E-book
14.18
Kodeks ojca

Bezpłatny fragment - Kodeks ojca


Objętość:
179 str.
ISBN:
978-83-65543-78-3

Prolog

Wysoka furgonetka wtoczyła się na parking przed hurtownią papierosów. Białą karoserię przykrywała krzykliwa reklama. Prowadzący zwolnił, by nie stracić zawieszenia na dwóch szerokich dziurach, widniejących niemal dokładnie pośrodku placu. Samochód ze szczękiem resorów przetoczył się wprost do rampy rozładunkowej. Trzasnęły drzwi i szpakowaty kierowca zeskoczył na klepisko. Jego twarz wyrażała ogromne zadowolenie z siebie. Chwycił za klamkę bocznych drzwi i z rozmachem otworzył je, ukazując puste wnętrze. Dumny z siebie, stanął na szeroko rozstawionych nogach. Zamknął na chwilę oczy, przeliczając w myślach zyski od utargu. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się sprzedać wszystkiego z samochodu. Dziś był ten pierwszy raz. Zaniepokojony przedłużającą się ciszą, westchnął pod nosem i wskoczył na rampę. Uchylone drzwi do magazynu świadczyły wyraźnie o tym, że w środku jeszcze ktoś jest. Zaniepokojony spojrzał na zegarek. Było grubo przed piątą po południu.

— Ej tam, Witold, chciałem się rozliczyć z wyjazdu — rzucił wprost w uchylone drzwi, ale nie uzyskał odpowiedzi. Pchnął szerokie wrota i wszedł do środka. W nozdrza natychmiast uderzył go zapach tytoniu. Dostrzegł sylwetkę kolegi zgarbioną przy komputerze. Poprzez rzadkie, siwe kosmyki włosów, przebłyskiwała naga czaszka.

— Zasnąłeś… — zaczął znowu kierowca. Siedzący dotąd spokojnie mężczyzna obrócił się leniwie. Przekrwiony wzrok i flaszka trzymana w dłoni nie pozostawiała złudzeń co do stanu, w jakim się znajdował. Rozległo się głośne beknięcie. Kierowca, zaskoczony, zatrzymał się w pół kroku.

— Znudziła ci się ta praca? — magazynier dobiegał już sześćdziesiątki — myślałem, że zechcesz doczekać emerytury… — przerwał, gdy Witold podniósł dłoń do góry.

— Żar… żartujesz sobie Grzesiu… — wybełkotał, próbując zachować kontrolę nad językiem — młode gnojarstwo wyrzuca mnie na śmietnik… jak zużyte fifki… — usiłował powiedzieć coś jeszcze, ale nadmiar alkoholu pokonał jego umysł. Kierowca postąpił dwa kroki w stronę magazyniera, gdy usłyszał na rampie czyjeś kroki. Szybko wziął bezwładnego Witolda pod pachy i usiłował dźwignąć z fotela, ale już wiedział, że jest za późno.

— Dobrze, że pan już przyjechał, panie Rzechowski — usłyszał za sobą oschły ton właściciela. Kierowca zaklął pod nosem. Nie mógł trafić gorzej. Z właścicielką możnaby było coś załatwić, zagrać na litościwej strunie duszy. Jej syn, młody, niespełna trzydziestopięcioletni prywaciarz był bezwzględny dla pracowników. Stał w wejściu do magazynu. Zmarszczywszy brwi, przyglądał się bezowocnym wysiłkom kierowcy.

— Co on tu jeszcze robi? — warknął ostro, wskazując na półprzytomnego Witolda — zdaje się, że miał zebrać swoje manele po południu — spojrzał spode łba na kierowcę, jak gdyby winił właśnie jego za niesubordynację magazyniera.

— Trudno mi jest odpowiedzieć na to pytanie, dopiero co wróciłem z trasy… — zaczął Grzegorz, z wysiłkiem sadzając ciężkiego kolegę z powrotem na fotelu.

— No oczywiście — w głosie właściciela przebijało szyderstwo — wam zawsze jest ciężko cokolwiek powiedzieć. Rozmowni jesteście tylko wtedy, jak chcecie forsę. A jak przychodzi do odpowiedzi na najprostsze pytania, nabieracie wody w usta…. — Perorował głośno gestykulując. Grzegorz słuchał przez chwilę w milczeniu. W miarę upływu czasu, jego twarz nabierała kolorów.

— … redukcje są wszędzie. Wy myślicie, że to takie łatwe? Kogoś trzeba zwolnić. Jest kryzys, koszty rosną!. I co się okazuje? Że jesteście zwykłą bandą chlejących świń… — właściciel przerwał, nabierając oddechu. Nie dostrzegł, że ostatnimi słowy przekroczył cienką czerwoną linię. Zgarbiony dotąd Rzechowski wyprostował się, pokazując swą rosłą sylwetkę. Dobiegał czterdziestki, co było widoczne jedynie po pasemkach siwizny na skroniach. W jego oczach ukazały się iskierki gniewu.

— Mniemam, że mówi pan za siebie — rzucił spokojnie, chociaż wewnątrz miotały nim emocje. Nikt nigdy nie upokorzył go, jak ten chudy karierowicz, który pieniądze na hurtownię dostał od bogatej matki.

Właściciel, zaskoczony ripostą pracownika, otworzył usta w zdumieniu. Kilka razy poruszył nimi bezgłośnie. Zawsze szczycił się tym, że jest szczery do bólu, wobec wszystkich wokół. Potrafił sterroryzować wszystkich wokół, łącznie z żoną. Nikt mu się nigdy nie przeciwstawił. Aż do dziś. Grzegorz zacisnął zęby, przez moment walcząc z chęcią wciśnięcia pracodawcy do gardła pięściami tych wszystkich obelg.

— Nie po to studiowałem pięć lat, by dawać sobą pomiatać, zwłaszcza przez kogoś takiego jak ty — syknął przez zęby, starając się utrzymać kontrolę nad nerwami. Dopiero te słowa otrzeźwiły właściciela. W jego oczach widać było obawę, ale wysokim głosem, niczym ratlerek, oszczekujący buldoga, pisnął.

— No to możesz zabierać swoje bambetle razem ze swoim koleżką… — cofnął się dwa kroki do tyłu, jak gdyby bał się, że Grzegorz rzuci się na niego. Dopiero przy wyjściu, na oczach innych pracowników, którzy pojawili się na placu, poczuł się odważniejszy.

— Przyjdziesz zaraz Rzechowski do mojego biura. Załatwimy to jeszcze dziś… — już miał się odwrócić, gdy dogoniły go słowa kierowcy.

— Dla ciebie łachmyto, pan Rzechowski… — dopiero poniewczasie kierowca zorientował się, co właściwie tu zaszło. Podrapał się po krótko ostrzyżonej fryzurze. Spojrzał na Witolda, który podczas krótkiej, gwałtownej wymiany zdań ocknął się. Westchnął.

— No cóż, wiedziałem, że nie można mieć wszystkiego… — magazynier wzruszył ramionami. Wsparł się na ramieniu Grzegorza i bełkotliwie zaczął go przepraszać.

— Witek, przestań już — żachnął się kierowca, patrząc z litością na starszego mężczyznę — ja coś sobie znajdę. Nie dziś, to jutro by mnie wywalił. Przynajmniej wygarnąłem mu, co o nim myślą wszyscy dookoła….

Rozdział I

Wyjazd

Niski, odrapany domek tonął w powodzi zieleni. Otaczał go starannie przycięty żywopłot Kryjącą go dachówkę pokrywał gdzieniegdzie mech. Ledwie słyszalny zgiełk uliczny nie mógł zakłócić spokoju lokatorów. Powoli zapadał zmierzch, przeganiając z chodników nielicznych przechodniów. Narastający dźwięk silnika przerwał panującą wokół ciszę. Na wąskiej drodze pojawił się stary, ale znakomicie utrzymany Golf. Minął szeroką rezydencję z podjazdem i stanął przy żywopłocie. Silnik przestał grać swoją nutę. Mimo to, Grzegorz siedział w środku. Gniew wywietrzał z niego całkowicie. Pół godziny, jakie zajął mu powrót do domu, pozwoliło nabrać dystansu do wydarzeń w hurtowni. Doskonale pamiętał, ile czasu zajęło mu znalezienie tej pracy. Nie łudził się, co do szans na znalezienie nowej. W takim miasteczku jak Jawor, jakiekolwiek zatrudnienie, traktowało się z pocałowaniem ręki. Rzechowski spojrzał w samochodowe lusterko. Wpatrywał się w swoje oblicze.

— I co? — zapytał swojego odbicia — miałem dać sobą pomiatać? Słuchać w milczeniu gnojka wdeptującego mnie w glebę? — Zacisnął zęby. Postąpił słusznie. I cóż z tego?!. Dalsze przemyślenia przerwało mu pukanie w szybę. Przestraszony obrócił się gwałtownie. Dostrzegł roześmianą, okrągłą buzię córki. Dziewczyna otworzyła drzwi i wsunęła się do wnętrza.

— Cześć tato, czemu siedzisz w samochodzie? — przywitała go żywiołowo, całując w policzek. Grzegorz uśmiechnął się do niej. Była nieomal kopią swej matki. Równie piękna, tak samo otwarta, jedynie bujne, czarne włosy odziedziczyła po ojcu.

— Chwila popołudniowej zadumy starego ojca, Ewuniu — pocałował ją w czoło — a teraz zmykaj do mamy. Wrzućcie coś na ruszt, bo dziś naprawdę jestem głodny — uszczypnął ją w policzek. Szesnastolatka pisnęła z udawanym oburzeniem i wyskoczyła z samochodu.

— Stary ojciec niech parkuje furę w garażu — rzuciła wyniośle, chociaż szeroki uśmiech przeczył tonowi głosu — młoda i śliczna córka idzie pachnieć na wersalce… — uciekła, śmiejąc się głośno. Spoglądał przez chwilę za Ewą, wzrokiem pełnym ojcowskiej miłości. Przez te kilka chwil zapomniał o pracy, szarpaninie o każdy grosz z właścicielem hurtowni. Wiszące nad głową kredyty, troski, wszystko to na chwilę gdzieś znikło, rozwiało się, niczym poranna mgła.

„Jak ona to robi” — pokręcił przecząco głową, otwierając bramę wjazdową. Wjechał wprost do garażu. Pozbierał dokumenty ze schowka i bez pośpiechu zamknął samochód.

Każdy krok stawiał uważnie, jak gdyby szedł po polu minowym. Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności. Zza kuchennego okna dobiegł go radosny szczebiot Ewy i wtórujący jej dziecinny jeszcze głos brata. Odpowiadał za nich, za całą trójkę. Stanął przed wejściem. Nie zdążył chwycić za klamkę, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich krótko ostrzyżona blondynka. Jej brzuch zdążył się już lekko zaokrąglić. Powitała go szerokim uśmiechem.

— Jest nasz pracuś — zarzuciła mu ręce na ramiona, witając głębokim pocałunkiem. Odwzajemnił go, chociaż nie był w stanie się zapomnieć. Wyczuła to od razu. Cofnęła się nieco, patrząc mu prosto w oczy.

— Co się stało kochanie — w jej głosie zabrzmiał niepokój. Nie potrafiłby jej okłamać. Zresztą, nie zamierzał. Przyciągnął ją do siebie i wkładając w swą wypowiedź maksimum optymizmu, powiedział.

— Czekają nas małe zmiany Monisiu. Kosmetyczne… — uspokojona, przeciągnęła smukłą dłonią po jego fryzurze i mruknęła przekornie.

— No to opowiesz przy kolacji. A teraz przebieraj się i do kuchni, bo inaczej twoja małżonka każe ci spać w pokoju gościnnym… — cofnęła się do tyłu, zasłaniając sobą przedpokój.

— Akurat dam się wysiedlić z sypialni — mruknął pod nosem, ściągając buty.

— Taaataaa — krzyki chłopca, przeplatające się ze szczekaniem małego kundelka wypełniły pomieszczenie. Grzegorz w akcie desperacji zdołał zrzucić z siebie kurtkę i buty. Saszetka z dokumentami i kluczami do samochodu została na szafce. Chwilę później na kolanach ojca wylądował Igor, spychający stamtąd psa. Z przepraszającym uśmiechem spojrzał na Monikę. Ta machnęła dłonią zrezygnowana i kręcąc krągłymi biodrami ruszyła do kuchni. Następne dziesięć minut było dla niego całkowicie stracone….


Szczęknęły cicho drzwi. Monika w krótkiej koszulce wsunęła się do ciemnej sypialni. Słyszała oddech męża. Wydawał się równy, ale doskonale znała tę nutę.

— Nie udawaj, że śpisz — fuknęła pozorując złość. Milczał przez chwilę, sycąc się widokiem żony. Księżycowe światło wdzierające się przez okno oświetlało jej sylwetkę. Zgrabne uda, jędrne piersi i zaokrąglony brzuszek, świadczący o tym, że rodzina się powiększy.

— Jestem — szepnął.

— Młody śpi, Ewa siedzi jeszcze przy komputerze, ale obiecała mi, że za godzinę skończy… — powiedziała, siadając na łóżku. Umyślnie przesunęła nogi tak, by mógł na nią patrzeć.

— Liczyłam godziny od rana — jej szept przepełniony był erotycznym pożądaniem — nie wiem, co ty ze mną zrobiłeś… — przerwała, dostrzegłszy wreszcie jego poważną twarz. Wzrok przyzwyczaił się do mroku. Natychmiast przerwała miłosne podchody. Przysunęła się do niego.

— Co się stało, kochanie? — Wtuliła się w niego. Czuła, jak otacza ją ramieniem. Słyszała szybsze bicie jego serca. Nagle poczuła niepokój.

— Straciłem dziś pracę… — zaczął spokojnym tonem, chociaż głos mu drżał. Powoli, krok po kroku opowiedział zajście w hurtowni. Coraz spokojniej, bez oskarżania kogokolwiek. Gdy skończył, zapadła cisza. Słyszał jej oddech, ale nie odzywał się. Jej dłoń powędrowała wyżej, ku jego policzkowi. Delikatnie musnęła go, budząc dreszcze.

— Poszukamy czegoś razem… — zamknęła mu usta pocałunkiem. Powoli zatapiali się w sobie. Miękko, bez pośpiechu. Żona rozpoczęła najlepszą terapię. Monika usuwała z jego umysłu całą złość dnia. Zapomnieli się całkowicie. Dopiero okrzyk jej rozkoszy otrzeźwił oboje.

— Dzieci są w domu — mruknął z uśmiechem Grzegorz, odchylając zmierzwione, mokre włosy z jej twarzy. Patrzyli sobie w oczy, rozmawiając bez słów. Zasnęli przytuleni. Powoli mijały nocne godziny. Ciężkie krople deszczu zaczęły bić w dach i szyby, budząc Monikę. Ze zdziwieniem spostrzegła, że leży sama w łóżku. Zdjęta nagłym strachem usiadła i rozejrzała się gwałtownie. Dostrzegła sylwetkę męża, stojącą przy oknie. Wpatrywał się w ciemną ulicę. Wyśliznęła się z łóżka i podeszła do niego. Drgnął, czując jej dłonie, ale nie zareagował.

— Wracaj skarbie — szepnęła mu wprost do ucha. Czule ścisnął jej dłoń. Westchnął głęboko i odpowiedział, wciąż patrząc w ciemność.

— Zastanawiam się, jak rozwiązać nasze problemy — pocałowała go w ramię i pociągnęła za sobą. Tym razem dał się prowadzić jak dziecko, wprost do łóżka.

— Razem pomyślimy rano kochanie. Śpij… — mruknęła — … nie z takich kłopotów wychodziliśmy cało. — Niczym najlepszy psychoterapeuta, sprawiła, że mąż zasnął jak niemowlę. Długi czas patrzyła, jak miarowo oddycha. Dopiero upewniwszy się, że śpi naprawdę, przytuliła się doń i poszła w jego ślady.


Rzechowski siedział w kuchni, tuż przy oknie, drżącą dłonią otwierając list. Tytuł pisma od razu rzucił mu się w oczy „nakaz zapłaty”. Gniewna niemoc sprawiła, że zmiął dokument, rzucając go w stronę drzwi. Śmieć spadł wprost u stóp Igora. Syn, nie bardzo wiedząc co się dzieje, schylił się, sięgając po papier.

— Co to jest, tato? — zapytał z dziecięcą ciekawością. Przyniósł go wprost do rąk mężczyzny. Grzegorz patrząc na syna, opanował się natychmiast. Podziękował, rozprostowując dokument. Kolejna korespondencja od banku nie mogła pogorszyć sytuacji. Położył ją na stole, na całej stercie listów, których nie miał już odwagi otworzyć. Igor wślizgnął mu się na kolana.

— Pobawimy się tato? Przyniosę swoje samochody… — zaproponował. Nim ojciec się odezwał, młody popędził do pokoju zabaw. Rzechowski uśmiechnął się pod nosem, słysząc rumor wysypywanych na podłogę zabawek. Przynajmniej syn był zachwycony z aktualnej sytuacji. Od dawna nie spędzał tyle czasu z ukochanym ojcem. Grzegorz zerknął na ulicę. Dostrzegł znajomą sylwetkę córki. Szła zwiewnym krokiem, dziś musiała wcześniej skończyć lekcje. Patrząc na jej roześmianą buzię, czuł w sobie wewnętrzny bunt przeciwko rosnącym długom, wiszącym nad nimi niczym miecz Damoklesa. Na próżno próbował sobie wytłumaczyć, że inni mają gorzej. „Moje dzieci nie mogą mieć gorzej…” zacisnął zęby.

— Młody, bierzemy się do gotowania. Nasze kobiety wracają do domu. Musimy je nakarmić… — widząc rozczarowaną minę Igora, stojącego w drzwiach z ulubionym wozem strażackim w garści, zmierzwił mu włosy na głowie.

— Jak prawdziwy mężczyzna — uśmiechnął się do syna — musisz potrafić obronić rodzinę, ale i dać jej jeść… — otworzył lodówkę. Zawsze lubił gotować i niejednokrotnie toczył z Moniką bitwy, kto będzie królował w kuchni. Przegrywał sromotnie, ale czasami, tak jak dziś, udawało mu się choć na chwilę przejąć kontrolę. Na obiad rodzina Rzechowskich miała spagetti a’la Grzegorz. Podczas pracy, przekomarzając się z Igorem, jego myśli zaczęły krążyć wokół rozwiązania niewesołej sytuacji. Dzwonek do drzwi dodał mu sił.

— Hoho — idąc za zapachem, zgrzana Ewa wpadła do kuchni. Zaróżowione policzki dodawały jej uroku. Pocałowała ojca w policzek na powitanie.

— Dzisiaj chłopcy kucharzą? Tylko pamiętaj tato, że jestem na diecie… — przerwała, widząc jak Grzegorz grozi jej palcem.

— Ja ci dam dietę, mała bestyjko. Przebieraj się, ale już… — uśmiechnął się szeroko ojciec. Tuż za nim stanął Igor z oburzeniem stwierdzając dziecinnym głosikiem.

— I nie żadni chłopcy, tylko mężczyźni!.

Smakowite zapachy rozchodziły się po całym domu. Posiłek był gotów, akurat w chwili, gdy gospodyni przekroczyła próg domu. Widząc zastawiony stół i umorusaną dwójkę kucharzy, wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.

— Zanim zaczniemy konsumpcję, doprowadźcie się choć troszkę do porządku — otarła łzy wesołości. Beztrosko ściągnęła buty, pozostawiając je na środku przedpokoju i rzuciła się mężowi na szyję, brudząc się przy okazji sosem, który był dosłownie wszędzie na fartuchu Grzegorza.

— Wracam od rodziców. Pomogą nam… — jej oczy błyszczały, gdy przekazywała mu kopertę z gotówką. Odwzajemnił jej uśmiech, choć oczy pozostały smutne.

— Żadnego uznania. Widzisz młody, jakie są kobiety… — przykrył swój nastrój żartem. Chwilę później, gdy zasiedli do wspólnego posiłku, zdecydował się.

— Kochani, chciałem z wami porozmawiać — zaczął poważnym głosem. Cała trójka, w tej samej chwili spojrzała na niego. Monika zaniepokojona, usiłowała odgadnąć jego nastrój, wpatrując się w oczy męża. On jednak unikał jej wzroku.

— Wiecie, że musiałem zmienić pracę. Nie ukrywaliśmy tego z mamą. Przenosił spojrzenie z Ewy na Igora. Córka wpatrywała się w niego z niepewnym uśmiechem. Syn wręcz z nabożną czcią. Miał nadzieję, że oboje zrozumieją.

— Muszę wyjechać do pracy — powiedział powoli. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć ponad głowy dzieci, wprost w oblicze żony. Przez krótki moment widział grymas bezsilnej rozpaczy. W porę jednak opanowała się, akurat w chwili, gdy zdenerwowany Igor odwrócił się do niej.

— Mamo — zaczął płaczliwie — dlaczego tatuś chce nas zostawić? — Szukał oparcia w matce. I nie zawiódł się. Monika uśmiechnęła się do niego.

— Ależ co ci przyszło do głowy głuptasie, tatuś pojedzie na trochę i wróci — szukała przez chwilę dobrej wymówki do wyjazdu ojca. Czegoś, co przekonałoby pięciolatka.

— Zawsze chciałeś ten duży samochód z wystawy. Tato chce ci go kupić… — Igor zsunął się z krzesła i podbiegł do Grzegorza, wtulając się w niego mocno. Pies, nie wiedząc co się dzieje, szczeknął ostrzegawczo kilka razy.

— To ja nie chcę auta. Chcę, żeby tato został! — Krzyknął z dziecięcym uporem. Ojciec zrobił niepewną minę, ale szybko się opanował.

— Będziesz moim zastępcą, Igor — zaczął go kusić — a po powrocie, razem będziemy się bawić. Ile będziesz chciał.

— Na długo wyjedziesz tato? — Żal w głosie Ewy był dla Grzegorza jeszcze trudniejszy do pokonania niż opór syna. Patrzyła na ojca, szklącym się wzrokiem. W tej chwili Rzechowski był o krok od rezygnacji z podjętej rano decyzji. W tym samym momencie przypomniał sobie o rachunkach, nakazach zapłaty. „Nikt nie będzie eksmitował mojej rodziny” przemknęło mu przez myśl jak błyskawica.

— Moje maleństwo — mrugnął do córki — a co powiesz na to, że jak się odkujemy, pojedziemy na zakupy do Amsterdamu? Będziesz mogła zaszaleć… — przerwał, gdy córka przytuliła się. Czuł jej drżące ciało.

— Mam gdzieś Amsterdam — rzuciła z pasją — wolę, żebyś został… — tym razem nie wytrzymał. Pojedyncza łza spłynęła mu po policzku. Monika, by uniknąć płaczu, ukryła na moment twarz w dłoniach.

— Wiecie, że oddałbym za was wszystko — starał się panować nad głosem, tuląc oboje — to tylko jeden rok. Będę przyjeżdżał przynajmniej raz w miesiącu. Poradzimy sobie. Pomożecie mamie, a jak się za sobą stęsknimy, zawsze jest internet…

Powoli przyjmowali do wiadomości decyzję Grzegorza. Nawet żona, choć nie zdążył z nią skonsultować tego posunięcia. Przez cały czas obiadu, przy stole panowała całkowita cisza, po raz pierwszy, odkąd razem siadali do posiłku. Spoglądał na całą trójkę i choć żal ściskał mu serce, wiedział, że postąpił właściwie. Zastanawiał się nad tym cały ranek, od telefonu dawnego przyjaciela ze szkoły średniej. To właśnie od niego wyszła propozycja pracy. Ciężkiej, na wózkach widłowych, ale dobrze płatnej. Gdyby to było gdzieś bliżej, w Niemczech, nie zastanawiałby się jednej minuty. To odległość do Holandii sprawiła, że bił się z myślami, aż do powrotu Moniki. Nie miał złudzeń co do ich dalszej egzystencji. Dwa miesiące bezowocnego pukania do wszystkich możliwych drzwi i żadne się nie otworzyły. Teściowie Moniki pomagali im jak mogli, ale sami mieli niewiele. Stanęli nad finansową przepaścią, a Grzegorz za żadną cenę nie zamierzał pozwolić, by w nią spadli. Nawet za cenę rozpaczy dzieci i żony.

Gdy skończyli, nikt nie śpieszył się ze wstawaniem od stołu. Jak gdyby chcieli smakować każdą minutę wspólnego przebywania. Czymś, co zawsze wydawało się naturalne. Dopiero po dobranocce, gdy Ewa zaprowadziła chlipiącego brata do łóżka, Monika miała szansę, by wreszcie zapytać męża o szczegóły. Nic nie ukrywał, starał się ukazać lepsze strony wyjazdu, chociaż wyraźnie było widać, że nie cieszy się ze swojej decyzji.

— Nigdy nie mówiłam, że brakuje nam pieniędzy… — zaczęła wreszcie niepewnie, gdy dał jej dojść do głosu — poradzimy sobie kochanie, jak zawsze… — przerwała, widząc jak kręci przecząco głową. Oboje wiedzieli, że się okłamuje. Nie chciała tego przed sobą przyznać, ale stali pod ścianą. Propozycja kolegi Grzegorza była prawdziwym darem niebios.

— Kochanie, dobrze wiesz, że to nas postawi na nogi — odpowiedział, znacznie mniej pewnie, niż zazwyczaj.

— Nie możemy wiecznie wisieć na emeryturze twoich rodziców. Sama wiesz, jakie zatrudnienie mi proponowali przez ostatnie kilka tygodni. Z tych ochłapów nie bylibyśmy w stanie opłacić wszystkich rat. A gdzie jedzenie, rachunki, odrobina przyjemności? — Im więcej wymieniał, tym bardziej upewniał się w podjętej decyzji.

— Wezmę nadgodziny — Monika nie rezygnowała, chociaż po głosie męża wiedziała, że to starcie przegrała. Mimo to, nie chciała dopuścić do jego wyjazdu. Za wszelką cenę. Nigdy nie rozstali się na dłużej niż tydzień, gdy po ciężkim porodzie z Ewą, leżała w szpitalu. Nawet wtedy, Grzegorz codziennie był u niej.

— Kochanie, mi też nie jest lekko — usprawiedliwiał się — nie chcę dopuścić, żeby dzieci zapomniały, jak wyglądamy. Nie chcę, żeby widziały nas tylko rano i późnym wieczorem przed snem. Czeka nas ciężki rok. Wyliczyłem sobie dokładnie. Spłacimy długi, odłożymy na nowy początek…


Pojedyncza, sfatygowana torba podróżna stała w przedpokoju. Miejsce w środku zostało wykorzystane do ostatka. Grzegorz był mistrzem pakowania i to on zawsze nadzorował wakacyjne wyjazdy. Teraz siedział naprzeciwko, wpatrując się milcząco w bagaż. Dzieci były w szkole, Monika w pracy.

— Może to i lepiej — mruknął pod nosem. Sam nie wiedział, jak mogłoby zakończyć się pożegnanie przez domowników. Zdecydował się. Wstał, sięgnął po torbę i zarzucił ją sobie na ramię. Po raz ostatni objął spojrzeniem przytulne wnętrze domu. Tu, przez ostatnie lata żyli beztrosko, mając siebie nawzajem. Przekroczył próg. Już było łatwiej. Energicznie przekręcił klucz w zamku i podszedł do furtki. Zatrzymał się zdumiony, widząc zwiewną sylwetkę Ewy. Obrócona bokiem, krzyknęła coś.

— Ewcia? — Córka obróciła się z uśmiechem. Otworzyła furtkę i padła ojcu w ramiona.

— Niespodzianka tato — uśmiechnęła się szeroko — zostałam wylosowana, by odprowadzić cię na dworzec. Przycisnął ją do siebie mocno, starając się ukryć wzruszenie. Urwała się z lekcji, ale sądząc po jej wyjaśnieniu, ukartowała to z matką. Nie potrafił czynić jej z tego powodu wyrzutów. Zdał sobie sprawę z tego, jak wiele radości sprawi mu jej obecność.

Razem wsiedli do taksówki. Zawiozła ich wprost pod przystanek autobusowy. Grzegorza czekała długa, męcząca podróż. Widok twarzy córki i jej obecność wynagrodziła mu wszystkie niewygody….

Rozdział II

Starcie

W pokoju gościnnym panowała cisza. Monika, siedząca przy owalnym stole, wpatrywała się w telefon komórkowy. Łzy znaczyły ślady na jej policzkach. Z całej siły walczyła sama ze sobą, by nie wybuchnąć szlochem. Słyszała beztroskie gaworzenie Igora, bawiącego się w swoim pokoju na półpiętrze. Rozmawiała z Grzegorzem ponad godzinę. Udawali przed sobą, że wszystko jest w porządku. Starali się nie pokazać ogromnej, drążącej ich dusze tęsknoty. Słyszała to doskonale w jego głosie. Znała każdą nutę niemal tak dobrze jak on rozpoznawał jej nastrój. Usłyszała trzaśnięcie zamka w drzwiach. Szybko wytarła nos i pobiegła do łazienki. Nim Ewa zdążyła ściągnąć buty, umyła twarz. Przywitała córkę.

— Tato dzwonił? — Od razu padło pytanie, które zadawała każdego dnia, od chwili, gdy Grzegorz wyjechał. Monika skinęła głową, starając się przywołać radosny uśmiech.

— Za dwa tygodnie przyjedzie… — ta zapowiedź wzbudziła entuzjazm w dziewczynie. Rzuciła się matce na szyję, by chwilę potem pognać do siebie.

— Koleżanko, wypadałoby jeszcze zabrać swoją torbę — krzyknęła za córką. Kręcąc głową, przeszła do kuchni. Wieczny stos rachunków gdzieś zniknął. Wbrew sobie, zmarszczyła gniewnie brwi. Pieniądze, pieniądze, pieniądze…. Trzy miesiące pracy męża wystarczyły, aby pospłacać długi. Na koncie po raz pierwszy, od bardzo dawna, pojawiła się niewielka nadwyżka. Zastanawiała się jedynie, czy to wszystko jest warte rodziny? Widziała, że dzieci starają się poradzić sobie z sytuacją. Ewa wspierała ją jak mogła. Nawet teraz słyszała, jak przekomarza się z bratem.

Na tą myśl Monika uśmiechnęła się szeroko i szczerze. Zbudowali z Grzesiem rodzinę, prawdziwy monolit. Te kilkanaście tygodni nie mogło na nim zrobić jednej rysy. Uspokoiwszy samą siebie, z zapałem wzięła się do robienia obiadu…


Zgiełk na korytarzu szkoły przytłaczał. Przerwa ledwie się zaczęła i dziesiątki dzieciaków przelewały się we wszystkich kierunkach, niczym wzburzony ocean. Emerytowana, wychudzona nauczycielka usiłowała zapanować nad tłumem. Wyglądało to jednak na dramatyczną walkę o utrzymanie się na nogach. Wreszcie zrezygnowana, przebiła się ku ścianie, starając się przetrwać do dzwonka kończącego przerwę. Walczyła z odruchem wciśnięcia sobie dłoni do uszu, by choć trochę ograniczyć hałas, szarpiący jej umysł. Nagle poczuła zapach palonego tytoniu. Obróciła się akurat, by dostrzec trójkę drugorocznych siedemnastolatków. Szli niczym lodołamacz, roztrącając młodszych na boki. Wiódł ich krótko ostrzyżony blondyn o zniszczonej twarzy. W dłoni trzymał niedopałek. Dostrzegłszy nauczycielkę, zaciągnął się po raz ostatni i rzucił peta w tłum, który zadeptał go błyskawicznie.

— Co to za porządki, papierosy w szkole? — Nauczycielka starała się nadać swojemu głosowi władczy ton. Wysiłki na niewiele się zdały. Z trudem słyszała samą siebie. Była pedagogiem starej daty. Zawsze uważała, że trzeba reagować. Uczeń bezczelnie wypuścił dym z ust. Włożywszy ręce do kieszeni odpowiedział nonszalancko.

— Jakie papierosy? Proszę pani… —

— Klasa i twoje nazwisko… — chaos wokół nieco zelżał, co pozwoliło nauczycielce skupić się na winowajcy. Ten bez zmrużenia oka podał jej wymagane informacje.

— Wszystko? — Nie czekając na odpowiedź, obrócił się i ruszył dalej. Kobieta stała przez chwilę osłupiała. Znała skądś to nazwisko, które podał młody, bezczelny cham. Patrzyła przez chwilę za trójką osiłków, tratujących uczniów młodszych klas. Jeszcze dziesięć lat temu nie odpuściłaby takiego zachowania. Teraz, odliczała jedynie dni do emerytury. Wzruszyła ramionami. Młodzian wyglądał na takiego, który potrafi przebić opony w samochodzie. Po co jej to? Zaczęła powoli przedzierać się w stronę odległego pokoju nauczycielskiego.

Ewa wchodziła po schodach. Zazwyczaj spędzała przerwę na plotkach, ale teraz nie miała do tego głowy. Ściskała w dłoni telefon, niczym najdroższy skarb. Na ekranie widniał esemes od ojca. Jak najszybciej chciała dotrzeć pod klasę, by w spokoju go przeczytać. Nie mogąc się doczekać, włączyła wiadomość, chłonąc każde słowo. Dotarła na pierwsze piętro. Zatrzymała się, kątem oka dostrzegając wysoką postać, stojącą w przejściu. Mruknęła coś, nie odrywając oczu od aparatu. Dopiero dotyk dłoni w okolicach pasa sprawił, że zapomniała o smartfonie i wiadomości od ojca. Nim zdołała zareagować, siedemnastolatek zdołał wsunąć palce pod majtki. Odruchowo szarpnęła się do tyłu. Nastolatek nie rezygnował. Z obleśnym uśmiechem sięgnął szeroką dłonią naprzód, wsuwając ją w dekolt. Otaczało ją trzech uczniów szkoły, uniemożliwiając ucieczkę. Ten, który obmacywał ją tak bezceremonialnie, chodził do jej klasy od dwóch tygodni.

— A mówiłem, że oderwie się od fona — rzucił triumfalnie do kolegów, odwracając głowę. W oczach jednego z nich dostrzegł zdziwienie. Obrócił głowę, akurat by otrzymać solidny cios w twarz. Ewa, czerwona na policzkach, zdążyła cofnąć się do tyłu, wychodząc poza zasięg rąk napastnika..

— Chcesz oberwać drugi raz, gnoju? — Mina całej trójki świadczyła wyraźnie o tym, że nie spodziewali się takiej reakcji ze strony drobnej brunetki. Świadkowie będący najbliżej zdarzenia gruchnęli śmiechem, uciekając byle dalej przed osiłkiem. Zdezorientowany, cofnął się pół kroku. Nagle, ni stąd ni zowąd, za plecami trójki drugorocznych pojawiła się sylwetka wychowawczyni. Młoda, ambitna, starała się bardzo, by jej klasa mogła być stawiana za wzór. Niemal jednocześnie zabrzmiał dzwonek na lekcje. To sprawiło, że tłum uczniów począł się rozwiewać, aż pozostali jedynie uczestnicy starcia.

— Co tu się stało? — Zapytała ostro nauczycielka. Dostrzegła krew w kąciku ust siedemnastolatka i oskarżycielskim wzrokiem spojrzała na dziewczynę.

— Łapał mnie za biust i sięgał pod bieliznę! — drżący głos Ewy, który wychowawczyni wzięła za lęk przed karą, był ujściem gniewu, targającego dziewczyną.

— Może ktoś go popchnął… — zasugerowała stanowczym głosem nauczycielka — … wydaje mi się, że zareagowałaś zbyt gwałtownie… — Ewa spojrzała na kobietę okrągłymi, ze zdumienia, oczyma.

— Czy pani sądzi, że takiego dryblasa może ktoś popchnąć? Powiem wprost, obmacywał mnie!. Czy to pani wystarczy? — poszkodowana straciła panowanie nad sobą. W czasie tej wymiany zdań, żaden z siedemnastolatków nie odezwał się. W milczeniu przypatrywali się sprzeczce. Na płaskich, okrągłych twarzach błąkały się złośliwe uśmieszki.

— Wystarczy tego, moja panno. Cała czwórka za mną, do dyrektora!


Trzasnęły gwałtownie otwierane drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna, siedzący dotąd spokojnie za biurkiem podskoczył. Podniósł oczy znad dokumentów, zamierzając przykładnie zbesztać nieostrożnego petenta. Z jego gardła nie wydobyło się jednakże ani jedno słowo. Szeroka, zwalista sylwetka przybysza była mu doskonale znana.

— Pan dyrektor jest zajęty… — gdzieś zza drzwi dobiegł piskliwy głos sekretarki. Tłusta dłoń zatrzasnęła drzwi z hukiem i otyły mężczyzna usiadł naprzeciwko.

— Jasne, zajęty… — mruknął, sięgając po papierosa. Zapalił, patrząc na milczącego dyrektora. Wypuścił dym pod sufit i warknął.

— Człowieku, co z tobą jest?. Myślisz, że nie mam co robić, Wiesiu? — Wyciągnął przed siebie wielkie dłonie i potrząsnął nimi, by zaakcentować swoje słowa.

— Te ręce muszą zarabiać. Nie mam czasu gasić pożarów z młodym! — Zapadła niezręczna chwila ciszy. Grubas spoglądał spode łba na nauczyciela.

— Umieściłem tu Adriana, bo ponoć twoja szkoła to najlepsza buda w okolicy… — nie dostrzegł niczego szczególnego w postępującej bladości twarzy swego rozmówcy. Zamilkł dopiero wtedy, gdy dyrektor otworzył usta.

— Po pierwsze, nie wchodzi się do mojego gabinetu jak do obory, kolego! — suchy, ascetyczny ton głosu całkowicie zaskoczył bezczelnego przybysza. Chciał coś odpowiedzieć, ale szczupły mężczyzna nie pozwolił na odebranie inicjatywy.

— Po drugie, twój syn zaatakował młodszą uczennicę. W taki sposób, że musieliśmy wezwać policję. Gdzie tu gaszenie pożaru? — ton starego, doświadczonego belfra doprowadził Lankowskiego do pasji. Zerwał się gwałtownie na klockowate nogi.

— Słuchaj no, ty… — zmarszczył szerokie, płaskie czoło, szukając wystarczająco obelżywego słowa. Nie przepadał za dyrektorem jeszcze w czasach, gdy chodzili do liceum.

— Nie kończ! — przerwał mu z godnością nauczyciel. Z wyższością spoglądał na swego rozmówcę. Lankowski nic się nie zmienił od czasów szkolnych. Wciąż był nieokrzesanym chamem.

— Zdarzy ci się powiedzieć o jedno zdanie za dużo…. — to otrzeźwiło tłuściocha. Jego twarz wykrzywił złośliwy uśmieszek.

— Istotnie, chyba przyszedłem nie do tego człowieka… — wstał i podszedł do drzwi. Dopiero wtedy, nie obracając się, mruknął.

— Możesz się powoli zbierać…

— Nie ty dałeś mi to stanowisko i nie ty mnie stąd będziesz zwalniał — fuknął dyrektor, wskazując swemu rozmówcy drzwi.


— Kto to jest ten Lankowski? — Monika nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła w tę i z powrotem, raz po raz podchodząc do siedzącej przy stole córki. Ewa spoglądała na matkę, marszcząc brwi. Wyglądało na to, że znosi całe zdarzenie gorzej od niej samej.

— Usiądź wreszcie mamo — syknęła, łapiąc się za głowę. Monika pokręciła przecząco głową i stanęła naprzeciwko córki.

— No więc, co to za gnojek? — nic do niej nie docierało, poza faktem, że ktoś próbował skrzywdzić jej dziecko. Wtedy ta spokojna, rozsądna kobieta zamieniała się we wredną zmorę, dyszącą rządzą zemsty.

— Doszlusowali go do naszej klasy w tym roku — wydawało się, że Ewa lekceważy całe zdarzenie, chociaż uspokoiła się tak naprawdę dopiero w drodze do domu.

— Podobno wyrzucili go z ostatniej szkoły. Dziś, sekretariat zadzwonił po policję i zaraz go zwinęli… — matka pokiwała dłonią. Tylko szybka reakcja dyrekcji uchroniła gimnazjum od gigantycznej awantury, którą zamierzała zrobić Monika, gdy dowiedziała się o zajściu. Świadomość, że winowajca niemal od razu został unieszkodliwiony sprawiła, że uszło z niej ciśnienie emocji. Na rozmowę z dyrektorem udała się spokojniejsza, uzbrojona jedynie w kilka argumentów.

— Jego ojciec jest jakąś szychą. Był dzisiaj u nas… — kontynuowała Ewa, sięgając po kosmetyki matki. Rzadko zdarzało się, by leżały w nieładzie na stole. Dlatego nie zamierzała tracić okazji. Ojciec dbał, by w kosmetyczce zdarzały się prawdziwe perełki. Zwłaszcza teraz, gdy mogli sobie pozwolić na więcej.

— Bezczelny typ — wyrwało się Monice. Żałowała, że nie ma przy niej Grzegorza. Czuła, że musi się komuś wygadać, pozłorzeczyć na niesprawiedliwy świat.

— Bardzo dobrze — mruknęła Ewa i pociągnęła delikatną kreską usta. Ułożyła je jak do pocałunku, poruszając kilka razy, by pomadka dobrze rozeszła się na wargach.

— Znacznie gorzej by było, gdyby ten osiłek przyszedł tu z kwiatami i przeprosinami. Naprawdę… — wydawało się, że w głosie dziewczyny pobrzmiewają nuty humoru. Nagle obie usłyszały szczekanie psa. Córka gwałtownie zerwała się, odpychając krzesło, które nie utrzymało równowagi i runęło na podłogę. Monika rzuciła się do drzwi, nie bacząc na huk za sobą.

Obie stanęły w drzwiach, akurat w chwili, by dostrzec, jak otwiera się furtka. Pies dostał furii, jak zawsze, gdy ktoś obcy próbował wejść na teren posesji. Ewa podbiegła do niego i odciągnęła go za obrożę.

— Słucham? — Monika zmarszczyła brwi, starając się usłyszeć cokolwiek, wśród zgiełku czynionego przez psa. Widziała tylko, jak szczupły, niski mężczyzna porusza ustami.

— Ewa zabierz „Lulka” do domu — córka posłusznie skryła się za drzwiami, z psem pod pachą. Dopiero teraz właścicielka domu postąpiła krok naprzód, jak gdyby chciała przybyszowi zagrodzić drogę do wnętrza.

— Dzień dobry — ciepłe tony mogły mylić, bowiem spod krótkiej grzywki mężczyzny można było dostrzec zimny, bezwzględny wzrok.

— Działam w imieniu pana Andrzeja Lankowskiego — podał zdezorientowanej Monice gustowną wizytówkę. Wyciągnął ją z portfela, tak, by kobieta mogła dostrzec przegródkę z gotówką oraz kilka złotych kart kredytowych.

— Kancelaria prawna Joński i synowie — zakończył prezentację. Wskazał dłonią drzwi za plecami kobiety.

— Czy możemy wejść i porozmawiać? — Uprzejmy, acz władczy ton adwokata działał zazwyczaj na jego rozmówców, zwłaszcza gdy wypowiadał nazwę kancelarii.

— O czym zamierza pan dyskutować? — Zapytała ostro Monika, opierając dłonie na biodrach –… bo jeśli o wydarzeniach w szkole, to nie ma o czym! — Nie zareagowała na nazwisko znanego prawnika. W jej oczach pojawiły się skrywane ognie gniewu. Demon wściekłości powoli opanowywał umysł kobiety.

— Dobrze — twarz adwokata się ściągnęła. Lubował się w ostrych, sądowych starciach. Rzadko kiedy przegrywał. Działał zdecydowanie, a kiedy trzeba było, bezwzględnie.

— Zagramy w otwarte karty. Nieporozumienie w szkole nie powinno było się wydarzyć. Co się stało, to się nie odstanie… — nie przerywał swej wypowiedzi, patrząc w oczy Moniki, pełne wściekłości.

— Nasz klient proponuje pani dziesięć tysięcy za polubowne załatwienie sprawy. Skarga na policji zostanie wycofana, a z naszej strony ma pani obietnicę, że syn klienta nie zbliży się do pani dzieci…

Umilkł, obserwując twarz gospodyni, mieniącą się od bladości do czerwieni. Miotające nią emocje wyartykułowała przez zaciśnięte zęby, sycząc niczym żmija.

— Wynocha z mojego ogrodu — postąpiła krok naprzód, zaciskając pięści. Wyglądała tak, jakby za moment miała się rzucić na adwokata.

— Chcecie z mojej córki zrobić prostytutkę za pieniądze? Zbliży się do moich dzieci? Wynoś się stąd! — Za płotem pojawiła się zaniepokojona twarz sąsiada-emeryta. Widząc świadka, adwokat zrejterował. Szybkim, spokojnym krokiem wycofał się za bramkę. Monika postępując za nim, chwyciła za klucz i demonstracyjnie przekręciła go. Stary, przerdzewiały zamek zaskrzypiał.

— To jedyna i ostateczna oferta — zza żywopłotu dobiegł ją głos prawnika — więcej ich nie będzie…

— I bardzo dobrze… — odzyskała głos — …żegnam… — po drugiej stronie przejechał samochód i zapadła cisza. Monika osunęła się przy żywopłocie i rozpłakała się. Nagromadzone emocje musiały gdzieś ujść. Jej dłonie przesuwały się bezsilnie po ziemi.

— Sąsiadko, wszystko w porządku? — Do jej uszu dobiegł głos zaniepokojonego sąsiada. Szybko wstała, ocierając łzy, rozmazując ziemię na twarzy.

— Tak panie Janku, tak… — powtarzała, jak gdyby chciała zaklinać rzeczywistość.

— Mogę zadzwonić na policję — zaproponował starszy mężczyzna, ledwie widoczny zza gałęzi.

Pokręciła przecząco głową. Stanęła w drzwiach i wyjaśniła, starając się otrzeć policzki.

— To po prostu z tęsknoty za mężem. Dziękuję za pomoc — uśmiechnęła się poprzez łzy i ukryła się w przedpokoju. Minęła zaniepokojoną Ewę, wciąż trzymającą na rękach psa i weszła do łazienki. Dobiegł stamtąd szum wody. Gdy Monika wyszła, jedynie zaróżowione policzki i zaczerwienione oczy świadczyły o chwilowej słabości. Uśmiechnęła się, widząc, jak Igor bawi się z psem. Tuż obok stała córka. Założywszy ręce, spoglądała na matkę z niepokojem. W jej oczach czaiło się pytanie.

— Powiemy tacie? — zapytała dziewczyna z nadzieją w głosie. Szansa, że ukochany ojciec wróci kilka dni wcześniej, warta była dla niej kilku przykrych chwil na szkolnym korytarzu. Przeczący gest matki zdusił nadzieję w zarodku.

— Niech wraca spokojnie. Powiemy mu, jak przyjedzie — Monika uspokoiła się. Zaczęła myśleć racjonalnie. Doskonale znała swojego męża. Informacja o molestowaniu Ewy sprawiłaby, że Grzegorz rzuci wszystko. Niepokoiła się jego reakcją i postanowiła przeciągnąć sprawę na tyle, by policyjne tryby ruszyły z miejsca. Fakt, że pojawił się adwokat, brała za dobrą monetę. Dowody były bezsporne, reakcja szkoły prawidłowa. Dostrzegła żal w oczach córki. Rozchyliła ramiona, tak by dziewczyna mogła się przytulić.

— Też chcę, żeby był tu jak najszybciej. Jak myślisz, jak tato zareaguje na tą sytuację? Będzie wracał samochodem…

— Przepraszam mamo. Masz rację… — chlipnęła cicho Ewa. Stały tak, spoglądając na Igora i psa. Szaleli razem, biegając wokół stołu. „Lulek” raz po raz dawał dowody tego, jak dobrze się bawi. Jego szczekanie mieszało się z radosnymi okrzykami chłopca.


Na policyjny parking wtoczył się powoli czarny, terenowy suv. Zatrzymał się przy wejściu. Trzasnęły drzwi i pojawił się właściciel samochodu. Potężny, otyły mężczyzna. Jego okrągła twarz pobladła, gdy dostrzegł dwóch mundurowych, a pomiędzy nimi sylwetkę swego syna. Sięgnął po telefon, pomstując na spóźniającego się prawnika. Wybrał numer i czekał na połączenie. Policjanci byli coraz bliżej. Patrzył na nich, klnąc na czym świat stoi. Gdy stanęli przed nim, chcąc nie chcąc, odłożył komórkę.

— Pan Andrzej Lankowski? — zapytał wyższy z nich. Gdy mężczyzna skinął głową, funkcjonariusz spojrzał na eskortowanego siedemnastolatka.

— Przekazujemy panu syna, zgodnie z poleceniem komendanta — ich twarze wyraźnie wskazywały, co sądzą o wykorzystywaniu ich w roli chłopców na posyłki.

— Dziękuję — odpowiedział zaskoczony mężczyzna. Chwilę spoglądał za odchodzącymi policjantami. Mimo nadchodzącego, wieczornego chłodu, naraz zrobiło mu się gorąco.

— Dzięki… — bąknął syn, nie wiedząc co ze sobą zrobić.

— Pakuj d..pę do wozu — warknął Lankowski, ocierając pot ze skroni. Naraz telefon w kieszeni na piersi zaczął dzwonić. Sięgnął po niego. Dostrzegłszy numer, podniósł brwi w zdziwieniu i odebrał rozmowę.

— Andrzeju, wysłałem do ciebie twojego gagatka. Siedzimy u mnie z kumplami. Zostaniesz chyba na jednego…?. — Odpowiedział twierdząco i rozłączył się. Westchnął głęboko i spojrzał na milczącego syna. Młody zwiesił głowę, gapiąc się bezmyślnie w deskę rozdzielczą.

— Jedno twoje macanko będzie mnie kosztować więcej, niż moje du..py przez cały miesiąc, szczylu — powiedział zimno. Nienawidził tracić pieniądze, zwłaszcza nic przy tym nie zyskując.

— Masz szczęście, że znam komendanta. Jedź do domu, później sobie porozmawiamy… — zazwyczaj Adrian nie posiadał się z radości, siadając za kierownicą ojcowskiego samochodu. Teraz, bardzo niechętnie, siadł na fotelu kierowcy. Surowy ton głosu rodziciela nie zapowiadał nic dobrego.

Lankowski odprowadził wzrokiem odjeżdżającego suv’a. Dopiero wtedy skierował się na komendę policji. Minął oficera dyżurnego i podążył na piętro. Był tu kilkakrotnie, toteż bez wahania minął rząd podniszczonych drzwi, kierując się do jedynych, które nie wyglądały tak, jakby pamiętały epokę Gomułki.

Uzbroił twarz w krzywy uśmiech i wkroczył do środka. W nozdrza uderzył go smród spirytusu.

Przy biurku komendanta siedział adwokat Lankowskiego i krótko ostrzyżony, tłusty policjant. Nalana, czerwona twarz rozjaśniła się, gdy dostrzegł wchodzącego.

— No, Andrzejku, myślałem, że już do nas nie dotrzesz… — zmrużył małe oczka, ledwie widoczne w owalu twarzy.

— Udane zakończenie sprawy musimy oblać — Lankowski skinął głową, wychylając pięćdziesiątkę spirytusu, którą podał mu komendant. Potrząsnął głową, chuchnął jak za starych dobrych czasów. Czując przyjemne ciepło rozlewającego się w organizmie alkoholu, nabrał fantazji.

— Zdzisiu, przebieraj się w cywilne łachy — rozsiadł się wygodnie przy biurku gospodarza pokoju. Wskazał na swego adwokata i dodał wylewnie.

— Dziś z Romkiem pokażemy ci, jak się bawi sektor cywilny…

Dziesięć minut później, trójka mężczyzn pośpiesznym krokiem opuściła komendę policji. Chwilę czekali na taksówkę. Kilku funkcjonariuszy, widząc podchmielonego przełożonego, szybko oddaliło się w bezpieczniejsze rejony. Każdy doskonale orientował się w koneksjach politycznych komendanta. Nikt nie chciał mieć na pieńku z burmistrzem. Chwilę później, taksówka zabrała całą trójkę w stronę Legnicy. Zapowiadała się upojna noc….


Za oknami zapadły całkowite ciemności. Ulica od kilku miesięcy nie była oświetlona. Dopiero gdzieś daleko na skrzyżowaniu niepewnie mrugała pojedyncza lampa. Na remont pozostałych, jak zwykle nie było pieniędzy. Grzegorz spoglądał w milczeniu przez okno, wprost w ciemność. Dłonie splótł na plecach. W pokoju siedziała Monika z Ewą, obserwując z niepokojem głowę rodziny. Radosne okrzyki powitania ucichły, gdy córka zdecydowała się opowiedzieć zdarzenie w szkole. Grzegorz zareagował podejrzanie spokojnie. Wypytał o każdy szczegół, o wszystkie, wydawałoby się nieistotne informacje. Potem wstał, podszedł do okna w kuchni i stał, trawiąc zasłyszane wiadomości.

Obyło się bez wyrzutów, że nie przyznały się podczas telefonicznych rozmów. Wiedział, że obie umierałyby ze strachu podczas jego powrotu. Nawet teraz, na myśl o tym, że czyjeś brudne łapska dotykały ciała jego córki, bezwiednie zaciskał ręce w pięści. Usta mężczyzny utworzyły wąską kreskę. Nigdy nie spodziewał się, że kiedykolwiek znajdzie się w takiej sytuacji. Zawsze był w stanie obronić rodzinę. Aż do dziś….

— Grzesiu, sama szkoła zgłosiła zdarzenie na policji. Gnojek dostanie za swoje — po raz pierwszy w życiu, Monika obawiała się reakcji męża. Nie wobec siebie, ale wobec winowajcy. Grzegorz kochał oboje dzieci i nigdy nie dał odczuć synowi, że daje mu mniej uczucia, ale to Ewa była jego piętą Achillesa i czułym punktem. Jej krzywda bolała go najbardziej.

— Szkoła, szkołą. — Wydawało się, że mówi spokojnym głosem, ale suchy, drżący ton doskonale ukazywał burzę szarpiącą jego wnętrze.

— Nie jestem zły na was. Gdybym tu był, nic takiego nie miałoby miejsca. Oto dowód, że forsa to jest tylko kupa cholernego papieru… — rozżalony Rzechowski nie odwracał się, wciąż stojąc przodem do okna. Gdy poczuł delikatne dłonie żony na ramionach, zwolnił napięte mięśnie. Córka dyskretnie wyszła. Uśmiechnął się pod nosem. Bez wątpienia, za jego plecami doszło do jakiegoś cichego porozumienia. Czuł jak żona przytula się do niego. Gniew powoli rozmywał się, złość już nie wyjadała go od środka. Ich miejsce zajęła chłodna determinacja. Patrząc w noc, układał plan na najbliższe dni…

Rozdział III

Zgodnie z prawem

Na komendzie policji stało kilka osób. Jak nigdy, dziś do oficera dyżurnego ustawiła się kolejka petentów. Znudzony policjant bez pośpiechu, ale z pełnym profesjonalizmem załatwiał sprawę za sprawą. Dopiero widok, zaczerwienionej z wściekłości twarzy mężczyzny, wzbudził u niego niejakie zainteresowanie.

— Napad? Kradzież samochodu? — Zapytał domyślnie, sięgając po formularz zgłoszenia. Zatrzymał się w pół drogi do szuflady, widząc jak petent kręci przecząco głową.

— Chciałbym rozmawiać z policjantem, prowadzącym sprawę mojej córki. Rzechowski — przedstawił się mężczyzna za okienkiem, podając dowód osobisty. Oficer dyżurny przewertował szybko dziennik. Dostrzegłszy zamaszysty podpis komendanta, westchnął.

— Prowadził ją młodszy aspirant Batkowski. Z tego co widzę, sprawa została już zamknięta… — przerwał, widząc drwiący uśmiech Rzechowskiego.

— Ktoś tu się pośpieszył — rzucił pod nosem Grzegorz. Zmitygował się. Ostatecznie, przedwcześnie posiwiały policjant nie był odpowiedzialny za takie zamknięcie sprawy.

— Gdzie mogę zastać pana aspiranta? — Starał się włożyć w to zapytanie odrobinę weselszej nuty. Dyżurny wskazał mu dłonią jedno z bocznych wejść i zwrócił się ku niskiemu dziadkowi, następnemu w kolejce. Rzechowski podziękował skinieniem głowy. Ruszył wzdłuż korytarza, stając przed najbardziej zniszczonymi drzwiami. Zapukał. Odpowiedziało mu niewyraźne mruknięcie. Uznał to za zaproszenie i nacisnął klamkę. Gdy otworzył drzwi, w jego nozdrza uderzył zapach stęchlizny. Bez wątpienia, gabinet powinien zostać wyremontowany w trybie pilnym. Szare ściany, sypiący się tynk z sufitu, wreszcie stary komputer. Jedynie siedzący za rozklekotanym biurkiem człowiek wydawał się nie być z epoki głębokiego socjalizmu. Widząc wchodzącego, poprawił okulary na nosie, usiłując rozpoznać przybysza.

— Słucham?

— Aspirant Batkowski? — młody policjant skinął głową. Wydawał się być zakłopotany nagłym pojawieniem się kogoś obcego.

— Tak — potwierdził, odsuwając się od komputera — Czym mogę służyć? — Wskazał rachityczne krzesło stojące przy biurku. Grzegorz przyjrzał się mu krytycznie i z duszą na ramieniu usiadł. W każdej chwili spodziewał się, że może wylądować na wytartych klepkach podłogi.

— Nazywam się Grzegorz Rzechowski. Prowadził pan sprawę molestowania mojej córki, Ewy Rzechowskiej — przedstawił się, pokazując dowód osobisty. Aspirant zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć to nazwisko. Otworzył szerzej oczy.

— Pamiętam — w jego głosie dało się słyszeć satysfakcję — sprawa zgłoszona przez szkołę. Podejrzany Adrian Lankowski… — zdziwiony spojrzał najpierw na ekran komputera, potem na Grzegorza.

— Cóż chce pan więcej? Sprawa zakończona postępowaniem mandatowym… — przerwał, widząc czerwień na policzkach swego rozmówcy. Odrobina współczucia dla ojca pokrzywdzonej, zaczęła się zmieniać w złość. Wczoraj komendant dołożył mu cztery nowe sprawy, a tu wraca stara. Tym bardziej, że tak naprawdę nikomu się przecież nic nie stało! Ot, nadwrażliwy ojciec. Batkowski spojrzał przez chwilę wprost w oczy Grzegorza, ale nie spodobało mu się to, co tam zobaczył. Spuścił wzrok.

— Wie pan, mam tu sprawę zabójstwa i pobicia — nie sądził, by przybysz odpuścił sobie drążenie sprawy. Chciał mu jedynie uświadomić bezowocność dalszych wysiłków.

— Przypadek pana córki jest przykry, ale nie aż tak drastyczny. Sprawca przyznał się, dobrowolnie poddał się karze, wyraził skruchę… — zamilkł, gdy Rzechowski stracił na moment panowanie nad sobą, rzucając jadowicie.

— No to chyba u was na komisariacie, bo ja nic o tym nie wiem… — zapadła niezręczna cisza. Batkowski nie wiedząc, co począć z rękoma, zaczął bezproduktywnie stukać na klawiaturze, udając, że czegoś szuka.

— Jeśli nie dowiem się niczego więcej u pana, pójdę do komendanta — suchym głosem przerwał milczenie Rzechowski. Nie zamierzał straszyć policjanta, sięgając po argumenty poniżej pasa, ale młody aspirant nie pozostawiał mu wyboru.

— Ma pan prawo — uśmiechnął się pod nosem Batkowski. Nie patrzył na swego interlokutora, skupiając całą swoją uwagę na ekranie. Zacisnął na momentu usta, ale rozluźnił je. Doszedł do wniosku, że ojciec ofiary ma prawo być zdenerwowany. Krytycznie pomyślał o sobie. Czy miałby tyle siły woli, by drążyć temat, gdyby chodziło o kogoś z jego rodziny. Oderwał wzrok od monitora.

— Może pan iść do komendanta — cichy, uległy głos aspiranta, zupełnie nie pasował do munduru — ale to właśnie on nakazał tryb mandatowy w tym przypadku. Mamy takich spraw na pęczki — starał się usprawiedliwić przełożonego.

— W pierwszym rzędzie musimy rozpoznawać te najtrudniejsze. Sprawa pańskiej córki była prosta i załatwiona skutecznie…

— … i podwyższyła statystki — wszedł mu w słowo Grzegorz. Na jego twarzy wyraźnie odbijała się rozpacz. Nieporadny śledczy, przeładowany pracą. Wyglądało na to, że powinien się cieszyć, choć z takiego finału sprawy.

— Oczywiście, że nie — zaprotestował bez przekonania aspirant. Złożył dłonie w dyrektorskim geście, tak jak się uczył na kursie psychologii.

— Może pan wystąpić z powództwem cywilnym. Udostępnię wszystkie materiały… — wydawało się, że przybysz przestał go słuchać. Wstał z nieobecnym wzrokiem, odwrócił się i ruszył do drzwi. Dopiero przy wejściu odwrócił się. Rzechowski przygarbił się, niczym człowiek przytłoczony nieszczęściem zwalającym się znienacka na kark.

— Dziękuję panu za informację — nic nie pozostało z energii tego człowieka. Wyszedł powłócząc nogami. Aspirant spoglądał przez dłuższą chwilę w drzwi. Uczucie smutku szybko zostało zastąpione przez złość. Zmitrężył ponad pół godziny! Na dyskusję o niczym. Plastikowy zegar przy oknie beznamiętnie wskazywał czas. Batkowskiemu wydawało się, że to przeklęte urządzenie specjalnie zostało tu zawieszone, by każdym tyknięciem przypominać mu, że dziś też się nie wyrobi ze wszystkimi obowiązkami….


Przyjemna muzyka sączyła się z głośników, ukrytych za drewnianymi plafonami. Przytulna kawiarenka, niemal tuż przy rynku, nigdy nie była pusta. Miała swoich stałych klientów, mimo tego, że w ofercie nie było ani jednego alkoholowego napoju. Właściciel wychodził z siebie, żeby ściągać najróżniejsze gatunki kaw i herbat. Nic dziwnego, że regularnie pojawiali się tutaj goście z Wrocławia. Na niewielkim parkingu zdarzały się rejestracje z Opola i dalej.

Tym razem jednak, poza samotną blondynką było pusto. Znudzona kelnerka siedziała za kontuarem. Niemal niewidoczna, bawiła się telefonem. Klientka siedziała przy jednej kawie i ciastku. Z pewnością czekała na kogoś. Spokój w lokalu zakłócił ostry ton silnika przejeżdżającego samochodu. Kelnerka oderwała się na chwilę od minipasjansa. W otwartych drzwiach stał wzburzony mężczyzna. Fanka kart mimowolnie spojrzała w stronę alarmowego przycisku. Przybysz dostrzegł brunetkę i skierował się ku niej. Jego rysy łagodniały. Samotna kobieta, widząc go, machnęła dłonią w stronę kontuaru.

— Dla pana to samo! — Kelnerka odetchnęła z ulgą. Skinęła głową, uruchamiając ekspres do kawy.

Monika, widząc, że obsługa przygotowuje zamówienie, odwróciła się, chwytając Grzegorza za rozedrgane dłonie.

— Ależ nastraszyłeś kelnerkę. Wpadłeś tu jak burza, aż podskoczyła do góry…

— Obudziła się — przerwał żonie z przekąsem Rzechowski. Monika spojrzała na niego zaskoczona. Takiego męża nie znała. Nerwowego, wchodzącego w słowo. Cała sytuacja z córką wprowadzała między nimi nerwową atmosferę, którą za wszelką cenę starała się rozładować.

— Kochanie, nie mam za dużo czasu… — zaczęła spokojnie — … urwałam się z pracy na godzinkę i zaraz muszę tam wracać…. — Pokiwał głową ze zrozumieniem. Zaczął spokojnie, choć widać było po jego minie, że z trudem trzyma emocje na wodzy.

— Byłaś na tej cholernej komendzie? — Zapytał. Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż mąż uznawszy swoje pytanie za retoryczne, ciągnął dalej.

— Sprawa Ewy już jest zakończona — wykrzywił twarz w gniewnym grymasie — sprawca dostał mandat i dla policji temat jest zakończony…. — słysząc krótkie sprawozdanie, Monika uniosła w zdumieniu brwi. Ona również była święcie przekonana, że postępowanie jest w prokuraturze.

— Sądząc po tym wystraszonym młodzianie, który tam siedział, to chyba powinniśmy się cieszyć, że nie skończyło się na pouczeniu — gorzko zakończył Rzechowski. Zamilkł na chwilę, widząc, jak do stolika podchodzi kelnerka z kawą i ciastkiem. Monika bezbłędnie wybrała torcik, za którym przepadał, odkąd przychodzili tu randkować. Mimo zdenerwowania, które ni stąd ni zowąd go ogarnęło, sięgnął łyżeczką po kęs. Rozpływająca się słodycz nie rozproszyła jego gniewu.

— Zamierzam pójść z tym do prokuratora — wypalił, kończąc ciastko. Zazwyczaj delektował się nim. Teraz zjadł je błyskawicznie, pochłonięty myślami.

— Chciałem, żebyś o tym wiedziała — pokiwał głową potakująco. Monika, milcząc, z niepokojem przypatrywała się mężowi. Wreszcie wyartykułowała swoją obawę pytaniem.

— Pamiętasz, że jutro musisz wracać? — Dopiero te słowa oderwały Grzegorza od myśli o prokuraturze. Zdziwiony wpatrywał się przez chwilę w żonę.

— Wracać? O nie! Zamierzam to rozgrzebać do samego dna — rzucił z pasją. Gwałtownie przechylił filiżankę, wypijając kawę jednym haustem. Dostrzegł w oczach Moniki swój własny ból. Zdał sobie sprawę z tego, że ona przeżywa to tak samo, o ile nie gorzej. Jako kobieta, potrafiła się wczuć w sytuację córki.

— Przepraszam kochanie — jego głos złagodniał. Czułe głaskanie dłoni przyniosło efekt. Grzegorz zaczął myśleć racjonalnie. Pierwszy raz od momentu, gdy dziewczyny powiedziały mu o zdarzeniu w szkole.

— Nie mogę przestać myśleć o tym bydlaku, który zaatakował naszą Ewcię — próbował się usprawiedliwić. Widział jednak, że Monika wpatruje się w niego natarczywie. Wiedział, na co czeka. Skapitulował, choć wybrał kompromis. Jedyny, jaki mu przyszedł do głowy.

— Monisiu, pojadę jutro, ale na następną zmianę wybiorę dwa tygodnie urlopu. Pozostawiam pisma wszędzie, gdzie się tylko da. Akurat zaczną odpowiadać, jak wrócę. Nie skończy się na tym mandacie, obiecuję ci — zakończył z pasją.

— I to jest mój Grześ — zamknęła mu usta pocałunkiem….


Niska, szczupła prokurator stała w oknie, obserwując wychodzącego Rzechowskiego. Przypatrywała się jego nerwowym ruchom, zastanawiając się przez moment, czy nie zmienić zdania. Nawet z tej odległości było widać, że mężczyzną targają emocje. Potrząsnęła głową. Zostały jej dwa lata do emerytury. Psuć sobie kontakty? W imię czego? „Małolata z odkrytym brzuchem, dziwi się, że chcą się do niej dobierać”… wykrzywiła pogardliwie kanciaste, wąskie usta. Nawet gdyby nie znała ojca Lankowskiego, prawdopodobnie nie pochyliłaby się nad sprawą. Co nie znaczyło, że nie zamierzała wyciągnąć korzyści z tej sytuacji. Sięgnęła po najnowszy model smartfona. Mimo dobiegającej pięćdziesiątki, uwielbiała takie gadżety. Wyglądało na to, że już wkrótce dostanie nowy. Wybrała numer i czekała przez chwilę.

— Lankowski słucham? — Odezwał się nieprzyjemny, męski bas. Prokurator uśmiechnęła się pod nosem. Nie mógł znać tego telefonu. Starter z kartą sim kupiła dziś rano.

— Grzeczniej Andrzejku… — sucho warknęła. Zabrzmiało to niczym trzaśnięcie bicza.

— Ależ nie sądziłem, że to pani… — mężczyzna zmienił ton głosu. Język zaczął mu się plątać. Cała sytuacja zaskoczyła go na tyle, że nie był w stanie sklecić jednego, poprawnego zdania.

— Przestań bełkotać — upomniała go kobieta. Zapadła chwila ciszy, po czym rozległo się jej westchnienie.

— Wiesz, kto przed chwilą był w moim biurze? — celowo powiedziała to powoli, przeciągając każde słowo. Tak, by grubas odczuł ich wagę. Uwielbiała, gdy jedynie za pomocą głosu doprowadzała ludzi do łez, wywołując strach, bez sięgania po mocniejsze argumenty. Żadnych otwartych gróźb, zamkniętych cel. Lawirowanie wśród niedopowiedzeń, akcentowanie szczegółów, wreszcie zawoalowane sugestie. To był jej świat, tu czuła się jak ryba w wodzie.

— Eee… któryś z moich klientów? Może ten od furgonu? — Zapytał nieśmiało, z nadzieją w głosie.

— Pudło — jej głos był pełen satysfakcji. Rzadko zdarzały jej się tak smakowite kąski. Zamierzała go wykorzystać do ostatka, wycisnąć jak cytrynę.

— … nie będę okrutna… — ton wypowiedzi całkowicie przeczył jej słowom — … ale ta wizyta będzie dla ciebie kosztowna…

— Cholerny Rzechowski — tym razem trafił bezbłędnie. Słyszała, jak odsunął telefon i soczyście przeklina, raz za razem. Już wiedziała, że ma biznesmena w garści. Chwilę czekała, nim Lankowski otrząśnie się z wściekłości.

— Sam rozumiesz, musiałam go wysłuchać… — słuchał kobiety w milczeniu, nawet przez moment nie zdając sobie sprawy z tego, jak nim manipuluje. Pani prokurator doszła do wniosku, że już wystarczy nękania. W tym stanie biznesmen był dla niej, niczym jagnię dla wilka.

— W tym wypadku wystarczy pięć tysięcy. Najlepiej w gotówce. Ale proszę cię, Andrzejku, trzymaj swego wychuchanego syneczka z dala od prawa. Nie wychodzi mu to na zdrowie…


Grzegorz stał na przystanku autobusowym, czekając na vana, mającego zabrać go do pracy. Tuż obok, kurczowo ściskając jego dłoń, stała Monika. Ostatnie minuty przed odjazdem spędzili w milczeniu. Na te kilka chwil zniknęły problemy i troski. Każde na swój sposób przeżywało każde rozstanie, a to było szczególnie ciężkie. Wreszcie, w perspektywie drogi pojawił się odrapany bus prywatnej firmy, wożącej ludzi pod konkretne adresy w Niemczech i Holandii.

— Już jedzie — jęknęła Monika, zarzucając ręce na ramiona męża. Przytuliła się doń mocno. Nie odpowiadając nic, przycisnął ją do siebie.

— Wracaj szybko skarbie — zamknęła mu odpowiedź pocałunkiem. Samochód zatrzymał się przy krawężniku. Trzasnęły rozsuwane drzwi. Wewnątrz siedziało kilka osób, w tym kolega Grzegorza. Przejął od Rzechowskiego podróżną torbę, gdy ten żegnał żonę.

— Nie zostawimy tego kochanie. Obiecuję — Znikł za drzwiami. Silnik zawył głośniej, gdy van włączył się do potężniejącego z każdą chwilą ruchu samochodów. Monika patrzyła za nim, póki nie znikł na skrzyżowaniu. Dopiero wtedy otarła łzy z policzków i odwróciła się. Powoli, krok za krokiem ruszyła w stronę domu. Jej ramionami wstrząsał płacz….


Dom Lankowskich chodził w posadach. Jego niepodzielny władca szalał, odreagowując rozmowę z komendantem policji i prokuraturą. Bezwzględny despota, przyzwyczajony do posłuchu, dawał upust wściekłości.

Wątła, szczupła żona siedziała pobladła w kuchni, nie wiedząc co robić. Nigdy w życiu nie widziała swego „Andrzejka” w takiej furii. Tym bardziej syn, stojący pośrodku szerokiego holu z opuszczonymi rękoma.

Naprzeciw niego, zwalista sylweta ojca wydawała się wychodzić z siebie. Lankowski nie dbał o to, co powiedzą sąsiedzi. Z pewnością nikt nie zamierzał z nim zadzierać.

— Dwadzieścia piep… onych tysięcy dla Zdzisia, pięć dla tej zdziry, która jeszcze ma czelność piep..yć, że to po znajomości. I to dlaczego? — Zawiesił na moment głos, by zaczerpnąć powietrza. Adrian jednak nie odważył się otworzyć ust. Skłonił jeszcze niżej głowę, jak gdyby oczekiwał na uderzenie. Lankowski nie doczekawszy się odpowiedzi, odwrócił się w stronę przerażonej małżonki i rozłożył szeroko ręce.

— Ano dlatego, że zachciało mu się za jakiegoś niedorośniętego cycka złapać. Wychowałaś mi debila… — chwycił za szeroki kark syna i potrząsnął nim.

— Czy ty masz równo pod sufitem gówniarzu? Masz pojęcie przez co przeszedłem, żebyś się nie zapoznał z więziennym pedalstwem?! — mowa biznesmena stawała się coraz bardziej plugawa. Nowe wulgaryzmy odbijały się od ścian, zapadając głęboko w serce syna.

— Dość! — Twarz starego Lankowskiego oblała się purpurą. Zabrakło mu tchu. Największy gniew już minął, ale pozostawała bezsilna złość, z którą nie potrafił sobie poradzić.

— I koniec z dziwkami. Nie potrafiłeś docenić tego co masz, to nie zabiorę cię więcej na żadne spotkanie! — Lankowska nawet nie drgnęła, słysząc oficjalną wypowiedź męża o wizytach w domu publicznym. Wiedziała o nich od dawna. Ba, sam Adrian chwalił się matce kilkakrotnie, gdzie to zabierał go ojciec. Do tej pory jednak, ten temat był tabu. Dziś jednak wściekłość Lankowskiego sięgnęła zenitu. W tym gniewie nie znał umiaru. Nie zamierzał się hamować, zwłaszcza w swoim domu….

Rozdział IV

Andrzejki

Chmara młodych ciał wirowała w takt ogłuszającej muzyki, od której dudnił lokal. Kilka lat pod rząd, szkoła nie organizowała zabawy andrzejkowej w swoich murach. Już poprzednia dyrekcja trzeźwo oceniła, że bardziej opłaca się wydać pieniądze na wynajęcie lokalu, niż na usuwanie zniszczeń w klasach. Nauczyciele skupili się w bocznej salce, obficie racząc się wodą mineralną, ze sporą dawką alkoholu. W głównej sali, przy kilku stolikach zostały jedynie pojedyncze osoby, których nie porwał nastrój chwili. Wśród nich znajdowała się również Ewa, samotnie siedząc przy stole. Nie zamierzała iść na tą imprezę. Zwłaszcza w atmosferze, jaka wytworzyła się w klasie. Incydent z Adrianem Lankowskim zrobił z niej donosicielkę. Większość nie widziała w niej ofiary, a jedynie wredną zołzę, która chciała pogrążyć drugorocznego osiłka. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę skąd ten obrót sprawy. Młody Lankowski szastał pieniędzmi ojca na prawo i lewo, czym zdobył sobie wianuszek wyznawców. Przy Ewie pozostała ostatnia przyjaciółka. Kilka osób zachowało chwiejną neutralność.

Młoda wychowawczyni prowadząca klasę, nie potrafiła sobie poradzić z narastającym problemem. Zwłaszcza, że sama była przekonana o pochopności działań Ewy i jej rodziców. Mimo to starała się uczynić wszystko, by jakoś zażegnać konflikt.

— Jak się bawisz? — słowa te ledwie dobiegły uszu dziewczyny, z trudem przebijając się przez głośną muzykę. Podniosła wzrok, dostrzegając jedną z koleżanek. Zrobiła zdziwioną minę, bowiem do tej pory wysoka, chuda brunetka starała się unikać Rzechowskiej jak tylko mogła.

— Patrycja, jeśli mam być szczera, to parszywie — Ewa nie zamierzała niczego owijać. Brunetka nie pytając o zgodę usiadła obok.

— Bo siedzisz — stwierdziła, stawiając przed sobą szklankę z sokiem. Na wierzchu pływały dwie kostki lodu. Rozmówczyni Rzechowskiej bawiła się nimi przez chwilę, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, rzuciła.

— Nie możesz tak przesiedzieć całej imprezy. Spójrz — wskazała na grupę podskakujących chłopców. Krążyli wokół wianuszka dziewczyn, nieporadnie starając się go rozbić.

— Cała masa chętnych półgłówków. Jest się z czego ponabijać… — słowa koleżanki nie odnosiły żadnego skutku. Ewa pozostała milcząca, raz po raz popijając wodę ze szklanki.

— Tak po prawdzie — brunetka nie rezygnowała — przysłała mnie tu „Oszołomka” — to określenie przylgnęło do młodej wychowawczyni na drugi dzień po rozpoczęciu pracy w szkole. Ewa pokiwała głową potakująco. Mogła się spodziewać takiego obrotu sprawy. Wychowawczyni za punkt honoru obrała sobie pokonanie oporu Rzechowskiej.

— ...ale mi też jest przykro, że tak sama tu siedzisz… — ciągnęła Patrycja. W miarę, jak sok znikał z jej szklanki, robiła się coraz bardziej rozmowna. Z pewnością, nie tylko lód tam pływał. Ewa dobrze czuła procentowy trunek przy każdym wypowiedzianym słowie brunetki. Westchnęła cicho i rozejrzała się. Nigdzie nie dostrzegła zwalistej sylwetki Lankowskiego. On nie odpuszczał takich imprez, ale nie przypominała sobie, by go dziś widziała. Ociężale podniosła się z miejsca.

— No widzisz — poczuła, jak koleżanka ciągnie ją za rękę. Bezwolnie podążyła za nią, wprost ku parkietowi, gdzie szalała większa część klasy. Ewa zaczęła się łamać. Muzyka zaczęła poruszać czułe struny jej duszy. Trącały je coraz mocniej, aż porwały ją ze sobą. Szczupłe ciało dziewczyny zaczęło wirować wraz z resztą przygodnych tancerzy. Jej usta rozchylił uśmiech. Zrozumiała. Te Andrzejki, to była też jej zabawa. Opanowało ją odprężenie. Powoli zapominała o nieporadnej wychowawczyni, o Lankowskim. Było tylko wszechogarniające uczucie zadowolenia i energia, którą musiała rozładować. Naraz to ona zaczęła kręcić brunetką, a chwilę potem jakimś chłopakiem z równoległej klasy. Nie miała czasu słuchać, jak zaczerwieniony, piegowaty blondyn chciał jej coś szepnąć na ucho. Oderwała się od niego i wpadła jak bomba wprost w wianuszek tańczących dziewczyn. Początkowa rezerwa Ewy odeszła w niepamięć. Gdy porywał ją taniec, zapominała się w nim całkowicie…


Męska ubikacja śmierdziała papierosowym dymem. Przez uchylone okno, prosto w chłód listopadowej nocy, snuła się niebieska smuga. Chwilę później w smrodzie pojawiły się słodkie, mdłe nuty palonej konopi.

Zwalista sylwetka Adriana Lankowskiego pochyliła się nad szczupłym brunetem. Ten raz za razem zaciągał się skrętem. Chudzielec czynił to w pośpiechu, jak gdyby się bał, że ktoś mu odbierze jointa.

— Ty, nie jaraj tego tak szybko, bo się zadławisz — rzucił Lankowski, rechocząc głośno. Z minimalnym opóźnieniem zareagowała jego obstawa, dołączając do śmiechu. Stali we trzech, otaczając palącego.

— Z wami… — chudzielec nie przerywał nerwowego pociągania skręta — ...nigdy nic nie wiadomo… — nie dokończył, gdy płaski cios szerokiej dłoni Adriana rozłożył go na kafelkach ubikacji.

— Nie palę tego g..wna głąbie — warknął Lankowski i chwycił zlęknionego amatora marihuany za kołnierz.

— Masz to dla mnie, czy nie? — w odpowiedzi chudzielec pokiwał potakująco głową, podając drżącą dłonią pudełko po aspirynie. Adrian potrząsnął opakowaniem. Usłyszawszy stukanie, uśmiechnął się szeroko.

— No „Zioło”, przynajmniej raz się na coś przydałeś, cholerny ćpaczu. Masz swoją dolę — z pogardą rzucił palaczowi w twarz kilka dwudziestozłotowych banknotów. Palacz, trzymając skręta w ustach, zbierał pieniądze w pośpiechu. Trójka osiłków spoglądała nań przez chwilę, patrząc, jak na kolanach chodzi po płytkach podłogi.

Z głośnym śmiechem wyszli z toalety. Stanęli tuż przy drzwiach prowadzących do głównej sali. Koledzy Lankowskiego wyciągnęli papierosy. Tuż obok wisiał znak zakazu palenia, ale żaden z nich nie zwrócił uwagi na taki drobiazg. Jedynie Adrian stał przy drzwiach, spoglądając przez szybę na parkiet pełen tańczących. Wreszcie wyłuskał sylwetkę wysokiej brunetki. Ich wzrok spotkał się. Dziewczyna natychmiast zbiegła z parkietu. Rozkołysanym krokiem dotarła do drzwi.

— No, Adrianku! — zatopiła język w ustach osiłka. Ten bezceremonialnie chwycił ją za pośladek, ledwie ukryty pod krótką spódniczką. Obstawa Lankowskiego łapczywie lustrowała długie nogi dziewczyny.

— Amore, nie mamy całej nocy — burknął wreszcie jeden z nich, zazdrosny o doznania kolegi. Adrian oderwał się od dziewczyny. Otarł usta, ścierając krwistą szminkę, którą umazała go brunetka. Wyciągnął z kieszeni pudełko, otrzymane od amatora marihuany.

— Wystarczy jedna — słysząc jego słowa, brunetka otrzeźwiała nieco. Spojrzała uważniej na Lankowskiego. W jej tonie dało się słyszeć nuty niepewności.

— Może wystarczy, jak ją czymś obleję?. Po co ci dodatkowe kłopoty, skarbie…? — przerwała widząc wykrzywioną w złości twarz Adriana. Chłopak z trudem się pohamował.

— Chyba żartujesz. Zamierzam upokorzyć te wredną sucz! To przez nią psy wyprowadziły mnie ze szkoły. Czas pokuty właśnie nadszedł!. — Przyciągnął dziewczynę do siebie, bezceremonialnie wsuwając dłoń pod skromne majtki dziewczyny. Ścisnął jej pośladek, umyślnie zadając ból.

— Musisz to dobrze zrozumieć niunia… — spojrzał w jej oczy, błyszczące od alkoholu i dodał lekceważącym tonem.

— … nie każę ci tego robić za darmo — drugą dłonią wyłuskał z kieszeni dwieście złotych — tu jest twoja dola. Ruszaj — obrócił ją jak frygę i wypchnął przez drzwi na salę. Wydawało mu się, że w tłumie tancerzy dostrzegł sylwetkę Ewy Rzechowskiej, toteż cofnął się szybko za ścianę, klnąc pod nosem.

— Niezła dziunia z tej Patrycji… — zaczął jeden z kolegów Lankowskiego, oblizując się. Zgasił peta na zakazie palenia.

— Pogięło cię, „Siwy”? — bezgranicznie zdziwiony Adrian otworzył szeroko oczy, patrząc na swego rozmówcę.

— Przecież tę zdzirę miało pół szkoły. Sprzedałaby cię za pięćdziesiąt zeta… — przerwał swoją tyradę, widząc sylwetkę jednej z nauczycielek. Była coraz bliżej. Lankowski rozpoznał ją. Niejednokrotnie lekceważyli ją na korytarzach szkoły. Kobieta przeszła obok, nie patrząc na żadnego z siedemnastolatków. Zdawała się nie zauważać kłębów szarego dymu, ani osiłka z papierosem w zębach. Gdy przeszła, palący wydmuchnął za nią cały obłok dymu. Przyspieszyła kroku, kierując się ku toalecie.

— Nie strasz tak geograficy, bo zejdzie przed emeryturą… — mruknął „Siwy”, sięgając do paczki, po kolejnego papierosa. Cała trójka zgodnie zarechotała. Nagle uśmiech znikł z twarzy Adriana. Dostrzegł przez zadymioną szybę drzwi rozpaczliwe gesty brunetki. Z trudem podtrzymywała bezwładną Rzechowską, udając, że tańczy.

— Ziomki, wbijamy! — wkroczył do środka. W uszy całej trójki uderzyły głośne rytmy muzyki. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Lankowski podbiegł do Patrycji w ostatniej chwili, gdy Ewa wysuwała jej się z rąk. Pochwycił dziewczynę w pół. Z satysfakcją dostrzegł jej mętny wzrok.

— Ścięło ją z nóg — sapnęła Patrycja, obciągając spódniczkę. W czasie gdy siłowała się z półprzytomną koleżanką, ta wąska część garderoby podjechała jej do góry, odsłaniając majtki.

— Bardzo dobrze niunia, bardzo dobrze… — Lankowski kątem oka dostrzegł badawcze spojrzenie wychowawczyni. Natychmiast przytulił Ewę do siebie, markując taniec. Obrócił się, tak, by nieprzytomna była tyłem do obserwującej ich kobiety. Pozwolił sobie na zdawkowy uśmiech. Kiwał się tak kilka minut, aż uspokojona nauczycielka, wróciła do dyskusji w swoim gronie.

— Ty, ona zaczyna się pienić… — „Siwy” z niepokojem rzucił Adrianowi prosto w ucho, przekrzykując głośną muzykę. Ten, spojrzawszy na twarz Rzechowskiej, zaklął i nie wypuszczając dziewczyny z objęć skierował się ku drzwiom. Patrycja podążyła za nimi, wycierając usta nieprzytomnej chusteczką. Trójka chłopców i dwie dziewczyny, opuszczający salę taneczną nie wzbudzili żadnego zainteresowania. W istocie, zarówno głównym wejściem prowadzącym na zewnątrz, jak i bocznymi drzwiami, non stop wchodziła i wychodziła rozbawiona młodzież.

— Gdzie idziemy? — za drzwiami huk muzyki znacznie zelżał. Głośne pytanie Patrycji odbiło się echem po wąskim korytarzu, prowadzącym do ubikacji. Minęły ich trzy osoby z obcych klas. Lankowski, nie zwracając na nich uwagi, rzucił coś przez ramię.

— Co mówiłeś…? — zaczęła znowu brunetka, ale głos uwiązł jej w gardle.

— Nie wiem k...rwa — gwałtownie zareagował zdenerwowany Adrian. Już się widział, jak stoi przed ojcem i otrzymuje wykład o szkodliwości pigułki gwałtu. Ze złością rzucił Ewę pod ścianę. Dziewczyna osunęła się bezwładnie, niczym lalka.

— Skąd mogłem wiedzieć, że ma tak słaby łeb? — W gniewie kopnął ścianę, aż się posypał tynk.

— Wiesz, może „Zioło” sprzedał nam jakąś trefną pigułę? — Usłużnie podpowiedział „Siwy”, bezczelnie wpatrując się w krocze Patrycji.

— No to zaliczy wpier… ol — oświadczył Lankowski. Stanął nad Ewą, drapiąc się po krótko ostrzyżonych włosach.

— Tu nie możemy zostać… — Patrycja przestraszona, rozglądała się na boki. Nagle wydało jej się, że dwieście złotych było niewielką kwotą, za kłopoty, w jakie mogła wpaść. Nie tak to miało wyglądać.

— Coś jej się stało? — cała czwórka usłyszała naraz jakieś ciche pytanie. Obrócili się jak jeden mąż, dostrzegając dziewczynę z równoległej klasy.

— G… wno ci do tego, spier...laj — warknął Lankowski, odwracając swoją rosłą postać ku nieznajomej. Ta nie zamierzała ryzykować konfliktu z podpitą grupką. Mruknęła coś pod nosem, wycofując się pośpiesznie na salę.

— Dobra, tu nie możemy zostać… — zadecydował Adrian. Spojrzał na drugiego ze swoich kamratów.

— „Ziutek”, wychodzimy.„Siwy”, idź po ćpuna. Jedzie z nami. Musimy zabrać stąd tę pindę, bo narobi nam kłopotów. Jeśli coś jej się stanie po drodze, będzie na tego debila! — obaj, jak na dany znak skinęli głowami.

— A ja? — zapytała nieśmiało brunetka.

— Ty idź dawać d..py gdzie indziej — zachichotał złośliwie Lankowski, oblizując się lubieżnie.

— Świnia! — Łzy potoczyły się po policzkach dziewczyny, co Adrian przyjął ze stoickim spokojem. Był przyzwyczajony do jej niestabilności emocjonalnej. Dał znać koledze i razem pociągnęli Ewę ku wyjściu, pozostawiając za sobą samotną Patrycję. W samych drzwiach spotkali nauczyciela wychowania fizycznego. Starszy, chudy mężczyzna, po raz pierwszy od wielu dni nie miał na sobie dresu. W wymiętym garniturze wyglądał jak w przebraniu.

— Co się stało koleżance? — Zapytał z niepokojem w głosie, starając się nie patrzyć w oczy osiłków. Z troską spojrzał na twarz Ewy, widoczną pod ramieniem Lankowskiego.

— Musi odetchnąć świeżym powietrzem psorze… — z ironią w głosie rzucił milczący dotąd „Ziutek”. Obaj górowali nad sześćdziesięcioletnim pedagogiem. On sam, mając w pamięci porysowane drzwi swojego leciwego samochodu, nie zamierzał przedłużać tej niebezpiecznej sytuacji.

— Tylko nie zostawiajcie jej samej, już zimno na zewnątrz — nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Z duszą na ramieniu przeszedł korytarzem, mając nadzieję, że żaden z nich nie ruszy w ślad za nim.

— Co za leszcz — Lankowski popatrzył chwilę na plecy umykającego nauczyciela. Razem z „Siwym” wrzucili Ewę na tylne siedzenie terenowego samochodu Adriana. Jęknęła cicho, ale nie obudziła się. Końska dawka narkotyku krążyła w żyłach dziewczyny. Jej organizm nie mógł sobie z nim poradzić. Lankowski sięgnął po papierosa i spoglądając na nieprzytomną, zapalił go. Z ust obu siedemnastolatków buchały kłęby pary. Z pewnością temperatura opadła poniżej zera.

— Ku… wa, ale zimno — sapnął kamrat Adriana, uderzając się rękoma po bokach — gdzież ten „Siwy” jest… — przerwał, bowiem w tym momencie, drzwi do lokalu gwałtownie się otworzyły i wytoczył się z nich „Zioło” upadając przy najbliższym aucie. Tuż za nim, otrzepując dłonie, wyszedł jego oprawca. Kwadratowa twarz „Siwego” wydawała się upajać fizyczną przewagą, jaką miał nad szczupłym kolegą.

— Wreszcie! — Lankowski machnął ręką — JEDZIEMY!!! — wrzask Adriana otrzeźwił palacza konopi. Podniósł się z asfaltu i potulnie zajął miejsce obok nieprzytomnej Rzechowskiej. Pozostała trójka szybko wsiadła do samochodu. Zagrał silnik, burząc na chwilę spokój, panujący na parkingu. Lankowski ruszył, jak zawsze, z fantazją. Pisk opon poniósł się daleko w noc. W tylnym lusterku dostrzegł jeszcze jakąś kobiecą sylwetkę, która wybiegła przed lokal. Docisnął gaz, wyjeżdżając na drogę. Jechali przez chwilę w milczeniu. „Siwy” zerkał co chwila na kierowcę. Wreszcie, sięgnął do kieszeni. Jego dłoń zatrzymała się w pół drogi, gdy kierowca krótko warknął.

— Żadnego jarania w bryce mojego starego! — Znowu zapadła cisza. Wjechali na boczną drogę, prowadzącą wprost pod dom Rzechowskich.

— To co robimy? — zapytał z kolei „Ziutek”, ściskając udo nieprzytomnej dziewczyny. Wydawał się nie zauważać obecność wystraszonego „Zioła”.

— Wyjeb… emy szmatę pod furtką… — mruknął pod nosem Adrian, zwalniając. Doskonale wiedział, gdzie mieszka dziewczyna. W końcu był tu z adwokatem. Wtedy dopisało mu szczęście, gdy matka Ewy nie zgodziła się na pieniądze. Drugim argumentem przemądrzałego prawnika miały być osobiste przeprosiny skruszonego przestępcy.

— No, skorzystajmy z okazji… — w głosie „Ziutka” dał się słyszeć zawód.

— Nikt prawie nie widział jej nawalonej — poparł kolegę „Siwy” — nici wyszły z eleganckiego planu — odwrócił się do siedzącego z tyłu, wciąż milczącego „Ćpuna”.

— Oczywiście przez ciebie, debilu! — Minęli dom Rzechowskich. W kuchni wciąż paliło się światło. Lankowski zmienił decyzję. Już zwalniał, ale dodał gazu. Samochód, wiozący nieprzytomną Ewę, znikł w ciemności nocy…


Poczuła chłód. Szarpnięcie. Rozdzierający, palący ból w dolnej części ciała. Próbowała otworzyć oczy, pokonać słabość. Szum głosów dobiegał do niej, gdzieś spoza ciemnej zasłony. Nie potrafiła przezwyciężyć odrętwienia. Czuła jak zaczyna spadać w przepaść i ogarnęła ją panika. Umysł przestawał reagować na bodźce. Sięgała po nią otchłań mroku, przed którym nieporadnie próbowała się bronić. Nie pamiętała, gdzie jest, ani kim jest. Liczyła się tylko ucieczka w sen. Obejmujący ją lodowatym mackami, uspokajający. Głosy odpłynęły, zapadła cisza…

Rozdział V

Ewa

Zegar tykał wolno, beznamiętnie odliczając czas. Sekunda za sekundą składały się w minuty rosnącego strachu. Siedząca przy stole Monika ukryła twarz w dłoniach. Nie śmiała spoglądać na wskazówki, przesuwające się po jasnej tarczy. Nigdy dotąd córka się nie spóźniła, zawsze wiedziała gdzie jest i kiedy wróci. Kobieta bezsilnie zacisnęła pięści. Sama namawiała Ewę na wyjście. Długo ją przekonywała. Przemknęło jej przez myśl, że może córka specjalnie przeciąga czas powrotu. Choćby po to, by więcej nie musieć wychodzić na imprezy klasowe…. Potrząsnęła głową. Nie, to nie było podobne do Ewy. Z pewnością musiał być inny powód.

Nagle rozległ się terkot telefonu. Kobieta głośno odetchnęła z ulgą. Zerknęła na zegar. Dochodziła czwarta nad ranem. „No moja panno, tym razem ci nie daruję” pomyślała z przekąsem. Wstała od stołu i sięgnęła po słuchawkę.

— Halo? — Monika usłyszała przyspieszony oddech.

— Ewa, to ty? — Zapytała z nadzieją w głosie.

— Pani Moniko, Ada z tej strony — bezbłędnie rozpoznała głos najbliższej przyjaciółki córki. Strach chwycił lodowatymi szponami za jej gardło. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, słowa uwięzły jej w gardle.

— Pani Moniko — nastolatka była bliska paniki — Ewa wyszła z zabawy cztery godziny temu. Podobno się upiła. Jest już w domu? — Pytania, zadawane jedno po drugim, przygniatały przerażoną matkę.

— Mój Boże — wyszeptała — Nie ma jej tu. Czekam na nią… — usłyszała, jak Ada krzyczy do kogoś w tle. Chwilę potem usłyszała ciche chlipnięcie.

— Próbujemy ją znaleźć proszę pani… — Monika rzuciła słuchawką. W kilka sekund znalazła się w przedpokoju. Ubranie butów i kurtki zajęło jej jedno mgnienie oka. Wybiegła przed dom. Serce biło jej jak oszalałe. Chwilę szarpała się z furtką, usiłując ją otworzyć. Oporny metal ustąpił. Wybiegła na pustą, ciemną ulicę. W oddali zamajaczyła jej drobna, niska postać.

— Ewa? — Krzyknęła, nie bacząc na sąsiadów. Gdzieś za płotem zaczął szczekać pies. Podbiegła kilka kroków i zatrzymała się.

Chodnikiem szedł niski, brodaty mężczyzna. Mruknął coś pod nosem, mijając Monikę. Stała, próbując poradzić sobie z ogarniającym ją przerażeniem.

— Mamo? — Usłyszała cichy, zaspany głos Igora. Chłopiec stał w otwartych drzwiach domu, w samej piżamie. Zacisnęła zęby. Nigdy wcześniej nie była tak rozdarta. Nie potrafiła myśleć racjonalnie. Musiała działać. Nie zamykając furtki, podbiegła do syna.

— Ubieraj się, szybko… — podała mu kurtkę i dresy, w których maluch zazwyczaj biegał po ogrodzie.

— Mamo, ale tak na pidżamkę? — Zapytało zdezorientowane dziecko. Nigdy dotąd nie widziało matki w takim stanie. Jej strach udzielał się także jemu.

— Tak skarbie, to będzie taka nasza przygoda… — trzęsącą się dłonią wybrała numer, zamawiając taksówkę. Pomogła Igorowi założyć buty, cały czas z nadzieją spoglądając na ulicę, że pokaże się na niej sylwetka córki. Zimna mgła zaczęła się snuć wzdłuż ulicy. Gdzieś daleko zawarczał silnik. Błysnęły światła. Dostrzegła oświetlony baner taksówki. Zamknęła drzwi do domu na klucz i chwyciła drobną dłoń syna prowadząc go do samochodu. Posadziła go na tylnym siedzeniu, sama siadając przy kierowcy. Pomknęli do klubu, gdzie szkoła zorganizowała zabawę. Monika nie zarejestrowała większości trasy. Dla niej był to jedynie zbitek obrazów, migających niczym w kalejdoskopie. Taksówkarz po próbie nawiązania rozmowy zamilkł, skupiając się na prowadzeniu samochodu. Gdy podjechali pod lokal, neony już nie świeciły. Pod kilkoma latarniami stało kilka osób, wśród których Monika rozpoznała sylwetkę Adrianny. Pozostali, dorośli, z pewnością stanowili szkolne ciało pedagogiczne.

— Pięćdziesiąt złotych — jak przez mgłę usłyszała taksówkarza. Rzuciła banknot na siedzenie i bez słowa otworzyła drzwi. Syn wysiadł sam, chwytając natychmiast rękę matki. Monika energicznie skierowała się w stronę bezradnej grupki nauczycieli.

— Pani Rzechowska… — usłyszała niepewny głos wychowawczyni. Pozostali, jak na dany znak obrócili się ku nadchodzącej matce.

— Pani Moniko… — spomiędzy dorosłych wysunęła się szczupła sylwetka przyjaciółki Ewy.

— Dziewczyno, co ty tu robisz? — W Monice odezwał się rodzic — czy rodzice po ciebie przyjadą? — nastolatka na pytanie, odpowiedziała twierdząco, kiwając potakująco głową.

— Dobry wieczór — Wychowawczyni podeszła do wzburzonej matki, obserwowana przez zaniepokojonych kolegów.

— Szukaliśmy Ewy w klubie. Podobno wyszła. Może rozminęła się pani z nią? — Zapytała z nadzieją młoda nauczycielka.

— Co to, jakiś żart? — Warknęła Rzechowska. Cały niepokój, strach o córkę, skumulowała w jednym, bezlitosnym ataku.

— Zostawiam dziecko pod waszą opieką, a teraz dowiaduję się, że… — wykrzywiła pogardliwie usta, z wściekłością spoglądając na swą rozmówczynię — … że „rozminęłam się z nią”? O czwartej nad ranem?… — kątem oka dostrzegła, jak pozostali podchodzą bliżej. W sukurs swojej koleżance podążył wuefista. Starał się nadać swemu głosowi poważny, surowy ton.

— Tylko spokojnie proszę pani!. Osobiście widziałem, jak pani córka pijana siedziała przed klubem w nieciekawym towarzystwie!… — Monika spojrzała nań kosym wzrokiem, ale nauczyciel tego nie zauważył i dokończył myśl.

— … zamiast wyżywać się na naszej koleżance, może trzeba by dziewczynie dać dobre wzorce wychowawcze… — przerwał, bowiem nawet dla ludzi z tyłu było jasne, że mężczyzna przekroczył rubikon i to zdecydowanie. Rozległ się głośny trzask, gdy otwarta dłoń Moniki wylądowała na szczeciniastym policzku wuefisty.

— Ani słowa więcej! Moja córka nigdy nie wzięła do ust grama alkoholu! O czym pan do diabła mówi… — poniewczasie zorientowała się, że świadkiem całego zajścia był Igor. Poczuła, jak jego drobna dłoń zaciska się na jej palcach. Spoliczkowany nauczyciel cofnął się pół kroku.

— Czy zaginięcie mojej córki zostało już zgłoszone na policję? — Nikt nie kwapił się, by odpowiedzieć krewkiej matce. Dopiero wychowawczyni zebrała się na odwagę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.