E-book
24.99
drukowana A5
54.16
Komunikacja z duchami

Bezpłatny fragment - Komunikacja z duchami

Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość


5
Objętość:
313 str.
ISBN:
978-83-8189-553-8
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 54.16

Wstęp

„Stój, maro!

Możesz–li wydać głos albo przynajmniej

Dźwięk jakikolwiek przystępny dla ucha:

To mów!

Jest–li czyn jaki do spełnienia, zdolny

Dopomóc tobie, a mnie przynieść zaszczyt

To mów!

Albo–li może za życia pogrzebłeś

W nieprawy sposób zgromadzone skarby,

Za co wy, duchy, bywacie, jak mówią,

Skazane nieraz tułać się po śmierci”.


William Szekspir, „Hamlet”

Przed nami wspaniała przygoda. Ty i ja, wyruszamy na fascynującą intelektualną wyprawę. Dosłownie. Przekroczymy w niej granice czasu i przestrzeni, więcej, postaramy się uchylić rąbka Największej Tajemnicy, jaka stoi przed każdym Człowiekiem, a mianowicie zajrzeć za Zasłonę Życia.

Śmierć nie jest ostatecznością — ta prawda potwierdzana jest przez każdą cywilizację; starożytną i współczesną; wszędzie i zawsze. Coś wewnątrz nas mówi, że ludzka egzystencja rozciąga się poza plan materialny, iż dusza istnieje po śmierci fizycznego ciała. Bliscy nie znikają, oni o d c h o d z ą. I nie ma w tym żadnej fałszywej pociechy, ułudy, tylko jakaś pewność niezłomna, PRAWDA wewnątrz nas i na zewnątrz, w świadectwach tych, którzy otarli się o śmierć i tych, którzy mieli KONTAKT z Zaświatami.

No właśnie, KONTAKT, bo skoro istniejemy poza doczesnością, tym co solidne, uchwytne, materialne, skoro dusza jest wiecznym tułaczem, może istnieje jakaś możliwość, szansa na relację, dialog ze wszystkim co Tam, po Drugiej Stronie?

W naszej wyprawie — Ty i ja, mój Czytelniku — wspólnie poszukamy odpowiedzi. Dlaczego wspólnie? Ponieważ chcę Twojej aktywności, chcę zaangażowania, dociekliwości. Pamiętaj: umysł jest jak spadochron, najlepiej działa, kiedy jest otwarty. Ja poprowadzę do źródła, ale o tym co myśleć, w co wierzyć, jakie poglądy przyjąć, a jakie odrzucić, i wreszcie, najważniejsze, jakie wnioski wyciągnąć — zadecydujesz sam.

Książka ta nie przynależy do żadnego z obozów. Nie jest ani wyznaniem wiary przeświadczonych o życiu-po-życiu, ani też głosem sceptycyzmu, który widząc wszędzie blagę, często z góry zamyka się na chociażby podjęcie tematu. A temat jest przecie równie interesujący dla wątpiących jak i wierzących w Drugi Brzeg Istnienia.

Moim sukcesem będzie, jeśli otworzę oczy tym łatwowiercom, którzy bez refleksji biorą za fakt wszystkie, choćby i najbardziej urągające zdrowemu rozsądkowi, rewelacje ezoteryczne; ale tożsamy tryumf osiągnę również, jeśli odemknę serca sceptykom na tę prostą prawdę, że nie osiągnęliśmy, jako ludzkość, maksimum wiedzy, że wiele przed nami jeszcze do odkrycia — być może także to, iż świadomość potrafi przetrwać po śmierci biologicznej.

Dotychczas wydane prace poświęcone transkomuniakcji często należą do tzw. literatury pocieszenia, mającej na celu dać ukojenie osobom cierpiącym po stracie bliskich. Pełno w nich bajecznych opisów Nieba, aniołów i cudów, które zahaczają o prozę, a czasem poezję, a cel przesądzenia „jak rzeczywiście jest” w ogóle w nich nie występuje. Myślę, że to pułapka i lepsza jest prawda niźli najbardziej lukrowane oszustwo. Dlatego sporo miejsca poświęcę na tych kartach demaskowaniu rozmaitych szalbierstw, bo, niestety, historia transkomuniakcji to w dużej mierze historia mniej lub bardziej sprytnych iluzji, przekłamań i nadinterpretacji. Jeśli jesteś, mój Czytelniku, właśnie taką osobą, która cierpi po stracie kogoś szczególnie Ci bliskiego, ta książka będzie dla ciebie tarczą i zbroją, ochraniającą przed wykorzystaniem ze strony nomen omen bezdusznych ludzi, którzy na kontakcie z Zaświatami postanowili zbić własny kapitał.

W trakcie prac nad tą książką skontaktowałem się z ponad trzydziestoma osobami, które mogą rzucić interesujące światło na temat egzystencji pośmiertnej i transkomuniakcji. To ludzie z całego świata i rozmaitych dróg kariery. Wśród nich są zarówno członkowie grup prowadzących paranormalne dochodzenia — m.in. Peter Kove, Samuel Lynch, Philippe Lemier jak i twórcy sprzętu oraz programów komputerowych do poszukiwania zjawisk nadprzyrodzonych — m.in. Martin Bellefeuille i Jeromy Jones. Rozmawiałem ze słynnymi osobistościami świata rozrywki takimi jak twórca „Pogromców duchów” aktor/scenarzysta Dan Aykroyd oraz reżyser kultowego cyklu „Phantasm”, Don Coscarelli. Pytałem wybitnych badaczy i naukowców; w tym miejscu wymienię profesora Gary’ego E. Schwartza i doktora Marka Pitsticka. Roztrząsałem z nimi wiele aspektów kontaktu z Zaświatami poznając poglądy często zaskakujące świeżością i oryginalnością spojrzenia. Te wypowiedzi, mające ekskluzywny charakter, znajdą na kartach tej książki swoją pierwszą publikację.

Ważnym elementem mojej pracy będzie coś, co nazwałem Laboratorium Wyobraźni, czyli eksperymenty, które przeprowadzimy — ja i Ty, mój Czytelniku — w naszych umysłach, aby ujrzeć zagadnienie transkomunikacji z różnych perspektyw. A ponieważ spora część współczesnych prób nawiązania kontaktu z Tamtym Brzegiem oparta jest o metodę techniczną, czyli o wykorzystanie rozmaitych urządzeń i przyrządów, niniejsza książka stanowi również ich przegląd — na przestrzeni lat udało mi się sprawdzić w działaniu kilkadziesiąt rozmaitych aparatów zaprojektowanych specjalnie do paranormalnych śledztw. Skoro zaś mamy XXI wiek, moja „Komunikacja z duchami. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.” wykracza poza papierowy format. Specjalnie dla Ciebie stworzyłem stronę na Facebooku — www.facebook.com/transkomunikacja, na której umieszczam dodatkowe artykuły, zdjęcia i materiały wideo poszerzające treści zawarte w drukowanej wersji.

Całość, owoc moich wieloletnich poszukiwań, kwerend i badań, składa się na rzecz absolutnie unikatową na polskim, i nie tylko polskim, rynku.

Oto wyprawa myślącego poszukiwacza.

Gotowy?

Przewróć zatem stronę, wyruszamy!

Duchy — o czym mówimy

„To, co dla gąsienicy jest końcem życia,

dla reszty istnienia jest przemianą w motyla”.

Lao-tzu

Naszą intelektualną przygodę warto rozpocząć od próby postawienia definicji czym są duchy. No właśnie, czym? Proste pytanie, ale odpowiedź nieoczywista, bo w praktyce pod pojęcie ducha podciąga się zjawiska, czy precyzyjniej rzecz ujmując, myślokształty bardzo różne. W kulturze Zachodu duchami są nazywane i tajemnicze stukania, i głosy, i widmowe samochody, i opętane przedmioty, i co tam jeszcze hollywoodzcy czarodzieje sobie wymyślą. Nadto dodajmy do tego ducha miejsca (genus loci) oraz ducha czasów lub jak kto woli zeitgeist i mamy kompletne pomieszanie pojęciowe.

W tej książce proponuję definicję następującą: duch jest tym, co postrzegamy jako kontynuację egzystencji człowieka po śmierci.

Taka definicja porządkuje natychmiast bałagan semantyczny i umożliwia rozgraniczenie podmiotu od przedmiotu. Zatem np. duchy stukające, czyli tzw. poltergeisty to jedynie aktywność (przedmiot) ducha (podmiotu). Podobnie ma się rzecz z opętanymi przedmiotami. Bodaj ważniejsze jest w powyższej definicji coś innego: podkreślenie, że duchem jest to, co p o s t r z e g a m y jako kontynuację egzystencji człowieka po śmieci, a niekoniecznie f a k t y c z n e dalsze istnienie człowieka po śmierci.

Dlaczego tak napisałem? Chodzi tutaj o to, że idąc zarówno rytem sceptycznym jak i tym pełnym ezoterycznej ufności; w obu opcjach, może się okazać, że duchy nie są bynajmniej uwolnionymi od ciał duszami, tylko czymś innym, co zostanie przedstawione na kartach tej książki.

Będziemy tu mówić o komunikacji z duchami, która określana jest mianem transkomunikacji. Warto podkreślić, że chodzi nie tyle o odbieranie wiadomości z Zaświatów, ale prowadzenie logicznego dialogu. To niesłychanie ważna, a zwykle przyjmowana z nonszalancją konstatacja. Nauka nie posiada bowiem twardych dowodów na egzystencję postmaterialną, a tymczasem ci, którzy wierzą, czynią rozmaite preasumpcje tak, jakby życie-po-życiu było dowiedzionym faktem, a nie aktem wiary. Zatem, już na początku, dla pełnej jasności podkreślmy, że, niezależnie od zastosowanej metody, transkomunikacja zakłada trzy nieudowodnione po dziś dzień założenia:


1. Człowiek istnieje po śmierci w niematerialnej formie

zwanej potocznie duchem.


2. Żyjący mogą odbierać informacje od duchów.


3. Duchy mogą odbierać informacje od żyjących.


Nasza intelektualna podróż co najmniej postawi znak zapytania przy tych założeniach: czy nie są one aby błędem, fałszywym kierunkiem, który uniemożliwia odpowiedzi na pytania odnośnie tzw. egzystencji pośmiertnej?

Wizerunek duchów jest, co od zasady, zaskakująco spójny niezależnie od kontekstu czasu i przestrzeni. Mówimy o niematerialnym obrazie człowieka, który umarł, kogoś kto wciąż zachowuje swój ludzki charakter — na przykład ma (niematerialne) ręce i nogi. Rozmawiamy o świadomości, która trwa po zgonie ciała fizycznego, gdy mózg odcięty od zasobów energii i tlenu nieodwracalnie przestaje funkcjonować. Duch, niezależnie od tego czy zagłębimy się w mroki przeszłości czy uniesiemy ku futurystycznemu obrazowi kreślonemu przez wizjonerów, jest „ciągiem dalszym” konkretnej osoby, dzierżąc jej cechy charakteru, nawyki, pamięć doczesności.

I tak — w starożytnym Egipcie ludzką egzystencję po śmierci uznawano za oczywistość. Zawarte w „Księdze umarłych” (1550 p.n.e) opisy oraz dokumenty historyczne wskazują, że do martwych wysłano listy i zapraszano ich na spotkania w snach. „Księga” mająca sto pięćdziesiąt rozdziałów zawiera między innymi szczegółowy rytuał pogrzebowy i litanię Thota, dzięki której zmarły może „ujrzeć światło”, przywracające mu świadomość. Z kolei klejnot literatury staroegipskiej, „Instrukcje Amenemheta” (ok 1514 p.n.e.), zawiera opis rozmowy pomiędzy tytułowym faraonem z dwunastej dynastii, a jego synem i dziedzicem Sunusretem Pierwszym, przy czym syn znajduje się pośród żywych, a ojciec przeszedł już na stronę umarłych. Szczegółowe zalecenia dotyczące dobrego zarządu krajem otrzymuje więc sukcesor z Zaświatów, a nie z planu materialnego. Amenemhet-duch jest taki sam jak niegdyś Amenemhet-żyjący: kocha swego syna i naród, zachowuje ziemską pamięć, uczucia, a nawet obawy.

Wewnątrz egipskich sarkofagów umieszczano rysunki i zapisy mające pomóc w podróży na Drugą Stronę (Muzeum w Luwrze).

Postrzeganie śmierci jedynie jako momentu przejścia pomiędzy etapami egzystencji oraz zaskakująca prakseologia z tym związana występuje również w obszarze hellenistycznym. Kontakt transkomunikacyjny maluje w „Odysei” Homer (VIII wiek p.n.e.), gdy bohater rozmawia (między innymi) ze swą zmarłą matką. Poeta Wergiliusz (70 p.n.e.-19 p.n.e.) opisuje w „Eneidzie” duchy zmarłych, które wędrują po Ziemi, dlatego że nie doczekały się właściwego pochówku. Dusze nie mogąc dokonać tranzycji, stają się złośliwe wobec boskiego porządku świata. Ukazuje to ewolucję świadomości człowieka po śmierci, który także na planie niematerialnym może zmieniać się na lepsze lub gorsze. Ba, być może dopiero po zgonie człowiek osiąga swą pełnię. W świątyniach dedykowanych późnogreckiemu bogu Hermesowi Trismegistosowi kuto w kamieniu znamienne słowa: „Tego, czego oczekujesz, nie osiągniesz, jeżeli nie odbierzesz sobie stanu cielesnego”.

Ludzki charakter bytów niematerialnych wskazują również znane w Imperium Romanum Lemuria, czyli dziewięciodniowe święto, podczas którego oswajano złe duchy, nękające mieszkańców Wiecznego Miasta. Owe lemures obrazowano jako cieniste postacie — bezcielesne zjawy, które nie mogły zaznać spokoju, ponieważ zginęły gwałtowną śmiercią lub pozostawiły na ziemskim padole niezałatwione sprawy. Dusze, które pożegnały się z życiem w sposób godny nazywano lares, natomiast te, których los dopiero miał się zadecydować — manes. Śmierć nie stanowiła zatem ostatecznego podsumowania, egzystencja trwała nadal. Funkcjonowały specjalne obrzędy i święta zbliżające do siebie żywych i zmarłych, parentaliaferalia, które miały charakter radosny. Zmarli istnieli dalej, tyle że w zmienionej formie honorującej jednak wszystkie ich cechy doczesne. Kontaktowali się z ziemskim planem, zawsze byli blisko.

W zupełnie innym kręgu kulturowym — Azji — człowiek nie umiera nigdy, ale przenosi się do niewidzialnego świata, z którym istnieje możliwość kontaktu. I tutaj niezachwiane jest przeświadczenie o przetrwalności wszystkich cech żyjącego, tych dobrych i tych złych oraz — co bardzo ważne — możliwość dalszej progresji charakteru po śmierci. Duchy zatem nie jawią się jako blednące z czasem projekcje (wspomnienia) żywych, lecz stanowią byty kontynuujące drogę, którą podąża każdy z nas. W starożytnych Chinach, jeszcze przed rozkwitem buddyzmu, wierzono w dwoistość duszy odzwierciedlającą dualizm świata yinyang. Uważano, że w każdym człowieku mieszkają dwie moce toczące wieczną wojnę, dwie strony jego natury tłumaczące zło i dobro w rzeczywistości. Po śmieci fizycznej obie dusze rozdzielają się. Jedna z nich, nazywana p’o, zostaje na ziemi jako kuei, czyli niebezpieczna dla żywych mara. Druga, hun, wzlatuje ku niebu i przekształca w shen — wysoki byt niematerialny przynależny do panteonu bóstw i przodków. Ostateczną destynację p’o stanowi zaniknięcie w ciemnościach kosmosu, natomiast hun przenosi się do Niebios lub Podziemi Potępienia. Zanim to jednak nastąpi, z obiema duszami można rozmawiać poprzez specjalne modlitwy… Późniejsze wierzenia chińskie, będące kombinacją taoizmu i buddyzmu podtrzymywały przekonanie o niewidzialnej partykule człowieka, która jest, w gruncie rzeczy, nieśmiertelna i, gdy trzeba, obecna w codzienności żyjących.

Bliski Wschód ze swoim prymatem Islamu może stanowić pewien wyłom w tej narracji, skoro religia ta wyraźni mówi, iż po śmierci, choć istniejemy nadal, czekamy, niczym nienarodzone dzieci, na ostateczny Sąd Boży. A jednak możliwość kontaktu z nieżyjącymi i tak istnieje. Mówił o tym słynny muzułmański badacz i kalif Mirza Tahir Ahmadm (1928—2003) wskazując, że zgodnie z Koranem jest zabronione, aby duch, który opuścił ten świat, do niego wracał i nie ma możliwości jego przywołania. Jednakże komunikacja jest możliwa przez modlitwę i w snach z czym zgadza się Doktryna oraz czego przykłady znajdujemy w Surach.

Również Celtowie tworzący jedną z najstarszych kultur europejskich nie mieli wątpliwości co do transcendencji duszy i możliwości komunikacji z nią. Choć ich tradycja i wierzenia były przekazywane głównie ustnie, dzięki rysunkom i późniejszym kronikom chrześcijańskim znamy ich ogólny obraz. Celtowie uważali egzystencję po śmierci za równie naturalną jak samo życie. Po śmierci dusza jako ostatnie tchnienie (notabene warto zauważyć, że sformułowanie „wydał ostatnie tchnienie” zostało ukute w Grecji), ulatywała w powietrze kierując się na drogę do Zaświatów — stąd powszechny był zwyczaj pozostawiania otwartych drzwi i okien w domu, gdzie spoczywało ciało (aby duch nie został zatrzymany). Zdarzało się, że mimo tych zabiegów, zjawy błądziły w drodze na Tamten Brzeg i wtedy błąkały się po świecie szukając pomocy u żywych. Kontakt z nimi miał następować w trakcie marzeń sennych.

Wreszcie zaglądając na nasze własne podwórko — w wierzenia dawnych Słowian oraz Prusów — zauważamy ten sam motyw. Śmierć nie jest końcem, ale metamorfozą, w której często trzeba człowiekowi pomóc, aby nie został zmorą-tułaczem, zgorzkniałym i złośliwym tworem, uwięzionym w świecie materialnym mimo bezcielesnej już formy.

Odnotujmy zatem rozbudowane rytuały pożegnalne występujące pod każdą szerokością geograficzną. Na przykład na terenie współczesnych Warmii i Mazur, gdzie obowiązywał ścisły przymus trzymania ciała zmarłego w jego domu jeszcze przez trzy dni od śmierci, już po pochowaniu nieboszczyka odprawiano mu radosną Ostatnią Ucztę. Kiedy biesiada kończyła się, ceremonialnie przewracano wszystkie krzesła i stołki w domostwie, aby duch przez przypadek nie „zasiedział się”, a potem odprowadzano go na cmentarz lub do pierwszego skrzyżowania dróg.

Dla współczesnych chrześcijan śmierć nie jest końcem egzystencji. Zmarli „odchodzą”, co nie oznacza, że przestają istnieć. Podczas mszy żałobnej w kościele katolickim śpiewa się: „Ich życie się zmieniło, nie zostało im wszakże odebrane”. Są oni nadal Bożymi Dziećmi zamieszkującymi Dom Ojca. Jezus Chrystus powiada: „Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki”.

Podsumujmy zatem: Kontynuacja ludzkiej egzystencji po śmierci w formie zmienionej, ale w swych najważniejszych aspektach tożsamej, jest potwierdzana we wszystkich kulturach niezależnie od czasu i miejsca. Skoro zaś po śmierci pozostajemy tymi samymi osobowościami, kontakt jest możliwy.

Ostateczny dowód na istnienie duszy

„Czułem, że kwestia Zaświatów jest czarną dziurą

wszechświata osobistego, czymś, na co mamy dowód, ale czego naukowcy i filozofowie nie zbadali jeszcze we właściwy sposób”.

Raymond A. Moody

Od zarania rodzaju ludzkiego Człowiek chowa swoich zmarłych w sposób uroczysty, cerebrialny, naznaczony przeświadczeniem o tym, że oto ten, co zmarł, wyrusza w podróż na Drugą Stronę. Przekonanie, iż śmierć to nie finał egzystencji jest obecne niezależnie od szerokości geograficznej. Można by rzec, że wiara w życie-po-życiu, dokumentowana rozmaitymi, lecz w gruncie rzeczy podobnymi do siebie obyczajami grzebalnymi, jest linią demarkacyjną pomiędzy zwierzęcymi hominidami, a prawdziwym człowiekiem — Homo sapiens.

Okazuje się, że człowiek myślący jest też człowiekiem czującym. Coś wewnątrz niego podpowiada, że nie jest tylko ciałem, że prawdziwą jego esencję stanowi dusza w ciele jedynie mieszkająca przejściowo, docześnie. To właśnie dusza, a nie zużywalne ciało, stanowi sacrum sacrorum człowieczeństwa.

Dowód na istnienie duszy jest dowodem społecznym. Zastanów się, Czytelniku, czy wszystkie te pokolenia przed Tobą, wierzące bez zastrzeżeń w duszę — prawdziwie boską partykułę Człowieka — mogły się mylić? Otóż nie, dużo bardziej prawdopodobne jest, że antenaci mieli rację. Podobny społeczny dowód słuszności miał miejsce wielokrotnie na przestrzeni dziejów. Setki lat przed naukowym odkryciem drobnoustrojów, wirusów i bakterii, medycy myli ręce przed operacjami, a chorym zalecano szczególną higienę. Ludzie czuli, że tak należy, że tak trzeba. Wcale nie wiedzieli. Po prostu czuli.

Koherentne są podania osób znajdujących się, ujmijmy to metaforycznie, nad grobem. Tak zwane opowieści z łoża śmierci, czyli relacje osób towarzyszących umierającym zaskakują wspólnym motywem: umierający widzi zmarłych bliskich, którzy przychodzą go powitać i pomóc w przeprawie na Tamten Świat. A zatem ktoś, kto jest pomiędzy życiem a śmiercią, czasami dostrzega już to, co rysuje się na planie niematerialnym. Sceptycy przypisują te rewelacje w poczet halucynacji osoby, która przegrywa walkę o życie. Skoro tak, to dlaczego umierający z żelazną konsekwencją majaczą o bliskich zmarłych, a nigdy o bliskich żywych?

Ważnym głosem na potwierdzenie istnienie duszy są relacje osób, które otarły się o śmierć. Od czasu wydania słynnej książki Raymonda A. Moody’ego „Życie po życiu”, coraz więcej osób dzieli się opisami NDE (ang. near death experience = doświadczenie bliskie śmierci). Zaskakujące jak spójne są te historie niezależnie od miejsca pochodzenia czy wieku świadków. NDE wygląda zawsze podobnie. W pierwszej fazie następuje oderwanie się świadomości od ciała fizycznego. Umierający widzi swoje ciało z nowej perspektywy, zwykle lewituje nad nim dostrzegając w najdrobniejszych szczegółach co dzieje się wokół; zostaje wyzwolony od bólu i cierpienia, ogrania go poczucie szczęścia i spokoju. Zarazem wyostrzone zostają zmysły — w trakcie śmieci klinicznej LEPIEJ widzi się i słyszy niż za życia, ma się też wrażenie czystości myśli, jakbyśmy stali się właśnie najlepszą wersją nas samych. Potem pojawiają się nieżyjący bliscy lub postacie identyfikowane jako anioły, które świadczą pomoc podczas podroży ku Nowemu. Umierający widzi również skrót swego życia albo najważniejsze wyimki; także te, o których zapomniał. Następnie rozpoczyna się podróż do Źródła Dobrego Światła — Stwórcy, często odbywana przez wielobarwny ruchomy tunel. Nie dochodzi jednak do spotkania za Światłem-Źródłem, ponieważ umierający zostaje zawrócony i wraca do swego ciała… W 1998 roku doktor onkologii Jeffrey Long (1954-) założył stronę internetową nderf.org, na której umieścił specjalny formularz dla osób, które przeżyły doświadczenia bliskie śmierci. Na przestrzeni kilku lat w ankiecie wzięło udział ponad 600 osób. Wyniki są fascynujące: aż 75,4 procent respondentów miało wrażenie wyjścia z ciała, 60,5 procent doznało innego biegu czasu i przestrzeni. 33,8 procent „podróżowało” przez wielobarwny tunel, a 64,6 procent ujrzało mistyczne, pełne dobroci światło utożsamiane ze Stwórcą. Najbardziej ciekawe są wyniki wskazujące, że NDE nie są jedynie majakami konającego mózgu (jak chcieliby sceptycy). Otóż 57,3 procent ankietowanych potwierdziło spotkanie z mistycznymi osobami oraz zmarłymi bliskimi. Osoby doświadczające NDE nie spotykają natomiast w chwilach agonii osób żyjących (mniej niż 2 procent). Gdyby NDE były podobnymi do snów imaginacjami, przypadki spontanicznego kreowania przez mózg obrazów osób, które widziano niedawno (a zatem żywych) byłyby znacznie częstsze.

Podobieństwo opisów NDE wykracza poza wytworzony przez współczesną kulturę masową wizerunek tego typu przeżyć. Relacje NDE małych dzieci, które nie pozyskały jeszcze wiedzy o tym fenomenie są tożsame z zeznaniami osób dorosłych. Namalowany przez genialnego Hieronima Boscha (1450—1516) obraz „Wizja Sądu Ostatecznego” ukazuje tunel, światło, mistyczne postacie i powitanie z bliskimi setki lat zanim w ogóle stworzono pojęcie NDE. Dodajmy do tego nieswoiste dla snów aspekty takie jak fakt, iż umierający mają możliwość wszech-widzenia (jak gdyby patrzyli nie z jednego punktu, lecz zewsząd), dostępu do pamięci dawno zapomnianych zdarzeń z życia oraz znajomość szczegółów dotyczących prób restytucyjnych (widzą jak personel medyczny próbuje przywrócić ich do życia używając określonych procedur) i mamy jasną konkluzję, iż NDE nie są halucynacjami.

Za sprawą dobrodziejstwa Internetu udało mi się nawiązać kontakt z czterema osobami, które są NDE-rsami, czyli przeżyły stan bliski śmierci, czasem nazywany śmiercią kliniczną. Wypytałem je o niuanse odróżniające w mojej opinii NDE od snów. W trzech przypadkach na cztery potwierdziło się, iż w chwili oderwania się od ciała widziały detale prób reanimacyjnych. Godne odnotowania jest też, że zaobserwowały szczegóły zwykle nieobecne w snach np. lustra i odbicia w nich, zegarki, cienie.

Jeśli jednak to Cię nie przekonuje i chcesz ostatecznego dowodu na istnienie duszy, mam go tutaj dla Ciebie.

Gotowy?

Poczekaj jeszcze chwilę. Najpierw wybierzmy się do teatru, na sztukę napisaną przez laureata Nagrody Nobla, Samuela Becketta (1906—1989). Na scenę wchodzi człowiek. Drewniane deski proscenium ślą w powietrze dźwięk jego kroków. Człowiek staje na środku, przed publicznością. Bierze wdech, haust powietrza. Przetrzymuje go chwilę w płucach, a porem wydycha. Kurtyna.

Ostatnia sztuka autora „Czekając na Godota” nazywa się „Oddech”. Trwa ledwie trzydzieści sekund. Czy cała ludzka egzystencja to tylko ileś tam tchnień, oddechów, uderzeń serca? To przecież niemożliwe, bo nielogiczne. Cały wszechświat zbudowany jest logicznie — człowiek, istota myśląca i czująca, nie może być zdefiniowany krótkim, tak bardzo za krótkim czasem na ziemskim poletku!

Ale po cóż nam teatr, sztuka sceniczna, choćby i najkrótsza, trzydziestosekundowa. Wystarczy jedno słowo; słowo, które powinno wybrzmieć, więc, mój Czytelniku, wypowiedz je na głos.

WZIEMIĘZSTĄPIENIE.

Nie brzmi przyjemnie, prawda? Włączył się obronny mechanizm wyparcia? Odetchnij głęboko. Czy naprawdę WZIEMIĘZSTĄPIENIE dotyczy Ciebie? Czy „karawan”, który „zamówiono” w chwili Twoich narodzin, zawiezie na cmentarz Twoje puste ciało, opakowanie, ziemski skafander czy raczej całego Ciebie, tylko że z licznikiem, który odmierzył już ostatnie uderzenie serca, ostatni wydech, ostatnią myśl? Ci, którzy widzieli ciała zmarłych bliskich wiedzą, że to… właśnie …jedynie ciała.

Jeżeli chcesz zatem ostatecznego dowodu na istnienie duszy — znajdziesz go w sobie. Wejrzyj w swe serce. Pomyśl co czujesz: czy jesteś tylko kawałem czasowo ożywionego mięsa, które umrze, zgnije i rozłoży się czy też jesteś nieśmiertelną duszą mieszkającą czasowo w naczyniu komórek, tkanek, narządów?

Co czujesz?

No i proszę: Oto ostateczny dowód.

Trzy metody kontaktu z duchami

„Po śmierci będziesz tym, kim byłeś przed narodzinami”.

Arthur Schopenhauer


„Moja dusza jest z innych miejsc, jestem tego pewien i zamierzam tam powrócić”.

Rumi

Od początku kronikowanej historii sposoby kontaktu z duchami bynajmniej nie różniły się od praktykowanych współcześnie. Tak w świecie starożytnym, jak i obecnie w gruncie rzeczy istnieją trzy metody. Każda z nich znajdzie w tej książce szerokie omówienie, ale zacznijmy od ich skrótowego ujęcia. Pierwszą określmy metodą mediumiczną. Kontakt z Drugą Stroną odbywa się tutaj za sprawą osób, które uznaje się za obdarzone zdolnościami parapsychicznymi. Te osoby twierdzą, że są w stanie za sprawą swego niezwykłego umysłu nawiązać kontakt z niematerialnymi bytami. Dzięki szczególnym, nadzwyczajnym przymiotom mogą pobierać od duchów wiadomości i, w jakiejś mierze, rozmawiać z nim. Patrząc przez pryzmat kontekstu historycznego, warto zwrócić uwagę, iż postać medium, bo o niej mowa, jest w rozmaitych kulturach niezwykle silnie przejawiona i, co do zasady, bardzo szanowana. Zwykle takie indywiduum cieszy się wielkim uznaniem, a często pełni ważne funkcje społeczne. W starożytnym Egipcie magowie byli wyniesieni niemal na równi z kapłanami („drudzy po Faraonie”), na terenie Hellady oddawano im czołobitną cześć. W Mezopotamii czarownicy mieli jako jedyni nie-królowie wstęp na wyższe poziomy ziguratów, a w wielu państwach Bliskiego Wschodu traktowano ich wprost jako ambasadorów Zaświatów. W Ameryce Azteków i Majów specjalna sekta kapłanów transkomunikujących odgrywała wiodącą rolę w wielu świętach kalendarzowych. Zdolności mediumiczne to jeden z warunków sine qua non bycia czarodziejem we wczesnośredniowiecznej Europie. W prechrześcijańskiej epoce władcy Startego Kontynentu nie mogli się obyć bez czarodzieja u boku, czego przykładem naznaczony piętnem tragedii archetypiczny duet Artur-Merlin.

Medium we wszystkich swoich wersjach (kapłan-mag-szaman) dzierży cechy osobiste umożliwiające mu kontakt-most między życiem a śmiercią. Zazwyczaj nie korzysta w zaświatowych rozmowach z pomocy magicznych wywarów i mikstur. Te przeznaczone są dla nowicjatu w czarostwie oraz, przede wszystkim, dla zwykłych ludzi.

Tak płynnie dochodzimy do drugiej formuły — indywidualnego kontaktu, którego osnową jest wprowadzenie się w trans jako stan łączności z Materiami Subtelnymi. Tutaj to nie cechy osobowościowe, lecz pewne użyte środki i proces indukcji transu ma znaczenie. W sukurs przychodzą rozmaite czynniki psychoaktywne, w tym silnie halucynogenne, choć bynajmniej nie są konieczne — chodzi przecież o wprawienie umysłu w pewien rezonans, drganie, harmonię, a droga do tego może być rozmaita. Zacznijmy jednak od substancji psychoczynnych. Oto człowiek chcący nawiązać kontakt z bliskimi, którzy odeszli, lub z przodkami jako genus, przyjmuje wywar z magicznej rośliny. Jej narkotyczne ingrediencje wysyłają śmiałka w transową wędrówkę, na orbitę odmiennych stanów świadomości. W trakcie ich doświadczania, umysł ludzki jako boży kamerton zostaje rozstrojony, a następnie dostrojony do wibracji, frekwencji, „melodii” Zaświatów. Tego rodzaju sposób komunikacji jest obecny powszechnie na kontynentach Ameryki Południowej i Północnej ze względu na łatwość pozyskania roślin halucynogennych. W czasach pierwotnych Indian starszyzna wielu plemion (między innymi Indian Lakota, Czirokezów) podejmowała ważne dla całej grupy decyzje wyłącznie po „skontaktowaniu się” i „skonsultowaniu” z przodkami w opisywanej powyżej formule. W dniach współczesnych sporą część tzw. turystyki aywahauskowej stanowi grupa ludzi, chcąca porozmawiać ze swoimi zmarłymi krewnymi.

Trans uzyskuje się jednak nie tylko za pomocą dobrodziejstw chemii, ale też poprzez medytację, modlitwy, autohipnozę. Umysł wyciszony, oddarty z innych bodźców, staje się podatny na wołania i echa z Drugiego Brzegu. Stąd w starożytności i średniowieczu znaczenie specjalnych wyroczni, świątyń i pustelni takich jak grecki Nekromantejon, do którego pielgrzymowali tułacze z czterech stron świata, aby rozmówić się po raz ostatni z tymi, którzy zamoczyli już nogi w czarnych nurtach Styksu. Współcześnie podobną funkcję wypełniają rytuały wpatrywania się w lustro oraz dobrowolne wyprawy do samotni wykorzystujących komory izolacyjne. Dzięki nim umysł ma się otworzyć na intymne doznania metafizyczne.

Trzeci rodzaj kontaktu to metoda techniczna, wykorzystująca rozmaite narzędzia jako konektory z alter-rzeczywistością. Choć obecnie ta forma jest najbardziej rozpowszechniona, istniała — z czego mało kto zdaje sobie sprawę — również w epokach zamierzchłych. W Egipcie kapłani stosowali tzw. mówiące stoliki, próbował ich Pitagoras (572 p.n.e.-497 p.n.e.), Teodoros (460 p.n.e.–399 p.n.e.) i inni. W średniowieczu korzystały z nich tajne stowarzyszenia, a w czasach rozkwitu spirytualizmu i spirytyzmu, w wieku XIX i na początku XX, miliony ludzi na całym świecie.

Dziś, za sprawą rozwoju cywilizacyjnego, metoda techniczna jest najbardziej popularna, ale pozostałe sposoby nadal są praktykowane.

Trzy fale popularności transkomunikacji

„Pomnik wzniesiony 4 grudnia 1927 r. przez spirytualistów z całego świata na pamiątkę Objawienia się Nowożytnego Spirytualizmu w Hydesville, N.Y., 31 marca 1848 roku, w hołdzie mediumistyce, podstawie wszystkich zasad, na których opiera się Spirytualizm.

Śmierć nie istnieje. Nie ma zmarłych”.

Napis na obelisku sióstr Fox w Rochesterze.

W historii można wyróżnić trzy fale szczególnej popularności transkomunikacji. Pierwszy przypada na czasy starożytne, przedtechniczne, gdy nauka była w powijakach. W tym okresie to religia i magia zastępowały empirię. Wierzenia stały na równi z pierwszymi zdobyczami poznania. Istnienie duchów zmarłych oraz interakcje z nimi traktowano jako coś zupełnie naturalnego i oczywistego. Wiara była tak silna, że prześcigała wiedzę, była pewnikiem. Negowanie dogmatu o życiu pozagrobowym spotykało się z dużymi represjami tak w starożytnym Egipcie jak i Babilonie, Japonii i Chinach.

W całym świecie antycznym najbardziej rozpowszechnioną praktyką metafizyczną była katoptromancja, czyli wróżenie przy pomocy zwierciadeł — luster, połyskliwych kamieni i odbić w tafli wody, oleju lub krwi. Jej praktykowanie datuje się już na 3000 rok przed naszą erą w Chinach, gdzie pęknięte wnętrza jajek były używane jako forma dywinacji. Katoptromancję uprawiano wszędzie: od wyroczni z Delf aż po kolebkę ludzkości gdzieś w „czarnej” Afryce. Egipcjanie używali naczynia wypełnionego olejem, aby szukać wglądu w Królestwo Cieni… Pośrednikiem miedzy wymiarami był zwykle młody chłopiec; polecano mu, by wejrzał w olej i starał się na jego tafli zobaczyć istotę wyższą, a następnie, aby poprosił ją o znalezienia szczęśliwego rozwiązania jakiegoś problemu lub odpowiedzi na ważne pytania. Z kolei przywódcy religijni plemion na Jukatanie oraz Azteków praktykowali katoptromancję przy zastosowaniu odblaskowych kryształów i kamieni szlachetnych ze szczególnym upodobaniem do kwarcu. Oprócz magicznych właściwości prekognicyjnych, kultury pierwotne przypisywały kwarcowi i innym kamieniom szlachetnym mającym głęboką, odbijającą powierzchnię walor boskości: miały one stanowić dziurkę od klucza do Niewidzialnego Świata. To owe nieuchwytne, chwilowe, całkowicie nienamacalne odbicie, błysk, zaślepienie było „substancją przejściową”, materialną i niematerialną zarazem. Było kruchym mostem, wahliwym portalem do Zaświatów i Tajemnicy.

Aztekowie uprawiali kult poświęcony bóstwu Tezcatlipoca, czyli „władcy palącego lustra” (tezcatl, co znaczy „lustro” i ihpoca — „dymiący”). Ich Kapłani Najwyżsi używali hebanowych trem z obsydianu. Służyły one do uzyskania „czarnych wizji” (czarny był kolorem Tezcatlipoki zarezerwowanym wyłącznie dla najwyżej kasty). Zgodnie z ich mitologią Wszechwiedzące Moce można było wykorzystać odprawiając skomplikowane rytuały karmienia lustra, polegające m.in. na paleniu celowych ofiar i wot dziękczynnych. W trakcie obrzędów wykonywano gesty metaforyczne mające symbolicznie odciąć pępowinę łączącą Kapłana z tu i teraz. Zaspokojony ofiarą Tezcatlipoca otwierał zwierciadło-portal, które z jego perspektywy, było przejściem z astralnego wymiaru cieni do ziemskiego dominium doczesności.

Z czasem katoptromancja przeistoczyła się w formę kontaktu ze zmarłymi. Ta jej wersja pojawia się w „Odysei” Homera. Bogini Kirke udziela Odyseuszowi porad dotyczących jak ma się on skontaktować ze zmarłymi. Płynie tedy Odys do wyroczni, która przeznaczona jest do spotkań z duchami. Na miejscu wykopuje płytki dół, napełnia go krwią zwierząt ofiarnych: jałówki i barana. Aby skomunikować się z duchami, Odyseusz wpatruje się w taflę krwi. Tak pisze o tym Homer: „Zaczęły wychodzić z Erebu dusze umarłych. Młode kobiety i pacholęta, i starcy, którzy wiele wycierpieli, panny nieletnie noszące w sercu świeży ból, rzesze mężów poległych w boju Aresa od mieczów spiżowych, a mających na sobie zbroje zbroczone — wielki tłum kroczył w stronę rowu z niesłychanym lamentem: lęk mnie zdjął”. W czasie spotkania z duchami Odyseusz przeprowadza rozmowę ze swoją matką, która, jak się okazuje, zmarła, gdy podróżnik był na swej niekończącej się wyprawie. Bohater pyta czy jej śmierć była gwałtowna lub może spowodowana długotrwałą chorobą, ale matka zaprzecza: „Nie zabiła mnie w pokoju niechybna łucznica swoimi cichymi strzałami ani nie przyszła na mnie jakaś choroba, która zabójczym wycieńczeniem wypędza duszę z ciała — odparła matka — ale tęsknota za tobą, myśl o tobie, mój jasny Odysie, twoja czułość zabrała mi słodkie jak miód życie.

Tak mówiła, a moje myśli walczyły z pragnieniem, by uścisnąć duszę mojej matki nieboszczki. Trzykroć biegłem do niej, gnany popędem serca, trzykroć umykało mi z rąk coś, co było podobne do cienia lub snu”.

U Homera tafla krwi jest zarówno ekranem komunikacji, jak i barierą dzielącą życie i śmierć, pochodzące z naszego świata światło i ciemność bezkresną znajdującą się po Drugiej Stronie.

Podobną ornamentykę śmierci znajdujemy w odległych krańcach świata na Syberii, gdzie tunguscy szamani stosowali miedziane zwierciadła, aby kontaktować się z duchami. W języku Tunguzów słowo „zwierciadło” wywodzi się ze słowa „dusza” lub „duch”, toteż zwierciadło było uznawane za miejsce objawiania się duchów. Szamani twierdzili, że wpatrując się w lustro, potrafią zobaczyć martwych… Po drugiej stronie świata, na Madagaskarze, ostatni potomkowie ludu Malgaszów zgodnie z wielowiekową tradycją wywołują duchy podczas ceremonii związanych z wpatrywaniem się w taflę wody.

Skoro śmierć w czasach starożytnych nie była uznawana za koniec egzystencji, lecz jedynie transformację, kontakt z duchami nie ograniczał się do realizacji pragnienia powtórnej bliskości z tymi, co odeszli, lecz miał także bardziej utylitarny charakter. W świecie antycznym duchy zmarłych wykorzystywano wprost za pomocą nekromancji. Nekromancja (gr. νεκρομαντεία nekromanteía, od νεκρός nekrós — martwy oraz μαντεία — wróżyć) to forma praktyk magicznych, w której czarujący (nekromanta) przyzywa zmarłych z zamysłem ujrzenia prawdopodobnych wersji przyszłości lub w celach własnych, na przykład, aby duchy wyświadczyły dla niego jakieś usługi. Praktykowano ją w Mezopotamii, Egipcie, Grecji. Wagę nekromancji podkreśla kronikarz Herodian (170—240) w „Historia Cesarstwa Rzymskiego” podając, iż wódz Antoninus rozkazał swym podwładnym wyszukać najlepszych magów, by stosując zaklęcia zmarłych dowiedzieli się, co przyniesie mu przyszłość oraz gdzie czyha na niego śmierć. Jak wyglądała nekromancja starożytna? W Grecji czynił ją mag nazywany zaklinaczem dusz lub prorokiem śmierci (gr. goes, psychagogos, nekuomantis). Rytuał złożony był z modlitw oraz składania ofiar. Modlitwę kierowano zarówno do martwych — z prośbą o wstawiennictwo, jak i do bóstw podziemnych, aby te pozwoliły duszom choćby na chwilę opuścić Hades i pojawić między żywymi. W ramach ofiary oddawano najczęściej mleko, miód, zboża, kwiaty lub wino. Ważną ingrediencją magiczną była woda — jako nośnik inter-rzeczywisty. To dzięki niej duchy mogły materializować się. Ofiara zwierzęca w postaci owcy (co najmniej jednej dla jednego ducha) była zabijana i palona, przy czym przed obrzędem spalenia upuszczano krwi, która będąc fluidem życia dodawała zmarłym energii. W szczególnych wypadkach obok krwi zwierzęcej wykorzystywano też ludzką, ale tylko symbolicznie. Chodziło dosłownie o kilka kropel dodanych do mleka lub wina. Jeśli prośby i daniny przywoławcze nie skutkowały, zaklinacz dusz, wypowiadał specjalne zaklęcia wiążące, które czyniły duchy bezwolnymi. W chwili rzucania czaru pojawiało się niebezpieczeństwo, bo prócz duchów mogły wtedy przychodzić między żywych demony podszywające się pod bliskich (ta koncepcja została później przejęta przez chrześcijaństwo jako opętanie). Nekromancja babilońska była podobna w swej naturze: i tu pojawiała się para czarownik-rytuał. Specjalni kapłani-egzorcyści nazywani aszipumaszmaszu przywoływali duchy, aby te pomagały wyleczyć choroby lub opiekować się domem. Czyniono to przez modlitwy do boga Utu (najwyższego bóstwa solarnego Sumeru), czyli akadyjskiego Szamasza. Następnie w specjalnym ceremoniale tworzono figurkę z tamaryszku, ubierano ją i ozdabiano, by wreszcie umieścić w pojemniku kullatu wraz z precjozami w postaci złota, srebra oraz kamieni szlachetnych. Figurka stanowiła atraktor dla ducha i rodzaj namiastki ciała. Była umieszczana w chronionym domu, a esencja zmarłego miała do niej wstępować od czasu do czasu, choć nie mieszkała w niej stale. Przywołaniu ducha towarzyszyły zrytualizowane czynności jak okadzanie i kropienie wodą święconą.

Z kolei na terenie Egiptu duchy zmarłych pomagały żywym w chorobie. Otóż wedle tamtejszych wierzeń dusza dzieliła się na dwie części. Pierwsza, „Ba”, stanowiła partykułę odbywającą daleką podróż do wyższych Zaświatów. Druga część, „Ka”, była rodzajem niematerialnego odbicia człowieka przez czas jakiś pomieszkującego w martwym ciele, a następnie przenoszonego do osobliwej figurki, którą bliscy umieszczali w miejscu pochówku. Ów posążek wyciągnięty z grobu miał cudowne właściwości, zwłaszcza uzdrawiające. Figurka-lalka była jednym z pierwszych „urządzeń” do kontaktu ze zmarłymi. W tymże Egipcie (w V wieku p.n.e.) oraz w Chinach (w VII wieku p.n.e.) pojawiły się inne pionierskie instrumenty do transkontaktu w oparciu o metodę techniczną — tzw. mówiące wyrocznie. Co ciekawe, mimo kolosalnych odległości pomiędzy dwoma imperiami, wyglądały one zaskakująco podobnie. Były to okrągłe płytki z naniesionymi na nie napisami. Do przekazywania wiadomości z Zaświatów służył wskaźnik przypominający wahadełko: rodzaj pierścienia lub ciężarka na nici. Chcący uzyskać poradę od zmarłych przyjaciół trzymał ów wskaźnik w ręce. Mówiących wyroczni używano powszechnie w praktykach nekromancji. Po latach ich koncept zostanie przetworzony do postaci słynnej tabliczki Ouija.

Razem z bogaceniem się społeczeństw antycznych raczkująca metoda techniczna rozpowszechniła się również w Grecji. Pitagoras razem ze swym uczniem Filolaosem skonstruowali mistyczny stolik ruchomy, który poruszał się po tablicy z symbolami. W III wieku n.e. wirujące stoliki zawitały do Rzymu. Najsłynniejszy łaciński teolog Afryki Północnej, Tertulian (155—220), ostrzegał przed nimi w „Apologii” pisząc „Jeśli (…) buduje się specjalne stoły do przywoływania duchów, jakże bardzo jest prawdopodobne, że moc zła ze swoją gorliwością robi wszystko co potrafi, aby wykorzystać to w swoim celu!”. Inny z Patres Ecclesiae, Orygenes (185—254), poświecił im sporo miejsca w swoich dziełach i homiliach, uznając w nich formę komunikacji możliwej, choć niebywale niebezpiecznej, ponieważ „potrzebna jest łaska, by zrozumieć Słowo o życiu po śmierci”.

Dogmat o egzystencji postmaterialnej w świecie antycznym przekraczał wymiary obrzędowo-religijne, wpływał na codzienne życie. Historyk-filozof Plutarch (50—120) w dziele „O odwlekaniu kary przez bogów” opisuje, że Tettiks Kreteńczyk założył miasto celowo koło miejsca wywoływania dusz zmarłych. Obecność duchów rezydualnych (czyli takich, które są przywiązane do danego miejsca) lub jej brak wpływała na cenę nieruchomości, co ma swoje źródło w słynnej opowieści Piliniusza Młodszego, rzymskiego pisarza i polityka z przełomu I i II wieku naszej ery. Piliniusz podaje, że w Atenach znajdował się dom, który w okolicy wyróżniał się złą sławą, gdyż sądzono, iż jest nawiedzony. W nocy dało się słyszeć dziwne odgłosy oraz szczęk łańcuchów. Ukazywało się też widmo pod postacią starszego, wychudzonego mężczyzny, z długimi włosami i brodą. Kiedy zjawa poruszała się, wydawała dźwięk grzechoczących łańcuchów, które były na jej rękach i stopach. Filozof stoicki Atenodor Kananites zakupił dom i rozwiązał problem: czuwał w nocy aż do pojawienia się ducha, a potem towarzyszył mu do chwili, gdy zjawa znikła. Miejsce jej dematerializacji Atendor starannie oznaczył. Na drugi dzień filozof poprosił lokalne władze o dokonanie wykopu w wyznaczonym punkcie. Ku zdziwieniu wszystkich w ziemi znajdował się zakopany szkielet mężczyzny zakutego w łańcuchy. Nieboszczykowi urządzono godny pochówek. Dzięki temu umartwiona dusza zmarłego mogła odejść w pokoju, a dom w Atenach już nigdy więcej nie był nawiedzany. My zaś zawdzięczamy tej historii klasyczny obraz ducha w białej szacie i łańcuchach…

Zmierzch pierwszej fali transkomunikacji był związany z rozwojem nauki i kryzysem starych wierzeń. Ważną rolę odegrało też chrześcijaństwo, które, choć uznawało istnienie i wywoływanie duchów za fakt, było mu skrajnie przeciwne.

Mimo dogmatu o nieśmiertelności duszy ludzkiej, w średniowieczu próby kontaktu metafizycznego były uważane za czarostwo, którego uprawianie kończyło się na stosie. Praktyki transkomunikacyjne zeszły zatem do podziemia głębszego niż sam Hades. Kultywowano je w zamkniętych kręgach tajnych stowarzyszeń i organizacji. Czas ten nie był pusty dla rozwoju prób kontaktowych, choć mało o nim wiemy. Najważniejszą rolę w trakcie mroków średniowiecza odgrywały grymuary, ścigane przez Kościół księgi magiczne, w których zwarto rozmaite zaklęcie, również te wywołujące zmarłych. Jednym z najważniejszych grymuarów był „Lemegeton”, czyli tzw. „Mniejszy Klucz Salomona”, w którego trzeciej części miały znajdować się informacje dotyczące przyzywania martwych. Inny manuskrypt, nazywany w Europie „Picatriksem” (w rzeczywistości był to arabski tekst „Ghayat al-Hakim” przetłumaczony na łacinę przez anonimowego skrybę), zawierał precyzyjne zaklęcia otwierające wrota do Królestwa Otchłani. To właśnie z rzekomo pradawnych ksiąg korzystano w orbitach okultystycznych przywołując duchy.

Warto przy tym dodać, że hermetyczne grupy wtajemniczonych okultystów, mimo prześladowań, istnieją od średniowiecza aż po dzień dzisiejszy (często zmieniając nazwy), a niektóre z ich nielegalnych działań — zwłaszcza w kontekście pozyskiwania grymuarów — zawstydziłby fantazję najwybitniejszych pisarzy literatury popularnej z Danem Brownem na czele. Moje śledztwo dotyczące grymuarów zaprowadziło mnie do skomplikowanego i często mrocznego świata tajnych stowarzyszeń i heretyckich wierzeń. Znajdzie ono swój owoc w innej publikacji; na kartach tej książki wyjawię jednak jedną rewelację, będącą owocem długich studiów. Otóż, jak wiedzą entuzjaści tematu, mityczna prawdziwa „Grand Grimoire” miała zawierać imię Boga (w porządku magicznym zaklęcie jest wypowiedzeniem prawdziwego imienia osoby lub rzeczy) i dawać możliwość jego przyzywania. Zagłębiając się jednak w zagmatwaną mozaikę strzępków informacji i wypowiedzi informatorów, uważam, że owo imię było figurą retoryczną, a Księga zawiera inkantację przywołania ducha Chrystusa-człowieka przy pomocą atraktora, czyli przedmiotu związanego ze zmarłym na planie ziemskim. Mówiąc bardzo ostrożnie dziwne losy Chusty Świętej Weroniki — próby jej kradzieży i (nie?)udanej podmiany — mają z tym dużo wspólnego.

Druga Fala zainteresowania Tamtym Światem to epoka spirytualizmu obejmująca i wykraczająca poza erę wiktoriańską — ramy czasowe są tu dość umowne, często mówi się o stuleciu rozpostartym miedzy XIX a XX wiekiem.

Wiek XIX to powrót do starych praktyk w dobie otwartej wojny religii i naukowego, laickiego podejścia do świata. Nieco paradoksalnie z powrotem budzi się wiara w gusła, legendy i magię. Paradygmaty i sposoby starych wierzeń zostają wykorzystane do tworzenia nowych prądów religijnych. W połowie lat dwudziestych XIX wieku Amerykanin, Joseph Smith (1805—1844), założył ruch świętych w dniach ostatnich, czyli mormonów, oparty częściowo na czymś, co miało być informacją uzyskaną w cudowny sposób z odbić boskich kamieni — oto wolta w stronę zapomnianej nieco katoptromancji. Smith miał niemniej niż trzy oddzielne skałki, w tym swój ulubiony, brązowy kamień widzący, który znalazł podczas kopania studni u sąsiada. Początkowo założyciel nowego kościoła używał tych znalezisk w poszukiwaniach skarbów, umieszczając artefakty w koronie kapelusza i zaglądając do jego wnętrza, aby „czytać”, jak wierzył, cudowne odbicia-wskazania od kamieni. Smith twierdził również, iż ma dostęp do osobnego zestawu opali przeznaczonego do jasnowidzenia; nazywał je UrimTummim. Utrzymywał wreszcie, że dzięki owym kamieniom może tłumaczyć złote tablice przesłane od Boga za pośrednictwem anioła Moroniego — są one źródłem prawdy objawionej dla wyznawców nowego ruchu religijnego, czyli Księgi Mormona. Brzmi to wszystko dość fantastycznie, ale Smith pozyskał grono wyznawców upatrujących w nim żywego Mesjasza będącego w kontakcie z bytami astralnymi, aniołami, Bogiem Ojcem oraz Jezusem. Mając taką pozycję, mógł pozwolić sobie na wprowadzanie poprawek i dodatków do Pisma Świętego. Wśród nich była wizja wiecznej, bardzo skonkretyzowanej w swym wizerunku duszy, która najpierw znajduje się w tzw. preegzystencji — jako eteryczny twór mający wniknąć w ciało noworodka, a po zgonie nadal funkcjonuje (tzw. postegzystencja) ze wszystkimi aspektami osobowości. Skoro tak, nigdy nie jest za późno na nawrócenie. Realność duszy u mormonów wpłynęła na możliwość dokonywania pośmiertnych chrztów, a na łono nowego Kościoła mogli przychodzić nie tylko żywi, ale też umarli. Popularność Smitha stanowi fotografię owej epoki, pełnej naiwności i pragnienia wiary w nowe cuda. Zauważmy wszakże, że mormoni istnieją po dzień dzisiejszy i mają się dobrze.

Najważniejszym ruchem neo-religinym tamtych czasów okazał się jednak nie mormonizm, lecz spirytualizm. Współcześnie jawi się on jako próba mariażu nauki z religią. Chrześcijańska wiara w nieśmiertelność duszy była tu fundamentem, ale zarazem element nośny stanowiła chęć udowodnienia owej wiary metodami empirycznymi. Spirytualista chciał wierzyć, ale chciał też wiedzieć. Chciał dokumentacji, twardych dowodów. A skoro nie da się (póki co — twierdzą optymiści) udowodnić istnienia duchów, spirytualizm stał się nurtem pełnym oszustw, blagi i cynicznego wykorzystywania ludzkiej łatwowierności. Znakomitym i sztandarowym przykładem jest tu historia sióstr Fox, dla niektórych będąca początkiem spirytualizmu in corpore.

Przyjrzyjmy się jej dokładniej, bo w epoce smsa&instastory oraz Internetu jako skarbnicy wszelkich mądrości i zarazem hyde parku, gdzie można opublikować każde wyssane z palca bzdury, przypadek sióstr Fox został przetworzony przez głuchy telefon, przekłamany, a następnie powielony na setkach stron WWW. Tutaj opowiem jak było naprawdę — warto, ponieważ w tej historii zamanifestują się główne elementy występujące w większości transkomunikacyjnych opowieści. Będzie to także przestroga dla wszystkich, którzy uznają kontakty ze zmarłymi za niegroźną zabawę… Rzecz miała miejsce w marcu 1848 roku w Hydesville, stan Nowy Jork (USA). Hydesville było malutką mieściną, trzydzieści pięć kilometrów od Rochesteru. Końcem poprzedniego roku Państwo John i Margaret Fox, niezamożna, wielodzietna rodzina wprowadziła się do lichego domu, o którym mówiono, że dzieją się w nim złe rzeczy i że jest nawiedzony. Te opowieści musiały zainspirować nastoletnie córki Foxów — jedenastoletnią Kate i piętnastoletnią Margaret (nazywaną czasem Maggie dla odróżnienia od jej matki noszącej to samo imię). Dziewczyny postanowiły zabawiać się w ducha stukającego, czyli poltergeista, którego tradycja w kulturze anglosaskiej sięga wieków średnich. Najpierw do stworzenia efektów akustycznych wykorzystały… jabłko na cienkie nitce. W nocy rzucały nim o podłogę swej sypialni, aż zaniepokojona matka zaczęła robić dochodzenie, kto lub co tak puka. Trzeba było pozbyć się jabłka i wykombinować coś nowego, co nie byłoby łatwe do zdemaskowania i… dziewczynki coś takiego niezawodnie wymyśliły. Wkrótce z pozoru niewytłumaczalne stuki wydobywały się na życzenie Kate i Maggie w dzień i w nocy, a nastolatki potrafiły konwersować z tajemniczym niematerialnym bytem używając zmodyfikowanego alfabetu Moorse’a. Sposób komunikacji nazwano typologią (z greckiego tipto — stukam, pukam i logos — słowo, mowa, nauka). Odbywało się to tak, że siostry zadawały na głos pytanie lub pukały w blat stołu, a duchy odpowiadały im cichutkim stukaniem dobywającym się nie wiadomo skąd. Ich pierwszym rozmówcą ze Strefy Śmierci był niejaki Mister Splitfoot co znaczy Pan Podwójna Stopa. W Anglii i USA to popularna nazwa diabła, tak jak u nas np. Kusy czy Rokita. Rodzice dziewczyn wzięli to wszystko na poważnie i zaczęli zapraszać znajomych, aby świadkowali nadnaturalnym manifestacjom. Prostej społeczności Hydesville Mr. Spitfoot nie przypadł jednak do gustu. Diabeł stukający w biednym domostwie? Jaki to ma sens? Zamiast tego na wieczorku metafizycznym zapytano tajemniczy byt czy nie jest on aby duchem zamordowanej osoby. Stuki potwierdziły. Wydedukowano, iż poltergeistem miał być komiwojażer Charles B. Rosna, który przebywał w Hydesville kilka lat wcześniej i zniknął w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie po prostu wyjechał.

Teraz jednak duch stukający powtarzał, że jest Rosną i że został zamordowany właśnie w tym domu. Stukając wyznał, iż jego zwłoki są zakopane w piwnicy! Prosty ludek z Hydesville rozpoczął zatem kopanie w suterenie oraz badanie kto był lokatorem przed Foxami w „nawiedzonym” domu. Padło na Bogu ducha winnego Johna Bella, który mieszkał tam wcześniej. Bell został oskarżony o morderstwo i wykluczony ze społeczności. Grożono mu śmiercią. Natomiast uparte kopanie w piwnicy zakończyło się… dokopaniem do cieku wodnego. Próbowano też fabrykować dowody: w charakterze szczątków Rosny wystąpiły kości zwierzęce oraz trochę sierści. Ten przerażający aspekt historii uzmysławia jak niebezpieczna może być ślepa wiara w paranormalne zjawiska.

Tymczasem o działalności sióstr usłyszeli bogaci państwo Amy i Isaac Post z Rochesteru. Warto nadmienić, iż pani Post była w żałobie po śmierci córki — tu pojawia się lejtmotyw wykorzystywania przez amoralnych oszustów kruchego stanu psychicznego osób po śmierci bliskich… Postowie zorganizowali siostrzyczkom specjalny pokaz z udziałem licznych gości, w czym udział miała również starsza, mieszkająca oddzielnie, siostra Fox — Leigh, wcielając się po raz pierwszy (ale nie ostatni) w rolę impresario oraz… medium! Kiedy w trakcie seansu pojawiły się stuki, pani Post doszła do wniosku, że oto kontaktuje się z nią jej zmarłe dziecko. W ten sposób Fox „udowodniły”, iż potrafią nawiązać kontakt z dowolnym duchem. Postowie dopilnowali, aby „szeroki świat” dowiedział się o tej rewelacji. W epoce boomu prasowego (na początku XIX wieku dzięki walce z analfabetyzmem liczba czytelników podwoiła się w stosunku do poprzedniego stulecia), dziennikarze szukali prostych, atrakcyjnych opowieści i znaleźli takową w historii rodzeństwa. Dziewczęta obdarzone mediumicznymi talentami rozmawiają na życzenie ze zmarłymi!!! Taki temat musiał podnosić nakład! Prasa rozpropagowała zatem opowieść, czyniąc z Kate i Margaret prawdziwe gwiazdy. Także Leigh zyskała sławę i po przenosinach do Nowego Jorku świadczyła usługi w postaci płatnych seansów okultystycznych. Kate i Margaret wyruszyły natomiast w tournée po całych Stanach prezentując swoje umiejętności, oczywiście za sowitym wynagrodzeniem. Nikt nie podważał ich transkomunikacyjnych atrybutów, nikomu nie przyszło do głowy spróbować zlokalizować tajemniczego stukania. Siostry natomiast poszły za ciosem kreując się na pierwsze kapłanki nowego ruchu — spirytualizmu. Na seansie w parolu hotelu, w którym mieszkały (notabene były specjalnymi gośćmi kuzyna P.T. Barnuma), duch miał wypowiedzieć do taktu popularnej piosenki znamienne słowa: „Spirytualizm uczyni cuda w wielkiej reformie”. WOW! Niech pada deszcz dolarów! Maszynka do robienie pieniędzy kręciła się na całego dopóki życiowe zakręty nie rozdzieliły rodzeństwa: Maggie poznała znanego podróżnika nazwiskiem Elisha Kent Cain, dla którego porzuciła łgarski show-biznes, natomiast Kate kontynuowała występy. Po latach, nękana biedą i alkoholizmem Margaret wyjawiła trik: siostry nauczyły się pstrykać palcami u stop i to był ich cały sekret. W ekskluzywnym wywiadzie udzielonym dziennikowi „New York World” 21 października 1888 roku stwierdziła: „Moja siostra Kate jako pierwsza odkryła, że przesuwając palcami, może wydawać pewien trzask kostkami i stawami, i że ten sam efekt można osiągnąć za pomocą palców stóp. Stwierdziwszy, że możemy czynić takie dźwięki stopami — najpierw jedną, a potem obiema — ćwiczyłyśmy, dopóki nie stało się to dla nas łatwe i niezauważalne zwłaszcza, gdy w pokoju było ciemno. Nikt nie podejrzewał nas o jakąkolwiek sztuczkę, ponieważ byłyśmy dziećmi.”

Tego samego dnia przed licznie zgromadzoną publicznością Nowojorskiej Akademii Muzyki, Maggie powiedziała: „Wielu ludzi, kiedy słyszą stukanie, zaczyna sobie wyobrażać, że dotykają ich jakieś duchy, co oczywiście jest złudzeniem. Kiedy mieszkałam na 42-giej Ulicy [w Nowym Jorku — przyp. A.G.], grono prominentnych ludzi przychodziło do mnie, żebym przywoływała dla nich duchy. Gdy zrobiłam >>dźwięk ducha<<, jedna z pań powiedziała >>Poczułam jak dusza poklepała mnie po ramieniu<<. To była wyłącznie jej imaginacja (…) Zamierzam obnażyć spirytualizm do samego spodu. Myślałam o tym od wielu lat, ale nigdy wcześniej nie byłam wystarczająco zdeterminowana. Myślałem o tym dzień i noc. Nienawidzę tego, czym byłam. Ludziom, którzy chcieli, bym robiła dla nich seanse mówiłam >>Wpędzacie mnie do Piekła”. Potem zatapiałam wyrzuty sumienia w winie. Jestem zbyt szczera, aby pozostać >>medium<<. Dlatego zrezygnowałem z występów”. Następnie Margaret Fox zademonstrowała działanie ducha: zdjęła but z nogi i zaczęła stukać palcami. Dzień później w gazecie „New York Herald” zamieszczono relację z wydarzenia: „Stała przed nami ubrana na czarno (…) z obnażoną prawą nogę, stukając paluchem wobec zastygłej w milczeniu publiczności”. Dziennikarz był zaszokowany, okazało się bowiem, że ten prosty, by nie powiedzieć prostacki trik, spowodował „wykreowania gorączki, które doprowadziła tak wiele osób do szaleństwa czy nawet samobójstwa (…) W jednym momencie pokaz Margaret był śmieszny, ale w następnym dziwaczny”.

Przypadek sióstr Fox jest fascynujący z trzech powodów. Po pierwsze, ukazuje niebywałe zapotrzebowanie na cuda i dziwy, zwłaszcza jeśli są one potwierdzone pseudodowodami. Nawet wyznanie i demonstracja oszustwa nie naruszyły entuzjazmu „wiernych”. Po dziś dzień spirytualiści wielbią siostry Fox i stworzyli spiskowe teorie, wedle których (A) siostry tylko czasami oszukiwały, gdy nie miały weny albo (B) nie oszukiwały wcale, a Maggie kłamała za pieniądze, bo „New York World” zapłacił jej za ekskluzywny wywiad (w tej wersji pomija się jej nadzwyczajne zdolności stukania placami u stóp). W każdym razie kuli śniegowej nie dało się już zatrzymać. Wkrótce w USA zaroiło się od naśladowców. Nagle okazało się, że kontakt z Zaświatami jest prosty, tani, dostępny dla wszystkich. Spirytualizm okazał się ruchem egalitarnym, właściwym zarówno dla egzaltowanego salonu jak i biedoty. Nie miał w sobie nic z ekskluzywnej hermetyczności tajnych stowarzyszeń i lóż, ani rafinady teozofii Heleny Bławackiej (1831—1891). Był prosty i łatwo dostępny. Masowo zatem organizowano publiczne i prywatne seanse spirytystyczne — od salonów po wiejskie izby. Po drugie, Fox wprowadziły na ezoteryczną arenę sposób komunikacji z duchami typu „jeden raz na tak, dwa razy na nie” używany w rozmaitych wersjach i obecnie. Po trzecie, nomen omen, lisie siostrzyczki udowodniły nie tyle istnienie postmaterialne, co fakt, że na duchach można zarabiać sporo i to bardzo szybko. Media, jeśli nawet nie brały pieniędzy bezpośrednio, to tak jak np. nasza polska gwiazda ezoteryczna Stefan Ossowiecki (1877—1944), wykorzystywały swoje sztuczki, by wyrobić koneksje i dostęp do fortuny wielkich.

Kapitalizacja kontaktów z niewidzialnymi światami biegła pełną parą. Tym rytem poszli fotograficy wykonujący na zamówienie zdjęcia duchów. Pierwsze oficjalne foto ducha wykonał niejaki William S. Mumler (1832—1884) z Bostonu w 1861 roku (prawdopodobnie przez przypadek dwa razy naświetlił kliszę robiąc swój autoportret). Na wywołanym zdjęciu dostrzegł on niewyraźną drugą postać, którą wziął za swego zmarłego kuzyna. Już dwa lata później ponad 100 fotografów po obu stronach Wielkiej Wody oferowało profesjonalne zdjęcia z duchami najbliższych! Teoria była taka, że aparat widzi więcej i potrafi dojrzeć zjawę zmarłego. Zresztą na co komu teoria, skoro efekty były tak czarujące. Pełno-postaciowe widma pojawiły się na portretach żywych osób! Na zdjęciu można było rozpoznać najbliższych, którzy odeszli. Niebywały realizm manifestacji duchów, przebija wszelkie fotografie, które są wykonywane współcześnie za pomocą najnowocześniejszych cyfrówek. Jak to możliwe, że prymitywne aparaty były lepsze w „łapaniu duchów” niż współczesna technologia? Oczywiście, był to szwindel: podwójna ekspozycja, jeden z najprostszych trików fotograficznych. Podkreślmy jednak, iż przez lata rozmaici naiwniacy wierzyli w te oczywiste oszustwa i uznawali je za koronny dowód na egzystencję po śmierci. Wstyd powiedzieć, ale w gronie głupców znajdowały się postacie tak wybitne jak Carl Jung (1875—1961) i Artur Conan Doyle (1859—1930), a zdjęcie ze zmarłym mężem — prezydentem Stanów Zjednoczonych — zrobiła sobie Eleanor Roosevelt (1884—1962). Na nic zdały się kolejne demaskacje oszustów. Sam pionier tego wszystkiego, Mumler, przyznał, że jego „dowody” były fotomontażami. Biznes spirit photography generował jednak zbyt wielkie pieniądze, żeby go ukrócić. Dopiero w latach dwudziestych XX wieku, gdy podwójna ekspozycja rozpowszechniła się jako środek artystycznego wyrazu, najwięksi duchomaniacy musieli przyznać, iż przez dziesięciolecia byli bezczelnie oszukiwani.

Epoka spirytualizmu uczyniła kontakt z duchami tak łatwym, że wręcz bagatelnym. Armia mediumicznych następców i następczyń sióstr Fox bez subiekcji była w stanie wprowadzać się w trans i użyczać swoich ust duchom (łatwiejsze to niż pstrykanie palcami u stóp). Popularne stały się lewitujące stoliki, zwykle mahoniowe lub palisandrowe, oraz fruwające batystowe chusteczki, wędrujące papierośnice i arsenał innych nawiedzonych bibelotów.

Ale spirytualiści grali o wyższą stawkę. Chodziło o stworzenie religijnej alternatywy dla chrześcijaństwa, zwłaszcza protestantyzmu i katolicyzmu. Koleżanka sióstr Fox, Emma Hardinge Britten (1823–1899), w 1871 roku zaprezentowała Siedem Zasad Spirytualizmu, rzekomo przekazanych jej przez ducha walijskiego reformatora społecznego Roberta Owena (1771—1858). Owen był propagatorem skrajnego komunizmu, zniesienia własności prywatnej i wyzwolenia ciemiężonego ludu spod jarzma otłuszczonych wyższych klas. Zważywszy, że spirytualizm cieszył się największą popularnością wśród mniej zamożnej części społeczeństwa, wybór niedawno zmarłego Owena na apostoła nowej religii był strzałem w dziesiątkę. A jak brzmiały owe postulaty? Oto one:

1. Bóg jest ojcem ludzkości.

2. Cała ludzkość jest jedną wielką rodziną.

3. Każdy jest odpowiedzialny za siebie i swe czyny.

4. Ludzka dusza żyje po śmierci ciała.

5. Kontakt ze światem duchów jest możliwy i po-

trzebny, bo duchy mogą udzielać żywym wskazówek

oraz dzielić mądrością pochodzącą z Drugiej Strony.

6. Za wszystkie czyny na Ziemi (dobre i złe) otrzymuje-

my nagrodę lub karę w życiu po śmieci.

7. Nawet po śmierci dostępną jest możliwość odkupie-

nia win i rozwoju dla każdej duszy.

To musiało się podobać. Wkrótce w Stanach Zjednoczonych oraz — przede wszystkim — na terenie Królestwa Brytyjskiego jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się kościoły spirytualistów. W swoim apogeum nowa religia posiadała aż 11 milionów wyznawców!

Od początku jednak ścisły mariaż z chrześcijaństwem nie przypadł do gustu wielu „nowym wiernym”. W odpowiedzi na ich potrzeby powstała odnoga spirytualizmu nazywana spirytyzmem (współcześnie te dwa pojęcia bywają błędnie utożsamianie ze sobą). Głównym kreatorem spirytyzmu był Francuz Hippolyte Léon Denizard Rivail (1804—1869), który pod pseudonimem Allan Kardec w kwietniu 1857 roku opublikował książkę „Le Livre des Esprits” („Księga duchów”, jej polskie wydanie pojawiło się ledwie kilka lat później), gdzie zawarł kanon spirytyzmu. W pierwszym rozdziale dzieła rozgraniczał spirytyzm od bardziej ogólnego spirytualizmu i twierdził: „Nowe słowa są potrzebne, aby móc opisać nowe idee(…) Naczelną zasadą spirytyzmu jest relacja świata fizycznego z duchami lub istotami zamieszkującymi niewidzialny świat”. Był to wstęp do atrakcyjnej mieszanki rozmaitych poglądów religijnych i filozoficznych. Mimo że Rivail/Kardec oraz jego akolici oficjalnie uznawali się za odłam chrześcijaństwa, akceptowali istnienie monoteistycznego Boga oraz Jezusa, w rzeczywistości tworzyli nową religię. Jezus i jego nauki były interpretowane daleko od kanonu chrześcijańskiego — czyniąc z Chrystusa nie tyle Syna Bożego, co najmądrzejszego z wiecznych duchów. Kardec wprowadzał również jako kamień węgielny swojej doktryny reinkarnację: każda dusza wędruje przez różne wcielania, a jej celem jest doskonalenie się. Wyraźne wpływy hinduizmu zaznaczały się także w karmicznym ujęciu nieszczęść doczesnych. Z literatury science fiction (pamiętajmy, że połowa XIX wieku to czas rozkwitu fantastyki naukowej) wzięto natomiast wizję życia na różnych planetach. Oto dusze żyły wewnątrz cielesnych powłok na rozmaitych światach i po śmierci fizycznej potrafiły przemieszczać się z jednego globu na drugi. Brzmiało to atrakcyjnie, szkoda tylko że wspominano o Wenus i Marsie… Choć spirytyzm nigdy nie osiągnął takiej popularności jak spirytualizm, tak jak jego protoplasta rozpowszechniał się intensywnie aż do czasów II Wojny Światowej. Jego ekspansja obejmowała kraje nieanglojęzyczne, gdzie z czasem przyjął odrębne formy, np. w Ameryce Południowej, coraz bardziej odchodząc się od swego chrześcijańskiego korzenia.

Naturalnie komunikacja z duchami, szczególnie łączona z nowymi prądami religijnymi, musiała zaniepokoić przedstawicieli innych wyznań. Zasady konkurencji wygrały z ekumenizmem. 30-tego kwietnia 1898 roku Stolica Apostolska wydała dekret zawierający następującą sentencję: „Praktykowanie spirytyzmu jest zabobonem całkowicie niedozwolonym, gdyż nie leży w Bożym porządku rzeczy, aby Bóg wysyłał dobre duchy dla zaspokojenia ludzkiej ciekawości. Jeśli jakieś duchy udzielają odpowiedzi na różne pytania, mogą to być jedynie złe duchy, które godzą się wchodzić w łączność z ludźmi tylko dlatego, aby im szkodzić i pobudzać ich do złego. Toteż Kościół zabrania absolutnie brania jakiegokolwiek udziału w seansach spirytystycznych”.

Katolicy i protestanci nie posłuchali. Podczas Drugiej Fali komunikacja z duchami odrywa się ostatecznie od monopolu ekstrasensów, kapłanów i wyznawców. W tym czasie upowszechnia się gra towarzyska Ouija, która staje się hitem salonowych spotkań. Jest w dobrym tonie interesować się Zaświatami i uczestniczyć w seansach spirytystycznych. Utalentowane media materializujące zjawy stają się pieszczochami przyjęć elit po obu stronach oceanu. Warto jednak podkreślić, że wbrew polityce historycznej współczesnych fanów ezoteryki, mediumizm i wróżbiarstwo, nawet w apogeum popularności spirytualizmu, nie wyszły poza ciekawostkowy charakter, a ezoteryczni celebryci pokroju Emmy Hardinge Britten czy w Stefana Ossowieckiego nie byli traktowani poważnie przez świat nauki. Stosunkowo szybko stworzono więc alterscenę, na której pozujący na „badaczy” entuzjaści spirytualizmu występowali jako autorytety i zakładali stowarzyszenia pseudonaukowe. Najsławniejszą z tych grup było ufundowane w 1882 roku (i działające po dzień dzisiejszy) brytyjskie The Society for Psychical Research (Stowarzyszenie Badań Psychicznych). Jego założycielami byli Edmund Gurney (1847—1888), psycholog, poeta i eseista, głęboko przekonany o ingerencji istot niematerialnych w codzienne życie, kontrowersyjny profesor literatury Frederic W. H. Meyers (1843—1901), filozofowie Wiliam Barrett (1826—1899) i Henry Sidgwick (1838—1901) oraz dziennikarz Edmund Dawson Rogers (1823—1910). Z kolei we Francji od 1890 roku funkcjonował Institut Général Psychique, czyli Instytut Badań Metapsychicznych. Doświadczenia przeprowadzały tam takie znamienitości jak psycholog i filozof Pierre Janet (1859—1947) czy fizjolog, noblista Charles Richet (1850—1935). Niestety byli oni albo przed albo po wielkiej karierze, nieodmiennie otoczeni nawiedzonymi, pewnymi życia pozagrobowego indywiduami, które bardziej urabiały naukowców do nowej wiary niż do nowych odkryć. Kiedy cały świat akademicki dopracowywał zobiektywizowane metody badawcze, SPR, IGP oraz ukonstytuowane na ich wzór i podobieństwo organizacje odchodziły od paradygmatu eksperymentu na rzecz, jak to ujął sam Richet „doświadczenia mistycznego”.

Rolę tych ugrupowań należy ocenić bardzo negatywnie. Dzięki ich „zinstytucjonalizowanemu”, bezkrytycznemu podejściu i łatwowierności, temat świadomości niematerialnej, egzystencji duchów i możliwości kontaktu z nimi był stopniowo kompromitowany do takiego poziomu, że dziś nawet poważne prace w tym zakresie traktowane są z dużą rezerwą, a nawet przymrużeniem oka. Na nic zdał się apel wybitnego rosyjskiego profesora chemii Aleksandra Butlerowa (1828—1886), który pisał: „Czas poważnych studiów nad objawami mediumicznymi nastąpi dopiero wtedy, gdy stosunki tu ułożą się w ten sam sposób, w jaki się ułożyły przy studiowaniu innych działów przyrodoznawstwa, a więc, gdy ukończy się okres zamykania rzeczy w wąskich ramach obserwacji osobistych, a do pracy przystąpimy wspólnymi siłami, powołując do pomocy ścisłą, trzeźwą, rozważną, sprawiedliwą krytykę i wzajemną kontrolę”.

Moda na seanse dotarła również do naszego kraju i to w epickim wydaniu. O kontaktach z Zaświatami i uczestniczeniu w seansach nie wstydzili się mówić najwybitniejsi ludzie kultury i polityki — od Władysława Reymonta (1867—1925) do Józefa Piłsudskiego (1867—1935). Seanse spirytystyczne stały się ważnym aspektem działalności Salonu i nikt nie obawiał się narażenia na śmieszność. W 1853 roku pół-żartem pisała o tym „Gazeta Warszawska”: „Od trzech dni panuje w Warszawie prawdziwa gorączka stolików mahoniowych, jednonożnych; nie ma zapewne domu, w którym by nie męczono tych biednych mebli ciężarem rąk kilku lub kilkunastu nawet; w każdej chwili w rozmowie stolik paść może każdemu na głowę; panują one wszechwładnie i monopolicznie owładnęły myślą tysięcy ludzi”.

Jedną z najważniejszych osób polskiego kręgu fascynatów kontaktów z duchami był Julian Ochrowicz (1850—1917), twórca terminu mediumizm. Ochrowicz był człowiekiem renesansu, ale wśród jego rozlicznych zainteresowań na pierwsze miejsce wychodziła komunikacja z niewidzialnymi bytami. W swoim ośrodku wypoczynkowym w Wiśle zorganizował centrum polskiego ezoteryzmu, do którego sprowadzał media z całej Europy. Wśród nich była słynna włoska oszustka Eusapia Palladino (1854—1918), odpowiedniczka Helen Duncan, która wypluwała fragmenty materiału i lewitowała przedmioty, w szczególności specjalnie spreparowane latające stoliki. Palladio przybyła do Polski w 1893 roku. Aby przeprowadzić badanie prawdziwości mocy pani Palladio, Ochrowicz zaprosił swojego przyjaciela — naszego wielkiego pisarza — Bolesława Prusa (1847—1912). Ten, będąc sceptykiem, miał potwierdzić lub zaprzeczyć zdolnościom Włoszki i blagi nie potrafił się dopatrzyć. Palladio, zachęcona sukcesami, była w Polsce przez rok (w tym czasie Ochrowicz rozpoznał jej sztuczki, o czym przyznał niechętnie w swej pięciotomowej pracy „Zjawiska mediumiczne”), po czym podróżowała po kolejnych krajach monetaryzując swoje zdolności, by wreszcie zostać zdemaskowana jako hochsztaplerka w 1909 roku przez słynnego harwardzkiego psychologa Hugo Münsterberga (1863—1916).

No właśnie, przypadek Palladino, był swego rodzaju paternem… Druga Fala popularności transkomunikacji wygasa razem z kompromitacjami kolejnych sławnych osób uzurpujących sobie nadzwyczajne zdolności. Gdy tematem zajęli się prawdziwi naukowcy jak np. Dymitr Mendelejew (1834—1907), kolejne sławy mediumiczne okazywały się oszustami. Wśród zdyskredytowanych celebrytów był Polak Jan Guzik (1875—1928), niedoszły garbarz, który zbił małą fortunę jeżdżąc po europejskich stolicach ze swoimi pokazami, podczas których „duchy” materializowały się, dotykały uczestników seansu, roztaczały rozmaite wonie, a przedmioty niby samoistnie lewitowały i przemieszczały się. Na przełomie wieków Guzik stał się tak sławny, że wystąpił przed samym carem Mikołajem II materializując przed jego oczami Aleksandra III. Kiedy jednak stanął przed badaczami francuskiego Instytutu Badań Metapsychicznych wyszło na jaw, że używał rozmaitych technik iluzjonistycznych, poczynając od rozkładanych atrap zjaw z masy celulozowej, a na iście cyrkowych sztuczkach kończąc, w trakcie których zimnie, miejmy nadzieję umyte, nogi Jana Guzika występowały jako dotykające zebranych mary… W śledzeniu i demaskowaniu oszustów brylował największy iluzjonista wszech czasów Harry Houdini (wł. Erik Weisz, 1874—1926), postać do której wielokrotnie będziemy wracać na łamach tej książki. Elementy naukowe, rzekome dowody w postaci fotografii duchów czy próbek ektoplazmy, co i rusz okazywały się fałszerstwami. Kres spirytualizmu w Europie przyszedł razem z końcem lat trzydziestych XX wieku. Spirytyzm zaś wyemigrował do Ameryki Południowej. Swoistą próbą jego rezurekcji było powstanie nowej religii — kaodaizmu, którego głównym fundamentem są seanse spirytystyczne. Kaodaizm ma charakter synkretyczny łącząc partykuły buddyzmu, chrześcijaństwa, taoizmu, konfucjanizmu, ale to, co go zdecydowanie odróżnia od innych ruchów synkretycznych, to wiara w objawienia prawdziwego imienia bożego właśnie podczas spirytystycznego kontaktu oraz w komunikację z najsławniejszymi zmarłymi — wśród nich Szekspirem, Joanną d’Arc oraz… Leninem. W szczytowym okresie kaodaizm miał około dwa i pół miliona wyznawców na całym świecie, z czego znakomitą większość stanowili Wietnamczycy. Naturalnie jakieś jego cienie cieni tlą się aż do dnia dzisiejszego, ale nie mają większego znaczenia.

Trzecia fala związana jest z szeroko pojętą współczesnością i wynika wprost z kultury masowej. Walnie przyczynił się tu Hollywood filmami takimi jak „Poltergeist” (reż. Tobe Hooper, 1982r.), „Diabelska plansza” (reż. Kevin S. Tenney, 1986r.) czy — lata później — „Paranormal Activity” (reż. Oren Peli, 2006r.) i „Ouija: Narodziny zła” (reż. Mike Flanagan, 2016r.). Jednym z najważniejszym jej induktorów jest superpopularna komedia kinowa „Pogromcy duchów”. To wiecznie młoda (film powstał w 1984 roku, jego kontynuacja w 1989; obie części są wciąż popularne dzięki wznowieniom i emisjom telewizyjnym) opowieść o grupie akademików w średnim wieku, którzy po spotkaniu z demoniczną zjawą (i wyrzuceniu z uniwersytetu), postanawiają założyć prywatny biznes polegający na łapaniu złośliwych duchów nawiedzających Nowy Jork. Obok pasjonujących przygód głównych bohaterów, na ekranie przedstawiono rozmaite techniczne gadżety służące do śledzenia i łapania postmaterialsów. Miałem okazję zapytać scenarzystę i gwiazdę filmu — Dana Aykroyda (1952-) — w tej sprawie i przyznał, że nie przewidywał, iż zmyślone, pełne migających diod przyrządy staną się podstawą do budowania „prawdziwych” narzędzi do detekcji Nadnaturalnego. „Muszę jednak powiedzieć, że wszystko było przemyślane. Chciałem, aby te gadżety, choć wydumane, wyglądały na coś użytecznego. Często wykorzystywaliśmy elementy rzeczywistych urządzeń, na przykład >>gigameter<< był zrobiony z… mechanicznego czyścika do butów!” — mówi Aykroyd.

Fala Trzecia przybiera obecnie na sile. W telewizjach całego świata prezentowane są programy typu docu-soap, w których ghosthunterzy czyli łowcy duchów prowadzą swoje śledztwa z zaskakującą cyklicznością przedstawiając „niezbite dowody” na paranormalną obecność w różnych lokalizacjach — od cmentarza po przedszkole. Aby sprzedać telewizyjne nonsensy wprowadza się narrację o międzynarodowym spisku prawdziwych uczonych (tradycyjnie przedstawianych przez niedouczonych jako ci źli). Ów spisek profesorów odrzuca przebogatą „faktografię” i nie uznaje istnienia fenomenów, które ghosthunterzy, oglądają równie często, co wypłaty za kręcenie kolejnych odcinków. Przewiduję, że ta Trzecia Fala również wkrótce przeminie — w szczególności kiedy masy telewidzów/internautów, zdadzą sobie sprawę z ogromu oszustw i bzdur prezentowanych w tego typu programach.

Co ciekawe, z socjologicznego punktu widzenia wszystkie fale popularności transkomunikacji mają cechy wspólne. Pojawiają się w społeczeństwach dobrobytu (dobrobytu przynajmniej dla wybranych frakcji społecznych), gdzie grupa ludzi, którzy nie muszą już zaspokajać podstawowych potrzeb z hierarchii Maslowa, poszukuje jasnego, szybkiego i prostego wyjaśnienia Nieznanego, poza powolnym, a często nieskutecznym mechanizmem naukowym.

W antyku religia i wierzenia stanowiły surogat wiedzy, poniekąd „zupę z torebki” z wszelakimi peryheliami tego porównania. Opisanie, choćby fantastyczne, by nie powiedzieć wydumane, świata niewidzianego, materie post mortem, domeny duchów przynosiło spokój oraz uporządkowanie życia tu-teraz. Charakterystyczne, że im bardziej chaotyczna i zagrożona była egzystencja doczesna (np. ze względu na poziom medycyny w starożytności), tym bardziej kompleksowo i precyzyjne definiowano Zaświaty.

Fala wiktoriańska, związana z olbrzymimi problemami ewolucji społecznej, również miała lejtmotyw w postaci potrzeby zapełnienia niepokoju i niewiedzy. Dogmaty religijne nie nadążały za rozwojem techniki, nauka czyniła wielkie postępy, które trudno było ogarnąć zwykłemu człowiekowi. Odpowiedź na pytanie co jest prawdą, a co fikcją nie była łatwa dla kogoś bez gruntownego wykształcenia, tym bardziej, że wielcy wynalazcy jak Nikola Tesla (1856—1943) czy Thomas Alva Edison (1847—1931) uwielbiali kpić sobie z niedouczonych dziennikarzy i kreować wizerunki tajemniczych, omnipotentnych „naukowców-czarnoksiężników”. Przykładem kompletnego zagubienia jest fakt, że Uniwersytet Warszawski gościł w 1923 roku II Międzynarodowy Kongres Badań Psychicznych i choć relacje z niego były w polskiej prasie jednoznacznie krytyczne, prawdą jest, iż prelegentów witał sam rektor, uczestniczący potem w festiwalu głupot i bajań.

Współczesna fala na pozór wydaje się zupełnie inna, bo przecież wiedza jest dostępna jedno kliknięcie dalej. Ale właśnie… wiedza bez mądrości jest przekleństwem. Sporo dzisiejszych entuzjastów neo-spirytualizmu, zwących siebie ghosthunterami, używa rozmaitych urządzeń technicznych, którymi umieją się posługiwać, lecz których zasad funkcjonowania w ogóle nie rozumieją. Jest to rodzaj wtórnego analfabetyzmu, co widać szczególnie wyraźnie w Stanach Zjednoczonych. W przeprowadzonym w 2009 roku przez telewizję ABC badaniu okazało się, że 75 procent Amerykanów wierzy w życie pozagrobowe, a ponad 30 procent w duchy. Dodajmy, że aż 8 procent Amerykanów twierdzi, iż w Afryce nadal można (choć rzadko) spotkać dinozaura, a opublikowane na Facebooku foto Stevena Spielberga (1946-) z animatroniczną makietą przedpotopowego gada triceratopsa (z planu „Parku jurajskiego”) wywołało falę hejtu wśród Internautów, bo jak napisał jeden z nich „wstyd, że robił sobie zdjęcia na safari, gdzie zabito tak rzadkie zwierzę”.

Niezależnie jednak od poziomu wykształcenia i inteligencji fanów transkomunikacji, faktem jest, iż wzrost zainteresowania życiem pozagrobowym wiąże się nieodmiennie z pragnieniem poradzenia sobie z pustką, która przez tradycyjną naukę nie jest, a sądzę, że nigdy nie będzie wypełniona. Ludzie pragną widzieć; marzą, aby wiedzieć i niczym Syzyf, nie ustaną, nawet jeśli Odpowiedź leży poza granicą poznania.

Kontakt ze zmarłymi metodą mediumiczną

„Nie znajdzie się pośród ciebie nikt, kto by (…) pytał duchów i widma, zwracał się do umarłych. Obrzydliwy jest bowiem Panu każdy, kto to czyni”. (Pwt 18,10—12)


„Jeżeli jaki mężczyzna albo jaka kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią. Kamieniami zbijcie ich. Sami ściągnęli śmierć na siebie”. (Kpł 20,27)

Metoda transkomunikacji przy pomocy medium ma swoje źródła w starożytnej nekromancji, która wróciła z pełną mocą w epoce wiktoriańskiej, by osiągnąć apogeum w dwudziestoleciu międzywojennym. Osoba obdarzona zdolnościami mediumicznymi miała w świecie kultur pierwotnych wysoką rangę i postrzegano ją jako łącznika, a czasem wręcz ambasadora Pozaświata. Czarownik, mag, kapłan, wyrocznia byli nieodzowni na dworach władców starożytności; traktowano ich jako godnych posłuchu doradców w tak ważnych sprawach jak wzniesienie nowego miasta czy strategia wojenna. Stanowili oni elitę społeczną i byli równi najwyższym hierarchom religijnym (notabene pełniąc często jednocześnie obie funkcje). W cywilizacjach stworzonych przez Indian Mezoameryki widzący decydowali o losach niewolników, wysyłając ich w otwarte ramiona śmierci, by ucieszyć bogów i braci, co już odeszli.

W miarę upływu lat nekromancja, czyli magia śmierci schodziła z wyżyn piramidy społecznej do prostego ludu, często jako praktyka zakazana przez prawo i religię. W Starym Testamencie uznaje się ją za… fakt i… zakazaną praktykę. W Piśmie znajdujemy, że król Saul, w obliczu czekającej go bitwy z Filistynami, radził się Pana Boga, lecz Pan nie odpowiadał ani przez sny, ani przez urim, czyli specjalne, święte losy proroków. Wobec tego Saul „zdecydował się postąpić wbrew Prawu, i powiedział do swoich sług: >>Poszukajcie wywołującej duchy, chciałbym pójść i jej się poradzić<<. Odpowiedzieli mu jego słudzy: >>Jest w Endor kobieta, która wywołuje duchy<<”. (por. 1Sm 28,6—7). Widać z tego, że media były wtedy postrzegane jako osoby szczególne, zdolne do realnego kontaktu z Zaświatami. Dalej czytamy:,,Dla niepoznaki Saul przebrał się w inne szaty i poszedł do tej kobiety w nocy, rzekł: >>Proszę, powróż mi przez ducha i spraw, niech przyjdzie ten, którego ci wymienię<<. Odpowiedziała mu kobieta: >>Wiesz chyba, co uczynił Saul: wyniszczył wróżbitów i czarnoksiężników w kraju. Czemu czyhasz na moje życie, chcąc mnie narazić na śmierć?<<”.

Tu z kolei odbija się echem prześladowanie osób o zdolnościach mediumicznych i nałożona na nie infamia. Kontakt z sensatami jest tak haniebny, że Saul przychodzi w przebraniu. Kontynuujmy: „Saul przysiągł jej na Pana, mówiąc: >>Na życie Pana! Nie będziesz ukarana z tego powodu<<. Spytała więc kobieta: >>Kogo mam wywołać?<< Odrzekł: >>Wywołaj mi Samuela<<. Gdy zobaczyła kobieta Samuela, zawołała głośno do Saula: >>Czemu mnie oszukałeś? Tyś jest Saul!<<" (1Sm 28,8—13).

Zauważmy, iż medium starotestamentowe przywołuje ducha Samuela. Duch nie przychodzi wezwany modlitwą Saula, to kobieta ma moc ewokacyjną. Ta uwaga jest ważna, ponieważ będzie istotna w ewolucji pojęcia „medium”.

Gdy przychodzi Samuel, Saul ducha nie dostrzega. Musi pytać kobietę: „Co widzisz?” Na co ona odpowiada: „Widzę istotę pozaziemską, wyłaniającą się z ziemi”. A potem opisuje zmarłego: „Wychodzi starzec, a jest on okryty płaszczem”.

„Saul poznał, że to Samuel, i upadł przed nim twarzą na ziemię, i oddał mu pokłon. Samuel rzekł do Saula: >>Dlaczego nie dajesz mi spokoju i wywołujesz mnie?<< Saul odrzekł: >>Znajduję się w wielkim ucisku, bo Filistyni walczą ze mną, a Bóg mnie opuścił i nie daje mi odpowiedzi ani przez proroków, ani przez sen; dlatego ciebie wezwałem, abyś mi wskazał, jak mam postąpić<<. Samuel odrzekł: Dlaczego więc pytasz mnie, skoro Pan odstąpił cię i stał się twoim wrogiem? Pan czyni to, co przeze mnie zapowiedział: odebrał Pan królestwo z twej ręki, a oddał je innemu — Dawidowi. Dlatego Pan postępuje z tobą ponieważ nie usłuchałeś Jego głosu, nie dopełniłeś płomiennego gniewu Jego nad Amalekiem. Dlatego Pan oddał Izraelitów razem z tobą w ręce Filistynów, jutro ty i twoi synowie, będziecie razem ze mną, całe wojsko izraelskie odda w ręce Filistynów<<”. (1SM 28, 14—19) Tak się też stało: Saul przegrał bitwę z Filistynami. Zginął razem ze swym potomstwem, a władza królewska przeszła na Dawida.

Bóg chrześcijan w sprawie wywoływania duchów wypowiada się w Biblii jasno: „Nie znajdzie się pośród ciebie nikt, kto by (…) pytał duchów i widma, zwracał się do umarłych. Obrzydliwy jest bowiem Panu każdy, kto to czyni” (Pwt 18,10—12). Dla łamiących ów zakaz Stwórca przewidział najsurowsza karę: „Jeżeli jaki mężczyzna albo jaka kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią. Kamieniami zbijcie ich. Sami ściągnęli śmierć na siebie” (Kpł 20,27).

Przy tak jasnych zapisach w Piśmie Świętym, nic dziwnego, że Kościół nie odmawiając istnienia duchów (nieśmiertelność duszy ludzkiej, świętych obcowanie) rozpoczął wojnę z mediumizmem. W wiekach średnich wywoływanie duchów musiało zejść do podziemia — tępione przez Święta Inkwizycję. Wróciło jednak z nową mocą za sprawą egalitarnego spirytualizmu w XIX wieku, otwierając się na rzesze niewtajemniczonych. Teraz każdy mógł brać się za przywoływanie zmarłych. Niemiecki okultysta Carl Kiesewetter (1854—1895) podał dziewięć rad, które mają pomóc zainteresowanym osiągnąć sukces w dziedzinie nekromancji:


1. Przez osiem dni przed rytuałem powstrzymać się

od namiętności cielesnych.

2. Przez osiem dni przed obrzędem nie pić alkoholu.

3. Przez dwa tygodnie unikać zgiełku i większych

skupisk ludzkich.

4. Sumiennie omijać miejsca, w których przebywają

kobiety (ta wskazówka nie została przyjęta, a naj-

większe sukcesy w kontakcie mediumicznym

osiągały właśnie kobiety).

5. Codziennie czytać o kruchości i przemijalności życia.

6. Codziennie myśleć o kimś, kto ma się objawić.

7. Nie wolno kontaktować się z tymi, których

było się wrogiem.


Kim jest medium? „Wielki słownik języka polskiego” przedstawia definicję aż nazbyt prostą, bo dalece ogólnikową: to „osoba, która posiada zdolność kontaktowania się z bytami z Zaświatów”. O ludziach, którzy podają się za media, możemy słyszeć i dzisiaj (np. kontrowersyjny serial „Medium z Long Island”), ale trzeba sobie uzmysłowić, że współcześni kontaktowcy są ledwie cieniem swych poprzedników z końca XIX i początku XX wieku. Wtedy bowiem poważne medium nie ograniczało się do opowiadania ogólnych, bazujących na kuchennej psychologii banałów w stylu „twój bliski mówi, że cię kocha i jest szczęśliwy” czy też wykorzystywania technik szpiegowskich i sztuczek psychologicznych (patrz dalej). Czołowe media z XIX wieku materializowały duchy, znikąd wytwarzały magiczną ektoplazmę, mówiły głosami zmarłych i wywoływały lewitację przedmiotów.

Jednym z najbardziej znanych ekstrasensów był Daniel Dunglas Home (1833—1886). Urodzony w Wielkiej Brytanii, wielką karierę zrobił w USA, gdzie podróżując od miejscowości do miejscowości sprzedawał bilety na swoje seanse. W 1855 roku — już opromieniony sławą największego żyjącego cudotwórcy — powrócił na Wyspy. Dziennikarze prześcigali się w zachwytach. Home podsycał atmosferę sensacji, a grupa jego współpracowników dostarczała do redakcji gazet opisy kolejnych niemożliwych wyczynów sensata. Oto podczas jednego z pokazów duchy miały unieść w powietrze Home’a razem z krzesłem, na którym siedział. Następnie medium „majestatycznie płynąc w powietrzu” wyleciało przez okno znajdującego się na pierwszym piętrze salonu. Jaka szkoda, że rzecz działa się podczas prywatnego seansu i nikt nie przytaszczył ze sobą aparatu fotograficznego! No, ale tak bywa, gdy rzekomo dzieją się fantastyczne wydarzenia…

Home nigdy nie został nakryty na kuglarstwie, ale, przypatrując się opisom jego seansów, możemy odczytać ich typowo iluzjonistyczny charakter — np. żądał gaszenia świateł, dystansu postronnych osób względem siebie, pozostawania w konkretnych miejscach od uczestników zebrania. Najbardziej zaskakujące emanacje nigdy nie były doświadczane publicznie, lecz krążyły w formie coraz to bardziej rozdmuchiwanych opowieści.

Mediumiczne gwiazdy XIX i początku XX wieku nie poprzestawały na małym. Najbardziej znana kobieta-medium wszech czasów, Helen Duncan (1897—1956), zaskakiwała obserwatorów swych występów namacalnymi fantami prosto z Raju. Podczas gdy wpadała w trans, z jej ust (czasem również z nosa) zaczynała wydobywać się ektoplazma, czyli fizyczna manifestacja ducha. Był to rodzaj muślinu (niektórzy, porównywali go do chusty lub pończochy), z której miała się kreować postać przybywającego z Nieba lub Piekła. Duncan uzyskała niebywałą popularność w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku jeżdżąc po całej Anglii ze swymi pokazami. Odwiedzała kościoły spirytualistów, ale także świetlice i szkolne sale. Po dziś dzień jest wiele osób, głównie Wyspiarzy, wierzących w prawdziwość kontaktów pani Duncan. Zamiast jednak tracić Twój i mój czas na opisywanie jej kolejnych rzekomych osiągnięć — wskażę, że istnieją zdjęcia z seansów, na których widać „materializujące się duchy”. Kto zobaczy te fotografie, straci zainteresowanie całą historią: ów fantom to kawał przyczepionego do twarzy medium materiału z nieporadnie skleconą głową — wytwór na poziomie umiejętności dziecka z drugiej klasy szkoły podstawowej. Nawet największy fanatyk nie może mieć cienia wątpliwości: to prymitywne i bezczelne oszustwo. Aż dziw bierze, że po publikacji owych zdjęć (które pani Duncan zaaprobowała jako prawdziwe i oficjalne!), ktokolwiek miał ochotę na dalsze śledzenie jej kariery i wiarę w cudowne zdolności. Atoli nie pierwszy i nie ostatni raz, okazuje się, iż serce tryumfuje nad rozumem i ludzie chcieli/chcą wierzyć w fantomowe manifestacje.

Cóż za paradoks! Fotografie opublikowano w 1928 roku i zamiast zakończyć raz na zawsze oszustwo Helen, okazało się, że powiększyły grono jej wyznawców. Dowody szalbierstwa postrzegano jako fundamenty prawdy objawionej, a wielu ówczesnych dziennikarzy pisało artykuły o treści zawierającej się w sentencji „Wreszcie mamy potwierdzenie życia po śmierci!”. Na własną zgubę Duncan zgodziła się na badanie swoich możliwości przez znanego sceptyka i założyciela Narodowego Laboratorium Analiz Zjawisk Paranormalnych Harry’ego Price’a (1881—1948). Wyniki były dość trywialne — pobrana od Helen Duncan ektoplazma okazała się mieszaniną masy celulozowej oraz białka z jajek, a testy kobiety udowodniły, że miała ona zdolność do połykania i wypluwania dużych obiektów używanych podczas seansów jako rekwizyty.

Należy tutaj zauważyć zaskakujący konekt między umiejętnościami mediumicznymi a sztuką estradową. Otóż umiejętności pani Duncan plasowały się niedaleko od mającej cztery tysiące lat sztuki połykania mieczy. Starożytne demonstracje fakirów hinduskich obok połykania noży i mieczy polegały również na womitowaniu zwojów materiału. W wieku XIX i XX pokazy regurigationizmu, czyli właśnie połykania i wykrztuszania rozmaitych przedmiotów (od kul bilardowych po żywe myszy!) były popularne w cyrkach i niewykluczone, iż w jednym z takich przybytków młoda Helen podpatrzyła swój sposób na „materializację zjaw”.

Kolejne analizy prowadzone przez Price’a i innych potwierdziły prawdę o kuglarskim wymiarze jej sztuczek. Zeznania byłej służącej medium, Mary McGinlay, oraz jej męża w szczegółach opisały Helen jako zręczną regurigationistkę.

Helen Duncan nie była jedyną oszustką-medium wypluwającą fragmenty bawełnianych szmat, masy celulozowej i duchów paper mache. Kanadyjski spirytualista Thomas Glendenning Hamilton (1873–1935) poczynając od 1915 roku sfotografował setki różnych seansów z materializacją ektoplazmy. Wbrew przekonaniom Hamiltona, który wierzył w prawdziwość urzeczywistnień duchowych, jego dokumentacja fotograficzna uzmysławia, że owe „świeckie cuda” polegały na womitowaniu przez transkomunikatorów cienkich pasków materiału, pończoch i tiulów — wszystko to trącące amatorszczyzną i obrzydliwością sztuczki iluzjonistyczne.

Hamilton niechcący przyczynił się do ośmieszenia mediumizmu. Coraz więcej poważnych badaczy wzięło się za ezoteryczny temat: w efekcie większość mediumicznych sław zostało zdemaskowanych jako oszuści. W 1922 roku magazyn „Scientific American” ufundował dwie nagrody po 2500 dolarów. Pierwsza była przeznaczona dla osoby, która przedstawi niesfałszowaną fotografię ducha, druga dla medium, które wywoła widzialną manifestację zjawiska nadprzyrodzonego. W skład komisji weszli naukowcy, redaktorzy, a także słynny łowca blagierów i najwybitniejszy prestidigitator Harry Houdini. Żaden z fotografów duchów nie przedstawił wiarygodnego zdjęcia, a słynne medium, Elizabeth Allen Tomoson (1856—1919), która niczym Helen Duncan materializowała duchy, została zdemaskowana, gdy okazało się, że pod spódnicą ukryła kilka metrów gazy, w gorsecie kwiaty, a w rękawie żywego węża! Kolejni śmiałkowie również nie przeszli testu przed komisją. Houdini był ponoć zadowolony, bo — jak mówił pół żartem-pół serio — nauczył się kilku nowych sztuczek. Tak było z Nino Pecoraro (1899–1973), mistrzem ucieczek, który twierdził, że związany liną uwalnia się nie dzięki swoim talentom, lecz przy pomocy niematerialnego asystenta. Część komisji „Scientific American” nie mogła rozwiązać zagadki, ale Houdini szybko przejrzał szalbierza. Kiedy pociął linę na mniejsze kawałki i przewiązał nimi Pecoraro, rzekomy duch nie raczył już więcej pomagać…

Po fali kompromitacji uznanych kontaktowców, nowe pokolenie rozmawiających z duchami mocno ograniczyło efekciarski aspekt swoich seansów. Treść wypełniająca pojęcie „,medium” uległa znaczącej zmianie. Dziś jest niewłaściwym, dezorientującym naruszeniem obejmowanie tym samym słowem spektakularnych „mediów-czarodziejów” z XIX i pierwszej połowy XX wieku z niepozornymi pośrednikami Zaświatów współczesności. Medium końca XX i początku XXI wieku nie przywołuje na pokazach upostaciowionych duchów i nie pluje już ektoplazmą, rzadko bezpośrednio widzi lub słyszy zjawę — częściej wyczuwa ją w jakiś zgoła niejasny, enigmatyczny, acz bezpieczny dla siebie sposób. Ale jak to wygląda? Co dokładnie widzi, słyszy, czuje medium? Zwróciłem się z tym pytaniem do szeregu ekstrasensów i w zastanawiający sposób, unikali jasnej odpowiedzi, pisząc, że trudno to wyjaśnić, ubrać w słowa i tak dalej. Weszli w role strażników Wiedzy Tajemnej, a zarazem, jej więźniów. Jedynie Alison Peters (1953-) z Brisbane w Australii, odpowiedziała mi wprost: „To przypomina śnienie na jawie. Coś takiego jak sytuację, w której student na wykładzie z jednej strony słucha profesora, a z drugiej myśli o czymś innym, fantazjuje, odpływa gdzieś myślą. Nie jest więc tak, że wyraźnie słyszę głosy lub wyraźnie kogoś widzę. Raczej marzę o tej osobie i mówię jakie wyobrażenie pojawia się w mojej głowie”.

Niestety i taka lightowa wersja mediumizmu nie wytrzymuje próby w kontrolowanych warunkach. Od ponad pięćdziesięciu lat Fundacja Randiego, założona przez słynnego tropiciela oszustów i prześmiewcę zjawisk paranormalnych Jamesa Randiego (1928—2020), oferuje wysoką nagrodę (ostatnio milion dolarów) dla każdego, kto będzie w stanie udowodnić swoje nadprzyrodzone zdolności w warunkach kontrolowanego testu. Szczegóły weryfikacji ustalane są przez obie strony z góry i opierają się o zasady tzw. podwójnej ślepej próby, czyli eksperymentu, w którym ani osoba badana, ani badacz przeprowadzający eksperyment, nie mają dostępu do najważniejszych informacji mogących wpłynąć na przebieg testu. Tę metodę stosuje się często przy porównywaniu skuteczności leków i farmaceutyków z placebo. Otóż stosując procedury obiektywnej oceny, mimo zgłoszenia się i przeprowadzenia prób z kilkudziesięcioma sławnymi mediami, u żadnego z nich nie udało się wykazać jakichkolwiek niezwykłych umiejętności. Z czasem — w obliczu olbrzymiej liczby zgłoszeń i zawsze tego samego negatywnego wyniku — Fundacja ograniczyła badanie kolejnych śmiałków, starając się przerzucić na nich koszty eksperymentów. W 2016 roku, wobec kompletnego fiaska paranormalnych samozwańców i zaawansowanego wieku Randiego, wstrzymano prowadzenie kolejnych testów.

Sam Randi przyczynił się do zdemaskowania wielu hochsztaplerów, wśród nich słynnego teleewangelisty i uzdrowiciela Petera Popoffa (1948-), który informacje o uczestnikach swych spotkań uzyskiwał nie dzięki bożej interwencji, na którą się powoływał, lecz za pomocą umieszczonego w uchu mikro-odbiornika, do którego nadawała jego żona.

W ten sposób dotykamy ponownie koneksji między mediumizmem a cyrkowo-estradowym show. Olbrzymia liczba osób podających się za rozmawiające z duchami wykorzystuje, jak Popoff, metody wywiadowcze (aparaturę szpiegowską, uprzedni wywiad na temat swoich klientów) oraz chwyty psychologiczne, w szczególności „zimny odczyt” i jego pochodne. Zatrzymajmy się nad nimi. „Zimny odczyt” polega na zastosowaniu prostych sztuczek manipulacyjnych, aby wywołać wrażenie u „ofiary”, że „medium” ma niewyjaśnioną, nadmiarową wiedzę o swoim kliencie. Tymczasem wiedza ta bierze się przede wszystkim z uważnej obserwacji. Wiele można powiedzieć choćby z mowy ciała, gestów, manieryzmów, sposobu mówienia i ubierania się „czytanej” osoby.

Zapytałem występującego w Las Vegas (USA) scenicznego mentalistę Alexa Goodkinga na co zwraca uwagę i odpowiedział mi w następujący sposób: „Jeżeli chodzi o ubiór, to dla mnie najważniejsze są… buty. Po butach można powiedzieć o klasie zamożności osoby, jej upodobaniach, stylu życia. Bardzo zależy mi, żeby usłyszeć jak mój target [osoba będąca przedmiotem odczytu — przyp. A.G.] mówi. Nieważne co mówi, ale jak mówi. Przeszedłem specjalny kurs szkoleniowy, uczący rozpoznawania akcentów. Mogę stwierdzić czy ktoś jest z Chicago czy z południowego zachodu USA, tylko po kilku wypowiedzianych słowach. Oczywiście im więcej target mówi, tym więcej można o nim powiedzieć. Ważny jest też sposób chodzenia i siedzenia.”

Alex Goodking.

„Zimny odczyt” opiera się na zgadywaniu wysoce prawdopodobnych stanów. Pani o dużej tuszy będzie miała kłopoty z kręgosłupem i prawdopodobnie jej matka również nie była zbyt chuda. Pan o pożółkłych zębach i paznokciach jest palaczem. Starsza kobieta z kurzymi łapkami przy oczach wiodła życie pełne emocji. Odczytujący powinien nawiązać tzw. raport z osobą odczytywaną. Przy pokazach masowych jego nawiązaniu służy technika określana po angielsku mianem shotgunning, czyli szybkie wypowiadanie całej masy ogólników w nadziei, że niektórzy z widzów dadzą się złapać na haczyk i uwierzą, iż odczytujący mówi o nich.

Zapraszam po raz pierwszy do naszego Laboratorium Wyobraźni. Przeprowadźmy eksperyment intelektualny. Polska. Sala na dwieście osób. Pełna widownia plus „medium”, opierające swoje odczyty wyłącznie na trikach psychologicznych.

„Widzę ducha o imieniu zaczynającym się na P….Czekajcie to Piotr lub Paweł. Czy ktoś tutaj ma bliskiego zmarłego o tym imieniu?” — pyta medium. Biorąc po uwagę, że „Piotr” i „Paweł” znajdują się w piątce najbardziej popularnych imion wśród Polaków, istnieje olbrzymia szansa, iż wśród widowni znajdzie się osoba mająca martwego krewnego o tym imieniu. A jeśli nie? Fundamentem shotgunningu jest szybkie przechodzenie ponad nietrafionymi supozycjami i koncentrowanie się wyłącznie na „udanych strzałach”. Dla dobra przykładu załóżmy, że na sali jest osoba, która ma wśród swych bliskich nieżyjącego Piotra. Odczytujący musi przeanalizować swój „cel”. Jak on/ona wygląda (twarz, ciało)? W jakim jest wieku? Jak jest ubrany? Jak się porusza? Jak mówi? Z tego wszystkiego można budować pozornie zaskakująco dokładną historię o Piotrze. Zasadą „zimnego odczytu” jest stopniowe uszczegóławianie swoich przypuszczeń, przy pełnej świadomości, że część z nich będzie trafiona kulą w płot. Pomyłkowe supozycje po prostu się pomija.

Poprosiłem Goodkinga o komentarz dotyczący psychologicznego aspektu odczytu. „Dla mnie ważne jest, by zdominować mój target. Wygłaszam twierdzenie, a potem pytam, a raczej oznajmiam >>Mam rację?!!!”<< i nie czekając na odpowiedź lecę dalej. Ludzie podświadomie chcą się ze mną zgadzać. Nawet jeśli wygaduję bzdury, chcą uwierzyć”.

To naukowo potwierdzony fakt: publiczność podświadomie pragnie, aby medium/mentaliście/iluzjoniście udało się. Ten fenomen w psychologii nazywany jest efektem Forera lub horoskopowym. W 1948 roku słynny psycholog Bertram R. Forer (1914—2000) przeprowadził intrygujący eksperyment. Na początku wręczył swoim 39 studentom specjalne kwestionariusze diagnostyczne, po czym zapowiedział, że po analizie wyników owych testów, rozda zindywidualizowane szkice personalne; każdy uczeń miał otrzymać specjalnie opracowany zastaw stwierdzeń dotyczących jego i tylko jego osoby. Po tygodniu Forer przekazał studentom ich profile osobowościowe i poprosił, by ocenili ich trafność — czy pasują czy nie. Uczony zataił przed badanymi prawdę o eksperymencie: wypełnianych przez nich kwestionariuszy w ogóle nie brano pod uwagę, a każdy student otrzymał dokładnie taki sam szkic, zawierający te same 13 stwierdzeń zaczerpniętych z przypadkowej książki astrologicznej. Oto one:


1. Masz potrzebę, aby inni ludzie lubili cię i podziwiali.


2. Masz tendencję do samokrytyki.


3. Masz wielki niewykorzystany potencjał, którego jeszcze

nie uruchomiłeś na swoją korzyść.


4. Chociaż masz pewne wady osobowości, potrafisz je

nadrobić zaletami swojego charakteru.


5. Twoje życie seksualne nastręczało ci problemów

w przeszłości.


6. Na zewnątrz zdyscyplinowany i pewny, wewnętrznie

masz tendencję do zamartwiania się i bywasz niepewny.


7. Czasami masz poważne wątpliwości czy podejmujesz

właściwą decyzję lub postępujesz słusznie.


8. Preferujesz różnorodność i nie satysfakcjonuje się,

gdy spotykasz się z restrykcjami i ograniczeniami.


9. Jesteś dumny, że masz własne zdanie i nie akceptujesz

poglądów innych, jeśli nie są poparte dowodami.


10. Odkryłeś, iż jest nierozsądnym bycie zawsze szczerym

i otwieranie się przed innymi.


11. Czasami jesteś ekstrawertyczny, dostępny i otwarty,

a czasami introwertyczny, ostrożny i zamknięty w sobie.


12. Niektóre z twoich aspiracji życiowych są dość

nierealistyczne.


13. Bezpieczeństwo jest jednym z twoich życiowych

priorytetów.


Analizy Forera oraz późniejszych naukowców wskazały jakie czynniki, oprócz twierdzeń zawierających generalizacje, wpływają na tak zaskakująco wysoką statystkę. Po pierwsze, ważne było stworzenia aury autorytetu wokół przeprowadzającego eksperyment — u Forera był to tytuł akademicki, u gwiazd ezoterycznych — karty Tarota, szklana kula, albo uporczywa reklama. W przypadku mediów scenicznych jest to edyfikacja — medium nigdy nie wchodzi od razu na scenę; jego wejście poprzedzone jest występem wodzireja wychwalającego mentalistę lub kontaktowca z Zaświatami. To przygotowuje publikę, aby z nabożną powagą potraktowała nadchodzący seans. Jeżeli „target” (indywidualny lub grupowy) przyjmie przeświadczenie, że ma do czynienia z autorytetem, będzie miał wewnętrzną potrzebę przyznania mu racji, nawet jeśli wygłaszane stwierdzenia będą bzdurne.

Po drugie istotne jest zastosowanie w twierdzeniach tzw. schematu rainbow use (tzw. zasada tęczy), polegającego na umieszczaniu w jednym zdaniu logicznie wykluczających się stwierdzeń lub takich, które obejmują pełne spektrum możliwości. „Czasami lubisz iść w świat, a czasami schować się jak myszka w zaciszu miejsca, które jest dla ciebie domem.” „Czasami jesteś pełen energii i werwy, a innym razem masz wszystkiego dość, jesteś zrezygnowany”.

Trzecim czynnikiem wpływającym na przyjęcie supozycji za indywidualną prawdę jest tzw. Reguły Pollyanny, polegająca na charakterystycznej dla umysłu ludzkiego tendencji do łatwiejszego przyjmowania dobrych wiadomości i zarazem do odrzucania (wypierania, bagatelizowania) informacji niekorzystnych. Tak jak lubimy być chwaleni i poważani, lubimy również, gdy wiadomości z paranormalu są dla nas pochlebne. „Twój dziadek kocha cię i docenia twoją pracę. Teraz wie w pełni, że jesteś jednym z tych cichych bohaterów, dzięki którym świat jest lepszy”. „Twój syn ci wybaczył”, „Twoja żona mówi, że w Niebie brakuje tylko jednego anioła — ciebie”.

Takie słodzenie, choć z daleka trącące blagą, działa wspa-nia-le. Zresztą sami wyobraźmy sobie jaka byłaby reakcja, gdyby ekstrasens przekazał swemu „celowi”, iż zmarła żona wciąż nienawidzi i ma za złe, a zbuntowany synalek, który zginął w wypadku samochodowym, jak miał rodziców głęboko w pewnym anatomicznym miejscu za życia, tak i po śmierci ma ich gdzieś. Badania naukowe potwierdzają, że przy otrzymywaniu niekorzystnych komunikatów, „cel” zaczyna wątpić w ich prawdziwość.

Dotykamy tutaj moralnej strony zabaw w pośredniczenie między doczesnym i niematerialnym wymiarem. Chodzi o odpowiedź na pytanie, kto jest targetem. Do wróżek, mediów, sensatów zgłaszają się osoby zranione, zrozpaczone, cierpiące po stracie swych bliskich. Takie osoby są obiektem łatwej manipulacji, mają zakłócony osąd status quo. Z całych sił chcą wierzyć, że ich ukochani w jakiś sposób istnieją nadal po śmierci i przyjmą każdy pseudodowód za niepodważalny fakt. Są bowiem przeświadczeni, że tylko potwierdzenie dalszej egzystencji ich bliskich zmarłych przywróci im samym stabilny stan, spokój, wyznaczy wektor na pogodzenie się z rzeczywistością i powrót do normalnego funkcjonowania. Zatem podważanie takiego quasi-dowodu jest w oczach tych nieszczęśliwych ludzi atakiem na ich z trudem odbudowywany ład świata, na ich samych. Stąd jawna agresja oraz nienawiść wobec sceptyków: Randi i spółka są niczym starsze rodzeństwo uzmysławiające maluchowi, że Święty Mikołaj nie istnieje.

Lektura dziesiątek książek zawierających anegdotyczne relacje o kontaktach z tymi, którzy przekroczyli granicę życia, wskazuje, że duchy nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Przekazują to samo przesłanie miłości: nie martw się, kocham cię, czekam na ciebie, tu jest wspaniale. Czyżby po śmierci człowiek tracił swoją wielobarwną, definiującą człowieczeństwo naturę i zamieniał się w jednowymiarowego aniołka? Pół żartem można powiedzieć, że po śmierci wszystkim zbiera się na filozofowanie; zamiast po ludzku opisać jak wyglądają Zaświaty, duchy na kartach wspomnianych wyżej książek wdają się w rozważania, które daleko mądrzej i głębiej prowadzili mistrzowie antyczni… W ten sposób przechodzimy do kolejnego elementu sprzyjającego uwierzeniu — jest to pusty komunikat, który cel-target-odbiorca sam wypełnia znaczeniem.

Powróćmy do naszego eksperymentu myślowego — pokazu scenicznego medium gdzieś w Polsce. Sensat wybrał już sobie cel indywidualny, zaprosił jego/ją na estradę i zaczyna stopniowo uszczegóławiać swoją wypowiedź. Kiedy odczytujący zaczyna się mylić, wraca do bezpiecznych ogólników albo rozpoczyna tzw. multiple searches, czyli wieloznaczne supozycje np. „Widzę jeszcze kogoś… bliźniaki albo rodzeństwo… [w przypadku braku odpowiedzi targetu] …nie, kogoś spod znaku bliźniąt”. Innym sposobem bezpiecznej ucieczki jest przejście w abstrakcję. „Czasem może zdarzyć się gorszy dzień. Jeśli nie idzie, zaczynam opowiadać abstrakcyjne historyjki, które każdy może zinterpretować jako dotyczące jego osoby. Mówię jakiś ogólnik w stylu: >>Widzę kogoś z kwiatami i mocno pada deszcz. Widzę budynek z oknem, w którym zaciągnięta jest zasłona. Widzę kuchnię i, widzę bardzo wyraźnie, niepozmywane talerze w zlewie. I wiecie co? One nie pierwszy raz są niepozmywane! Czy komuś to coś mówi? To zasłonięte okno? Albo te talerze? Skoncentrujcie się!<< Zawsze działa. Zawsze jakaś ręka pójdzie w górę” — powiada Goodking. Abstrakcja tym lepsza, im bardziej ogólna. To widownia nadaje treść potokowi słów wypowiadanych przez medium.

Na co jeszcze zwraca uwagę sceniczny ekstrasens? Goodking mówi tak: „Dla mnie istotne są nie odpowiedzi werbalne, lecz te niewerbalne. Na przykład osoby, które pochylają się w moją stronę podczas >>zarzucenia wędki<<, będą lepszymi targetami niż ci, którzy siedzą rozparci wygodnie, zagarniając dużo miejsca dla siebie. Z drugiej strony, osoby, które unikają kontaktu wzrokowego, na bank będą bardziej chętne do przyznawania mi racji”.

Fascynujące, że „zimnym odczytem” nie posługują się wyłącznie przeszkoleni artyści estradowi, fałszywe wróżki i media. Podświadomie robi to każdy z nas. Codziennie i bezustannie ze strzępków informacji nasz mózg tworzy presupozycje dotyczące innych osób. Człowieka biegnącego w dresie przez park uznamy za niegroźnego joggera, natomiast ta sama osoba wybiegająca z banku z pojemną torbą na ramieniu może zostać wzięta przez nas za przestępcę, który ucieka po rabunku… Mówi się, że „komuś źle z oczu patrzy”, mówi się „wyglądał na porządnego gościa”. Jeżeli, Czytelniku, kiedykolwiek zagłębiłeś się w techniki dywinacyjne (wróżebne), wiesz, że każda karta czy runa zawsze ma wieloznaczną treść, którą interpretuje (a poniekąd kreuje) sam wróżbita. W Tarocie Karta Śmierci może oznaczać koniec czegoś, ale i początek czegoś nowego. Wraca schemat tzw. zasady tęczy.

Medium może bez amoralnej podszewki wierzyć, iż widzi osoby zmarłe, może fantazjować. Nie da się bowiem rozgraniczyć fantazji od rzekomego przekazu. Zajrzyjmy do naszego Laboratorium Wyobraźni. Przeprowadźmy kolejny eksperyment rozumowy, w którym to Ty, Czytelniku, staniesz się medium!

Do ćwiczenia będą potrzebne długopis, kartka papieru i kwadrans wolnego czasu. Odwiedź park lub kawiarnię, w każdym razie miejsce, gdzie przebywają ludzie i gdzie będziesz mógł ich swobodnie i dyskretnie obserwować. Wybierz swój „cel”. Skup się na nim, ale nie wysilaj szczególnie umysłu. Pozwól myślom dryfować… A teraz wyobraź sobie jakieś osoby-duchy, obok swojego „celu”, jego zmarłych bliskich i przyjaciół. Jak mogłyby wyglądać, aby pasować do twego „targetu”? Jak byłyby ubrane? Jak by się zachowywały? Gdyby mogły coś powiedzieć, co powiedziałyby? Opisz te zmyślone osoby na kartce. Powtórz to ćwiczenie kilka razy, dla kilku różnych „celów” i dopiero później czytaj tę książkę dalej.

Zrobione?

Jeśli tak — i wykonałeś zadanie na poważnie — to zakładam się, że przy zabiedzonej białej staruszce nie widziałeś Chińczyka czy ubranego w smoking pana, ani grupy Afroamerykanów. Z kolei przy piętnastoletniej dziewczynie nie wyimaginowałeś małych dzieci czy wózeczka z noworodkiem na pokładzie. Podświadomy „zimy odczyt” (z typową generalizacją, stereotypowaniem, pustym komunikatem) jest codziennością naszego życia.

Obok „zimnego odczytu” istnieje „gorący odczyt” (ang. hot reading), czyli metody wywiadowcze. Kiedyś, w czasach przed Internetem, obwoźne media pozyskiwały cenne informacje na cmentarzach, lub wysyłając do osób, które zakupiły już bilety fałszywych domokrążców, świadków Jehowy itd. Obecnie nikt już tego nie robi. W zapomnienie odeszły też dni, gdy medium zatrudniało podstawione osoby, aby udawały widzów i w luźnej rozmowie starały się wyciągnąć informacje od uczestników spotkania. „W Las Vegas stosujemy prosty wywiad via email. Kupujący bilety podają swoje adresy elektroniczne. Na te adresy wysyłamy ankietę związaną ze sprzedażą atrakcyjnych produktów. Robimy też inne sztuczki, których nie mogę jednak zdradzić” — powiada Goodking. Cóż to za sztuczki? Możemy się domyślać, że w epoce plików cookies, można uzyskać olbrzymią wiedzę o „targecie” nawet go nie widząc, a znając wyłącznie jego adres emailowy. I to jednakże nie jest już absolutnie konieczne, wystarczy imię i nazwisko, a wyszukiwarka Google oraz media społecznościowe załatwią nam cały potrzebny „gorący odczyt”.

Pisząc o mediumizmie warto wskazać jeszcze jeden, szczególnie delikatny aspekt: chodzi o choroby psychiczne. Istnieje co najmniej kilka przypadłości umysłowych, których objawy są tożsame z opisami doznań mediumicznych. Wrażenie obecności osób trzecich, słyszenie głosów i podszeptów, kontakt z alternatywnym światem to typowe cechy schizofrenii paranoidalnej. Warto podkreślić, iż sporo chorób umysłowych ma charakter dość subtelny, nie wchodzi w stan ostry czy nawet podostry. Wiele osób „łagodnie” chorych pozostaje niezdiagnozowanych przez całe życie. I teraz pytanie, na które odpowiesz Ty, Czytelniku. Wyobraź sobie, że przed Tobą stoi persona, która twierdzi, że jest medium i która upiera się, że od dzieciństwa słyszy głosy i odczuwa obecność niewidzialnych dla innych postaci. Co jest bardziej prawdopodobne: czy to, że ta uznająca się za medium osoba ma zaburzenia psychiczne, czy też, że istnieje cały niewidzialny świat z duchami i głosami, a ona jest normalna?

Masz swoją odpowiedź. Nie musisz wypowiadać jej na głos.

Dodajmy jeszcze, iż w żadnej z alternatyw medium nie jest tak naprawdę normalne. Nawet jeśli istniałby „niewidzialny świat”, mózg osoby mediumicznej musiałby pracować dysfunkcjonalnie, aby go dostrzec.

Choroby psychiczne mają wiele wspólnych mianowników ze zdolnościami mediumicznymi. Badania naukowe prowadzone przez Amerykankę Julie Beishel wskazują, ze wiele mediów przeżywało traumę w dzieciństwie — a ta jest efektem spustowym niektórych chorób psychicznych. Charakterystyczne są też okresy wzmożenia choroby/zdolności i jej/ich regresu. Tajemnicą poliszynela jest, że sporo osób ponoć nawiązujących kontakty ze światem zmarłych było leczonych psychiatrycznie.

Bardzo prawdopodobne, że osoby, które uważają się za media, są chore na padaczkę skroniową (ang. temporal lobe epilepsy, TLE) w łagodnym przebiegu. Wbrew obiegowym opiniom padaczka nie zawsze wiąże się silnymi napadami i epilepsją, częściej ma przebieg, który może być w ogóle niezauważalny dla postronnych, a nawet przez samych zainteresowanych. Jednakże chorzy na TLE, w przeciwieństwie do zdrowych, doświadczają niewielkich i bardzo krótkotrwałych wyładowań elektrycznych w płatach skroniowych mózgu. Płaty skroniowe są miejscem odpowiedzialnym za poczucie własnego ja, doznawanie emocji, czucie czasu, przestrzeni oraz recepcję informacji odbieranych przez zmysły wzroku, zapachu i węchu. Typowe dla padaczki w przebiegu łagodnym krótkotrwałe wyładowanie elektryczne w płatach skroniowych powoduje doznania zwykle przypisywane przeżyciom paranormalnym: od wrażenia obecności innych osób i niewidzialnych bytów, poprzez nielokalizowalne podszepty, flasze obrazów i myśli „z zewnątrz”; znajdowanie się poza czasem, przestrzenią i ciałem. Mamy zatem pełny katalog niewytłumaczalnych zjawisk — od porwań UFO, poprzez podróże poza ciałem (OBE), aż po widzenie/czucie duchów. Typowe dla ekstrasensów mediumicznych postrzeganie szybko zmieniających się obrazów z udziałem nieznajomych — jest tożsame z łagodną padaczką.

Duży wkład w przedmiotowej materii wniosły badania profesora Michaela Persingera (1945—2018) z Uniwersytetu Laurentian w Ontario (Kanada). Stworzył on urządzenie nazywane „Hełmem Boga”, za którego pomocą w kontrolowany sposób poddawano określone fragmenty mózgu działaniu fal elektromagnetycznych. Uczestnik eksperymentu wchodził do wygłuszonego, zaciemnionego pomieszczenia, siadał na krześle i zakładał „Hełm”, czyli narciarski kask, do którego dołączono zestaw ośmiu małych elektromagnesów wysyłających milisekundowe impulsy w rozmaitych wzorcach oraz elektrody EEG, monitorujące przebieg testu. Okazało się, że mistyczne uczucie obecności niewdzianych osób, słyszenie wyimaginowanych dźwięków i słów, a nawet wrażenie dotyku można wywołać u osób zdrowych, przy czym halucynacje są tak silne, że człowiek nie potrafi odróżnić ich od rzeczywistości. W 2009 roku zapytałem profesora jakie z jego odkryć w tym obszarze uważa za najciekawsze. Odpowiedział: „Jednym z nich jest to, że wpływając fluktuacjami pola elektromagnetycznego na płaty skroniowe, uzyskujemy nie tylko efekty odczuwania doświadczeń paranormalnych, ale też głębokich przeżyć emocjonalnych, mistycznych, religijnych”.

Już Platon (424—348 p.n.e) odkrył, iż ostatecznym ograniczeniem człowieka jest narzędzie, którym bada świat, czyli mózg. Dla osoby z padaczkową dysfunkcjonalnością fizjologii płatów skroniowych, jej urojenie będzie miało charakter absolutnie prawdziwy, rzetelny, objawiony i wyraźnie różny od fantazjowania czy śnienia na jawie. Tak oto dochodzimy do konkluzji, że nie istnieje bynajmniej krzywdząca i bałamutna alternatywa, iż osoby uważające się za media, są albo oszustami, albo mówią prawdę. Jest trzecia droga — poparta poważnym scjentystycznym dorobkiem.

Czy zatem po tych wszystkich przytoczonych faktach, dowodach i wyjaśnieniach nie doszliśmy do całkowitej deprecjacji transkomunikacji mediumicznej? Czy mediumizm to jedynie świadome (częściej) lub nieświadome (rzadziej) oszustwo lub nierozpoznana choroba psychiczna?

Odpowiedź wydaje się oczywista: „tak i postawmy już kropkę”, ale, jak zwykle przy analizie tak skomplikowanej materii, może się okazać, że jest jeszcze jakiś pominięty aspekt, element, wątek, którego przywołanie mogłoby zmienić obraz sytuacji. Może taki trop wskażą badania naukowe?

Poddanie testom osób przypisujących sobie nadzwyczajne zdolności wydaje się proste. Możemy przecież sprawdzić jak często mówią prawdę, a jak często się mylą. Czy nie znając zmarłych, których rzekomo widzą, opisują ich postacie w sposób prawdziwy czy nie? Tego rodzaju badania były prowadzone przez uczonych od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, lecz, i to jest duże zaskoczenie, nie przez neurologów, psychologów, psychiatrów oraz socjologów (specjalizacje najbardziej wskazane do dochodzenia nadnaturalnych zdolności ludzkiego umysłu), lecz osoby z zupełnie innych dziedzin nauki — od astronomii po toksykologię. Nadto finansowanie tych projektów, co do zasady, miało i ma charakter prywatny. Pamiętajmy przy tym, że każda poważna praca naukowa publikowana jest jako artykuł w czasopiśmie tzw. peer-reviewed journal, gdzie wydruk poprzedza wydanie recenzji przez co najmniej dwóch naukowców z tożsamej dziedziny. Prace nad mediumizmem owszem pojawiają się także w takich żurnalach, ale nie mówimy tutaj o czołowych pismach tego rodzaju, lecz periodykach, które stanowią tubę propagandową dla tematów takich jak telepatia u psów, spotkania z yeti i orbitowanie poza ciałem. Z pewnością nadużyciem jest wkładanie do jednego worka np. pisma „Expolore” ze słynnym „Lancetem” albo „Science”. Zatem, kiedy następnym razem usłyszysz o „poważnych badaniach”, sprawdź szczegóły i miejsce publikacji. Prestiż danego tytułu branżowego zależy od tzw. indeksu cytowań (ang. impact factor), który prowadzi Instytut Filadelfijski.

W każdym razie jeden z najbardziej znanych i szeroko zakrojonych eksperymentów w tej materii wykonał Archie Roy (1924—2012) — emerytowany profesor z Uniwersytetu w Glasgow, prywatnie zainteresowany parapsychologią i nawet przez kilka lat będący prezydentem Society for Psychical Research. W dwuletnim badaniu wzięło udział 10 mediów, 44 „odbiorców”, 407 „nie-odbiorców”!

„Nie-odbiorców”? Już wyjaśniam. W 2001 roku Archie Roy razem z żoną opublikowali artykuł w periodyku „JSPR” o teście, który miał potwierdzić lub zaprzeczyć „sceptyczną hipotezę, że wypowiedzi medium skierowane do adresatów są tak ogólnikowe, iż mogą być przyjmowane przez nie-adresatów”. Wyglądało to tak, że uznane medium przeprowadzało odczyt dla klienta znajdującego się w audytorium pełnym ludzi. Nie było jednak ujawnione dla publiki, kto jest adresatem odczytu. Następnie każda z osób na sali miała ocenić przekaz, co do jego zgodności tak, jakby był on przygotowany właśnie dla niej. Badano też jak wyglądała ocena adresata wobec wyników wszystkich pozostałych. Założenia eksperymentu były błędne wobec stawianej tezy. Sukces ekstrasensa scenicznego nie opiera się bowiem wyłącznie na generalizacji; odwrotnie, jeśli sensat ma wiedzę o swoim adresacie (opartą choćby na analizie jego/jej wyglądu) będzie oczywiście precyzował swoją odpowiedz wokół tych faktów. W tym eksperymencie medium wiedziało kim jest adresat, było obecne na sali audytorium, więc o generalizacji nie mogło być mowy. Nadto, jeżeli stwierdzenia czynione przez medium są prawidłowe nie dla jednej osoby, lecz dla kilku spośród wieloosobowej grupy, wynik nic nie mówi. Skoro wszyscy myśleli, że odczyt jest dla nich, włączał się objaśniony wcześniej efekt Forera.

Roy wyciągnął wnioski z błędnego skonstruowania testu i w kolejnej jego edycji odseparował medium od audytorium, a publice przekazał informację, iż nie wiadomo, kto jest adresatem. Niestety ten nowy protokół przeprowadzania testu nie był realizowany we wszystkich kolejnych opublikowanych badaniach i dlatego dwa następne artykuły Roya i Robertson (publikowane również na łamach „JSPR”) zawierały dane zarówno z tych eksperymentów, w których stosowano protokół rygorystyczny, jak i tego obarczonego błędami. Przez to wyniki owych badań nie mogą być, w moje ocenie, rozważane, a według wielu sceptyków pomieszanie danych z kilku eksperymentów wskazuje, iż rezultaty bardziej rygorystycznych prób były głęboko rozczarowujące.

Brak specjalizacji zaowocował zatem wątpliwą konstrukcją prób. Kolejne badania, choć lepiej opracowane, znów były poddawane w wątpliwość przez krytyków, właśnie ze względu na metodologiczny bałagan. Powtarzanie procedur zastosowanych przez Roya i Robertson przez innych kończyło się fiaskiem.

Nie załamujmy jednak rąk. Jeżeli będziemy szukali badań naukowych na temat transkomunikacji w kontekście kwalifikacji zawodowych badaczy, a nie dowolnego tytułu akademickiego z dowolnej dziedziny, powinniśmy zwrócić uwagę na Gary’ego E. Schwartza (1944-), profesora psychologii, medycyny, neurologii, i chirurgii obecnie pracującego na Uniwersytecie w Arizonie. Schwartz, który wcześniej wykładał na Harvardzie i Yale jest, bez wątpienia, najbardziej utytułowanym naukowcem, który zajął się problematyką transkomunikacji. W książce „The Afterlife Experiments” opisuje swoją drogę do próby zbadania fenomenu mediumizmu. Choć publikacja ma w dużej mierze charakter osobisty i anegdotyczny, poznajemy w niej kolejne etapy konstruowania modelu eksperymentu sprawdzającego zdolności osób uznających siebie za media. Objawia się tu koncept odwrotny do tego, który proponowali Roy i Robertson: jeden klient jest „odczytywany” przez kolejne osoby znane ze swoich nadnaturalnych zdolności. Schwartz najpierw wybrał konkretną personę (która miała sześcioro bliskich zmarłych), a potem zorganizował sesję, podczas której odczyty dla owej osoby wykonywali kolejno wytypowani ekstrasensi. Eksperyment był nagrywany i zaprezentowany w programie telewizji HBO.

Niestety, taka formuła badawcza zawiera mnóstwo elementów narażonych na falsyfikację. Czy media nie kontaktowały się ze sobą, niczym studenci na „giełdzie” podczas egzaminu? Czy producent telewizyjny, w oczywisty sposób zainteresowany powodzeniem przedsięwzięcia, czyli „udowodnieniem”, że mediumizm istnieje, nie przekazał znaczących informacji „czytającym”? Co z samym klientem — czy pod wpływem kamer nie włączał się u niego niczym lampka kontrolna efekt horoskopowy?

Prezentowane przez Schwartza wyniki są bardzo dobre (np. w kolejnych odczytach pojawia się informacja o psie, którego miała rodzina osoby będącej przedmiotem odczytu; choć ekstrasensi nie byli do końca zgodni co do rasy psa, a sceptycy wskazywali, iż u większości rodzin jakiś pies był), ale sam profesor dostrzegł uchybienia. Media widziały klienta — co, jak wiemy z wcześniejszych rozważań — daje pole do czynienia rozmaitych założeń o dużym stopniu prawdopodobieństwa. Media słyszały głos klienta, a zatem jego akcent i tak dalej.

Niepokojący jest fakt, że profesor charakteryzuje się olbrzymim entuzjazmem w kierunku mediumizmu, co najmniej klika razy ulegając korelacji iluzorycznej. W anegdotycznych przykładach z książki, kiedy sensat widzi osoby zupełnie nie kojarzące się klientowi, Schwartz szuka wyjaśnień wymagających prawdziwie ekwilibrystycznej giętkości umysłu, np. że może sensat wciąż jeszcze „odczuwa” duchy poprzednich klientów albo jakieś mary związane z samym eksperymentatorem. Zamienia się to w swego rodzaju swobodną grę umysłu w skojarzenia i próbę dopasowania wszystkiego do wszystkiego.

Kolejne eksperymenty profesora są coraz bardziej wyrafinowane. Nie pozwala mediom widzieć klientów, ogranicza też to, co klient może powiedzieć medium („tak”, „nie”, „być może”). W końcu próbuje także testów, w których medium nie widzi i w ogóle nie słyszy klienta (nie ma od niego zatem żadnej konfirmacji). Charakterystyczne, że im bardziej zobiektywizowane i rygorystyczne stają się testy, tym gorsze są wyniki. Kolejne scenogramy z sesji uzmysławiają zarazem modus operandi ekstrasensów, w którym jak bumerang wraca chęć otrzymywania potwierdzenia od targetu. „Widzę wysoką kobietę z blond włosami. Czy to ma dla ciebie sens?”. „Widzę mężczyznę, który ma na głowie kapelusz. Czy go rozpoznajesz?”. Celowo użyłem słowa „target”, bo jest tu jakiś wspólny mianownik z typowym mediumizmem scenicznym i arsenałem sztuczek psychologicznych.

Spróbujmy teraz odpowiedzieć, co tak naprawdę widzi medium, bo pomijając tę kwestię, fundujemy sobie typową, a paskudną sztuczkę: puszczamy w eter ogólnik, a każdy dopowiada jego treść. Jest to zatem dobry moment, aby podzielić się rewelacją: oto mam do czynienia z trzecią wersją „mediumizmu” i słowa „medium”. Przypomnijmy zatem, że, generalnie rzecz biorąc, medium najpierw było osobą zdolną materializować duchy (a przynajmniej ektoplazmę), powodować lewitację przedmiotów (ze szczególnym upodobaniem do stolików) oraz wyczarowywać z niczego przedmioty. Potem stało się pośrednikiem w rozmowach ze zmarłymi, a za jego pomocą można było przekazać informację dla duchów, prowadzić z nimi ułomny, ale jednak, dialog. Najnowsze medium, nazwijmy je roboczo medium testowym, czyli takie, które zgadza się na przeprowadzanie z nim prac weryfikacyjnych, posiada zdolności znacznie uboższe. Coraz częściej nie ma już możliwości dialogu, zapytania o konkretne rzeczy. Nowe medium jest jednokierunkowym kontraktowcem, jednokierunkowym w tym sensie, że przekazuje to, co widzi i czuje od osoby nieżyjącej do świata żywych, tylko w jedną stronę. Nie potrafi zadać pytania duchowi.

Profesor Gary E. Schwartz.

Na kartach swych książek profesor Schwartz pisze, że za sprawą filmów i seriali telewizyjnych mamy fałszywe wyobrażenie o mediumizmie. To prawda, popkultura pełna jest postaci mających spektakularne zdolności paranormalne — ekestrasensi rozmawiają z duchami niczym koleżanki przez telefony komórkowe. W rzeczywistości jest inaczej: medium testowe raz „otrzymuje” informację o wzroście osoby zmarłej, to znów wie, że lubiła ona muzykę jazzową, albo widzi postać z białymi niezapominajkami. Nawet przy największej sympatii dla mediumizmu nie sposób pominąć konstatacji, że taka, kolejna już, redefinicja co może, a czego nie może medium, wygląda na toporną próbę wybrnięcia z problemu braku dowodów na istnienie mediumizmu i generalnie bardzo sprzyja próbie utrzymania wiarygodności ekstrasensów. Przypomina to zagrywką sądową jakiegoś sprytnego adwokata, który obmyślił plan jak wybronić swojego klienta. Skoro nadzwyczajna, nadmiarowa wiedza sensatów na temat osób zmarłych nie może być uporządkowana, ale przeciwnie — dotyczy tysiąca i jednej rzeczy, nie sposób jej należycie zweryfikować, bo jedynym rozgraniczającym prawdę od fałszu jest subiektywny bliski zmarłej osoby. To on orzeka czy medium powiedziało, czy nie powiedziało prawdę.

Paradoksalnie Schwartz, mimo że w swych książkach przedstawia owe wyniki badań jako dowód na istnienia życia pozagrobowego, przyznaje w nieco zakamuflowany sposób, iż wiara w życie-po-życiu pozostaje, no właśnie, wiarą. W „The Afterlife Experiments” pisze: „Pierwszego stycznia 2000-ego roku ja i Linda [ówczesna partnerka Schwartza — przyp. AG] podjęliśmy niezwykłe noworoczne postanowienie, więcej, Postanowienie Milenijne. Zdecydowaliśmy się żyć jakby hipoteza o wiecznej duszy ludzkiej była prawdą, chyba że pojawią się przekonywające dowody świadczące, iż to nieprawda. Od tego dnia postanowiliśmy podejmować wszelkie decyzje ze świadomością, że nasze życie będzie trwać również po śmierci fizycznej”. Brzmi to bardziej jak religijne confiteor, niż poparta logiką decyzja uczonego.

Pomimo powyższego, wydaje się, iż nawet jeśli profesor uważa transkomunikację via medium za możliwą, uznaje ją za naznaczoną nawisem ułomności rugującym poza ramy twardej nauki. Stąd chyba ewolucja zainteresowań Schwartza i fascynująca próba nawiązania kontaktu z duchami przy pomocy urządzeń technicznych, o czym w dalszej części tej książki.

Natomiast prace badawcze nad mediumizmem kontynuuje była współpracownica profesora doktor Julie Beischel (doktoraty z… farmakologii i toksykologii), która razem z mężem założyła prywatny Windbridge Institute. Od 2017 roku wydzielono z niego Windbridge Research Center, zajmujący się wyłącznie zagadnieniami egzystencji postmaterialnej.

Jej eksperymenty są bardzo ciekawe, a wyniki dają do myślenie. Jednak dopiero dogłębna analiza pozwala postawić właściwe konkluzje. Zatem przyjrzyjmy się temu bliżej. Doktor Beischel przeprowadza swoje eksperymenty z potrójną, poczwórną, a nawet pięciokrotnie ślepą próbą, czyli w standardzie przekraczającym wymogi podwójnej ślepej próby powszechnie akceptowanej przez paradygmat akademicki. Opiszę tutaj model eksperymentu jak najdokładniej — to bardzo ważne, bo tylko dzięki precyzyjnej deskrypcji, będziemy mogli przeprowadzić rzetelną analizę. W imię przejrzystości od razu będę wskazywał moje zastrzeżenia co do poszczególnych procedur. Nie wynika to z a priori sceptycznego spojrzenia na te badania, lecz z chęci oszczędzenia Czytelnikowi konieczności studiowania tego samego tekstu dwa razy.

W badaniu biorą udział następujące osoby:


• Klient (w żargonie ang. sitter) — osoba, która chce się skontaktować z bliskim zmarłym. Certyfikowane Medium będzie wykonywać odczyt, czyli nawiąże monitorowany kontakt z duchem bliskiego Klienta. W teście bierze udział dwóch klientów, ale w opisie skupiamy się na jednym z nich.

• Eksperymentator nr 1 — ma on pełny kontakt/wymianę informacji z Klientem oraz ograniczony kontakt/wymianę informacji z Eksperymentatorem nr 2. Nie ma żadnego kontaktu/wymiany informacji z Certyfikowanym Medium, które wykona odczyt.

• Eksperymentator nr 2 — nie ma kontaktu z Klientem oraz ma ograniczony kontakt/wymianę informacji z Eksperymentatorem nr 1, od którego otrzymuję imię bliskiego zmarłego Klienta. Ma pełny kontakt/wymianę informacji z Certyfikowanym Medium, które wykonuje odczyt pod jego kontrolą.

• Certyfikowane przez Windbridge Medium (o certyfikacji czytaj dalej). Wykonuje ono odczyt w oparciu o dane otrzymane od Eksperymentatora nr 2 i pod jego nadzorem.

• Eksperymentator nr 3 — pojawia się w teście po zakończeniu odczytu. Od Eksperymentatora nr 2 dostaje anonimizowane odczyty od Eksperymentatora nr 1 dane kontaktowe Klienta. Ma pełny kontakt/wymianę informacji z Klientem. Nie ma żadnego kontaktu/wymiany informacji z Certyfikowanym Medium.

Schemat przepływu informacji.

Na początku Eksperymentator nr 1 wybiera parę Klientów, którzy chcą się skontaktować z bliskimi zmarłymi. Ta para jest selekcjonowana z około tysiąca chętnych, którzy zgłosili się do eksperymentu. Nie jest to jednak wybór losowy, lecz taki, w którym zmarli mają się od siebie jak najbardziej różnić. Beischel tłumaczy taki zabieg tym, że ludzie są podobni do siebie i chodzi o uniknięcie pomyłki. Wedle mojej oceny jest to pierwsze bardzo poważne zaburzenie obiektywności eksperymentu i niechciany przez naukowców-entuzjastów dowód wprost, że odczyty mediów mają taki stopień ogólności, iż w dużej mierze stanowią pusty komunikat.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 54.16