walczył z gigantycznym legwanem. Przez chwilę jaszczurka miała przewagę, lecz jej przeciwnik nie dawał za wygraną. Wreszcie złapał ją za kark i przewrócił. Iguana miotała się niczym ryba w sieci, lecz jakimś dziwnym trafem udało jej się wstać. Zaatakowała aligatora gryząc go kilka razy w ogon i łapy. Wreszcie jednak przegrała i została rozszarpana przez silniejszego oraz większego napastnika.

Rozdział 2 — „Polowanie na antylopy i dom na drzewie”

Płynąc, kompania nagle odkryła, że skończył się prowiant. Najwidoczniej albo było go bardzo mało i wszystko zjedli poprzedniego dnia, albo wypadł z torby, a oni tego nie zauważyli. W każdym razie nie mieli żadnego posiłku i musieli znaleźć coś, co mogłoby go zastąpić.

— Mam pomysł! — powiedział Robert. — Możemy upolować zwierzęta za pomocą włóczni, które stworzyliśmy.

— To bardzo dobry pomysł, lecz mało które zwierze można upolować tymi patykami. — odpowiedział Michael.

— Na tych terenach pospolicie występują antylopy bongo. — rzekł James. — Dość łatwo upolować jednego osobnika, trzeba jednak uważać, ponieważ to zwierzęta stadne i ich większa ilość potrafi stratować człowieka na śmierć.

Bohaterowie przypłynęli więc do brzegu i ukryli się w krzakach, a następnie czekali, aż będzie tędy przechodziło stado antylop. Przez pierwsze pięćdziesiąt minut nie zauważyli niczego prócz jednego osobnika słonia leśnego, który i tak był zbyt silny i trzech ludzi nie potrafiłoby go uśmiercić. Później pierwsze antylopy zaczęły przychodzić w kierunku rzeki, by napić się wody. Za nimi szły dwa olbrzymie samice lwa, które także zamierzały zjeść rogatych roślinożerców. Nagle jedna z lwic przystąpiła do ataku i rzuciła się na największą antylopę. Walka trwała dość długo, lecz była nierówna i drapieżnik szybko zabił swoją ofiarę. Stado roślinożernych ssaków szybko jednak zorientowało się o zagrożeniu i utworzyło krąg, w środku którego były osobniki młode, a na zewnątrz — najsilniejsze i potrafiące obronić się przed każdym napastnikiem. Lwice niepewnie chodziły wokół nich, nie wiedząc, czy atakować. Wreszcie jedna z nich rzuciła się do ataku i poszarpała zębami oraz pazurami ciało kolejnej antylopy, jednak została stratowana przez resztę stada. Druga, jedyna pozostała przy życiu lwica także postanowiła zaatakować i raniła dwie inne ofiary, zanim wreszcie została przebita na wylot rogami trzeciej i pozostawiona konająca. Następnie antylopy bongo napiły się wody z rzeki i poszły w kierunku dżungli.

— No cóż, mamy teraz bardzo dużo posiłku. Jedna antylopa jest już martwa, a trzy pozostałe prawie się wykrwawiły. — powiedział James. — Najprawdopodobniej mięso zepsuje się, nim zdążymy je skonsumować. A teraz powinniśmy rozpalić ogień. Nie będziemy przecież jeść tych zwierząt na surowo.

Wszyscy zaczęli zbierać suche patyki i ułożyli je w jednym miejscu. Następnie znaleźli dwa kamienie i potarli nimi o siebie, co wytworzyło iskry. Gdy patyki zaczęły się palić, wrzucono do nich pokrojone ostrymi kamieniami kawałki mięsa antylop. Następnie bohaterowie poczekali kilka minut i zalali ognisko wodą kończąc tym samym przygotowywanie posiłku.

— Obiad przygotowany! — rzekł Michael.

Drużyna posilała się z ogromnym apetytem, trudno jej się zresztą dziwić, ponieważ nie jadła nic przez prawie jeden dzień. Gdy nastała noc, James udał się z powrotem na tratwę. Pozostali postanowili więc zrobić to samo. Nagle zauważyli niecodzienny widok: na tratwie siedziało małe stworzenie z piórami i ostrym dziobem. Początkowo chcieli je zaatakować, lecz ostatecznie tego nie zrobili, ponieważ okazało się ono gatunkiem niegroźnym, a także zagrożonym wyginięciem. Była to papuga żako. Zachowywała się bardzo spokojnie i przyjaźnie w stosunku do ludzi, dała się więc bardzo szybko oswoić. Robert nadał jej imię „Pirat”, które pochodziło od znanego wizerunku papugi jako zwierzęcia należącego do kapitana statku pirackiego. Pirat został nauczony mówienia o zagrożeniu, gdy do tratwy zbliżały się drapieżniki. Pewnego razu uratował tym towarzyszy. Tego wieczoru przyleciał do Jamesa bardzo zaniepokojony.

— Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel! — zaskrzeczał.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 20.16
drukowana A5
Kolorowa
za 40.37
audiobook
za 6.83