Rozdział 1
Gdy skończyłem wczorajszy list rozebrałem się i położyłem do łóżka. Byłem bardzo zmęczony. Pewnie pogoda dawała znowu znać o sobie spadającym ciśnieniem. Myślałem, że zaraz zasnę, ale tak jednak nie było. (por. Bolesław Prus „Lalka”, str. 472: „Potem noc i sen… Nie, to nie sen, to tylko apatia.”) Leżałem więc na boku i wpatrywałem się w okno. Gdy zgasi się światło w pokoju to się wtedy okazuje, że za oknem wcale nie jest tak czarno jak się myślało. Wszystko to przez oświetlenie miasta. Blask rozpływa się w powietrzu jak zapach kwiatów. Postanowiłem policzyć te kwiaty, ale się pogubiłem. Potem spadła gwiazda. Może to był anioł? (por. jak wyżej, str. 566: ”[…] na niebie urwała się jedna gwiazda i spadła gdzieś za drzewami.”) Gdyby to była strona 666, wtedy musiałby to być anioł. Upadły anioł.
Leżałem więc w łóżku i przysłuchiwałem się dochodzącym zza okna odgłosom. Bardzo często tak robię. Uwielbiam słuchać. Czasami nie pozostaje mi nic innego jak tylko słuchać odgłosów. To również może być pasjonujące. (por. jak wyżej, str. 753: „Leżał spokojnie, nie myślał o niczym i tylko ciekawie przysłuchiwał się bijącym godzinom.”) Po nieprzespanej nocy czuję się bardziej zmęczony. (por. jak wyżej, str. 797: „Jaki ja jestem zmęczony; już nawet ciężko mi pisać.”) Nabieram coraz większego szacunku dla pana Bolesława, a właściwie Aleksandra.
Inny Bolesław uczył mnie w szkole matematyki. To był wyjątkowo zdolny nauczyciel. Miał zwyczaj mawiać, że zamiast siedzieć w szkole i cały dzień się nudzić powinniśmy pójść do lasu i zbierać szyszki. Wtedy byłaby z tego jakaś korzyść. Niektórym, tym bardziej tępym, proponował rozpoczęcie kariery sportowej. Czasami chował się w swoim kantorku i z lubością popijał piwo. (por. jak wyżej, str. 888: „Kolor starego miodu, piana jak śmietana, a smak szesnastoletniej dziewczyny.”)
Tak, pan Bolesław to zaprawdę wielki człowiek był. Wcale się nie dziwię, że niektórzy zapaleni czytelnicy literatury bardzo często twierdzą, iż lubią wracać do lektury „Lalki”. Mam tu na myśli kobiety, bo wiadomo przecież z badań naukowych, że czytają przede wszystkim kobiety. Faceci wolą gapić się w telewizor, grać w piłkę, szlajać się z kumplami po ulicach i takie tam rozrywki. (por. Agatha Christie „Dlaczego nie Ewans”, str. 220: "- Mężczyźni to zdumiewające istoty […]”) Tak wyrozumiała mogła być tylko kobiet
Rozdział 2
Dzisiejszego ranka na cmentarzu nie było nikogo. (por. Joyce Carol Oates „Opowieśc wdowy”, str. 99: „Tego ranka na cmentarzu nie ma nikogo oprócz mnie.”) Rosa przyozdobiła pomniki i usychające bukiety kwiatów kolorowymi oczami wszechświata, które przez cały czas patrzyły na mnie gdy szedłem alejką żwirową i co chwilę wysypywałem piasek z butów. Słońce już prześwitywało pomiędzy drzewami. Na niebie było tylko kilka małych chmurek. Pomiędzy nimi ścigały się jaskółki w pogoni za usiłującym im umknąć śniadaniem.
Moje listy do Ciebie przynoszą mi wiele radości. Zawsze gdy wstaję rano z łóżka zerkam na stolik zastanawiając się czy od razu przystąpić do pisania, czy może zachować się rozsądnie wcześniej zjadając śniadanie. Podobno niektórzy pisarze, a także pisarki, zapominają o jedzeniu podczas pisania. Ma się rozumieć, że to ci mniej zorganizowani, mniej uporządkowani, a także mniej systematyczni, bo inaczej jakże tu pisać grubą powieść bez jedzenia. Nie ja jeden uciekam w pisanie przed pamięcią. (por. jak wyżej, str. 152: ”[…] opowiadała mi o tym, jak mozolnie odpowiadała nawet na kartki z kondolencjami, i że czerpała mnóstwo zadowolenia z pisania listów […] Miałam czym się zająć.”)
Może i Ty poszłabyś w ślady tej mądrej kobiety, co? To nie byłoby nic głupiego. Zawsze powinno się korzystać z doświadczenia innych ludzi. Ja w każdym razie tak robię. Napisałem nawet list do Izy. Napisałem na specjalnym papierze z czarną ramką. Kupiłem taką papeterię. (por. James Joyce „Ulisses”, str. 115: „Czarno obrzeżony papier listowy.”) Napisałem szczerze od serca wszystko co chciałbym jej powiedzieć. No, może nie wszystko, ale się starałem. Zapisałem kilka kartek, a potem włożyłem je do białej koperty z czarną obwódką. To bardzo stylowa papeteria.
Powietrze wczesnym rankiem było bardzo rześkie. To znaczy, że było zimne. Zrozumiałe jest, że idąc przez cmentarz byłem bardzo zdenerwowany. Kto by nie był idąc na grób ukochanej. Rozumiesz przecież, że nadal ją kocham. Zresztą Ty też nadal ją kochasz. Szedłem więc środkiem cmentarza, a wiatr wciskał mi się za kołnierz. (por. jak wyżej, str. 59: „Świeże powietrze pozdrowiło go, przebierając jak po harfie po jego rozdygotanych nerwach […]”)
Pewnie miałem łzy w oczach. Nie żebym od razu przystąpił do płaczu, ale po prostu zimny wiatr wypychał łzy z moich oczu. Próbowałem przechylać głowę, mrużyć oczy, patrzeć bokiem, o ile coś takiego można sobie wyobrazić i wykonać, ale to nic nie pomagało. Widziałem więc obraz rozmazany, nieostry, raczej starając się odgadnąć na co patrzę, niż widząc. (por. Marce Proust „W cieniu zakwitających dziewcząt”, str. 91: „Wszystko mi tańczyło w oczach jak komuś, kto spada z konia; […]”) Dzisiaj bardziej adekwatne byłoby porównanie do jazdy na motorze bez gogli, albo do jazdy kabrioletem z opuszczonym dachem podczas dość silnego wiatru.
Cmentarz był pusty. Słychać było tylko szumienie drzew. To wynik obecności wiatru. On często bywa tam gdzie nikt go nie oczekuje, gdzie nikt nie życzy sobie jego towarzystwa. Taki już jest. Gdzieś szczekał pies. To bardzo częsty motyw u pewnych autorów. Pewnie dlatego, że wszędzie ich pełno. Psów. Rzadkim natomiast dźwiękiem były odgłosy pracującego dzięcioła. Brakowało tylko kukułki. (por. Stanisław Ignacy Witkiewicz „Pożegnanie jesieni”, str. 71: „Było pusto i cicho — tylko w oddali szczekał pies, a bliżej dzięcioł kuł drzewo, równo i systematycznie.”)
— Miło cię zobaczyć z samego rana — powiedziałem cichym i drżącym głosem do Izy. Właściwie do grobu Izy, ale miałem nadzieję, że ona gdzieś tam jest. Powinna była być. (por. Marta Guzowska „Ofiara Polikseny”, str. 94: „Miło cię zobaczyć o poranku.”)
Szczerze mówiąc miałem nadzieję usłyszeć odpowiedź. To nie byłoby niczym nadzwyczajnym, ponieważ już wcześniej rozmawiałem z umarłymi. Nie tylko ja jeden. Chcesz poznać literackie świadectwo najwyższej klasy? Myślę, że już wiesz. Czytaliśmy przecież razem. Tymczasem nikt mi nie odpowiedział. (por. jak wyżej, str. 98: „Nikt nie powiedział ani słowa.”) Żadnego skorego do rozmowy ducha w pobliżu. (por. Agatha Christie „Dlaczego nie Ewans”, str. 13: „Jak na razie ani śladu żywej duszy.”)
To znaczy naturalne było, iż nie widziałem. Zmarli zazwyczaj kiepsko się trzymają, wciąż tracą siły, więc nie są skorzy do biegania pomiędzy grobami i zaszczycania siebie wzajemnie wizytami towarzyskimi. (por. Italo Calvino „Niewidzialne miasta”, str. 99: ”[…] wilgoć rozkłada ciała i niewiele pozostawia sił; lepiej więc leżeć bez ruchu, zresztą i tak jest ciemno.”) Tak, los nie ułatwia sprawy ludziom na tym drugim świecie. Niektórym obiecuje sławę i nieśmiertelność, a potem jest bezwzględny i wszystkich traktuje jednakowo. (por. Agatha Christie „Dlaczego nie Ewans”, str. 9: „Jakże parszywie podstępny bywa los!”)
Gdy zbliżyłem się już do grobu zobaczyłem w wazonie świeże kwiaty. Więc ktoś tu przychodzi poza mną. Oprócz mnie ktoś jeszcze odwiedza Izę w jej nowym mieszkaniu. Ktoś nieco niestarannie, może w pośpiechu, albo pod wpływem silnych emocji, włożył kwiaty do wazonu pozostawiając poza wazonem łodygę zielonej byliny stosowanej w kwiaciarniach jako dodatkowa ozdoba, tło dla kolorowych kwiatów. (por. James Joyce „Ulisses”, str. 103: „Ktoś położył wiązankę kwiatów.”)
Te kwiaty już zaczęły usychać, pomimo iż w wazonie była woda. Sprawdziłem. Może ten ktoś nie wymienił wody w wazonie tylko wstawił kwiaty do starej deszczówki, która tam była już od dawna. W każdym razie kwiaty nie postoją zbyt długo. Wszystko trwa tak krótko. Iza również miała tak krótkie życie, niczym polne kwiatki. (por. Marce Proust „W cieniu zakwitających dziewcząt”, str. 28: „Ale jakie to trwanie było krótkie!”)
— Przebacz mi — powiedziałem niemal szeptem. (por. Stanisław Ignacy Witkiewicz „Pożegnanie jesieni”, str. 45: "- Przebacz mi — rzekł nieswoim głosem.”)
— „Hej, księżniczko!” — zawołałem nieco głośniej. (por. Marta Guzowska „Ofiara Polikseny”, str. 104)
Wyjąłem z kieszeni list do Izy. Rozejrzałem się. Na cmentarzu wciąż nikogo nie było. Białą koperta w czarnej ramce drżała w mojej dłoni. To pewnie przez ten wiatr. Słychać było szumiące drzewa. Podszedłem całkiem blisko, nachyliłem się i wcisnąłem list w szparę pod płytą. Został doręczony. (por. James Joyce „Ulisses”, str. 107: „List.”) Doszedł do niej, choć wcale nie wyszedł. Ona natomiast odeszła zbyt szybko. (por. jak wyżej, str.105: „Odszedł bardzo nagle.”)
Wiedziałem, że ona znajdzie sposób na to by go przeczytać. Zrobi to jako duch, który nie potrzebuje światłą do czytania, lub poczeka na pełnie księżyca, która miała nastąpić już wkrótce, albo chociaż zmusi świetliki do pracy, by mogła go przeczytać. To był bardzo piękny list. Starałem się pisząc go. Ona już z całą pewnością jakoś ułożyła sobie swoje życie w tamtejszym nieżyciu. Myśl co chcesz, ale świat jest tak urządzony. Znając ją wiem, że sobie poradziła. (por. jak wyżej, str. 116: "- Jej jest lepiej tam, gdzie jest, powiedział serdecznie.”)
Czekałem na odpowiedź. To przecież zrozumiałe, że każdy pisząc list liczy na odpowiedź. Co o tym myślisz? Wiem, wiem, Ty jesteś zupełnie wyjątkowa. Twoja sytuacja też jest wyjątkowa. Nie powinienem Ciebie o to pytać. Tak, wiem, że to Ciebie drażni, denerwuje, stresuje. Dobra. Już dobrze. Jednakowoż oczywiste jest, że każdy piszący list oczekuje niecierpliwie na odpowiedź. Taka już jest ludzka natura. Niczego nie było jednak słychać poza wiatrem i szumem drzew. (por. Marta Guzowska „Ofiara Polikseny”, str. 108: „Przez dłuższą chwilę słychać było tylko cholerne szumiące topole.”)
Nie powiem, byłem trochę zawiedziony. Iza przecież doskonale radziła sobie z czytaniem. Była wręcz tytanem czytelniczym. Inaczej bym jej wcale nie zauważył w tłumie czytających dziewcząt. Znasz to hasło: „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”, prawda? To bardzo inteligentny pomysł. Ma swoje racjonalne wytłumaczenie. Zapalony czytelnik i czytelniczka dostrzegają piękno swoich wewnętrznych światów. Reszta buraków może odejść. Im już dziękujemy. Kiedyś mnie też tak ktoś powiedział. Bolało. Bolało jak cholera. Dowodem jest fakt, że wciąż o tym pamiętam.
Stałem przy grobie w nadziei rychłego uzyskania odpowiedzi. Ależ byłem wtedy naiwny! Przecież Iza zawsze lubiła sobie pogrywać. Uwielbiała gierki, bimbanie, granie na nerwach naprężonych do ostatnich granic. (por. jak wyżej, str. 107: "- Nie powinno się źle mówić o zmarłych, ale…") Iza uwielbiała nadwerężać moją cierpliwość. Często byłaś tego świadkiem w czasach kiedy jeszcze wszyscy troje byliśmy razem. My troje jak „Ich troje.” Zawsze dobrze się bawiliśmy. Doskonale czuliśmy się w swoim towarzystwie.
Może to była jakaś mgła, tamtego dnia, przyczyną katastrofy. Może nikt nie był niczemu winien. Może wypłynęła, a potem nie wiedziała w którą stronę wracać. (por. Agatha Christie „Dlaczego nie Ewans”, str. 9: „Tuman mgły w skądinąd piękne popołudnie, jeden fałszywy krok i po człowieku.”
Rozdział 3
No więc przypomnę Ci o czym pisałem w poprzednim liście. Otóż byłem na cmentarzu i dostarczyłem tam list do Twojej siostry. Krótko mówiąc zostałem doręczycielem. Zupełnie tak samo jak pewien bajkowy stwór. Wiesz o kim myślę? Nieistotne. Zapomnij o tym pytaniu.
Stałem przy grobie czekając na odpowiedź. Oboje wiemy, że nie miałem żadnych szans na jej uratowanie. (por. James Joyce „Ulisses”, str. 53: „Nie mogłem jej uratować.”) Dlatego nie czułem się winien nawet w najmniejszym stopniu odpowiedzialnym za jej śmierć. Wszystko wskazuje na to, że ona sama tak zdecydowała. Chyba, że Ty ją zamordowałaś, moja najdroższa. Sądzisz, że uda mi się to udowodnić? A może to jednak ja? Moje listy wskazują na mnie, prawda? Gdyby jej nie odnaleźli, to byłaby po prostu zaginioną. (por. jak wyżej, str. 58: „Odnaleziony topielec.”)
Czekałem, czekałem, wciąż czekałem, a odpowiedzi jak nie było tak nie było. Dwie wrony usiadły na gałęzi pobliskiego drzewa. Kilka wróbli skakało sobie w najlepsze po pomnikach. Dwa małe ślimaki z domkami na swoich grzbietach ścigały się na ścieżce pomiędzy mogiłami. A ona milczała. (por. Joyce Carol Oates „Opowieśc wdowy”, str. 385: „A ona nie żyje.”) Tak. Stałem sam jeden jak palec na tym cmentarzu. (por. Marce Proust „W cieniu zakwitających dziewcząt”, str. 124: „Zostałem sam w towarzystwie storczyków, róż i fiołków.”) Dziewczęta były najwyraźniej obsesją pana Marcela. Nie tylko jego, zresztą. (por. James Joyce „Ulisses”, str. 74: „Nadmorskie dziewczęta.”) Muszę przyznać, że i ja lubuję się w tych pięknych istotach.
— Czego tu szukasz, sprośny pedofilu? — zakrakała wrona siedząca na gałęzi.
— Pewnie przylazł by tu wykopywać zwłoki — odpowiedziała jej druga wrona.
— O mamo, cóż za potwór! — zaćwierkał wróbel.
— Uwaga! Może na ciebie nadepnąć! — krzyczał jeden ślimak do drugiego.
— Albo chce kogoś zakopać — zauważył fioletowy storczyk.
— Już prędzej chyba raczej olać, bo tak stanął w rozkroku — zauważył mały fiołek.
— Nie wydaje mi się — powiedziała róża.
— Ślina mu cieknie! Ślina mu cieknie! — wołał inny wróbel.
— Spokojnie, nic się jeszcze nie dzieje — zakrakała wrona.
— On nadal stoi — zaszumiały drzewa.
— Niech sobie stoi — powiedział wiatr i złamał gałąź, na której siedziały wrony, które przez to zostały zmuszone do zajęcia miejsca na sąsiednim drzewie.
— Ten list śmierdzi zbutwiałym atramentem — powiedziała mysz w norce ukrytej pod płytą nagrobka.
— Zostaw go! — krzyknąłem. — Nie jest do ciebie adresowany.
— Brutal! — zapiszczał ślimak.
— Szowinista! — zaćwierkał wróbel.
— Człowiek! — zawtórował mu drugi wróbelek.
— Po prostu potwór! — zakrakała wrona.
— Burak! — podsumowała róża.
— Patafian! — powiedział wróbel.
— Chyba pawian — sprostował drugi ptak.
— Albo inna małpa — poprawił się wróbel.
— Może szuka miejsca dla ukrycia trupa? — zakrakała znowu wrona.
— To wybierze miejsce świeżo rozkopane — podtrzymała temat jej koleżanka.
— Położy trupa na innego trupa, — rozmyślał storczyk — wtedy trudniej będzie wykryć świeży zapach rozkładu.
— I nawet psy policyjne nie pomogą odkryć zbrodni — dorzucił swoje trzy grosze fiołek.
Możecie o nas nie plotkować? — zachrypiał jakiś głos dochodzący spod sąsiedniego pomnika z czarnego marmuru.
— Otóż to właśnie — dobiegł głos spod figury anioła.
— Niech no tylko spróbuje! — powiedział grubym basem ktoś ulokowany pod pomnikiem wierzby płaczącej i postawionej obok dwuosobowej ławeczki.
— Dajcie spokój, przecież nic mu nie zrobimy. — Usłyszałem z miejsca ukrytego pod grubą warstwą bluszczu.
— Ale może być odrobina rozrywki — zauważył głos spod czarnego marmuru.
— A ja wcale nie chcę! — zapłakało jakieś dziecko.
— Dobrze już, dobrze, nigdzie nie będę kopał ani ukrywał żadnych zwłok — powiedziałem na tyle głośno aby wszyscy uczestnicy rozmowy dosłyszeli, biorąc pod uwagę fakt, że niektórzy rozmówcy mogą mieć uszy przysypane piaskiem.
W odpowiedzi usłyszałem tylko jakieś stęknięcia i szuranie, jakby się ktoś przewracał na drugi bok. Nikt nie raczył nawet słowem zareagować na moją kwestię. Najzwyczajniej mnie zignorowali, tak jakbym nie istniał, jakbym tam nie stał albo by mnie tam wcale nie było. Bezczelność! A poza tym to ich tam wcale nie było, bo to były tylko przywidzenia. (por. Bolesław Prus „Lalka”, str. 121: „Przywidzenia chorej wyobraźni.”) No właśnie. Poza tym to było takie straszne, nie do zniesienia. (por. Agatha Christie „Pięć małych świnek”, str. 9: „To było… okropne.”)
„Tęsknię za Tobą.” (Caitlin R. Kiernan „Tonąca dziewczyna”, str. 174)
Rozdział 4
Tymczasem bardzo dużo się działo. (por. Stanisłąw Ignacy Witkiewicz „Pożegnanie jesieni”, str. 69: „Tymczasem zachodziły sobie w najlepsze następujące wypadki.”)
Staliśmy tak naprzeciw siebie w milczeniu. Już zaczynałem być zakochany w Eli. Ona stała zarumieniona. Płatki śniegu spadały sobie z góry na nasze głowy i ramiona. Z ust wydobywała się nam bielusieńka para niczym wata cukrowa. Z daleka dochodziło szczekanie psów. (por. Orhan Pamuk „Nazywam się czerwień”, str. 34: „Słyszeliśmy dochodzące z daleka szczekanie psów.”) Ktoś nadchodził z bocznej ulicy.
Potem zaczęły do nas dochodzić jakieś fragmenty rozmów, może nawet kłótni, albo przynajmniej zawziętej dyskusji. W tej sielskiej atmosferze baśniowej krainy śniegu owe hałasy stały się nieprzyjemnym zgrzytem. Zza jednego z budynków wyszedł jakiś dziarsko idący w naszym kierunku łepek w futrzanej czapce z radiem tranzystorowym w dłoni. (por. Italo Calvino „Niewidzialne miasta”, str. 89: ”[…] słuchając z ostatniego modelu radia najświeższych bzdur.”)
Ela obejrzała się na niego, potem się uśmiechnęła jakoś krzywo i powiedziałą:
— Sorki, jesteśmy razem, ale zważaj na niego. (por. Marta Guzowska „Ofiara Polikseny”, str. 99: "- Przepraszam za niego — powiedział. — To idiota.”)
Zbliżał się do nas z ironicznym uśmiechem. Stanowili razem dziwną parę. Byli jak ogień i woda. Byli jak mucha i gówno. To znaczy chciałem powiedzieć jak różą i gówno, dzięki któremu rośnie i pięknie pachnie w ogrodzie. W jego oczach czaiła się podłość. (por. Stanisłąw Ignacy Witkiewicz „Pożegnanie jesieni”, str. 18: „Był bladawy, a na jego czole widac było pomiędzy fałdami podłości kropelki potu.”) Widząc go jak zbliżał się do Eli pomyślałem, że to nie może być prawda.
— Edek jestem — powiedział z dumą w głosie.
On był jak najlepszy kolega z podwórka, który z satysfakcją podkłada ci nogę podczas biegu po złoty puchar. Ona była natomiast podobna do jednej z aktorek filmowych. (por. Orhan Pamuk „Śnieg”, str. 12: „Obserwując oboje w zadumie, Ka pomyślał, że kobieta jest podobna do jego koleżanki ze szkoły podstawowej.”)
Poczułem się jak niepotrzebne, piąte koło u wozu. W samochodach koło zapasowe jest wymuszone przepisami i potrzebne na wypadek uszkodzenia jednego z kół, albo chociaż kontroli drogowej. W wiejskich wozach zaprzężonych w konie takiego dodatkowego koła nikt nigdy na wozie nie trzymał. (por. Stanisław Ignacy Witkiewicz „Pożegnanie jesieni”, str. 44: „Sam był w tej chwili małym, nędznym, zwyczajnym człowieczkiem.”) Wszystkie moje dotychczasowe atuty zniknęły w jednej chwili, ulotniły się nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Takie dupki zawsze potrafią zepsuć człowiekowi dzień nawet wtedy gdy wszystko zapowiada się bardzo dobrze, gwiazdy na niebie trzymają kciuki na szczęście, a dobre wróżki z całych sił usiłują wyczarować szczęśliwe zakończenie. (por. Marcel Proust „W cieniu zakwitających dziewcząt”, str. 547: ”[…] tacy wciskają się wszędzie jak pluskwy.”)
Jeszcze nie zdążył do nas podejść, a już z daleka zaczął gadać, opowiadać niestworzone historie, ględzić o niewiadomo jakich cudach, pieprzyć o bzdurach, pleść banialuki. Cóż za palant! (por. Bolesław Prus „Lalka”, str. 197: ”[…] musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu […]”)
Ledwie skończyły się ferie zimowe, kilka dni później, albo może kilkanaście, dokładnie już teraz nie pamiętam, przyłapałem tych dwoje całujących się w szkolnej szatni. (por. Stanisław Ignacy Witkiewicz „Pożegnanie jesieni”, str. 16: „Mimo półmroku zdążył zauważyć Kubę (księcia Prepudrech) i Helę, rozrywających się z szalonego pocałunku.”) Toż była z niego największa kanalia jaką kiedykolwiek znałem. (por. jak wyżej, str. 24: „Kanalia! Idiota! Niedołęga!… posypały się wyzwiska.”)
Jej zresztą też niczego nie brakowało. Mogła mieć wszystko czego pragną szesnastoletnie dziewczęta, a wybrała sobie na towarzysza tego frajera. Musiała mieć nieźle porąbane pod deklem. Jak wszystkie dziwki była po prostu głupia i tyle. (por. Eleanor Catton „Wszystko co lśni”, str. 54: „Ja mówię o tej dziwce.”)
Rozdział 5
Kochana Agato.
Wyobraź sobie, ostatnio, jakiś tydzień temu może, byłem w księgarni i szperałem jak zwykle wśród książek, a tu nagle ktoś zaczyna mówić przez głośniki, to znaczy do mikrofonu, no wiesz o co mi chodzi.
— Dzień dobry państwu. Kto jeszcze do nas nie dołączył, a spaceruje między półkami oglądając książki, zapraszamy do przodu. Okazja nie byle jaka. Mamy okazje spotkać się dzisiaj z Magdaleną Witkiewicz.
— Dzień dobry wszystkim — powiedział inny głos.
Rozglądam się więc po księgarni w poszukiwaniu przodu, o którym ów głos wspominał. Rzeczywiście, w kącie przy wejściu zorganizowano kącik spotkań, w którym znalazło się kilkanaście krzeseł. Było tam już sporo osób, tak że miejsca siedzące były pozajmowane, a kilka osób stało wkoło przyglądając się znajdującym się w centrum zainteresowania dwóm paniom. Jedna z nich była pisarką, a druga prowadzącą spotkanie. Podszedłem bliżej.
— … autorką wielu bardzo lubianych, szeroko czytanych książek — kontynuowała prowadząca — dla dorosłych i dla dzieci. Dzisiaj ta część zdecydowanie dla dorosłych będzie tematem naszego spotkania, a mianowicie ostatnia książka Magdaleny Witkiewicz „Pensjonat marzeń”, kontynuacja „Szkoły żon”. Powieść erotyczna.
— Ja przepraszam bardzo — powiedziała pisarka — ale tam jest plakat. Afisz.
— O, bardzo proszę wyżej — powiedziała prowadząca, a potem przeczytała: „Magda zostań naszą Walentynką.” Panie czytały? Brawa, proszę państwa.
Wszyscy zaczęli klaskać. Podszedłem jeszcze bliżej, by przyjrzeć się scenie. Dwie dziewczyny rozpostarły nad głowami płachtę papieru z odczytanym przed chwilą tekstem. To mi przypomniało, że był właśnie czternasty dzień lutego, czyli Dzień zakochanych, Walentynki. To dlatego zdecydowałem się na ten kolejny z moich listów do Ciebie, aby Ci życzyć wszystkiego dobrego i spełnienia marzeń. Gorące buziaki zachowam sprzyjającą całowaniu okazję.
— Mogę opowiedzieć pewną historię? — zapytała pani Magdalena.
— Tak to spotkanie będzie wyglądało. Ja będę próbowała Magdzie zadawać pytania, a Magda będzie opowiadać państwu różne historie — powiedziała pani Ania, prowadząca spotkanie.
— Tam stoją moje czytelniczki. Wiecie, prawdziwe czytelniczki, nie te po znajomości, bo ja mam takich po znajomości i tych prawdziwych.
Pisarka opowiadała o czytelniczkach poznanych dzięki Internetowi i profilom społecznościowym. Patrzyłem na te dziewczyny, a one takie zwyczajne, jakich spotkać można pełno na ulicy lub w sklepie. Pomyślałem sobie, że to najprawdziwsza magia ten cały Internet, bo ludzie dzięki niemu stają się wyjątkowi, poznają wspaniałych pisarzy, wyjątkowe pisarki, nawet się zaprzyjaźniają, a potem mogą te wirtualne znajomości kontynuować w realnym świecie, w swoim prawdziwym życiu. Wirtualny świat połączył się z realnym i żadna tabletka dowolnego koloru tego nie zmieni.
— Dobrze. No to teraz już mogę odpowiadać na pytania — powiedziała Magdalena Witkiewicz.
— Powieść erotyczna. Nie wiem czy państwo wiedzą, ale skoro czytelniczki wierne, czytelnicy też, widzę, wierni, to zapewne historia jest znana, że była to książka na zamówienie. Magda wahała się: pisać? Nie pisać?
Ja tu ci przerwę, bo trochę mi się nie podoba sformułowanie: książka na zamówienie. Wydaje mi się, że ktoś kto już wydał kilka książek i one jakoś tam są czytane, to zawsze ma umowy podpisane zanim jeszcze napisze książkę.
— Chodziło mi raczej o to, że to było zamówienie tematyczne, żeby napisać książkę erotyczną.
— Sama bym na to nie wpadła — przyznała ze śmiechem Magda. — To miała być książka ze scenami erotycznymi. Zamierzałam pisać pod pseudonimem, ale inne pisarki przekonały mnie. No i stało się.
— Książka była bestsellerem, spodobała się czytelnikom, więc powstała część druga, „Pensjonat marzeń”, czyli właśnie ta książka, w której sprawie dzisiaj się tu spotykamy.
— No i już są głosy, że chcą części trzeciej — poinformowała pani Magda.
— To ja też poproszę.
— Ja zawsze myślałam, że Ania to należy do tych czytelniczek co noblistów czytają, a tu taka tam Witkiewicz, co erotyk napisała. Aniu, bardzo się cieszę.
— Też czasem trzeba odpocząć. Ta książka kończy się tak, że daje szansę na rozpoczęcie trzeciej części.
— To był zabieg celowy.
— Ale zanim dojdziemy do tego końca — powiedziała prowadząca — to jeszcze o początku, który w przypadku tej opowieści jest takim trochę środkiem. Postacie pojawiają się w pierwszej części, już je poznaliśmy, polubiliśmy, i to jest ciąg dalszy. W jaki sposób powstawały w twojej głowie pomysły na te ciągi dalsze? Każda z nich miała jakąś swoją historię. Czy to po prostu wypłynęło w taki naturalny sposób, czy musiałaś się troszeczkę napracować, namęczyć, żeby wyprowadzić je z pierwszej do drugiej części?
— To wcale nie było problemem. Po prostu one żyły w mojej głowie. Ja doskonale wiedziałam, w miarę pisania, co tam u nich ciekawego się wydarzy. Fakt, że były listy od czytelniczek, w których pisały, że zbyt mało było Marty. No i po dziesiątej wiadomości o tym, że tej Marty to jednak jest za mało, stwierdziłam, iż trzeba by Martę jakoś tam poszerzyć. Potem było sporo informacji od czytelniczek zadowolonych, że ktoś napisał wreszcie o kobiecie, która nie ma dwudziestu pięciu czy trzydziestu lat, bo Jadwiga w „Pensjonacie marzeń” to pięćdziesięcio cztero latka. A co tam.
— Ponieważ w każdej z bohaterek znalazłam kawałek ciebie, to zastanawiam się, która z nich jest tobie najbliższa. Czy o którejś mogła byś tak powiedzieć? Czy podzieliłaś równo?
— Marta. Przecież ja też się wiecznie odchudzam, tak samo mi się nie chce jak jej. Jak ją zaczęłam pisać to wewnętrznie się zmotywowałam do odchudzania i do ćwiczenia, ale jak skończyłam pisać, to ta motywacja trochę siadła. Tak sobie myślę, że chyba muszę znowu ją przeczytać, chociaż może fragmenty. Może łatwiej by było powiedzieć, która z nich to nie jestem ja. Na pewno Agnieszka, bo ona jest taka bardzo, bardzo ruchliwa. Ktoś mi w recenzji zarzucił, że one są wszystkie identyczne, te moje bohaterki, ale ja się z tym nie zgadzam.
Tak sobie słuchałem tej rozmowy, słowa mi zapadały w pamięć, jak widzisz, ale w głębi mego umysłu myślałem o Tobie i pragnąłem znowu się z Tobą spotkać, zobaczyć te piękne oczy, ucałować usta. Tak się rozmarzyłem. Cóż za piękna chwila w maju. (por. Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, str. 6: „Ta chwila w czerwcu.”) Nie, to było w lutym, bo Walentynki przecież były. Była to więc połowa lutego. (por. Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, str. 7: „Była to bowiem połowa czerwca.”) Co za różnica jaki miesiąc. Moje uczucia się liczyły. Uczucia do Ciebie, „mój króliczku”. (Ernest Hemingway, „Komu bije dzwon”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Biblioteka Narodowa seria druga nr 194, Wrocław 1988, str. 89)
Rozdział 6
Leżąc w łóżku usłyszałem przejeżdżający ulicą autobus. W pierwszej chwili pomyślałem, że to dźwięki dopływające moich uszu z telewizora, ale on okazał się być czarnym i milczącym. Nawet czarno-biały telewizor ma czarny kineskop, czyli ekran, gdy jest wyłączony. Natomiast telewizory kolorowe… Co za bzdury tu piszę. Wybacz. Bzdury w tym znaczeniu, że fakty są prawdziwe, ale tak powszechnie znane i tak mało istotne, że aż bzdurne właśnie.
No więc odgłos przejeżdżającego ulicą autobusu dochodził zza okna. Słyszałem warkot silnika i szum opon na asfalcie, „a wysoko ponad nimi szumiał wiatr w koronach sosen.” (Ernest Hemingway, „Komu bije dzwon”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Biblioteka Narodowa seria druga nr 194, Wrocław 1988, str. 3) Zgadła byś, że to autobus? Słyszałem jak zwalnia, a potem się zatrzymuje. Otworzyły się drzwi i ktoś wysiadł.
— Dziękuję — usłyszałem kobiecy głos.
Więc wysiadła kobieta. Zaraz potem trzaśnięcie drzwiami. Musiała się mocno zamachnąć. Autobus ruszył dalej i odjechał nabierając prędkości. Potem usłyszałem kroki na chodniku prowadzącym do budynku. Były to wyraźnie kobiece kroki, ponieważ głośno stukały obcasami. Pewnie jakaś krewna przyjechała w odwiedziny. Być może dźwigała ciężką paczkę ze słodyczami i owocami, dlatego kierowca autobusu zgodził się zatrzymać naprzeciw budynku, bo przystanek jest kilometr dalej.
Gdyby to był autobus wycieczkowy, to byłoby słychać śpiewane piosenki albo krzyki podchmielonych turystów. Jechałem kiedyś takim autobusem. Koledzy zawołali mnie do tyłu. Okazało się, że mają butelkę wódki. Popijaliśmy sobie zdrowo, zagryzając kiełbasą. Później przy wysiadaniu upadłem na twarz, rozbiłem sobie nos, zdarłem do krwi policzek, zachlapałem czerwona posoką śliczną białą koszulę. W autobusie zostawiłem swój plecak, którego już nigdy nie odzyskałem. Połamane okulary sam wrzuciłem do pojemnika na śmieci stojącego na chodniku.
Okulary do stałego noszenia zawsze bardzo mnie wnerwiały. Miałem ich zawsze kilka par, bo okulista przy okazji każdej wizyty przypisywał mi nowe, a ja wolałem chodzić bez okularów. Zupełnie inaczej jest z okularami do czytania. Najnowsze, czyli te, w których najlepiej widzę, w których najłatwiej mi się czyta, zawsze leżą w moim pokoju na stole. To jest moje miejsce do czytania. Do szkoły noszę zwykle okulary poprzednie, czyli nieco słabsze, ale wystarczające. Natomiast na wycieczki czy na zakupy zabieram zwykłe szkła kupione na Poczcie za dziesięć złotych. Do przeczytania składników na opakowaniu wystarczają w zupełności.
Pani wychowawczyni w Domu Dziecka kazała mi zameldować się u dyrektora następnego dnia. Za karę przez dwa tygodnie szorowałem ubikacje na drugim i trzecim piętrze, prałem ubrania maluchom, grabiłem trawnik przed budynkiem, a co najgorsze, miałem zakaz oglądania telewizji na świetlicy. Próbowałem wymówić się dużą ilością lekcji do odrabiania, ale zadaniami domowymi pozwolono mi się zająć dopiero po wykonaniu wszystkich nakazanych prac. Nie pozwoliłem sobie na pyskowanie, gdyż to kosztowało bardzo bolesną chłostę na oczach wszystkich mieszkańców. Kary były zawsze publiczne, dla odstraszenia pozostałych.
Przywieziesz mi jakieś słodycze, kochana? Nie musi być dużo. Wystarczy odrobina. Trochę słodkości każdemu człowiekowi się należy od czasu do czasu. Chyba, że ja już nie jestem człowiekiem, tylko potworem, bestią, którą trzeba bić, szarpać, kłóć igłami, polewać pomyjami i lodowatą wodą, topić w szambie, wieszać za nogi pod prysznicem, bić po głowie gumą do przepychania zlewu.
Przywieź mi odrobinę słodyczy. Chociaż tylko Twój widok, a będę szczęśliwy. Przywieź mi cokolwiek. Przyjedź. Zawsze byłem niepoprawnym optymistą i wierzyłem, że wystarczy odpowiednio długo czekać aby upragnioną rzecz otrzymać, osobę zobaczyć, zadanie wykonać. Często wymyślałem sobie zaklęcia mające przyśpieszyć oczekiwane wydarzenie, a tym samym skrócić moje czekanie. Każde marzenie jest czekaniem. Każde czekanie jest rozmyślaniem. Każde rozmyślanie jest planowaniem realizacji. Każde planowanie w jakiejś mierze zostanie zrealizowane. Wystarczy tylko na bieżąco korygować plany dostosowując je do aktualnej sytuacji oraz własnych możliwości.
Rozdział 7
Kochana Agato.
Nic do mnie nie piszesz, a ja rozmyślam jaka może być tego przyczyna. Jeżeli czymś Ciebie uraziłem, to przepraszam gorąco i szczerze. Staram się rzetelnie opisywać Ci moje życie, bo wiem, że tylko prawda może nas znowu ze sobą połączyć. O ile jest to jeszcze możliwe. Napisz więc do mnie chociaż jeden cholerny list!
Będę go traktował jak największą świętość. Będę o niego dbał bardziej niż Mojżesz o tablice z dziesięcioma przykazaniami. Twój list do mnie stanie się Arką Zbawienia, która mnie zawiezie do prawdziwego raju. On mi uratuje życie. Tylko go w końcu, do jasnej Cholery, napisz!
Przepraszam. Jak mogłem pozwolić sobie na takie uniesienie. Sama widzisz co się ze mną dzieje. Sama widzisz co życie ze mną wyrabia. Nikt mi nie obiecywał, że zawsze będzie tylko łatwo, lekko i przyjemnie, no ale zbyt ciężko też przecież nie powinno być, żeby to życie dało się wytrzymać, żeby je dało się unieść na swoich plecach nie dostając przy tym garbu, nie dorabiając się skrzywienia kręgosłupa, nie upadając na twarz w połowie drogi przed szczytem tej Golgoty.
Żeby zmusić Cię do odezwania się, do jakiejkolwiek reakcji, przyznałem się Tobie do zamordowania Luizy. Czego jeszcze ode mnie żądasz? Co jeszcze mam zrobić? Do czego się przyznać? Jestem gotów na bardzo wiele. Być może nawet na zbyt wiele. Nigdy się tego nie dowiesz jeżeli mnie nie sprawdzisz. Dlatego musisz do mnie napisać chociaż krótki list. Wyślij choć pustą kopertę, żebym wiedział, że ten list mój przeczytałaś. Jeżeli uda nam się nawiązać nic porozumienia to gwarantuję, że wkrótce zabiorę Cię z tego domu wariatów. Kocham Cię i czekam na jakiś znak.
Rozdział 8
Kiedy przybiegłem do cioci, aby się do niej przytulić w poszukiwaniu wsparcia, to zamiast usłyszeć, jakim jestem jej ukochanym króliczkiem słyszałem, że jestem biednym, opuszczonym dzieckiem, samotnym wyrzutem sumienia, lub udręczonym maleństwem.
Z tego powodu zawsze bardzo chciałem być chociaż urwisem, ale kochanym, tak jak wszystkie inne dzieci.
Utrata, a właściwie zniknięcie Hani było dla mnie bardzo bolesnym ciosem ponieważ ona zawsze mówiła, że mnie kocha, i domagała się tego samego ode mnie. Dlatego mogłem zaniedbywać wszystkich kolegów, lekceważyć polecenia krewnych, uciekać ze szkoły, a także z domu, byle tylko być razem z Hanią.
W tamtych latach szkoła stała się dla mnie więzieniem. W czasie lekcji bardzo często liczyłem upływające sekundy, bo im wyższej doliczyłem się ich liczby tym bliżej byłem końca lekcji. Natomiast wygłupy tych bachorów z mojej klasy utrudniały mi liczenie, rozpraszały moją uwagę skupioną na mijającym czasie, wobec tego wynalazłem swój własny sposób izolowania się od otoczenia.
Ponad głowami, lub obok twarzy moich kolegów i koleżanek, a bardzo często także nauczycielek, patrzyłem przez okno na krajobraz widziany z klasy, na dalekie drzewa, bądź płynące po niebie chmury, na przelatujące ptaki, pracujących w polu ludzi. Zapominałem o szkolnej rzeczywistości i wtedy zupełnie spokojnie liczyłem sekundy.
Przeprowadzałem też dość skomplikowane obliczenia prędkości wiejącego wiatru na podstawie ilości ruchów skrzydeł przelatujących wron w stosunku do przelatywanych przez nie odległości. Wyliczenia te brały pod uwagę proporcjonalny stosunek odległości ptaków od obserwatora do długości przebywanej drogi. Równie wiele zabawy miałem z obserwacji dostojnego marszu bocianów po podmokłej łące niedaleko szkolnego boiska.
Dużej systematyczności w prowadzeniu obserwacji, a także zapisywania wyników w specjalnym notesie nauczyły mnie wioskowe koty. Wyliczenie prawdopodobieństwa wyboru jednej ze stu dwudziestu tras codziennego spaceru od stodoły pani Guci, przez ogrody, stajnie, chlewy aż do przyklasztornej zagrody siostry Benedykty, w której siostrzyczka gromadziła worki ze zbożem i beczki z kapustą, było uzależnione od aktualnej pory roku, godziny, panującej pogody, temperatury powietrza, a także od koloru sierści kota. Wiadomym mi było, iż czarne kociska idą trzy razy szybciej niż rude, a dwa razy szybciej niż łaciate.
Zapisywanie pośrednich wyników w notesie ułatwiało mi kontynuowanie obliczeń następnego dnia. Stosowanie skrótów, pierwszych liter na oznaczenie istotnych słów, a także kolorów dla różnych aspektów zagadnienia uniemożliwiało rozpoznanie treści tych zadań logicznych przez osoby niepowołane.
Po szkole rzucałem tornister na podłogę w swoim pokoju, zjadałem obiad ugotowany przez babcię, potem zabierałem notes, blok rysunkowy, ołówek i pędziłem czym prędzej na spotkanie z Hanią. Ona była dla mnie zawsze prawdziwym natchnieniem. Była muzą wlewającą do mojej głowy kolorowy nektar marzeń, radości i piękna.
Ciekawe czy też zauważyłaś, że nauczyciele zazwyczaj mają takie same twarze. Oni wszyscy są do siebie bardzo podobni. Czasami wręcz chce się powiedzieć, że mają takie same gęby, tak samo wybałuszone oczy, tak samo przeraźliwe głosy gdy wrzeszczą na ciebie bez powodu, albo dlatego by ukryć swoją niekompetencję.
Poznałem kiedyś bardzo mądra nauczycielkę. Była to starsza pani, emerytka, która przyjeżdżała latem na wakacje razem z innymi nauczycielami do ośrodka wczasowego pewnego liceum. Ten ośrodek to tak naprawdę był drewniany barak z dziesięcioma pokojami. Nazywała się pani Wolska. Imienia już nie pamiętam. Zresztą bardzo możliwe, że wcale go nie znałem.
Pani Wolska zabierała mnie ze sobą na plażę, gdzie mogłem dołączyć do baraszkowania innych dzieci. Razem z nimi budowałem zamki z piasku, porty dla drewnianych łodzi i statków. Razem z nimi też wskakiwałem do wody, uczyłem się nurkować bez oddychania czy łapać meduzy. Potem pełzłem niczym żółw po piasku w stronę koca, na którym opalała się pani Wolska.
Takiej nauczycielki już nigdy więcej nie spotkałem. Każdy inny nauczyciel stawał się dla mnie strażnikiem mojego więzienia, lub katem wymierzającym karę chłosty za niezawinione, często nawet nie znane mi wykroczenia dyscyplinarne.
Kiedy już zakładałem na siebie surdut kapitana piratów z pasem do szabli nabijanym złotymi ćwiekami, a na głowę wkładałem bajeczny kapelusz z długim, puszystym i kolorowym piórem, moi nauczyciele wdziewali na swoje mizerne ciała mdłe uniformy, często z poobrywanymi guzikami, poplamione na rękawach od kredy, a na plecach od wszędobylskiego w szkole kurzu, workowate spodnie w wypchanymi kolanami, na których już z daleka można było zobaczyć tłuste plamy po wczorajszych kanapkach z kiełbasą, wykoślawione buty marzące o paście i glansowaniu, nieodmiennie pozostawiające na mokrym piasku odcisk z dziurą pod dużym palcem.
Te nędzne kreatury, marzące całymi dniami o gołych pupach uczniów bitych szkolną, drewnianą linijką, lub stojących w kącie niewinnych, ślicznych księżniczek o zapuchniętych od płaczu oczach, wyliczały głośno w obecności całej klasy wszystkie, nawet najdrobniejsze przewinienia, w tym również te domniemane, a jakże często również niesłusznie zarzucane małemu dziecku przez wredne małpy, koleżanki, tak zwane przyjaciółki, które były obrażone od samego rana, ponieważ nie otrzymały od swoich mam torebki z cukierkami, albo nie miały zawiązanej we włosach równie pięknej wstążki, lub też z byle powodu wpisywały do zeszytu list do rodziców, żądając okazania podpisów obu rodzicieli następnego dnia.
Biada takiemu dziecku, które nie mogło sprostać owemu, wydawało by się prostemu, zadaniu. Nieobecność w domu jednego z rodziców bywała okazją do obarczania dziecka winą za całe zło świata, jakby to ono powinno było zmarłą mamusię natychmiast zastąpić dowolną lafiryndą przytarganą za włosy do domu ojca.
Po ucieczce z tego domu wariatów pełen radości i szczęścia pędziłem w podskokach ku kolejnej przygodzie z moją ukochaną Hanią u boku. Czasami zabierałem też ze sobą koguta, to znaczy papugę Ramona, albo małego kotka babci, to znaczy kapryśną i rozbrykaną małpkę, bez której żaden pirat nie radzi sobie na statku. Kiedyś próbowałem pojechać na kozie Frani, jednak ta głupia krowa, to znaczy koza, wolała obżerać się trawą, chwastami, a nawet piórami kur, które z lubością chwytała za ogony, niż posłusznie maszerować polem i lasem na spotkanie przygody.
Moim statkiem był wielki pień drzewa leżący na ziemi, częściowo porośnięty mchem, więc trzeba było bardzo uważać skacząc z jednej gałęzi na drugą, to znaczy wspinając się po rejach. Na wyposażeniu okrętu znajdowało się kilkanaście łodzi ratunkowych, które z wielką zawziętością starałem się zwodować. To jednak wcale nie była taka prosta sprawa, bo łodzie były przecież ciężkie, a zepchnąć je z pokładu można było skacząc po pokładzie aż drgania spowodują złamanie się blokad. W ciągu całego roku udało mi się spuścić na powierzchnię zielonego oceanu tylko cztery czółna.
Żagle trzepotały na masztach od kwietnia do października, wlewając mi do uszu szum marynarskich pieśni o romantycznych przygodach na wszystkich morzach świata, oraz we większości znanych człowiekowi portów. Tylko kilka zagubionych pośród lodowców przystani nie udało mi się nigdy odnaleźć. Na szczęście nie było czego żałować, bo w tych zapomnianych przez Boga i ludzi miejscach można było znaleźć tylko bielejące w świetle księżyca szkielety, zagubione we mgle dusze rozbitków i pokiereszowane przez nieubłagany czas szczątki statków.
Hania natomiast umeblowała nam przytulną kuchnię nieopodal wielkiego dębu. Najczęściej gotowała nam kompot z pysznych konfitur wykradzionych z piwniczki jej ojca, czyli niedoszłego teścia mojego, którego bałem się bardziej niż czarownice boją się inkwizytora.
— Bądź tak miły, mój mężu, przyjdź do naszej gospody i zechciej wzmocnić się tym słodkim trunkiem, który dla ciebie dzisiaj przygotowałam.
— O, moja ukochana niewiasto, dzięki będę nieustannie składać twoim drogim rodzicom za ten dar wspaniały, którym mnie uszczęśliwili oddając pod moją pieczę twoje piękne ciało wraz z cnota miłą memu sercu, licem pięknym jak marzenie marynarza i talentem do gotowania, za który dziękuje również cała załoga mojego statku.
— Cieszy mnie twoja radość, a także twój zapał do kosztowania tych wszystkich słodyczy. Usiądź i posil się, wzmocnij swoje siły, a później pozwolę ci rozkoszować się moją cnotą niewieścią, którą dla ciebie chowam niczym skarb pod tą sukienką.
— Pozwól, moja droga, że wpierw batem przećwiczę nieposłusznych marynarzy, aby mi później nie zakłócali rozkoszy wypoczynku w twoich ramionach.
— Nie każ ich jednak zbyt srogo, bom słyszała ich ciche szepty pośród nocy, skąd wiem, że twoja łaska i miłosierdzie większe u nich wywołuje posłuszeństwo niźli najbardziej nawet okrutne batożenie.
— Jak zwykle masz rację, moja gołąbeczko. Uporam się z tymi hultajami w pięć minut, a zaraz potem przyjdę do ciebie i mam wielką nadzieję, że już nigdy cię opuszczać nie będę musiał.
— Skoro tak, to zgadzam się na jeszcze jedną chwilę rozłąki i tęsknoty. Potem jednak będziesz już tylko mój na zawsze.
Ależ moja droga, jestem i będę tylko twój.
Po skosztowaniu niebiańskiego nektaru owocowego brałem w dłonie pędzle i farby, a Hania bardzo chętnie pozowała mi przybierając coraz bardziej wymyślne pozy. Jej policzki różowiły się wtedy niczym egzotyczne kwiaty, nosek marszczył się jak brzuszek motyla zanim usiądzie na łodydze, małe, drobne włoski na rękach jeżyły się i stawały dęba niczym świstaki w piękny, pogodny dzień nieopodal swojej norki, a norka aż tańczyła z radości i podniecenia.
Oczywiste jest, iż jako dziesięciolatek pomimo wielkich zdolności, niesamowitego drygu i cudownie kolorowego natchnienia nie osiągnąłem jeszcze mistrzowskiego poziomu wmalowaniu obrazów realistycznych, natomiast wtedy gdy pozwalałem sobie pofolgować wyobraźni i fantazji, to portrety, które wychodziły spod pędzla trzymanego w mojej dłoni były wspaniałymi dziełami sztuki.
Tak, tak, wiem doskonale, że wychwalam samego siebie, ale przecież nikt inny tego nie zrobi, prawda?
Gdybyś kiedyś zdecydowała się odpisać na moje listy, to może przestałbym się czuć tak jakbym pisał je do siebie.
Rozdział 9
Kochana Agato.
Musze Ci jeszcze napisać więcej o Hani, bo nie chcę mieć przed Tobą żadnych tajemnic. Oboje byliśmy wtedy małymi dziećmi, mieliśmy po dziesięć, jedenaście lat, a nasze kontakty były zupełnie niewinne, czyste, by nie powiedzieć nieskalane.
Poznaliśmy się przypadkowo podczas mojej pierwszej wędrówki po przygodę. Potem spotykaliśmy się prawie codziennie. Prawie, bo w niedzielę nie pozwalano mi na włóczenie się po polach i lasach. Zamiast przygody miałem grzeczny spacer z babcią do kościoła, potem był obiad, a później odwiedziny kogoś z rodziny. Podczas licznych wizyt poznałem Anię i Genię, moje kuzynki, oraz Kasię i Tereskę, spokrewnione ze mną w ten sam sposób, Elkę i Mariolkę, jak wyżej, a także całe mnóstwo kuzynów, którymi jednak nie byłem zbytnio zainteresowany. Ramon wyjaśnił mi bardzo skrupulatnie, że zbytnie zainteresowanie chłopcami prowadzi do alkoholizmu i marskości wątroby. Wolałem więc nie ryzykować.
Hania natomiast była mi towarzyszką zabaw podczas wszystkich pozostałych dni tygodnia. Zazwyczaj, jako gentelman, to ja szedłem do sąsiedniej wioski by się z Hanią bawić, chociaż czasami ona poświęcała się i przychodziła do mnie. Hania bardzo często lubiła się poświęcać. To ona zawsze szukała w kałuży zgubionej monety, ona wciskała się pod łóżko w pogoni za małym kotkiem, ona też wchodziła do stawu gdy wpadała nam do niego piłka. W tym ostatnim przypadku ja stałem na brzegu trzymając w dłoniach jej ubrania, a Hania wchodziła do wody w stroju Ewy. Te rajskie widoczki zawsze potem długo i miło wspominałem. Czasami nawet śniły mi się one w nocy.
Bardzo często za pomocą babcinego fartucha i beretu przeistaczałem się w renesansowego malarza po to by móc malować wiejskie scenki rodzajowe z Hanią w roli głównej. Babcia zawsze mi powtarzała, że przeistoczenie to najwspanialsza rzecz na świecie, która niesie nadzieję dla całej ludzkości. Hania też bardzo lubiła mnie w tej roli. Gdy zakładałem kolorowy fartuch na ramiona niczym płaszcz, ona aż podskakiwała z radości.
Najczęściej pozowała mi w roli jednej z bohaterek licznych książek wujka Bronka. Za każdym razem gdy na strychu odnajdywałem kolejną powieść, to Hania otrzymywała nowe zadanie pozowania. Ilustracje do historii opiewających piękne i magiczne tajemnice alkowy jakiejś hrabianki lub baronówny wykonywałem w sypialni rodziców Hani, bo stało tam starodawne łoże z baldachimem. Moja muza zakładała wtedy koronkowa koszulkę nocną, a ja siadałem na taborecie przed sztalugą i malowałem.
Rodzice Hani mieli wiele radości dzięki sesjom malarskim. Twierdzili, że gdy dorosnę i będę już sławnym artystą sprzedadzą obrazy za grube paczki banknotów. Nie wiedzieli, że gdy wyląduję w Domu Dziecka to skończą się sesje i marzenia o sławie. Nie przewidywali tez jak zakończy się moja znajomość z Hanią.
Ilustracje do opowieści o pasterce, pensjonarce, córce pastora, kuchareczce, Kopciuszku, zagubionej królewnie czy więzionej księżniczce wykonywałem na leśnej polanie albo nad brzegiem stawu, z kościelnymi murami w tle. Wtedy Hania zakładał mały fartuszek na gołe ciało, zasłaniała się ręcznikiem, lub bukietem fiołków, okładała się kępkami mchu niczym leśna wróżka, albo też pozowała nago. Już wtedy wiedziałem, że nagość jest tematem najpiękniejszych poezji.
Na takich to przyjemnościach rok cały na wsi u babci i dziadka minął mi jak jeden dzień. Ledwie się obejrzałem, a już miałem jedenaście lat, urosłem nieco i spoważniałem. Tak mówiły wszystkie ciocie. Wujkowie natomiast klepali mnie po plecach i mrugali porozumiewawczo. W takich chwilach byłem bardzo dumny z siebie. Wtedy nadszedł ten straszny dzień.
Pogoda była prześliczna. Już o świcie obudziły mnie świergoty ptaków za oknem. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Na śniadanie zjadłem kawałek chleba z miodem i popiłem go ciepłym kakao. Babcia doskonale wiedziała czym mi dogodzić. Siedziała przy stole i z radością przyglądała się jak jadłem. Na parapecie okna stały trzy doniczki z kwiatami. Do dziś nie potrafię sobie przypomnieć co to były za kwiaty. Czarny kot wylizywał mleko z miseczki. Pod kuchennym piecem stała węglarka wypełniona papierami, które miały być przy okazji spalone. Wysoko na ścianie pod sufitem kręcił się wentylator zamontowany na przewodzie kominowym.
Po śniadaniu poszedłem porozmawiać z Ramonem. Był zajęty pilnowaniem swoich dziewcząt, ale na kulturalną rozmowę zawsze ma czas.
— Znasz ten obraz przedstawiający utopioną dziewczynę? — zapytałem go bez ceregieli.
— Słyszałem o nim, jednakowoż nie widziałem na własne oczy. Aczkolwiek oczy innego bystrego obserwatora mogą czasami zastąpić własny wzrok. Ma się rozumieć, że warunkiem jest istnienie odpowiednio wygadanych ust, którymi ów obserwator zdoła opisać oglądane obrazy.
— Aż tak bystrym obserwatorem nie jestem, ale chodzi o obraz, na którym ze studni wygląda piękna topielica.
— Skąd wiesz, że topielica? — zapytał Ramon.
— No … — spróbowałem uzasadnić swój punkt widzenia — miała mokre włosy, smutne usta, bladą cerę, a w oczach odbijał się sierp księżyca.
— Tak, to wyjaśnia wszystko. A więc topielica — skwitował Ramon.
— Sam widzisz.
— No i co z nią?
— Była bardzo piękna.
— Mówiłeś, że bardzo blada.
— No tak.
— Więc nie była wzorem piękności. Poeci zazwyczaj piszą o rumianych licach, gdy mają na myśli piękne dziewczęta.
— Widzę, że nie masz żadnego pojęcia o piękności — powiedziałem oburzony.
— Spokojnie. Nie musisz się tak zaraz unosić. W końcu poeci to zaledwie drobny ułamek wszystkich mężczyzn na świecie.
— No właśnie — odparłem nieco uspokojony.
— Więc w jej oczach odbijał się sierp księżyca — rozważał Ramon.
— Dokładnie.
— Czyli musiała być bardzo romantyczną niewiastą.
— O, już lepiej — powiedziałem z ulgą.
— Co dalej? — zapytał.
— Wychodzi ze studni. Normalne osoby wychodzą raczej ze swojego domu, a nie ze studni.
— Czyli jest nienormalna — zauważył Ramon rezolutnie.
— Zaraz, zaraz, tego nie powiedziałem.
— Skro wychodzi ze studni…
— T znaczy, że jest topielicą…
— I mieszka w studni.
— Przestań! — wrzasnąłem na niego, a on jakby się skurczył. — No dobra, masz racę. Skoro jest topielicą, to mieszka w studni.
— No i wszystko jasne — rozchmurzył się Ramon.
— Więc, czy w niej można się zakochać? — zapytałem z bijącym głośno sercem.
— Co tak stuka? — zapytał.
— Moje serce.
— Aha. No to wszystko w porządku. Można się zakochać w topielicy. To wszak nadal jest kobieta, lub dziewczyna, albo może dziewczynka, ale w każdym razie można się w niej zakochać. Chociaż to nieco przerażające. No ale cóż, mnie też się zdarzało kochać w kobiecie, której po pierwszej randce ze mną ucięto głowę. Cierpiałem bardzo, jednak żyć trzeba dalej.
— Odwiedzasz jej grób?
— Ona nie ma grobu.
— Przepraszam.
— Nie szkodzi. Przyzwyczaiłem się. Jak tylko któraś z moich dziewcząt przestaje nosić jajka, to wkrótce potem odchodzi.
Ta rozmowa dała mi wiele do myślenia. Rozmyślałem o niej siedząc na klocu drewna gdy przyszła Hania.
— Nie przyszedłeś dzisiaj do mnie, więc ja musiałam przyjść do ciebie.
— Tak, dziękuję — powiedziałem i właśnie w tej chwili przyszła mi do głowy genialna myśl. — Malujemy? — zapytałem.
— Czemu nie, możemy malować — odpowiedziała Hania.
Postanowiłem namalować portret Hani jako topielicy. Ponieważ we wsi nie widziałem nigdzie studni, poszliśmy nad staw. Kazałem Hani iść na środek stawu. Ja usiadłem na brzegu z blokiem rysunkowym na kolanach. Obok, na ziemi ułożyłem sobie ołówki i kredki. Poukładałem je zgodnie z kolejnością kolorów w tęczy. Potem zauważyłem, że Hani nigdzie nie ma. Wołałem ją myśląc, że się gdzieś schowała. Moje krzyki zwabiły kilka dorosłych osób. Wzięto mnie na ręce i zaniesiono do babci. Wcale nie płakałem.
Rozdział 10
Kochana Agato.
Niestety, nie mogę Ci napisać o szczęśliwym zakończeniu mojej przygody z Hanią. Została uznana za zaginioną. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Słyszałem jak dorośli szeptali pomiędzy sobą o podziemnym połączeniu stawu z jeziorem, a także z piwnicami pod kościołem. Podobno w tych piwnicach cały czas jest woda. Wiele lat później widziałem prace zmierzające do osuszenia murów i fundamentów tej świątyni. Trzeba było odkopać fundamenty, wywieźć wiele przyczep ziemi z przykościelnego cmentarza.
Miałem możliwość spacerowania po tych górach piasku z aparatem fotograficznym w dłoni. Wykonałem wiele zdjęć. Na niektórych widać było kości, fragmenty czaszek i miednic, fragmenty szczęk z zębami. Wiele razy zastanawiałem się czy wśród tych szczątków nie ma przypadkiem kawałka Hani. Przypadkiem, bo przecież ona nie została pochowana na cmentarzu. Może jednak jest to możliwe, skoro staw miał podziemne połączenie z piwnicami, a podziemne źródła przepływały zarówno pod kościołem jak i pod cmentarzem.
Jej rodzice nie chcieli mnie więcej znać. Gdy mnie widzieli na ulicy, przechodzili na drugą stronę. Policja po kilku tygodniach umorzyła śledztwo. Oni nie mieli czasu zajmować się tą sprawą w nieskończoność. Tak długo to tylko ja będę o niej pamiętał.
Może gdybyśmy poszli na łąkę, to Hania wciąż by żyła. Gdybym chciał tego dnia malować ją w innej scenerii. Może gdybym wcale nie chciał rysować, to poszlibyśmy do domu oglądać książki wujka. Ja jednak wpadłem na głupi pomysł malowania topielicy. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Nigdy tego portretu nie wykonałem.
Może gdybym…
Pogrzebu Hani nie było. Być może właśnie dlatego koniecznie musiałem być obecny na pogrzebie Lizy. Nic nie mogło mnie powstrzymać. Nic też nie mogło mnie powstrzymać od płaczu.
Na stypie jednak nie miałem już sił zostać. Te wszystkie gęby jej krewnych przerastały moją wytrzymałość na stres. Przecież najprawdopodobniej jeszcze przed pierwszym daniem wszcząłbym bójkę z którymś kuzynem. Wróciłem więc do siebie i we wspólnej kuchni zabrałem się do przygotowywania obiadu.
— Wybaczcie mi, moje drogie kartofelki, muszę was rozebrać z tych ślicznych ubranek — mówiłem obierając ziemniaki — żeby wam urządzić najwspanialsze spa w nowym garnku Zeptera.
— Czy to będzie bolało? — zapytał średniej wielkości ziemniak o dwóch głowach.
— Ależ skąd, mój drogi — uspokoiłem go obcinając mu tą mniejszą głowę. — Będziecie zażywać kąpieli w gorących źródłach, a potem dam wam jeszcze pysznych ziółek dla poprawy krążenia i zadbam o wyborowe towarzystwo warzyw pochodzących z ekologicznego gospodarstwa, a ostatnio zameldowanych w pobliskim zieleniaku. Coś mi się wydaje, iż są to wasi dalecy krewni, no ale o tych sprawach rodzinnych to już sami sobie porozmawiacie w garnku.
— Tylko czy to aby na pewno będą warzywa na odpowiednim poziomie — zapiszczał kartofelek — bo my jesteśmy spowinowaceni z arystokracją francuską w czwartym pokoleniu i bardzo nie chcielibyśmy obniżać lotów intelektualnych do poziomu brukowych rozrywek pośledniego gatunku.
— W ramach promocji mogę zapewnić towarzystwo orientalnych piękności o pikantnym dowcipie, więc myślę, że będziecie wszystkie zadowolone, a zwłaszcza ty, mój drogi. Te papryczki to normalnie same rozkładają gałązki, otwierają swoje wnętrza zapraszająco, a gdy odważysz się skosztować, to tak pieką, że aż łzy ciekną z oczu, a język kołkiem staje jakby się nażarł niebieskich tabletek.
Rozdział 11
Spacerując sobie lasem w stronę plaży zobaczyłem wiewiórkę uciekająca wśród gałęzi drzew przed wroną, która najwyraźniej próbowała ją sobie upolować na śniadanie. Biedny ptaszek pewnie nie miał nic w dziobie od bardzo dawna, bo z narażaniem swojego zdrowia, a może i nawet życia, z wielką determinacją rzucał się pomiędzy gęste gałęzie wysokich sosen. Wiewiórka była jednak bardzo zwinna i za każdym razem w ostatniej chwili prześlizgiwała się na drugą stronę konara lub gałęzi, gdzie przez sekundę była bezpieczna. Wrony nie chodzą po gałęziach drzew tylko je mogą oblecieć z jednej lub drugiej strony. Zanim więc wrona zamachała skrzydłami i ominęła gałąź, wiewiórka była już w koronie następnego drzewa. No i pościg rozpoczynał się od nowa.
Śledziłem te zabiegi przez długą chwilę. Zastanawiałem się jak długo jeszcze wiewiórka zdoła uciekać, czy zawsze będzie w pobliżu kolejne drzewo, czy zdoła przeskoczyć na sąsiednią gałąź. Z dołu las wygląda zupełnie inaczej niż z góry. Tu pnie drzew mogą być od siebie oddalone o ładne kilka metrów, tam w górze jednak gałęzie tworzą niemal zwarty ciąg spacerowy dla takich zwierzątek jak wiewiórki. Moja przychylność i życzliwość była po stronie ssaka.
No właśnie, dlaczego to zwierzątko z puszystym ogonem zasłużyło sobie na względy? Może dlatego, że jest podobne do kota, lub może dlatego, że jest podobne do śmiesznego i miłego Morta z pewnej bajki.
Może gdybym w dzieciństwie nie był takim tchórzem jakim byłem i nie uciekał za każdym razem i nie uciekał za każdym razem gdy wiewiórka schodziła z drzewa na ziemię by spróbować rzucanych jej chrupek orzechowych, to moje sympatie mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. Zawsze chciałem karmić wiewiórki w parku i z wielką przyjemnością rozrzucałem pod drzewami nawet połowę mojej paczki chrupek. Jednakowoż miałem też w pamięci słowa ostrzeżenia aby nie dotykać zwierząt, bo można się zarazić wścieklizną, a wtedy będę musiał jechać do szpitala.
Nawiasem mówiąc, najwidoczniej już wtedy sytuacja naszej służby zdrowia musiała być kiepska, skoro dzieci straszono szpitalem. Potem straszono czarną wołgą. Nikt nie wiedział kto może jeździć tym samochodem, ale wszyscy się go bali. Albo tylko straszyli dzieci, żeby nie oddalały się od domu.
Tak więc sumiennie rozsypywałem chrupki pod drzewami, a gdy w końcu wiewiórka skuszona zapachem zeskoczyła na ziemię i zmierzała w moją stronę, to natychmiast uciekałem gdzie pieprz rośnie. Gdybym miał więcej odwagi, tak jak inne dzieci, które karmiły wiewiórki z ręki, a te czasami nawet wskakiwały im na ramiona usiłując dobrać się do paczki smakołyków, to może któryś z tych futrzaków by mnie ugryzł albo podrapał, a wtedy bym z całą pewnością znienawidził wszystkie puszyste ogony na świecie. Tak się jednak nie stało. Miałem zbyt wielkiego pietra. Uciekałem jak struś pędziwiatr.
No więc śledziłem pojedynek ptaka z sakiem o życie z jednej strony, a o pełny kołdun z drugiej. Moja niechęć do wron z całą pewnością wynikała też z powodu zapamiętanego widoku małego, żółtego kurczaczka porywanego od mamy kwoki i gromadki braci pisklaków przez wielką, czarną wronę. Takie straszne widoki dzieci zapamiętują na całe życie.
Z drugiej strony doskonale wiedziałem, że wrony to bardzo mądre i sprytne ptaki. Wielokrotnie widziałem wrony upuszczające na asfalt ulicy orzechy, aby ich skorupki popękały. Wiele razy widziałem też jak wrony wyjmują śmieci ze śmietnika, rozrzucając je wkoło w nadziei znalezienia czegoś nadającego się do zjedzenia. Bardzo często im się te łowy udają.
Ostatnio nastała moda na umieszczanie worków foliowych w śmietnikach, co ułatwia opróżnianie śmietników. W czasie sezonu turystycznego, czyli od początku maja do końca września specjalne ekipy pracowników zbierają worki pełne śmieci z terenów leśnych i plaży, ustawiają je przy drodze, a potem inna ekipa jedzie samochodem ciężarowym i je wywozi. Wrony traktują te worki jako szwedzki stół ze śniadaniem. Bardzo łatwo swoimi twardymi dziobami przebijają worek i wyciągają ze środka co się pod dziób nawinie.
Podobny widok zobaczyłem na wydmach gdy dotarłem tam razem z uciekającą wiewiórką. Futrzak bał się zejść na ziemię, więc skręcił głębiej w las. Ja znalazłem się natomiast na granicy lasu i patrzyłem wzdłuż piaszczystych wydm. Najpierw zobaczyłem wronę usiłującą dobrać się do leżącego na piasku worka ze śmieciami. Dopiero po długiej chwili stwierdziłem, że to wcale nie śmieci tam leżą tylko ciocia Mariola wygrzewała swoje stare i pokręcone przez reumatyzm kości w gorącym piasku, a wrona dziobała jej sterczące buty i długą spódnicę.
Wrona krakała głośno i podlatywała do góry za każdym poruszeniem cioci Marioli. Zatkałem sobie usta dłonią żeby nie parsknąć śmiechem. Gdybym się dokładniej nie przyjrzał, to nigdy bym jej na wydmie nie zauważył. Obok mnie przeszedł stary rybak, który po odejściu z rybołówstwa przyszedł tu popatrzeć na morze i powspominać sobie młodość. Jego wzrok przyciągały tylko spienione fale zmierzające ku brzegowi i latające nad wodą krzykliwe mewy. Wrony ani cioci Marioli nie zauważył wcale. Mogła sobie tam leżeć nie wiadomo jak długo. Mogła obserwować innych sama nie będąc widzianą.
Cztery metry dalej spali w śpiworach trzej młodzieńcy. Pewnie do rana bawili się na dyskotece, pili piwo lub tanie wino, może nawet palili skręty czy jakieś inne gówno. Teraz trzeźwieli w oczekiwaniu na kolejny wieczór. Przynajmniej nie musieli płacić za nocleg. Do czasu aż ich tu znajdzie straż miejska albo straż graniczna. Pewnie nawet wtedy po prostu przeniosą się w inne miejsce. Trzeba by coś zrobić z tymi narkomanami, tylko że nikt nie chce brać sobie kłopotów na kark, żeby nie musieć zeznawać w sądzie, nie narażać się komuś, nie ryzykować ewentualnej zemsty.
Ciekawe jak często ta starucha tu przychodzi? Czy zawsze zagrzebuje się w tym samym miejscu? Może ona mnie wtedy widziała jak tu byłem z Izą. Mogła wszystko widzieć i słyszeć, a gdyby nieco uniosła głowę to z tego punktu widokowego mogłaby obserwować całą plażę. Całą plażę! Aż do wody. Wodę również. Mogła widzieć każdą falę.
Rozdział 12
Wyobraź sobie, że dzisiejszej nocy nie zmrużyłem oka. Leżałem w ciemności a koszmary dręczyły mnie przez całą noc. Wyświetlały się na suficie jak w kinie, przybierały różne kształty. Gdy jakiś samochód przejeżdżał ulicą to światła reflektorów wpadały skośnymi promieniami przez okno na sufit i wyczyniały prawdziwe cuda z każdą rysą, każdym pęknięciem farby. Tańczyły, wirowały, poruszały cieniami drzew rosnących w ogrodzie przed domem, a szklanka i talerzyk leżące na nocnym stoliku zaczynały dzwonić tak głośno jak kościelne dzwony w niedzielę.
Różne myśli krążyły mi po głowie. Niektóre wpadały na chwilę i zaraz znikały bezpowrotnie. Inne wracały upierdliwie jak bóle pleców, lub hemoroidy. Jedne były dokuczliwie wibrujące, inne rozlewały się falami po głowie i zatapiały wszystkie uczucia poza strachem, który niczym niezatapialna tratwa ratunkowa dawał mi cierpienie, ale równocześnie świadomość, że wciąż jeszcze żyję.
Jakiś zimny i oślizgły płaz chodził po moim łóżku moszcząc sobie wygodne legowisko w fałdach kołdry, jakby zagrzebywał się w piasku. Kołdra chwilami stawała się tak ciężka, że miałem wrażenie przysypującej mnie ziemi. Nie dawało się oddychać, więc trzeba było drapać pazurami tą kołdrę, strzepywać z niej piasek, wygrzebywać się spod zwałów ziemi, aby złapać chociaż jeden ożywczy haust powietrza zanim kolejna fala zaleje mnie tonami wody.
W dłoniach z całych sił ściskałem linę, które powinna być zaczepiona o pachołek na nabrzeżu portu, albo przynajmniej uwiązana do burty jakiejś łodzi, lub kutra. Jednak żadnej burty nigdzie nie było widać. Czasami słychać było tylko syrenę przepływającego statku, albo przejeżdżającego pociągu. Konduktor był bez czapki, a w dłoni trzymał gwizdek, który powolnym ruchem podnosił do ust żeby zagwizdać. Patrzył mi prosto w oczy oczekując odpowiedzi. Wiedział doskonale, że jestem na wagarach. Wystarczyło przecież spojrzeć na zegarek.
Kierowca ciężarówki wciąż naciskał na hamulec. Koła szorowały po drodze przy wtórze pisku, zgrzytu i dudnienia, ale samochód wciąż toczył się dalej. Zza metalowej barierki odgradzającej parking wylazł wielki niedźwiedź, który kłapiąc paszczą obchodził zaparkowane samochody. Właśnie wyjmowałaś z bagażnika swojego autka torbę z ubraniami. Zdążyłem już nas zameldować w hotelu i zapłacić za pokój, a ten wredny niedźwiedź zamierzał mi Ciebie odebrać.
Ze strachu nie mogłem się ruszać. Nie mogłem nawet oddychać. Serce wielkim młotem waliło mnie po głowie, a za każdym uderzeniem snop iskier palił mnie w oczy. Zimne i oślizgłe wodorosty oblepiły mi ręce i nogi, przyklejały się do ubrania, za pomocą przyssawek wpijały się w moją skórę. Ich zielone komórki wydzielały okropny zapach. Miały na łodygach wielkie bąble, z których kapał żrący sok.
Wszystkie muszle jak na złość pootwierały się, co bardzo utrudniało chodzenie. Jakaś wielka ryba otwierała wciąż buzię chcąc mi coś ważnego powiedzieć, ale woda tłumiła wszystkie głosy. Jej skrzela tez wciąż otwierały się i zamykały. Nad moją głową przewalały się kolejne fale. Wytwarzały takie ciśnienie, że szumiało mi w uszach, a nogi grzęzły po kolana w piasku, który przesypywał się odmierzając kolejne minuty mojego życia. Czasu było coraz mniej. Trzeba było zacząć się śpieszyć, albo zrezygnować z walki.
Ciocia Mariola wykrzywiała swoją wredną gębę wygrzebując się spomiędzy paczek, a listonosz darł ryja, że mu robi bałagan. Ona jednak nie zwracała wcale uwagi na krzykliwego padalca, tylko zakrzywionymi, brudnymi pazurami odklejała znaczki, rozrywając przy tym papier. Z niektórych przesyłek pozostały jedynie nalepki adresowe. Na innych ktoś odręcznie nabazgrał: Nieodebrane, adresat nieznany.
Wiedziałem, że mnie do Ciebie nie dopuszczą, więc przykleiłem się do jednego z listów pod znaczkiem, ale ta wredna Mariola zdarła ze mnie znaczek, a naczelnik poczty zapluwał całą podłogę wrzeszcząc na mnie i na listonosza. Przecież to nie była wina listonosza. Postawił więc rower pod ścianą by zapytać zupełnie spokojnie o to, z której strony powinno się bezpiecznie wsiadać na rower. Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi ponieważ nagle wręczono mu telegram: „Kuń zdechł.”
Rozumiałem doskonale, że rozmowy z ciotką bardzo dużo zależy. Trzeba by ją było zmusić do gadania, wywlec z niej każde słowo jak makaron z garnka, albo zamknąć ją w środku i tak długo walić w pokrywkę garnka aż wszystko wyśpiewa. Kucharz był jednak innego zdania i wywalił mnie za drzwi na stertę obierek, po których łaziły wielkie ślimaki.
Potem wrony całym stadem niczym wielka, czarna chmura zerwały się z drzewa i przysłoniły księżyc. Zrobiło się zupełnie ciemno, tylko w gniazdku, gdzie była włączona nocna lampka, mrugały małe iskierki nadziei niczym daleka morska latarnia. W końcu przepalił się bezpiecznik i nawet te iskierki umarły. Gorzki szloch rwał moje płuca aż do rana.
Rozdział 13
Mama królewny, czyli królowa, zamiatała chodnik przed domem. Robiła to co prawda powoli, ale za to niezwykle skrupulatnie. Od czasu do czasu pochylała się i patykiem wygrzebywała coś ze szpar pomiędzy płytami chodnikowymi. Co około dwa metry pozostawiała małą kupkę piasku i śmieci. Kiedy zamiotła już cały chodnik przystanęła dumna z wyniku swojej pracy i zapaliła papierosa. W jednej dłoni trzymając miotłę, jakby się o nią opierając, drugą podnosiła do ust papierosa, zaciągała się dymem, potem papierosa wystawiała na pokaz niczym dama z dobrego towarzystwa w teatrze podczas antraktu.
Gdy już skończyła palić podniosła z chodnika szufelkę do śmieci i rozpoczęła zmiatać na nią poszczególne kupki. Wszystko to wyglądało bardzo elegancko, gdyż fryzura królowej i jej prześliczna czerwona sukienka predestynowały ją raczej do roli baleriny niż sprzątaczki ulic.
Tak, królowa z całą pewnością była zadowolona z efektów swojej pracy. Z miotłą i szufelką w dłoniach przez długą chwilę przyglądała się chodnikowi, a także rozglądała dokoła by sprawdzić, czy ktoś widzi jej zaangażowanie w utrzymanie czystości ulicy, całej dzielnicy, a może nawet miasta. Zaiste godne to pochwały. Potem jednym szybkim ruchem wysypała zawartość szufelki na ulicę.
Gdyby nagle ulicą przejechał samochód to by jej te śmieci z podmuchem rzucił prosto w twarz. Ona jednak była bardzo ostrożna. Potem zadowolona z siebie dumnym krokiem przespacerowała się po czystym chodniku. Zadowolona z efektów swojej pracy weszła do domu. Śmieci leżały sobie na ulicy i płakały, ponieważ czekał je los topielców. Pierwszy deszcz, który nawiedzi naszą ulicę zacznie je spłukiwać po pochyłości ulicy w kierunku zachodnim. Dwadzieścia metrów dalej razem z deszczówką śmieci wpłyną do miejskiej kanalizacji, a potem do oczyszczalni ścieków. Tam przemieszane z moczem i kałem będą się biologicznie urabiały, aż przetrawione prze kolonie bakterii popłyną do morza.
W morzu śmieci mogą opaść na dno i zagrzebać się w mule, albo zostać zjedzone przez ryby, przetrawione częściowo, wydalone znowu do morza po to by znowu zostać pożarte. Ponieważ ślepy los jest zazwyczaj bardzo złośliwy, więc bardzo prawdopodobne jest, że rybacy złowią kiedyś rybę ze śmieciami w brzuchu, a potem sprzedadzą do miejscowej restauracji, w której królowa z dostojnymi gośćmi lubi zamawiać wykwintne dania z ryb i owoców morza. Smacznego, droga królowo.
Mam nadzieję, że Ty tak nie postępujesz, kochanie.
Rozdział 14
Właśnie czytałem kryminał jednej z moich ulubionych autorek (por. Katarzyna Puzyńska, „Motylek”, str. 208). Nagle przypomniałem sobie o poplątanych relacjach rodzinnych, które spotykają nie tylko obcych ludzi ale również nas samych i wtedy są znacznie bardziej bolesne. Gdy inni relacjonują nam swoje tragiczne przeżycia, to bardzo chętnie słuchamy takich opowieści uważając je za niezwykle interesujące. Czasami mówimy komuś, że jego bujne życie mogłoby stać się kanwą dla snucia opowieści w filmie sensacyjnym, albo dramacie psychologicznym. Czasami wręcz marzy nam się historia zasługująca na thriller. Wydaje się, że ktoś miał bardzo ciekawe, intensywne i bogate w przygody życie.
Gdy jednak przedstawiane przypadki zaczynają dotyczyć nas samych to wtedy bardzo szybko przekonujemy się jak bardzo te przygody bolą, jak często wywołują łzy, jak tragicznie demolują na życie i burzą poukładane relacje z innymi ludźmi.
Wielokrotnie widziałem jak czteroletnie dzieci po miesiącu nieobecności w domu zapominają o swoich rodzicach. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy gdy dzieci spędzają ten czas w innej rodzinie, z innymi dziećmi. Bardzo szybko uczą się od tych dzieci mówić mamo i tato do ich rodziców, poddając się sugestii, iż tworzą jedną rodzinę. Ileż to wywołuje później emocji gdy po powrocie do domu mówią do dziadka: pan. Innym razem widząc zbliżającą się prawdziwa mamę chowają się przestraszone za „mamą przyszywaną”, trzymają mocno jej spódnicy i z przerażeniem w oczach wyglądają zza niej dając się unosić ciekawości.
Na moje szczęście wujek Marek z ciocią nie mieli początkowo własnych dzieci. Gdy u nich zamieszkałem zawsze byli dla mnie ciocią i wujkiem. Tata natomiast odwiedzał mnie zawsze gdy udało mu się przyjechać po powrocie z morza. Zazwyczaj miał dla mnie jakiś drobny prezent. Najczęściej były to słodycze, zabawki lub piłka.
— Mama tak bardzo cię kochała — mówił drżącym głosem, a jego łzy kapały mi na bluzeczkę.
Kiedyś tata popłynął swoim kutrem rybackim aż na Morze Północne. Nie było go wtedy kilka miesięcy. Zacząłem już pomału zapominać jak powinna wyglądać normalna rodzina. Wujek był dla mnie zawsze bardzo dobry, a ciocia była po prostu kochana. Mając około pięć lat wyszedłem któregoś ranka ze swojego pokoju aby się udać do łazienki. Drzwi od pokoju gościnnego były uchylone.
— Cześć — powiedziały drzwi do mnie ściszonym głosem. — Chcesz może zobaczyć kto tu dzisiejszej nocy przyjechał do cioci i wujka?
— Pewnie, że chcę — powiedziałem.
Na palcach wszedłem do pokoju. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale przez zaciągnięte zasłony na oknach przeświecał blask wstającego dnia. Szare ściany pokoju jaśniały pod ciemną jeszcze, pogrążoną w mroku podłogą. Kanapa była rozłożona i ktoś na niej spał. Spod kołdry nie można było dostrzec głowy tej osoby. Pomyślałem, że to jakiś nieznany mi gość.
Już chciałem cichcem wyjść z pokoju gdy mój wzrok padł na ścianę obok kanapy. Na haczyku zazwyczaj trzymającym nocną lampkę wisiała nowa rzecz. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to stylonowa siatka z dużymi oczkami, a w środku znajdowały się dwie piękne, napompowane piłki. Jedna z nich była brązowa, a druga łaciata jak krowa. Obie były gładkie i twarde. Ktoś zadał sobie nieco trudu by je porządnie napompować. Od razu zrozumiałem, że łaciata była do grania w nogę, a brązowa do grania w rękę, albo w zbijanego.
— Jak ja dawno nie grałem w piłę — powiedziałem cichym głosem do piłek.
— No to teraz masz okazję — powiedziała łaciata.
— Przy okazji to on może zrobić siusiu w majtki jak tak będzie dłużej stał zamiast pobiec do łazienki — powiedziała druga piłka.
— Dam radę długo wytrzymać bez sikania — obruszyłem się na nią.
— Przecież widzisz, że on nawet jeszcze nie ściska udami — stanęła po mojej stronie łaciata.
Jednak on już zaczyna dziwnie podejrzanie dreptać w miejscu — zarzuciła mi wredna brązowa.
— Wcale nie — powiedziałem.
— To tylko normalny i zdrowy objaw emocji chłopca na widok nowych piłek, głupia — powiedziała łaciata.
— No właśnie, głupia — zawtórowałem.
— Tylko nie głupia, dobra? — oburzyła się brązowa.
— Dobrze, dobrze, nie denerwuj się, my tylko tak sobie żartujemy — powiedziała łaciata uspokajająco.
— Skąd jesteście? — zapytałem.
— Z Wielkiej Brytanii, młody człowieku — podjęła rozmowę brązowa.
— To znaczy z Anglii — uściśliła łaciata.
— Skąd się tu wzięłyście? — pytałem nadal.
— Przypłynęliśmy tu na statku — powiedziała brązowa.
— Na statku? — byłem wielce zdziwiony taką odpowiedzią.
— Kutrem, moja droga, kutrem rybackim — poprawiła łaciata.
Taka odpowiedź wydawała mi się znacznie bardziej intrygująca. O kutrach rybackich miałem już pewne pojęcie, ale do tej pory sądziłem naiwnie, że służą tylko i wyłącznie do połowu ryb, a nie do przewożenia zabawek. Ponadto informacja o kutrze rybackim poruszyła w moim umyśle pewne bardzo wrażliwe rejony. Zrobiło mi się gorąco i duszno, a mój oddech bardzo przyśpieszył.
— No widzisz — powiedziała łaciata do brązowej — chłopak zaczyna już rozumieć skąd żeśmy się tu wzięły w tym pięknym pokoju. Wolałybyśmy jednak spędzać więcej czasu w pokoju dziecinnym, dlatego gdyby nie sprawiało ci zbyt wielkiego kłopotu, to mógłbyś nas zabrać do siebie.
Ta opcja bardzo mi się spodobała. Już wyciągnąłem ręce po piłki, gdy nagle ktoś poruszył się na kanapie. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem utkwione we mnie spojrzenie dwóch czarnych jak noc oczu. Przestraszyłem się i natychmiast wybiegłem z pokoju gościnnego, jak wiatr przemknąłem korytarzem i schowałam się pod kołdrą w swoim łóżku.
Pod kołdrą nie dało się zbyt długo wytrzymać, więc gdy zaczęło mi już brakować powietrza odkryłem pół twarzy, ale tylko na tyle by nos wystawał na zewnątrz. W całym domu nadal panowała niczym nie zmącona cisza. Zastanawiałem się kto to mógł być w gościnnym pokoju. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że widziałem tylko kawałek twarzy. Nieco później zrozumiałem, że tamta twarz miała długą, czarną brodę jak jakiś pirat, albo porywacz.
— To był Czarnobrody — szeptała mi do ucha poduszka.
— Co on tu robi? — pytałem.
— Przyszedł po ciebie — mówiła poduszka.
— Zwariowałaś chyba. Wtedy by nie spał tylko ciął szablą i strzelał z pistoletu.
— Spał, bo był bardzo zmęczony po ostatniej bitwie na morzu — argumentowała poduszka.
Coraz bardziej chciało mi się sikać, ale coraz bardziej też bałem się wychodzić z łóżka. W końcu przyszła ciocia i kazała mi się ubierać. Wyjęła z szafy czyste ubrania dla mnie, chociaż to nie była niedziela. Potem odkryła kołdrę i zobaczyła mokrą piżamę.
— „A zos te jes zdojoni” — powiedziała do mnie kręcąc przy tym głową z niezadowoleniem. — Znowu jesteś posikany. Umyć się, ubrać i marsz do kuchni na śniadanie — dodała zdejmując ze mnie mokre spodnie od piżamy.
Gdy już gotowy usiadłem przy stole w kuchni, ciocia podała mi kubek gorącego mleka oraz bułkę z masłem i miodem. Jadłem zapominając o całym świecie.
— Ktoś dzisiaj w nocy do nas przyjechał — powiedziała ciocia.
— Wiem, wiem, widziałem — odparłem wpychając sobie do ust kolejny kęs bułki.
— Wiesz może kto to jest? — zapytała ciocia.
— Pirat albo korsarz — powiedziałem i dodałem zaraz celem uściślenia — Czarnobrody.
— Już się ogolił — powiedziała ciocia.
— Tak? — zapytałem zdziwiony.
— Synku — powiedział ktoś za moimi plecami.
Obróciłem się do niego i natychmiast zrozumiałem. W drzwiach kuchni stał ogolony, uśmiechnięty tata. Czym prędzej podbiegłem do niego by rzucić mu się w ramiona.
Rozdział 15
Przed południem poszedłem na plażę. Wziąłem ze sobą leżak, żeby nie rozkładać się na piasku. Pojawili się już pierwsi „letni ludzie” (por. Caitlin R. Kiernam „Tonąca dziewczyna”), którzy zaczynali przejmować w posiadanie ulice, chodniki, sklepy i brzeg morza. Podczas urlopów mają stanowczo zbyt mało czasu na wypoczynek, ciągle się śpieszą i z byle powodu zaraz wpadają w nerwowe konwulsje. Najbardziej irytuje ich brak zrozumienia u tych głupich tubylców zapatrzonych we własny czubek nosa. Przecież skoro zarabiają niewiadomo jakie pieniądze za odstępowanie swoich pokoi, to nie powinni się wtrącać w to co ktoś w tych pokojach zamierza robić. Toż to prywatna, a często również intymna sprawa każdego człowieka. Wszyscy ludzie mają prawo do prywatności, więc dlaczego mieliby być jej pozbawieni wczasowicze. Za coś się przecież płaci, a skoro tak, to można też wymagać.
Zabrałem też książkę do czytania, bo spędzenie kilku godzin w lenistwie wydawało mi się stratą czasu. Wolałem spokojnie popracować. Poczytać. To znaczy książkę. (por. „Tonąca dziewczyna”, str. 128) Ta autorka lubi tego typu zdania. No więc czytanie to przecież wykonywanie czynności, a każda czynność jest pracą. Pod warunkiem, że ktoś zechce za tą pracę płacić, albo jej wykonanie przyczynia się do zwiększenia dochodu w jakikolwiek sposób. Czytając pracuje bardzo wiele osób wykonujących różne zawody. Nawet jeżeli obsesyjne czytanie literatury klasycznej ma doprowadzić do złagodzenia objawów stresu z postępującymi powikłaniami, przez co w jakimś stopniu umożliwić kontynuowanie pracy zarobkowej przez kilka kolejnych dni, zanim pracodawca zdecyduje się definitywnie zakończyć tą groteskę, to jest ono pracą. „Co za rozkosz.” (Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, Wydawnictwo Znak, 2008, str. 5)
Dzień zrobił się bardzo gorący. Słońce zerkało ciekawie z góry zastanawiając się, czy ludzie docenią wreszcie jego pracę, czy też może lepiej nie zawracać sobie głowy byle mrówkami i otrzeć rozgrzane czoło jakąś wilgotną, miękką, nawet może przychylnie nastawioną białą chmurką. Trzeba było jednak działać roztropnie, bo one przecież są tak bardzo płochliwe jak owieczki na pastwisku pod lasem, gdzie dochodzi je zapach wilków przychodzących tam od czasu do czasu i znaczących teren swoim moczem. Nikt nie lubi zapachu obcego moczu.
Chwilowo po niebie pływały tylko pojedyncze mewy. Siedząca na przydrożnej latarni wrona przymknęła oczy w błogim rozleniwieniu. Na dachu małej, drewnianej szopki obok sklepu spożywczego czarno-biały kocur drapał się po ogonie czekając cierpliwie na wieczór w nadziei złowienia myszy, która uciekła mu poprzedniej nocy. Pamiętam, że bardzo lubiłaś taką atmosferę upalnego, niedzielnego popołudnia. Niedziela była zawsze jedynym dniem Twojego odpoczynku. Dzisiejsza młodzież już nie rozumie, że można było chodzić do szkoły przez sześć dni w tygodniu. Zresztą, czy oni cokolwiek rozumieją?
Ustawiłem sobie leżak w pewnej odległości od wody, tak aby nie siedzieć na tej patelni, w którą słońce zamieniło plażę piekąc sobie małych, tłustych ludzików na kolację, aby chłodne podmuchy i bryzgi fal docierały do mnie orzeźwiającym tchnieniem. (por. Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, Wydawnictwo Znak, 2008, str. 5: „Jak rześkie, jak ciche — cichsze naturalnie niż tutaj — było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; […]”) Już ta bogini feministek traktowała fale jako żywe istoty. Dla mnie to bardzo istotna informacja. Zwróciłaś na to uwagę?
Kilka kroków dalej usadowił się na wysokim krzesełku ratownik, który podejrzliwie mi się przyglądał. (por. „Tonąca dziewczyna”, str. 142) Miał włosy ostrzyżone na jeżyka. Jego nerwowe spojrzenie niczym wahadło starego, stojącego zegara latało ode mnie ku wodzie, bijącym o brzeg falom, bawiącym się przy brzegu dzieci, zahaczało nieco dalej o rejon wyznaczony bojami, poza które nikt nie powinien wypływać, a potem znowu wracało na mój leżak. Czułem jak paliło mnie w kark i ramiona. Trzeba przyznać, że przystojny, nieźle umięśniony był z niego młodzieniec. Ciekawe dlaczego na ratowników przyjmują do pracy sezonowej coraz młodszych chłopców? Nie chciało mi się szukać bardziej cichego miejsca, więc zostałem.
— Wkurza cię to, prawda? — powiedziała Iza wyraźnie ironicznym tonem. — Zawsze byłeś ksenofobem.
— Daj spokój. Jak zwykle przesadzasz — powiedziałem.
Gdyby Iza nie była się utopiła, to pewnie nie miałaby teraz tak łatwego dostępu do mojej głowy. W innych miejscach mi się to zbyt często nie zdarzało, no ale plaża była przecież jej królestwem. Zawsze lubiła smażyć się i kąpać, kąpać się i smażyć, prosić mnie o posmarowanie olejkiem do opalania jej pleców i pośladków, wtedy gdy opalała się nago.
— Zejdź mi z widoku na wodę, ale nie zasłaniaj słońca, bo chcę sobie trochę poczytać.
— Aleś się zrobił kapryśny!
— Chyba ci to już nie przeszkadza.
— I złośliwy.
— Przepraszam — przyznałem się.
Stanęła więc z mojej lewej strony. Jej cień wskazywał prosto na ratownika. Jej nagie, dziewczęce ciało zabrało ode mnie jego spojrzenie. Wręcz zdarło je brutalnie, aż poczułem szarpnięcie i, zdaje się, że również jakiś rodzaj bólu. Zazwyczaj człowiek nie jest w stanie przewidzieć co może go zaboleć, ale tym razem wcale się nie zdziwiłem. O Luizę zawsze byłem zazdrosny i dzięki tej niezdrowej namiętności nasz związek przetrwał tak długo, aż do owego dnia.
— Dzień Shreka — powiedziała Iza.
— Co takiego? — zapytałem rozkojarzony.
— Ów dzień to Dzień Shreka, albo ewentualnie może też być Szwarny Dzień.
— Zwariowałaś?
— Bynajmniej.
— Chyba ci nadmiar soli w wodzie uszkodził neurony. Chociaż z drugiej strony, to woda w Bałtyku wcale nie jest aż tak słona.
— Chyba tobie nadmiar słońca wypalił rozum i zostawił ci w tej kapuście same skwarki pod włosami.
— To już było niegrzeczne — zauważyłem.
— Niegrzeczne, niegrzeczne — przedrzeźniała mnie kręcąc głową na boki jak nakręcona lalka.
— Twoja obecność tutaj nie ma absolutnie żadnego sensu — powiedziałem obrażony. (por. „Tonąca dziewczyna”, str. 144)
Spojrzałem w stronę ratownika. Jego ruchliwe oczy wciąż mnie obserwowały. (por. Agata Christie „Pięć małych świnek”, str. 110) Dwa kroki od niego na piasku kucała mała dziewczynka w pomarańczowym kostiumie kąpielowym i niebieską łopatką kopała studnię. Obok niej leżała już spora kupka mokrego, wydobytego z głębiny piasku. Przy tej kupce leżały kamyki, muszelki i wodorosty. Kamyki były wszystkie białe, jakby je ktoś wytaczał w mące. Muszelki były żółte i pomarańczowe. Wodorosty natomiast miały barwę zgniłej, brązowo-zielonej breji. Ich odór dochodził do mnie coraz intensywniej.
— Dawno cię nie widziałem, Lis — powiedziałem cichym głosem do Izy. (por. „Tonąca dziewczyna”, str. 173)
— Dobrze wiesz od jak dawna. Doskonale pamiętasz ile to już dni minęło od naszego ostatniego spotkania. Dni pięknych, słonecznych, ale też i deszczowych, bo wilgoć przecież daje życie, chroni przed uschnięciem. Każda kropla jest dobroczynnym skarbem.
— Masz rację — odpowiedziałem jej na tą tyradę. — Też lubię kremy nawilżające.
— Jesteś wulgarny!
— Mogą tez być napoje chłodzące, zwłaszcza w tak upalny dzień jak dzisiaj.
Dziewczynka wciąż uparcie pracowała łopatką. Nieco bliżej wody na zielonym kocu wylegiwał się jakiś jeleń w czerwonych gaciach. Ten to dopiero wyluzowany, pomyślałem z odrazą. Szkoda tylko, że przy tych gaciach nie ma fikuśnych falbanek i koronek. Czerwone gacie! Coś podobnego!
Przy jego boku leżała kształtna foczka. Swoje futerko zakryła żółtym bikini, ale i tak wszystko przez ten jasny materiał prześwitywało. Do jednej piersi właśnie przystawiła młode. Ssało z takim apetytem, że aż i mnie ślinka pociekła z ust, a w żołądku coś zabulgotało. Poczułem pragnienie i wyrzucałem sobie, że w drodze ku plaży nie zaopatrzyłem się w sklepie w jedną lub dwie butelki piwa. Albo chociaż wody mineralnej. Czegokolwiek.
Pod wydmami młody smarkacz, taki jakiś zadziorny kogucik jeszcze dobrze nie opierzony, a już podskakujący starszym w nadziei na skubnięcie chociaż odrobiny sławy i chwały, piał cienkim głosikiem nad czterema rozebranymi do rosołu kurczakami. Kurczęta natomiast, pewnie trzynastolatki, lub czternastolatki, chichrały się głośno do siebie, zarzucały nerwowo grzebykami i ściskając mocno uda razem przekładały nóżki raz na lewy bok, raz na prawy, co z daleka wyglądało jak taniec, lub ćwiczenia gimnastyczne przed zawodami sportowymi.
— U ciebie wszystko w porządku? — zapytałem Izę wciąż rozglądając się po plaży. („Tonąca dziewczyna”, str. 173)
Nieco dalej w lewo dwie oczywiste mewki rozścieliły swój koc i osłoniły go białym parawanem. Obie leżały plackiem na kocu, jedna na plecach, a druga na brzuchu. Albo raczej na tyłku i na piersiach. W końcu leży się na tym co najbardziej wystaje z danej strony.
— Te, które powinne odejść w morze — zakrakała wrona, która usiadła na jednym z kijków ich parawanu. (por. „Tonąca dziewczyna”, str. 236)
— Widziałaś te mewki? — zapytałem nieco zdenerwowany widokiem czarnego ptaszyska.
Iza zmarszczyła brwi i rozejrzała się dookoła. Była wyraźnie zdziwiona, oraz, tak mi się wydawało, zaniepokojona. Na jej zawsze ślicznej twarzy pojawiły się zmarszczki, granatowe żyły, jakby nagle musiała ciężko pracować nosem i policzkami, a także ślady kilku zielonych łusek pod prawym okiem.
— Tam — wskazałem głową parawan nieopodal.
Spojrzała we właściwym kierunku. Ponieważ parawan zasłaniał jej widok wspięła się na palce, a potem zrobiła dwa kroki w tamtą stronę, by wreszcie dojrzeć właścicielki koca i parawanu. Potem szybko wróciła do mnie.
— Tylko mi nie sugeruj, że jestem taka sama jak one — powiedziała z oburzeniem w głosie i zaraz dodała — „Nie jestem mewą”. (Ewa Formela „Lawenda”, str. 38) Była bardzo podekscytowana. (por. Karolina Wilczyńska „Anielski kokon”, str. 15) — Jestem trupem, nieruchomym ciałem na dnie morza. (por. Orhan Pamuk, „Nazywam się czerwień”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, str. 7: „Jestem trupem, nieruchomym ciałem na dnie studni.”) Zastanawiałem się czy Iza zdążyła przeczytać tę książkę. Ona nie czytała tak wiele jak my.
Po mokrym, twardym piasku tuż przy samej wodzie mocząc stopy w łagodnych falach spacerowały dwie matrony, kołysząc się jak kaczki. Grupa młodzieży z ośrodka kolonijnego z Bydgoszczy weszła na plażę pod czujnym okiem żyrafy w okularach, smutnej łani w słomkowym kapeluszu na głowie, oraz zażywnego morsa z wielkimi wąsami. Niecierpliwe lemingi natychmiast popędziły do wody, natomiast ciepłolubne salamandry w kolorowych kostiumach rozłożyły się na kocach prężąc przy tym cudownie swoje wiotkie ciała.
Zaraz za nimi usadowiła się rodzina z trójką dzieci. Stary tryk wbijał słupki parawanu w piasek uderzając w nie z góry butami swojej skołtunionej owcy, a uszczypliwa babcia komentowała każdy jego ruch głośnym gęganiem. Tylko ich pociechy nie zawracały sobie główek problemami dorosłych i przystąpiły do budowy zamku z piasku.
Potem na przełaj przez koce zaczął ni stąd ni zowąd biegać młody hart, poszczekując przy tym na każdego plażowicza i sypiąc piaskiem obficie jeżeli nie w oczy, to na koce, tłuste od olejku ciała, porozkładane ubrania, przygotowane do zjedzenia kanapki, talerze z owocami, a nawet na lody waniliowe na patyku dziesięcioletniego chłopca, który palcem usiłował zeskrobać poszczególne ziarenka piasku.
Te ekscesy mogły skończyć się rychło niehumanitarnym potraktowaniem pieska przez rozwścieczone małpy. Na szczęście znalazło się inne rozwiązanie owego problemu. Na plażę dotarł drugi pies. Ten to na pewno był stary i doświadczony. Wzrok miał już przytępiony wiekiem, dlatego idąc powoli intensywnie obwąchiwał wszystko przed sobą. Podszedł do baraszkującego kundla i głośnym, gardłowym głosem powiedział mu parę słów do słuchu. Szczeniak natychmiast się uspokoił, potulnie chowając ogon pod siebie. Potem oba razem powolnym krokiem odeszły ku wydmom. Prawdopodobnie zbliżała się już pora posiłku.
Od strony wejścia na plażę przez piaski maszerował wielbłąd objuczony tak, że by przetrwał całe dwa tygodnie na plaży. Za nim maszerowała reszta karawany: osiem młodych i samica. Gębę miała jak dromader. To znaczy buzię. Pomyślałem sobie, że lepiej zrobię zabierając się do lektury książki zamiast się gapić na to całe Zoo. Założyłem ciemne okulary, żeby słońce odbite od kartek książki mniej raziło w oczy.
Z oddali dobiegały mnie odgłosy ruchu ulicznego (por. Donna Tartt: „Szczygieł”, str. 171), które dobiegając do plaży poprzez las, lub może ponad lasem, stały się cichym tłem, nadającym widzianemu przez oczy obrazowi odcień sepii, walor filmowej ilustracji dla sceny dziejącej się nad wodą, muzyką dobiegającą zza kurtyny teatru życia, choć bardziej prawdopodobne, że teatru lalek. Spod desek sceny dobiegały mnie tylko ciche pluski fal idących karnym szeregiem, ale wraz z tym dobiegały mnie również zapachy pochodzące z morskich głębin.
Otóż te zapachy przynosiły ze sobą również całą gamę wspomnień. Zdawało się mi, gdy zamykałem oczy, że biegnę przez fale coraz głębiej. Najpierw po kolana było wody, a pluszczące dywany dało się przeskakiwać, potem po uda już woda sięgała i trzeba było zwolnić tępo biegu, marszu, aż w końcu sięgała prawie pod brodę, więc by nie zachłysnąć się wodą przydatne były podskoki, a dla usprawnienia pochodu rozgarnianie wody rękami. Aż w końcu nie pozostało już nic innego tylko rzucić się na wodę i płynąć w kierunku mojej ukochanej, albo raczej za nią śpiesząc usiłować ją dogonić, by nie użyć tu nieadekwatnego sformułowania, że dopaść.
No i właśnie wtedy owe fale zimnokrwiste ją dopadły wcześniej, złapały za włosy i wlekły za sobą coraz dalej od brzegu, coraz dalej w głębinę. Fale morskie to są takie wredne oszustki, które mamią oczy białą piana nimfy wodnej zmierzającej ku brzegowi, a tak naprawdę to niczym zaprzęgi konne z sześcioma rumakami pędzą w kierunku przeciwnym. Owe białe bryzgi wcale nie są rozwianymi grzywami, tylko błotem wyrzucanym spod pędzących kopyt.
Od któregoś z rozłożonych kocyków dochodziły do mnie również głosy z włączonego radioodbiornika będące świadectwem ożywionej kampanii medialnej w sprawie przysłowiowej już „kamieni kupy”. Ponieważ każda kupa dla wrażliwego człowieka, a zwłaszcza jego organu powonienia, jest niezwykle przykra, postanowiłem delektować się aurą morza.
Pachniało wodorostami. Ten zapach nie należy do najprzyjemniejszych, ale tez nie jest nazbyt dokuczliwy. Wodorosty to forma życia. Pachną wilgocią, która utrzymuje je przy życiu. Dopiero leżąc na piasku i poddając się działaniu słońca wodorosty zaczynają gnić, rozkładać się, cuchnąć. W głębinach wód te zielone gałązki wiją się jak nieprzyzwoite myśli, pulsują światłem gwiazd, a także oddychają gazami wytwarzanymi przez siebie.
W powietrzu unosiła się też delikatna woń kolorowej rozgwiazdy, kilka tchnień morskich ślimaków, oraz dość nieprzyjemny smrodek różnego rodzaju ryb pluskających się nieustannie w tych wodnych przestrzeniach.
Ktoś jęknął i spadł z drabiny. (por. James Joyce: „Finangenów tren”, str. 6) Ludzie zaczęli krzyczeć, wzywać pomocy, zwierzęta dreptały w kółko pomiędzy leżakami, gęgały i kwakały nerwowo, a mewy krążyły nad tym wszystkim z nadzieją wypatrzenia i porwania jakiegoś kąska nadającego się do pożarcia. Wciąż siedziałem na plaży usiłując w spokoju czytać książkę.
Sama widzisz, że czas mi się bardzo dłuży bez Ciebie. Różne dziwne myśli plączą mi się ciągle po głowie.
Rozdział 16
Pogoda tego dnia była idealna do korzystania ze słońca oraz zażywania morskich kąpieli. Wszyscy letnicy, wczasowicze i turyści tylko po to tu przyjeżdżają. No i jeszcze, ewentualnie, po miłość swojego życia, którą zagubili gdzieś w swoich młodzieńczych latach, więc teraz bezowocnie błąkają się jak wampiry w poszukiwaniu dawno minionych dni, zapomnianych miesięcy, utraconych lat.
Dlatego stosuję niezawodną metodę zatrzymywania mijającego czasu: zapisuję go, unieruchamiam w swoich notatkach, przykuwam kajdanami atramentu do kart kalendarzy z miejscem na własne zapiski. Tą metodę z powodzeniem stosował Marcel Proust, dzięki czemu powstał ów znany powszechnie cykl „W poszukiwaniu straconego czasu”. Dzięki Marcelku.
Większość ciał leżała pokotem jedno obok drugiego. (por. Stefan Żeromski: „Międzymorze”) Po skórze ciekły im wielkie krople potu, co dawało wrażenie, iż pomału wytapiają sobie na tej patelni swój tłuszcz. Jedni starali się wyleczyć zaniedbane od dawna choroby reumatyczne stawów. Dla nich każda minuta gorąca wydawała się zbawiennym lekarstwem, darem niebios. Inni podczas tego pieczenia nabawiali się choroby skóry, oczu, lub innych części ciała, inkasowali premię od losu w postaci alergii, nadwrażliwości. Jedni i drudzy wyglądali z daleka jak kawałki mięsa na ruszcie.
Powolnym rytmem przechodziłem od jednego zdania czytanej powieści do drugiego. Wraz z każdym zdaniem o brzeg uderzała łagodnie, by nie powiedzieć pieszczotliwie, kolejna fala. Woda rozlewała się na brzegu szumiąc cicho o małe kamyki i ziarenka piasku. Od czasu do czasu słychać było krzyk przelatującej nad nami mewy. Pięty wcisnąłem w piasek, uklepując go i tworząc małe, miękkie podpory dla moich stóp. Kiedy tak siedziałem nad otwartym morzem miałem dziwne przeczucie, że za chwilę stanie się coś strasznego. (por. Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, Wydawnictwo Znak, 2008, str. 5: „[…] bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego.”) Myślisz, że ona tylko się tak zgrywała? Zawsze uważałem, że przeczucia są bardzo ważną częścią ludzkiego życia. W każdym razie mojego życia. A Twojego?
Zanurzałem się w czytanej książce rozkoszując się równocześnie doznawanymi wrażeniami słuchowymi. Piasek plaży otulał mnie przyjemnym ciepłem, a szum morza pochłaniał coraz bardziej kojącą wilgocią, spłukując ze mnie inne wrażenia: szarą codzienność każdego dnia, nieprzyjemne, a czasami nawet bolące wspomnienia.
Krok za krokiem wchodziłem do wody, a ona chłodziła mi kostki, łydki, uda, aż musiałem w końcu przygładzić grzywkę, bo mi włosy spadły na czoło i drażniły oczy. Woda miała zielonkawy odcień, co przyjemnie zmieniało barwy otaczającego mnie świata. Zielone kolory to prawdziwa ulga dla oczu po całym dniu tych wszystkich krzykliwych kolorów.
Moje uszy również mogły sobie wreszcie odpocząć. Świat stał się nagle cichy, spokojny, przytłumiony, a dochodzące dźwięki falowały łagodnie niczym do rytmu walca. Wszystko było takie piękne, przezroczyste jak meduzy, które wachlowały mnie niczym zielonookie gejsze na balu u ambasadora jego cesarskiej mości.
Jedną piękność z tych młodszych, co i mnie zdawało się ujmować lat, a może nawet również dodawać wigoru, co jednakowoż nie było jeszcze poparte żadnymi dowodami, poprosiłem bardzo grzecznie i kulturalnie do tańca, na co ona przystała z wyraźnym zadowoleniem. Ruszyliśmy więc w pląsy łagodnymi ruchami, nieco może zbyt kolistymi jak na moje gusta, ale ona nalegała na tego typu kroki ze względu na koliście rozmieszczone parzydełka wokół jej osoby.
— Całkiem miło się z tobą tańczy, moja droga — powiedziałem.
— Dziękuję, ty też radzisz sobie, chociaż jeżeli mogę coś sugerować, to lepiej by było nie dotykać stopami dna, gdyż to tylko wznieca niepotrzebne tumany kurzu.
— Piasku, chciałaś powiedzieć.
— To bez znaczenia. Pod wodą wyglądają identycznie niczym brat i siostra, a ja nie lubię obcego rodzeństwa, bo mam zanadto własnego.
Czy one wszystkie to twoje siostry? — zapytałem, ruchem głowy wskazując ławice meduz zbliżającą się do brzegu wraz z zimnymi prądami wody.
— Oczywiście, że nie, dzieciaku. To tylko moje kuzynki. Ależ ty jesteś nierozgarnięty.
— Przepraszam.
— Trzymaj się lepiej mocno, bo cię zgubię w tańcu.
— Troszeczkę parzysz moje dłonie — zauważyłem.
— Jeszcze chwila i przestaniesz to odczuwać.
— Mam nadzieję — powiedziałem.
Kręciliśmy się w kółko tuż przy dnie, ale odniosłem wrażenie, że wciąż zwiększa się odległość od powierzchni morza. Robiło się powoli coraz ciemniej, coraz mniej było widać, a uszy rejestrowały coraz bardziej dudniące dźwięki. Całe dno drżało lekko, a piasek pod moimi nogami usypywał się tworząc długie, równoległe wałeczki. Czyżby i tutaj pod woda wiał wiatr usypujący ziarenka piasku w szereg małych fal przypominających swoim wyglądem rybie skrzela — pomyślałem pląsając wciąż w tańcu z meduzą.
Nagle, zupełnie niechcący, absolutnym przypadkiem nadepnąłem na małą muszelkę i zgniotłem ją na drobne kawałki. Muzyka natychmiast przestała grać. Meduza zatrzymała się, spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, dwa albo nawet trzy razy zerknęła na potrzaskaną muszelkę. Wielkie oczy meduzy pociemniały złowrogo. Jakiś mały krab w panice uciekał jak najdalej od moich nóg.
— Będziesz musiał stanąć przed sądem — powiedziała meduza smutnym głosem.
— Przed sądem! Przed sądem! — zawtórowały jej radośnie małe cierniki kierując w moja stronę swoje ostre kolce.
— Przed sądem — powtórzyła grubym głosem flądra, która dwa kroki ode mnie wygrzebała się z piasku i machając ogonem odpłynęła szukać lepszego miejsca.
— Nie ma rady, przed sądem — powtórzyła meduza.
— Ale ja … — podjąłem próbę obrony, lecz meduza nie pozwoliła mi dokończyć.
— Teraz milcz!
Zamilkłem więc i dałem się potulnie prowadzić na sąd. Gdybym to wcześniej wiedział, lub mógł jakoś przewidzieć, to nie wchodziłbym do wody. Nie jestem jednak jasnowidzem, a szkoda. Prowadzono mnie przez łąki z trawą sięgającą mi do pasa. Podwodny wiatr, to znaczy prąd skierował wszystkie źdźbła w jedną stronę. Wyglądało to pięknie.
Widziałem też wiele porwanych sieci rybackich, a także kilka wraków zatopionych statków. Nad jednym z nich wciąż sterczały do góry maszty oplecione linami. Z połamanego i dziurawego pokładu spoglądało na mnie kilka tłustych węgorzy. Ich oczy wyraźnie błyszczały nadzieją spenetrowania moich wnętrzności. Brrr…
— Czy one muszą się tak gapić? — zapytałem.
— „Wolność Tomku w swoim domku” — odpowiedziała meduza. Oczytana bestia.
— Co one tam robią?
— Zjadają zwłoki utopionych marynarzy.
— Ten wrak wygląda na dość stary.
— Gdy nie ma nowych topielców to węgorze odwiedzają znane sobie miejsca starych katastrof. One są bardzo sentymentalne. Najbardziej lubią grubasów, bo ci starczają im na dłużej.
— Domyślam się — powiedziałem z nerwowym dreszczem biegnącym mi przez plecy.
Głos meduzy dochodził do mnie jakby z daleka. Czułem wyraźnie, że mnie ona prowadzi jak małe dziecko za rękę, że mnie wręcz ciągnie tam gdzie chce, ale z powodu coraz bardziej mętnej wody przestałem ją widzieć, a głos zdawał mi się coraz bardziej odległy. Czy ona mówiła do mnie z miejsca, z którego się już nie powraca? — rozmyślałem. (por. Marcel Proust: „W poszukiwaniu straconego czasu”, tom trzeci: „Strona Guermantes”, str. 157) Nie podejrzewałem aby Bałtyk w tym miejscu był aż tak głęboki. Chyba, że będąc częściowo zamroczonym nie potrafiłem prawidłowo określić lokalizacji ani głębokości.
— Nie ociągaj się tylko maszeruj! — zagrzmiało mi w uszach.
— Przecież idę.
— Wleczesz się jak krab morski.
— Wybacz, ale mam tylko dwie kończyny służące do poruszania się.
— Niektórzy nie mają żadnej, a też potrafią się poruszać. W sumie masz cztery kończyny, więc całkiem sporo.
Byłem już dość mocno zmęczony gdy zobaczyłem miasto, do którego prowadziła mnie meduza. Z wyglądu przypominało raczej rybacką wioskę z małymi, zaledwie jednopiętrowymi domami, a obok budynków sterczały dość liczne kikuty pni drzew, najprawdopodobniej owocowych. Był również okazały kościół z dzwonnicą, a także sporych rozmiarów budynek szkoły oraz miejski ratusz. Skoro był ratusz, to osada musiała otrzymać prawa miejskie. Z powodu porastających wszystko glonów, mchów i morskich traw, a także wpychających się w każdy zakątek małych muszelek, trudno mi było rozpoznać to miasto, albo raczej miasteczko. W każdym bądź razie musiało być jednym z tych, które w ubiegłych wiekach ludziom odebrało morze. Na schodach przed ratuszem siedział wielki mors w otoczeniu swojej świty. Elektryczne węgorze miały wartę dumnie trzymając się prosto i czujnie spoglądając dookoła. Kilka fląder rozsiadło się u stóp władcy, a wiotkie szprotki tańcem zabawiały zebranych.
Meduza ukłoniła się, grzecznie dając znak, że wykonała już swoje zadanie, po czym wycofała się gdzieś poza parking przed ratuszem. Stary krab z ułamanym kleszczem pociągał rytmicznie za sznurek przywiązany do dzwonu na wieży. Dzwon ten zaczął się kołysać. Najpierw wolno i płytko, potem coraz bardziej, coraz głębiej, coraz szybciej. Dźwięku jednak żadnego nie było słychać ponieważ serce dzwonu zaginęło już wiele lat wcześniej.
— Proszę wstać! — zarządził woźny.
— Proszę siadać! — powiedział sędzia.
— Oto oskarżony — poinformował prokurent.
— Pretendujący do bycia oskarżonym — sprostowała prokurator o bardzo ujmującym spojrzeniu.
— Zaiste — podsumowała któraś flądra.
— Dobrze powiedziane — podchwyciła druga.
— Moje drogie rybki, czas odpocząć — powiedział sędzia do szprotek, które chichocząc cichutko usunęły się do kąta.
Spojrzałem do góry i zobaczyłem na niebie odbicie tego miasta, tylko do dołu wieżami, a do góry ulicami i chodnikami. Trawa w tym odbitym mieście zwisała ku nam jak korzenie rosnące ku dołowi w poszukiwaniu wilgoci. (por. „Zaginione miasta”) Tu na dole, natomiast wilgoci było aż nadto. Pewnie już dawno bym się spocił z emocji, ale każdą kroplę zmywały ze mnie ożywcze tchnienia podwodnego wiatru.
— Mamy tu przed sobą, to znaczy przed wysokim sądem, obywatela ziemskiego w wieku nieokreślonym i trudnym do ustalenia ze względu na brak stosownych dokumentów, aczkolwiek już na pierwsze spojrzenie rzucone mu od niechcenia i wcale nie precyzyjne można dojść do słusznego skądinąd wniosku, iż jest on wystarczająco niedojrzałym młokosem aby móc odpowiadać za siebie, lub za swoje czyny, wobec czego w jego imieniu odpowiadać na pytania sądu będzie dostojny Dorsz, szanowany przez wszystkich zacny mieszkaniec tego miasta podwodnego, albo raczej, by tak rzec, przybrzeżnego. — Rozpoczął swoją przemowę prokurator.
— Wyrażam zgodę — powiedział sędzia, po czym zwrócił się do protokolanta: — Proszę zaprotokółować, że sąd wyraził zgodę na reprezentację imć szanownego pana Dorsza, jako substybenta uprawnionego.
— Dziękuję bardzo wysoki sądzie — powiedział uniżenie prokurator.
— Ależ proszę bardzo — odparł jego wysokość sędzia.
— Tak więc — kontynuował prokurator — mamy tu przypadek naruszenia nietykalności cielesnej osoby poszkodowanej płci żeńskiej przez osobnika płci męskiej, o ile mi wiadomo, albowiem nie zawsze jest to tak oczywiste jak by się nam mogło wydawać, przy użyciu przemocy fizycznej w postaci świadomego, celowego i najprawdopodobniej zaplanowanego z zimna krwią pozostawienia w mocy fal, tudzież prądów morskich, oraz innych stworzeń wodnych, bez możliwości pomocy osób trzecich.
Aczkolwiek przyznać trzeba, iż w zasięgu wzroku znajdowała się inna osoba rodzaju ludzkiego, która jednakowoż ze względu na niezadowalający stan zdrowia, a także brak umiejętności pływania, tudzież brak umiejętności ratowniczych, a także brak doświadczenia w ratowaniu topielców, nie była w stanie, co już zostało stwierdzone i udokumentowane, zareagować w żaden sposób. Dlatego też uznajemy, iż czynności niepodejmowane przez oskarżonego, niezależnie od przyczyny ich niepodejmowania, przyczyniły się owocnie do zaistniałej sytuacji, co przychodzi mi wyrazić z wielkim bólem.
— Proszę to zaprotokółować — powiedział sędzia.
Nastąpiło długie i żmudne zapisywanie słów oskarżyciela, przy czym protokolant wciąż przerywał pisanie i podnosił głowę z pytającym wzrokiem, a prokurator cierpliwie po wielokroć powtarzał swoje wystąpienie. Potem nastąpiło przesłuchanie pana Dorsza. Starał się on odpowiadać bardzo precyzyjnie na zadawane pytania i raczej krótko. Wyraźnie widać było jak rusza buzią, otwiera i zamyka usta, ale żaden głos jego do mnie nie docierał. Nie wiedziałem czy to tylko ja go nie słyszę, bo z powodu panującego na dnie ciśnienia zatkały mi się uszy, czy tez nikt go nie słyszał, a tylko wszyscy udawali, że słyszą. Chyba, że ryby tak właśnie rozmawiają ze sobą, a głosu się nie słyszy, bo trzeba czytać z ruchu warg. To by tłumaczyło powszechnie wyznawany pogląd, że ryby głosu nie mają.
Wszystko to było jakieś dziwne, bo przecież już wielokrotnie na własne uszy słyszałem rozmawiające ze sobą ryby, dyskutujące o pogodzie, a nawet o polityce, chociaż przyznać też muszę, skoro teraz się nad tym zastanawiam, że nigdy żadnych świadków tych rozmów nie miałem. Pewnie one, te ryby dbają o to by nie słyszeli ich ludzie w grupach, bo to by z całą pewnością wywołało całe morze plotek.
Wtedy, możesz mi nie wierzyć, ale to prawda, rozpłakałem się jak małe dziecko pozostawione w sklepie przez roztrzepaną mamę, lub raczej przez zapracowanego, rozkojarzonego ojca. Czytałem o ojcu, który zostawił małe dziecko w samochodzie na parkingu, a sam poszedł po prostu do pracy. Po powrocie dziecko było już martwe. Zresztą matki też bywają niezłe. Córki też. Bez dwóch zdań, rodzaj ludzki jest bardzo skomplikowany. Żadne ryby tego nie zrozumieją.
Dlatego się rozpłakałem. Nie potrafiłem powstrzymać łez. Od zbyt długiego czasu z nimi walczyłem usiłując być twardym, nieczułym głupkiem. Od zbyt dawna usiłowałem udawać, że stres i nerwy nie mają dla mnie znaczenia. Teraz, nagle, na chwilę przestałem się kontrolować. Ledwie tylko poluźniłem napięte do granic wytrzymałości mięsnie, a natychmiast zacząłem się trząść jak galareta. Moje mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Czułem się tak jakbym nagle dostał ataku dreszczy, nawrotu groźnej choroby utajonej dotąd pod niewinnie wyglądającymi objawami.
Nogi, zarówno stopy jak i kolana, podskakiwały jakbym tańczył co najmniej rockendrola. Plecy trzęsły się, zwariowane. Można by pomyśleć, że pracuję młotem pneumatycznym przy odgruzowywaniu zawalonego budynku, albo przy zrywaniu asfaltu na remontowanej autostradzie, gdyby się akurat znajdowała na dnie morza. Nie byłem w stanie niczego wziąć do ręki. Gdy woźny podał mi do przejrzenia dokument składany przez światka, nie potrafiłem go utrzymać. Kartki papieru posypały się pod nogi woźnego. Nie był tym zachwycony, bo musiał wszystkie pozbierać zanim prąd morski porwał by je i poniósł w kierunku najbliższej cieśniny.
Na twarzy czułem wyraźnie przedziwne skurcze, które mi wykrzywiały usta, nadymały policzki, marszczyły nos i czoło, wybałuszały oczy. Chwilami zdawało mi się, że nawet uszy drgają spazmatycznie. Cały kark mi zdrętwiał. Po kręgosłupie latały mi w górę i w dół stada baranów, kopiąc boleśnie lub bodąc po nerkach dla odmiany. Oczy tak mnie piekły, że zamiast łez najprawdopodobniej wyciskały z siebie ziarenka piasku. Słyszałem o wydalaniu ziarenek piasku wraz z moczem, ale o łzach tego nie słyszałem.