E-book
5.88
drukowana A5
44.44
Koło fortuny

Bezpłatny fragment - Koło fortuny

Objętość:
239 str.
ISBN:
978-83-8324-541-6
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 44.44

Jako nastolatek w drodze do szkoły robiłem skróty wydeptaną na skwerku ścieżką z ławką pod samotną akacją, do jakiej rościła sobie prawo grupa pijaczków, których zgniecione twarze osypane niechlujnym zarostem przewracały nabiegłe krwią oczy na butelkę taniego wina niczym upiorne majaki. Ich widok wzbudzał we mnie zabobonny strach przed czymś, czego nie byłem w stanie ogarnąć. Na wszelki wypadek przyśpieszałem kroku, aby nie dać się zbałamucić ponurym wizjom koszmarnych wypadków.

Wiele lat później, w wieku dojrzałym, kiedy we wczesnych godzinach porannych zdarzało mi się otrzeć o upojone stadko, przyczyny indywidualnej degrengolady zacząłem z wolna spychać na margines pospolitej przypadłości, bo spod zniszczonej fasady zdała się wypełzać zwyczajna nieudolność, której gorzki smak nie był mi obcy. Jakkolwiek niegodziwość własnego losu postrzegałem w kategoriach dalekich od trywialnej nieudaczności. Zaliczałem siebie raczej do tak zwanych pechowców. Odkąd bowiem pamiętam, ciążyło nade mną nieprzychylne fatum. Przeświadczenie, iż Mojra motała nici osobniczego żywota nie bez powodu, pozwoliło mi wynieść swą gorycz zawodu ponad miernotę motłochu. Na tle bezbarwnego tłumu, uwięzionego w kokonie przeciętności, udręczona prześladującym pechem dusza nikomu nie mogła zdać się banalna. I chociaż od dzieciństwa syciłem swój indywidualizm dramaturgią niekonwencjonalnej roli, jaką przypisała mi fortuna, przez długie lata nie byłem w stanie dojrzeć związku własnej osoby ze społecznie dyskryminowaną ławką. Nieuchronność owej fatalnej implikacji zdołałem pojąć poniewczasie, w następstwie głębokiej analizy z natury niepozornych wypadków.


Urodziłem się, bo urodzić się musiałem, w każdym razie nikt specjalnie mego poczęcia nie planował. Matka należała do kobiet z zawodowymi aspiracjami i zaczynała właśnie studia, kiedy nieoczekiwanie spadło na nią błogosławieństwo macierzyństwa. Archeologia, na jaką się skusiła, jeszcze przed rozwiązaniem straciła dla niej posmak przygody. Nie mogąc przebrnąć przez stosy kamieni ani wiekowych ceramik, zmieniła kierunek na historię sztuki. Tuż po rozpoczęciu pierwszego semestru przyszedłem na świat, komplikując do cna żywot swojej rodzicielki, albowiem w konfrontacji ze stertą pieluch świat sztuki rychło sprowadził się w oczach matki do abstrakcji, w związku z czym porzuciła studia, by rozpocząć nie kończące się kursy. W pogoni za kolejnym dyplomem nie miała zbyt wiele czasu dla potrzeb swojej pociechy. wobec czego wychowanie potomka zostawiła dziadkom.

Dziadkowie mimo podeszłego wieku przeżywali ciągle od nowa burzliwe dzieje swojej miłości. W porywach uczuć egzaltowani kłócili się bezustannie, nierzadko sięgając do drastycznych środków. Zdarzało się, że noże latały po kuchni i gdyby nie ojciec, któremu okazyjnie było dane uczestniczyć w jednej z wielu nieokrzesanych konfrontacji, z pewnością skończyłbym jako kaleka z przypadku.

Ojciec mój był człowiekiem niezdecydowanym, rzadko kiedy mającym zdanie na jakikolwiek temat. Prawdopodobnie pozwolił się matce wepchnąć do urzędu stanu cywilnego nieświadom newralgii momentu. Zresztą tak naprawdę było mu wszystko jedno. Przypuszczalnie tylko ten jeden, jedyny raz postawił na swoim i przygarnął mnie z powrotem pod dach rodzicielski, czego na pewno nieraz żałował, gdyż matka nie mogąc ojcu wybaczyć stawiania kłód na drodze do niezbyt ściśle sprecyzowanej kariery, ciosała mu z tego powodu całe życie na głowie kołki. Do mojej osoby natomiast miała stosunek dość ambiwalentny. W porywach uczuć macierzyńskich zasypywała mnie pieszczotami bez względu na okoliczności, by po okresach gorących zrywów miłości zamknąć się w skorupie chłodnego dystansu. Zostawiony sam sobie przez wiele tygodni a i nierzadko miesięcy starałem się wypełnić przygniatającą pustkę zdyscyplinowaną pracą w szkole. Mimo to nie udało mi się nigdy wzlecieć na wyżyny klasowej czołówki. Nie postrzegałem tego faktu jako wyrazu intelektualnej miernoty. Winą za przeiętne oceny obarczałem złośliwość nauczycieli. Jakim cudem udało mi się prześlizgnąć przez wszystkie lata uciążliwej edukacji, pozostało dla mnie tajemnicą. W każdym bądź razie uzyskałem świadectwo dojrzałości, a nawet dostałem się na studia, przypuszczalnie z braku kandydatów, bo specjalnych atutów w swoim zyciorysie się nie doszukałem. Być może los bywa sporadycznie łaskawy również dla pechowców, a może kierunek bez oszałamiających pespektyw w jakiś sposób sprzymierzył się z niepomyślną fortuną. Tak czy inaczej, po stosunkowo krótkiej katordze niepewności mogłem się zaliczyć do grona osób studiujących socjologię. Pytanie, dlaczego akurat pokusiło mnie w te strony, zepchnąłem w peryferia świadomości, bo za kulisami swej znamiennej decyzji podejrzewałem zaledwie nie spełnione aspiracje matki.

Okres studiów nie zaznaczył się w moim życiorysie jakąś specjalną dyspenzą od ogólnie przyjętych praw losu pechowca, aby przetrwać do końca miesiąca, zmuszony byłem wyprzedawać po antykwariatach książki. Akademika nie dostałem, wobec czego przyszło mi zamieszkać na stancji, a że babcia, u której wynajmowałem pokój, z sentymentem wspominała czasy sprzed wojny, dlatego każdą wizytę kazała sobie anonsować. W sytuacji ekstrawertywnej spontaniczności skazany byłem na kontynuację własnej alienacji. Zresztą koledzy z semestru nie wykazywali większego zainteresowania pogłębianiem powierzchownych z natury kontaktów z moją osobą. Trudno powiedzieć czy brak sprzyjającej fortuny malował mi się w oczach albo wyrył się jakąś szczególną bruzdą na twarzy, bądź co bądźe wokół mej osoby ziało pernamentną pustką. Z tej też między innymi przyczyny skończyłem studia bez sentymentów, pełen nadziei na lepsze jutro. Na otchłań, jaka się przede mną otwarła, nikt mnie nie przygotował. Niemniej miotanie się na rynku beznadziejnej koniunktury dla socjologów wnet zniweczyło resztki złudzeń, tlących się we mnie żarem z czasów bezpodstawnego opytmizmu, a odyseja po urzędach pracy ugruntowała kiełkujące od lat w moich przekonaniach tezy na temat własnego fatum. Nimniej dzięki koneksjom matki udało mi się w końcu, po niezliczonych kompromisach, uzyskać zatrudnienie w stolarni na stanowisku niewykwalifikowanego pomocnika. Ngdy nie pałałem co prawda szczególną miłością do piły albo do hebla, ale była to moja życiowa szansa. A ponieważ majster nie miał zbyt wielkiego zapału do roboty i częściej zaglądał do baru aniżeli do warsztatu, w związku z czym przymknął oko na brak kwalifikacji, przypuszczalnie w stanie zamroczonej przytomności umysłu. Tak czy inaczej, z biegiem czasu na tyle się wprawiłem, pomijając drobne szkody, na jakie naraziłem majstra, że można było powiedzieć, że wdepnąłem w zawód. Nadal jednak mieszkałem z rodzicami i jedyny luksus, jaki mogłem sobie z czasem zafundować, stanowiło kilkuletnie auto.

I tak ciągnęła się moja egzystencja; bez przyjaciół, bez sukcesów, bez perspektyw. Przez trzydzieści lat próbowałem się doszukać na rozdrożach beznamiętnej wegetacji przynajmniej cienia jakiejś życiowej szansy. Jedyne, na co się natknąłem, była kupka trocin w stolarni. Musiałem zaakceptować fakt, iż konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością może być deprymująca, jakkolwiek nawet w życiu pechowca przytrafiają się też cuda, pewnego bowiem razu zaplątała się do mojego życiorysu dziewczyna; klasyczna azjatycka piękność o kruczoczarych włosach. Na imię miała Tsui-Yong. Jej rodzicom jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności udało się zapuścić korzenie na naszym zdominowanym przez rodzimą gastronomię rynku i od kilku lat prowadzili małą chińsko-wietnamską restaurację, stanowiąc w tej dziedzinie lokalny ewenement. Nic więc dziwnego, że Tsui-Yong studiowała coś w rodzaju technologii żywienia, lecz jej namiętnością była muzyka. Kiedy brała w ręce skrzypce, przeistaczała się w prawdziwego charyzmatyka, porywając słuchaczy z pierwszym pociągnięciem smyczka. Nie miałem wprawdzie w tej dziedzinie zbyt wielkiego rozeznania, ale nie potrafiłem wówczas oderwać od niej oczu.

Pierwszy raz spotkaliśmy się na przyjęciu weselnym mojej kuzynki i już wtedy wiedziałem, że to właśnie ona, kobieta moich marzeń, chociaż nie miałem pojęcia, co mnie w niej bardziej urzekło; niespotykany spokój, emanujący z każdego jej ruchu, rozbrajający uśmiech albo wszysko razem po trochu. Tak czy inaczej, od momentu kiedy nas przedstawiono, moje myśli skoncentrowały się wyłącznie na Tsui-Yong. Wyłudziłem nawet od kuzynki namiary, by przez następny tydzień czatować pod egzotyczną restauracją z parą kolorowych smoków przy wejściu. Zanim się jednak zdobyłem dziewczynę zaczepić, upłynął następny tydzień. W końcu pod pozorem przypadku zagadnąłem Tsui-Yong o ogień. Nie miałem przy sobie nawet jednego skrętasa, ale chciałem sprawić wrażenie faceta na luzie. Na szczęście Tsui-Yong ognia nie miała, lecz o moim istnieniu (o dziwo!) zdołała sobie mgliście przypomnieć i wbrew sceptycznym założeniom a priori wyjątkowo łatwo pozwoliła się zaprosić na obiad. Przypuszczalnie motyw przewodni braku jej obiekcji stanowił przesyt domowego jadła, w co nie próbowałem wszakże zybt głęboko wnikać.

W ciągu następnych tygodni spotkaliśmy się jeszcze kilkakrotnie, naturalnie zawsze przez pozorowany przypadek. W jakiś niepojęty sposób cień pecha, jaki do mnie przyrosnął, zdawał się Tsui-Yong nie przerażać a wręcz odwrotnie, wyraz jej oczu pozwalał mi snuć domysły na temat tajemniczej fascynacji moją osobą.

Kolejny miesiąc stanowił najbardziej romantyczny etap mojego beznamiętnego życia. Spędziłem go jak w transie zamroczony oparami czerwonego wina nastrojowej knajpy, w której przesiadywaliśmy z Tsui-Yong godzinami wpatrzeni w płomień migoczącej świeczki. Nigdy dotąd tak uporczywie nie odzywała się we mnie otucha. Zdało mi się, że nadszedł kres wszelkiej niedoli, że niebo już nigdy nie było w stanie się zachmurzyć. A jednak!

Ni stąd, ni zowąd zostałem zaproszony na przyjęcie urodzinowe majstra. Nadarzała się okazja do oficjalnego wprowadzenia Tsui-Jong w skromne rzesze mojego towarzystwa. Majster co prawda nie celebrował specjalnie swoich kolejnych rocznic, to raczej jego żona nie potrafiła sobie darować żadnej okazji do zaprezentowania nowych nabytków na ciele i ścianach. Poza mną i Tsui-Yong zaproszono jeszcze dwie pary i kilka towarzyszących im dzieciaków. Facetów znałem z widzenia, żony też przemknęły mi się kiedyś przed oczami, gromada dzieci natomiast była mi zupełnie obca i nad wyraz dla mych uszu uciążliwa.

Gospodyni zaczęła od tradycyjnej prezentacji przerażającej kolekcji bibelotów, mężczyźni zajęli się drinkami. Po przeciągającej się lustracji rozochocone tajemniczym refleksem oglądanych eksponatów niewiasty wróciły do stołu i natychmiast przejęły pałeczkę w konwersacji. Ruda towarzyszka znajomego kumpla rozsiadła się naprzeciw i bez większych wstępów zaczęła opowiadać mało śmieszne kawały na temat „skośnookich”, potrząsając przy tym radośnie swoim wielkim biustem. Tsui-Yong próbowała lekceważyć jej grubiańskie poczucie humoru, lecz kiedy kobieta przeszła do bardziej posępnej analizy kultur, podniosła się z miejsca, nie doczekawszy żadnej reakcji ze strony jakiegokolwiek gościa. Złapałem ją za rękę, by łagodnie usadzić z powrotem w fotelu, przy czym udało mi się nawet wysilić na niezbyt zrozumiały bełkot z teorii różnicy poglądów. Niemniej mój nieśmiały opór nie zdołał powstrzymać zapędów sfrustrowanej egomanki a wręcz spotęgował stopień zjadliwości jej demagogicznych argumentów, mimo iż poza mną i Tsui-Yong nikt ze zgromadzonych nie starał się przenikać sensu jej zagmatwanych wywodów. Gospodarz znudzony ziewał, jeden z gości potakującą kiwał głową, choć oczy błądziły mu wokół nakrycia stołu, sam natomiast, ponieważ nie zdołałem się doszukać w zasobach własnej retoryki stosownej riposty, skoncentrowałem swe wysiłki w kierunku zmiany wątku, co nie odniosło wszakże pożądanych rezultatów, bo usta rudzielca zamknęły się dopiero na widok Tsui-Yong, zmierzającej w stronę wyjścia. Oczywiście pobiegłem za dziewczyną w podskokach i pełen skruchy próbowałem zgłębić genezę swoistej megalomanii niektórych rodaków. Aczkolwiek gestu pojednania czekałem na próżno. Twarz Tsui-Yong prawie zniknęła pod pasmami gęstych włosów, jakby chciała się przede mną schować. Odgrodzona ścianą niechęci dreptała u mojego boku jakoś dziwnie obca, zapatrzona w czubki swojego filigranowego obuwia i nie napomknęła nawet słowem przedmiotu rozmowy. Miałem wrażenie, że w ogóle zarzuciła wszelkie formy werbalnej komunikacji, bo na pożegnanie uśmiechnęła się zaledwie blado i bez słowa zniknęła za drzwiami restauracji. W niejasny sposób przeczuwałem, że zawisła między nami jakaś chmura, nie sądziłem wszakże, że był to koniec naszego romantycznego miesiąca.

Tsui-Yong nie odezwała się więcej. Ignorowała moje telefony, na listy nie odpowiadała. Wystawałem godzinami pod smokami, aby wyjaśnić sytuację, przynajmniej spróbować, ale Tsui-Yong nie dała mi ku temu nawet cienia szansy. Machała jedynie kurtuazyjnie na powitanie i w pośpiechu znikała za misternie zdobionymi drzwiami. Najlepsze, co mogło mi się w życiu przydarzyć, zostało zgniecione jednym oddechem konformistycznej wygody, którą zrzuciłem na karby bezdusznego towarzystwa, na jakie nieopatrznie musiałem się napatoczyć. Świadomość, że przepłoszyłem własne szczęście, nie przyszła mi wówczas do głowy, atrybuty swojej klęski przypisałem gościom z przyjęcia, jacy nie byli w stanie zamknąć gęby rudzielcow, któremu życzyłem wszystkiego co najgorsze. Opracowałem nawet plan zemsty i to tak intensywny, że wkrócte żądza odwetu przysłoniła wszelkie moje miłosne uniesienia. Zresztą zgodnie z teorią przemijania czas musiał uśmierzyć stan zapalny rany, bo przestałem w końcu wystawać pod chińską restauracją, a kiedy na sylwestrowej prywatce dosiadła się do mnie dziewczyna o ponętnych kształtach, przywarłem do jej dekoltu jak wygłodniały niemowlak.

Nie zdołał minąć miesiąc a Teresa, bo tak było na imię nieznajomej z sylwestra, rozpanoszyła się w moim życiu niczym ośmiornica, zachłannie wessała się w każdą sferę mego bycia i chociaż od samego początku podejrzewałem, że związek nasz niczego dobrego nie wróżył, pozwoliłem się pochłonąć.


Teresa była zupełnym przeciwieństwem Tsui-Yong. Jej suchy pragmatyzm miał w sobie zalety solidnego garnka, przy którym „porcelanowa Chinka” zdała mi się zbytnio luksosowa jak na potencjalne możliwości pechowca. Teresa była produktem sękatego obejścia, w jakim wyrosła, nie mogłem jej za to obwiniać.

Rodzime osiedle Teresy o odrapanych fasadach, stanowiące w istocie archaiczny przeżytek małomiasteczkowej samodzielności, z której w konsekwencji mniej lub bardziej chybionych decyzji administracyjnych obdarto mieszkańców przygarbionych już bloków przed niespełna kilkadziesiąt laty, wryło się w osiedlową świadomość starą topografią, pogrążając dzielnicę w duchu przygnębiającej melancholii, z jaką sędziwi autochtoni pogrążeni całkiem banalnymi problemami ludzi zmęczonych zdołali się z biegiem czasu zaaranżować. Młodsze pokolenia bowiem uciekały z osiedla stadami, by przenieść swoje urojone tęsknoty do wygód pobliskego miasta. W tej sytuacji Teresa urozmaicała pejzaż statystyki osiedlowej przynależnością do generacji wypieranej przez reumatycznych pacjentów rejonowej przychodni poza godny uwagi margines, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Zajęta pernamentnym gromadzeniem własnej wyprawy nie miała czasu na przeprowadzanie analiz populacyjnych środowiska, chociaż deficyt kawalerów na miejscowym rynku musiała chyba zarejestrować. Niemniej wolny czas inwestowała w penetrację okolicznych sklepów, przeznaczając swoją pensję ekpedientki całkowicie na zakup wyposażenia potencjalnego gospodarstwa. Półki i szafy skromnego mieszkania jej rodziców z ledwością mieściły stosy pościeli, serwisów i garnków, lecz matka Teresy, pani Kulik, przymykała oko na rozrzutność córki, gdyż jedyny cel w jej życiu stanowiło wesele, w które wkalkulowała wyprawę, na jaką właściwie nie było jej stać, gdyż w domu Kulików się nie przelewało. Senior rodu nie zarabiał jako cukiernik zbyt wiele, co mu wszakże w rodzinie wybaczano przez wzgląd na wyjątkową słabość do zmysłowych wyrobów zakładu, z jakiego systematycznie wynosił, co się dało. Sama Kulikowa od pewnego czasu zasilała statystyki bezrobotnych, których w ostatnim czasie znacznie na osiedlu przybyło i mimo, że nie przekroczyła jeszcze pięćdziesiątki, nie łudziła się iluzją zmiany stanu rzeczy. Po rozwiązaniu zakładowej stołówki próbowała znaleźć coś na szerokim forum branż pokrewnych gastronomii, aczkolwiek bez skutku. Własnym bezrobociem jednak się nie przejmowała. Nie należała do kobiet nieustannie się emancypujących, a jej oszczędna natura nie była zbyt wymagająca. W tej sytuacji zapobiegliwość jedynaczki pani Kulik traktowała jako zesłanie niebios, nobilitujące ją do stosownego obrabiania potencjalnego zięcia. Znałem na pamięć wszystkie jej teksty do ciasta, kawy czy obiadu, którymi praktycznie przy każdej okazji mnie raczyła i stosunkowo szybko uzyskałem jasność w kwestii ewentualnych praw własności co do kolejnego talerza. Mimo to nie dałem się ogłupić. Dobytek Teresy ignorowałem ze względu na beznamiętne podejście do rzeczy materialnych. Wszelkie dochody wolałem przeznaczać na swój rozwój intelektualny, co naturalnie napotykało w domu Kulików na brak zrozumienia, albowiem sferę inwestycji duchowych stanowiła w ich pojęciu zaledwie niedzielna kolekta. Niemniej przyparty do muru (obfitym biustem) stosunkowo szybko zdołałem zaakceptować romantykę penetracji kolejnych supermarketów, choć moja skromna kieszeń ograniczała frekwencję zakupowych eksecesów do kurtuazyjnego minimum. W tej sytuacji Teresa była zmuszona w przeważającej mierze sama latać po sklepach, co naturalnie naszego związku specjalnie nie cementowało. Fakt ten przysparzał Kulikowej nieco zmarszczek, ale odnosząc się ze zrozumieniem do sedna sprawy, próbowała rekompensować córce poniesione straty własną interpretacją rzeczywistości, której myślą przewodnią był zbliżający się ślub. Naturalnie Kulikowa brała w tym miejscu wspaniałomyślnie moją osobę pod uwagę, co mi zwykle uświadamiała przy niedzielnej herbatce. Dzięki przebłyskom inteligencji wszakże udało mi się wypracować niezawodną taktykę zmiany tematu na pasjonujące panią Kulik nowinki osiedlowe. Matka Teresy bowiem nadmiar wolnego czasu inwestowała w dochodzenia i obserwacje z namiętnością prawdziwego detektywa. Poczynania sąsiadów absorbowała najczęściej z perspektywy kuchennego okna, jedyną niedogodność tej formy rozrywki stanowiła sprzyjająca rodzącym się uczuciom wiosna, która zieloną kurtyną rozłożystego kasztanowca odcinała panią Kulik od obiektów dochodzeń, wypierając fakty na rzecz domniemania. Brak możliwości wglądu w intymne szczegóły osiedlowego pożycia od lat już mobilizował zhardziałą w beznadziejnej wędrówce po urzędach pracy kobietę do antykasztanowej kampanii, jaką co roku na wiosnę od nowa uruchamiała, z coraz większą konsekwencją zbierając argumenpty na rzecz ścięcia drzewa. Mieszkańcy z sąsiedztwa widać zdołali ulec jej wyrafinowanej demagogii, bo co roku na osiedlu wybuchała masowa histeria. Nawet sama Kulikowa wbrew swoim oporom solidarnie toczyła się na czele orszaku zasmarkanych sąsiadów do przychodni. Ogrom jej poświęcenia szedł jednak z reguły na marne, bowiem stan zdrowia pani Kulik, mimo korpulentenj sylwetki, był doskonały. Tudzież pan Kulik nie znajdował powodów do narzekań, chociaż pozwalał sobie każdej wiosny wmówić, iż gnębiła go alergia. Niemniej, mimo usilnych starań, pani Kulik nie udało się dotąd przekonać administracji o konieczności usunięcia przyczyny zamieszania ze środka podwórza. W tej sytaucaji zapał Kulikowj ulatniał się zwykle po kilku tygodniach w miarę narastającego w niej przekonania, iż stała się ofiarą sprzysiężenia, którego inicjatywę podejrzewała u sąsiadów z naprzeciwka. Zresztą przygrzewające coraz mocniej słońce rozpraszało z czasem chmury, przemieszczając punkt obserwacyjny pani Kulik z okna na przyblokową ławkę, którą mogła odtąd okupować aż do końca lata.

I tak toczyło się życie Kulików niezmiennym rytmem sezonowych kompromisów i prawdopodobnie jeszcze wiele lat pełznęłoby w podobnie rozleniwionym tempie, gdyby nie ów pamiętny poniedziałek, który w życiu całej rodzinki, a tym samym i w moim, zmienił prawie wszystko, poza być może perspektywą widzenia.


Teresa zażyczyła sobie, abym zabudował wnękę w przedpokoju nowoczesną szafą, żeby miala więcej miejsca na stale powiększającą się wyprawę. Wziąłem na tę okazję specjalnie dzień urlopu, bo u Kulików nie stukało się młotkiem w niedzielne popołudnia. Mocowałem akurat szynę prowadzącą na przesuwane drzwi szafy, pani Kulik siedziała w pokoju i delektowała poranną kawę podczas oglądania osiemdziesiątego odcinka swojego ulubionego serialu, kiedy nagle w ospałą rutynę wkradło się brzęczenie dzwonka. Matka Teresy najwyraźniej nikogo się nie spodziewała, bo z niechęcią narzuciła na poplamioną sukienkę kwiecistą podomkę i ze zgryźliwą uwagą na końcu języka posunęła przez przedpokój.

Przed drzwiami stało dwoje niemłodych już ludzi, których fizjonomie, sądząc po wyrazie twarzy, były pani Kulik w najwyższym stopniu obce.

— Czy pani Magdalena Kulik? — odezwał się wysoki mężczyzna w eleganckim płaszczu z kaszmiru.

— Pewnie, że Kulik, stoi na drzwiach. — opryskliwie odburknęła.

— W takim razie to pani jest szczęśliwą posiadaczką losu z numerami — mężczyzna przerwał na chwilę, by założyć okulary — pięć, siedem, osiem, dziewięć, kreska, cztery, siedem, trzy.

— Jakiego losu? Co pan bredzi? — zamachnęła się ręką wściekła, że może przegapić newralgiczny moment filmu.

Twarz mężczyzny nawet nie drgnęła.

— Losu, który uczyni panią bogatą. — wycedził.

— Czy to możliwe, że coś wygrałam? — harda mina Kulikowej nieco stopniała. — Ile? — bez szczególnych ekscytacji rzuciła w stronę faceta.

— Wszystko.

— Wszystko? — zaczęła ciężko oddychać. — Co znaczy wszystko?

— To znaczy… — mężczyzna nie zdążył dokończyć. pani Kulik otworzyła szeroko drzwi i zapominając o swej zwykłej ostrożności, wciągnęła niespodziewanych gości do mieszkania. Przypuszczalnie nie chciała, aby jej szczęście rozniosło się po korytarzu.

Bezwiednie zsunąłem się z drabiny, by jak zahipnotyzowany podążyć śladem gromadki do pokoju.

— Może napijecie się Państwo kawy? — zaszczebiotała nad wyraz cieńkim głosikiem, jeszcze nim goście zdążyli rozsiąść się w fotelach.

— Dziękujemy, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Gdybym mogła jednak dostać szklankę wody. — grzecznie poprosiła partnerka faceta w okularach.

— Wody? Tylko wody? Może mała wódeczka?

— Wystarczy woda. — uprzejmnie, ale stanowczo odmówiła. — Jesteśmy samochodem

— A to inna sprawa. — wyrozumiałym spojrzeniem ogarnęła nieznajomych.

— W takim razie może przejdziemy do sedna sprawy. — zaproponował oschłym głosem mężczyzna.

— Do sedna? — Kulikowa spojrzała podejrzliwie na przybyłych.

— Wygrała pani dzięki Fortunie dokładnie dwa miliony. — mężczyzna pominął nieufność, jaka wypełzła na oblicze rozmówczyni, rzeczowo, bez cienia jakichkolwiek uczuć, profesjonalnie recytując tekst, za którym kryło się tyle nadziei. Kulikowa zbladła.

— Niemożliwe. Dwa miliony? — wymamrotała.

— Proszę bardzo, wszystko jest na piśmie. — Mężczyzna podsunął jej pięknie wykaligrafowany dokument, na którym zdołała jedynie dojrzeć własne nazwisko i skaczące przed oczami zera. Nie mogąc się ich doliczyć, drżącym palcem przesunęła po papierze, jakby chciała sprawdzić, czy nie znikną.

— Potrzebny nam jest tylko pani odcinek losu.

— Mój odcinek? Mój odcinek. Oczywiście! — pani Kulik stuknęła się w czoło i nerwowo poderwała się z z kanapy, by stanąć na środku pokoju z ręką przy ustach. Chyba nie bardzo wiedziała, o jaką grę chodzi. W totka nie grała. Nie przypominałem sobie, aby w ogóle kiedykolwiek dała się zbałamucić nęcącym wizjom hazardu.

— Odcinek? — spojrzała bezradnie na gości.

— Odcinek losu Fortuny. — podpowiedziała małomówna towarzyszka faceta w kaszmirach.

Dopiero teraz najwyraźniej dotarło do Kulikowej, że ostatnio sprzedawczyni w kiosku wcisnęła jej na siłę los właśnie o takiej nazwie.

— Ach! — wykrzyknęła, doznając olśnienia i podbiegła do barku, do którego wrzuciła los razem z paczką papierosów, jakie sobie od czasu do czasu podpalała dla zabicia nadmiernego apetytu. Zapomniany los leżał między napoczętą butelką koniaku a pudełkiem pralinek dla niespodziewanych gości. pani Kulik uniosła wymięty papierek w górę, z namaszczeniem obwieszczając tryumfalne jego znalezienie. Nie należała do kobiet histerycznych i o ile mogłem sobie przypomnieć, zawsze była raczej opanowana. Nie ulegała nastrojom i nie dawała się zbytnio ponosić emocjom, chociaż działała z reguły automatycznie, nie próbując specjalnie roztrząsać ewentualnych alternatyw. Jej trzeźwe spojrzenie na świat trzymało w ryzach spontaniczność reakcji, nie pozostawiając miejsca gwałtownym impulsom. Tym razem jednak jej zdrowy rozsądek ulotnił się jakby w przestworzach i Kulikowa stała rozdygotana na środku pokoju bez jakiejkolwiek koncepcji dalszego działania.

— Bardzo dobrze. — Mężczyzna w okularach beznamiętnie skwitował jej euforię. — Mamy tylko jeden warunek, ale z pewnością jest go pani świadoma.

— Wiedziałam! — Kulikowa nieufnym spojrzeniem obrzuciła przybysza. — pani wygrana będzie podane do publicznej wiadomości.

Kulikowa założyła ręce na brzuchu i znieruchomiała w głębokiej zadumie. — A niech tam! — westchnęła i po krótkiej chwili dodała. — I tak wszyscy prędzej czy później się dowiedzą.

— Musi nam pani podac numer swojego konta do przelewu.

— Dla mnie może być gotówka! — wykrzyknęła w przyplywie nieufności.

— Nie ma takiej opcji. Poza tym w dzisiejszych czasach niebezpiecznie trzymać tyle pieniędzy w domu. Dysponujemy sztabem doradców, którzy mogą Państwu dopomóc w lokacie wygranej.

— Dziękuję uprzejmnie. My z Józiem nie potrzebujemy doradców. Sami już będziemy wiedzieć co zrobić z naszymi pieniędzmi, ale — zastanowiła się przez moment — może ma pan rację co do konta. Sama nie wiem. — Kulikowa otarła pot z czoła, usiłując podjąć rozważną decyzję.

— Co do doradców, była to tylko nieobligująca propozycja. — facet mruknął pod nosem.

— Jeśli wobec tego zdecyduję się podać wam moje konto, kiedy będę mogła korzystać z wygranej? — oczy Kulikowej roziskrzyły się bałamutną wizją.

— Sądzę, że do dwóch tygodni będzie do pańskiej dyspozycji.

— To świetnie. — Kulikowa zatarła ręce z zadowolenia.

— W takim razie proszę podać nam swój numer i złożyć podpis w tym miejscu tutaj. — mężczyzna podsunął kolejny papierek w zasięg ręki Kulikowej.

— Numer? — nie załapała, o co chodzi.

— Numer konta i nazwę banku. — rozbawiony jej refleksem po raz pierwszy przywołał cień uśmiechu na twarzy.

Kulikową widać ogarnęło ponowne zwątpienie, lecz ostatecznie machnęła ręką, stosując się do zaleceń. W końcu dużo do stracenia nie miała. Nieznajomi pozbierali swe szpargały, pożegnali się i poszli, zostawiając oszołomioną wybrankę losu pod drzwiami przedpokoju.

Przez jakieś dziesięć minut Kulikowa stała skamieniała z ręką na klamce, zatopiona w chaosie myśli, których najwyraźniej nie była w stanie ogarnąć. Sam zresztą nie potrafiłem zdefiniować, jakie odczucia zawładnęły moją osobą. Na wszelki wypadek zakaszlałem w celu nawiązania dialogu, ale Kulikowa rzuciła mi zaledwie nieprzytomne spojrzenie przez ramię i rozpoczęła bezcelową wędrówkę po zagraconym mieszkaniu. Krążyła tak może piętnaście minut, nerwowo szarpiąc rękaw podomki, by nagle, ni stąd, ni zowąd wpaść do łazienki i wsadzić głowę pod prysznic, jak gdyby chciała przywrócić jasność umysłu.

Śledziłem jej poczynania przykuty do pożółkłej framugi dziennego pokoju, co rozdwojonej jaźni Kulikowej bynajmniej nie zakłócało transu. W stanie niepełnej świadomości wyminęła mnie w drzwiach niczym lunatyk i z impetem cisnęła się w sprzyjający medytacji aksamit kanapy. Rezultaty głębokich przemyśleń wnet dały się poznać w energicznym przetrząsaniu szafy, której zawartość doznała gwałtownej dewaluacji, co wnioskowałem po zdegustowanym wyrazie twarzy właścicielki podniszczonych kreacji. Resztki zdrowego rozsądku wszakże musiały przytłamsić jej nowobogackie obiekcje, bo twarz pani Kulik przyozdobił cień umiarkowanego entuzjazmu na widok niedzielnego kostiumu, do którego wepchnęła swoje szlachetne kształty bez krępowania się moją obecnością i zanim zdążyłem otrząsnąć się z szoku, stanęła przed lustrem, poprawiając wilgotne jeszcze włosy, apodyktycznie rzucając przez ramię.

— Zbieramy się!

Zaszczycony tą odrobiną uwagi powlokłem się za matką Teresy, chociaż nie miałem zielonego pojęcia, dokąd właściwie ją niosło.


Teresa, kiedy zobaczyła matkę wystrojoną jak na święta i w dodatku w towarzystwie potencjalnego małżonka, ze zdziwienia otworzyła usta.

— Zaproszono was na stypę? — zawołała, nie ruszając się z kasy.

— E tam. — Kulikowa z roztargnieniem zbliżyła się do córki, by pociągnąć ją za rękę. — Muszę ci coś ważnego powiedzieć.

Oczy Teresy zapłonęły ciekawością.

— Opowiadaj! — ponagliła matkę zapalczywym gestem.

— Nie przy ludziach. Wyjdź na chwilę!

— Coś złego. — bardziej stwierdziła niż zapytała, blednąc na twarzy.

— Wyjdź w końcu z tej przeklętej kasy. — Kulikowa wyraźnie traciła cierpliwość.

Teresa widząc, że matka nie była w nastroju do żartów, zawołała ziewającą w kącie koleżankę. Dziewczyna bez słowa zajęła jej miejsce. Zlana rumieńcem podniecenia Teresa poprowadziła nas na zaplecze, rzucając w moim kierunku podejrzliwe spojrzenia.

Kulikowa przez moment wpatrywała się w córkę, jakby zasznurowano jej język.

— Jesteśmy bogaci! — wystękała wreszcie głośnym szeptem. — Wygraliśmy miliony!

— Miliony? — Teresa zerknęła na matkę wzrokiem pełnym zatroskania.

— Miliony! Dwa dokładnie! — szepnęła Teresie konspiracyjnie do ucha, oglądając się po stronach.

— Dwa? Co dwa?

— No przecież mówię, że miliony! — huknęła porządnie już poirytowana.

— Ale skąd? — Teresa z niedowierzaniem wymamrotała.

— Ach, ty nawet nie wiesz! — pani Kulik stuknęła się w czoło. — No tak, sama nigdy bym nie uwierzyła. — dodała z wyraźnie filozoficzną nutką w głosie i zawiesiła wzrok o spiętrzone regały, popadając w krótką medytację, z której zbudził ją kuksaniec rozpalonej wiadomością córki.

— Wiesz jaka jest Wojtachowa z kiosku, — kontynuowała przerwany wątek. — każdy zna jej natręctwo. Jest gorsza od uprzykrzonej wszy. Tak mnie zbałamuciła, że kupiłam w zeszłym miesiącu los Fortuny. To ta nowa loteria, co ją ostatnio w telewizji lansowano. Sama nie dałabym za nią dwóch groszy, ale nie umiałam się wymigać, a na na koniec jeszcze o niej zapomniałam. — skonkludowała z rozanieleniem w oczach.

— Ale my przecież nigdy nic nie wygraliśmy. — Teresa podparła z wrażenia ścianę.

— Wszystko ma swój czas. — rozdygotana jeszcze przed chwilą kobieta spokojnie podsumowała uśmiech losu.

— Co zrobimy z takimi pieniądzami? — głowa Teresy zaczęła z nagła dziwnie się kiwać.

— Zaczniemy wszytko od początku. — w głosie Kulikowej zabrzmiała nutka niezłomnej stanowczości.

— W takim razie zwalniam się z pracy!

— Od razu?

— A na co mam czekać? — Teresa roześmiała się pełną piersią z łobuzerskim mrugnięciem oka w moją stronę.

Nieco speszony spuściłem głowę, by utkwić wzrok na szarych pręgach cementowej posadzki. Czułem się nie na miejscu, jak na siłę wtłoczony do cudzego życiorysu.


W swym sceptycznym podejściu do wygranej nie byłem osamotniony. Również Kulik przyjął elektryzującą nowinę z rezerwą. Nie dlatego, że się nie cieszył, ale nie potrafił uwierzyć w nadmiar szczęścia.

— Dopóki nie ma pieniędzy na koncie, lepiej nie zaprzątać sobie nimi głowy. — zawyrokował.

— Ale ja się już zwolniłam z pracy. — zaniepokojonym głosem pisnęła Teresa.

— Nie mogłaś zaczekać tych dwóch tygodni? A ty nie mogłaś przemówić jej do rozsądku? — z oburzeniem w oczach zwrócił się do żony.

— Że też wszystko musisz komplikować. Dziewczyna się zwolniła, no i co? — Kulikowa ofuknęła męża. — Za kilka dni będziemy milionerami. Nie sądzisz chyba, że córki milionerów pracują w sklepach.

— Właśnie. — Teresa odzyskała swój impet. — Córki milionerów w ogóle nie pracują, tatusiu. — przymilnym głosem próbowała udobruchać ojca, nie rezygnując z ironicznej nutki w głosie.

— A właściwie w takim razie co robią córki milionerów? — odciął się sarkastycznie Kulik.

— Korzystają z życia tato! — Teresa porwała ojca w objęcia i zawirowała z nim po kuchni.

Kulik nie przyzwyczajony do tego typu czułości, z wyraźnym zakłopotaniem uwolnił się z jej ramion. Chyba nie bardzo wiedział, na czym miało polegać owo korzystanie z życia, lecz prawdopodobnie podejrzewał niejasne związki z zakupowym rauszem własnej latorośli, bo bezradnie rozejrzał się po przeładowanych półkach.


Przeczucia seniora rodziny okazały się prorocze. Teresa już następnego dnia przeciągnęła matkę przez wszystkie możliwe sklepy w okolicy, snując plany co do lokaty gotówki, jaką wkrótce miała dysponować. Nie zdołała też powstrzymać euforii i w wielkiej tajemnicy opowiedziała każdej przypadkowo spotkanej koleżance o czekającym ją szczęściu. Wkrótce wygrana Kulików stała się osiedlową tajemnicą poliszynela, którą większość wszakże traktowała z przymrużeniem oka, mylnie intepretując rowerowe przejażdżki Kulika do cukierni.

O moje zdanie w całej tej historii nikt specjalnie się nie pytał, wobec czego nie widziałem powodu, aby dzielić z kimkolwiek swój brak optymizmu, wyrażający się w braku zaufania do sprzyjających zbiegów okoliczności. Tak niesamowita dawka szczęścia nie mieściła się po prostu w granicach mojej wyobraźni. Tym większa ogarnęła mnie ma konfuzja, kiedy pieniądze rzeczywiście wpłynęły na konto. Z braku lepszej alternatywy poszedłem do knajpy się upić. Nie z radości bynajmniej ani też z rozpaczy, właściwie bez powodu, dla zabicia bałamutnych myśli. Nie miałem bowiem pojęcia, co z taką masą pieniędzy można było zrobić. Dla samej Teresy problem ten naturalnie nie stanowił dylematu. Od razu pobiegła z matką do banku i kazała sobie wypłacić pokaźną sumkę, za jaką wykupiła połowę supermarketu, w którym do końca miesiąca musiała jeszcze pracować.

W najbliższą sobotę doznałem zaszczytu oględzin najnowszych nabytków, stanowiących tym razem zaledwie pretekst do burzliwej wymiany zdań odnośnie dalszych poczynań. Kulik nie wtrącał się do zażartej dyskusji pomiędzy matką i córką. Było mu wszystko jedno, podobnie jak mojemu ojcu. Nie marzył, nie planował, nie przejawiał jakichkolwiek dążeń. Chodził do pracy, oglądał wiadomości sportowe, w niedzielne poranki szedl na mszę do kościoła, czasem spotykał się z rodziną Magdy, bo własnej już nie posiadał. Za niczym więcej nie tęsknił. Nie przepadał za ludźmi, nie odczuwał potrzeby dzielenia z kimkolwiek wolnego czasu. Z tego też powodu nie towarzyszył żonie w osiedlowym pożyciu, a ściślej mówiąc, nie brał w nim czynnego udziału, gdyż Kulikowa nie omieszkała informować Józia o aktualnym stanie rzeczy. Nie dlatego, żeby go to specjalnie interesowało, ale w końcu o czymś trzeba było gadać przy kolacji. W gruncie rzeczy nigdy specjalnie nie zżył się z dzielnicą, do której przez przypadek wtłoczyło go życie, dlatego też nie miał nic przeciwko, aby zmienić mieszkanie, czego konieczność jako pierwsza zauważyła Teresa. Cała reszta przytaknęła zgodnie, że należy zacząć od domu, a właściwie od pokaźnej rezydencji, w której zanlazłoby się miejsce dla wszystkich natępnych pokoleń Kulików. Kulikowa jednak postawiła zasadniczy warunek. Dom musiał stanąć na zapleczu osiedla. Początkowo nie mogłem załapać myśli przewodniej tego absurdalnego, jak mi się zdawało, postulatu.

— Karłowice może są i romantycznym przeżytkiem minionej epoki, — wyjątkowo delikatnie próbowałem wyrazić swoje obiekcje. — ale na świecie jest wystarczająco sporo miejsca. Nie trzeba przez całe życie deptać sąsiadom po piętach.

— A kto nas w świecie pozna? — Kulikowa obrzuciła moją postać z wyrazem głębokiego wspóczucia, jakie z reguły budzi widok osób nie w pełni rozgarniętych.

— W jakim celu ma mamę ktoś poznać? — już dawno spoufaliłem się z matką Teresy tym rodzinnym przydomkiem.

— Komu pokażę swój dorobek? Kto z obcych się na nim pozna? — kręciła głową nad ignorancją potencjalnego zięcia.

— Co mamie po ludziach? — dalej nie docierała do mnie ta niezbyt przejrzysta ideologia.

— Mama ma rację! — Teresa przerwała dalsze dywagacje. — Nie mamy powodu do ukrywania się pośród nieznajomych.

Nie odpowiedziałem. Nie dlatego, że zostałem przekonany, ale w końcu nie były to moje pieniądze. Zresztą zbyt dobrze znałem Teresę i wiedziałem, że nie będzie odwołania od ostatecznej instancji, jaką była dla niej matka. Nie pozostało mi w tej sytuacji nic innego, jak zaakceptować rodzinną koncepcję społecznej emancypacji i wziąść się za poszukiwanie odpowiedniej działki. Zeszły mi na to następne tygodnie.


Teresa w międzyczasie kontynuowała skupowanie rzeczy do przyszłego domostwa, tyle że na prawdziwie hurtową skalę. Zwoziła taksówką umywalki, prysznice, kafelki, właściwie wszystko, co wpadło jej w ręce. Wkrótce mieszkanie Kulików zaczęło przypominać magazyn i nie dziwił mnie fakt, że stan pernamentnego oblężenia doprowadzał teścia do rozpaczy. Dlatego też z ulgą uciekał do cukierni, z melancholją wspominając stare, dobre czasy. Aczkolwiek tak ceniona do niedawna sumienność małżonka przestała zadawalać z nagła wygórowane ambicje pani Kulik.

— Już ludzie zaczynają snuć domysły. — odezwała się wreszcie pewnego wieczora pełna pretensji.

— Domysły? — Kulik podniósł na Kulikową niewinnie oczy.

— No tak. Kto haruje, mając miliony w kieszeni? — wybuchnęła, zrzucając wałki z głowy do małego pojemniczka na kolanach.

— A co mam robić? Siedzieć w tej hurtowni? — Kulik zakreślił w powietrzu pokaźne koło. — I tak nie ma na czym. To co się tu wyrabia, to czyste szaleństwo. Przynajmniej będę miał pracę, jak przepuścicie te przeklęte pieniądze. — westchnął nostalgicznie do perspektywy upragnionej normalności.

Pech chciał, że akurat dwa dni wcześniej spotkałem na mieście starego kumpla z podstawówki, o którego istnieniu dawno zapomniałem. Zresztą nigdy nie udało mi się wkupić do jego paczki i właściwie to nie byłem pewien, czy w czasach szkolnych zamieniliśmy z sobą choćby jedno zdanie. Aczkolwiek z wiekiem musiała mu się poprawić ostrość widzenia, bo nagle, po latach zdołał wypatrzeć z tłumu przeźroczystą dla niego dotąd fizjonomię. Fakt ten zdziwił mnie niezmiernie. Mało to, wręcz mile połaskotał. Kumpel nawijał pół godziny na temat wdzięku szkolnej ławki i nawet zaprosił na piwo. Poczułem się z nagła jak gościu, mimo solidnej dozy zdrowego sceptyzmu, jaki kołatał mi się na zapleczu rozsądku. W każdym razie z fortuną Teresy zaproszenia nie skojarzyłem. Niemniej po trzecim kuflu spod mgiełki rozmarzenia wynurzyła się sękata rzeczywistość. Kumpel w istocie słyszał o uśmiechu losu w rodzinie Kulików i co dziwniejsze był doskonale zorientowany w matrymonialnych planach Teresy. W tym też kontekście nadmienił o ewentualności wejścia w dobry interes, do jakiego przymierzał się jego znajomy. Poczułem się nieprzyjemnie przyparty do muru. Bąknąłem coś niewyraźnie pod nosem i zdeprymowany wróciłem do domu. Nie miałem zamiaru bawić się w mediatora i z pewnością po czasie puściłbym w niepamięć całą tą historię, gdyby nie zagorzała dyskusja Kulików, która niczym piorun natchnęła mnie olśnieniem. Skoro sami nie wiedzieli, co z górą pieniędzy zrobić, należało im pomóc. Podniosłem się z krzesła, jak przystało na wybawcę, chrząknąłem kilka razy na zwrócenie uwagi i kiedy oczy całej rodziny spoczęły na mojej twarzy, odwróciłem się do okna, by ukryć zmieszanie.

— Znam pewnego człowieka, który chce otworzyć rzeźnię. — stłumionym głosem rzuciłem przez ramię.

— A nam co do tego? — Kulikowa prychnęła z niechęcią w głosie.

— Facetowi brakuje kapitału. — zerknąłem niepewnie na Teresę. — Szuka kogoś do spółki.

— I tym kimś mamy być my. — twierdząco przytaknęła Teresa z wyraźnym brakiem przyzwolenia na kontynuację wątku.

— Czemu nie? — wbrew zwykłej wstrzemięźliwości Kulik ustosunkował się do tematu. — Od trzydziestu lat robię torty, dlaczego nie przerzucić się na produkcję własnych kiełbas.

W końcu trzeba się rozwijać, iść z duchem czasu.

— Co ty się zrobiłeś nagle taki postępowy? — Kulikowa obrzuciła męża podejrzliwym spojrzeniem.

— Pieniądz robi pieniądz. Możesz być wkrótce najbogatszą panną w okolicy. — podchodziłem Teresę, choć sam o idei spółki z nieznajomym nie bardzo byłem przekonany. Trudno powiedzieć, jaki diabeł mnie pokusił. Być może chęć zabłyszczenia na lokalnym firnamencie, przynajmniej przez moment.

— Już nią jestem. Najbogatszą i najbardziej wziętą. — Teresa zalotnie spojrzała w moją stronę. — Czy wiesz ilu z ochotą wżeniłoby się w taki majątek?

— Masz na myśli materialistów? — uśmiechnąłem się ironicznie.

— A ty oczywiście nic sobie z forsy nie robisz? — odpowiedziała nadąsana.

— Próbuję zachować zdrowy rozsądek. — skrzywiłem się, bo nie lubiłem rozmów o pieniądzach, zwłaszcza w matrymonialnym kontekście.

— No właśnie! — Kulikowa wpadła w temat. — Kiedy właściwie zamierzacie dac na zapowiedzi?

Teresa podeszła do mnie i spojrzała głęboko w oczy, przywierając biustem do przepony. — Kiedy? — z iskrą zacietrzewienia powtórzyła pytanie matki.

— Nie chcę żebyś w przyszłości mówiła, że poleciałem na twoją wygraną. — mruknąłem pod nosem.

— Bzdury! — Kulikowa wychodziła z założenia, że należy kuć żelazo póki gorące.

— Nikt tak nie myśli i myśleć nie# będzie. Do tej pory miałeś wymówkę, że nie macie gdzie mieszkać. Teraz problem sam się rozwiązał.

Cóż było robić? Zależało mi na Teresie w jakiś sposób, choć nie byłem pewien w jaki. Swoją ponętną, typowo kobiecą figurą o obfitym biuście i szerokich biodrach działała na moją fantazję, elektryzując wszelkie zbliżenia. Zresztą co tu dużo główkować, po okresie nieustającej abstynencji, szczerze mówiąc, każda kobieta przypuszczalnie wywierałaby na mnie podobne wrażenie. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę z dzielących nas różnic. Co prawda z grona intelektualistów dawno się już wykluczyłem, jeżeli w ogóle kiedykolwiek do niego należałem, ale wspólnych tematów z Teresą specjalnie nie miałem. Z drugiej strony tak naprawdę nie byłem do końca przekonany, czy aby kobietom w małżeństwie zależy na konwersacji. Zwykle same mają wiele do powiedzenia, świetnie sobie radząc z monologiem. Tak czy inaczej, myśl o żeniacce niepokoiła mnie w jakiś sposób. Wolałem jeszcze trochę pożyć w kawalerskim stanie, odsuwając na później wszelkie konsekwencje tak brzemiennej w skutki zmiany.

Kulikowa jednak tym razem nie dała się zbyć i napierała niczym torreador rozjuszona przewagą argumentów.

— Nie ma czego odwlekać! Jak chcesz swoją rzeźnię, to ci ją kupimy, ale przedtem ustalamy datę ślubu!

Chcąc, nie chcąc, nie znajdując odwrotu, przyzwoliłem po krótkiej chwili niezdecydowania.

— Jak mama sobie życzy. — nie tyle z entuzjazmem, co z rezygnacją w oczach wysepleniłem.

— Czy to były właśnie oświadczyny? — Teresa uczepiła się mojego ramienia z miną, w której zaczaił się ślad wyrafinowania.

— Można tak powiedzieć. — nieco speszony odwzajemniłem jej promienny uśmiech. — Chcesz żebym ukląkł?

— Obejdzie się. — Kulikowa energicznie wkroczyła do akcji z kalendarzem w ręku, jaki jeszcze przed chwilą wisiał na ścianie.

— Którego dzisiaj mamy? Acha? — przesuwała palcem po datach, stękając coś niezrozumiale. — Myślę, że jak jutro dacie na zapowiedzi, to się zmieścimy z weselem w karnawale.

Lekko zdeprymowany milczałem. Doskonale wiedziałem, że moje sugestie i tak nie będą brane pod uwagę. Energiczna natura teściowej nie pozostawiała zbyt wiele miejsca do działania, wszelkie rodzinne inicjatywy stłamszała w zarodku, jeśli akurat nie były po jej myśli. Od niewygodnych projektów uchylała się bez najmniejszej żenady, sama natomiast podejmowała decyzje według własnego uznania bez oglądania się na pozostałych domowników, akceptujących tę formę autokratyzmu w imię spokoju albo wygody. I choć trudno mi było się odnaleźć w tych poniekąd znajomych relacjach, nie miałem wątpliwości co do wpływu na własne wesele. Zresztą myślami błądziłem wokół interesu, nęcąc wyzwaniem własne aspiracje.


Uzyskawszy niejako zielone światło, zaraz następnego dnia zgłosiłem się do kumpla, który zaaranżował spotkanie z właściwym człowiekiem. Faceta widziałem po raz pierwszy w życiu, ale kolega z lat szkolnych dawał rękojmę za jego uczciwość. Po wstępnym oszacowaniu warunków umówiliśmy się z rodzinami na niedzielne popołudnie w restauracji na na rynku.

Wypady do knajp stanowiły w domu Kulików rzadkość, jeśli nawet nie ewenement, dlatego nie zdziwiło mnie podekscytowanie kobiet, gorączkowo uwijających się między lustrami. Kulikowa wyciągnęła nawet Teresę na poranną mszę z tej okazji, aby mieć więcej czasu na dopracowanie szczegółów w wyglądzie. Zrezygnowała też z gotowania, zadawalając się zamówioną pizzą z nowo otwartej pizzerii, aby się nie zagłodzić do późnego obiadu. Kulik potraktował to niebywałe wydarzenie ze stoickim spokojem, usiłując ignorować niewygodne dla niego zamieszanie. Mimo to, przed wyjściem nie zdołał utrzymać w ryzach swej powściągliwości i z dezaprobatą ogarnął osnute mgiełką lakieru do włosów niewiasty.

— Co to za maskarada? — pokręcił głową z niesmakiem.

Spojrzały na siebie pytająco.

— Nie podoba ci się? — Kulikowa zatrzepotała rzęsami z rzadką u niej kokieterią.

— Wyglądacie jak czupiradła. Obydwie. — podkreślił znacząco.

Teresa podeszła ponownie do lustra i poprawiła swój blond tapir, jeszcze raz mocno spryskując lakierem. Jej małe oczka zniknęły prawie w konturze czarnych, grubo namalowanych kresek, krzykliwa czerwień pomadki wydobyła usta z jej bladej twarzy w nieco groteskowy sposób, niemniej przekonana o swoich wdziękach ściągnęła marszczącą się na brzuchu bluzkę z brokatowym ornamentem i zadowolona przyglądała się własnemu odbiciu do momentu, kiedy wzrok jej ześlizgnął się na biodra. — Jestem za szeroka? — zagadnęła mnie znienacka z niebezpieczną iskrą w oczach.

— Ależ skąd!. — w roztargnieniu zerknąłem na Teresę. — Wyglądasz… — w głębi ducha musiałem przyznać Kulikowi rację, wygląd Teresy istotnie daleki był od spokojnej elegancji. Na wszelki wypadek jednak powstrzymałem się od komentarza.

— Wyglądasz trochę wyzywająco. — mruknąłem bez przekonania.

— Miałam na myśli pośladki.

— Czym ty się przejmujesz, — roześmiał się nie wiedzieć czym udobruchany Kulik. — spójrz na matkę!

— Czego chcesz ode mnie? — pogroziła mu z łazienki, walcząc z niesfornym lokiem.

— Może my z tatą pójdziemy już do auta? — zaproponowałem podirytowany.

— Ale przecież nie możemy tych kobiet zostawić tu samych. Nie będą gotowe do jutra, jak nie będzie się ich poganiać. — Kulik z rezygnacją rozłożył ręce.

— Kogo trzeba poganiać? — Kulikowa z impetem opuściła łazienkę. — Ja tam zawsze zdążę na czas. — pełna przekonania o własnej doskonałości posunęła do wyjścia.

Mój maluch był ciasny i pani Kulik z biedą wepchnęła swoje puszyste kształty na przednie siedzenie. Nie chciała się ściskać z tyłu, aby nie zgnieść nowej garsonki.

— Z tym też trzeba będzie wreszcie zrobić porządek! — sarkastycznie zauważyła po wymanewrowaniu auta z ciasnego parkingu.

— Co mama ma na myśli? — bez większego zainteresowania podchwyciłem pytanie.

— Twoje auto oczywiście.

— Co z nim jest?

— To przecież stary grat, aż wstyd nim jeździć.

— Do niedawna jeszcze marzył ci się taki grat. — Kulik wyraźnie tracił nerwy mimo zrównoważonej natury.

— Nie przejmuj się. — po przyjacielsku klepnęła mnie po plecach, ignorując uwagę męża. — Kupimy ci porządne auto, wielkie, takiego jeszcze na osiedlu nie widziano.

Nie odpowiedziałem, bo zbyt byłem przejęty czekającym nas spotkaniem, za którego konsekwencje czułem się odpowiedzialny.

Pod rynek przyjechaliśmy dosłownie na ostatnią minutę. W gorączkowym pośpiechu weszliśmy do stylowego lokalu. Przez moment usiłowałem wyłowić w przytlumionym świetle sylwetkę potencjalnego kontrahenta, ale na próżno. Nieco rozczarowany zaproponowałem rodzince zająć miejsca przy pierwszym wolnym stole. Zapach jedzenia musiał uzmysłowić Kulikowej, że dawno nic nie miała w ustach, w związku z czym pożądliwie przyssała się do karty.

Po jakichś pięciu minutach w drzwiach sali rozpoznałem znajomą posturę oczekiwanego gościa, której znakiem szczególnym były wytrenowane bicepsy i krótko przystrzyżone włosy z gęstą siatką srebrzystej pajęczyny. Nie trwało dłużej niż trzy sekundy a facet zdołał wypatrzyć moją pospolitą fizjonomię i bez pośpiechu wziął namiary na nasz stolik razem z towarzyszącą mu szczupłą brunetką w eleganckim kostiumie.

— Inżynier Skolimowski. — ukłonił się kurtuazyjnie, podając rękę najpierw Kulikowej, potem córce.

Twarze Kulikowych rozpromienił zażenowany uśmiech. Nie były przyzwyczajone do przesadnej grzeczności, jaką najwyraźniej poczuły się uraczone.

Poszedłem w ślady inżyniera i pokłoniłem się jego małżonce, która z wyniosłą miną skinęła głową, by zająć miejsce przy stoliku z pominięciem dalszej ceremonii powitalnej. Kulik podał jej rękę przez stolik nieświadom istnienia jakiejkolwiek etykiety.

— No to czego się napijemy na początek? — Skolimowski pytająco spojrzał na Kulików. — Może wino albo jakiś cocktail? — zaproponował.

— Mi tam wszystko jedno, ważne żeby szybko, bo jestem wściekle głodna. — Kulikowa wyrzucila z siebie, co miała na sercu, odrywając się od karty.

— No to może faktycznie zaczniemy od konkretów. — Skolimowski uśmiechnął się czarująco, wprawadzając Kulikową ponownie w lekkie zakłpotanie i pochylił się nad kartą.

— Bardzo chętnie, muszę tylko poprosić o właściwą kartę, bo coś im się pomyliło i dali mi tu chyba jakiś spis bajek albo gier czy coś w tym dodzaju. — Kulikowa podrapała się za uchem.

— A co, piszą po francusku? — zainteresował się Kulik.

— Niby po polsku, ale jak jesteś taki mądry, to zamów sobie tańczącego łososia albo marzenie Pocahontas?

— E tam! — Kulik machnął ręką. — A normalnego schabowego nie mają?

Skolimowski podniósł wzrok znad karty. — Mają Państwo rację, jest to lokal trochę egzotyczny, ale proszę mi zaufać, zamówię coś, co każdemu będzie smakowało.

— Chmmm. — wyraz twarzy Kulikowej wyrażał głęboką wątpliwość. — Niech będzie, byle nie żaba albo ślimak.

Skolimowski uśmiechnął się szeroko i przywołał ręką kelnera.

— Ja wezmę piwo, jak mają. — Kulik rzucił od niechcenia przed siebie.

— Swietnie! — podumował Skolimowski i zamowił kilka numerów potraw razem z butelką wina.

Po krótkim czasie intensywnego milczenia w kierunku naszego stołu ruszył orszak kelnerów z tacami w dłoniach. Oczy Kulikowej zaokrągliły się ze zdumienia.

— Ludzie, zgroza świata! Procesja kelnerów z listkami sałatki na talerzach!

Kelnerzy poustawiali przed naszymi nosami talerze, na których w istocie niewiele można było się doszukać, może dlatego okraszono je nadzwyczaj wyszukanymi nazwami, chociaż nie na gust Kulikowej, bo kiedy jeden z kelnerów z dumą wyrecytował nad jej głową

— Gwiazda Południa — ofuknęła go bez pardonu.

— Panie, co pan gada za głupoty. Jaka gwiazda? Jesteśmy w restauracji czy w planetarium?

Kelner się zmieszał i zanim zdążył wyjaśnić, co Kulikowej zaserwował, Skolimowski wsunął jej do ręki lampkę wina, jaką akurat napełnił jeden z kelnerów.

— Na zdrowie!

Kulikowa udobruchała się na moment. A że kelnerzy zostawili nas własnej fantazji, co do zawartości talerzy, Skolimowskiemu przypadła rola tłumacza.

— A więc Gwiazda Południa to specjalność tej restauracji, dlatego zamówiąem ją specjalnie dla pani. Jest to wyrafinowa kaczka z pomarańczą.

— A co ma do tego gwiazda? — Kulikowa nie znosiła wydziwiania.

— To naturalnie tylko metafora.

Kulik niepewnie zerknął na zdezorientowaną małżonkę. — Żeby ludzi ogłupić. — wytłumaczył ze swoim chłopskim pragmatyzmem.

— Mnie tam nikt nie ogłupi. — odgroziła się Kulikowa. — A tej kaczki tu tyle, ile napłakał.

— Wystarczy, aby się nią delektować, a nie zajadać — po raz pierwszy odezwała się Skolimowska.

— He? — Kulikowa najwyraźniej nie miała pojęcia, jaka był myśl przewodnia Skolimowskiej.

— No to smacznego! — Skolimowski ukrócił dalsze dywagacje własnej małżonki, jakby w obawie, że może się zagalopować.

Po stosunkowo krótkiej konsumpcji Kulik wytarł serwetką usta i bez krępacji zwrócił się do inżyniera. — A więc chcecie Państwo otworzyć rzeźnię? Macie aby pojęcie o robieniu kiełbas? — z pewną dozą sceptyzmu wyraził nurtujące go pytanie.

— Ależ tato? — oburzyła się Teresa.

Skolimowski machnął ręką w okolicy ucha. — Pytanie jest w porządku. W końcu trzeba wiedzieć z kim wchodzi się w business. Ma pan zupełną rację. No więc, jeśli mam być szczery, to… — przez ułamek sekundy ważył w myślach taktyczne walory własnej wypowiedzi.

Z pomocą przyszła mu żona.

— Mój mąż jest inżynierem a nie rzeźnikiem. — wyniośle rozwiązała kwestię kompetencji.

— Cha, cha, cha! — Teresa wybuchnęła teatralnym śmiechem. — Oczywiście, pan jest inżynierem a nie rzeźnikiem.

— No to ma chyba głowę na karku albo nie? — Kulikowa powróciła do chwilowo zapodzianego animuszu.

— Myślę, że prowadzenie rzeźni nie tylko polega na robieniu kiełbas. — szybko przerwałem ewentualne rozwinięcie niewieściej filozofii.

— Nie? — zbita z tropu Kulikowa próbowała dociec istoty rzeczy, ale w tej chwili podszedł do stolika kelner, aby zebrać dalsze zamówienia. Zdecydowaliśmy się na drinki, pomijając Kulika, który pozostał przy piwie. Obie Kulikowe wzięły lody, po ciastku do kawy i słodki likier wiśniowy. Skolimowska zdecydowanie obstawała przy samej kawie.

— Co tak skromnie? — zdziwiła się Kulikowa. — Po takim kiepskim obiedzie trzeba się posilić. Niech się pani nie krępuje, pieniędzy mamy dosyć. — demonstracyjnie potrząsnęła torebką.

— Ja się nie krępuję, ale nie mam zwyczaju jadać za pięciu. — Skolimowska najwyraźniej nie była w stanie trzymać w ryzach ostrego języka. Zresztą trudno było nie zauważyć, że aż się rwała do rozwinięcia tematu, aczkolwiek pod miażdżącym wzrokiem małżonka umilkła, zachowując puentę komentarza na potem.

W międzyczasie marmurkową płytę stolika ubarwiły zamówione desery i obie Kulikowe oddały się rozkoszom podniebienia bez zawracania sobie głowy cudzymi dziwactwami. Skolimowska patrzyła z odrazą w oczach na ich błogie miny, nie mogąc przypuszczalnie pojąć braku umiaru, jaki musiał w jej mniemaniu stanowić podstawę wszelkich konwencji.

Po konsumpcji lodów, przerywanej od czasu do czasu głośnym pomrukiem zadowolenia, Kulikowa wrzuciła trzy kostki cukru do kawy i starym zwyczajem, bez zbytecznej powściągliwości, obstukała brzegi filiżanki, jak się przy takiej porcji kalorii należało. Zgodnie z domowym ceremoniałem, którego wymowy nigdy nie zdołałem ogarnąć, obdmuchała z każdej strony wierzchnią piankę i poniosła filiżankę razem z kołyszącą się w niej łyżeczką do ust. Skolimowska obrzuciła męża rozbawionym wzrokiem i nie dbając o wymowę jego surowych spojrzeń, zwróciła się do Kulikowej ze zgryźliwą nutką w głosie.

— Niech pani uważa na oko!

— Czyje? — Kulikowa podniosła pełen zdumienia wzrok znad filiżanki.

— Własne. Łyżeczką łatwo można się skaleczyć. — z fałszywie zaakcentowaną troską wyjaśniła.

— Ach! — Kulikowa roześmiała się lekceważąco. — Przez pięćdziesiąt lat nic mi się nie stało, poza tym nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby łyżka kogoś skaleczyła, albo? — niepewnie zerknęła na męża.

Kulik jednak musiał być myślami gdzieś daleko, bo nie pokwapił się poprzeć twierdzenia małżonki, a tylko w zamyśleniu mierzwił sobie włosy.

— A tobie co? Wszy ci się rozlazły po głowie, że tak się drapiesz przy ludziach? — Kulikowa solidnym kuksańcem wyrwała małżonka z zadumy.

Twarz Skolimowskiej rozpromienił ironiczny uśmiech, ale gniewnie zmarszczone brwi inżyniera przywołały ją natychmiast z powrotem do wyniosłego dystansu. Rodzinne priorytety musiały na dobre zakorzenić się w jej skorej do sarkazmu naturze.

— Wybacz kochanie, ale muszę przypudrować sobie nos. — ni stąd, ni zowąd obwieściła oficjalnie, powodując pewną konfuzję na twarzy Kulika.

Teresa wszakże nie chciała być gorsza i bez słowa podniosła się za Skolimowską, by drobnymi kroczkami pogonić w kierunku toalety, wykręcając raz za razem nogi na zbyt wysokich obcasach.

Po dziesięciu może minutach obie niewiasty powróciły do stolika wyraźnie napuszone i przez chwilę przygryzały w milczeniu usta. Nie starałem się przenikać newralgii ich zbliżenia przed publicznym lustrem, ale na puentę nie przyszło mi długo czekać. Raptem bowiem, zupełnie bez czyjejkolwiek prowokacji, Skolimowska nachyliła się do Teresy, by głośno syknąć jej do ucha.

— Czy mogę pani coś doradzić?

— Jaka pani? Na imię mi Teresa. — w naturalny, niewymuszony sposób uśmiechnęła się do Skolimowskiej, puszczając w zapomnienie spotkanie w toalecie.

— Marta. — Skolimowska z rezerwą rzuciła przez ramię i nie rezygnując z dystansu, powróciła do przerwanego wątku. — Takich fryzur już dzisiaj się nie nosi.

— Nie? — wyraźnie spłoszona Teresa usiłowała zachować fason. — Ale u nas w supermarkecie wszystkie dziewczyny tak się czeszą. — zbita z tropu odsunęła za uszy poskręcane trwałą loczek.

Skolimowska uśmiechnęła się ponownie, tyle że z tryumfalną satysfakcją. A ponieważ udało się jej wprawić Teresę w stan lekkiego szoku, jakiego prawdopodobnie nie pamiętała od ostatniego pobytu w piaskownicy, zwykła pewność siebie opuściła latorośl Kulików, choć nie na dłużej niż ulatniający się znad jej ucha zapach perfum inżynierowej. Po chwili krótkiej konsternacji bowiem Teresa wzruszyła ramionami, przekonana najwidoczniej o nieodpartym uroku własnej osoby.

Tymczasem Skolimowski zamówił następne kolejki i pogrążył się całkowicie w formalnych zawiłościach interesu, co zdołałem wszakże zarejestrować z rozdwojoną jaźnią, bo mimo iż intensywnie usiłowałem gonić tok jego myśli, to oczy mi przylgnęły do twarzy Kulików jak szpilki do magnesu. Kulikowa siedziała wyraźnie znudzona. Z braku lepszego zajęcia zamówiła jeszcze jedną porcję lodów. Skolimowska pod wpływem nagłego impulsu zecydowała się na cocktail i po trzech pierwszych łykach zapomniała o wmówionej sobie migrenie, rezygnując z werbalnej wstrzemięźliwości.

— My z Jurkiem urządzamy się już od lat i urządzić nie możemy. — zaczęła bez zbędnych wstępów. — Ciągle brakuje nam jakiś szczegół. Jestem może pod tym względem zbyt pedantyczna, ale w moim domu wszystkie dodatki muszą z sobą harmonizować. Wynika to z pewnością z mojej fascynacji formą. Nawet Jurek nie potrafi czasami zrozumieć pietyzmu, z jakim podchodzę do sztuki. Mam na myśli oczywiście tę przez duże es. — uzupełniła z naciskiem, żeby nikt przypadkiem nie posądził jej o słabość do kiczu.

— He? — Kulikowa spojrzała na Skolimowską jak na osobę niespełna rozumu.

Skolimowska ciągnęła dalej, nie przejmując się impertynencją potencjalnych wspólników.

— Wszelkie obrazy kupujemy tylko w galeriach sztuki, — przerwała na moment, by sprawdzić reakcje na twarzach słuchaczy i mimo braku spodziewanego rezonansu kontynuowała wątek. — ale niestety nawet galerie nie zawsze mają do zaproponowania to, czego szukam. pani Kulik ziewnęła, nie wykazując zainteresowania rozwinięciem tematu.

— Mieszkanie utrzymujemy w białej tonacji, która pozwala nam na zachowanie tej doskonałej prostoty, będącej wymownym odzwierciedleniem dobrego smaku, lecz ma to też swoje ciemne strony. — Skolimowska roześmiała się głośno ubawiona własnym poczuciem humoru. — W zeszłym roku na przykład nabyłam białą kanapę. Państwo zapewne wiedzą, co to znaczy. Byłam zmuszona bez przerwy ją czyścić. W końcu Jerzy podsunął mi pomysł ze skórami do narzucenia. Teraz skóry oddaję do pralni i mam spokój.

— Moja sąsiadka też miała skóry z barana na tapczanie, — wtrąciła niedbale Kulikowa, nie bardzo wiedząc, do czego właściwie Skolimowska zmierza. — ale mówię pani taki smród się w nich trzymał, że człowiek po powrocie do domu śmierdział gorzej od starego capa.

Skolimowska zignorowała tę uwagę i kontynuowała swój monolg, nie dopuszczając nikogo do głosu. Teresa wszakże nie należała do zapalonych małomówców, a poza tym czekała tylko na okazję, aby się odgryźć.

— Jak duży jest wasz dom? — zapytała wreszcie podstępnie między jednym a drugim oddechem Marty, zakręcając kosmyk włosów wokół palca.

— Mamy mieszkanie, prawie sto metrów kwadratowych. — inżynierowa z dumą podkreśliła własną przestrzeń życiową

Teresa znalazła haczyk.

— My budujemy dom. Myślę, że jakieś dwieście metrów. — rzuciła z przekalkulowaną premedytacją. — Chcemy też mieć swój basen i saunę, prawda kochanie? — zwróciła się w moją stronę.

Przytaknąłem dla świętego spokoju.

Marta milczała. Policzki Teresy zapłonęły gorączką sukcesu i w ferworze chwilowego oszołomienia zaprosiła wielkodusznie Skolimowskich na letnie pikniki do ogrodu, który kwitnął dopiero w jej wyobraźni.

— A dzieci Państwo nie macie? — zainteresowała się znienacka Kulikowa.

— Owszem. — Skolimowska z wyraźną ulgą zmieniła temat. — Nikodem ma siedem lat i jest wyjątkowo zdolny. Zapisaliśmy go do prywatnej podstawówki z całodzienną opieką.

— A pani gdzie pracuje? — Kulikowa prowadziła swe dochodzenia z nieubłaganą dociekliwością.

— Zajmuję się domem.

— To po co dziecko męczyć cały dzień w szkole, skoro matka siedzi w domu. — odezwał się milczący, jakby nieobecny dotąd Kulik, formuując w ten sposób swój pragmatyzm życiowy.

— Ale to nie jest zwykła szkoła. Dzieci uczą się w niej jeździć konno, grają w tenisa, mają bardzo dużo zajęć dodatkowych, które kiedyś zaprofitują w ich przyszłych karierach. — inżynierowa nie miała co do świetlanej przyszłości synka najmniejszych wątpliwości.

— Eee, co tam dzisiaj za karierę na koniu zrobi. — machnął ręką Kulik.

Skolimowska widocznie uważała dalsze dywagacje za zbyteczne, bo puściła niewygodne stwierdzenie mimo uszu, prawdopodobnie w przekonaniu o różnicy poziomów z rezerwacją adekwatnego statusu dla własnej osoby.

Zrobiło się późno. Kulik zaczął niecierpliwie wiercić dziurę w krześle. Skolimowski chyba wyczuł rosnące napięcie, gdyż ni stąd, ni zowąd wystąpił z propozycją, aby dalsze rozmowy przesunąć na następny tydzień.

— W końcu nikt nas nie goni, nie musimy zaraz jutro otwierać rzeźni. — argumentował. — Chciałbym zresztą, zanim rozpoczniemy jakiekolwiek pertraktacje, pokazać

Państwu najpierw zakład, który mam na oku. Jego właściciele są w poważnych kłopotach fnansowych, bo od pewnego czasu rzeźnia jest nierentowna. Potrzebują sporo pieniędzy na przeprowadzenie modernizacji, ale w związku z zadłużeniem nie są w stanie podjąć następnych kredytów. Ludzie ci nie mają dzieci, a sami są już w podeszłym wieku i nie czują się na siłach sprostać rosnącej na rynku konkurencji. Jest to dla nas niebywała okazja, o czym chyba nie muszę Państwa przekonywać. Zresztą doszliśmy już z zięciem do wspólnych konkluzji. Sądzę, że zmieścimy się w dwóch milionach, aby firma mogła stanąć na nogi.

Kulikowa podskoczyła na krześle.

— Panie, powiedział pan dwa miliony?

— Myślę, że tyle powinno wystarczyć.

— Chyba ogląda pan za dużo telewizji, ale to nie Dallas panie! — Kulikowa podniosła się energicznie z zamiarem opuszczenia lokalu.

Gwałtownym ruchem złapałem ją za ramię. — Niech mama usiądzie. Porozmawiajmy spokojnie, jak dorośli ludzie.

— Co znaczy spokojnie? Słyszysz źle na uszy albo dostałeś udaru mózgu?

— Chyba źle mnie pani zrozumiała. — pośpieszył z wyjaśnieniem Skolimowski. — Dwa miliony podzielone na sześciu udziałowców obciążą panią kwotą gdzieś koło trzystu pięćdziesięciu tysięcy.

— A gdzie podział pan pozostałych wspólników?

— Jakich pozostałych? — Skolimowski zbaraniał.

— No tych z sześciu. My i wy, razem dwa, a gdzie reszta?

— Miałem na myśli każdego z nas obecnach tutaj.

— Niech pan nie robi ze mnie wariata. Dzieli pan moją rodzinę na cztery, a pieniądze będzie zgarniać i tak z jednego konta.

— No tak, ale niech pani pomyśli o profitach. W rezultacie to Państwo będą w przeważającej mierze partycypować w zyskach.

Kulikowa prychnęła głośno z drwiną.

— W porządku. Ja do niczego Państwa nie zmuszam. W końcu chętnych do spółki mam dosyć. — Skolimowski z miną obrażonego ucznia przywołał kelnera.

— Spółki nawet diabeł nie chce, jak to mówią. — zbita z tropu Teresa wysiliła się na komentarz.

— Ale co to za spółka na sześciu? — praktyczny zmysł Kulika podsunął kompromis. — Najłatwiej dzielić przez dwa.

Inżynier podchwycił tę myśl nie bez oporów.

— No więc jeśli Państwo rzeczywiście są zainteresowani podziałem firmy tylko na dwie partie, jestem gotów zmienić pierwotną koncepcję. W tej sytuacji udział Państwa wynosiłby zaledwie milion.

Kulikowa syknęła z kpiną.

— Milion! Jakby to były grosze.

— Niech mama pomyśli, ile jeszcze mamie zostanie i ile może dodatkowo zarobić. — niepewnie wystękałem, choć w głębi ducha miałem ochotę Skolimowskiego udusić albo jakoś inaczej unicestwić, w każdym razie przepędzić z mojego życia. Kulikowa spojrzała niezdecydowanie na męża. Nie dlatego, że był patriarchą rodziny, bo zawsze uważała się za kobietę nowoczesną, mającą własne zdanie, ale w skomplikowanych sytuacjach u kogoś trzeba było zasięgnąć porady. Józio politykę rodzinną prowadził rozsądnie, unikając niepotrzebnych scysji. Kobiety w domu traktował z pobłażaniem, zachowując sobie prawo formalnego zatwierdzania podjętych przez nie decyzji. Z przysługującego mu veta raczej nie korzystał. Nie bynajmniej z braku własnych poglądów, lecz z zasadniczej u niego hierarchii wartości, na której wierzchołku stał święty spokój. W ten sposób udało mu się przeżyć prawie trzydzieści lat małżeństwa w rzadko spotykanej harmonii. W okolicznościach jednak podbramkowych intuicja żony i córki odwoływała się do rozsądku seniora, doceniając jego logikę myślenia. W takich momentach Kulik zwykle najpierw drapał się po głowie, potem wpadał w krótką zadumę, by wreszcie ogłosić werdykt, którego obie Kulikowe nigdy nie próbowały kwestionować. Tak było i tym razem. Po chwili głębokiego namysłu zapytał rzeczowo.

— Na papierach będzie stało, że rzeźnia jest naszą wspólną własnością?

— Oczywiście! — wykrzyknął z entuzjazmem inżynier.

— To znaczy, że jak kiepsko pójdzie, możemy zawsze ją sprzedać, odzyskując w ten sposób włożone pieniądze.

Obydwie Kulikowe potakiwały mądrym słowom seniora rodu, przenosząc wzrok z jednego na drugiego kontrahenta.

Skolimowski nie od razu odpowiedział, chrząknął najpierw kilka razy, wreszcie odezwał się lekko zachrypnięty.

— Teoretycznie tak. W praktyce jednak niestety nie jest to takie proste. Gdybyśmy chcieli zaczynać od kupna rzeźni, musielibyśmy dysponować o wiele większym kapitałem, którego jak sami Państwo przyznajecie, żadana ze stron nie jest gotowa wnosić. W związku z powyższym będziemy musieli ją spłacać właścicielom w miesięcznych ratach, po odliczeniu pewnej zaliczki. Nie jest to jednak takie złe, bo zmiejszając zyski, zmiejszamy jednocześnie podatki.

Czoło Kulika przecięła głęboka zmarszczka ciążącej na nim odpowiedzialności. Nie obyty w paragrafowej finezji z trudem nadążał za tokiem rozumowania inżyniera, mimo to nie zatracił trzeźwości spojrzenia skonkretyzowanej w zasadniczym pytaniu, jakie mimowolnie nasunęło mu się na usta.

— W takim razie kto będzie właścicielem firmy? — zapytał beznamiętnie.

— Firmy oczywiście my, rzeźni z kolei, do momentu pełnej spłaty, jej poprzedni właściciele.

— Rozumiesz coś z tego? — Kulik spojrzał na mnie pytająco.

— Myślę, że tak. Wielu ludzi otwiera sklepy albo zakłady w lokalach, które do nich nie należą. Na przykład ta fryzjerka u was na rogu, też wynajmuje swój zakład, jeśli dobrze pamiętam. — wybąkałem niepewnie.

— Właśnie w tym rzecz. — Skolimowski przytaknął nie bez źle ukrytego rozdrażnienia. — Ale należy dodać, że spłacając lokal na raty, w pewnym momencie będziemy go mieć na własność.

— A jak długo ten moment będzie trwał? — zaciekawiła się Kulikowa.

— To zależy od wysokości miesięcznych zysków, od jakich będziemy mogli odprowadzać nasze wydatki. pani Kulik popadła w rzadką u niej rozterkę duchową. Z jednej strony perspektywa pomnożenia majątku nie brzmiała głupio, z drugiej wrodzona nieufność musiała malować przed oczami jej wyobraźni najrozmaitsze wizje przyszłości, nie pomijając bandyckich napadów, zaraz wśród bydła albo wręcz szerzenia się wegetarianizmu na świecie.

— Józiu, co na to powiesz? — zwróciła się do męża z zafrasowaną zmarszczką między brwiami.

— Wszystko będzie jak trzeba na papierach? — upewnił się Kulik z pewną dozą sceptyzmu, jakby nie był do końca przekonany o wiarygodności przyszłego partnera. Widać było, nie ufał facetowi, który pojawił się w ich życiu bez wszelkich zapowiedzi. Z drugiej strony moje wykształcenie cieszyło się u niego czymś w rodzaju poważania, chociaż zarówno Kulik jak i jego małżonka nigdy do końca nie zdołali pojąć, co właściwie było przedmiotem moich studiów. Niemniej tytuł magistra musiał im się spodobać jako przydomek do zięcia, bo brak sprzyjającej fortuny umknął w jakiś zagadkowy sposób ich roztropnej uwadze.

Skolimowski widząc brak zdecydownia z naszej strony, zwolnił tempo i za wszelką ceną starał się wykazać wielkodusznym zrozumieniem dla wszelkich wątpliwości, przy czym nie szczędził argumentów na rzecz powagi przedsięwzięcia. W efekcie umówiliśmy się na zwiedzanie rzeźni w najbliższym czasie, żegnając się z wzajemną rezerwą, będącą rezultatem mniej lub bardziej uzasadnionych uprzedzeń.


Z nieznanych nam powodów lustracja zakładu, od której tyle zależało, przeciągnęła się nieco w czasie. Było to właściwie wszystkim na rękę. Mój brak pewności co do własnej osoby rodził wystarczającą masę przesłanek kontra. W rodzinie Kulików też nikt specjalnie się nie palił do szybkiego sfinalizowania pertraktacji. Zajęci inwestycjami prywatnym nikt nie zawracał sobie głowy domniemaniami na rzecz interesu. Kulikowa traktowała całe przedsięwzięcie jako gest w stosunku do mojej osoby w wyraźnym zamiarze pozyskania przychylności zięcia. Być może niejasno podejrzewała istnienie pewnych rozbieżności w pojmowaniu rutyny małżeńskiej przyszłych nowożeńców albo też miała inne powody, w każdym bądź razie nie zajęła stanowiska zdecydowanego contra.

Teresa nie łamała sobie głowy wcale. Dalszy rozwój sytuacji był jej w najwyższym stopniu obojętny. Dopóki mogła realizować swoje zakupowe pasje, świat funkcjonował dla niej poprawnie. Nie widziała powodu, dla którego miałaby tracić czas na zgłębianie alternatywnych wizji przyszłości. Zresztą z reguły nie obarczała się odpowiedzialnością za niewygodne decyzje, unikając tym samym przykrych niespodzianek. Potrafiła bez problemu aranżować się stosownie do sytuacji w mierze przerastającej nawet konformizm własnego ojca.

Wyparta w ten sposób poza margines myśli i rozmów konfrontacja z perspektywą przyszłości przez kilka tygodni zawieruszyła się w próżni, pozwalając Kulikom zapomnieć o swoim istnieniu. Nagła wizyta Skolimowskiego pewnego wieczoru wydobyła istnienie spółki ze stanu zawieszenia, wpędzając Kulików w głęboką konfuzję.

Inżynier wpadł do mieszkania Kulików bez zapowiedzi, zziajany, spocony, jakby wracał z maratonu i zaprosił wszystkich do stojącego przed blokiem audi.

Bez oporów, ale też bez specjalnych uniesień, wepchnęliśmy się do auta, krzywo zerkając na sprawcę zamieszania. Kulikowa z Teresą nie mogły mu wybaczyć pozbawienia ich kontynuacji oglądanego zwykle o tej porze serialu. Kulik miał pretensje o resztki nie zjedzonej na kolację kiełbasy. Ja sam, goszcząc przypadkiem u Kulików, nie boczyłem się o nic. Siedziałem ściśnięty międy Teresą a teściem i milczałem rozdygotany. Nie miałem pojęcia, czy więcej ze strachu, czy z emocji.

Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy do zapuszczonych obszarów miasta, na koniec świata według Kulikowej. Zakład bowiem usytuowany był na uboczu i tylko z jednej strony przelegała do jego ogrodzenia stara kamienica, ostatnia przy ślepej uliczce, z tyłu biegły tory kolejowe a naprzeciwko rozciągały się zarośla pełne dzikich chaszczy, spośród których wyłaniał się budynek, kandydujący do lokaty kapitału niczym widmo. Kulikowa bez pardonu podsumowała odrapaną fasadę, nie ukrywając rozczarowana co do gabarytów i pełna uprzedzeń pozwoliła Skolimowskiemu zaprosić się do środka. Podążyliśmy jej śladem posłusznie jak stado kurcząt za kwoką.

Rzeźnia w istocie nie sprawiała zachęcającego wrażenia. Tu i ówdzie brakowało światła, do niektórych pomieszczeń w ogóle nie można było się dostać, bo albo drzwi były zamknięte albo czymś zabarykadowane. I chociaż Teresa z matką nie miały rozeznania w kwestiach organizacyjnych jakiegokolwiek zakładu, czuły się upoważnione do głośnej krytyki. Również Kulik niezadwolonym wzrokiem błądził po wyposażeniu.

— Ja tam rzeźnikiem nie jestem, — odezwał się w końcu. — ale tak na chłopski rozum coś mało mi tu sprzętów. — wyraził swoje wątpliwości, pociągając nosem.

— Oczywiście, oczywiście. Po to właśnie potrzebny mam kapitał. — roześmiał się Skolimowski, trochę za głośno jak na tę niezbyt śmieszną okoliczność.

Po kilkunastu minutach powierzchownej wizytacji zostaliśmy wypchnięci na zewnątrz przy akompaniamencie doniosłej tyrady inżyniera odnośnie masowego zainteresowania pośród ewentualnych udziałowców, dobijających się tłumnie do drzwi interesu.


Powrót Kulików na domowe pielesze otworzył zażartą dyskusję pośród potencjalnych kontrahnetów. Każdy członek rodziny zgodnie z zasadami demokracji sformułował na temat spółki własne zdanie, dalekie na ogół od entuzjazmu. Sam, branżowo zagubiony, milczałem. W gruncie rzeczy miałem w nosie cały ten interes. Nie zależało mi na nim. Nie odkryłem u siebie zrywu nagłych aspiracji rzeźnika-przedsiębiorcy. Jedynym motorem działania, jaki u siebie odkryłem, był brak możliwości w miarę rozsądnego odwrotu. Puściłem w ruch machinę i głupio mi było się wycofać bez konkretnego powodu. Z drugiej strony, gdzieś w podświadomości, zabłąkała mi się iskierka nadziei na wielką życiową szansę, w jaką interes z rzeźnią mógł się niespodziewanie przerodzić. W końcu wszystko było możliwe, mogłem stać się wkrótce człowiekiem publicznie poważanym, przedsiębiorcą, opuścić raz na zawsze kokon ofiary złej passy. Dlatego zacisnąłem zęby i milczałem.

Wbrew moim oczekiwaniom roli arbitra interesu podjął się Kulik. Przekonał jakoś kobiety i mimo wszystkich obiekcji następnego dnia ustaliliśmy wspólnie ze Skolimowskim termin u znajomego notariusza biegłego w kwestiach legalizacji firmy. Jakiś czas później, już po urzędowym zatwierdzeniu formalności, spotkaliśmy się ponownie całym stadkiem w rzeźni. Skolimowski uroczyście wzniósł toast za obiecującą współpracę i uraczył nas wyciągiem nowo założonego konta, na którym widniała kwota jednego miliona. W doskonałym humorze, pełen optymizmu, uścisnął dłonie markotnych partnerów i nie bacząc na brak specjalnego wigoru, napełnił ponownie kieliszki.

Kulikom nie pozostało nic innego, jak z ciężkim sercem pójść w ślady wspólnika i dokonać w najbliższym czasie podobnej operacji bankowej. panią Kulik kosztowało to sporo samozaparcia i jeszcze przy samym okienku targana wyrzutami sumienia usiłowała zachęcić małżonka do zmiany planów.

— Damy sobie spokój z tymi kiełbasami, co? — niepewnie zagadnęła, przestępując z nogi na nogę. — Albo wymyślmy przynajmniej jakąś tańszą produkcję. — zaproponowała. — Może pani doradzi zięciowi, w co dzisiaj można zainwestować? — zwróciła się podłamanym głosem do znudzonej pani z drugiej strony oszklonego kontuaru.

Kobieta bezbarwnym tonem przywołała niezdecydowaną klientkę do porządku.

— Proszę sprecyzować jasno, o co pani chodzi.

— Właściwie o interes zięcia, przyszłego zięcia mam na myśli. — skorygowała swój pośpiech i gwałtownym ruchem nachyliła się do pracownicy banku, wywołując u niej mimowolny skurcz twarzy, po czym rozejrzała się nerwowo wokół, usiłując wyłowić podejrzane fizjonomie w ciągnącym się za nią ogonku, zanim konspiracyjnie wyszeptała. — Potrzebny jest mi milion.

— Aaaa gdzie broń? — wybełkotała kobieta z wyrazem panicznego strachu w oczach.

— Oszalała pani? — oburzyła się głośno Kulikowa, zapominając o ostrożności. — Że też ludzie dzisiaj nie potrafią odróżnić rzeczywistości od filmu. — prychnęła. — Proszę tu jest moje konto. — z obrażoną miną podała urzędniczce wystrzępioną kartkę z numerem, jakiego nigdy nie potrafiła zapamiętać. Kobieta przekonawszy się o zasobności podejrzanej petentki, uśmiechnęła się szeroko. — Aa, pani Kulik! Przepraszam! Że też od razu nie skojarzyłam. — pani jest tu chyba nowa? — Kulikowa uszczypliwie zauważyła.

— Nowa, ale o wygranej Państwa słyszałam, a właściwie czytałam… — nie zdążyła dokończyć, gdyż pani Kulik w pośpiechu uciszyła rozrzewnioną urzędniczkę. — Cicho, nie wszyscy w mieście muszą wiedzieć, o kogo chodzi. — szepnęła i pod wpływem nagłego impulsu zaczęła przewracać w torebce, by dogrzebać się do ciemnych okularów, którymi w popłochu zasłoniła sobie oczy. Manewr ten musiał wzbudzić pewne podejrzenia u siedzącego w sąsiednim okienku pracownika, bo przerwał pracę i nieufnym spojrzeniem przylgnął do naszych twarzy. Mimo woli przesunąłem się o kilka kroków do tyłu. Zainteresowanie urzędnika, nie wiedzieć czemu, w jakiś sposób wcisnęło mi się klinem w żołądek. Niemniej teściu również musiał się poczuć przy zakamuflowanej małżonce nie na miejscu, bo zduszonym głosem ponaglił teściową do finalizacji przelewu.

Kiedy wreszcie udało się nam opuścić gościnne progi banku, pogoniliśmy z Kulikiem do auta jak bandyci z łupem. Przy czym nie starałem się przenikać gorączki pośpiechu teścia. Wystarczyło, że znałem przyczyny własnego. Nie należałem do osób szczególnie odpornych, a brzemię odpowiedzialności już od kilku dni rzeźbiło na moim czole bruzdę zatroskanej refleksji. Jakkolwiek zdawałem sobie sprawę, że ucieczka z banku była bezsensownym przedsięwzięciem. Cóż innego jednak mogłem zrobić? Kości zostały rzucone, miałem tylko nadzieję, że nie psom na pożarcie.


Na szczęście lub nieszczęście mój brak zdecydowania nie dotarł do teściowej. Pogrążona we własnych myślach nie zdołała dostrzec śladów skruchy na twarzy winowajcy.

Rozstanie z grubym milionem dręczyło panią Kulik jeszcze przez następny tydzień poczuciem solidnego kaca. Domownicy przez wzgląd na jej drażliwość w tym względzie starali się omijać temat z daleka, ignorując jego istnienie pod pretekstem hektyki załatwiania spraw wszelakich, pośród których prym wiodły przygotowania weselne i formalności związane z kupnem działki. Te ostatnie pochłonęły w zupełności zwłaszcza Teresę, roszczącą sobie pretensje do głównego inwestora rodziny.

Po dokładnej lustracji okolicznego terenu mało wybredna dziedziczka Kulików znalazła wreszcie kawałek ziemi należącej do gospodarstwa niejakiej pani Niedulińskiej, nie mającej już siły na jej obrabianie. Było to właściwie pole zarośnięte chwastami z widokiem na małe wzgórze upstrzone czerwienią dachów peryferyjnej dzielnicy zagubionej pośród łąk i ogródków działkowych. Od osiedla dzieliło ją zaledwie kilka rzędów podupadłych domków, ale Kulikowa nie rozpływała się w zachwytach, bo marzyła o działce przylegającej bezpośrednio do osiedla. Ponieważ jednak zbyt skomplikowany dostęp do drogi uniemożliwiał zaadaptowanie przyzagrodowych poletek pod budowę, przyszło jej zaakceptować ten niewielki dystans.

Posiadłości pani Niedulińskiej były dość rozległe i wyprzedaż ich rozpoczęła jeszcze przed paroma laty. Ze względu jednak na słabą koniunkturę i znaczne ubóstwo w okolicy nie znalazła dotąd kupca na cały kawał ziemi, leżącej tuż przy drodze do sąsiadującej z naszym miastem wsi, mimo dogodnego dojazdu. Fakt ten zmusił ją do wyprzedaży ziemi poniekąd na raty. Tym sposobem udało się jej sprzedać zaledwie jedną działkę i to po cenie znacznie zaniżonej. Nic więc dziwnego, że nie robiła sobie specjalnych nadziei co do następnych nabywców. W sytuacji stagnacji na miejscowym rynku nieruchomości zainteresowanie bogatych Kulików jej peryferyjną działką musiało się wydać Niedulińskiej szczególną łaską niebios. Metafizyczne nastawienie właścicielki nie skomplikowało wszakże pertraktacji i Teresa już wkrótce mogła się szczycić poszerzeniem kategorii na liście ostatnio dokonanych nabytków, mimo iż zalegalizownie kupna przeciągnęło się jeszcze ze względu na kwestie urzędowe. Nie ujarzmiło to bynajmniej niecierpliwości mej oblubienicy, albowiem zanim Kulikowie zdołali nasycić swój nowobogacki apetyt faktem posiadania aktu własności, Teresa mobilizowała już otoczenie do poszukiwania stosownej firmy budowlanej. A że nikt inny w jej oczach nie posiadał w tej dziedzinie większych kompetencji od magistra socjologii, wobec czego ta zaszczytna funkcja spadła na moje wątłe barki. Przy czym nie mogę powiedzieć, żeby ślepa wiara w moje możliwości była mi niemiła, chociaż niepisany podział ról sprawił, że z Teresą widywałem się przez całe tygodnie dosyć sporadycznie. Nie miałem też czasu się zastanawiać, czy odczuwałem coś na kształt bolesnej tęsknoty z powodu pernamentnej rozłąki. Niemniej, niezależnie od stopnia natężenia naszych uczuć, panią Kulik pochłonęły w zupełności przygotowania weselne. Naturalnie pomagała jej w tym z doskoku Teresa, dopisująca ciągle kogoś do listy gości.

Jedyną osobą, której całe to chaotyczne zamieszanie nie ruszało, był Kulik, który jak od lat nadal jeździł do pracy na swoim sfatygowanym rowerze, a wieczorami oglądał telewizję. Nie planował, nie marzył, nie wydawał pieniędzy, nadal chodził w wytartej jesionce, palił tanie papierosy i w dalszym ciągu przynosił do domu co słodsze kawałki. Kulikowa właściwie była nawet z tego powodu zadowolona.

— W końcu z pieniędzmi trzeba się obchodzić rozsądnie. — twierdziła. Nie widziała potrzeby trwonienia ich przez wszystkich domowników. Zaaferowana ślubem Teresy zapomniała nawet o weselnym ubraniu małżonka. Przypomniało się jej dopiero, kiedy podczas przeróbki nowo nabytej garsonki krawcowa zagadnęła ją o przyodzienie męża. Uzmysłowiła sobie wówczas, że ostatni elegancki garnitur kupili dobre kilka lat temu z okazji zaślubin kuzynostwa i obawiała się, że będzie za ciasny.

— Chociaż Józio nie przytył zbyt wiele, może nawet się wciśnie. — głośno pomyślała.

Teresie jednak umiar w kwestiach prezentacji był obcy.

— Co powiedzą ludzie, jak zobaczą ojca w starym ubraniu? — wybuchnęła.

— Nowy, stary. Kto tam pozna? — Kulikowa z przekonaniem broniła swojej racji.

— Przecież moda dawno się zmieniła. — Teresa pokręciła głową nad ignorancją matki.

— Jaka moda? W spodniach? — Kulikowa nie potrafiła ukryć zdumienia.

Obydwaj z teściem przezornie nie wtrącaliśmy się do burzliwej wymiany zdań kobiet. Znudzeni staliśmy pod ścianą, ukradkiem zerkając na zegarki. Nie miałem pojęcia, dlaczego Kulikowa obstawała przy naszej asyście.

— Zapytaj tatę, na pewno nie będzie miał nic przeciwko. — teściowa znacząco spojrzała na męża.

— To czemu mama nie idzie w starej sukni? — zacietrzewiła się Teresa.

— Sama widzisz, jak wyglądam. Przez ostanie lata trochę mi przybyło, tu… i ówdzie. — lekko zdeprymowana zauważyła, przesuwając ręką po brzuchu.

— Szkoda mamie pieniędzy?

— Nie chodzi o pieniądze, ale o sens. Wszyscy będą myśleć, że garnitur nowy. Miał go na sobie może ze trzy razy.

Teresa machnęła ręką, lecz po powrocie kazała ojcu przymierzyć ubranie. Kulikowi było wszystko jedno, ale w istocie wyglądał dość fircykowato. Tym sposobem dyskusja się skończyła.


Data wesela zbliżała się razem z końcem roku. Póki co Kulikowie nie mieli poważniejszych kłopotów na głowie, dlatego bez większych oporów przyjęli propozycję Skolimowskiego, by uczcić początek naszej współpracy świątecznym wyjazdem w góry. Znajomy Skolimowskich prowadził mały pensjonat w Zakopanym i bez problemu zarezerwował miejsca na grudzień.

W związku z rysującą się perspektywą wyjazdu Teresa z nową energią przystąpiła do kontynuacji nieustającej gonitwy po sklepach, wykupując masowo przyodzienia stosownej marki. Pewnego dnia zapędziła się całkiem przypadkowo w okolice salonu samochodowego i nie widząc powodu, dla którego miałaby zignorować jego zapraszające podwoje, weszła do środka bez sprecyzowanych intencji. Połyskujący lakier karoserii w kolorze ognistej purpury musiał ją wprawić w stan nieprzepartej żądzy, bo nie tracąc czasu na zbędne konsultacje z resztą rodziny, wypisała czek na dumną sumę, której wysokość przyprawiła Kulikową o zawrót głowy.

Teresa prawa jazdy nie posiadała, gdyż nie czuła się dotąd na siłach podołać tej technicznej finezji, stąd też do domu musiała wrócić tradycyjnie autobusem. Niemniej mogłem sobie wyobrazić, że rozpierała ją duma, chociaż na temat szumnego zakupu nie pisnęła przez telefon nawet słówkiem. Tym większa była moja konsternacja, kiedy następnego dnia podjechała razem z rodzicami taksówką pod stolarnię. Niespodzianki tego typu należały do precedensu, dlatego pełen złych przeczuć wcisnąłem się na tylne siedzenie między teściów. Ponieważ jednak pani Kulik nie znosiła dyskrecji, od razu zaczęła mi wiercić dziurę w brzuchu.

— No toś się doczekał! — rzuciła podekscytowana z boku.

Serce podskoczyło mi do gardła, bo czegóż mogłem się doczekać poza masą kłopotów.

— Taki samochód dawno już winnien byś prowadzić.

Niepewnie rozejrzałem się po taksówce. — Chmm. — mruknąłem bez przekonania, bo co miałem mówić.

— Ale Tereska wie, jak uszczęśliwić męża.

Uwaga teściowej wydła mi się pod tym względem nieco przesadzona, w końcu nie należałem do przedwojennego proletariatu, dla którego jazda taksówką mogła być szczytem wszelkich marzeń.

— Mamo! — Teresa z rozpalonym obliczem odwróciła się gwałtownie do tyłu i położyła palec na ustach, by ukrócić gadatliwość matki.

Kulikowa machnęła ręką.

— E tam. — ale do końca jazdy zdołała jakoś okiełzać swoją werbalną aktywność, poprzestając na trudnych do zrozumienia pomrukach i dopiero na widok salonu rozwiązał się jej język lawiną mało komunikatywnej paplaniny, jaką zasypała zdezorientowanych pracowników, prezentujących nabyty przez Teresę samochód. Teresa co prawda rozróżniała auta po kolorach, w ogóle jej zmysł techniczny kończył się na wsadzeniu klucza do stacyjki, niemniej pozwoliła sobie z ważną miną wysłuchać kilku mądrych porad. Głębszego sondażu parametrów nabytku wszakże nie udało mi się przeprowadzić, bo przytłoczony zachwytami matki Teresy, obskakującej auto z każdej strony, nie zdołałem dojść do słowa. Nieśmiały postulat Kulika odnośnie zasięgnięcia porady w kwestii dokonanego wyboru nie znalazł u kobiet zrozumienia. Kulikowa skwitowała jego sugestie zniecierpliwiona.

— Co tu wydziwiać? Każdy przecież widzi, że wszystko na miejscu. Teresa już dobrze wie, co robi. W końcu skończyła dwie szkoły. Ma dziewczyna gust, mało kto dorówna. — przewróciła oczami w stanie chwilowego uniesienia.

— Takiej żony to ze świeczką szukać. Powiedz sam! — zwróciła się do mnie, jakby dopiero teraz dostrzegła moją obecność.

— Nie ma sensu zaglądać w zęby kupionego konia. — bez fałszywej kokieterii podsumowałem przedsięwzięcie przyszłej małżonki.

Kulikowa, chociaż obyta w przysłowiowych mądrościach, nie bardzo potrafiła doszukać się związku, więc pozostawiła uwagę potencjalnego zięcia bez komentarza, mimo rozczarowania brakiem gorącego aplauzu.


Tym sposobem Kulikowie zajechali do Zakopanego nowiutkim autem, załadowanym po brzegi, dwa dni przed świętami. Skolimowscy po drodze chcieli jeszcze odwiedzić kolegę ze studiów Jurka w Krakowie i dlatego wyjechali nieco wcześniej. Spotkaliśmy się dopiero w pensjonacie leżącym z daleka od zgiełku na Krupówkach pośród ośnieżonych zagród z widokiem na stoki porośnięte świerkami. Zimowe pejzaże wszakże nie zdołały oszołomić Kulików, bo zmęczeni drogą zaraz po kolacji ułożyli się do snu. Teresa w jednym pokoju z rodzicami, ja osobno, jak przed ślubem przystało.

Również następnego ranka Teresa nie widziała specjalnych powodów do ekscytacji.

— Co będziemy robić na tym odludziu? — uszczypliwie rzuciła na powitanie.

Wzruszyłem ramionami, pozostawiając wszelkie możliwości otwarte.

Po śniadaniu w stylowej stołówce polecieliśmy gromadnie przetrząsać bagaże przed czekającą nas wycieczką. Skolimowski zaraz z rana chciał wyjechać na Kasprowy, a potem w miarę możliwości powałęsać się górskimi szlakami, ale ponieważ Teresa z matką wybierały się całe wieczności, wobec czego poszedł z synkiem pojeździć na sankach. Marta tymczasem, wystawiając buzię do zimowego słońca, umilała mi czas banalną pogawędką na ganku. Po niecałej godzinie opary mdlących perfum zapowiedziały nadejście obu pań Kulikowych i nim zdołałem Skolimowską przygotować na ewentualną intensywność zbliżenia, stanęły z boku dumne jak pawie, wprowadzając Martę w stan przejściowego szoku.

— Do nocnego lokalu wybierzemy się być może wieczorem. — syknęła z sarkazmem, jak tylko nieco ochłonęła.

— To świetnie! — ucieszyła się Teresa, poprawiając sobie kolczyk, jaki się zaplątał między nastroszone włosy lisa.

Kulikowa uwagę Skolimowskiej puściła mimo uszu, bo zbyt zaabsorbowana była guzikami swojej kurtki. Zresztą wszelkiego rodzaju aluzje zawsze brała dosłownie, więc i tym razem zaaprobowała sugestię Skolimowskiej bez oporów i niepewnie stąpając na cieńkich obcasach, potoczyła się w stronę samochodu. Musiała wszakże po drodze uważać, by nie robić zbyt wielkich kroków, gdyż wąska spódnica do kolan zdała się lada moment nie wytrzymać napięcia. pan Kulik, wystrojony w stary co prawda, ale było nie było odświętny garnitur, niedbale narzucił kurtkę na ramiona i z oczami wbitymi w niewieście wypukłości puścił się za żoną.

— Przecież w tych butach połamiecie sobie panie nogi! — Marta prychnęła za sunącą śladem rodziców Teresą.

— Pani Skolimowska ma rację. — przyznałem. — Będzie wam niewygodnie.

— Ale innych nie mamy. — z rozłożonymi na boki ramionami Teresa zdała się balansować osobliwy taniec na ślizgawce. — To znaczy wzięłyśmy jeszcze dwie pary na wigilię i sylwestra, — dodała po chwili bez odwracania się do tyłu. — ale na śnieg się nie nadają.

Skolimowska machnęła ręką z rezygnacją.

— Może się jakoś wygramolą z kolejki na Kasprowym. — westchnęła z rezygnacją w głosie. — Sądzę, że górskie spacery sobie dzisiaj darujemy.

— Nie ma sprawy. — zgodziła się z przodu pochodu Kulikowa, której z nagła nad wyraz wyostrzył się słuch.

Z pewnością Skolimowska miała więcej do powiedzenia w kwestii stosownego obuwia, ale uwaga jej została rozproszona przez nadejście małżonka, któremu jakimś dydaktycznym manewrem udało się we właściwym momencie oderwać synka od stoku. Chłopiec przywitał całe nasze gremium z nonszalncką szarmancją, jak Skolimowskiemu przystało, chociaż oczy błądziły mu wokół osobliwego rusztowania wieńczącego głowę Teresy.

— Mama, co ta pani ma na głowie? — wykrztusił po dobrej chwili kontemplacji kunsztownego uczesania.

Skolimowska nie odpowiedziała, a jedynie uśmiechnęła się pod nosem. Teresa zmroziła malca wzrokiem i niemiłosiernie wykręcając nogi, poturlała się do samochodu.

— Co za źle wychowany bachor! — syknęła jadowicie do swego odbicia we wstecznym lusterku.

— Co się dziwić? Jaka matka, taki syn. — mruknęła Kulikowa gwoli pocieszenia do mizdrzącej się przy drzwiach latorośli, by zaraz przekręcić się w moją stronę. — A ty coś się tak do tej Skolimowskiej przykleił? — burknęła mi nad uchem, bo przywilejem starszyzny zajęła miejsce przy kierowcy.

Nim zdołałem coś wykrztusić, Skolimowski zapalił samochód, rozpraszając jaźń Kulikowej na tyle, by przynajmniej na razie dać mi spokój.


Na Kasprowy wyjechaliśmy po półgodzinnym staniu w kolejce, co naturalnie stanowiło solidny powód do niezadowolenia obu pań Kulikowych. Rozległa panorama nie zdołała im zrekompensować niewygody stania na wysokich obcasach.

— Po co było się pchać, skoro i tak nic tu nie ma. — prychnęła nadąsana teściowa.

Mogłem nawet po trochu znaleźć zrozumienie dla ich rozczarowania brakiem stosownego audytorium, w końcu tyle się musiały napracować przed wyjściem.

— A jakich atrakcji się pani spodziewała? — agresywnym tonem napadła na nią Skolimowska.

— Tyle narodu i po nic. — Matka Teresy kręciła głową z lekceważącym pobłażaniem dla pytania inżynierowej. — Jak opowiem na osiedlu, nie uwierzą.

— Przynajmniej będzie miała mama co opowiadać. — roześmiałem się speszony.

Kulikowa wzruszyła ramionami i popędziła towarzystwo z powrotem do kolejki. Jakkolwiek nie udało się nam wcisnąć całą gromadą do jednego wagonika. Pierwsi weszli Skolimowscy, za nimi wepchnęła się jakaś bezczelna para, za mną nie wpuszczono już nikogo. Kulikom przyszło zaczekać na następny wagonik. Fakt ten oczywiście nie mieścił się w granicach tolerancji pani Kulik. Oburzona brakiem właściwych preferencji obrzuciła stekiem niepochlebnych wyzwisk dwóch oniemiałych przedstawicieli personelu, co z kolei naturalnie nie uszło uwadze Skolimowskiej.

— Z jakimi ty ludźmi robisz interesy? — głośnym szeptem syknęła małżonkowi do ucha. — Wstyd się z nimi gdziekolwiek pokazać! Naprawdę był to poroniony pomysł, aby spędzać z tak nieokrzesaną zgrają święta.

Marta najwyraźniej była przekonana, że zostałem z Kulikami. Nie chciałem wyprowadzać jej z błędu, wobec czego skuliłem się za obszernym plecakiem bezczelnej pary. Niemniej odpowiedź Skolimowskiego do mnie dotarła.

— Przecież wiesz, że nie mamy innego wyjścia. Gdyby nie ich kapitał, bylibyśmy bankrutami. Poprzedni interes nie wypalił. Siedzimy na kupie długów. W tej sytuacji ich ignorancja jest dla nas zesłaniem niebios. Poza tym, nie jest tak źle. — dodał po chwili zadumy. — Staremu jest wszystko jedno, młody jest kompletnie zielony, a te dwie papugi przez jakiś czas będziesz musiała tolerować. Zdaje się, że one mają najwięcej w rodzinie do powiedzenia.

Skurczyłem się jeszcze bardziej, jeżeli w ogóle to było możliwe i siedziałem cicho jak zając pod miedzą, tylko serce waliło mi ze strachu, choć właściwie nie rozumiałem dlaczego. W każdej chwili mogłem przecież powiedzieć Skolimowskim do widzenia i przepędzić widmo rzeźni ze swojego życiorysu. Niemniej, jak tylko zjechaliśmy na dół, czmychnąłem z kolejki ukryty za plecami wyjątkowo obszernego gościa i spocony z emocji zaczaiłem się w jakimś ciemnym kącie do momentu, kiedy w polu widzenia zapuszyły mi się lisy Kulikowych. Doskoczyłem do ich srebrzystego włosia, jakby z tęsknoty paliła mi się ziemia pod nogami. Kulikowa przyjęła ten fakt z uśmiechem pełnym zrozumienia, w końcu niczego innego nie oczekiwała od zięcia.

Skolimowscy na szczęście siedzieli już w aucie, nie wykazując szczególnego zainteresowania ani mną ani Kulikami. Stosownie do życzeń Teresy wzięli namiary na centrum, gdzie nastąpił rozłam naszej komitywy. Niko bowiem koniecznie chciał pójść na narty, znajdując w swoim ojcu gorącego poplecznika, który z właściwą sobie galanterią usiłował namówić resztę towarzystwa na zakosztowanie białego szaleństwa, co dzięki rozlicznym wypożyczalniom nie musiało się sprowadzać do odysei po stosownych sklepach. Aczkolwiek nikt z Kulików nie próbował nawet konfrontować swoich planów z alternatywą łamania kości na deskach. O moje podejście do tej dyscypliny sportu nikt się specjalnie nie troszczył, zresztą balast podłuchanej rozmowy zbyt bardzo mi ciążył na żołądku, abym mógł się skoncentrować na narciarskich wyczynach. A że Kulik obstawał przy powrocie do pensjonatu, skwapliwie wpełznąłem w rolę troskliwego zięcia i pod pretekstem należnej asysty zakamuflowałem się w zawalonym torbami pokoiku, by resztę dnia spędzić na mało efektywnych medytacjach.

Tym sposobem Teresie z matką przyszło w osamotnieniu wałęsać się po Krupówkach, co nie stanowiło bynajmniej w ich oczach dylematu. Zwabione nęcącą tęczą kolorowych witryn nie dbały o towarzystwo, zaordynowały jedynie, aby odebrać je przed kolacją i z lubością oddały się upajającemu ich zmysły zajęciu.


Momenty odprężającej samotności w innych okolicznościach z pewnością mogły stanowić skuteczną terapię na bezprzedmiotową paplaninę Kulikowej, gdyby nie szczątki podsłuchanej rozmowy. Czułem się wystrychnięty na dudka i za wszelką cenę strałem się wymyślić jakiś sposób wybrnięcia z niewygodnej konstelacji, ale poza ucieczką nie udało mi się wytropić w chaosie własnych myśli ani jednej rozsądnej alternatywy.

Wieczorem, kiedy Teresa urządziła pokaz nabytych badziewek, z dumą rozkładając zawartość obszernych pakunków na czym się tylko dało, siedziałem jak zbity pies na łóżku bez najmniejszej koncepcji działania. Rejestrowałem wprawdzie poczynania Kulikowej, pieszczącej fałdy sukieneczek dla wyimaginowanych wnucząt, widziałem roztargnienie na twarzy obojętnego na stos odzieży inżyniera, a nawet byłem w stanie śledzić znudzone gesty Marty, krytycznie szacującej etykiety, w głowie wszakże dudniła mi pustka. I dopiero natrętne spojrzenie Skolimowskiej uświadomiło mi, że lejące się z jej ust potokiem słowa skierowane były do mnie. Nie miałem pojęcia, co powiedziała, ale niczego dobrego nie mogłem się spodziewać, dlatego być może w popłochu rozejrzałem się dokoła.

— Dlatego muszę zapytać, w którym miesiącu ciąży jest narzeczona? — zahuczało mi znienacka w uszach.

Niepewnie zerknąłem na Teresę, lecz nim zdołałem cokolwiek powiedzieć, Kulikowa wybuchnęła oburzona.

— W ciąży? Co też pani? My jesteśmy porządni ludzie! Moja córka nie pójdzie z brzuchem do ołtarza!

— W takim razie po co to wszystko?

— No…, — Teresa zaczęła niewyraźnie bełkotać, ale Kulikowa nie dała się wyprowadzić z fasonu. — Jak to po co? Za trzy tygodnie wesele, po ślubie normalna kolej rzeczy, że przychodzi potomstwo na świat albo nie? — zaczepnie odparła insynuację Skolimowskiej.

Marta jednak nie należała do osób schodzących z drogi jałowej dyskusji.

— Moim zdaniem to zbyteczny pośpiech. Ja kupowałam wyprawkę dopiero przed samym rozwiązaniem.

— No jak nie ma się pieniędzy, to wiadomo. — Kulikowa energicznie potrząsnęła plastikowymi torbami, do których zaczęła z powrotem upychać fatałaszki.

— Kto mówi, że nie mieliśmy pieniędzy? — zdenerwowała się Marta. — Powodziło nam się bardzo dobrze. Nigdy nie mieliśmy powodów do narzekań.

— Ja tam nie wiem. — ziewnęła Kulikowa, kontynuując pakowanie.

Skolimowska odwróciła się na pięcie i ze wściekłą miną opuściła pokój Kulików, pociągając za sobą małżonka.

— Wiedziałam od pierwszego wejrzenia, że małpa zazdrosna. — skwitowała milcząca dotąd Teresa.


Powinienem był w tym momencie wykorzystać ów szczególny napad braku przychylności, wbrew samemu sobie jednak nie zdołałem nic wymamarotać. Być może ze względu na święta, a może chciałem zaledwie zyskać na czasie w celu wypracowania jakiejś rozsądnej strategii w nadziei doznania jakiegoś olśnienia. Nazajutrz wszakże rozum mi się nie oświecił żadną godną uwagi koncepcją. Zresztą cały dzień pochłonęły przygotowania do uroczystej wigilii, pośród których wymowa podsłuchanej rozmowy utraciła nieco na wyrazistości. Aczkolwiek kiedy o czwartej spędzono wszystkich gości do odświętnie przystrojonej jadalni, skupiłem wszelkie obszary swojej jaźni na migoczących światełkach rozłożystej jodły, jakbym spodziewał się po nich łaski oświecenia. Udało mi się nawet przy tym popaść w stan osobliwego transu, z którego wyrwała mnie muzyka smętnach skrzypków, akompaniujących przy dzieleniu się opłatkiem. Kulikowej widocznie udzielił się nastrój, bo w przypływie sentymentu złapała mnie w ramiona i o mało by mnie zgniotła, gdyby Teresa nie przywołała jej do rzeczywistości dosadnym kuksańcem. Oszołomiony nadmiarem czułości nie zdołałem nawet zrealizować sensu życzeń Skolimowskich, zresztą nie należałem do osób hołdujących tradycji. Dlatego odetchnąełm z ulgą, kiedy wreszcie zasiedliśmy do ustawionych w podkowę stolików. Kulikowa wygłodzona całodziennym postem rzuciła się zachłannie na stojące przed nią półmiski, bez najmniejszej żenady opróżniając ich zawartość. Teresa skwapliwie poszła w ślady matki ku zgorszeniu Marty, która ze zgrozą liczyła nakładane przez obie kobiety potrawy, sama dziobiąc od niechcenia w talerzu.

— Mama, — odezwał się Nikodem, jakby czytał jej myśli. — dlaczego te panie tyle jedzą?

— Niko, nie wypada patrzeć innym ludziom do talerza. — skarcił synka Skolimowski.

— A niech se popatrzy boraczek. — Kulikowa nie miała nic przeciwko. — Może nie widział jeszcze nigdy tyle dobroci.

— Niko widział nie tak zastawione stoły, zaskoczyło go tylko tempo w jakim wszystko z nich znika. — wzdrygnęła się Marta.

Kulikowa nakładała sobie na talerz, jak gdyby uwagi Skolimowskiej nie dosłyszała, przy czym nie zrezygnowała z usilnych nagabywań teścia.

— Józiu, ty wiesz ile potraw nie skosztujesz, tyle przyjemności ominie cię w przyszłym roku.

— Wiem, wiem. Jeszcze moja matka mi to mówiła, ale wtedy były inne czasy, nikogo nie trzeba było namawiać. Teraz to każda zaraz się odchudza. Teresa też na pewno po świętach przez tydzień będzie na diecie.

— Takie diety nic nie dają. — Marta znacząco spojrzała na Jurka.

— Nie? — zainteresowała się Teresa.

— Trzeba się po prostu ograniczać.

— To znaczy ciągle głodować. — skwitowała Kulikowa. — Na szczęście my z Tereską nie mamy takich problemów.

— Naprawdę? — z niedowierzaniem mruknął Skolimowski.

— No tak. Nasi panowie lubią nas takimi, jakie jesteśmy albo? — groźnie spojrzała na męża, który na znak zgody w pośpiechu skinął głową.

— A pan, panie inżynierze to się lubuje bardziej w kościach? — matka Teresy poufałym tonem zwróciła się do Skolimowskiego, nie przeszkadzając sobie w wydłubywaniu ryby z zęba.

— Biedna inżynierowa, całe życie musi się odchudzać. — zaśmiała się rubasznie, przerywając skupienie na sali. Zebrani ze zdumieniem spojrzeli w jej kierunku.

— Teściowa? — z zaciekawieniem zapytał Martę ponad głową Nikodema sąsiad po prawej.

— Ależ skąd! — gwałtownie zaprzeczyła Skolimowska, czerwieniąc się po uszy.

Kulikowa nieświadoma zainteresowaniem, jakie sprowokowała, pochyliła się do męża ze zniecierpliwieniem na twarzy.

— Daj no ten widelec! Pokroję ci te rybe, bo dziabiesz w niej jak w kopce siana. — z impetem wbiła nóż w karpia, mając prawdopodobnie nie tyle na uwadze talerz męża, co demonstrację własnych manier. Zachłyśnięta poziomem swojej kultury nie zauważyła nawet, kiedy potrąciła dzbanek, wylewając jego zawartość na siedzącego z boku inżyniera.

— Panie inżynierze! — wykrzyknęła nieco przestraszona, podrywając się z krzesła, by bez namysłu sięgnąć po garść serwetek i skrzętnie przylgnąć z nimi do spodni wspólnika.

Skolimowski za wszelką cenę usiłował się uwolnić spod jej ciężkich ramion, ale z Kulikową trudno było wygrać. Jak już się na coś uwzięła, to porządnie, bez półśrodków. Kto wie, czym by się skończył ów nadmiar gorliwości, gdyby do akcji nie wkroczyła Skolimowska, której zdrowy rozsądek w porę podsunął genialną, aczkolwiek nie odosobnioną propozycję zmiany garderoby. Od początku zamieszania bowiem skłonny byłem podejrzewać, że walizy Skolimowskich mieściły więcej od jednej pary spodni.

Sąsiad Marty, przypuszczalnie widząc nadąsaną minę biesiadnicy z boku, podjął się szlachetnych wysiłków zbagatelizowania zajścia.

— Państwo długo tu jeszcze zabawią? — zagadnął przyjaźnie znad talerza.

Ręka Marty zastygła w powietrzu ze szklanką wody w połowie drogi pod usta.

— Do samego Nowego Roku. — ciężko westchnęła, jakby w obawie, że nie zdoła tak długo wytrzymać.

— To dłużej ode mnie. Niestety zaraz po świętach muszę wracać, obowiązek wzywa.

— A gdzie pan pracuje? — zaciekawiła się Marta.

— Ach, taka niewielka firma. — lekko speszony mruknął, po czym zwrócił się do Kulikowej. — Pani z pewnością jeszcze pielęgnuje świąteczne tradycje?

— No, tak po trochu. — odpowiedziała z wahaniem, bez przekonania, niepewna zamiarów obcego faceta.

— To dobrze, że jeszcze są ludzie, którzy kultywują dziedzictwo przeszłości. Młodzież zbyt bardzo fascynuje współczesność, a przecież jedno nie wyklucza drugiego. Spójrzmy na Japonię.

Kulikowa wzruszyła ramionami.

— To normalne. Młodzi patrzą do przodu. Zawsze tak było, starzy chcieli po staremu, młodzi nowocześnie.

— Myślę, że jest to raczej kwestia wykształcenia. Mój mąż na przykład, który jest inżynierem, nic sobie z takich bzdur nie robi. — wtrąciła Marta ze znudzoną miną, kładąc nacisk na tytuł męża.

— W tym względzie zgodziłbym się z panią, przepraszam jak pani godność? — nieznajomy wskazał na panią Kulik.

— Kulik. Magdalena Kulik. — przedstawiła się z anielskim uśmiechem.

— Król. — skinął głową, odwzajemniając uśmiech. Ojciec Teresy tymczasem wytarł do serwetki usta i ponieważ sztuka prowadzenia dialogu o pogodzie albo o świętach była jego precyzyjnej naturze obca, z zafrasowaniem właściwym ludziom nie na miejscu podniósł się z krzesła.

— Dokąd się wybierasz? — córka energicznie złapała go za rękaw.

— Zaraz polecą wiadomości. — odpowiedział lekko zakłopotany.

— Ale przecież za chwilę będą prezenty.

— E tam. — niedbale machnął ręką

— Z tatą tak zawsze. Tylko telewizja się liczy.

Kulikowa z wyrozumiałą miną mrugnęła do Teresy

— Daj mu spokój. Przecież widzisz, że biedak się męczy. — i z pobłażającym spojrzeniem odprowadziła małżonka do wyjścia, podczas kiedy Skolimowska przyssała do nieco zdezorientowanego sąsiada, by zasypać biedaka potokiem opowieści na temat bliższych i dalszych krewnych albo znajomych ze szczególnym zamiłowaniem do lekarzy czy magistrów, na jakich przyszło się jej natknąć. W popisie własnej erudycji nie zauważyła nawet, że ku uciesze dziatwy na salę wkroczył sędziwy, aczkolwiek nad wyraz przysadzisty starzec, mający rozdzielić stosy podarków zgromadzonych pod choinką. Wkrótce szelest papieru i głośne zachwyty zagłuszyły wywody Marty, wybawiając słuchacza mimo woli z dalszego zgłębiania zawiłych koligacji sąsiadki.

Rozejrzałem się dokoła. Mimo iż rejestrowałem rozmowy, kształty, nawet smaki, a jednak w jakiś sposób byłem nieobecny. Przez moment rozważałem nawet możliwość potencjalnej ucieczki. Póki co, najchętniej poszedłbym w ślady Kulika, gdyby wpojono mi w dzieciństwie trochę więcej nietaktu. I choć zawartość kolorowych paczuszek pod choinką nie wzbudzała mojej żądzy, tkwiłem na posterunku niczym posąg kamiennej baby, pilnie bacząc by przypadkiem nie napotkać wzroku Skolimowskich. O istnieniu Teresy prawie zapomniałem. Egzystencja teściowej narzucała mi się samoistnie poprzez pernamentne obkopywanie mojej kostki czubkami pozłacanych pantofelków, których ruchliwość zwłaszcza się uaktywniła podczas defilady Skolimowskich przez środek sali. Zdumienie, jakie wycisnął na ich twarzach widok ogromnej paczki, musiało wprawić panią Kulik w stan podobny do ekstazy, bo jej oblicze rozanielił prawdziwy błogostan. Przeciwnie do Marty, będącej w tym momencie usosobieniem wszelkich utrapień. Widać nie darzyła zaufaniem nagłych niespodzianek albo misterne sploty wstążek, z którymi przyszło jej przez dobrą chwilę walczyć, nadwyrężyły dostatecznie nerwy Skolimowskiej, by wyżłobić na jej czole nieprzyjazną zmarszczkę. Tak czy inaczej, kiedy wreszcie po znojach i trudach spod błyskotliwej osłony paczki wyłoniła się parka jeleni, poskubujących soczystą trawę na leśnej polance, zapalona miłośniczka sztuki o mało nie dostała szoku.

— A to ci żart. — wybełkotała blada jak ściana.

— Dlaczego żart? — z radosnym szczebiotem zawołała przez salę Kulikowa. — Wspominała pani przecież, że zbieracie z inżynierem dzieła sztuki, no to żeśmy z Tereską wyszukały specjalnie wielkie dzieło na targowisku. Tak wielkiego chyba jeszcze Państwo nie macie, co? — zaśmiała się głośno zadowolona ze swojego pomysłu.

Skolimowska nie odpowiedziała, bo zajęta była ekspresowym opakowywaniem obrazu, prawdopodobnie ze strachu przed towarzyską kompromitacją. Skolimowski w międzyczasie próbował nieporadnie ratować sytuację.

— Niepotrzebnie robiliście sobie Państwo taki wydatek. — rzucił w stronę naszego stołu.

— Jaki tam wydatek! Dzieła sztuki nie są znowu takie drogie, a poza tym stać nas. — niedbale skwitowała Kulikowa, której nazwisko zostało akurat wywołane przez urzędującego gwiazdora. Razem z Teresą odebrały upominki i z dumnie podniesionymi głowami powróciły do stołu, przy którym pani Kulik demonstracyjnie wcisnęła mi do ręki kluczyki nowo nabytego samochodu, z czego wnioskowałem, że zaliczyła go do świątecznych prezentów. Nim jednak zdążyłem dokładniej przeanalizować związane z tym, było nie było, hojnym gestem prawa, Teresa ukradkiem położyła na moich kolanach błyszczące zawiniątko, ale nie pozwoliła mi do niego póki co zaglądać.

Po zniknięciu stosu paczek spod choiki sala biesiadna opustoszała mniej więcej w tym samym tempie, w jakim się wcześniej zapełniła. Goście rozproszyli się po pokojach, bo poza Skolimowskimi nikt specjalnie nie miał ochoty na zimowe spacery. A że pani Kulik idea tracenia kalorii po jedzeniu była obca, wobec czego skrzętnie dobiła do swego małżonka. Również Teresa nie była skora odmrażać sobie bez potrzeby nosa. Poza tym miała w zanadrzu coś lepszego.

— Gdzie tam teraz po nocy się włóczyć? Nie jesteś ciekawy swojej niespodzianki? — z tajemniczą miną szepnęła mi do ucha.

Spekulacje na ten temat nie łamały mi głowy, lecz posłusznie podążyłem za lubą, kierującą się ku memu zaskoczeniu do mojego pokoju.

Usiedliśmy niepewnie na łóżku jak para nowożeńców w noc poślubną, przy czym tę inaugurację mieliśmy już za sobą. Niemniej obecność teściów za ścianą ciążyła mi jakoś na sumieniu. Nie dlatego, że byli poplecznikami staroświeckich poglądów, ale trudno było przewidzieć, co w danym momencie, zwłaszcza teściowej, mogło się ubzdurzyć. W przypływie impulsu była w stanie zacząć dobijać się nam do drzwi, narobić zamętu. A po co? W końcu stresów miałem dosyć.

Teresą jednakże musiały kierować inne pobudki, bo z wyrafinowaną miną rozpakowała zawiniątko, by uroczyście rozłożyć na moich kolanach zwiewny negliż. Lekko zdezorientowany podniosłem przeźroczyste tiule pod oczy i z głupia frant wykrztusiłem.

— Czy chcesz, abym to założył?

— O nie! — z refleksem godnym kierowcy złapała się za czoło — Ale to mógłbyś. — dodała w pośpiechu, ponosząc z podłogi mały fatałaszek, który niezauważony wysunął się z paczuszki. W osłupieniu spoglądałem na sploty połyskujących brokatem sznurków.

— Czy jesteś pewna, że jest to pomyślane dla mężczyzn? — zdołałem wymamrotać.

— Czemu nie? — Teresa była najwyraźniej niezadowolona brakiem zachwytu z mojej strony.

— Ale nie myślisz chyba, że będę to nosił. — chrypnąłem specjalnie głębokim basem na podkreślenie własnej męskości.

— To przecież ostatni krzyk mody. — Teresa spłonęła rumieńcem. — Wszyscy inteligentni ludzie teraz tak się noszą.

Nie miałem zamiaru plątać się w dyskusję na temat wyznaczników współczesnego inteligneta, zresztą zamiary Teresy były ewidentne. Objąłem ją wpół, łagodnie rozdmuchując z szyi włosy.

— Chętnie bym zobaczył, jak coś takiego na tobie wygląda. — szepnąłem.

Teresa nie dała się dwa razy prosić i pośpiesznie zniknęła w łazience, by za moment wypłynąć zasnuta mgiełką kosztownej bielizny, która w wyrafinowany sposób odsłoniała kobiece wypukłości, co naturalnie na mnie podziałało (ze skutkiem stosownym do założeń producentów skąpej odzieży). Po krótkiej, aczkolwiek burzliwej chwili Teresa zniknęła ponownie w łazience i nim zdołałem odziać swoje obnażone ciało, siedziała w pokoju u rodziców, by zgodnie z tradycją skonsumować przed telewizorem resztki wigilijnej kolacji.

Jeśli zaś szło o mnie, to wolałem kontemplować spokój w samotności, przynajmniej do północy, bo Kulikowie mimo ogólnej niechęci do mrozu, wybierali się na pasterkę i naturalnie obstawali przy konieczności mojej eskorty. Asysta inżyniera najwidoczniej nie zadawalała ich wygórowanego poczucia familijnej wspólnoty. Albowiem ku mmojemu zdziwieniu Skolimowski uparł się nam towarzyszyć, chociaż trudno mi było uwierzyć w nadmiar jego pobożności.

Tak czy inaczej, kierowani przez ten czy inny motyw zmusiliśmy się pospołu opuścić w środku nocy przytulne pokoiki pensjonatu. Noc była jasna, księżycowa. Gwieździste niebo roziskrzały niknące pod stopami płatki, tu i ówdzie majaczyły migoczące światełka. Nad uszami zawisła nam cisza, którą od czasu do czasu rozdzierało zaledwie szczekanie psa zza opłotka. Nawe skrzypienie śniegu pod nogami zdało się rozpływać w aksamicie głuszy. Skolimowski co prawda usilnie starał się nawiązać dialog, ale nikt jakoś nie starał się go podtrzymać. Obecność inżyniera nie stanowiła dla Kulików szczególnego powodu do rozmówności. Zresztą co mieli dużo gadać, każdemu z wolna kleiły się już oczy i dopiero, kiedy po jakimś półgodzinnym marszu dotarła do naszych na poły odmrożonych uszu muzyka z drewnianej kaplicy nieopodal, teściowa nieco ożyła i popędziła swoje stadko przez tradycyjnie wystrojony tłum górali do środka niewielkiego kościółka i mimo iż nie udało się nam dopchać przed sam ołtarz, kiepska widoczność nie stłumiła bynajmniej ekstazy, w jaką się zapamiętała, a która rozpłynęła się w mgle drogi powrotnej w miarę nasilania się banalnych odgłosów z jej żołądka.


Naturalną koleją rzeczy następnego dnia niemrawa ospałość rozparła się po kątach i nawet perspektywa wieczornego kuligu nie zdołała wykrzesać iskry entuzjazmu w podkrążonych oczach co niektórego wczasowicza. Niemniej Teresa z matką należały do solidnego trzonu grupy zainteresowanych tą nieco ekstrawagancką ekapadą, chociaż Kulika z pokoju nie udało im się wyciągnąć.

— Kulikowym zachciało się kuligu? — teściu kpił sobie z kobiet wgapiony w telewizor z wyrazem szczerej uciechy na twarzy.

Nie przejmując się docinkami, Kulikowe założyły słynne już w okolicy futra i poszły wyszukać odpowiednie dla siebie sanki. Skolimowska w obawie przed towarzyską kompromitacją znalazła miejsce odpowiednio oddalone od moich podopiecznych, ale niewiele jej to pomogło, bo teściowa i tak co chwilę wykrzykiwała w jej stronę aprobujące uwagi, wykręcając się sztywno do tyłu na nieco przyciasnawych sankach.

— Pani inżynierowa, niech pani uważa, żeby wiatr pani nie zdmuchnął! Szkoda zmarnować takiej świetnej zabawy! — parskała radośnie.

Marta udawała, że nie słyszy, choć zapewne miała ochotę zatkać garścią śniegu nie zmącone umiarem usta. Wściekłość musiała jej zepsuć całą przyjemność, mimo iż sanki dosiadła nie bez uprzedzeń, niepewna co do ewentualnie zbyt plebejskiego charakteru tego typu imprezy. Gdyby nie Niko, z pewnością zrezygnowałaby z uczestnictwa w wesołym przedsięwzięciu, chyba żeby komuś udało się ją przekonać o adekwatnej genezie kuligu.

Na szczęście skoczne melodie skrzypców pochłonęły dalsze okrzyki niezręcznej znajomej, którymi zresztą i tak nikt poza Martą nie zawracał sobie głowy. W spontanicznej radości goście rozkoszowali smak dawno zapomnianej zabawy z dzieciństwa i nie próbowali mącić sobie czymkolwiek humoru. Niektórzy popijali zdrowo z piersiówek, dołączając wkrótce swoje soprany i barytony do przyśpiewek górali. Po dwóch godzinach wesoły zaprzęg zajechał z powrotem pod pensjonat, przenosząc szampański nastrój w bardziej prywatne sfery przytulnych pokoików. Jeśli zaś szło o moje niewiasty, to udało im się zawrzeć w drodze kilka powierzchownych znajomości, o których istnieniu wszakże nazajutrz zapomniały, zajęte plądrowaniem miejscowego targu.


Korzystając z wolnej ręki, jaką mi wspaniałomyślnie przez następne dni ofiarowano, zaszyłem się w zaciszu pensjonatu, by skupić się na ewentualnych wersjach swej kompromitacji. Kulik, niezmiernie utrudzony monotonnym rytmem wczasowej rutyny, całe dnie również spędzał w pokoju, tyle że przed telewizorem, nie mogąc doczekać się powrotu. Tym sposobem upłynął nam poświąteczny tydzień. Zbliżał się koniec turnusu a wraz z nim największa atrakcja urlopu — wielki bal sylwestrowy.

Teresa, chcąc dopełnić wymiar własnego sukcesu na balu, zamówiła sobie wizytę u fryzjera na sylwestrowe rano. Towarzyszyła jej oczywiście matka, bez najmniejszych wątpliwości kopiująca trendy lansowane przez generację córki. Po wielkich naradach postanowiły ufarbować swój nienaturalny blond na jeszcze mniej naturalny rudy i kiedy po dokonaniu tej znamiennej zmiany stanęły w progu pokoju, Kulik na ich widok o mało nie dostał zawału.

— Już się wam na tych wczasach poprzewracało w mózgach! — wykrzywił usta w bolesnym niesmaku. — Wstyd się będzie z wami ludziom na oczy pokazać.

— Józiu, — zaczęła łagodną perswazję Kulikowa. — musisz wreszcie zacząć patrzeć na życie nowocześnie. Byliśmy trochę do tyłu pod wieloma względami.

— Uważaj, żeby ci się z tego wybijania do przodu dziura w głowie nie zrobiła. — z rezygnacją w głosie podsumował zadziwiającą metamorfozę poglądów małżonki.

— Tata ma skłonności do dramatu. — Teresa gdzieś musiała wyszperać ten cytat, bo o autorstwo własne jej nie podejrzewałem.

Tak więc, nie wnikając w banalne szczegóły opinii obcych i powinowatych, przekonane o sukcesie swoich fryzur, obie Kulikowe nie dały sobie nic powiedzieć i wystrojone w błyszczące złotym brokatem suknie pomaszerowały na salę pewne siebie, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robiły, tylko chodziły na bale. Przy czym jedyne imprezy, na jakich bywały, ograniczały się do weselnych przyjęć w rodzinie, gdyż Kulik nie dał się nigy na żadną zabawę namówić, a Teresa nie była typem dyskotekowym.

Przy wejściu na salę bankietową otarliśmy się o Skolimowskich. Marta, w dyskretnej czerni wykończonej na szyi tiulowym dekoltem, wyglądała wyjątkowo wytwornie, czego zresztą nie omieszkała podkreślić stosowną do ubiuru miną, spychającą mnie oraz Kulików do rangi czeladzi.

Teresa na widok doskonałej figury Marty mimowolnie wciągnęła brzuch, by na bezdechu podążyć śladem matki, której wygląd wspólniczki był w najwyższym stopniu obojętny, zainteresował ją raczej fakt, że nie zdołała wypatrzeć Nikodema u boku Skolimowskich.

— A gdzie podzialiście synka? — rzuciła chłodno w stronę Marty.

— Został z baby-sitter. — odpowiedziała jej Marta z tym samym dystansem.

— Jakie tam baby? Toż to kawaler. Trzeba było wziąć chłopaka z sobą, niechby się trochę zabawił.

— Nie ciągam dzieciaka po nocnych imprezach. — Skolimowska zmarszczyła brwi w rozdrażnieniu.

— Ale Sylwester przecież raz w roku, szkoda zmarnować. Tyle jedzenia, patrzcie Państwo! — Kulikowa z zachwytem lustrowała obficie zastawione stoły, tym razem rozsunięte stosownie do życzeń gości.

Jurek poprowadził nas do stolika pod ścianą i nim zdążyliśmy się wygodnie usadowić, przez salę połynęły rytmiczne melodie przebojów radiowych w wykonaniu dalekiej od profesjonalizmu kapeli, wystarczająco jednak dobrej, aby wyczarować u stóp Kulikowej niewielkiego osobnika w góralskiej czapeczce na głowie. Teściowej najwidoczniej niskorosłość adoratora nie przeszkadzała, bo dała się poprowadzić rozanielona na parkiet bez oglądania się na własnego małżonka. Z braku tematu do rozmowy poszliśmy z Teresą w jej ślady.

A że Marta całą swą uwagę skupiła na sąsiednim stoliku, kokietując wyraźnie spieczonego na słońcu blondyna, prawowity małżonek dostał od niej kosza, w rezultacie czego musiał się zadowolić zabawianiem osowiałego teścia. Brak natychmiastowej reakcji ze strony adorowanego faceta nie wstrząsnął bynajmniej poczuciem pewności Skolimowskiej, a przyśpieszył zaledwie tempo, w jakim opróżniała się przed nią zawartość kieliszka. Co prawda inżynier dołożył starań, aby złagodzić ten nagły pociąg do alkoholu, ale Marta nie pozwoliła sobie zepsuć zabawy. Nie chcąc przypuszczalnie się wikłać publicznie w małżeńskie kontrowersje, po kilku rozpaczliwych podejściach zrezygnował z niewdzięcznej roli stróża i zajął się lustracją pozostałych pań na parkiecie. Nie trwało długo, a wypatrzył sobie spośród damskiej plejady jedną, która musiała mu przypaść do gustu, bo jak się do niej przykleił, to oderwał się dopiero przed kolacją.

Prawowita małżonka tymczasem z miną toreadora ruszyła na podbój oblęganego kuszącymi spojrzeniami stołu i bez wielkich wstępów przystąpiła do ataku. Aczkolwiek napad zniewalających uśmiechów musiał się facetowi spodobać, bo mimo lekkiej konfuzji zaprosił Skolimowską na drinka.

Po kilku kawałkach kapela umilkła, przeganiając tancerzy na miejsca i ku radości Kulikowej na salę spłynęła obsługa z półmiskami barszczu, z talerzami chrupiących krokietów, tudzież zapiekanych w cieście pieczarek, a nade wszystko ze stosem gorących kiełbasek. Goście rzucili się na przekąski, jakby od rana głodowali, lecz nie trwało długo, a skupienie prysło, albowiem konferansjer ogłosił wybory królowej balu i nim zdołał dobrnąć do końca zapowiedzi, na środek sali spłynęła Marta z uśmiechem à la Monroe na twarzy. Aczkolwiek z resztą kandydatek nie poszło mu tak łatwo i musiał porządnie nagimnastykować język, zanim udało mu się zwabić stadko wychudzonych piękności na parkiet. Kiepskie gabaryty kandydatek przypuszczalnie wstrząsnęły poczuciem estetyki pani Kulik, gdyż bez specjalnych ceregieli zaczęła wypychać Teresę w konkury.

— Daj dziewczynie spokój. — Kulik z niezadowoloną miną próbował powstrzymać zapędy małżonki.

Powściągliwość Teresy jednak nie była w stanie oprzeć się pokusie publicznej konfrontacji własnych kompetencji, wobec czego niepewnym, aczkolwiek konsekwentnym krokiem dołączyła do pozostałych piękności.

Zainicjowano pierwszy etap, w którym każda z kandydatek miała się przedstawić, mówiąc kilka lakonicznych słów o sobie. Teresa wzięła od poprzedniczki mikrofon do ręki i drżącym głosem zaczęła się jąkać.

— Nanazywam ...się …Kulik. … Za …za niecałe dwa tygodnie wychodzę zzza mąż i… — przerwała na chwilę, pochrząkując kilkakrotnie, by w końcu jednym tchem wyrzucić z siebie to, co już zawsze wiedziała. — i biorę udział w tych eliminacjach, aby pokazać, że nie tylko szczupłe panie potrafią być interesujące.

Zgromadzeni przyjęli jej wypowiedź z gorącym aplauzem, w przeciwieństwie do Marty, która miała się przedstawić zaraz za Teresą.

— Moje nazwisko Skolimowska. — zaczęła z prawie zawodową rutyną. — Jestem miłośniczką sztuki i przez lata obcowania z nią poznałam prawdziwe piękno. Myślę, że mogę siebie ze spokojnym sumieniem nazwać prawdziwym koneserem w tym względzie i właściwie powinnam raczej zasiąść w jury, ale dla odmiany próbuję dzisiaj wczuć się w psychologię sztuki.

— Co ona gada? Rozumiesz coś z tego? — Kulikowa zwróciła się do mnie z zafrapowanym spojrzeniem.

— Chyba się jej zdaje, że jest dziełem sztuki albo czymś w tym rodzaju. — wykrztusiłem niewyraźnie.

— No, jelenia na rykowisku nie przypomina! — Kulikowa wybuchnęła głośnym śmiechem.

Kilku zdezorientowanych widzów jej zawtórowało, reszta publiczności obojętnie śledziła dalszy bieg wydarzeń, zdrowo pociągając z kieliszków.

Ponieważ wszystkich kadydatek było siedem, po pierwszym etapie dwie musiały opuścić pole bitwy. Teresa i Marta przeszły jednak dalej. W następnej konkurencji panie miały zaprezentować swoje umiejętności wokalne, co musiało być nie lada wyzwaniem, bo odniosłem wrażenie, że pierwsza z kandydatek niezmiernie się męczyła, przynajmniej do momentu, kiedy konferansjer ze współczuciem uwolnił ją od tej udręki, następna tak strasznie fałszowała, że niektórzy spośród gości zatkali sobie uszy, dwie następne jakoś uszły, choć w szkole zapewne nie miały najlepszej oceny ze śpiewu. Teresa w tym względzie również nie należała do słowików, ale pod wpyłwem jakiegoś szczególnego przybłysku intelektu podstępnie zanuciła pierwsze nutki melodii, którą wszyscy znali.

— Cała sala śpiewa z nami… — zaczęła, wołając w stronę widzów. — Wszyscy razem śpiewają, proszę Państwa!

Goście chętnie podchwycili melodię, kapela zaczęła przygrywać i tym sposobem Teresa uniknęła kompromitującego występu.

Marta przekonana o swoim wrodzonym talencie nie próbowała żadnych wybiegów. Bez jakiejkolwiek tremy zaśpiewała jeden z ostatnich kawałków radiowej listy przebojów, co wyszło jej nawet nieźle, chociaż zebrała o wiele mniej braw od mojej potencjalnej małżonki, czego zresztą upojona sukcesem nie zdołała zarejestrować.

Do ostatniego etapu zdołały przejść tylko trzy panie; Teresa, Marta i wysoka blondynka o nogach bez końca, ale o zbyt wąskich biodrach. Dla odmiany tym razem kandydatkom przyszło zaledwie trochę popląsać w rytm muzyki, jaką grała kapela. Niemniej Teresie najwidoczniej głupio było tańczyć bez partnera, bo wycofała się do tyłu za plecy rywalek, gdzie nieśmiało próbowała się wyginać. Marta natomiast nie widziała powodu, dla jakiego miałaby się chować. Bez krępacji skonfiskowała wysoki stojak mokrofonu od konferansjera, by przedstawić wyrafinowane przedstawienie pod tytułem „do czego może służyć rurka”. Kulikowa, której tego typu interpretacja została dotąd oszczędzona, wytrzeszczyła oczy pełna zgorszenia.

— Cóż ta inżynierowa wyrabia? Jeszcze daleko do północy a już kompletnie zalana. — kręciła głową z niesmakiem.

Próbowałem jej wmówić, że teraz taka moda, ale nie uwierzyła.

— Co ty mi tu opowiadasz. Na tylu weselach już byłam i nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak się wygłupiał.

Skolimowski prawdopodobnie też nie był zachwycony popisem małżonki, bo rzucał w stronę potencjalnej wysokości marsjańskie spojrzenia, ale udało mu się powstrzymać od zgryźliwego komentarza.

Tymczasem popisy trzech kandydatek dobiegły końca i konferansjer zapowiedział przejście do kulminacyjnego punktu programu, podczas którego czcigodne jury w osobie jednego wytypowanego gościa, jednego członka zespołu i samego właściciela pensjonatu przystąpiło do przeciągających się obrad, potęgując napięcie niecierpliwej publiczności. Po niespełna pięciu minutach gospodarz znacząco zakasłał.

— Szanowni Państwo! — pełen doniosłej powagi rozpoczął przemówienie. — Już dawno nie byliśmy świadkami tak trudnej decyzji, jaką przyszło nam dzisiaj podjąć. Po długich narach doszliśmy do wspólnego wniosku, że królową balu zostanie… — przerwał na moment, spoglądając na zdenerwowane kandydatki. — królową balu zostaną wszystkie trzy panie. — ogłosił uroczyście.

— To kpiny! — wyrwało się niezadowolonej Marcie.

Gospodarz, ignorując jej uwagę, pochylił się nad wielką torbą, by wyciągnąć trzy godne królewskich głów korony oraz trzy szarfy ze stosownym napisem. Teresa z blondynką dały upust swym emocjom i rozpłakaly się podczas koronacji ze szczęścia. Kulikowa także bliska płaczu pobiegła do córki z okrzykiem radości na ustach.

— Patrzcie Państwo, moja krew! — z astmatycznie piszczącym oddechem chrypiała. — Taka ostra konkurencja i akurat moje dziecko najpiękniejsze. — kręciła głową nad przychylnością losu, pozostałe zwyciężczynie puszczając w niepamięć i chociaż zawsze widziała w córce odpowiednie zadatki, tytuł królowej zniewolił ją do reszty. — A gdzie fotograf? — zawołała znienacka po odzyskaniu odrobiny przytomności umysłu. — panie inżynierze, niech no pan zrobi zdjęcie naszej królowej!

Skolimowski nad wyraz ochoczo obfotografował szczęśliwą Teresę, po czym upamiętnił na rodzinnej kliszy dopominającą się uwagi małżonkę, która w międzyczasie zdążyła się zająć alkoholowym asortymentem na stole, gwoli pocieszenia, jak należało podejrzewać.

Lekko zdezorientowany poprowadziłem rozpromienioną miss balu na parkiet. Kulikowa próbowała pójść z mężem w nasze ślady, ale Kulik tylko lekceważąco wzruszył ramionami.

— Idź poproś swojego górala, na pewno ci nie odmówi. — burknął znad szklaneczki ginu, na jaki namówił go Skolimowski.

— Patrzcie jaki zazdrosny. Kto by pomyślał? — Kulikowa z odcieniem uznania dla własnej osoby mruknęła pod nosem, aczkolwiek w obliczu konfrontacji z nieznanymi cechami charakteru małżonka czuła się zobowiązana uświadomić mu bezpodstawność ataku.

— Nie musisz się od razu pieklić z powodu niewinnego tańca.

— Nie jestem zazdrosny, jeśli o to ci chodzi, chcę mieć tylko spokój.

— Ach tak? — wkurzyła się Kulikowa. — Skoro sam tego chcesz. — odwróciła się na pięcie i urażona poszła odszukać zapodzianego adoratora. Tego typu wyrafinowanie było jej właściwie obce, to raczej instynkt samozachowawczy pchnął ją w kierunku faceta, który z ledwością już trzymał się na nogach. Nie odmówił jednak energicznej tancerce, znajdując solidną podporę na jej obfitym biuście.

Ponieważ Marta, nie znajdując rezonansu dla zagmatwanych wykładów z teorii estetyki, poszła konfrontować swoje przekonania przed lustrem, Skolimowski w przypływie zmęcznia, tanecznej niedyspozycji albo zwyczajnej niechęci dosiadł się do samotnego Kulika z intencją konwersacji, jak można było się domyślać. Ku memu zdziwieniu teściu zarzucił wyróżniającą go werbalną wstrzemięźliwość i uwikłał się w namiętny dialog, którego przedmiotem były techniczne tajniki produkcji ciast, zgodnie z tym, co udało mi się podsłuchać. Aczkolwiek to nie szczególna gadatliwość teścia wprowadziła zamęt w moich myślach. Zastanowiło mnie skupienie, z jakim Skolimowski słuchał. Z tych czy innych powodów konwersacja z Kulikiem musiała go w jakiś sposób zniewolić, bo nawet przedłużająca się nieobecność małżonki zdała się go niewiele obchodzić. Do poczucia odpowiedzialności przywołała go dopiero niewinna uwaga Teresy odnośnie zamieszania w kącie sali, która zdołała Skolimowskiego poderwać z miejsca, by ponieść go z wyraźną niechęcią w stronę rozochoconej gromady, przyjmującej z gorącym aplauzem swobodną arnażację tanga w wykonaniu podchmielonej pary. I gdyby skrawki skąpej bielizny odsłaniane dzięki rytmicznymm wymachom nogi, nie należały do jego małżonki, z pewnością dałby upust swej radości na równi z pozostałymi facetami. W tej sytuacji jednak, powodów do uciechy próżno mu było szukać, co pozwoliło mi nawet wykrzesać dla niego odrobinę współczucia. Tak czy inaczej, bez względu na intensywność tych czy innych doznań, Skolimowski złapał małżonkę za rękę i wyszarpał z ramion ognistego tancerza ku głośnemu rozczarownaiu wniebowziętego kółka.

— Masz ci tę całą inteligencję! — podsumowała zbulwersowana Kulikowa, zostawiwszy zdezorientowanego górala swoim fantazjom i czy to ze strachu przed zgubną aurą albo w przypływie gwałtownej tęsknoty pobiegła w podskokach do Józia. — A ty co?! — targnęła przysypiającego na krawędzi stołu z resztkami włosów w talerzu małżonka. — Wstawaj! Chyba nie zamierzasz przespać Nowego Roku!

Do północy faktycznie niewiele już zostało, tylko parę smętnych kawałków, które przemiotły tancerzy w zwolnionym tempie po sali. Po złożeniu życzeń Kulikowie nie widzieli powodów, dla jakich musieliby dłużej trwać na posterunku, wobec czego rzucili hasło do odwrotu.


Cały następny dzień Skolimowscy przemykali się chyłkiem po uboczu, co nikogo z nas nie kłuło w secu jakąś specjalną tęsknotą. Zajęci pakowaniem oraz masą innych drobiazgów nie odczuwaliśmy braku partnerskiego dialogu, zresztą zaraz po Nowym Roku przyszło nam opuścić gościnne progi pensjonatu, nadeszła bowiem pora powrotu do domu.


Po przyjeździe z urlopu zbliżające się wesele odsunęło na dalszy plan wszystkie inne sprawy, w tym również moje dylematy odnośnie Skolimowskich, Kulików i przyszłej egzystencji. Pozwoliłem się ponieść gorączkowej fali i nawet nie spostrzegłem, kiedy przygalopował wytęskniony przez Kulikową dzień, aczkolwiek wbrew oczekiwaniom imaginacyjnie celebrowane przez lata wydarzenie nie wykrzesało ani u teściowej ani u mojej oblubienicy przesadnych emocji. Teresa, mimo iż zdołała dopasować swoje kształty do celowo przyciasnej sukienki, trochę przesłodzonej masą naszywanych perełek, nie tryskała szczęściem. Spod grubej warstwy szminki na twarzy pani Kulik wypełzało zaledwie zmęczenie. Miałem wrażenie, że nadmierne zaangażowanie poprzednich tygodni wypaliło u jednej jak i drugiej cały entuzjazm a co gorsza, moja obecność w domu Kulików zdała mi się w jakiś paradoksalny sposób zbyteczna. Teresa bowiem w stanie apatii stroiła się przed lustrem i na mój widok nie zapłonęła nawet iskierką radości, jak gdyby obecność pana młodego na ślubie była jej obojętna. Przez cały ranek zdołałem wyłowić zaledwie okruch przelotnego zainteresowania w jej wzroku dopiero podczas błogosławieństwa, co nie przyprawiło mnie o zawrót głowy, a raczej wprawiło w rodzaj mimowolnego otępienia.

Po przedłużającej się chwili duchowej nieobecności zostaliśmy wyprowadzeni po błogosławieństwie do auta, gdzie przywitał nas tłumek sąsiadów spod bloku zalegający ławki na parterze i loże w oknach. Życzliwa ciekawość sąsiadów wprawdzie nie rzuciła nas sobie w objęcia, ale pozwoliła wziąść nieco w garść nitki zagmatwanej jaźni i nim dotarliśmy do kościoła, Teresa zdążyła przelecieć ze mną na prędce po raz wtóry czekającą nas ceremonię. A że zanim jeszcze wybrała mnie na swojego oblubieńca, postanowiła w myśl inspiracji z jakiegoś filmu kroczyć do ołtarza w asyście małej dziewczynki, mającej pełnić funkcję podpory jej trzymetrowego welonu, stąd też w konsekwencji tej fantazji przyszło mi chyłkiem przemknąć się przed ołtarz i w osamotnieniu czekać z boku do momentu, kiedy orszak tryskających różem druhen zapowiedział nadejcie młodej panny, nieco rozczarowanej brakiem zaplanowanej reakcji. Teresa bowiem w swoim płodzonym przez lata scenariuszu przewidywała spazmatyczny wybuch powszechnego wzruszenia, na co żywiła wszakże próżne nadzieje, gdyż nikomu na płacz się nie zebrało, być może przez ogólny deficyt ckliwości pośród weselników albo też i z innego powodu. Tak czy inaczej do końca ceremonii dobrnęliśmy bez szczególnych uniesień i szczerze mówiąc, byłem szczęśliwy, kiedy cała ta inscenizacja była wreszcie za mną.

Po ślubie Teresa zarzuciła białe futerko, by przed kościołem nie zmarznąć i majestatycznym krokiem, jak kobiecie zamężnej przystało, pozwoliła mi się poprowadzić do wyjścia. Upojona atmosferą nie odnotowała przypuszczalnie nawet połowy przewijających się przed jej oczami osobników, zdołała jednak zauważyć coś, czego w istocie na własnym ślubie dostrzec nie powinna. Spośród ciotek i cioteczek wyłoniła się nagle niespodzianie „ona”, dawno zapomniana kuzynka Teresy. Na imię miała, według późniejszych dochodzeń, Justyna. Była dobrych parę lat od Teresy młodsza, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Włosy zaczesała w długi warkocz, a jej zielone oczy połyskiwały niczym prawdziwe szmaragdy na firmamencie usłanym sztuczną biżuterią.

Przykleiłem wzrok do dziewczyny, nie mogąc się zdobyć na rozluźnienie uścisku, jakim zakleszczyłem się wokół jej dłoni. Teresa najwidoczniej zarejestrowała moje zapatrzenie, bo ze złością syknęła mi do ucha.

— Coś się tak zagapił?

Zmieszałem się i speszony uwolniłem dłoń dziewczyny.

Po powitaniu przez starostów na progu weselnej knajpy chlebem i solą zamieszanie związane z usadzaniem gości pozwoliło mi chwilowo zapomnieć o niepokojącym incydencie, zresztą całą uwagę skoncentrowałem na Skolimowskich, którzy zasiedli w naszym sąsiedztwie, wydobywając swoje istnienie z otchłani zapomnienia. Na twarzy inżyniera zdało mi się odkryć trudne do zdefiniowania napięcie, ale mogło to być też zwyczajne znużenie, ból brzucha albo jakaś inna niedyspozycja. Oblicze Marty nie zdradzało nic poza wyniosłym zainteresowaniem krzątaniną obsługi, spośród jakiej udało mi się znienacka wyłowić smukłą sylwetkę kuzynki Teresy. Jak zahipnotyzowany przykleiłem oczy do dziewczyny, czym musiałem porządnie nadwyrężyć granice tolerancji mojej świeżo upieczonej małżonki, bo nagle, ni stąd, ni zowąd rzuciła przez ramię z nie ukrywaną irytacją.

— Co się z tobą dzieje?

Nie chciałem udawać, że nie wiedziałem o co chodzi. — Nie myślałem, że twoja ciocia ma już taką dużą córkę. — wypaliłem z głupia frant, z braku lepszej riposty.

— Od kiedy cię obchodzą dzieci mojej ciotki? — prychnęła rozdrażniona.

W istocie matkę Justyny spotkałem kiedyś z Kulikami przypadkowo na mieście i jej egzystencja po pięciu minutach uleciała mi z pamięci.

— Dziwię się, że wzięłaś krewnych do obsługi. — usłyszałem sam siebie po krótkiej gimnastyce polotu.

— Przyda im się trochę grosza.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Na analizie zagadkowej fascynacji póki co nie umiałem się skupić, zdawałem sobie jednak sprawę, że wkroczyłem w niezbadane dotąd obszary swej osobowości. Nie miałem bowiem zwyczaju oglądać się za nieznajomymi, w ogóle nigdy nie należałem do lwów salonowych, z natury byłem raczej nieśmiały i rzadko wykazywałem towarzyską inicjatywę, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Z domu wyniosłem solidne podstawy zasad współżycia na pozór, a że Teresa pod wieloma względami, zwłaszcza optycznymi, spełniała moje niezbyt wygórowane kryteria (w końcu nie mogem od partnerki więcej wymagać, niż sam byłem w stanie zaoferować), nie przyszło mi dotąd do głowy zaprzątać sobie myśli jakimkolwiek innym związkami. W tej sytuacji przymus ciągłego zerkania w stronę Justyny był dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem, pomijając platoniczne miłości z lat szkolnych i naturalnie krótki epizod z Tsui-Yong. Niemniej byłem świadomy roli, jaką przyszło mi pełnić na własnym weselu. Arogancja nie leżała w mojej zdyscyplinowanej naturze i z pewnością nie zamierzałem ranić czyichkolwiek uczuć. Dlatego, choć nie mam pojęcia jakim sposobem, udało mi się poskromić nieprzepartą żądzę bezustannego sycenia oczu widokiem dziewczyny, przynajmniej na czas obiadu. Zresztą zaraz, kiedy orkiestra zagrała weselnego marsza, Teresa jak na komendę poderwała mnie z krzesła do tańca, podczas którego głupio byłoby oglądać się za kelnerkami. A że każdy weselnik płci męskiej najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru przynajmniej na krótko potrzymać w tańcu może nie wiotką, lecz wystarczająco zgrabną kibić panny młodej, wobec czego Teresa upajała się tą rzadko powtarzalną rolą i chyba zdołała mi wybaczyć moje zapatrznie, bo wirowła po sali rozanielona z pobłażającym lekceważeniem wszelkich animozji. Nawet Marcie nie udało się zepsuć jej nastroju, mimo krytycznego wzroku, jakim wodziła po toaletach biesiadnic. Jakkolwiek Skolimowski dołożył solidnych starań, by trzymać w ryzach nieposkromiony język swojej małżonki, za co byłem gotów mu wybaczyć nadmiar wszelkiej innej arogancji.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 44.44