E-book
22.05
drukowana A5
31.48
Koloneus

Bezpłatny fragment - Koloneus


5
Objętość:
179 str.
ISBN:
978-83-8351-613-4
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 31.48

Rozdział 1

— Cztery zero cztery, zgłoś się! — Damski głos przemówił z radiotelefonu.

— Cztery zero cztery, jestem. — Odpowiedział Luis.

— Jakieś dziecko dzwoniło z ulicy Cichej siedem. Prawdopodobnie przemoc fizyczna. Możecie to sprawdzić?

— Już jedziemy.

Ulica Cicha znajdowała się cztery przecznice dalej. Wspólnik Luisa, który prowadził radiowóz, zawrócił na pustej i szerokiej ulicy. Zbliżała się trzecia w nocy. Wokół było wyjątkowo cicho, tylko raz na jakiś czas przejechał samochód. Na chodnikach żadnych oznak ludzkiego życia. Mgła pokrywała domki jednorodzinne, które stały oddalone od chodnika o dziesięć metrów. Lampy nad nimi świeciły niewyraźnie, jakby miały przestać zaraz działać.

Luis pracował na policji od dwóch lat i tylko dwa razy zdarzyło mu się takie zgłoszenie. Wcześniej był zwykłym listonoszem, ale od kiedy udało mu się schwytać złodzieja, który ukradł pewnej staruszce torbę, postanowił zostać policjantem. Miał żonę o imieniu Katia i dwójkę dzieci, Sama i Sashe oraz psa Tediego.

Na samą myśl przeszły mu dreszcze. Pamiętał, gdy ostatni raz przybyli do takiego domu, prawie się rozpłakał. Był zbyt wrażliwy, dlatego nie starał się o wyższy stopień. Przecież prawdziwy glina powinien być twardy, znieczulony na każdego rodzaju widoki. Żona i czteroletnia dziewczynka zostały wtedy dotkliwie pobite. Dziewczynka miała złamaną nogę i żebro, zaś jej matka wstrząs mózgu i złamaną rękę, wraz z palcami. Ich mąż spokojnie siedział na wielkim fotelu i palił papierosa, jak gdyby nigdy nic. Był pijany. Bardzo pijany. Luis wiedział o każdym szczególe, ponieważ osobiście odwiedzał je w szpitalu. Czy teraz czeka go to samo?

— Skręć w lewo. — Odezwał się głos w nawigacji.

Obydwoje milczeli. Wiedział, że Buzz również się denerwuje. Przecież pracował na służbie tylko rok dłużej niż on. Widział, jak trzęsą mu się dłonie, które trzymał na kierownicy. Jego czoło było wilgotne, choć może przez to, że zrobiło się dość duszno. Jechał szybko, lecz bez sygnału i świateł alarmujących ich przybycie. Wyjął z kieszeni swe zdjęcie rodzinne, które mieściło się na jednej dłoni. Zawsze je trzymał przy sobie, ponieważ, gdy zatęsknił, mógł spojrzeć w ich radosne oczy. W oczy swych pociech i miłości.

— Jesteś na miejscu. — Poinformowała nawigacja.

Buzz złapał głęboki wdech i spojrzał na Luisa.

— Wchodzę pierwszy. Wiem, jak znosisz takie widoki. Trzymaj się za mną.

Potrafił tylko kiwnąć mu głową. Kiedy jego wspólnik wyszedł, poczuł niesamowity chłód, który przyprawił go o gęsią skórkę. Wyszedł zaraz po nim. Zobaczył jak Buzz wyjmuje pistolet, który zaraz przeładował, więc zrobił to samo. Potem przyjął pozycje pochyłą, choć był dość gruby, potrafił poruszać się w ten sposób truchtem. Luis pomaszerował za nim. Jemu było łatwiej, ponieważ miał w sobie dwadzieścia kilogramów mniej niż jego kompan.

Mgła powoli odsłaniała przed nimi niewielki dom jednorodzinny. Światło paliło się tylko na piętrze w jakimś pokoju, zaś na parterze ciemność stanowiła jedność z nocą. Obaj wzięli w dłoń latarki. Gdy zbliżyli się do drzwi, usłyszeli, jak ktoś zbija szybę, lecz nic nie widzieli. Zatem musiało się to stać z tylnej strony.

— Leć! Zobacz co tam się stało! Ja wejdę do środka! — Buzz krzyknął desperacko i otworzył drzwi kopniakiem.

Nie namyślając się długo, Luis pobiegł w stronę hałasu, wybitej szyby. Czuł, jak pocą mu się dłonie, mimo chłodu. Czuł też mocne bicie serca oraz dreszcze na całym ciele. Przebiegł w kilka sekund i zobaczył uciekającego faceta z nożem w ręku.

— Stój! — Krzyknął i wymierzył w niego.

Ten nie posłuchał, lecz Luis nie miał zamiaru strzelać. To była dla niego ostateczność. Był wysportowany, dlatego z łatwością przeskoczył przez płot, za którym zniknął złoczyńca. Rozejrzał się… Uciekł w lewo. Pobiegł za nim. Wystarczyło kilka chwil i wyprzedził go, wyjmując pałkę, którą uderzył w jego nogi. Podejrzany się przewrócił i upuścił nóż. Policjant od razu ujrzał na niej krew. Ciężki oddech, dał znać o wysiłku, jednak było warto.

— Pokaż ręce! Wysuń je do przodu i rozkracz nogi! — Rozkazał Luis.

— Nie mogę tak żyć… — Wymamrotał pod nosem i zaczął wstawać.

— Leż! Nie wstawaj! Leż i połóż ręce na głowie!

Mężczyzna nie słuchał go i wstał. Miał na sobie czarną bluzę z kapturem na głowie. Kaptur był tak głęboki, że w ciemności zasłaniał nawet twarz.

— Musisz pozwolić mi odejść. — Nieznajomy oznajmił szeptem.

— Nic nie muszę. To ty musisz mnie słuchać! Jak za chwilę się nie położysz to będę musiał strzelać! — Jego głos drżał.

— Nie zrobisz tego.

— Zrobię! Lepiej się kładź!

Zignorował jego groźby i odwrócił się, po czym poszedł spokojnie w przeciwną stronę.

— Luis, jesteś tam? — Usłyszał w swoim radiofonie głos wspólnika.

Zdekoncentrowany nie wiedział co ma robić. Trzymał pistolet wymierzony w mężczyznę, lecz drugą ręką odebrał sygnał.

— Jestem.

— Facet zabił trójkę dzieci…

W jednej chwili Luisowi popłynęły łzy i samoczynnie nacisnął spust. Hałas rozgromił się na kilka przecznic jak petarda. Napastnik padł dwadzieścia metrów od niego. — Co ja zrobiłem? — Pomyślał, lecz było już za późno na odwrót. Pocisk został oddany, a morderca był ranny lub nie żył. Poszedł niepewnym krokiem w stronę leżącego.

— Ej! Jeśli mnie słyszysz, podnieś ręce na głowę!

— Luis! — Odezwał się Buzz z radiotelefonu. — Luis! Co to był za hałas? Strzelałeś?

— Tak. — Złapał za sprzęt. — Facet, który zabił te dzieciaki, leży przede mną. Nie wiem, czy jest martwy…

— Jeszcze jeden facet? Ja tutaj też mam jakiegoś, ale spokojnie wezwałem już posiłki i karetkę.

— Dobra.

— Sprawdź, czy on żyje. Ja pilnuję tu tego drugiego.

Nie odezwał się już. Powiesił na swą pierś radiotelefon, gdy był tuż przy nim.

— Ej! Żyjesz? — Zapalił latarkę i ujrzał bluzę, jeansy oraz buty, które miał na sobie, bez ciała. — Co do…

Cofnął się i omal nie przewrócił. Oparł się o mur i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zaczął się rozglądać, gdyż pomyślał, że mógł uciec nago… — Ale jak to? Przecież obserwowałem go cały czas. — Jego oddech zaczął przyspieszać bicie serca. Usłyszał sygnał karetki, wraz z policją. Nie zauważyli go. Przejechali obok i stanęli przy domie, w którym doszło do morderstwa. Nie mógł tak tego zostawić, choć nie mógł pozbierać myśli i nie miał na to realnych wytłumaczeń, postanowił powiedzieć o tym Buzzowi i pokazać mu ciuchy.

Przeskoczył więc przez mur i popędził na miejsce zbrodni. Wokół błyskały niebiesko — czerwone światła. Ludzie z sąsiednich domów zaczęli wychodzić zdezorientowani. Przy domie, w którym doszło do tak tragicznych zdarzeń, stali policjanci. Luis zauważył Buzza wychodzącego na zewnątrz. Wyglądał równie blado jak on.

— Buzz! Buzz! — Krzyknął Luis.

— Co jest? Gdzie ty byłeś? Gdzie ten drugi? Jest martwy?

Zdyszany, stanął naprzeciw i pochylił się, by złapać oddech.

— On… On zniknął…

— Jak to? Uciekł ci? Luis mówiłem, żebyś sprawdził, czy żyje…

— Nie! On nie uciekł!

— Więc gdzie jest?

— Nie wiem… Jego ciuchy leżą na chodniku.

— Jego ciuchy? Żartujesz sobie?

— Nie… Mówię serio. Chodź i sam zobacz.

— Luis, niedługo tu będą detektywi, media, federalni i co tylko. Będą chcieli od nas informacji. To nie jest najlepszy pomysł, żeby oddalać się od miejsca zbrodni. Jeśli ci uciekł, to trudno. — Złapał go za ramie i poszedł w kierunku domu oraz tłumu policji i służby medycznej. — Wiem, że ciężko to przechodzisz, ja także, ale proszę cię. Dla naszego dobra, nie wciskaj im tego, że sprawca znikł i zostawił po sobie ciuchy.

— Kiedy tak było!

Wspólnik spojrzał na niego litościwym wzrokiem.

— W porządku. Niech będzie. Zostawił ciuchy i uciekł nago, żeby przebrać się gdzieś po drodze. Mogłeś to przeoczyć, jak się rozbierał.

— Nie Buzz…

— Tak powiesz… Proszę. — Zatrzymał się naprzeciw niego.

— Dobrze. — Zgodził się, choć jego myśli mówił coś innego.

Z domu właśnie wyprowadzali podejrzanego, który miał na sobie takie same ciuchy jak ten, którego postrzelił Luis. Miał na sobie nawet ten głęboki kaptur.

— To ten którego, zatrzymałem. — Powiedział Buzz.

— Nie… To nie może być prawda. Nie! — Odrzucił kolegę na bok i popędził w stronę nieznanego mężczyzny, który był pod eskortą dwóch tajniaków.

— Luis! — Usłyszał, lecz nic nie potrafiło go zatrzymać.

Czuł na sobie wzrok innych, ale mimo wszystko, zaszedł ich od tyłu, złapał za jego czarny kaptur i pociągnął go do siebie. Błysk świateł rozświetlił jego ciemnoskórą karnację. Miał duże, wypukłe oczy, szeroki nos i grube usta.

— Co robisz? — Odezwał się jeden z tajniaków.

Zatrzymali się na chwilę, przez co mógł przyjrzeć się jego twarzy dłużej.

— Chciałem go tylko zobaczyć… — Odparł szeptem i staną dęba.

Mężczyzna kątem ust, uśmiechnął się do niego, a w oczach miał pustkę. Widział, jak powieki mu się przymykają z wyczerpania, a jego ręce ociekają krwią.

Buzz podszedł do nich i naciągnął mu z powrotem kaptur na głowę. Wtedy wyglądał znów tak samo, jak ten, którego ścigał.

— Masz brata bliźniaka?! — Zapytał, gdy tajniaki byli już z podejrzanym przy radiowozie.

— Luis! Oszalałeś? Wszyscy widzą co robisz, media robią zdjęcia i nagrywają to… Otrząśnij się!

Mężczyznę wepchnięto do izolatki, z tyłu radiowozu. Zdążył utworzyć oddechem parę na szybie i przez kraty napisać — to nie ja. Po czym odjechali na sygnale. Luis nie wiedział co ma o tym myśleć. Stał wciąż w jednym miejscu, patrząc, jak radiowóz z eskortą się oddala.

— Hej! Czy pan znał tego sprawcę? — Zapytała z daleka jakaś dziennikarka. Nie mogła podejść bliżej, gdyż teren był odgrodzony taśmą. — Co wydarzyło się w domu? Kto był ofiarą?

Odszedł od kamer i zdjęć, które błyskały mu po oczach. Buzz poruszał się obok niego.

— Stary, słyszysz mnie?

— Tak. — Odpowiedział krótko. Myślami był wciąż przy tamtym facecie.

— Co cię opętało?

— Nic. — Wszedł do domu, w którym dokonano zbrodni.

W środku ujrzał całkowity chaos. Meble, łóżka, obrazy ze ścian, stół i krzesła były porozrzucane po całej powierzchni. Czuł pod stopami zgrzyt drobnych kawałków szyby, kiedy zbliżał się do kuchni, poczuł smród siarki zmieszanej z krwią. Leżała tam mała dziewczynka z rozciętą czaszką. Miała, może osiem lat.

— O nie… — Zakrył usta dłonią. Chciał się rozpłakać, jak i zarazem czuł przenikliwy gniew.

— Chodź, idziemy stąd. — Buzz złapał go za rękaw i pociągnął.

Kiedy się odwrócili, za nimi stał wysoki mężczyzna w garniturze o szerokich barkach.

— Detektyw Max Colin. Chciałbym zadać wam kilka pytań. — Pokazał swoją legitymacje. — Czy mielibyście chwilę?

— Tak, oczywiście. — Odezwał się Buzz.

— Przejdziemy może do salonu. Jest tam sofa, na której można usiąść.

Luis poszedł za nimi, choć miał ochotę wyrwać się z tego miejsca, pojechać do domu, zobaczyć dzieci, położyć się obok żony i przytulić ją bardzo mocno.

W salonie była tylko zbita szyba, przez którą przedostał się ten drugi. Luis patrzył się na nią, jak zahipnotyzowany. Prócz zbitej szyby, te pomieszczenie było w stanie nienaruszonym. Detektyw usiadł pierwszy, a za nim Buzz.

— Mógłby pan usiąść z nami? — Odezwał się Max.

— Jasne. — Nagle się ocknął i usiadł.

— Najpierw poproszę wasze imiona i nazwiska.

— Buzz Word.

— Luis Passt. Przez dwa “s”.

Detektyw zapisał to w swoim notatniku i zaczął zadawać kolejne pytania;

— Więc może najpierw pan Buzz. Proszę opowiedzieć mi, co pan zobaczył na miejscu zdarzenia?

— Więc tak… Kiedy wszedłem do domu, była całkowita ciemność. Miałem latarkę, więc bez przeszkody pokonywałem kolejne pomieszczenia. Na parterze, znalazłem zamordowaną dziewczynkę, która jeszcze drgała, a krew ciekła jej z głowy. Usłyszałem hałasy na górze, więc wszedłem tam i zobaczyłem coś co mnie przeraziło…

Uwagę Luisa przykuły te słowa. — Buzza coś przeraziło? — Pomyślał.

— … Mianowicie pentagram i ołtarz jakichś satanistycznych wyznań. Widziałem coś takiego w filmach. Na środku pentagramu siedział właśnie ten mężczyzna. W ręku miał tylko telefon z włączoną kamerą. Na obrzeżach pentagramu leżały kolejne dwie dziewczynki. Nie wiem, ile mogły mieć lat…

W głowie Luisa zawirowało. Przypomniał sobie czasy, kiedy sam robił z kolegami pentagramy. Był wtedy w wieku nastoletnim. Ofiarami zaś były wtedy koty. Teraz nie skrzywdziłby nawet robaka. Spojrzał znów na szybę i zobaczył nieznajomego z tą samą czarną bluzą i kapturem.

— To on! — Krzyknął i wstał, wyciągając broń.

Zdezorientowani Max i Buzz, wstali razem z nim i natychmiastowo zareagowali tak samo. Mężczyzna z kapturem schował się za ścianą, klękając pod oknem. Luis przeskoczył sofę i wychylił się przez okno z bronią w ręku, lecz nikogo już tam nie było. Rozejrzał się na boki. Zobaczył tylko biały płot, dwa duże drzewa i małe krzaki z porzeczkami.

— Gdzie jesteś!? — Wyszedł zbitym oknem na podwórko.

Minęło kilka sekund i zjawili się tam policjanci, którzy również się rozglądali. Ślad jakby po nim zaginął. Schował pistolet, gdy jeden z gliniarzy do niego podszedł;

— Co tu się dzieje? Kto tu był?

— Morderca… — Odparł i obrzucił go krótkim wzrokiem, po czym wszedł przez okno do salonu.

— Czy ktoś mi może wytłumaczyć co tu się do cholery dzieje? — Zapytał poirytowany detektyw.

— Tak. — Przyznał Luis. — Oprócz tego, którego złapał Buzz, jest jeszcze jeden.

— I on tutaj przed chwilą był!?

— Tak.

— Jak był ubrany?

— Niebieskie jeansy, czarna bluza z głębokim kapturem na głowie i adidasy białego koloru.

Detektyw panicznie złapał za radiotelefon i nadał swój sygnał.

— Do wszystkich zebranych przy Cichej siedem, szukajcie podejrzanego. Był jeszcze jeden. Powtarzam był tu przed chwilą jeszcze jeden! Ubrany w niebieskie jeansy, czarną bluzę z kapturem na głowie. Na nogach białe adidasy. — Odłożył sprzęt. — Szlag by to! Jak to się stało? Gdzie on był?

— Uciekł przez tą szybę. — Wskazał palcem. — Dogoniłem go… Nawet w niego strzeliłem, ale… — Spojrzał na Buzza, który pokiwał mu głową. — Zdążył uciec…

— Ranny? Dogoniłeś go, gdy był sprawny, a rannego już nie potrafiłeś?

— Nie… Bo on…

Max patrzył na niego, trzymając swój notes. Z nerw drgało mu lewe oko.

— Bo co?!

— Nie wiem jak to się stało… — Usiadł na sofie i opadł z sił. Czuł bezradność.

— Mi mówił, że chybił, ponieważ podejrzany poruszał się zwinnie. — Odezwał się Buzz. — Proszę mu wybaczyć, jest wyczerpany tym wyścigiem oraz tym widokiem. Na pewno zda raport jutro. Jak się wyśpi.

Nastała chwila ciszy. Słychać było tylko ciężki oddech detektywa.

— Mam taką nadzieję… — Zwinął notes, schował go i udał się w kierunku wyjścia. — Do zobaczenia panowie.

— Do widzenia.

Patrząc w sufit z odchylaną głową do tyłu, zaczął on mu wirować, jakby znalazł się na karuzeli. Usłyszał stłumiony głos Buzza, lecz nie miał pojęcia co dokładnie mówił. Przyglądał się jego rozdwojonej twarzy, jakby widział ją pierwszy raz. Głowa opadała mu na boki. Czuł, że traci siły, lecz nie wiedział, dlaczego. Bał się, że to jego ostatnie sekundy życia. Gdy spojrzał w zbite okno, on znów tam stał i przyglądał się. Choć nie widział jego twarzy, słyszał jego szyderczy śmiech. Chciał wstać, by znów spróbować go pojmać, jednak przewrócił się i dalej nastała tylko ciemność.

Po chwili pojawiła się mgła i lampy. Rozejrzał się na boki. Znajdował się w korytarzu, całkiem sam. Patrzył przez okno. Nagle zobaczył zbliżający się radiowóz. Chciał się ruszyć, lecz nie mógł. Z impetem, jakaś siła ruszyła jego nogami. Pobiegł na górę i zapalił światło, choć to nie były jego ruchy. Nie mógł zapanować nad swoim ciałem. Zobaczył mężczyznę, który klęczał na środku ogromnego pentagramu, tak jak opisywał Buzz. Na jego krańcach, po obu stronach leżały dziewczynki, które miały związane ręce i nogi jakimś grubym sznurem. Chciał je odwiązać, lecz mógł o tym tylko pomyśleć. Jego ciało było pod kontrolą kogoś innego.

Wyjął nóż i podszedł do jednej z dziewczynek. Złapał ją za włosy i odchylił głowę. — Nieee! — Krzyczał w środku, lecz na zewnątrz nie było tego słychać. Mógł tylko się przyglądać. Nawet nie potrafił zamknąć oczów. Jednym cięciem, rozciął gardło dziewczynki. Potem podszedł do drugiej i zrobił to samo. Krew rozlała się na cały pentagram, a facet po środku nie reagował. W momencie cięcia, ujrzał ciemną dłoń. To nie było nawet jego ciało.

Po zamordowaniu dwóch dziewczynek, pobiegł do kuchni, gdzie leżała jeszcze jedna. Jednak jej tam nie było. Znienacka wyskoczyła z kredensu z nożem w ręku i chciała mu zadać śmiertelny cios. Sprawca nie odczuł bólu, nawet trochę. Nóż tak jakby odbił się o jego ciało i kontratakiem uderzył nim w głowę dziewczynki. Krew zaczęła tryskać we wszystkie strony na ściany. Potem pobiegł w kierunku okna i wyskoczył, zbijając szybę swym ciałem.

Szedł powoli, w stronę płotu. Luis, który został uwięziony w tym ciele, był zrozpaczony, lecz nie potrafił uronić nawet łez. Jego ruchy, odczucia i myśli się w ogóle nie liczyły. Usłyszał krzyk, który był mu znajomy. Odwrócił się i zobaczył siebie. To był dla niego szok. Zaczął uciekać, mimo gróźb.

— To tylko zły sen… — Pomyślał.

Przewrócił się zaraz po tym, jak dostał w uda z policyjnej pałki. Luis wiedział, że zaraz zostanie postrzelony. Miał tylko nadzieje, że będzie wciąż żył. Z zielonych oczów sprawcy, dojrzał jakim przerażonym jest gliniarzem. Jakim miękkim i niedojrzałym do tego zawodu. Wcale się nie dziwił, że to jego trzecie, tak poważne zlecenie. Na miejscu komendanta, nie dawałby nawet jednego takiego przypadku, komuś kto nie potrafi pewnie trzymać w ręku pistolet.

Odliczał sekundy, kiedy nastanie huk z pistoletu. Właśnie szedł w przeciwnym kierunku. Usłyszał szum w radiotelefonie policjanta. — Jeszcze tylko chwila. — Nagle usłyszał strzał, a czas jakby zwolnił do tego stopnia, że widział pocisk, który leciał w jego kierunku, gdy się odwrócił. — Tego nawet nie zdążyłem zobaczyć — przypomniał sobie.

Zapadł się pod ziemię, a gdy znów ujrzał świat, stał tuż za policjantem, którym był on. Przyglądał się jak podchodzi powoli do ciuchów, które tam zostawił i jak potem był w zmieszany, gdy zobaczył, że to tylko ciuchy.

Gdy w swoim prawdziwym ciele pobiegł na miejsce zbrodni, on w innym ciele wziął ciuchy i nóż, który mu wypadł z ręki i pobiegł do radiowozu, którym przyjechali z Buzzem. Mimo, że zebrało się pełno gliniarzy, nikt go nie zauważył, ponieważ ich auto było najdalej wysunięte od domu. Wszedł do niego, mimo że było zamknięte. Schował ciuchy pod tylnie siedzenie, a nóż wsadził w kieszeń od kurtki Buzza. Potem wziął telefon Luisa i zadzwonił na komendę.

— Posterunek policji, słucham. — Odezwał się jakiś starszy mężczyzna.

— Chciałem zgłosić zabójstwo trójki dzieci — usłyszał własny głos i nie mógł uwierzyć. Wcale tego nie mówił, choć wyglądało to, jakby tak robił. — Jestem policjantem i razem z moim partnerem mieliśmy zgłoszenie o przemocy domowej. Jednak zamiast interweniować, on wziął nóż… i… — Odegrał histerię w swoim głosie.

— Proszę mówić.

— I zabił te dziewczynki…

— Gdzie to się stało?

— Cicha siedem.

— Gdzie pan teraz jest? Jaka jest pana godność?

Rozłączył się, odłożył telefon i wyszedł. — Co on zrobił? — Luis chciał wyjść z ciała, lecz czuł się jak dżdżownica uwięziona w cienkiej słomce.

— Pozwól mi wyjść! — Krzyczał litościwie. — Proszę! Chcę stąd wyjść! — Krzyczał jeszcze bardziej, gdy zbliżył się do gromady policjantów, stojących obok domu.

Nikt go nie zauważył i nikt go nie usłyszał. Poszedł na podwórko i przyglądał się przez dziurę w szybie jak rozmawiają z detektywem. Kiedy Luis w swoim ciele go zauważył, zapadł się znów pod ziemię i pojawił się za sofą przykucnięty. Poczekał aż przyjdzie z powrotem. Kiedy detektyw już odszedł, złapał Luisa za głowę, po czym tracił równowagę. Następnie wstał i wyskoczył znów przez okno. Stanął na chwilę, patrząc na niego i śmiejąc się cicho. Gdy padł, nastała ciemność.

Obudził się zdyszany na podłodze. Buzz otrząsał go jeszcze przez moment, lecz przestał, gdy zobaczył, że odzyskuje siły. Nagle jego wspólnik złapał się za ramię, które zaczęło mu krwawić. Wydał z siebie bolesne krzyki, a potem padł na sofę, niczym rzucona lalka. Inni policjanci przybiegli, rozglądając się po salonie. Luis wstał z podłogi i podzedł do Buzza. Tym razem on był nieprzytomny.

— Buzz! Słyszysz mnie!? Buzz!?

Rozdział 2

Siedział w poczekalni, gdyż opieka medyczna zabrała Buzza do szpitala, po tym jak detektyw Max otrzymał telefon od policji. Nie miał pojęcia o co chodzi. Przecież Buzz interweniował, nie zabijał. To była, długa i dziwna noc. Na szczęście dochodziła już godzina szósta. Luis spoglądał nerwowo na swój srebrny zegarek, co jakiś czas. Chodził z kąta w kąt, po czym usiadł na chwilę i znowu chodził. Jego szeroka szczęka chodziła we wszystkie strony. Zaciskał swe zęby tak bardzo, że później czuł, jak go bolą.

Usiadł, złapał się za głowę. Pomiędzy palcami, przechodził grzbiet gęstych, ciemnych włosów, gdy pochylał głowę w dół. Czekała go rozmowa z detektywem. Wiedział o tym. Co miał mu powiedzieć? Nie miał pojęcia, że jego wspólnik mógłby być bandytą. — Przez te wszystkie lata nie widziałem w nim podejrzenia o jakiekolwiek wykroczenia.

Szpital, w którym przebywał, pracowała jego żona Katia. Niedługo miała przyjść. Dopiero wtedy przypomniało mu się, że mogła dzwonić. Wyjął więc telefon z marynarki. — Siedemnaście nieodebranych połączeń? Katia mnie zabije… — Przemówił szeptem. Pod spodem zobaczył połączenie wychodzące na posterunek policji. Nie miał pojęcia, jak się tam ten numer znalazł. Wstał i miał zamiar zadzwonić do żony, kiedy podszedł do niego detektyw.

— Dzień dobry panie Luis. — Stanął z sińcami pod oczami od niewyspania.

Wtedy pomyślał sobie, że wygląda tak samo. Czuł zmęczenie, ale nie chciał opuścić szpitalu, dopóki nie dostanie jakichś informacji.

— Witam.

— Przejdźmy się może. — Pokazał ręką na wprost. Jego garnitur, odwzorowywał jego posadę. Był ważnym i szanowanym człowiekiem wśród gliniarzy.

— Co z Buzzem?

— Doszedł do siebie częściowo, ale nic nie pamięta. Lekarze mówili, że może to potrwać kilka dni, zanim wróci do normy.

Wtedy przypomniał sobie ten widok. Jego ramię… Zaczęło krwawić, tak nagle.

— Mogę go zobaczyć?

— Obawiam się, że nie. Jest teraz pod nadzorem naszych ludzi. Wkrótce zadzwonimy do jego rodziny, a potem odbędzie się proces i pan będzie przemawiał jako świadek.

— To niemożliwe, że Buzz…

— Sam pan zadzwonił, więc proszę nie mydlić mi oczów, panie Luis. — Przerwał mu. — Ja rozumiem, że to pański kumpel, ale dobrze pan postąpił przyznając, że pan Buzz jest przestępcą.

— Ja? Ja nigdzie nie dzwoniłem!

— Proszę się uspokoić. Rozumiem, że przy koledze nie chciał pan zeznawać jego win, ale pana Buzza już nie ma przy nas, a ja o wszystkim wiem.

— To on…

— Od razu lepiej. — Max podszedł do automatu z kawami i kupił jedną.

— Nie! Nie chodzi mi o Buzza. To ten, którego ścigałem. Widziałem go potem za szybą i… — Znów go zobaczył.

Przechodził obok tłumu ludzi na końcu wąskiego korytarza i spojrzał na niego spod kaptura, po czym wyszedł na zewnątrz. Luis bez słowa pobiegł w jego stronę.

— Ej! Gdzie biegniesz?!

— Tam jest! — Pokazał palcem.

W mgnieniu oka dobiegł do wyjścia, otworzył drzwi i rozejrzał się. Wszędzie było pełno ludzi. Przyglądał się każdej twarzy szczegółowo, choć robił to szybko. Nagle ktoś złapał go za rękę. Luis odruchowo ścisnął tej osobie palce, które go zaciskały. To była jego żona. Puścił je, gdy zobaczył duże niebieskie oczy, długie rzęsy, wąskie brwi, szerokie usta i kościste policzki.

— Co tu robisz? Dzwoniłam do ciebie tyle razy…

— Przepraszam cię Katio… Buzz wylądował w szpitalu i przyjechałem tu za nim.

— Buzz? Mogłeś zadzwonić.

— Tak wiem, ale… Nie widziałaś przypadkiem mężczyzny w ciemnej bluzie z kapturem?

— Yyy… Raczej nie… Dlaczego pytasz?

— Tej nocy widziałem, jak zabił trzy dziewczynki.

— Co? — Zasłoniła usta. — Był tutaj?

— Tak, widziałem go, on… bawi się ze mną. Pojawia się, a potem ucieka.

— Panie Luis, o czym pan mówi? — Odezwał się detektyw, który stał za nim.

Passt odwrócił się niepewnie i zobaczył zdyszanego detektywa. Cóż, miał swoje lata, więc to nie dziwne, że drobny wysiłek dał mu się we znaki.

— Mówiłem panu, że był ktoś jeszcze. To nie Buzz. Jestem tego pewny.

Max podszedł do niego ze zmartwioną miną i poklepał go po plecach.

— Niech pan odpocznie. Jest pan zmęczony, tak jak ja. Po drzemce, zajmiemy się tą sprawą. — Po czym wrócił do szpitala. — Do zobaczenia! — Krzyknął przy drzwiach.

— Katia, nie wiem co mam robić. Byłem w jego głowie i widziałem, jak je zabił.

— Kochanie… — Przytuliła go i spojrzała mu głęboko w oczy. — Jedź do domu, odwieź dzieci do szkoły i idź spać, dobrze?

Spojrzał na nią zagubionym wzrokiem. W uścisku żony czuł się inaczej. Zapomniał przez chwilę o całej sprawie. Uścisnął ją za to mocno i pocałował w czoło.

— Dobrze. Tak zrobię.

— Idź już. Ja też lecę, bo jestem spóźniona. Pa, kocham cię. — Odeszła, machając mu dłonią.

— Też cię kocham.

Stał jeszcze przez jakiś czas i przyglądał się ludziom. Przypominał sobie o każdym szczególe, kiedy znalazł się w głowie mordercy. Jednym z nich był nóż i ciuchy, które nieznajomy zostawił w radiowozie. Pobiegł więc do niego, otworzył drzwi, sprawdził, czy coś jest pod tylnym siedzeniem, potem z przodu. Zaczął rozrzucać wszystko na chodnik, sprawdził każdy szczegół, lecz niczego, co on zostawił, nie było. Zobaczył gapiących się ludzi w jego stronę i przez moment nie wiedział co robić. Jednak ostatecznie zaczął zbierać wszystko do auta. — Muszą się tak gapić? — Pomyślał poirytowany. Chciał jak najszybciej wsiąść za kółko i odjechać. Została mu jeszcze połowa rzeczy. Zdjęcia, broszurki, latarki, słodycze, puste paczki po chipsach, butelki po napojach i wodach oraz kartki z długopisami.

Gdy już wreszcie wyjechał, zaczął dzwonić do niego telefon. Początkowo nie chciał odbierać, ponieważ skupiał się na drodze, zwłaszcza, że był przemęczony. Nie dawało mu jednak spokoju, gdy telefon zadzwonił po raz szósty. Zatrzymał się na światłach, sięgnął do marynarki i zobaczył, że dzwoni do niego własny numer. Pomyślał, że to jakiś błąd w systemie i zignorował to. Wyłączył dźwięk i wibrację, po czym ruszył dalej, gdy zapaliło się zielone światło.

Dojeżdżając do domu, otworzył swój garaż i spojrzał instynktownie na okno z prawej strony. On tam stał i pokazywał zakrwawiony nóż.

— Nie! — Krzyknął przeraźliwie i zatrzymał ostro auto. Wybiegł, unosząc broń.

Nieznajomy mężczyzna odszedł od okna, a Luis przebił się przez nie. Znalazł się w domu, wśród kawałków szyby. Kuchnia była pusta. Usłyszał kroki w pokoju syna. Ostrożnie, lekkim truchtem, przemieścił się tam. Otworzył drzwi kopniakiem, lecz Sama nigdzie nie było. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Naprzeciwko znajdował się pokój córki, Sashy. Z rozpędu, wywarzył je ramieniem. W rogu zobaczył Sama, ściskającego siostrę. Byli przerażeni.

— Tata! — Krzyknęli obaj zrozpaczeni. Natychmiast go przytulili.

— Dzieci… Był tu jakiś pan?

— Nie. Nikogo nie było… — Odpowiedział Sam z szybkim oddechem.

— Na pewno?

— Tak.

Sam miał dziesięć lat i był starszy o dwa lata od swojej siostry. Miał zielone oczy po Luisie i blond włosy po Katii, zaś Sasha ciemne włosy po ojcu, a niebieskie oczy po matce.

— Chodźcie ze mną. Trzymajcie się blisko mnie. Rozejrzymy się jeszcze po mieszkaniu.

Sasha złapała go za nogawkę, a Sam szedł obok niego. Poszli do łazienki, salonu, pokoju. Sprawdzili jeszcze raz kuchnie i znów pokoje. Nikogo nie było. Zero śladu włamań. Nic nie zostało skradzione. Wszystko leżało na miejscu.

Po całej tej akcji, wyjął telefon i zobaczył dwadzieścia nieodebranych połączeń od swojego numeru. Nie miał czasu, na to by zająć się tą sprawą. Po prostu wyłączył i włączył telefon, z nadzieją, że połączenia ustaną. Gdy już się włączył, zadzwonił do firmy, zajmującej się naprawą okien. Mieli przyjechać popołudniu, więc zdąży się wyspać.

— Dzieci szybciej! Za pół godziny wyjeżdżamy do szkoły!

— Już! Zakładam bluzę! — Odpowiedział Sam w swoim pokoju.

— Ja już idę! — Odezwała się Sasha.

Sprzątał rozbite szkło. Te większe kawałki wziął w dłoń i wrzucał w worek. — Ja chyba powoli wariuję. Widzę go wszędzie…

Przez nieostrożność skaleczył sobie wskazujący palec.

— Cholera! — Zacisnął go i sięgnął po apteczkę w lewej górnej szufladzie, pod zlewem.

Coś zaczęło bulgotać. Spojrzał na kuchenkę, na której postawił mleko. Spod pokrywki kipiała czerwona jak krew piana. Spływała powoli na blat. Luis stał i przyglądał się osłupiony.

— Tato! — Usłyszał głos córki, która stała obok niego.

— Co się stało? — Zamrugał kilkakrotnie.

— Mleko.

Spojrzał ponownie. Piana kipiała jak wtedy, lecz była zwyczajna, biała. Wyłączył grzałkę.

— Dziękuję.

Owinął sobie palec bandażem i nasypał dzieciom płatki kukurydziane. Po dwudziestu minutach byli już gotowi do wyjścia.

— Kto ostatni przy samochodzie, ten zgniłe jajo! — Krzyknęła dziewczynka z uśmiechem, gnając do przodu.

Chłopak pobiegł za nią i równo dotarli do auta, które stało obok garażu.

— Tato, jesteś zgniłym jajem! — Stwierdził Sam, śmiejąc się w niebogłosy z siostrą.

Szedł, uśmiechając się kątem ust, jednak myślami był wciąż przy mężczyźnie, który mu się ukazywał. — Może to duch? — Pytał sam siebie w myślach. — Jak tak, to czego ode mnie chce? — Otworzył auto, dzieci wsiedli do tyłu, a on za kierownicę.

— Zapnijcie pasy proszę.

— Już zapięte. Sahsa też zapięła.

— Dobrze, jedziemy.

Do szkoły droga była krótka. Minęło zaledwie dziesięć minut, kiedy podjechali pod budynek, który układał się w kształcie “u”. Po środku znajdowało się boisko. Z każdej strony dzieci przychodziły z rodzicami lub opiekunami. Te większe zaś, chodziły same w grupkach, nie zwracając uwagi na tłok. Sam i Sasha wyszli z samochodu, żegnając się z Luisem.

— Pa tato.

— Pa tato.

— Do zobaczenia, widzimy się w domu później.

Zanim wyruszył, spojrzał na telefon. Trzydzieści nieodebranych połączeń od własnego numeru. — Co jest z tym telefonem? — Zmarszczył brwi i go wyłączył. Zawrócił i pojechał z powrotem do domu. Jego telefon, który leżał obok na siedzeniu, znów zaczął dzwonić, mimo tego, że Luis go wyłączył. Tym razem dzwonił z dźwiękiem i wibracją, które również wyłączył. Spojrzał szybko na ekran. Jego numer. Miał tego dość. Odebrał dla świętego spokoju, choć wiedział, że to głupie.

— W końcu odebrałeś. — Odezwał się stłumiony głos.

— Halo? Kto mówi?

— To ja, twój nowy przyjaciel…

— Jaki przyjaciel? Jak to możliwe, że…

— Że dzwonisz sam do siebie? Możliwe. Niedługo będziemy jednością. To tylko kwestia czasu.

— Kto mówi? I o czym ty mówisz!?

— Znasz Bradleya? Tego, którego Buzz aresztował dziś w nocy?

— Nie. Skąd ty… Ty jesteś tym gościem, który mi uciekł! — Zahamował, skręcając ostro w bok. Wjechał częściowo na chodnik, a para, która przechodziła tamtędy rzuciła się na trawnik.

— Uważaj, bo byś ich rozjechał. — Roześmiał się szyderczo.

Zostawił telefon na siedzeniu i wyszedł z auta, po czym przeprosił parę.

— Idiota! — Rzuciła groźnym spojrzeniem młoda kobieta.

— Facet byś nas rozjechał! Kto ci dał prawko? — Odezwał się mężczyzna.

— Przepraszam. Naprawdę mi przykro.

Podnieśli się, otrzepali ciuchy i odeszli z zachmurzoną miną. Luis pośpiesznie wziął telefon pod ucho.

— Cóż za uprzejmość! — Śmiał się cały czas.

— Słuchaj, jeżeli wstawisz się na komendę jeszcze dzisiaj, dopilnuję żebyś nie dostał dożywocia, ale jeśli się nie pojawisz…

— To co? Zabijesz mnie? — To go rozśmieszyło jeszcze bardziej.

— Nie. Znajdę cię i zgnijesz w pierdlu. Rozumiesz?!

— Ależ oczywiście panie Luis, a teraz ty mnie posłuchaj. Życie Bradleya, zakończy się dziś o dwudziestej trzydzieści trzy. Jeśli chcesz zdążyć go przesłuchać, by wiedzieć co cię czeka, to lepiej zrób to zanim się powiesi. No chyba, że lubisz niespodzianki. Ja zaś uwielbiam, jak ludzie są świadomi tego, że niebawem coś się stanie… Uwielbiam, gdy się boją… Czuję to… Czuję zapach tego lęku… Mmm, czuję ten smak… Palce lizać.

— Ty debilu! Znajdę cię i zniszczę!

— Grozisz mi krawężniku? — Znów się roześmiał. — Nie masz takiego prawa.

Nagle telefon się wyłączył. Miał ochotę nim rzucić, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Zobaczył w lusterku, że para, którą by o mało rozjechał, stoi i go nagrywa telefonami. Nie miał ochoty wychodzić i kłócić się z nimi. Po prostu odjechał. Chciał jak najszybciej znaleźć się w łóżku i zasnąć. — To tylko halucynacje, przez to co dziś w nocy zobaczyłem… — Powtarzał sobie całą drogę.

Jak już dotarł do domu i wjechał w garaż, telefon znów zadzwonił. Luis nie patrząc nawet w ekran, odebrał szybko połączenie.

— Mam większe prawa niż myślisz! Jak następnym razem cię zobaczę, nie zawaham się strzelić!

— Luis? — Odezwał się damski głos.

— Katia? — Przez moment nie wiedział co powiedzieć. Z jego czoła poleciały kropelki potu.

— Ten ktoś do ciebie dzwonił? — W jej głosie rozpoznał niepokój.

— Tak, ale nie martw się. Nic nam nie zrobi. Jestem policjantem i wiem, jak chronić moją rodzinę. Poza tym, on się mnie boi. Będzie się ukrywał.

— Jakby się bał, to by do ciebie nie dzwonił i nie byłbyś taki wkurzony.

— On po prostu… Próbuje mnie przełamać, żebym sobie odpuścił. Ale ja mu nie odpuszczę. Wrobił Buzza i… Zranił go… — Nagle zdał sobie sprawę z tego, że to może być jakiś byt, który chce jego ciało. Przecież ta rana pojawiła się tak nagle… — Przepraszam, muszę kończyć.

Rozłączył się, wyszedł z samochodu i wspiął się po drabinie na strych. Miał tam pełno kartonów i starych rupieci. Szukał wielkiego pudła z napisem “księgi”, które kiedyś studiował dla swojej przyjemności. Po trzech minutach poszukiwań, znalazł to co chciał znaleźć. Wyniósł pudło ze sobą, położył je w salonie i otworzył zawartość. W środku znajdowały się grube księgi, które były związane z okultyzmem. Wszystkie koloru czarnego z czerwonymi napisami, tylko tytuły były inne. Pierwszą, którą wyjął to “Historia Szatana”, druga “Proroctwo Szatana”, trzecia “Dokonania Szatana”, czwarta “Msze i ofiary dla Szatana”, a piąta, którą chciał znaleźć to “Zbiór Demonów”. Luis był prawie pewien, że to co zobaczył dziś w nocy, jest sprawką demona. Nie pamiętał jednak, który władał tak potężną mocą, by mógł przenieść jego umysł, w potępioną duszę demona.

Zaczął więc czytać od początku. Od pierwszej kartki, lecz nie pamiętał już na której zasnął. Nie czuł nic. Widział pustkę, totalną ciemność. Po chwili usłyszał słodki głos swojej żony. Na początku ukazywały mu się nieproporcjonalne kształty, ale zaraz po tym widział już wyraźną twarz Katii.

— Przecież wiesz, że nie mogę kochanie, jestem teraz w pracy. — Rzekła z uśmiechem na twarzy, a w dłoni miała dużą, czerwoną różę.

— Jesteś tego pewna? Przyjechałem tu specjalnie dla ciebie. W domu nikogo nie ma, możemy się rozerwać. — Przemówił demoniczny głos.

— Och, akurat dziś mam dużo pacjentów i zaraz muszę wracać, ale obiecuję, że nadrobimy to w weekend. — Za nią była ulica i korek stojących samochodów. Tłum ludzi i głośny wiatr.

— W takim razie będę czekał za tym weekendem, z utęsknieniem.

— Ja też kochany. Teraz lecę. Jeszcze raz dziękuję za różę! — Chciała dać mu buziaka, lecz osoba, w której był Luis, odeszła.

Katia lekko zdezorientowana, wróciła do szpitala, a on podążał w przeciwnym kierunku. Przeszedł przez ulicę, w czasie, gdy jechał ogromny tir, który zatrąbił i… Luis zobaczył z bliska reflektory, które go oślepiły, po czym się obudziły. Ktoś dzwonił do drzwi. On leżał na podłodze z księgą o zbiorze demonów na piersiach. Zdjął ją, wstał i poszedł szybkim pędem do drzwi, które były otwarte.

— Dzień dobry panie… — Niski facet w ogrodniczkach, z długim wąsem przyjrzał mu się od stóp do głowy. — Policjancie.

— Dzień dobry, pan przyjechał naprawić okno?

— Tak, ale widzę, że nie tylko okno jest do poprawy. Mogę polecić panu, firmę, która zajmuje się naprawą drzwi.

— Drzwi! No tak. Jasne, a mogliby przyjechać jeszcze dzisiaj?

— Hem, obawiam się, że dzisiaj już nie, ponieważ jest za późno, ale jutro owszem.

— A gdybym zapłacił podwójnie?

— Nic z tego. Ta firma jest znana z jakości i perfekcyjnych usług, które są wykonywane zawsze na czas.

— Chce pan przez to powiedzieć, że mamy całą noc siedzieć przy otwartych drzwiach?

— Hem, no dobrze… Zadzwonię do nich. Może coś wymyślą.

— Dziękuję. Jak już to pan załatwi, proszę się rozgościć. Drzwi będą otwarte. — Uśmiechnął się i poszedł do salonu, gdzie spał.

Usiadł na sofie i myślał… — Ten sen… Czy on coś znaczy? Był tak prawdziwy. — Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina czternasta. — Zaraz tu będzie Katia z dziećmi. Na pewno Sam o wszystkim jej opowie.

Kiedy poznał Katie, miał zaledwie osiemnaście lat. Chciał iść na studia prawnicze, ponieważ interesował się prawem, lecz nie miał tyle pieniędzy by zakładać rodzinę z Katią i równocześnie się uczyć. Musiał więc wybierać. Oczywiście wybrał miłość. Katia zaś miała bogatych rodziców, którzy sfinansowali jej studia, dom i staż. Chcieli pomóc również Luisowi, lecz on chciał zapracować na dobrobyt sam. Zaczął więc pracę jako listonosz. Pracował w tej branży kilka lat, jednocześnie tworząc rodzinę z żoną, którą kochał i ucząc się prawa. Mimo tego, iż Katia uważała, że bycie policjantem to bardzo niebezpieczny zawód, Luis postanowił spełnić swoje marzenia. — Ona zawsze mnie ostrzegała… — Przypomniał sobie. — Zawsze się bała ludzi, którzy mogą nas skrzywdzić, przez zemstę.

— Hej kochanie! Już jesteśmy! — Usłyszał głos żony, a zaraz potem hałaśliwe dzieci, które ścigały się do pokoju.

— Hej Sam, Saha… — Przebiegli, a Luis otarł dłonią włosy Sama.

— Hej Tato! — Przywitali się razem.

Podszedł do żony, która przyniosła torby pełne zakupów i pocałował ją w policzek.

— O, jednak potrafisz dać mi buzi. — Uśmiechnęła się. — Mógłbyś proszę przynieść z samochodu jeszcze jedną torbę? Jest w niej dzisiejszy obiad.

Luis chwilę na nią popatrzył, po czym kiwnął głową zamyślony. — Przecież zawsze jej daje buziaka. — Wyszedł z domu i zobaczył, pana majstra, który miał naprawić okno. Szedł ze swoją ekipą. Łącznie było ich czterech.

— Dobrze, że pana widzę! Możemy naprawić drzwi, ale tak jak ustaliliśmy, za podwójną cenę, ponieważ będziemy mieli opóźnienie z następnymi klientami. Zgadza się pan?

— My coś ustaliliśmy? — Zapytał po nosem i podrapał się po głowie.

— Przynajmniej tak pan mówił.

— No cóż, jeżeli tak mówiłem to niech tak będzie.

— W takim razie, bierzemy się do roboty! — Odmaszerowali do swojego wielkiego auta, gdzie mieli narzędzia.

On zaś doszedł do samochodu, otworzył bagażnik, wziął torbę i zamknął z powrotem drzwi. Kiedy szedł, odruchowo spojrzał na przednie siedzenia auta. Na miejscu pasażera leżała ta sama czerwona róża, którą widział we śnie. Zatrzymał się i otworzył drzwi z wyszczerzonymi oczyma. — To nie możliwe… — Dotknął ją. Była prawdziwa. Jego ruchy zostały przez moment skrępowane. — Ona ma z kimś romans? Co to wszystko ma znaczyć?

Odstawił ją na miejsce. Nie chciał przeprowadzać z Katią poważnych rozmów w obecności obcych i dzieci. Postanowił, że poczeka aż ekipa dokończy zadanie i odjedzie, a dzieci pójdą spać lub przynajmniej będą we własnych pokojach zajęte czymś innym. Zamknął drzwi i udał się do domu. — Ciekawe czy pierwsza mi o tym powie.

Zasiedli przy stole razem. Dzisiaj było spaghetti, które każdy zjadł ze smakiem. Każdy, prócz Luisa. Dzieci opowiadały o swoim dzisiejszym dniu w szkole, a Katia spoglądała na Luisa z podnieceniem. On jednak nie odwzajemniał tych gestów, ponieważ miał przed oczami tą różę, którą dostała od jakiegoś faceta.

— A dzisiaj widziałam, jak Sam chodzi za rękę z Natashą! — Rzekła donośnie Sasha.

— Nieprawda! Ja ją tylko odprowadzałem! — Zaprzeczył Sam.

— Och, dobrze dzieci. Jak już skończyliście, to proszę umyć ręce i iść do pokoju, żeby nie przeszkadzać panom w remoncie. — Wtrąciła Katia.

— Dobrze mamo. — Pognali do łazienki.

— Dziękuję. — Odezwał się Luis, po czym wstał i zebrał talerze.

— Ja też dziękuję. — Odeszła od stołu i przytuliła go od tyłu, gdy kładł naczynia do zmywarki. — Czyli na weekend wysyłamy dzieci do babci i dziadka?

— Dlaczego? — Odwrócił się zaniepokojony.

— Przecież mówiłeś, że będziesz czekał z utęsknieniem na weekend.

— Co? — Luis już nic nie rozumiał. — Tą różę… Ja ci ją dałem?

— No tak…

Złapał się za poliki, dosięgając palcami skroni i zjechał nimi na dół, rozciągając twarz.

— Ja chyba wariuję…

— Dlaczego? Co się dzieje?

— Wydawało mi się, że to był sen… Ty zaś przychodzisz z tą samą różą i mówisz mi o rozmowie, której byłem świadkiem…

— Kochanie co się dzieje? Może powinieneś wziąć sobie wolne co?

— Co jeszcze mówiłem? Nie słyszałem początku rozmowy. Byłem tam przy końcu.

Katia spojrzała na ekipę, która być może coś usłyszała, ponieważ jeden za drugim spoglądali w ich stronę co jakiś czas.

— Może porozmawiamy o tym wieczorem?

— Dobrze. — Wiedział, że przez tych panów nie mogą swobodnie przeprowadzić konwersacji, dlatego się zgodził, choć będzie miał mało czasu, gdyż wieczorem wyjeżdża do pracy. — Wiesz co? Idę wziąć prysznic. Muszę się odprężyć.

— Może spróbuj potem zasnąć.

— Tak zrobię. — Odparł, gdy już szedł w stronę łazienki.

Zajrzał jeszcze do dzieci, które grały na komputerze. Kiedy wszedł do łazienki poczuł chłód i dziwne uczucie, jakby ktoś go obserwował. Spojrzał w lustro, opłukał twarz i zaczął się rozbierać. Z kieszeni wypadł mu telefon i zatrzymał się ekranem do podłogi. Luis nie miał ochoty go podnosić. Po prostu wszedł pod prysznic i zaczął lać na siebie letnią wodę. Mimo wszystko było mu zimno, więc zaczął lać ciepłą. To nie wystarczało, więc podkręcił jeszcze bardziej, aż zaczęła lecieć para. Za szybą, która odgradzała resztę łazienki od prysznica, zobaczył zbliżającą się postać.

— Katia to ty?

Nikt nie odpowiedział, a ten ktoś nadal tam stał. Postanowił więc się wychylić, by zobaczyć kto to. W trakcie, gdy rozsuwał na bok szybę, jego ciuchy opadły na dół. W miejsce, gdzie ktoś stał. — Co tu się dzieje? — Wyszedł z prysznica i podniósł ciuchy. Śmierdziały spalenizną. Potem zobaczył, że telefon jest odwrócony, a na nim widnieje zdjęcie, na którym jest on sam. Podniósł telefon i patrzył z niedowierzaniem. Leżał w nim na podłodze z książką na piersiach, a wokół niego został narysowany pentagram. Taki sam jaki widział w tamtym domu. Nagle poczuł dym. Odwrócił się, a jego ciuchy leżały w płomieniach. Wszedł szybko pod prysznic, złapał za słuchawkę i zaczął lać zimną wodę na ciuchy. Gdy płomień zgasł, Luis stał nadal bez ruchu. Rozglądał się tylko między ścianami. — Co się dzieje?

Owinął ręcznik wokół pasa i wychylił drzwi, wołając Katię. Żona przybiegła natychmiast przerażona, gdy zobaczyła dym w łazience. Luis chciał pokazać jej zdjęcie, lecz telefon nie mógł się włączyć.

— Chciałem ci coś pokazać, żebyś mi uwierzyła, że byłem w domu, ale ten telefon się zaciął! — Zaczął nim stukać o płytki.

— Spokojnie Luis… Powiedz mi, co tu się stało? — Zakasłała i otworzyła okno.

— Nie wiem… Moje rzeczy zaczęły się palić, a w telefonie było zdjęcie… — Po chwili przemyślał sobie, żeby lepiej nie mówić o tym Katii, ponieważ może bać się zostać sama. — Zresztą nieważne…

— Jakie zdjęcie? Jak mogły się zacząć palić same ciuchy? — Zapytała z lekkim poirytowaniem.

— Ok. Sam je podpaliłem…

— Ale dlaczego?

— Żeby cię tu zwabić. — Zaimprowizował.

— Naprawdę? — Na jej ustach pojawił się uśmiech.

— Tak.

Zaczęła się śmiać.

— Przykro mi, ale ktoś musi pilnować tych panów.

Luis tak naprawdę nie miał ochoty na nic. Nawet spaghetti zjadł z brakiem apetytu. Praktycznie nie czuł nawet jego smaku. Nie potrafił znieść widoku morderstwa tych trzech dziewczynek. Ta scena odtwarzała się w jego głowie co jakiś czas. — Może faktycznie potrzebuje odpoczynku?

— Och, jaka szkoda… — Odegrał rozżalonego, choć słabo mu to wyszło. — A mógłbym cię prosić, żebyś mi przyniosła jakieś nowe rzeczy kochanie?

— No dobrze. — Odparła, patrząc na niego podejrzliwym wzrokiem.

Telefon się włączył, lecz zdjęcia już nie było.

Gdy nadszedł wieczór, a ekipa wykonała swoją robotę, wreszcie mogli usiąść przy stole razem, bez obcych gapiów. Dochodziła godzina dwudziesta trzydzieści i wtedy pomyślał o tym jak morderca, który do niego dzwonił podał dokładną godzinę śmierci, tego, który był tak naprawdę niewinny. — Kto mi w to uwierzy? Nikt. Tylko ja znam prawdę.

— No dobrze. Za pół godziny wyjeżdżasz, więc możesz mi opowiedzieć coś na temat tego, co dziś w nocy widziałeś.

— Wolę nie pogrążać cię w ten temat Katio. To był bardzo brutalny i koszmarny widok. Nie potrafię się otrząsnąć. Widzę tego faceta wszędzie. Widziałem go nawet tutaj, ale to była moja wyobraźnia. Dzieci go nie widziały. Zrobiłem to wszystko sam. Sam wybiłem szybę i rozwaliłem drzwi.

— Jesteś pewny, że nikogo nie było?

— Tak. Jestem pewny. Nikt ci krzywdy nie zrobi.

— A dlaczego nie pamiętasz tego, że dałeś mi różę?

— Katio… — Otarł sobie czoło, a później oczy jedną ręką. Łokieć oparł o kolano. — Nie mam pojęcia. Jestem zmęczony…

— To może pora wziąć urlop i wyjechać gdzieś razem co? Za tydzień dzieci mają wakacje, więc myślę, że to byłby dobry pomysł.

— Dobrze. Przemyślę to.

— Masz na to tydzień czasu. — Uśmiechnęła się niewinnie.

— Dobrze kochanie.

Przybliżyła się do niego i objęła wokół talii.

— Wiesz co mnie niepokoi?

— Co takiego? — Miał złe przeczucia.

— Te księgi, które zniosłeś z góry. Po co ci one?

W jednej chwili przypomniał sobie o nich i o tym, że pod dywanem jest pentagram. Jak mógł o tym zapomnieć? Nie chciał sprawdzać tego przy żonie, choć trudno mu było ją okłamywać. Robił to, bowiem dla jej dobra.

— Chciałem je spalić… Przypominają mi o trudnym dzieciństwie… — Wymamrotał.

Spojrzał na zegarek, zawieszony na nadgarstku. Za dziesięć sekund miała minąć dwudziesta trzydzieści trzy. Patrzył na niego i obserwował wskaźnik, który pokazywał sekundy. Odliczał cicho…

— Luis… Dlaczego odliczasz czas?

— Trzy, dwa, jeden… — Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.

— Coś się stało?

— Nie… Właśnie o to chodzi, że nic się nie stało.

— To, dlaczego odliczałeś czas?

— Bo facet, który do mnie dzisiaj dzwonił, ten morderca, mówił, że o dwudziestej trzydzieści trzy zabije tego drugiego. Tego, niewinnego. Choć nie wiem, jak ma to osiągnąć, skoro jest on za kratami na posterunku. Tam jest pełno policjantów. Nie wejdzie niezauważony. — Tym razem powiedział prawdę.

— Zadzwoń i się dowiedz.

— Nie muszę. Wiem, że jest to niemożliwe.

— A jeśli on przyjdzie do nas? A ciebie nie będzie? — Wystraszona, przytuliła go.

— Możesz mieć rację… — Przemyślał. — Zadzwonił do mnie, by mnie tam zwabić.

— Nie jedź tam, proszę!

— Kochanie, zadzwonię tam jednak.

Uwolnił się z uścisku żony i wstał natychmiast. Wyjął telefon z kieszeni i zadzwonił do kolegi z pracy, który siedział w komisariacie.

— Halo. — Odezwał się cienki głos ze słuchawki.

— Carl, powiedz mi…

— Nie mogę teraz rozmawiać. Właśnie jeden z więźniów się powiesił. Jest spore zamieszanie. Pogadamy, jak przyjedziesz. Do zobaczenia.

Nastał cisza. Katia podchodziła do niego niepewnym krokiem. — To on… Dlaczego nikt go nie widział? — Szepnął tak cicho, że nawet sam tego nie usłyszał. — Kim on jest?

— Luis? I co? Wziąłeś sobie wolne?

— Tak… To znaczy nie… — Nie chciał dalej kłamać. Nie wiedział już co ma mówić. Jego myśli tworzyły chaos.

— To tak, czy nie?

— Nie… — Postanowił, że nie będzie już kłamał. Może mieć go za chorego psychicznie, ale powie wszystko co mu leży na sercu.

— Dlaczego?

— Nie mają czasu. Jest zamęt, bo więzień został zabity…

— Ten… Ten, który miał być zabity o dwudziestej trzydzieści trzy?

— Tak… Przypuszczam…, że… — Nie miał jednak odwagi… Znów zmienił zdanie. Nie mógł jej o tym powiedzieć. — Że będzie chciał też nas zaatakować, więc zostanę w domu.

Rozdział 3

Dni były dla niego męczące. Choć spał w nocy, czuł jakby chodził do pracy. Czasem miewał nawet sny o tym, że jest na służbie z innym towarzyszem. Miał on na imię Josh i często palił papierosy. Był szczupły i miał kościstą twarz. Trochę przypominał ćpuna, ale może mu się tylko wydawało.

Nie mógł się dodzwonić do Buzza, choć minął już cały tydzień. Na szczęście nie spotkał na swojej drodze mężczyzny z kapturem, który zamordował tamte dziewczynki. Próbował dojść do siebie i żeby o tym nie myśleć, często bawił się z dziećmi. Wziął ze schroniska nawet psa, którego nazwał Tedy, ponieważ był duży i puchaty jak miś. Wychodził z nim na spacery, kiedy dzieci były w szkole. Katia nie musiała się obawiać o bezpieczeństwo, choć Luis widział, że martwi się o niego. Potrafił spać do południa, a nawet jak wstał wcześniej, to był w stanie zasnąć przed przyjściem dzieci ze szkoły i żony z pracy.

Dziś ostatni dzień szkoły dla Sama i Sashy. — Katia chciała byśmy wyjechali. — Siedział na kanapie i rozmyślał, przed telewizorem, który wisiał na ścianie. Obok niego leżał Tedy. Jego łeb był opuszczony na grubych łapach. Oczy miał przymknięte i od czasu do czasu spojrzał w ekran.

Zadzwonił telefon. Spojrzał na niego — to Buzz.

— Buzz w końcu! Dlaczego się nie odzywasz?

— To nie Buzz, tylko jego żona. — Odezwała się zrozpaczona kobieta.

— Stella?

— Tak! Powiedz mi, dlaczego?

— Ale o chodzi? — Przez napiętą sytuację, Luis wstał z kanapy.

— Jeszcze się pytasz o co chodzi? To ty mi powiedz o co chodzi!? Dlaczego wpakowałeś swojego kumpla do więzienia? Dlaczego? — Zaczęła histerycznie płakać.

— Uspokój się… Ja nic takiego nie zrobiłem.

— Nie kłam! Widziałam, jak mówisz temu detektywowi wszystko! Postrzeliłeś go w ramie i wysłałeś na śmierć do więzienia! Zdrajca i kłamca!

— Co? Jakiemu de… — Przypomniało mu się, że miał rozmawiać z detektywem tydzień temu. — Przecież ja tam nie byłem!

— Nie zapomnę ci tego… Pozbawiłeś mnie męża, a jego dzieci ojca… Jeszcze nie potrafisz się przyznać. Nigdy ci tego nie zapomnę… Rozumiesz!?

— Słuchaj!

Rozłączyła się.

Odłożył telefon na szklany stół, który leżał obok kanapy. Ręce mu się trzęsły i czuł, jak pulsuje głowa. — To nie może być prawda… Dlaczego ja zapominam o takich ważnych sprawach? — Luis miał wrażenie, jakby czasem żył w świecie nicości. Jakby odrywał się od tego świata i był w jakimś innym. Nieznanym. W takim, w którym nie musi myśleć, ruszać się, ani mówić. W ten sposób zapominał o wielu sprawach. Nawet tych arcyważnych. Myślał, że przez ten tydzień wszystko wróciło do normy, ale to co było istotne, działo się za jego plecami. — Muszę się w końcu wyrwać z tego domu i jechać do komisariatu pogadać z tym detektywem.

Wziął kluczę, napisał kartkę dla żony o treści “musiałem wyjść, niedługo będę” i miał zamiar wyjść, lecz jego pies pobiegł za nim.

— Nie Ted. Ty zostajesz.

Pies tylko zaskomlał i usiadł, wyciągając długi jęzor na wierzch.

Zamknął drzwi i pojechał. Niepokoił go palec, w który się skaleczył. Rana była niegroźna, a jednak urosła. Z początku zawijał sobie plastrem końcówkę palca, a teraz musi zawijać połowę. Nie chciał iść do lekarza z takiego błahego powodu, a gdyby zobaczyła to Katia, z pewnością zabrałaby go do szpitala.

Książki, które miał spalić schował tym razem do piwnicy. Schodził tam po kryjomu, by wyszukać imię tego, który go nawiedza. Pamiętał, że żeby wygnać okrutnego demona, trzeba wypowiedzieć jego imię, jak tylko się pojawi. Był już przy literze “K” w spisie wszystkich imion. Zapisywał w telefonie wszystkie te, które miały podobne zachowania i moce.

Wreszcie dojechał. Spojrzał w lustro, gdy już zaparkował. Miał sińce pod oczami, jakby nie spał całą noc — standard.

Gdy doszedł do recepcji, siedział tam Carl.

— Hej, Luis! Co tu robisz o tej porze? — Ucieszył się na jego widok.

— Przyszedłem pogadać z detektywem, który zajmował się sprawą Buzza.

— Detektywem Colinem? Ostatnio dobrze się dogadujecie. Myślę, że niedługo dostaniesz awans, ale przecież on ma zmianę nocną jak ty. Nie ma go tutaj stary.

— O czym ty mówisz?

— O tym, że go nie ma… — Patrzył na niego, jakby nie miał pojęcia kim jest.

— Nie to. Jak możemy się dogadywać, skoro nie było mnie tu przez tydzień?

Carl spojrzał na niego z lekkim uśmiechem. Miał szerokie usta i był ciemnoskóry. Po chwili się roześmiał, jakby usłyszał najlepszy żart.

— To było dobre! Haha!

Luis stał wpatrzony w jego śmiech. Im dłużej trwał, tym bardziej go to irytowało. Wreszcie nie wytrzymał i rzucił w niego jakimiś papierami, które leżały na biurze.

— To nie są żarty Carl! Ktoś się podszywa pod moją osobę!

— Oszalałeś! — Zaczął zbierać kartki, a jego śmiech zniknął.

Jeden z funkcjonariuszy podszedł do niego i złapał go za rękę. Luis wyrwał się natychmiastowo z jego objęcia.

— Zostaw mnie człowieku!

Funkcjonariusz chciał wyjąć broń, ale w ostatniej chwili odezwał się Carl:

— Ej stary, wyluzuj. Znam go. Jest na nocnej zmianie.

— Na pewno? — Zmierzył go wzrokiem.

— Tak. Wszystko gra.

Odwrócił się i odszedł, a Luis poczuł się przez chwilę jak kryminalista.

— O co tu chodzi? Najpierw dzwoni do mnie żona Buzza, która mówi mi, że wsadziłem go za kratki, a teraz ty to potwierdzasz.

— Nie wiem co z tobą nie tak… — Podniósł ostatnią kartkę. — Ale jeśli stąd zaraz nie wyjdziesz, to tamten facet zacznie cię prześladować. On też niedługo dostaje awans. Wiesz, dlaczego? Bo jest okrutny. Nie waha się użyć broni. Nikt mu jeszcze nie uciekł, a ten kto stawia opór, ma połamane ręce, w czasie, gdy zakłada kajdanki. Kiedy dowie się, że obaj dostaliście awans, będzie z tobą rywalizował. — Przybliżył się do niego. — Myślę, że współpracuje z jakąś mafią. — Szepnął.

— Wiesz co? Nie obchodzi mnie ten frajer!

— Cicho…

— Podaj mi adres tego detektywa.

— Nie mogę. To zabronione. Sam sprawdź. Masz dostęp do danych. Będą widzieli moją historię i jeszcze oberwę jak coś się stanie.

— Dobra, nieważne.

Wyszedł. Czuł w sobie ogromną złość. Miał ochotę wybić szybę w swoim aucie z pięści, ale powstrzymał się. Postanowił, że przyjedzie na noc i sprawdzi, czy ktoś, kto się pod niego podszywa, się zjawi. Tymczasem wrócił do domu. Żona z dziećmi byli już na miejscu i czekali na niego z obiadem. Kurczak z ryżem, w sosie słodko-kwaśnym to było jego ulubione danie. Jednak zjadł tylko trochę, jak co dzień.

— Tato, dlaczego nie jesz wszystkiego? — Odezwał się Sam.

— Zjem później. Jestem trochę zmęczony synku.

— To nie wyjdziemy z Tedem pobiegać?

Luis spojrzał na niego z zakłopotaniem. Potem krótkim wzrokiem objął żonę, a na końcu Sashę.

— No cóż…

— Ja z wami pójdę. — Uratowała go żona. — Ale zjedzcie i odpocznijcie.

— Dobrze mamo.

Nie odzywał się już. Było mu przykro, że nie miał ochoty wyjść ze zmęczenia, chociaż tak naprawdę nic nie robił. A może mu się tylko tak wydawało? Może w trakcie snu wychodzi i idzie na służbę? Grzebał widelcem w ryżu, szukając kawałka kurczaka, tylko po to, by go przepołowić i ewentualnie zjeść. Dzieci opowiadały o zakończeniu roku. O ich przedstawieniu i o tym jak dostały nagrody. Luis słuchał po części tych opowieści, a po części był zupełnie wyłączony, jak robot.

— … i wtedy pomachał mi tata. Wszystko nagrywał telefonem…

— Zaraz, co? Kto ci pomachał kochanie? — Zapytał córki.

— Ty tato. Nie pamiętasz?

Bez zastanowienia, wyciągnął swój telefon z kieszeni i włączył wszystkie zdjęcia oraz nagrania wideo jakie w nim miał. Od razu pokazały mu się małe ikony ze sceny w szkole. Włączył jedną i każdy usłyszał śpiew małej Sashy.

— Och tato, wyłącz to! — Zarumieniła się.

— Ale pięknie. — Rzekła Katia i podeszła do Luisa, by spojrzeć w telefon.

— Ja naprawdę tam byłem… — Szepnął na tyle głośno, że jego żona to usłyszała, jednak nic nie mówiła.

Wyłączył. Zjechał palcem po ekranie w dół. Miał tam też zdjęcia i nagrania Sama z przedstawienia o piratach. Grał tam jedną z głównych ról.

— Czy tata coś do was mówił? — Zadał tak głupie pytanie, że nawet Sahsa się zdziwiła. Mógł to wywnioskować po jej minie.

— Nie pamiętasz tato? Poszedłeś sobie, zaraz po występie. Zrobiło nam się wtedy trochę smutno. — Odpowiedział Sam.

— Ja… Ja… Ja was przepraszam… — Odszedł od stołu i pośpieszył do swojego pokoju.

Tego było już za wiele… Nie potrafił wytłumaczyć co się z nim dzieje. Nie myślał już racjonalnie. Położył się w ciuchach na łóżko i przykrył kołdrą nawet głowę, tak by nie mógł widzieć nikogo, ani niczego. Chciało mu się płakać przez tą bezradność, ale czy płacz coś by zdziałał? Płacz był jak nałóg, pogrążał bardziej w dany problem.

Widział ich wzrok. Niewinny, lecz podejrzliwy wzrok Sashy i Sama oraz niepokojący wyraz twarzy Katii. Ona wiedziała, że coś się dzieje. Przecież jest mądrą kobietą, skoro została lekarzem. Nic nie mówi, ale obserwuje i wyciąga wnioski. — Jeszcze sobie pomyśli, że jestem psychiczny…

Nagle poczuł, że ktoś siada obok niego. Najgorsze było to, że nie słyszał otwierających się drzwi. Obawiał się, że znowu zobaczy mężczyznę w czarnej bluzie z kapturem. Odsłonił szybko twarz, a drzwi otworzyły się w tym samym momencie. Za nimi stała Katia z poważną miną. Na łóżku nikt nie siedział.

— Kochanie… — Zamknęła drzwi, po czym usiadła na łóżku.

— Tak wiem. Uważasz, że staje się chory psychicznie, ale to naprawdę nie ja… Wiesz czego się dowiedziałem dziś na policji? Że wsadziłem Buzza za kratki. Że radzę sobie świetnie w służbie i dostanę niedługo awans.

— Jak to możliwe?

— No właśnie. O to samo pytam sam siebie. Nie wiem kim jest ten ktoś. Czy to w ogóle ktoś, czy coś? Nie wiem.

— Więc chodziłeś do pracy?

— Nie… Spałem obok ciebie.

— Wiesz… Ja miewam ostatnio głębokie sny i nie mam pojęcia, czy przychodzisz wcześniej i mi nic nie mówisz.

— Nie wierzysz mi? Wiedziałem. Niepotrzebnie o tym mówiłem.

— Luis to jest nierealne! Coś się z tobą dzieje. Masz uraz po tym jak zobaczyłeś ten dom i morderstwa w nim. Nie ma innego wytłumaczenia.

— Owszem jest.

— Jakie?

— Demon.

— Demon? Jaki demon mógłby przybrać twoją postać? Poza tym mówiłeś, że widziałeś mężczyznę. Ciemnoskórego mężczyznę. On też był demonem? Albo jakimś złym duchem? Serio?

— Nie wiem! — Przykrył znów swoją twarz. — Proszę, zostaw mnie już samego.

— Mogę zapisać cię do znajomego psychologa, jeśli oczywiście zechcesz…

— Niczego nie chcę.

Usłyszał i poczuł, jak wstaje z łóżka i idzie w stronę drzwi.

— Zastanów się… — Zamknęła je za sobą, prawie bezszelestnie.

Zamknął oczy i zaczął myśleć… Po chwili wpadł na genialny pomysł. Postanowił kupić sobie kamery, żeby zamontować je w pokoju. — Wtedy mi uwierzy. — Wstał więc z łóżka i pojechał do jakiegoś sklepu z RTV i AGD. Kupił dwie kamery. Zamontował jedną w pokoju, a drugą przy drzwiach wyjściowych, obejmując korytarz. Montaż zajął mu sporo czasu, gdyż dochodziła już dwudziesta pierwsza. Przez cały ten czas pies nawet się do niego nie zbliżył. Siedział i gapił się, a czasem nawet warczał. Miał mokrą sierść, więc znów musiał być kąpany. Na jego lewym uchu dojrzał jakiś opatrunek, ale nie miał czasu pytać co z nim się stało. — Muszę jechać do komisariatu… — Poinformował krótko żonę, że jedzie coś załatwić i wyszedł, nie słuchając odpowiedzi.

Zaparkował swoje auto tam, gdzie zawsze. Na brzegu całego parkingu, obok wysokiego dębu. Stamtąd miał idealny podgląd do tego, kto wchodzi na komendę. Nagle usłyszał, że ktoś zaparkował obok niego, lecz nie obejrzał się za siebie. Ten ktoś wyszedł, zatrzasnął drzwi, a potem Luis słyszał jego ciężkie kroki coraz głośniej. — On się tu zbliża. — Poczuł to i gdy zapukał w szybę od jego auta, wcale się nie wystraszył ani nie zdziwił. To był detektyw Max. Uchylił szybę i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Czuł blokadę i było mu to całkiem znajome.

— Luis! Co tu robisz?

— Przygotowuje się do pracy. — Uśmiechnął się.

— Haha! — Roześmiał się głośno. — Chodź już, a nie sam siedzisz w tym aucie.

— Zaraz przyjdę.

Odszedł i udał się w kierunku komendy. Nie to chciał mu powiedzieć. Przecież miał zamiar porozmawiać z detektywem o tym mężczyźnie, który jest jego repliką. Przynajmniej tak twierdzi większość osób, którymi się otacza, choć nie wiedzą, że to nie on. — Co się ze mną dzieje? — Usłyszał swoje myśli. — Wyszedł z samochodu i chciał pobiec do Maxa, ale nie mógł się ruszyć. Walczył z tym, choć to na nic. Próbował zrobić choć krok do przodu, lecz nie udało się. Zobaczył, że ma na sobie mundur policjanta. Nie przypominał sobie, żeby go ubierał. Ruszył na przód wolnym krokiem. Z daleka zauważył Josha, który zatrzymał się przy komendzie, żeby sobie zapalić. Machnął mu ręką na przywitanie. Gdy już do niego podszedł, usłyszał jego ciężki oddech.

— Jak tam? Przygotowany do pracy?

— Oczywiście. — Patrzył na wypalającego papierosa. Zawsze go drażnił ten dym, jednak wtedy nic nie poczuł.

— Długo spałeś?

— Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.

— Tak to jest… — Uśmiechnął się.

— Dobra, idę do środka.

— Poczekaj chwilę. Zaraz wypalę i pójdziemy razem. — Została mu jeszcze połowa.

— Dobra. — Zgodził się.

Luis znów się czuł jak uwięziony w jakimś ciasnym pudle, w dodatku dźwiękoszczelnym. Nie mógł nic powiedzieć ani ruszyć nawet palcem. Słyszał za to myśli i mowę tego, który wszedł w jego ciało. — To na pewno potężny demon, a ja nic nie mogę zrobić!

— Jak tam dzieci? Pewnie cieszą się, że mają wakacje co?

— Tak. Dzieci zawsze się cieszą z wolnego. W sumie my też się cieszymy, ale tylko wtedy, gdy mamy za to zapłacone. One zaś, cieszą się bez tego.

— Masz rację. Kiedyś też będą dorośli i zobaczą jak ważne są pieniądze w życiu.

— Niezbędne.

— Szkoda, że ja mogę się spotykać ze swoimi tylko na weekend.

— Cóż, życie bywa okrutne, ale trzeba myśleć bardziej optymistycznie. Pomyśl o tym, że możesz je w ogóle zobaczyć. Co by było gdybyś je stracił na zawsze?

— Nie wyobrażam sobie bez nich życia.

— Zapamiętam to.

Spojrzał na niego ze zmarszczonym czołem i zgasił peta.

— Idziemy?

— Tak.

Kiedy weszli do komisariatu, od razu poczuł na sobie wzrok Carla. Rozmawiał ze swoim zmiennikiem przy biurze. Luis udał się w stronę wąskiego korytarza, który prowadził do wielkiej sali. Tam komendant przydzielał sprawy, dzielnice do obchodu, robotę papierkową lub przeprowadzał jakieś zebrania.

— Luis! — Usłyszał Carla, który przybiegł do niego.

— Tak?

— Pan Detektyw jest w swoim biurze. Jeśli chcesz z nim porozmawiać…

— Tak wiem, dzięki. — Przerwał mu i odszedł.

Najpierw jednak, postanowił iść do wielkiej sali. — To niemożliwe… Ja cały czas tu jestem, mimo tego, że kładę się do łóżka. Każdy myśli, że to ja. Przecież mają do tego prawo, bo to ja… Uwięziony przez demona.

Usiadł na samym tyle, a jego nowy wspólnik gdzieś w przodzie. Czekali jeszcze chwilę za wszystkimi. Gdy minęła godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści, wszedł komendant. Był gruby, miał małego wąsa oraz okulary na oczach. Jego fałdy pod brodą rozlewały się na boki.

— Witam wszystkich. Na początku, zanim przydzielę was do spraw, chciałbym poruszyć pewną, inną sprawę. Wiem, że jesteście zwykłymi krawężnikami lub starszymi krawężnikami i dla niektórych wystarczy jedna sprawa zakończona sukcesem, aby dostać awans. Dlatego daję wam taką możliwość już dziś. Zmiana, która była tu przed nami, dostała już jakieś inne zlecenie. Ja wybrałem dla was dość łatwe, ponieważ chodzi o ćpuna. Tak, o ćpuna, który nazywa się Scott Roller. Mieszka razem z matką na Willsona pięćdziesiąt sześć. To niedaleko naszego komisariatu. Otóż ten ćpun, zaczął od niedawna handlować kokainą i heroiną. Obserwujemy go już dłuższy czas i nawet podłożyliśmy naszych ludzi, żeby kupili od niego trochę tego ścierwa. Musieliśmy się dowiedzieć, co to, tak naprawdę jest. Ten kretyn sprzedaje każdemu narkotyki, więc może też ładnie śpiewać nazwiska, które nam pomogą w odnalezieniu mafii. Co prawda, jedno nazwisko nie da nam sukcesu, ale to zawsze krok do przodu. Tym krokiem, możecie zdobyć awans. Mówię to szczególnie do tych, którzy są ponad zwykłymi krawężnikami. Do tych, którzy chcą mieć stopień oficera. Wtedy wystarczy mieć jeszcze jeden, by zostać detektywem. Czy ktoś jest chętny, aby podjąć się tego zlecenia?

— Ja. — Bez wahania, odezwał się głos Luisa, wśród totalnej ciszy.

— Tak myślałem. — Uśmiechnął się do niego. — Zabierz też swojego kompana i poinformuj mnie, jeśli zasłuży również na awans. Po papiery ze szczególnymi informacjami możecie przyjść, jak wszystkich rozdzielę.

— Tak jest, panie komendancie.

Zapuszkowany we własnym ciele, nie mając wyboru, czuł się jak w trumnie, czekając na śmierć. — Gdyby tylko Katia mi uwierzyła… Chciałbym już przy niej być i dać jej dowody na to, że nie ja pracuję w nocy.

Po otrzymaniu dokumentów, związanych ze Scottem, Luis natychmiast zabrał się do pracy. Najpierw przeczytał każdy szczegół jego życiorysu, później wsiadł do policyjnego wozu, razem ze swym kompanem i pojechali w stronę ulicy Willsona. Nie odzywał się w ogóle do Josha. Patrzył przed siebie, jakby był w jakimś transie.

— Słuchaj Luis… Od początku miałem ci to powiedzieć, ale teraz mam większą odwagę. Jesteś trochę za sztywny. Dlaczego teraz tak bardzo skupiasz się na karierze? Przecież wcześniej byłeś tak jak my. — Zapalił papierosa i odsunął okno. — Wolałeś nie plątać się w tarapaty. Wiesz dobrze, że wielu takich chojraków zginęło, bo chcieli mieć wyższy stopień. — Pociągnął mocnego bucha i wypuścił ogromny dym poza okno. — Mafia dopadnie każdego.

— A nie uważasz, że mafia powinna się bać policjantów, a nie policjanci mafii?

— Jasne! Ha! Tak powinno być. Ale my przestrzegamy prawa, a oni nie.

— Czyli prawo to nasza słabość tak?

— Dobrze to ująłeś. Hej co tak szybko! Zwolnij! Nie zdążę wypalić fajki.

— Niestety już prawie jesteśmy.

— Znasz drogę? Nie używałeś nawet nawigacji.

Kiedy dojeżdżali, z kamienicy Willsona wyszedł Scott. Luis włączył krótki sygnał, by mężczyzna wiedział, że ma się zatrzymać, jednak on postanowił uciekać. Między kamienicami, przeskoczył przez siatkę i pognał w ciemność. Luis odsłonił okno, wyjął pistolet i strzelił. Kula przeszła przez dziurkę od siatki i poleciała w tamtą ciemność, w którą wbiegł Roller.

— Coś ty zrobił do cholery!?

— To co powinienem.

Wysiadł z auta i uspokoił mieszkańców, którzy usłyszeli huk wydany przez broń. Jedni patrzyli przez okno, drudzy wychodzili na chodnik. Za sobą usłyszał Josha:

— Spokojnie. Wracajcie do domów. Jesteśmy tu po to by zapewnić wam bezpieczeństwo…

Luis przeskoczył przez siatkę i szedł w przód, mimo że nic nie widział. Zapalił latarkę, dopiero jak usłyszał jęki. Chodnik był umazany krwią. Szedł za tym śladem, jak po czerwonym dywanie, aż w końcu dotarł do czołgającego się Scotta. Łapał się za boczną część swojego ciała, gdzieś w okolicach prawej nerki.

— Myślałeś, że mi uciekniesz? — Przemówił do niego demonicznym głosem. Potem upuścił latarkę i wzbił się w powietrze.

— Gdzie jesteś? Kim jesteś!? — Przemówił histerycznie.

Siedział na ścianie, na wysokości jakoś trzech metrów, wpatrzony w jego cierpienie i dezorientacje. Scott nie widział go, ponieważ wszystko wokół pochłaniała ciemność. Luis nie potrafił tego wytłumaczyć. Był na tyle zmęczony, że nie chciał już walczyć i tylko patrzył jego oczyma. Teraz był pewien, że to demon. Mimo wszystko, odrobinę mu zaimponowało to, że może latać i chodzić po ścianach.

— Podaj mi nazwisko, tego, który sprzedaje ci to gówno, które sprzedajesz, a nic ci nie zrobię.

— Pieprz się psie!

— Jak sobie chcesz.

Machnięciem ręki, przykuł ćpuna do ściany, która stała naprzeciw Luisa. Potem przeskoczył do niej i szedł w jego stronę na czworakach jak dziecko. Mężczyzna nie mógł się ruszyć, jakby został przywiązany do ściany. Kiedy znalazł się obok jego głowy, złapał za nią swoimi obleśnymi łapami. Były czarne i włochate, z wielkimi i grubymi pazurami.

— Kim jesteś!? Niee! Nie zbliżaj się do mnie! Pomocy!

Demon zobaczył, że wbiega Josh i zszedł ze ściany, oraz puścił mężczyznę.

— Co tu się dzieje? — Zaświecił latarką.

— Próbowałem zdobyć nazwisko. — Podniósł swoją latarkę z chodnika.

Scott wił się jak wąż i krzyczał przez zaciśnięte zęby. Josh za pewne myślał, że to z boleści. Podszedł do niego i zaczął uspokajać faceta.

— Daj spokój! To tylko ćpun! — Stał z lekkim uśmiechem.

— Ćpun, czy nie, powinniśmy wezwać ambulans. Idę do radiowozu.

— Nie! Nie zostawiaj mnie z nim! Proszę! Nie! — Usłyszeli od rannego.

Wspólnik zatrzymał się zmieszany.

— Luis idź ty. Zadzwoń na pomoc.

— Nie będziesz mi rozkazywał. — Odparł krótko, po czym podszedł do leżącego.

— Nie! Odejdź! — Błagał Roller.

— Luis! — Krzyknął kompan.

— Podaj nazwiska!

— Kliff, Stons i Sicler! To wszystko co wiem, tylko błagam, zostaw mnie!

— Mogłeś tak od razu chłopie. — Odparł opanowanym głosem. — Gdybyś nie uciekał, to wszystko byłoby zbędne.

— Zadzwoń na pomoc. — Powtórzył Josh.

— A jeśli chodzi o ciebie, nie pozwolę, żebyś mówił mi co mam robić jasne? To był mój zakładnik i ja go przesłuchiwałem. Ty mogłeś zostać w radiowozie i srać po gaciach. Nie nadajesz się do tego zawodu. Teraz będę miał wyższy stopień i zapewne nas rozdzielą. Mam nadzieję tylko, że nie dostanę jakiegoś słabiaka, jak ty.

— Nie jestem słabiakiem!

— Jesteś. Gdyby nie ja, siedziałbyś za biurkiem lub patrolowałbyś ulicę, na której się nic nie dzieje. Po to jest policja? Czy po to, żeby pozbywać się takich odpadków jak on, co?

— To jest też człowiek!

— Ten człowiek sprzedaje narkotyki! A co, gdyby jeden z tych narkotyków trafiło do twoich dzieci hem? Co wtedy? Szukałbyś winnego, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość, czy powiedziałbyś — to tylko człowiek, co?

— Moje dzieci nie biorą narkotyków… — Odpowiedział znerwicowany.

— Moje też nie. Przynajmniej tak myślę. Przecież nie wiemy, czy jakiś ich kolega lub koleżanka może mieć od niego narkotyk. Tacy ludzie sprzedają je nawet dzieciom. Tym bardziej ty o tym nie wiesz, ponieważ widujesz je raz na tydzień, a teraz co robisz? Bronisz kogoś kto może otruć twoje dzieci? Ha! Słabeusz!

— Zamknij się!

— Bo co? Pobijesz mnie? Nie dasz rady! Nie masz jaj, nawet do aresztowania ćpuna!

Josh wyjął pistolet i wymierzył w niego ze szklanymi oczami.

— Serio? Chcesz zabić policjanta, który próbuje zlikwidować przestępcę?

— Odsuń się!

Luis odszedł na bok i obejrzał się za siebie. Scott uciekał. Był już prawie w blasku lamp, przy ulicy, kiedy Josh strzelił mu w plecy. Huk odbił się o ściany i dotarł do kilku przecznic, a narkoman padł.

— Brawo Josh. Jestem z ciebie dumny. — Poklepał go po plecach.

Jego towarzysz stał w bezruchu ze spluwą w dłoni. Ręka mu drżała. Chciał coś powiedzieć, ale chyba nie potrafił. Luis to znał. Widział w nim siebie.

Rozdział 4

Zadzwonił budzik. Luis wstał pośpiesznie, mimo tego, że był niewyspany i zmęczony. Chciał zobaczyć co nagrało się w kamerach. To go mogło usprawiedliwiać z tym, że śpi, podczas, gdy coś innego jest w pracy. Katia również się obudziła i usiadła na w pół, podpierając się poduszką. Luis przyniósł laptopa ze sobą do łóżka, ponieważ chciał być świadkiem zdziwienia żony, gdy już zobaczy, że śpi całą noc.

O godzinie dwudziestej trzeciej dwadzieścia, Luis wstał z łóżka i poszedł w stronę wyjścia. Zobaczyli na filmie z drugiej kamery, że ubrał się w mundur i wyszedł na zewnątrz.

Katia spojrzała na niego podejrzliwym wzrokiem.

— Ty na pewno chodzisz do pracy? Coś trochę późno wyszedłeś.

— Katia… Ja nawet tego nie pamiętam… — Cofnął sobie ten moment, w którym wychodził i nie mógł uwierzyć. — To niemożliwe…

— Kamery nie kłamią.

Przewinął do chwili, w której przychodzi nad ranem do łóżka i idzie spać. Za pół godziny dzwoni budzik…

— Ja lunatykuję.

— Nie wiem Luis, co ty już robisz. Czy lunatykujesz, czy chodzisz do pracy, czy do kochanki… Nie wiem. — Wstała poirytowana, ubrała czerwony szlafrok i poszła do kuchni zaparzyć kawę.

Zadzwonił do niego telefon. Miał go pod poduszką. Odsunął ją i zobaczył na ekranie własny numer. Nie namyślając się długo, odebrał.

— Jak po nocce? Widzę, że jesteś zmęczony. — Odezwało się kilka głosów na raz.

— Przestań mnie śledzić, tylko powiedz czego chcesz!?

— Po prostu chcę cię poinformować, że dziś umrze twój kolega Buzz.

— Co? Buzz? Nie! Nie możesz mu tego zrobić!

— Ja mu nic nie zrobię Luis. On sam to zrobi haha!

— Popełni samobójstwo?

— A jak sądzisz? Który glina wytrzymałby w więzieniu?

— On jest w więzieniu?

— Biedaczysko zapomniało? Ostatnio często ci się to zdarza.

— Przez ciebie! Jestem niewyspany dzień w dzień i nie wiem co mam robić, od czego zacząć ten dzień. Każda godzina to dla mnie męka i gdy próbuję zasnąć, pojawiam się gdzieś indziej, a tego nie chcę!

— Dlaczego? Przecież możesz ze mną współpracować. Razem byśmy doszli do szczytu, o jakim ci się nawet nie marzyło.

— Jasne! Mam pozwolić demonowi zawładnąć moim ciałem?

— Twoim ciałem? Ha! Ludzie to jednak mało inteligentne stworzenia. Łatwo wami manipulować. Tak czy owak, mam dla ciebie wiadomość. O osiemnastej dwadzieścia dwa, Buzz popełni samobójstwo. Jak chcesz, możesz się z nim pożegnać, jak nie, to nie. Wszystko mi jedno. Mówię ci to, żebyś po prostu wiedział.

— Jak ci na imię? — Zapytał ze łzami w oczach.

— Mów mi lepszy Luis. Jestem przecież lepszą częścią ciebie.

— Jak masz na imię draniu?!

— Luis uspokój się! Dzieci mogą usłyszeć… — Katia zainterweniowała, wchodząc do pokoju.

Osłupiały, trzymał telefon przy uchu i słyszał, że on tam nadal jest.

— Powiesz coś do mojej żony, żeby mi uwierzyła, że istniejesz?

— Jasne, dawaj ją do telefonu.

Oddał telefon żonie.

— Posłuchaj go.

— Kto to? — Zapytała niepewnie.

— Ten demon.

Przystawiła sobie go do ucha.

— Halo?

Nastała cisza. Luis patrzył na jej zdezorientowany wzrok.

— I co? Mówiłem.

— Tak… Masz rację… — Odstawiła telefon i spojrzała krótko w ekran.

— Rozłączył się?

— Nie… Nadal tam jest.

Luis wziął od niej ten telefon i słuchał dalej.

— … haha! Nieźle się bawię!

— Masz coś jeszcze do powiedzenia? — Chciał szybko włączyć głośnomówiący, ale zobaczył, że połączenia już nie ma. — Kurde… Musiał się rozłączyć, ale mówiłem ci! W końcu mi uwierzyłaś! — Przytulił ją mocno.

— Tak…

— Zaraz… — Oderwał się od uścisku. — Muszę jechać do Buzza. On chce go zabić! To znaczy… On wie, że Buzz chce popełnić samobójstwo, tak jak tamten, o którym ci mówiłem.

— Jedź. Uratuj go. — Odparła spokojnie.

Ubrał się natychmiastowo i wyruszył w drogę. — Katia zrobiła się jakaś dziwna. Ciekawe co jej powiedział? — Zastanawiał się.

Włączył swoją ulubioną płytę z metalem. To mu dodało adrenaliny. Jechał wtedy szybciej i pewniej, mimo zmęczenia. Spojrzał na lustro i zobaczył, że wygląda jak zombie. Podpuchnięte i sine wory pod oczami, blada twarz, rozczochrane włosy, wysuszone usta i w dodatku nieświeży oddech. Założył więc okulary i czapkę z daszkiem, żeby choć trochę ukryć swoją twarz. W schowku miał gumę do żucia o smaku mięty. Wziął trzy draże i wtedy pobudził się bardziej. Gdy dojechał do komisariatu, zobaczył, że stoi tam jeszcze samochód detektywa Maxa. — Ale mam szczęście! — Ucieszył się w środku, że wreszcie może z nim porozmawiać.

Wyszedł z auta i popędził truchtem na posterunek. Jak wchodził, detektyw akurat miał zamiar wyjść. Spotkali się przy drzwiach na zewnątrz.

— Luis? Myślałem, że jesteś już dawno w domu.

— Panie Max, od dawna chciałem z panem porozmawiać, ale dopiero teraz mogę to zrobić.

— Panie Max? O czym ty mówisz? — Detektyw zdjął okulary i zmarszczył brwi ze zdziwienia.

— Wiem, że może mi pan nie uwierzyć, ale chcę spróbować, dopóki nie będzie za późno. Otóż ja… To znaczy ten… Ten który przychodzi na nocną zmianę do pracy to nie jestem ja…

Detektyw patrzył na niego bez mrugnięcia i nagle zaczął się śmiać, oraz założył z powrotem okulary.

— Dobre Luis! Poprawiłeś mi tym humor. — Zszedł ze schodów. — Do zobaczenia wieczorem!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 31.48