E-book
7.88
drukowana A5
35.75
Kochankowie
ze Starych Babic

Bezpłatny fragment - Kochankowie ze Starych Babic


Objętość:
188 str.
ISBN:
978-83-8126-495-2
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 35.75

Od autora

Drogi Czytelniku,


akcja tej powieści obyczajowej rozgrywa się w autentycznych sceneriach małej podwarszawskiej miejscowości, ale także gminy, w której mieszkam od ponad piętnastu laty. Przez cały wcześniejszy okres żyłem po sąsiedzku na warszawskim Bemowie, skąd z okien mojego rodzinnego domu roztaczał się widok na kopułę starobabickiego kościółka. Tak więc mogę chyba napisać, że materia stanowiąca osnowę tej książki jest nie tylko osadzona w znanych mi realiach, ale i w pewnym sensie życiowo mi bliska.

Bohaterami „Kochanków ze Starych Babic” są zwykli ludzie, jakich każdy z nas spotyka na co dzień. Są to postacie całkowicie przeze mnie zmyślone, mimo że ich pierwowzory można by odnaleźć wśród moich najbliższych przyjaciół, uczestników „Babickiego forum internetowego”, ale także wśród innych for i blogów, na których często gościłem. Takimi postaciami są Caterina, Trazom i inni. Jednak moja inspiracja i „zapożyczenia” skończyły się na brzmieniu napotykanych nicków, czy nawet imion autentycznych internautów — dalej zaczynało się całkowite fantazjowanie. Dlatego dopatrywanie się ewentualnych podobieństw i analogii między losami bohaterów mojej powieści, a losami realnych postaci jest nieuprawnione, zaś ewentualne podobieństwa są tylko dziełem przypadku.

Drogi Czytelniku! Praktycznie los każdej postaci tej książki nie kończy się wraz z ostatnim jej rozdziałem. I wcześniejsze wydarzenia z ich życia, ale i te późniejsze można odnaleźć w licznych moich dotychczasowych opowiadaniach, które od ponad dwudziestu lat publikuję na prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Niektórzy z nich są na przykład także bohaterami niedawno wydanej mojej innej książki pt.: „Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości“. Niektórzy już zostali bohaterami kolejnych moich książek i opowiadań.

Drodzy Państwo, mam nadzieję, że powieść spodoba się, przypadnie do gustu, że będzie źródłem Waszych pozytywnych przeżyć i być może pogłębionych refleksji na temat najpiękniejszego uczucia świata, jakim jest miłość. Gdybyście po lekturze chcieli się ze mną podzielić swymi uwagami albo po prostu skomentować epizody z książki — to nic prostszego: możecie to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl albo na moim FanPage'u na Facebooku, gdzie towarzyszy mi kilka tysięcy sympatyków i fanów. Zapraszając zatem do odwiedzin moich witryn, jeszcze raz życzę każdemu z Państwa ciekawej i inspirującej lektury!

Janusz Niżyński

Rozdział 1

Mówi się, że święto Wielkiej Nocy to najbardziej mistyczne święto świata. Tu — w Starych Babicach, podobnie jak i w wielu innych miejscach Polski, gdzie wnętrza domów w ten dzień zdobią cukrowe ptaszki, kurczaczki, zajączki, gdzie kwiatuszki, koszyczki, wazoniki, a przede wszystkim pisanki są nierzadko ręcznie preparowane przez samych domowników, jest tak z całą pewnością. W świąteczną niedzielę rodziny zbierają się przy suto zastawionych stołach do uroczystego posiłku. Każdy z każdym domownikiem składa sobie życzenia i wszyscy nawzajem obdarowują się dobrym słowem. Jest wokół miłość, jest troska i wzajemne zrozumienie.

Ten beztroski obrazek nie zawsze jednak bywa regułą, gdyż rzeczywistość czasem woli być inna niż w bajce, nie tak magiczna i nie zawsze jest w niej miejsce na miłość bliskich i zrozumienie. Gdy czyimś rodzicom pijany pirat drogowy nie zapanowawszy nad pojazdem w jednej sekundzie odbiera życie, cały świat przestaje być sielski, jak wcześniej. Po takim wydarzeniu ludziom, którym odebrano rodziców, pozostaje jedynie trwać przy nadziei, że Boża sprawiedliwość — to nie jakiś wydumany mit i że jeśli nie dziś, to może jutro Opatrzność okaże odrobinę najzwyklejszej przyzwoitości i przywróci zranionym sercom spokój. Ona — Wielisława — marzyła o takiej przyzwoitości już od kilku lat. Marząc — obmyślała życzenia na kolejne Wielkanocne Święta, wypuszczając z dłoni do nieba biedronki i prosząc je, aby przyniosły stamtąd ukojenie i przywróciły zwyczajne szczęście. Albo najzwyklejszą normalność.

On — jej dużo starszy brat Mieczysław — też marzył, lecz o czymś zupełnie innym. Po doznaniu rodzinnej traumy, z której (w przeciwieństwie do siostry) zdążył szybko się otrząsnąć, a zaraz potem — po porzuceniu go przez ukochaną dziewczynę, której nie potrafił przekonać do wizji prostego, rodzinnego szczęścia — musiał wziąć za żonę przypadkową kobietę, którą ledwie poznał na wiejskiej potańcówce. Postanowił się z nią ożenić, bo zaszła z nim w ciążę, a on był mężczyzną honorowym. I ożenił się. Ale będąc żonaty, wciąż wzdychał do tej, z którą spędził i przeżył tu, w Starych Babicach, swe najpiękniejsze młodzieńcze lata. Wciąż marzył, że kiedyś ją jeszcze spotka i wrócą do siebie, choćby tylko jako przyjaciele…

Mariola marzyła o czymś zgoła innym. O miłości, która pewnego dnia jak piękna kolorowa bańka prysła, gdy urodziła małą Halinkę i gdy mąż nadmiernie zajęty dyżurami w przychodni weterynaryjnej przestał na nią zwracać uwagę. A ona tak bardzo chciała być znowu kochaną, hołubioną, potrzebną. Potrzebną tak, jak przed ślubem.

I tylko Joanny marzenia były proste, zwyczajne, niewygórowane. Ma kochającego męża, spodziewają się dziecka. Chce, aby urodziło się zdrowe, a swoim przyjaciołom życzy, niech im się po prostu: poszczęści.

I wiesz co, drogi Czytelniku? Okazuje się, że jeśli ludzie czegoś bardzo pragną — Los przynajmniej niektórym z nich wyświadcza przysługę i spełnia marzenia co do joty. Na przykład podczas świąt Wielkiej Nocy…

Rozdział 2

Na stacji benzynowej „BP” w Starych Babicach po porannych przedświątecznych godzinach szczytu zapanował wreszcie względny spokój.

Liczba samochodów podjeżdżających pod stanowiska do tankowania wyraźnie zmniejszyła się. Dla nielicznej obsługi nadeszła właśnie ulubiona pora: czas wytchnienia, przeglądania świątecznych gazet, rozwiązywania krzyżówek. Podjeżdżających klientów każde z ich dwójki obsługiwało po kolei. Oczywiście, bywały od reguły wyjątki. Mariola, jako kobieta, chętniej przesiadywała przy ekspresie, parząc klientom kawę; Mieczysławowi, co zrozumiałe, zostawała do obsługi kasa i wystawianie rachunków za cały pozostały asortyment stacji, w tym za paliwo. Gdy zaś była potrzeba wyjść na zewnątrz, żeby wspomóc kierowców przy dystrybutorze — ten obowiązek praktycznie zawsze brał na siebie Mieczysław. Być może dlatego, iż jako dżentelmen chciał chronić koleżankę przed niewdzięczną, brudną robotą, a być może dlatego, że lubił z bliska oglądać samochody, nawet te najbardziej typowe, opatrzone po tysiąckroć. Każdy bowiem egzemplarz, twierdził, posiada własną duszę; a on — Mieczysław, po stanie samochodu potrafi ocenić także duszę jego właściciela.

Jeśli idzie o status rodzinny — u obojga był podobny. On — żonaty od trzech lat, ojciec trzyletniego Piotrusia. Ona — mężatka z czteroletnim stażem, mama trzyletniej Halinki. Oboje byli dla siebie wyrozumiałymi partnerami w pracy. Wzajemnie sobie pomagali, doradzali, zastępowali w różnych „awaryjnych” sytuacjach, a sporadycznie zachodzące między nimi nieporozumienia zawsze likwidowali w zarodku. W ten sposób zawczasu zażegnywali ewentualne konsekwencje nikomu niepotrzebnych niesnasek i fochów. Oczywiście — wszystko dla dobra ich relacji. Nie tylko zawodowych.

Ona — Mariola, starszemu o kilka lat koledze zazdrościła tylko jednego: wśród personelu stacji miał bratnią duszę ­– rodzoną siostrę. Skądinąd ongiś jej, Marioli, szkolną i bardzo dobrą przyjaciółkę. To nic, że Mieczysław i jego siostra Wika pracowali na różnych zmianach. Gdy któreś z nich potrzebowało szybko poradzić się drugiego w sprawach osobistych — czynili to choćby podczas przekazywania sobie obowiązków służbowych (gdy jedno kończyło zmianę, a drugie ją zaczynało). Ona — Mariola, nie tylko nikogo podobnego w pracy nie miała. Jedyną bratnią duszą, przed którą mogła się wyżalić i „być cierpliwie wysłuchaną” była jej malutka córeczka. Nikt więcej, bowiem mąż z uwagi na charakter pracy (lekarz w przychodni weterynaryjnej) bywał w domu sporadycznie. Tak czy siak — Mariola i Mieczysław jako para ekspedientów ze zmiany „B” doskonale ze sobą współpracowali, świetnie się rozumieli i w razie potrzeby nawzajem uzupełniali. Można by więc śmiało rzec: idealnie zgrani sprzedawcy.

Gdy oboje byli już po pierwszej porannej kawie i gdy Mariola zabierała się za rozwiązywanie kolejnej świątecznej krzyżówki — na stanowisko podjechała elegancka, jak mawia tutejsza młodzież: „wypasiona bryka”. Mówiąc krótko: seledynowy Jaguar cabrio z opuszczonym dachem. Za kierownicą — typowa w takich cacuszkach kobieta: platynowa blondynka o zgrabnym małym nosku i zmysłowych ustach. Jej oczy przesłaniały olbrzymie przeciwsłoneczne okulary, włosy owijała biała muślinowa chusta.

— Zobacz, Mariolko. Zerknij sobie w monitor na przedstawicielkę babskiego establishmentu. — Zaproponował koleżance Mieczysław.

— E tam!… Nie lubię takich platynowanych „Barbi”, przecież wiesz... Myśli sobie taka, że wszystko jej się od życia należy, bo ma bogatego męża albo sponsora. A ani się obejrzy, jak uroda przeminie i mąż znajdzie sobie młodszą. Poza tym nie lubię kobiet w czarnych okularach. To tak, jakby próbowały się przed kimś ukrywać. — Skomentowała Mariola, spojrzawszy od niechcenia w ekran monitorujący stanowiska z samochodami, a następnie na powrót zanurzyła nos w świątecznej prasie.

Tymczasem elegancka klientka, zatrzymawszy się pod dystrybutorem paliwa z numerem cztery, zgrabnie wyszła z auta, delikatnie za sobą trzaskając drzwiczkami. Prawdopodobnie miała zamiar dokonać jakiś drobnych sprawunków w sklepiku BP, gdyż oczy od razu skierowała w kierunku witryn pawilonu, oceniając jednocześnie zawartość półek. Kusa spódniczka i kolorowe luźne wdzianko w orientalne kwiatki subtelnie uwypuklały jej kobiece walory. A niewątpliwie do walorów należało także zaliczyć jej szczupłą talię, jędrnie zaokrąglony pod kostiumem biust i oczywiście piękne długie nogi. Mieczysław głośno westchnąwszy, wstał zza lady i uśmiechając się do koleżanki (okazując w ten sposób swą pobłażliwą wyrozumiałość dla wykładni na temat „platynowanych Barbi”) udał się na stanowisko klientki.

— Dzień dobry! — Grzecznie pozdrowił kobietę. Uprzejmość wobec klientów to jedna z najważniejszych zasad obowiązujących sprzedawców.

Dziewczyna żwawo odwróciła do niego głowę i zdjęła okulary. W jej oczach o kolorze koniakowym odmalowane było kompletne zaskoczenie.

— Coś mi się wydaje, że znam tego sympatycznego mężczyznę z blond czupryną. Mietek?

— Julia?! — Niespodziewanie, z kolei, odezwał się do kobiety Mieczysław.

Stali i patrzyli na siebie, jakby zapomnieli o całym bożym świecie. Czteroletnia rozłąka, nie tak od razu, ale jednak trochę ich odmieniła. Teraz oboje przyglądają się sobie z ciekawością. Oto on — Mieczysław: nieco zmizerniały, sfatygowany życiem, rodziną, pracą — stoi przed nią w nieznacznie zaoliwionym uniformie, tchnącym zapachem benzyny i spalin. A oto ona — Julia. Taka cała rozkwiecona, emanująca radością, pachnąca ekskluzywnymi, drogimi perfumami. Czy aby to ta sama Julia, z tamtych lat? Lata rozłąki nie zmieniły tylko jednego: nadal rozumieli się bez zbędnych gestów i słów.

— Spełniły się te twoje marzenia? — W końcu cicho zapytał Mieczysław.

— Nalej do pełna. — Zamiast odpowiedzi zaordynowała, a jej małe, zgrabne uszy nieznacznie poróżowiały. Najwidoczniej zaskoczona nieoczekiwanym „wpadnięciem” na swego niedoszłego ongiś męża i skrępowana towarzyszącymi okolicznościami ich niespodziewanego teraz spotkania, nie była skora do rozmów.

Dlatego gdy Mieczysław zajął się napełnianiem baku, ona — nie wdając się w dalszą konwersację, udała się do pawilonu po drobne zakupy. Wzięła z regału kilka kolorowych gazet, karmę dla kota i w dziale kosmetyków samochodowych jakieś wilgotne chusteczki. Uregulowawszy rachunek platynową kartą, bez specjalnego pośpiechu wróciła do auta. Mieczysław już czekał, przytrzymując na wpółotwarte drzwi jej seledynowej „bryki”. Widząc wracającą z kasy eks-przyjaciółkę, otworzył je na oścież, zapraszając, aby komfortowo usadowiła się w fotelu.

— Wesołych Świąt! — Kurtuazyjnie pozdrowiła kobieta swego dawnego chłopaka, wcześniej wygodnie zasiadając za kierownicą.

I nie czekając nawet na zdawkową odpowiedź, nie będąc w żadnym stopniu ciekawą tego, co ewentualnie miałby do powiedzenia jej niegdysiejszy „narzeczony” — odjechała z piskiem opon, zostawiając po sobie zapach perfum Chanel i jakiś irracjonalnie unoszący się w powietrzu smutek.

Mieczysław wrócił do siedziska za ladą dopiero po dziesięciu minutach. W ręku niósł małą odkorkowaną „małpkę” Smirnoffa. (Mariola nigdy wcześniej nie widziała, aby jej starszy kolega pił w pracy alkohol! Kupił tę buteleczkę w delikatesach, tuż obok stacji). Robiąc wielkie okrągłe oczy ze zdziwienia, spojrzała na partnera, ale postanowiła milczeć. Co zresztą miałaby mu powiedzieć? Prawić morały? Było jasne, że jej kolega nie będzie teraz skory do „rozmów”. Na szczęście chwilę później w drzwiach stacji pojawiły się Joanna i siostra Mieczysława — Wika.

— Wikuś, kochana. Cześć, skarbeńku! — Mariolka rzuciła się na szyję koleżance. — Dzień dobry, pani Joanno! Fajnie, że już jesteście, bo moja mała Haneczka na pewno nie może już się doczekać mamusi.

— Witaj, Mariolko! — odwzajemniła w ledwie niewielkiej części entuzjazm swej koleżanki Wika. — Cześć, braciszku. — I całując brata w policzek cicho dopowiedziała: — Wesołych świąt, Mietku. I tobie, wesołych świąt, Mariolko.

Przybycie zmienników oznaczało, że kolejny dyżur Mieczysława i Marioli dobiegał końca. Jeszcze tylko dziesięć minut na przekazanie zmiany, drugie dziesięć na szatnię i toaletę — i do domu! Witajcie święta! Witaj Wielkanoc!

Rozdział 3

— Wiko, ocknij się! — Joanna potrząsnęła ramieniem młodszej koleżanki, aż ta prawie podskoczyła, wyrwana z traumy wspomnień, które zaprzątały jej umysł nie tylko od początku zmiany, ale i od samego rana. — Wszystko w porządku, kochanie? Ta szklana witryna już prawie skrzypi z czystości. — Joanna uśmiechnęła się ciepło i położyła rękę na ramieniu przyjaciółki.

— Tak. Wszystko w porządku, trochę tylko się zamyśliłam. Znasz mnie…

— Czy coś u Mietka nie tak? Jakoś podejrzanie wyglądał, gdy przekazywał ci zmianę. Skarżył się może na coś, narzekał? Bo wobec mnie był jakoś dziwnie małomówny…

— Mietek? A nie. Mietek nic. On taki czasem bywa… To tylko ja co rusz daję się ponieść bezsensownym marzeniom. — Próbowała nawet zrobić radosną minę, wymuszając na twarzy prawie szczery uśmiech.

— Dlaczego bezsensowne? — Groźnie spojrzała na Wielisławę przyjaciółka, ale zaraz po chwili uśmiechnęła się. — Pomarzyć zawsze warto. Bo marzenia są jak modlitwa: gdy o czymś pięknie marzymy, czasem spełniają się. — Pocieszała. — Zobacz! Ja przecież od dawna myślałam, że już nigdy nie będę mogła mieć dziecka, choć bardzo o nim marzyłam. I co? — Pogłaskała się po swym ciążowym brzuszku. — Spełniły się?

— No, u ciebie, się spełniły…

— Jeśli pot­ra­fimy o czymś marzyć, to pot­ra­fimy także te­go dokonać. Zapamiętaj!

— Dobrze, Joasiu. Zapamiętam…

Robocza zmiana obu pań na stacji benzynowej w starych Babicach trwała już kilka godzin. Za oknami zdążyła zapaść typowa dla tej pory roku względnie wczesna wieczorowa szaruga. I nawet latarnie wzdłuż wylotówki na Sochaczew, ledwie co rozświetlały opustoszałą o tej porze drogę, sprawiając wrażenie pogrążenia małego pawilonu i zatoczki dla aut, jakby gdzieś na krańcu zabudowań i cywilizacji. Ale na co dzień okolice ich stacji benzynowej stanowiły naprawdę urokliwe miejsce. Usytuowane całkiem blisko gminnego ratusza, można by więc rzecz: niby na uboczu, ale jednak w samym środku miasteczka. Zwyczajne, przytulnie położone w pobliżu domki swym spokojem i kolorytem cieszą oczy po kończącym się dniu. Pięknie oświetlona kopuła kościółka tuż przy rynku, nastraja do zadumy i melancholii. Ale dla Wielisławy ulubioną i główną atrakcją Starych Babic jest lokalny cmentarz — zresztą położony całkiem niedaleko od ich stacji BP. To taka jej osobista, maleńka cicha przystań. Miejsce, gdzie można skryć się przed wszystkimi, gdzie można przebywać ze swymi myślami i nie martwić się, że ktoś może usłyszeć cichą rozmowę: jej — z samą sobą.

— Nadal nie nauczyłaś się kłamać. Moja droga. — Joanna pogłaskała swój brzuch, w którym spokojnie czekał na narodziny przyszły potomek rodziny Skórowskich (gotów do pojawienia się na świecie już za kilka tygodni). — Jeśli z takim wyrazem twarzy mówisz, że wszystko jest dobrze, to znaczy, że sprawy biorą w łeb. Kochanie, jutro Wielkanoc. Wyluzuj! Powiedz, co cię gryzie?

Wielisława przetarła zmęczone od niedosypiania oczy i skołowanym wzrokiem spojrzała na przyjaciółkę. Wiedziała, że Joanna nie odpuści, dopóki nie wyciągnie od niej właściwej i kompletnej odpowiedzi. Stanowcza, czasem szorstka i przepełniona sarkazmem kumpela — to typowe jej przeciwieństwo, choć mimo wszystko najbliższy człowiek ze wszystkich ostałych na tym niesprawiedliwym świecie ludzi. To ona wspierała ją i nadal wspiera w trudnych chwilach. To ona przygarnęła ją do siebie, pokornie czekając, aż jej nikczemne życie stanie się choć trochę szczęśliwsze.

— Joasiu, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że po urodzeniu twojego dziecka będę musiała znaleźć dla siebie nowe lokum? — Westchnęła bezradnie, jak ktoś, kto doskonale rozumie całe swe niefortunne położenie. — Tylko jak najszybsze usamodzielnienie się może być dla mnie ratunkiem.

— Ze mną i z Piotrem możesz zostać tak długo, jak tylko zechcesz. Narodziny naszego potomka naprawdę nie będą tu żadną przeszkodą. Dlaczego nagle uznałaś, że zechcemy się ciebie pozbyć i że razem z tobą wystawimy twe rzeczy na ulicę? — I zwiększyła i tak już swe duże, niebieskie oczy, które pod dużymi rogowymi oprawkami okularów zawsze sprawiały wrażenie bardzo wielkich.

— Joasiu, mówisz serio? Proponujesz, abym całe swe życie spała u was kątem? I pałętała się pod nogami, gdy zaczną was przytłaczać obowiązki rodzicielskie?

— Dlaczego od razu pałętała? Przy małym dziecku zawsze przydadzą się dodatkowe ręce do pomocy…

— Gdy to samo zaproponował mi Mietek po narodzeniu ich synka, odmówiłam bez wahania, a przecież to mój brat. — Odstawiła krzesło od błyszczącej czystością witryny i wzięła się do pucowania następnej. — Nie, to nie życie…

— Nie przesadzaj. — Próbowała protestować przyjaciółka. — Jesteś jeszcze bardzo młoda, całe życie przed tobą. Masz stałą pracę, możesz wziąć kredyt w banku na mieszkanie. Dlaczego założyłaś, że nikogo już nie spotkasz i że wspólnie z tym kimś nie uwijecie gniazdka? — I uśmiechnęła się do Wielisławy serdecznie.

— Ty chyba nie rozumiesz, że jeśli będę tak stale siedzieć w jednym miejscu, na przykład u ciebie w domu, to tego całego mojego życiowego „shiet” nie ubędzie. Już wyrosłam z bajek o królewiczach na białym koniu, wybacz!

I westchnęła z irytacją. Oparła rękę o półkę, zakrywając oczy. Cała ta sytuacja przypominała jej czyiś okrutny żart lub paskudne oszustwo. Całe lata starała się uciec od tego koszmaru, udając, że wszystko jest w porządku. I nic. Bez skutku. Wciąż wspomina tę chwilę, gdy ujrzała leżące w kostnicy ciała rodziców ze strasznymi śladami licznych ran powypadkowych. Wciąż doświadczała bólu, tego nieznośnego uczucia, kiedy wnętrzności, dosłownie przerabiają się w żel i dążą do opuszczenia schronu. Gdy od tych wspomnień zbiera się na nudności — powietrze nie chce dostawać się do płuc. Gardło jest rozdarte od krzyku, przemieszanego ze łzami. Krzyku przeklinającego cały ten świat. Jak mogło do tego dojść, że jeden, jedyny pijany drań zdołał okaleczyć całe jej życie? Kto mu pozwolił wsiąść w takim stanie do samochodu i w konsekwencji zabić jej najukochańszych rodziców?… Tymczasem ten drań, który zabił jej rodziców przeżył wypadek. Nawet odzyskał w szpitalu przytomność. Zmarł jednak po kilkudziesięciu godzinach, mimo starań całego zastępu lekarzy. Dowiedziawszy się o tym na komisariacie, w myślach posłała do diabła całe swe wrażliwe sumienie i rozjaśniła twarz radosnym uśmiechem. Tak! Choć przez chwilę była szczęśliwa, jak dziecko cieszące się z nowej zabawki. Cieszyła się, że i tamten w końcu odprawił się w podróż do piekła, w którym od początku powinien się znaleźć. Nawet wiedząc, że jego śmierć nie zwróci jej rodziców, nawet i zdając sobie sprawę, że nienawiść i gniew tylko zatruwają krew i przeszkadzają w pogodzeniu się samej ze sobą… cieszyła się. A tymczasem cała tak skrupulatnie zaplanowana przez nią przyszłość legła w totalnych gruzach. Dom, który kupili na kredyt rodzice przejął bank (bo ani ona, ani Mieczysław nie byliby w stanie opłacać bardzo wysokich rat i odsetek), a jej zagraniczne studia zakończyły się niemal w dniu, w którym zaczęły, bo i na nie pieniędzy nie było. Pieniądze. W naszym świecie wszystko opiera się tylko na pieniądzach. Jeśli masz ich wystarczająco dużo i przy okazji jeszcze doskonałą pracę — jesteś królem. Jeśli w twych kieszeniach jedyne co znajdujesz — to chusteczki do ocierania łez, jak w jej przypadku, musisz czekać na króla. Pozostało jej coś innego? Może więc warto, aby przywróciła sobie wiarę w bajki?

— Chyba masz rację — jej przyjaciółka znów odezwała się po chwili milczenia — to niezupełnie to, czego ci trzeba. Ale, Wiko, zaczynać od zera jest zawsze trudno. I na to trzeba być przygotowaną. Spójrz na swego Mietka. On też, jak i ty, przeżył traumę po śmierci waszych rodziców. Mało tego, niedługo po tym strasznym wydarzeniu zostawiła go ukochana kobieta, chłopak był bliski depresji. Gdy ty przez kilka miesięcy po pogrzebie przebywałaś u cioci w Słubicach, on był totalnie sam. I tak jak ty teraz — nie potrafił znaleźć dla siebie w życiu miejsca. Ale przynajmniej wiedział i rozumiał, że jedyną dla niego szansą jest stanąć na nogi, pozostać w pracy i utrzymywać kontakty z żywymi ludźmi. I to go ocaliło. Pamiętam, jak prosił szefa, aby dawał mu jak najwięcej nadgodzin, a potem, jak spędzał tu, na stacji dosłownie całe noce i dnie. To był dla niego sposób otwierania się na ludzi, poprzez pracę z ludźmi i dla ludzi. I co? I wkrótce życie się do niego na powrót uśmiechnęło. Poznał ukochaną kobietę, ożenił się, na świat przyszedł synek. A ty? — wzruszyła ramionami i po chwili dodała: — Ty boisz się pozabliźniać ran, więc i twe rany są wciąż tak świeże, jakby zadane nie kilka lat temu, a kilka dni temu. Bo niby cóż z tego, że wciąż pracujesz i bywasz między ludźmi, skoro się przed nimi chowasz? A gdy jeszcze wyprowadzisz się ode mnie, gdy zamieszkasz gdzieś w wynajętym małym pustym mieszkanku — nie uwierzę, że cokolwiek w twym życiu zadzieje się pozytywnego. Jeszcze bardziej poczujesz się na uboczu. Zastanów się, Wiko. Znam trochę lepiej życie niż ty…

— A czy nie sądzisz, że nawet i przebywając razem z wami, nadal nie będę odczuwała samotności? Będę. To jest jak mgła, zakradająca się w każde miejsce, w którym się tylko przebywa. — Głos Wielisławy zadrżał zdradziecko — W takim rytmie, pewnego ranka zbudzę się i uświadomię sobie, że przespałam całe życie. Nie chcę tak!

— Rozumiem. A możemy pomyśleć o tym kiedy indziej, dobrze?

— Dobrze. — Zgodziła się i zarzuciła wilgotną szmatkę na ramię — Jak Scarlet O’Hara: pomyślę o tym jutro.

Joanna pozapinała guziki swego beżowego płaszcza i poprawiła różowy beret.

— Czy jesteś pewna, że chcesz tu zostać do końca zmiany? — Uśmiechnęła się przepraszająco — bo jak chcesz, to mogę ściągnąć z dyżuru pana Leona. Poradzi sobie przy kasach sam. Klientów i tak nie ma, i pewnie niewielu już dzisiaj będzie. Chodźmy, więc! Wracajmy razem do domu, odgrzejemy kolację i spróbujemy mimo wszystko cieszyć się świąteczną sobotą, jak wszyscy.

Co do odwiecznego prawa podłości (Mieczysław brat Wielisławy nazywa je bardziej fachowo: prawem Murphiego) — ledwie rzekła, a pod dystrybutor numer dwa majestatycznie zajechał ciemnobrązowy Jeep. Wysiadł z niego postawny mężczyzna i nie czekając na kogokolwiek z obsługi sprawnie rozpoczął tankowanie. Po chwili elektroniczny buczek — nadzorca otwieranych drzwi — zaterkotał. Do pawilonu wszedł przystojny, wysoki mężczyzna o smutnych zielonych oczach i spojrzeniu typowym dla samotnego podróżnika. Stanął naprzeciwko Wielisławy i uśmiechnął się melancholijnie, jakby potwierdzając jej własną teorię, że to szczególne wielkanocne świętowanie wcale nie jest tak doskonałe, jak się wszystkim wmawia. Od przybysza emanowało chłodną świeżością wieczoru i drogą wodą kolońską z nutą palonej kawy, która przyjemnie łaskotała po nosie.

— Płacę za „dwójkę” i jeszcze podwójną cappuccino poproszę i… — rozejrzawszy się chwilę po nielicznych półkach z produktami spożywczymi, dorzucił: — i jeszcze tę puszeczkę piwa plus kanapka z łososiem — leniwym, nieco ochrypłym głosem zamówił, przerywając tym samym panujące od kilkunastu sekund w pomieszczeniu milczenie.

Na widok jego pożądliwych i spragnionych ust, które za chwilę wchłoną podwójna porcję kawy, przez Wielisławę mimowolnie przeszedł emocjonalny dreszczyk podziwu. Okazuje się, że w takie świąteczne wieczory jak ten, są jeszcze ludzie, którzy przyjeżdżają na stację benzynową nie tylko po paliwo.

— Proszę bardzo! — Kiwnęła głową i, w odpowiedzi na pełne wyrzutu spojrzenie Joanny, wzruszyła ramionami. — No co? Miałam gościa spławić i nabajdurzyć coś o popsutym ekspresie? — Szepnęła przyjaciółce do ucha i udała się w kierunku automatu do kawy.

— Uniwersalna, czarcia niesprawiedliwość — mruknęła w odpowiedzi niemal bezgłośnie Joanna i delikatnie pchnęła Wielisławę łokciem, przechodząc obok. — Jutro sama przychodzę na zmianę, a ty… Ani się waż! Masz się wreszcie wyspać, jak Pan Bóg przykazał i nawet nie myśl o tym, aby się budzić przed dziesiątą rano. Zrozumiano?

Nie pozostało jej nic innego, jak tylko skinąć głową i zaakceptować wspaniałomyślną propozycję przyjaciółki, i zarazem kierowniczki zmiany. Odpoczynek naprawdę jej się przyda. Po pięciu kolejnych dniach, jej naturalny autopilot gdzieś wewnątrz już migał diodami, ogłaszając absolutorium. Joanna nieustannie zachęcała ją do zgarniania wszystkich pieniędzy świata, proponując niekończące się nadgodziny. Nie rozumiała jej prawdziwych motywów, dla których ona, Wika, przystawała na to. Tamta ma dach nad głową, kochającego męża i świetlaną przyszłość, która mieszka, póki co, w jej zaokrąglonym brzuszku. A ona? Ona, co? Szczerze mówiąc: nic. Nie ma nic oprócz dwóch półek z ubraniami i kilku fotoramek ze zdjęciami ongiś szczęśliwej rodziny. To wszystko co pozostało z dawnego życia. Wszystko, co przypomina o tym, że kiedyś było lepiej niż dziś, dziś — czyli w przede dniu kolejnej samotnej Wielkiej Nocy.

Rozdział 4

Wielisława zręcznie odmierzyła podwójną porcję cappuccino, zaciągając się narkotycznym aromatem. Dorzuciwszy do spodeczka saszetki z cukrem, wypełnione kawą naczynko podała gościowi. Ten — zachowywał się cicho i spokojnie. Wolno i w zamyśleniu popijając kawę, rozglądał po świątecznym wystroju pawilonu, jakby szukał w nim jakieś ważnej odpowiedzi na odwieczne pytania o sens życia. Tacy goście nie są tu rzadkością, zwłaszcza wieczorami. Szczególnie tak zwani samotnicy, to jest: samotni kierowcy. Wika poznała takich mnóstwo. I zna ich maniery bardzo dobrze. Niektórzy z nich, po jednej, dwóch kawach zaczynają wywlekać z siebie wszystkie ciężary swego pokomplikowanego życia, wierząc, że osoba za ladą jest jedynym człowiekiem, który cierpliwie i z wyrozumiałością ich wysłucha do samego końca. Gdy w końcu dopiwszy napitek, wracali do swych samochodów — cieszyła się. Cieszyła, bo słuchać opowieści o uczuciach innych, zranionych przez życie ludzi, przepuszczać je przez własną duszę, jak przez sito, w tak trudnym dla niej czasie — było zadaniem ponad jej siły.

— Wie-li-sła-wa… — wycedził pomału mężczyzna, nie odrywając oczu od identyfikatora przypiętego pod jej prawym ramieniem.

Zmrużył oczy i prawdopodobnie starał sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek podczas swego niespełna pięćdziesięcioletniego życia spotkał się z podobnym imieniem? Chyba nie! Nawet nie przypuszczał, że jest takie imię. Tymczasem ona spojrzała na mężczyznę zmęczonymi oczyma i bezszelestnie usunęła się w kierunku stanowiska z laptopem, w którym miała obowiązek na bieżąco ewidencjonować stan zapasów i rozchody artykułów ze sklepiku.

— Piękne, niebanalne imię… — odezwał się na tyle głośno, aby dobrze go usłyszała.

— Nie wiem, czy piękne? Ale wiem, że dla klientów i nowych przyjaciół kłopotliwe… — najpierw jakby wbrew samej sobie odpowiedziała, a potem zdziwiła się, że odpowiedziała w ogóle.

— Tak, a dlaczego? — Chętnie podjął rozmowę nieznajomy.

— Nikt z nich nie wie, jak należy je zdrabniać.

— Hmm… A ja nawet gdybym wiedział i tak zawsze zwracałbym się pełnym imieniem. Jest przecież takie ładne.

— Rzadko odzywają się do mnie pełnym imieniem. — Przyznała, podchodząc bliżej — Ja każdemu radzę mówić po prostu: Wika. Tak jest o wiele prościej.

— No cóż, rozumiem… — Zielone oczy błyszczały od wypitej kawy i przed chwilą dopitej puszki piwa, jakby igrało w nich maleńkie szaleństwo — Naprawdę bardzo podoba mi się pani imię. Takie oryginalne, niecodzienne. Bardzo słowiańskie. Mogę tylko powtórzyć: ja bym je wypowiadał zawsze i tylko w pełnym brzmieniu. Bo ono samo w sobie rozbrzmiewa jak jakaś czarodziejska, pełna tajemniczej nadziei obietnica.

Słysząc pod swym adresem tak niezwykłe słowa, serce Wielisławy dosłownie podskoczyło i pod piersiami rozlało się ciepłe, wdzięczne uczucie, porównywalne do waty cukrowej roztapiającej się na języku. Co może rozkładać kobieta po takich słowach? Prawidłowo: skrzydła. Duże skrzydła, srebrzyste i unoszące ją gdzieś wysoko w puszyste chmury. Po takich słowach naprawdę trudno się nie zauroczyć tym, kto je wypowiada. Bo po takich słowach nie da się zapomnieć z czyich ust uleciały. Pomimo faktu, że faceta się absolutnie nie zna, że nikłe są szanse, aby kiedykolwiek jeszcze raz się tutaj zjawił, a mimo wszystko… Oto widzi się gościa po raz pierwszy i od razu rozumie, że spotkanie z nim jest jednym z najważniejszych w życiu. Niczym zapłata za wszystkie traumatyczne doznania. Niczym zapłata za absurdalną śmierć rodziców, za brak dachu nad głową, za niemożność studiowania na wymarzonej uczelni. Oto one — przeprosiny bezdusznego wszechświata. Oto stoi naprzeciwko niej facet, uśmiecha się słodko i kręci w swych niewyobrażalnie pięknych dłoniach już do połowy pustą, kolejną filiżanką.

Nie wie, kiedy zdążyła zrozumieć, że jej serce pragnie i musi poznać jego imię. Nie wie też, dlaczego jej oczy muszą się, aż tak bardzo nagimnastykować, aby bezustannie nie patrzeć na tego pewnego siebie, z lekko posiwiałymi włosami, dojrzałego przystojniaka, który spokojnie mógłby być jej ojcem, rzecz jasna w odniesieniu do wieku. Nie wie, kiedy zdążyła zrozumieć, że wciąż patrzy na ten szeroki tors, przykryty niedbale rozchełstaną koszulą, na reliefy umięśnionych rąk, uwypuklonych w okryciu cienkiej tkaniny, na silne, bardzo męskie palce, na kilka pieprzyków koło prawego ucha, przypominających jeden z gwiazdozbiorów, które tak chętnie oglądała kiedyś w środku nocy pożyczaną od Joanny lunetą. Ileż i jakimiż licznymi benefitami obdarzyła go natura dla potrzeb walk samca alfa z rywalami. I z pełnym przekonaniem doszła do wniosku, że większość poznanych przez nią mężczyzn (większość? — Wszyscy!) nie miałaby żadnych szans, gdyby ta cała większość musiała stanąć przeciwko niemu w konkury. Rozdeptałby ich w proch!

— Skoro poznał pan już moje imię, no to chyba czas, aby wypowiedział także i swoje? — I uśmiechnęła się do niego nieco głupkowato, wiedząc, że postępuje kompletnie, ale to kompletnie wbrew swym najświętszym zasadom.

I oto nagle nieznajomy, nie wiadomo skąd przybyły facet, rozjaśnił pusty pawilon stacji benzynowej radosnym rozpromienionym uśmiechem, uśmiechem, z którym, lekko mówiąc, mógłby śmiało pretendować do reklam najlepszych na rynku past do zębów.

— Ono nie jest tak piękne, jak to pani — zaśmiał się i nieznacznie odwrócił głowę na bok.

„Panie Boże, być może w poprzednim życiu topiłam koty, torturowałam szczeniaki i przypalałam chomikom wąsy” — pomyślała znienacka, bo tylko takimi wywodami mogłaby teraz usprawiedliwić swe liczne wcześniej popełniane grzechy. Tak żenująco, jak w tej chwili, nie czuła się nigdy. To jest coś takiego, jakby odmówiono komuś bezpłatnej porcji lodów, gdy skwierczy na słońcu w niemiłosiernym upale. Tak jakby cię brutalnie odrzucono, dając do zrozumienia, że nie wszystkie wypowiedziane słowa niosą w sobie jakikolwiek sens. Dokładnie! Jego wcześniejsze słowa nie znaczyły absolutnie nic. Dla niej. Skąd więc teraz ona w ogóle dopuszczała myśl, że taki dojrzały, przystojny facet zechciałby bliżej poznać taką zwyczajną dziewczynę, jak ona? Przecież całym swym jestestwem oznajmiał, jakie dziewczyny mają prawo wieszać się na jego szyi. Wiadomo: długonogie, zwinne, gorące w łóżku, z cienką talią i rozmiarem biustu numer trzy. Przegrywała z nimi praktycznie w każdej kategorii: w jej rodzinie odhaczana metrówka na ścianie nie przekraczała kreski z poziomem metr siedemdziesiąt. Jej skromny wykaz adoratorów, z którymi dzieliła łóżko, zatrzymał się na liczbie dwa, a rozmiar biustu dramatycznie dążył do poziomu samooceny: „mogłoby być lepiej.” Ale lubiła siebie taką, jaką była. Lubiła swe długie, rudawe włosy, które pięknie lśniły jasnym blaskiem. Uwielbiała swe brązowe oczy, które czasem połyskiwały miodowymi odcieniami i szerokie usta, w kolorze wiśniowym — takie, jak u jej matki. Kochała w sobie te wszystkie atrybuty, bo przypominały właśnie ją — jej matkę. Jej własną matkę, najukochańszą, najbardziej potrzebnego człowieka ze wszystkich, którzy kiedykolwiek byli na tym świecie, a których już nie ma…

Przyjęła niezręczną ciszę, jako wezwanie do odwrotu, definitywne: „finito”. Ponownie zanurzyła się w paragonach, fakturach i rachunkach, udając, że jej fraza-pytanie nie zobowiązywała do czegokolwiek, a na pewno już nie do kontynuowania dialogu. Duma wciąż jeszcze kipiała w jej krwi, nie pozwalając otworzyć się ustom, by powtórzyły pytanie. Jeśli on postanowił zakończyć niezręczną rozmowę wymianą uprzejmości i do niczego niezobowiązującymi komplementami — to ona akceptuje reguły takiej gry i od tej pory uzna je za obowiązujące.

— Janusz — nagle powiedział po przeciągniętej do granic możliwości kłującej ciszy — widzisz, nie ściemniałem. Imię banalne, które słyszysz codziennie. Twoje jest naprawdę unikatowe i piękne.

— Przypominałeś sobie moje pytanie o to, jak ci na imię, czy celowo czekałeś z odpowiedzią tak długo? — I uniosła brwi w geście zdziwienia. Prawdziwego zdziwienia.

— Zbierałem myśli — szczerze przyznał — Dzień był dla mnie nie za lekki, jak i zresztą cały miniony tydzień, a właściwie — jak prawie rok. Ale uznałem, że lepiej umilić sobie wieczór tutaj, niż tam skąd jestem.

— Jeśli wziąć pod uwagę, że jutro jest Wielkanoc, to tam skąd „jesteś” jest rzeczywiście paskudnie — i uśmiechnęła się, odkładając na miejsce rachunki i stanęła przed nim, opierając dłonie na barze. — Jeszcze jedną kawę, Januszu? Czy masz już dość?… Nie chcę cię pospieszać, ale wkrótce kończy się moja zmiana i muszę jeszcze przekazać obowiązki koledze.

Złapała się na myśli, że plecie trzy po trzy. Jeśli tyko zechciałby — ona, Wielisława, zostałaby na zmianie do samego rana. Byleby tylko mogła z nim rozmawiać. Dowiedzieć się: kim jest? O czym myśl? Dlaczego w takie święto — on, podobnie jak ona, jest sam? Zastanawiała się, jak to możliwe, że tak znienacka ujęła go jego dojrzała osobowość? To niesłychane… Facet na karku ma przeciąż wypisaną pięćdziesiątkę z górką. A jeszcze bardziej interesujące jest dla niej to, skąd aż tak silnie mogła wsiąknąć w tę jego zniewalającą osobowość. I co najbardziej zdumiewające — tak od razu? Czyżby mity o strzałach Amora były prawdziwe?

— Co robisz po pracy, Wielisławo? Może dałabyś się zaprosić na spokojny, wieczorny spacer? Moglibyśmy pochodzić po mieście i posprawiać wrażenie, że i dla nas świąteczna radość jest nie mniejsza, niż u innych…

Mówiąc to Janusz przybrał poważny wyraz twarzy, kręcąc w dłoniach kluczykami od samochodu. Ona — nerwowo przełknęła ślinę, wyszukując oczyma przyczółku, na którym mogłaby uwiesić spojrzenie. Jej dezorientacja rozpływała się purpurowymi plamkami po twarzy, jakby sparzono ją wrzątkiem, a słowa utknęły gdzieś u zarania drogi. Trudno jej było zrozumieć, jaka odpowiedź naprasza się do jej głowy. Jej nieufna i nieśmiała część rozumu mówiła, że obcy facet tak łatwo zapraszający na spacer późnym wieczorem może być kimś cholernie niebezpiecznym, na przykład: seryjnym mordercą lub co najmniej gwałcicielem. Z kolei optymistyczna i zrelaksowana część podpowiadała, że drugiej szansy wszechświat jej już nigdy nie zafunduje, więc lepiej — niech nie marudzi i podporządkuje się wyrokowi losu, który prawdopodobnie na jakiś czas wyczerpał zasoby swych życiowych wobec niej podłości.

— Nie naciskam — uśmiechnął się gorzko i uniósł w górę odkryte wierzchy dłoni — ale mam nadzieję, że zgodzisz się, jeśli oczywiście nie czeka na ciebie w domu gorący posiłek i nie mniej gorący facet.

— Ty naprawdę chcesz ze mną spędzić tę resztkę Wielkiej Soboty? — Podejrzliwie zwęziła oczy, patrząc na efekt swego „połowu” — ze mną, tuzinkową dziewczyną, na dodatek wyczerpaną po ośmiogodzinnej zmianie i całkowicie ci obcą?

— A czemu nie? Przecież wiem jak masz na imię: Wie-li-sła-wa. — Ponownie wypowiedział je, oddzielając każdą z sylab. — Czyż to na początek nie wystarczy?

Janusz uśmiechnął się w jakiś taki dziwny sposób, to jest: jednym kącikiem ust i spojrzał na nią, prawie bez mrugnięcia. Jego oczy były pełne szmaragdowego światła, a spojrzenie tak miękkie i ciepłe, że mogłoby ogrzać nie gorzej niż wełniana chusta. Z jakiego kosmosu, z jakiej to planety przybył tu — na Ziemię? Z mistycznego Calypso? — Takich oczu nie spotyka się u zwykłych ludzi!

— W domu czeka na mnie ruda przyjaciółka w ciąży, pies i wystygnięte pierogi z serem i cebulą — z lekką dozą ironii powiedziała, starając się położyć akcent na tym, że gorący facet w jej aktualnym domowym zestawie nie jest przewidziany — Tak! Zgadzam się na twoją propozycję, Januszu, ale tylko pod jednym warunkiem.

— Zgadzam się na wszystko, oprócz korowodu po osiedlowych sąsiadkach z koszyczkiem cukrowych baranków i kurczaczków! — I uśmiechnął się zaczesując ręką fryzurę.

„Nie, no. Czyżby on po prostu drwił z dziewczyn takiego pokroju jak ona, udając strasznie słodkiego i beztroskiego jegomościa? Chyba jednak nie. A wydawało się, że taki gatunek facetów dawno już wymarł. Dawno temu i na zawsze.”

— …Schowaj, proszę do kieszeni swe klucze i nie siadaj za kierownicą po piwie. — Cicho rzekła.

Zdanie zabrzmiało według instrukcji i nie mogło wzbudzić żadnych zastrzeżeń. Nie mogła przecież mu powiedzieć, że nie wejdzie do samochodu nieznanego mężczyzny, ledwie po krótkiej rozmowie.

— Zgoda — zarzucił na ramiona lekką wiatrówkę i położywszy na barze stosik monet podszedł do drzwi — za dwadzieścia minut będę czekał na ciebie przy wyjściu. W nadziei, że nie uciekniesz tylnymi drzwiami.

Kiwnęła głową i odprowadziła go wzrokiem, wsłuchując się w elektroniczny dżingiel nad bramką wejściową pawilonu. Nie chciała myśleć o poprawności swej decyzji, w nadziei, że szczęście bywa cykliczne i oto nadszedł dzień, w którym powraca do niej znowu. Całkiem możliwe, że powraca w osobie tak nieoczekiwanego gościa, jak ten tajemniczy przybysz znikąd — Janusz.

Przekazawszy zmianę panu Leonowi, cicho zamknęła za sobą frontowe drzwi. Rozejrzała się wokół, poprawiając kołnierz u płaszcza. Puszysty marcowy śnieg zygzakami krążył w powietrzu, spadając na roztopioną ziemię i przypominając, że jest już kalendarzowa wiosna. Typowa polska wiosna z deszczem, słońcem i śniegiem, do której wszyscy w tym kraju od pokoleń przywykli, żadnemu z jej ekscesów pogodowych się nie dziwiąc. Powietrze było świeże i czyste, z subtelnym zapachem domowych wypieków, który rozchodził się z licznych w okolicy kuchennych wywietrzników. Na ulicy panowała grobowa cisza, która teraz, aż cisnęła się w uszy, a gdzieś pod żebrami zbierały się bliżej nieokreślone przeczucia. „No tak!… Pusto. Ani żywej duszy. Ani Janusza. Zero magii…” Wzdychając ciężko, podniosła oczy ku niebu, pozwalając śniegowym płatkom opadać na twarz i chłodzić rumieniec na policzkach. Co jej przyszło do głowy? Dlaczego nagle uznała, że nie był to tylko kolejny żart jakiegoś lowelasa? Facet najwyraźniej po podwójnej dawce kofeiny doszedł do siebie, zmądrzał i zaklął na wszystko, co wcześniej naopowiadał i naobiecywał. Co zrobił potem? To oczywiste: szybko wskoczył do swego wypasionego Jeepa i uciekł w nieznanym kierunku… Ale ona, Wielisława od samego początku spodziewała się dokładnie tego, to jest kolejnego draństwa perfidnie wyreżyserowanego przez los. Dlaczego się spodziewała? Przecież to jasne: prawo Murphy’ego działa cyklicznie — nie tylko w odniesieniu do szczęścia, ale do pecha też.

Rozdział 5

Mariola ostatnie popołudniowe godziny Wielkiej Soboty zamierzała spędzić na spacerze ze swą malutką córeczką Halinką. A miejsc do przechadzek w okolicach domu ma naprawdę pod dostatkiem. Całe Stare Babice, w tym także jej osiedlowa wioska o nazwie Zielonki, położona jest przecież w otulinie Puszczy Kampinoskiej. Wokół znajduje się więc wiele rozłożystych starych, wysokich drzew i krzewów, między którymi prowadzą urokliwe ścieżki i drogi. Na rozległych rozpościerających się na poboczach łąkach, wśród których coraz częściej zdarzają się zagospodarowane place, na polne myszy urządza polowanie miejscowe ptactwo, z rdzawoczerwonymi kuropatwami na czele. Pod same domostwa nierzadko z kolei potrafią podchodzić dzikie, leśne zwierzęta. To prawda, zwykle są nimi niegroźne zające, jeże, czasem sarny i lisy, ale bywa i tak, że mieszkańcy napotykają wielkie łosie i wygłodniałe dziki. Te lepiej omijać z daleka, choć nawet i one nie są w końcu aż takie groźne dla spokojnych mieszkańców. A poza wszystkim: czyż małe kolorowe starobabickie uliczki z często nowoczesnymi i urokliwymi willami, czy zdrowe powietrze nadciągające znad samej puszczy i wreszcie: czy życzliwi, spokojni sąsiedzi nie stanowią dodatkowej zachęty do oddawania się wypoczynkowi na świeżym powietrzu z córeczką? Oczywiście, że tak.

Dlatego kiedy tylko nadarzy się okazja i znajdzie wolna chwila, Mariola z przyjemnością udaje się na spacer ze swą małą Halinką. Czyni tak nie tylko dla zdrowia córeczki i samej siebie, ale i z konieczności. Mąż, z zawodu lekarz weterynarii, nigdy bowiem nie ma na to czasu. Jako pracownik miejscowej całodobowej kliniki dla zwierząt „Vetrivers” całe dnie przesiaduje w przychodni, a bywa nawet, że wraca do domu stamtąd dopiero nad ranem.

W ostatniej jednak chwili, gdy Mariola przyszła z pracy — postanowiła zmienić zamiary. Jutro Wielkanoc. Teraz jest więc ostatnia chwila, aby dopiąć przedświąteczne sprawy i przygotować się na rodzinną uroczystość.

Na co dzień w pracach domowych oraz przy opiece nad dzieckiem pomagała Marioli pochodząca z Ukrainy Ludmiła. Tam, jak wiadomo, Wielkanoc przypada w innym terminie. Korzystając więc z faktu, że Ludmiła nie musi wyjeżdżać w te dni na święta do własnej rodziny, Mariola nie musiała spieszyć się do domu, mogła pozałatwiać szereg typowych dla siebie przedświątecznych czynności, czyli: zajść na koronkę do kościoła, pomodlić się za dusze rodziców, odwiedzić cmentarz… Tak więc, gdy wróciła do położonego daleko od rynku domu, przy małej cichej uliczce o nazwie nomen-omen „Cicha” — Wielka Sobota praktycznie dobiegała końca. Córeczka spała, w murach domostwa panował spokój i świąteczny porządek. I gdy złożyły sobie z Ludmiłą tradycyjne życzenia „wesołych świąt” — już po chwili mogła przystąpić do czegoś, o czym marzyła przez cały dzień: zaparzenia sobie swej ulubionej herbaty cynamonowej i posłuchania w spokoju dobrej muzyki. Oczywiście, posłuchania w samotności. Mąż przez cały wieczór i noc znowu będzie miał dyżur. Wróci z pracy dopiero na świąteczne śniadanie…

Podczas gdy czajnik radośnie furgotał — ona, Mariola, stała przy oknie i znużonym wzrokiem patrzyła na ciemne, pogrążone w marcowym śniegu osiedle, tylko miejscowo rozjaśniane poświatą ulicznych latarni. Przywykła do spędzania czasu samotnie. Od kiedy tylko pamięta, każde przedświąteczne wieczory mijały u niej podobnie: na oczekiwaniach i patrzeniu w okno. Teraz doszła do wniosku, może nawet i dobrze, że ma takie chwile przeznaczone tylko dla siebie. Przecież można podczas nich spokojnie przeanalizować cały swój smutek, poużalać się nad sobą, coś zaplanować, albo po prostu — pomarzyć. A marzenia zawsze pomagają. Pod mgiełką ich wyimaginowanych obrazków najsmutniejsze troski znikają. Dwa, trzy lata temu, gdy tak jak dziś, czekała na powrót męża z pracy — jej, samotnie przebywającej w pustym domu kobiecie, było naprawdę źle. Dusza miotała się, a serce zżymało z tęsknoty. Teraz jej serce też płacze, ale z zupełnie innego powodu, mianowicie z takiego, że bez męża jest jej… lżej! Bo co to za małżeństwo bez miłości? To nie małżeństwo, to męka! Po co jej takie? Kiedyś myślała, że swego męża będzie kochać do końca świata, ale dziś zdaje sobie sprawę, że pomyliła się. Musiało minąć wiele czasu nim zrozumiała, że to, co czuje do męża to w ogóle nie jest miłość, a strach… Strach przed samotnością!? Przecież nawet za mąż wychodziła głównie dlatego, że „już pora”. Chciała należeć do kogoś i chciała, aby ten ktoś był jej. Chciała temu ważnemu komuś dać swe ciepło i opiekę. Chciała mieć dzieci. Chciała poświęcić się w całości dla rodziny. I zapewne dlatego, aż do czasu narodzin córeczki potrafiła oszukiwać samą siebie, kreować swój własny mały światek i nawet być w nim szczęśliwą. Ale pewnego dnia przejrzała na oczy. Zrozumiała, że potrzebna jest — owszem: dziecku, domowi, miotle i garnkom, słowem — wszystkiemu, ale nie własnemu mężowi. Zrozumiała, że już dawno oddalali się od siebie, że zaczęli żyć odrębnym życiem i własnymi zainteresowaniami. On — pochłonięty bez reszty pracą praktycznie nie miał nigdy czasu, a prawdopodobnie i ochoty, aby zainteresować się, jak żyje jego żona, skromna pracownica stacji benzynowej w Starych Babicach i jak jego córeczka adaptuje się w osiedlowym, prywatnym żłobku…

Świst czajnika ostro wyprowadził Mariolę z rozmyślań. Wsypała do imbryczka łyżeczkę cynamonowej herbaty, dołożyła dwa plasterki pomarańczy, szczyptę rodzynek i wszystko zalała wrzątkiem. Otworzyła pokrywę Macbooka, przycisnęła włącznik. Podczas gdy system ładował się — wyjęła z kredensu mały talerzyk, nałożyła na niego kilka owsianych ciasteczek i odczekawszy krótką chwilkę, napełniła filiżankę aromatyczną herbatą. „Nie! Nie wolno aż tak bardzo zagłębiać się w sobie, bo to grozi kolejną rundą depresji, którą coraz trudniej będzie z czasem przewalczyć. — Skonkludowała. — Chyba słusznie doradzał Mietek i Joanna: muszę bardziej otwierać się na ludzi!”.

Nim ułożyła się z laptopem na rozesłanym łóżku — mały stolik z filiżanką i talerzykiem przysunęła tuż obok. Pierwsze, gdzie zaprowadziły ją ulubione ścieżki w krainę bitów, był oczywiście portal miłośników muzyki Fryderyka Chopina pod tytułem „Kurier Szafarski”. To oczywiście z tego powodu, że od czasów pamiętnego dla niej konkursu szopenowskiego, gdy drugie miejsce zdobywał jej ukochany Daniil Trifonov stała się zagorzałą miłośniczką tego portalu. Tylko tu mogła tak wiele naczytać się i nasłuchać swego muzycznego ulubieńca. Równolegle z „Kurierem” włączyła cyfrowe „Radio Chopin”, odgrywające przez okrągłą dobę, siedem dni w tygodniu, przede wszystkim nagrania Chopina. To był jej stały rytuał. Lubiła serfować przy dźwiękach muzyki klasycznej, przy muzyce Chopina w szczególności. Nie, nie dlatego, że po prostu lubi Chopina. Lubi — to za mało powiedziane. Ona go po prostu kocha! Jego dźwiękami mogłaby wypełniać i upiększać każdy swój wolny czas. Teraz właśnie, rozgłośnia nadaje wszystkie utwory mistrza Fryderyka, które mają w tytule słowo „wariacje”… I tak, właśnie oto zakończyły się „Wariacje na temat Paganiniego”, zaraz będą słynne „Wariacje B–dur op. 2 na temat „La ci darem la mano”, a potem jej najbardziej ukochane i najbardziej miłe sercu „Wariacje na tematy pieśni polskich”. To te z ulubionym tematem „Laury i Filona”… „Piękny wieczór!” — Zachwyciła się. Gdy słucha tych wariacji zawsze sobie wyobraża, że ten jawor, pod którym Laura spotykała się z Filonem, rósł gdzieś tu nieopodal, może nawet obok jej domu, a na pewno w pięknych rodzimych plenerach Starych Babic…

Gdy tylko strona startowa portalu „Kurier szafarski” wyświetliła się, już wiedziała, że dziś z kurierowania nici. Nie było na nim żadnych nowych topiców, żadnych nowych wpisów i przede wszystkim żadnych nowych wiadomości na poczcie. Zniechęcona chciała nawet trzasnąć macbookową pokrywą, zamykając dla siebie w ten sposób dostęp do świata bitów i wirtualnego życia, ale ponieważ nie chciało jej się jeszcze spać, postanowiła znaleźć jakiś nowy obszar swych internetowych zainteresowań. I wtedy przypomniała sobie rozmowę, jeszcze sprzed świąt, jaką Radek prowadził z Mietkiem na temat komunikowania się na internetowych forach randkowych. Stała gdzieś obok, zajmowała się swymi sprawami, gdy Radek przechwalał się przed starszym kolegą, którego, nie wiedzieć czemu, upodobał sobie nazywać Bogiem:

— Mówię ci, Bogu, jak ja to lubię! Taka frajda… codziennie na swym kompie widzieć nowe laski, a już szczególnie uciecha, gdy same piszczą, by wyrywać je w realu.

— Tak? — Odpowiedział Mietek — I co, i co potem z taką „laską” niby robić, gdy okaże się pasztetem? — Zaśmiał się — Od razu spławiasz, czy na siłę odgrywasz rolę zakochanego po uszy Romea?

— A czemu spławiać? — Zdziwił się Radek — Zanim zmawiam się z panienką, lukam na jej focię, proszę, by ewentualnie sama coś ze swego portfolio dosłała ekstra, a potem pogadam, pobajeruję i wóz, albo przewóz. Nigdy nie idę w ciemno.

Mariola pamiętała, iż wtedy zaśmiała się z obu przyjaciół, besztając ich, że poważne chłopy, a takie infantylne prowadzą rozważania.

— A nie lepiej po prostu i od razu poznać dziewczynę na spacerze, w kinie, w parku — no po prostu gdziekolwiek i w sposób naturalny spróbować zaskarbić sobie jej sympatię? — Spytała.

— Mariolcia! A ty co, zerwałaś się z choinki? — Żachnął się Radek — Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Ludzie przez Internet robią dziś wszystko. Nie tylko zakupy. Podobno nawet się rozmnażają — śmiał się chłopak. — A całkiem serio: wejdź sobie kiedyś sama na taki portal, a przekonasz się, ile tam podobnych tobie kobitek przesiaduje, wypatrując swego Romea… Uwierz! Tylko tam dziś ludzie poznają nowych kumpli i nowe kumpele, a nawet odnajdują prawdziwe, drugie połówki jabłek!…

„Połówki jabłek” — westchnęła, siedząc teraz przed laptopem Mariola. Ona już swoją ma. Ale czy to rzeczywiście ta właściwa połówka? Jak sprawdzić? „A co tam będę się zastanawiać? Na razie tylko się rozejrzę. Nic więcej. Nie tam, żebym od razu kogoś szukała… Absolutnie! Nie wierzę, że to kiedykolwiek akurat w moim przypadku mogłoby być jeszcze możliwe. Ale może, faktycznie, poznam przynajmniej jakiegoś ciekawego rozmówcę, który tylko i absolutnie tylko wirtualnie, na czas nieobecności męża, wypełni samotności czas? Kto wie? Co złego w tym, że się rozejrzę?…” I idąc za radą kolegi postanowiła zajrzeć na od dawna nieodwiedzany przez nią portal towarzyski. Co prawda ma świadomość, a nawet dobrze pamięta („mój Boże! Kiedy to po raz ostatni odwiedzałam takie strony? Pięć? Czy sześć lat temu? Ale na pewno jeszcze przed ślubem”), że na tego typu stronach różnie bywa i nie zawsze można liczyć na ciekawe, wyzbyte z hejtowania i emocjonalnego ekshibicjonizmu dyskusje. Za to jest chociaż pewność, że będzie co poczytać, a może i przy okazji szczerze się pośmiać?… Śmiech! No właśnie. Kiedy ostatnio się z czegoś śmiała? Nie pamięta…

No wreszcie i jest! Dobrze, że nie zapomniała loginu i hasła: Mariolka17, siedemnaście — czyli tyle, ile miała lat, dokonując rejestracji. W przeciwnym razie trzeba by na nowo zakładać profil i coś klecić. A ona tak nienawidzi tych sformalizowanych i nudnych czynności… „Dobrze! Wystarczy teraz wybrać odpowiedni topic i już! Ale jaki?” — Szybko przeleciała oczyma po zbyt długiej, jak na jej cierpliwość, liście. „Uff… ale tego obfitości. O! Może ten: Nauka + Filozofia + Socjologia… — Eee! Nie! Dziś nie mam głowy do filozofowania. A może tamten: Imprezy — gdzie warto się pojawić? — A gdzie tam!… Z kim niby miałabym pójść?… Hej! Jest chyba coś dla mnie: Po 30-tce ogólna dyskusja”. Nie zastanawiała się dłużej — kliknęła.

Uwielbiała ten moment, gdy oczom jej ukazują się do wyboru setki rubasznych tekstów, z których każdy może fascynować swą oryginalnością, humorem albo choćby i zacietrzewieniem. A tu jest ich w bród! O na przykład taki: „Co myśli kogut, gdy goni kurę? — Jeszcze jedno kółeczko i już ją mam!” — Zaśmiała się szczerze — „No, fajnie ktoś to sobie wymyślił!”. Zaczęła wgryzać się w kolejne posty i wypowiedzi. Najbardziej roześmiała się, czytając czyjeś zwierzenia na temat teściowej, która przyjechała w odwiedziny. Oto, żeby dobrze się zaprezentować, zięć zaprosił ją do muzeum. Chodzą po salach, oglądają eksponaty.

— To Rembrandt, mamo, po prawej Wyspiański…

— A to pewno Picasso?

— Nie mamo, to lustro…

Zaśmiała się, choć za chwilę spoważniała: „za ileś tam lat na pewno podobne dowcipy będzie wypisywał o mnie mój przyszły zięć”. Potem znów czytała, śmiała się, czasem poddawała sentymentalnym refleksjom i nawet nie zauważyła, jak duża wskazówka na zegarze wykonała pełny obrót.

Nagle na portalowym privie zamigotał i bipnął dżingielek. Podekscytowana uniosła się lekko z fotela. „Oho! Jakaś poczta! Ciekawe, od kogo?… — i szybko odczytała świetlący się po lewej stronie nick: Starwar191… — „Kurka wodna — zachwyciła się — ten jego star w nicku to chyba oznacza gwiazdora, no bo star — gwiazda, a to „war” — to prawie pewne, że jest z Warszawy. No jasne! Stąd i Starwar. Tylko, co niby znaczy te 191? Ludzie chyba nie żyją tak długo?…” — I zachichotawszy z własnego dowcipu, od razu kliknęła w zamkniętą kopertkę. Łapczywie przebiegła oczyma po niedługim tekście. Oniemiała z zażenowania:

— I co, dupeczko, myślisz, że jak ukryjesz się pod nowym nickiem, to możesz teraz bezpiecznie z innymi gruchać i robić im laski? Widzisz? I tak przede mną nie uciekniesz!… Dawaj, zaraz będziesz ciągnąć mi tu druta!

Aż z wrażenia bezwładnie przysiadła na fotel.

— Hej, kolego, co to za impertynenckie brednie? — Wzburzona natychmiast odpisała i jakoś tak na duszy ją zabolało…

Przecież jutro jest wielkie święto, a ona zalogowała się tutaj w dobrej wierze, nikomu nie zamierzała wadzić, o nic nikogo nie prosić, nie narzucać się. I co? Do niej takie teksty? Z jakiego powodu? „A w ogóle, co to do cholery za post?! Żeby jakiś erotoman zwyzywał mnie od dupeczek?!” — Zniesmaczyła się w myślach.

— Coś ci się, kolego pomyliło — dopisała po chwili, próbując stłumić w sobie narastające oburzenie.

— No, co ty? — Natychmiast zareplikował.

— Znajdź sobie swą „dupeczkę” w realu i namiętne wywody oznajmiaj jej osobiście, w cztery oczy, a nie jak infantylne strachajło wirtualnie przez monitor! — Szybko odpisała. A po sekundzie dodała jeszcze: — A obrażać uczciwą kobietę mężczyźnie nie wypada!

— Och, przepraszam ciotkę. Nie wyglądałaś na taką. Mea culpa! I te jakieś Stare Babice. Czy tam same stare baby mieszkają? Chyba nie, sądząc po twym nicku i żywiołowości.

„Ciotka? Jeszcze nie mam trzydziestki i już uznaje za ciotkę? To jakiś emocjonalny wampir, emanujący wyłącznie inwektywami!” A poza tym, co za jakieś? Jej miasteczko jest bardzo piękne i na żadne inne za nic w świecie, by go nie zamieniła.

— Nie powinno się nikogo od razu wyzywać, jeśli ktoś nie daje powodu. — Postanowiła na zakończenie konwersacji pouczyć impertynenta.

— Daje, nie daje. Dla mnie było wszystko jasne.

— Drugiego zdania nie rozumiem. — Sama nie wiedziała, po co nadal do niego pisze. Co tam wariacje Szopena z radiostacji „Chopin”, ona to dopiero teraz sama pakuje się w wariacje…

— Wy, kobitki, niczego nie rozumiecie.

— A czy próbowałeś kiedykolwiek normalnie z tymi „kobitkami” porozmawiać, a nie od razu dawać nogę, widząc łzy w ich oczach?

— I co, że niby z wami warto gadać? Wy same sobie wymyślacie dręczydła i my, mężczyźni potem musimy je znosić. Nie, to nie dla mnie.

— Kierujemy się rozumem i emocjami. Jak nie mamy powodu — niczym nikogo nie dręczymy.

— Już my, faceci wiemy, czym się kierujecie.

Była zaskoczona, jak samoistnie brnie w tę nieoczekiwaną, krnąbrną znajomość. Wewnątrz niej wszystko zaczęło się kotłować i rozdźwięczały się wszystkie ostrzegawcze dzwoneczki. Dziwne to dla niej było doświadczenie. Zupełnie nowe i inne od dotychczasowych. „Co robić? On, przecież to widać, bardzo ostro i jawnie kluczy, na coś liczy, to jasne… Poza tym — chyba to jakiś prymityw. Można posłać go do stu diabłów. Okay! Tak najprościej. Bo urobić takiego faceta jest i będzie bardzo trudno, choć, co tu dużo gadać — trochę to i kusi!” I napisała pierwsze, co przyszło jej do głowy:

— Napijesz się herbaty?

— Chętnie — po krótkiej chwili odpisał.

— Jaką chciałbyś?

— A jaką proponujesz?

— Cynamonowa z pomarańczą i rodzynkami.

— Oryginalne ziółeczka.

— To chcesz?

— Dawaj! Chcę. A z czym ją podasz?

— Z owsianymi ciasteczkami.

— O tej porze nocy!? I nie boisz się o figurę? Albo już ci ona obojętna?

„Znów szpilki…” — Pomyślała z mini-rozżaleniem.

— Mam dobrą przemianę materii i nie boję się kalorii. A poza tym to dietetyczne łakocie.

— Ok! Poczęstuj mnie kilkoma.

Czas konwersacji z nieznajomym zleciał jak jedna chwila. Mariola ze zdziwieniem skonstatowała, że tak naprawdę pod osobą cynicznego impertynenta chował się bardzo wrażliwy chłopak, o imieniu Darek. Podobnie jak ona rozkochany w muzyce, choć gdy zadała pytanie o ulubionego kompozytora, trochę nie wiedział co odpowiedzieć. Pendereckiego pomylił z Paderewskim i w ogóle zaczął kluczyć. Nim jednak nagadała się z nim do syta, jej rozmówca nieoczekiwanie zniknął „online”. Czekała jeszcze minutę, aż w końcu sama wyszła z portalu, choć za moment wróciła i napisała mu końcową, krótką wiadomość: „Miło było poznać”. Za jakiś czas nadeszła odpowiedź: „Wzajemnie”, co w jakiś sposób sympatycznie ją usatysfakcjonowało.

Wysłuchała do końca swych ulubionych wariacji Chopina, tych z motywem Laury i Filona, po czym ostatnim spojrzeniem, upewniwszy się, że rozmówca nie jest już w sieci, zamknęła pokrywę laptopa i wskoczyła pod kołdrę. Długo się wierciła, bo ta dziwna, nowa znajomość nie dawała jej spokoju. Pochłonięta rozmyślaniem nie zauważyła, jak zasnęła.

Rozdział 6

Tylko kilka przecznic oddzielało Wielisławę od domu Joanny. Najpierw będzie rondo, potem krótka droga w stronę rynku, tam — lekko w prawo, znów rondo i ulicą Sikorskiego do poprzecznej: Tulipanowej. Spojrzawszy na opustoszałe miasteczko, ruszyła pewnym krokiem, planując przemierzać trasę, jak zwykła była zawsze czynić późnymi wieczorami: od jednych oświetlonych okien do drugich. Nie zamierzała powstrzymywać łez, które cisnęły się już do oczu niszczycielską falą. Nie mogła przecież zaprzeczyć, że jej nadzieja na coś wielkiego i niecodziennego po raz kolejny legła w gruzach. „Nic to” — zwykła pocieszać się w takich chwilach: „rozczarowania hartują. Co cię zniszczy — to wzmocni.” Dlatego nie będzie się dłużej martwić tym, co iluzoryczne, co nieuchwytne. Nie będzie użalać się nad spotkaniem, które miało być, a nie odbyło się. Zatem, niech sobie będzie, co ma być. Niech sobie będzie, jak jest. Nie jej mężczyzna. Nie jej przeznaczenie. Nie jej święto…

— Hej! Ale jestem szczęśliwy, Wika! — Czyjeś silne ręce jednym zdecydowanym ruchem objęły Wielisławę od tyłu i przytuliły do siebie. Czyiś gorący oddech zaczął palić ją po policzkach a głos stłumionym echem rozbrzmiał w jej migoczącym ze strachu sercu.

Ostrożnie zerknęła przez ramię i aż obiema rękoma przykryła usta, żeby nie krzyknąć ze zdziwienia.

— O mój Boże!… — Szepnęła ostatecznie, prawie bezgłośnie, przez skórzane rękawiczki. — Patryk Trazom! A ty, skąd tutaj, przyjacielu?

Absolutnie. Nie ma dwóch zdań w tym temacie. Koniec, kropka. To najdziwniejsza Wielka Sobota w jej całym życiu. Najdziwniejsza i najbardziej osobliwa…

Młody człowiek, w którym rozpoznała swego przyjaciela z dzieciństwa, zza szkiełek okularów w złotych oprawkach patrzył na nią swymi pięknymi kasztanowymi oczyma. Patrzył i jeszcze mocniej obejmując, zaczął ją przyciskać do swego torsu. Jego ciemne z lekka kręcone włosy ledwo dostrzegalnie powiewały na wietrze, a płatki śniegu pozostawiały na nich swój krystaliczny blask. Tej nocy ona już była gotowa zrezygnować ze wszelkiej magii, a tu: proszę! Trzeba będzie uwierzyć w nią na powrót. Dlaczego? Bo doznanie szczęścia bycia w ramionach Patryka — raz pierwszy od ponad trzech lat — to przecież magia! Tym bardziej magia, bo doznawanie nawet odrobiny szczęścia w przededniu Wielkiejnocy — jest magią najprawdziwszą. Bo teraz już inni bliscy jej ludzie nie mogą obejmować jej równie silnie i czule. Nie mogą patrzeć z takim ciepłem i radością w oczach. Po prostu nie mogą być obok. Po prostu dlatego, że ich tu nie ma…

— Pat! O kurczę! Naprawdę wystraszyłeś mnie na zabój! — Krzyknęła, lekko uderzając go w ramię, a potem szybko skryła twarz w szerokim torsie przyjaciela. — Od kiedy tu jesteś, w tych naszych Starych Babicach?

— Dziś w południe przyleciałem rejsowym z New York na Chopina. Potem odprawa na lotnisku, pół godziny taksówką i byłem już u siebie, to znaczy w Babicach, u rodziców. Wiadomo: rozmowy, obiadek i takie tam rodzinne bla, bla, bla i pierdoły… Na szczęście po kolejnej godzinie udało mi się wymknąć z domciu i na skrzydłach lecieć do… do mojej dziewczyny ze świątecznymi życzeniami — nieco cofnął się, aby spojrzeć w jej twarz — I co? Nic mi nie powiesz? — Skierował w jej oczy swe przenikliwe, pytające spojrzenie. — Twoja mama szaleńczo kochała ten dom, dlaczego go sprzedaliście?… Najpierw obszczekały mnie jakieś obce psy, potem otworzyła mi furtkę ufryzowana damulka i powiedziała, że dawni właściciele już tu nie mieszkają. Na szczęście przypomniała sobie, gdzie pracuje twoja szefowa Jaśka… że na stacji BP. A ja pamiętam, że BP w Babicach nigdy nie było. Dopiero ktoś inny mi podpowiedział, że owszem, owszem teraz jest BP, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej Orlen. I jakoś w końcu trafiłem. I przespacerowałem tutaj, aby prosić ją o numer komórki do ciebie… No właśnie, Wiko, zmieniłaś numer i nic mi nie powiedziałaś? Ładnie to tak, kumpelko?

— Joaśka…

— Co Joaśka? — Uniósł brwi zdziwiony.

— Moja przyjaciółka, która pracuje ze mną na stacji BP ma na imię Joanna, nie Jaśka — Przetarła zmęczone oczy i zaczęła w myślach zliczać roztapiające się na jego ramieniu śniegowe płatki, od czasu do czasu, dotykając ich palcem.

Nie mogła uwierzyć, że on nadal o niczym nie wie. Chociaż, co tu się dziwić? Jest mało prawdopodobne, aby jego rodzice uznali za potrzebne opowiadać mu o wszystkim. I nie daj Boże! Odciągnąć go tym samym od zajęć na Harvard Medical School w Bostonie?! Jest przecież pewne na dwieście procent, że gdyby dowiedział się o śmierci jej mamy i taty, od razu rzuciłby w cholerę te studia (no dobra: przynajmniej przerwał na jakiś czas), aby wesprzeć ramieniem biedną dziewczynę, w końcu było nie było: jego chłopięcą, ale „prawie prawdziwą narzeczoną”. Kiedy się widzieli po raz ostatni? No rzeczywiście — dawno. Niemal cztery lata temu, tuż przed jego wylotem do USA. Ledwie parę tygodni przed jej rodzinną tragedią… A wcześniej? Wcześniej znali się od dwunastego roku życia, to jest od dnia, gdy wraz z bratem i rodzicami, to jest cała rodzina Ośmiańskich przeprowadziła się z małych Słubic nad Odrą do równie małych Starych Babic pod Warszawą. Jej tatuś zakończył służbę wojskową pogranicznika i założył tu z mamą dobrze prosperujący interes transportowy. (Szkoda tylko, że tuż przed ich śmiercią interes splajtował, a rodzice, na domiar złego, zdążyli się jeszcze zadłużyć. Teraz Wielisława z bratem wciąż musiała spłacać ich niemałe kredyty). Już następnego dnia po przeprowadzce zaprzyjaźnili się z niezwykle sympatyczną rodziną państwa Trazom. Bardzo szybko młodzież i dorośli znaleźli ze sobą wspólny język. I nawet nie zauważyli, jak obie rodziny zaczęły spędzać ze sobą prawie każdy wolny czas. Cieszyli się wspólnymi piknikami, grillami, kolacjami, a czasem nawet wspólnie spędzanym świętami. Jej przyjaźń z ich mądrym i przystojnym synem była szczególnie intensywna. I, jak to się mówi: dobrze rokowała. Gdy byli podrostkami razem z Patrykiem obiecali sobie, że gdy będą pełnoletni i ukończą studia pobiorą się. Trzy lata później ten jej „prawie prawdziwy narzeczony” — Patryk, młody mężczyzna wylatywał z lotniska Chopina w Warszawie na podbój słynnej amerykańskiej uczelni Harvarda. Jej „przyszły mąż”, który marzył o zostaniu kiedyś sławnym kardiochirurgiem opuścił rodzinne Stare Babice. Miał tu nigdy więcej nie wrócić. Zaplanowali, że to ona dołączy do niego, gdy tylko uzyska dyplom lingwistki na londyńskiej prestiżowej uczelni. Ale cóż… Plany spaliły na panewce. Ugrzęzła w kraju. A tu, dziś, proszę…

— Ej! Nadal czekam na odpowiedź. Zapomniałaś, o co zapytałem? — Patryk skierował na dziewczynę swój przenikliwy wzrok, próbując złapać jej błądzące gdzieś daleko spojrzenie.

Ależ chciało jej się teraz uciec. Gdziekolwiek. Nie oglądać się na nic. Uciec od tych ciągłych pytań i współczucia. Jeśli opowie mu o wszystkich zdarzeniach z ostatnich lat, to zepsuje święto nie tylko sobie samej, ale i jemu. To pewne…

— A musimy teraz o tym mówić, Pat? Szczerze powiedziawszy, zamiast rozmowy wolałbym przywitać się z moją miękką poduszką — i poprawiwszy czerwony beret, z poczuciem przewinienia podrapała się po czubku nosa — moja głowa jest jak napompowany balon, jeszcze kilka słów i eksploduje. Please! Zlituj się dziś nade mną…

Nagle za plecami usłyszała stłumione kroki i cichy kaszel.

— Ledwie co odstawiłem samochód na sąsiednie podwórko, a ciebie, proszę, już zaaresztowano… Wiedziałem, że nie można zostawiać tak cennego obiektu bez opieki… — Odwróciła się na dźwięk znajomego głosu i… zapomniała o oddychaniu. — Wszystko w porządku, Wielisławo?

Janusz patrzył nieufnie na trzymającego ją w ramionach młodego mężczyznę, jakby zamierzał przygotowywać się do ataku. „Wdech i wydech, Wiko, no już! — Przymuszała się w myślach — Weź oddech, inaczej serce się zatrzyma”.

— Tak. Oczywiście. Wszystko w porządku — na szczęście zdołały ulecieć z niej słowa na jednym tchu.

Jeszcze nie zdążyła dokończyć zdania, a już uwolniła się z rąk Patryka. Nawet przez chwilę sama się zastanowiła, dlaczego tak szybko? Bała się, że tamten będzie zazdrosny? No chyba nie?! A jednak tak. Szaleństwo. To święto zaczyna nabierać poważnego przyspieszenia. Wchodzić na wariackie obroty, mówiąc ściślej.

— Moja oferta wciąż jest aktualna, Wielisławo. Jeśli zmieniłaś zdanie, to…

— Nie zmieniałam — odpowiedziała dziwnie szybko, całkowicie zaskakując zwięzłością wypowiedzi swego najnowszego znajomego, krępującym wzrokiem patrząc jednocześnie na Patryka. — Wybacz Pat, ale obiecałam Januszowi dotrzymać towarzystwa w to magiczne święto. Januszowi, czyli — i skinęła głową na Janusza — właśnie temu zasępionemu mężczyźnie… — Patryku to jest Janusz. Januszu, to mój przyjaciel Patryk. — Przedstawiła obu mężczyzn. — Przyjdź jutro do mnie na stację, Pat i porozmawiamy spokojnie o wszystkim, dobrze?

Jej strategiczne posunięcie w celu uniknięcia rozmowy na przykre tematy, można uznać, zwieńczone zostało taktycznym, chwilowym sukcesem. Rozczarowany Patryk najpierw poprawił nieco okulary, a potem przygryzł nerwowo dolną wargę, by następnie rozejrzeć się wokół. Nie, ona Wielisława nie bała się go obrazić, bardzo wątpiąc, czy w jego nobliwej głowie były sprecyzowane jakiekolwiek plany na dzisiejszy wieczór. W jakiś sposób, rzecz jasna, odnoszące się do jej osoby. To przecież Patryk Trazom — ulubieniec dziewcząt z dobrych domów, wyraźnie już bardziej dojrzały i jeszcze bardziej atrakcyjny, niż ten niesforny młodziak z okresu dzieciństwa. Po niespokojnym podrostku nie zostało w nim ani ryski. Miękkie linie twarzy stały się teraz bardziej męskie, z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, a do tego teraz ta jeszcze doskonała, wypielęgnowana skóra (nie to, co ta kiedyś: najeżona młodzieńczym trądzikiem) i melodyjny głos. Jedenaście punktów na dziesięć. U takiego ciacha na pewno jest na rozkładzie niejedna szlochająca za nim panna, która tylko czeka na obiecany telefon. To właśnie cały Pat: książę i poeta w jednym. Ją — Wielisławę, w każdym razie nie dziwiło, że taki, dla wielu dziewczyn bezsprzecznie „książę z bajki”, przez cztery lata nie odwiedził swej „poddanej” w dalekich, prowincjonalnych Starych Babicach.

— Nie ma sprawy, Wiko. I tak miałem jeszcze w planach odwiedzić kilku przyjaciół — poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się sztucznie — wpadnę do ciebie zaraz po świętach, bo mam kilka zobowiązań rodzinnych, okay? Aha! Zostaw mi swój nowy numer komórki. Nie chciałbym ponownie wcielać się w rolę oficera śledczego.

Podał jej iPhone (w kolorze różowego złota), a ona posłusznie wpisała mu odpowiedni numer. Gdzieś pod sercem zwijało się w kłębek nieprzyjemne uczucie, jakby rozmowa nie skończyła się tak, jak by tego chciała. Właśnie oto przekazała Patrykowi bez słów smutną wiadomość, że jej los nie mieni się tymi samymi barwami, co jego telefon i nie ucieszy Pata, gdy pozna szczegóły… Ta opustoszała ulica i wieczór przed świąteczną, uroczystą niedzielą — to nie jest ani najlepsze miejsce, ani najlepszy czas na takie historie. Smutne historie, które zawracają do bolesnej przeszłości. Wolała przemilczeć je właśnie tego specyficznego dnia i spróbować szczęścia z intrygującym nieznanym mężczyzną, który nie będzie jej pytać o rodziców. Wierzyła w to.

— Uważaj na siebie — szepnął do jej ucha Patryk i gdy pocałował ją w policzek, tak jak zwykł był czynić jeszcze przed wyjazdem na studia, zamknęła oczy. Dokładnie tak samo, jak zwykła była czynić w tamtych czasach.

Patryk Trazom zniknął za rogiem, zostawiając ją samą z bardzo tajemniczą i jakąś taką nierealną męską zjawą. Jak nazwać motyle w żołądku, które stukają swymi skrzydełkami o czyjeś wnętrze? Jak nazwać miły ból w klatce piersiowej, który przemawia do serca i powoli ścieka dokądś, do dołu? Być może to po prostu romantyczne przeczucia, emocje i oczekiwanie czegoś niecodziennego — i wszystko razem zmiksowane na koktajl?

— Myślałam, że sobie poszedłeś — próbowała swe słowa ubrać w słuszną pretensję, ale zabrzmiały jak zwykła prawda.

„Niech to szlag! — Dorzuciła w myślach. — Teraz on pewnie sądzi, że usprawiedliwiam się z powodu niewinnego spotkania i rozmowy z najlepszym przyjacielem. Świetnie! A w ogóle to ten Janusz zjawił się mimo wszystko dość niespodziewanie i co gorsza wziął mnie za rękę, by przeprowadzić przez pustą ulicę na drugą stronę. Zaskakuje mnie takim nieoczekiwanym tupetem, ale sama nie wiem: ze strachu? Z ekscytacji?”

— Chcę ci pokazać niedaleko stąd pewne miejsce, gdzie magia Wielkiejnocy i prawda łączą się we wspólnej bajce — puścił jej dłoń, biorąc sobie jednocześnie jej rękę pod ramię — Czy byłaś kiedykolwiek na tutejszym cmentarzu?

„On chyba żartuje. On na pewno żartuje! — Poprawiła swe własne myśli. — Nie ma takich przypadków!”

— Jeśli zaraz jeszcze powiesz, że masz tam ukryty zakątek, walnę głową o to metalowe ogrodzenie — i wskazując palcem na ogrodzenie po prawej, klęła los za to, że odbiera jej nawet tak maleńką radość, jak ta nobliwa cmentarna przystań, dla jej skołatanych myśli na wyłączność.

Jej zdaniem to jest po prostu nie fair. Myślała, że miejscowe legendy o nieboszczykach przechadzających się po cmentarzu ciemną nocą, skutecznie odstraszają innych ludzi od tego pięknego miejsca. Tymczasem Janusz, idąc po wąskiej alejce bezpośrednio przed nią, zatrzymał się niespodziewanie, powodując, że czy chciała tego, czy nie „zaparkowała” na jego plecach. Odwrócił się do niej i uniósł brwi. „Bóg! No, wyglądał jak Bóg” — pomyślała. Wyglądał tak atrakcyjnie, że była gotowa zatrzymać na nim swój wzrok po wieczność. „Nie, on jest zdecydowanie z innej planety” — Sarkazmu w jej myślach było więcej, niż wystarczająco. „Boże, jak ja lubię wymyślać sobie obawy!”

Tymczasem Janusz potrząsnął tylko głową i jakby czymś rozczarowany uśmiechnął się melancholijnie.

— Dlaczego mnie tam prowadzisz? — Wyrwało się jej gwałtownie, zanim zdążyła ugryźć się w język. Cóż… Myśli jawnie wyprzedzały rozum. — Znam bardzo dobrze ten cmentarz, nie ma tam nic niezwykłego, oprócz wygodnych pustych ławeczek — I urwała, zdając sobie sprawę, że brzmi to dość dwuznacznie. Spojrzał na nią pytającym wzrokiem. — Nie! To nie to, co myślisz! — Ze wstydem kontynuowała — I w ogóle… tfu, tfu! Zapomnij!

— Boisz się mnie? — Jego oczy znów stały się delikatne, zwiewne, nierealne. Szczególnie, w przyćmionym świetle lamp ulicznych. Jak można byłoby się kogoś takiego bać?

— Nie wiem, a powinnam?

— Mogę cię zapewnić, że na pewno cię nie skrzywdzę. Zresztą, dzisiaj mamy Wielką Sobotę.

Janusz uśmiechnął się i ruszył znów przed siebie. Być może czekał, że pójdzie za nim bez zaproszenia i wtedy będzie miał pewność, że to jak najbardziej jest jej świadoma decyzja.

— Znaczy się, od wtorku po świętach powinnam zacząć się ciebie obawiać… Tak?

Szła wciąż za nim, patrząc na połyskujący pod stopami śnieg. Ponownie ostre hamowanie i ponownie na przestrzeni ostatnich pięciu minut jej czoło musiało przywitać się z jego kamiennymi plecami. „Konieczne trzeba udzielić rady facetowi, aby wcześniej wydawał jakieś ostrzeżenia przed nieoczekiwanym przystankiem” — utyskiwała w myślach.

— Skąd taki wniosek? — Tym razem jego twarz wyrażała całkowite zaskoczenie.

„Niech zgadnę, pewnie teraz dokonał analizy poziomu mojej inteligencji” — pomyślała.

— Mówiłeś, że mnie nie skrzywdzisz, bo dzisiaj jest Wielka Sobota. Tak więc, jeśli rozumować logicznie, to od wtorku staniesz się automatycznie groźny. Czyż nie? — Starała się nadać swej twarzy nieczytelny wyraz, aby ukryć przed jego oczami oznaki intensywnego myślenia.

Janusz ponownie podrapał się po głowie i wziął ją za rękę. Ciekawe, jak serce może wybijać, aż taki rytm, który teraz odzywa się w jej uszach? — Nigdy nie przypuszczała, że to możliwe… Wydaje się, że zrywa się do panicznego ataku lub zadławienia tsunami tęczowych emocji. Jak ostatecznie? — Jeszcze nie zdecydowała.

— Dziwna jesteś — powiedział i tak jak wcześniej znów patrzył przed siebie — ale wiesz co? To naprawdę cholernie mnie rajcuje. Jak i cała ty…

Być może za taką frazę mogłaby go całować do śmierci i nawet umrzeć w jego silnych ramionach. Wewnętrzny głos zamruczał w jej głowie, podśpiewując jakieś słodkie melodyjki, a twarz pokryła się zadowolonym uśmiechem. Tak, ten mężczyzna potrafi mówić kobiecie odpowiednie słowa. Co do tego — była już przekonana. Po dwakroć.

Rozdział 7

Wielisława dobrze znała ten starobabicki cmentarz, przy ulicy Majora Hubala Dobrzańskiego, ale nawet nie podejrzewała, że o tej porze roku, a dokładniej późnym wieczorem w przededniu Wielkanocy może tu być tak pięknie! Jeszcze piękniej niż w każdą inną zwykłą noc. Absolutnie. Naprawdę bajkowo. Widok setek palących się na grobach świeczek i girlandy wielkanocnych ozdób dekorujących nieodległą ulicę, dosłownie zapierał w piersiach dech. Dekoracje błyszczały setkami pasemek i kolorów, jeden za drugim, w usystematyzowanym korowodzie blasków. Siedzieli na jednej z przyalejkowych ławeczek, na mini wzgórku, a przed ich oczami roztaczał się, oprócz widoku na ulicę i kopułę kościółka, widok na kilka prywatnych posesji. Marcowy śnieg prawie nie pokrywał dachów, topił się gdzieś w połowie drogi, upodabniając roztaczające się przed nimi obrazki do świątecznych pocztówek. Intensywnie zharmonizowana ciemność w pobliżu szarych chmur, bezradnie rozpraszała się w migotliwym świetle latarni. Aż samoistnie zachwycały się oczy od oglądania tak hipnotyzującego piękna. Była wdzięczna Januszowi za to, że Wielka Sobota wreszcie przestała być dla niej smutnym świętem wspomnień. Niby taki jeden mały drobiazg, który nie kosztował nawet przysłowiowej złotóweczki, a ocalił ten zwyczajowo katastrofalny dla niej wieczór.

— Często tu przychodzisz? — Spojrzała na Janusza, który tymczasem w zamyśleniu przebierał palcami.

— Nie. Zawędrowałem tu przypadkiem, rok temu, w tym samym dniu, co dziś.

„Być może nadszedł czas, aby ustalić tradycję wielkosobotnich spotkań na cmentarzu?” — pomyślała. Jej serce stukało ciszej niż kiedykolwiek. „Czyżby on naprawdę był aż tak samotny? Jaka kobieta w tym głupim świecie wypuściła takiego człowieka, pozwalając, aby tak siedział na zimnej ławce?” Patrzyła na jego profil, który wydawał się być po prostu boskim i po raz pierwszy nie wiedziała, co powiedzieć. Współdzielić jego smutek, czy powiedzieć, że jeszcze na pewno znajdzie tę, która go uszczęśliwi? Rozum szybko odwiódł ją od złego przedsięwzięcia i zmusił do kapitulacji. Poddała się.

— Zwykle przychodzę tu, aby być z dala od wszystkich żywych ludzi — powiedziała prawie bezgłośnie, patrząc na przejeżdżające sporadycznie w oddali samochody — choć to dziwne, bo ostatnio po prostu robię wszystko, aby być sama. I nie wiem, dlaczego?

Przysunął się bliżej, przywierając teraz do jej ramienia. Ten niewinny dotyk odezwał się w niej milionami igiełek, przesuwającymi się po skórze i wiele mówił. Mówił o tym, że „wpadła w sidła”. Na całego.

— Według mnie czasem cisza jest konieczna, aby pozostać w unisono — i uważnie spojrzał w jej oczy — no wiesz, unisono w harmonii z tą wewnętrzną ciszą… — doprecyzował.

Wie o tym. Gdy w umyśle zastój, podczas gdy wszystko wokół hurtowo cieszy się życiem, chce się znaleźć coś, co przydaje spokoju i pogody. „Powiedziałam mu już, że jest z innej planety? Jakby nawet tak — to warto powtórzyć te słowa!”

— Tak. Jeśli byłoby to konieczne, można jednym zdaniem opisać cały rok mojego istnienia — i odwróciła oczy, mając nadzieję, że w ten sposób nie dojrzy w nich jej naiwnej miłości i podziwu.

— A w życiu! Nigdy nie uwierzę, że taka dziewczyna jak ty może być dobrowolnie samotną! — I zmarszczył swe grube brwi, eksponując w ten sposób swój słuszny gniew — jeśli to prawda, to faceci są idiotami. Mówię szczerze! Jak można było pozwolić, abyś świętowała Wielką Sobotę z obcym psem i wystygłymi pierogami z cebulą? — Szczyt cynizmu!

— Sam powiedziałeś, że jestem dziwna.

I podniosła oczy w kierunku ciemnego nieba.

Starała się nie okazywać swej słabości i zdenerwowania. Nie chciała mu powiedzieć, że to ona sama odprawiała z kwitkiem niejednego faceta, który przedstawiał się jako książę na białym koniu, choć w rzeczywistości nie dostawał nawet do siodła.

— No tak. Ale jeszcze powiedziałem, że mnie cholernie rajcujesz, jeśli pamiętam.

I chyba właśnie w tym momencie w jej głowie przegrzał się ostatni bezpiecznik. Być może akurat w chwili, gdy Janusz lekko osunął krawędź kołnierza, opływając gorącym oddechem po jej szyi. Bez pocałunku, bez cienia wulgarności. Po prostu — gorący oddech, który przybywał ostatnim gwałtownym impulsem powietrza z jego płuc.

— Nie wzięłaś szalika, a robi się chłodno — szepnął do jej ucha, przesuwając dłonią po jej plecach.

Nie, ostatni bezpiecznik przegrzał się właśnie teraz. Pocałunek nie kazał na siebie czekać i Janusz rozpoczął swą nieśmiałą drogę, zaczynając od policzka. Mężczyzna powoli przemieszczał usta, jakby w obawie przed jakimś uszkodzeniem. Jakby milcząco pytając o zgodę. I udzieliła jej, tej zgody, chowając do kąta wszystkie swe święta zasady o trzech randkach. Ukrywając w ciemnościach umysłu wszystkie ostrzeżenia. Chciała tylko poczuć się potrzebną, pożądaną i piękną. Chciała wierzyć, że nawet jednorazowe spotkanie może być nieśmiertelne.

Janusz doskonale całował. Delikatnie podtrzymując podbródek, wpijał się ustami w jej usta, łagodnie i równomiernie, pozostawiając słodki smak na języku. Ona — Wielisława, śmiała teraz postawić tezę, że tak całują tylko arcymistrzowie-wirtuozi. Właśnie tak, jak zrywane przez wichurę dachy. Jak miała ponownie włączyć świadomość i oderwać się od jego ust? Jak miała przezwyciężyć pragnienie, z którym wcale to a wcale nie zamierzała walczyć? Co zrobić, jeśli ogarnia kogoś gwałtowna namiętność, doprowadzając krew do wrzenia? To było takie słodkie, że jej zahamowania starły się na proch.

Tak. Oczywiście, że była świadoma tego, co się z nią działo, gdy przekręcała klucz w zamku i gdy reagowała na każdy dotyk dłoni Janusza. Dokładnie pamięta swe słowa, gdy powiedziała, że salon jest tuż za korytarzem. I już po chwili jego palce zręcznie rozpinały guziki jej białej koszuli, a pocałunki delikatnie pokrywały szyję i obojczyk. I po dalszej chwili pocałunki opuściły się do piersi, ścierając ostatnie krople jej samokontroli. Zdjął z siebie sweter wraz z koszulą, ukazując doskonały tors, który chciałoby się lizać, jak pyszne lody. Nigdy wcześniej nie doświadczyła tak silnego pragnienia. Nigdy wcześniej nie straciła tak łatwo opanowania, mając nadzieję, że zawładnie nią taki mężczyzna, jak on. A on — złapał ją właśnie pod biodrami i delikatnie położył na łóżku, nakrywając swym gorącym ciałem. Wydawało się, że za chwilę spali ją żarem. Że nie przetrwa pod jego pieszczotami, że nie będzie mogła więcej patrzeć mu w oczy, po takim szczerym uniesieniu. Ale powstrzymywać się — to była ostatnia rzecz, której chciałaby teraz zaznać. „Do diabła z moralnością!” Chciała zakończyć to „januszowe święto” tak, aby miała o czym wspominać przez cały przyszły rok, a może i całe życie?!…

Kiedy jęki głośno zaczęły wyrywać się z piersi, on — ostrożnie tłumił je pocałunkami. Stonowane drżenia coraz bardziej przechodziły w wyrazisty, wzmocniony rytm, wybijając z głowy ostatnie myśli. Jej oczy przesłaniała zasłona przyjemności, a zęby wpijały się w silne męskie ramiona. Chciała krzyczeć, ale wydawała jedynie słodkie jęki, kwiląc coś mu szeptem prosto do ucha. Poruszając się zgodnym rytmem, zapominając o ostrożności przybliżali się do szczytu rozkoszy. Janusz silnie ścisnął jej włosy, odrzucając głowę do tyłu. Ona zaś podstawiała jego ustom bezbronną szyję. Zaczął przygryzać jej delikatną skórę, pozostawiając grube ślady jako pamiątki po sobie. Wymawiał jej imię w pełnym brzmieniu, gdy ciało eksplodowało ogniem. A ona — rozpuszczała się w jego głosie. Namiętnie. Również w pełni…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 35.75