E-book
7.35
drukowana A5
40.74
Kochana Agato

Bezpłatny fragment - Kochana Agato

Tom 1


Objętość:
234 str.
ISBN:
978-83-8273-382-2
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 40.74

Rozdział 1

Kochana Agato.

Pani Dalowej powiedziałem, że sam kupię kwiaty z okazji rocznicy urodzin Twojej mamy, ale ona zawsze się upiera uważając, iż lepiej zna się na kwiatach, jakby była nie wiadomo jaką florystką. Zobacz książkę: Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, Wydawnictwo Znak, 2008, strona bodaj 5 lub 6, o ile dobrze pamiętam, jednak raczej 5: „Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty.” Oraz tę: Katarzyna Bonda, „Florystka”, Wydawnictwo Muza S.A., 2015, a także we wszystkich innych wydaniach, więc łatwo znajdziesz dowolny egzemplarz tej książki. Wiem, znasz to zdanie na pamięć, ale nie mogłem się powstrzymać. Nie jestem też pewien, czy czytałaś tę drugą książkę, tę o florystce. Są jeszcze inne książki o układaniu kwiatów, na przykład Vanessa Diffenbaugh „Sekretny język kwiatów”, Wydawnictwo Świat Książki, 2013.

No więc do rzeczy. Musiałem napisać ten list, ponieważ nie zostawiłaś mi innej możliwości wyjaśnienia uczuć do Ciebie, przedstawienia swojej sytuacji, mojego punktu widzenia. Wiele o tym kiedyś rozmawialiśmy, że każdy człowiek inaczej ocenia samego siebie, a inaczej innych. Dla siebie jest się zazwyczaj bardziej wyrozumiałym, dla innych bardziej surowym. To oczywiste i najzupełniej zrozumiałe, można by nawet powiedzieć, że po prostu normalne, bo właśnie tacy są ludzie.

— Trzeba być uczciwym zarówno wobec innych jak i wobec siebie samego — mówiłaś bardzo poważnie.

— Naturalnie — odpowiadałem.

— To jednak nie może oznaczać żadnej asekuracji.

— Oczywiście.

— Trzeba zawsze mówić to samo.

— No.

— To samo i tak samo.

— No.

— Bez względu na okoliczności.

— Yhyy.

— Uczciwość jest najważniejsza.

— Yyyy…

— I otwartość.

— Tak.

— Szczerość.

— Tak.

— Bez oglądania się na innych.

— No.

— Nawet jeżeli to najbliżsi.

— No.

— Nawet jeżeli się ich kocha.

— Naturalnie.

— Zawsze.

— No.

— Wszystkich.

— Tak.

— Co masz na myśli?

— Że co?

— Co masz na myśli?

— No więc…

— Gadaj!

— Tak, naturalnie.

— Teraz zaraz.

— Oczywiście.

— No to już.

— Muszę się zastanowić.

— Czyli kłamałeś!

— Nie.

— Oszukiwałeś!

— Nie.

— Chciałeś się wyłgać!

— Nie.

— To co?

— Nie wiem.

— Jak to nie wiesz?

— No…, zgubiłem się.

— Zawsze jesteś zgubiony. Nawet twoja mama cię zgubiła.

— Nie zgubiła, tylko umarła.

— Czyli opuściła.

— Niezupełnie…

— Niezupełnie, niezupełnie, cały jesteś taki niezupełny.

— Przepraszam…

— Dobrze chociaż, że to rozumiesz.

— Tak.

— Zawsze muszę ci wszystko tłumaczyć.

— Dziękuję.

— Proszę bardzo. Następnym razem tak nie pyskuj.

— Dobrze.

— No!

Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce podczas Twoich urodzin. Było tyle gości, że nie miałem żadnej szansy na spokojną rozmowę z Tobą. Zresztą najwyraźniej nie pragnęłaś takiej rozmowy, bo gdy tylko krewni zaczęli się rozchodzić powiedziałaś, że jesteś bardzo zmęczona i pobiegłaś na górę do swojej sypialni. Jak ja zawsze kochałem te pozy. Wcześniej traktowałem je jako sceniczne zdolności. Byłem nimi zachwycony. Moja niedoszła teściowa pokręciła tylko głową.

— Znowu jest nie w sosie — zauważyła.

— No.

— Nie przejmuj się.

— No.

— Przejdzie jej.

— No.

— No to pójdę pozmywać.

— Dobranoc.

— Dobranoc.

Twoja mama to bardzo miła kobieta. Dbała o to abym nie wychodził z jej domu głodny. Lubiła sprawdzać czy jestem wystarczająco ciepło ubrany na długi spacer. Często wsuwała mi do kieszeni pieniądze jakby się obawiała czy stać mnie będzie na właściwe wykorzystanie wieczoru z jej córką.

Przez cały wieczór byłaś niezwykle radosna i podniecona. Być może powinienem napisać: zwyczajnie radosna i podniecona, gdyż w dniu urodzin to raczej normalne. Twoje słodkie usta wcale się nie zamykały, nie przestawały mówić nawet podczas jedzenia tortu i picia szampana. Przy kolejnych lampkach wina było tak samo, a także podczas kolacji, degustacji lodów, oglądania prezentów, ploteczek z koleżankami. Mój bukiet z kwiatów ułożonych tak aby wyglądał jak kotek z wielkimi oczami wyrażającymi miłość stał pod oknem i usychał z rozpaczy.

— Chcę na stół — prosił.

Żartowałaś z koleżankami.

— Chcę być widoczny — skomlał.

Żartowałaś z koleżankami.

— Potrzebuję uznania — miauczał.

Żartowałaś z koleżankami.

— Powietrza! — błagał.

Żartowałaś z koleżankami.

Posadzono mnie przy mniejszym stole razem z młodszymi kuzynami. Siedziałem na krześle starając się wyglądać poważnie, a może nawet dorośle, aczkolwiek nie miałem zbyt wiele możliwości do popisywania się swoimi niewątpliwymi zaletami, bowiem musiałem dłonie trzymać pod stołem oparte na kolanach, aby nie było widać ich nerwowego drżenia, zęby zaciskać na tyle mocno, by nie stukały, jednak nie aż tak, by szczęka drętwiała, gdyż zachodziła poważna obawa konieczności udzielenia błyskotliwej odpowiedzi którejś z ciekawskich ciotek.

— Jak tam, kochany?

— Dobrze.

— Trzymasz się?

— Tak.

— Kiedy zaręczyny?

— Nie wiem.

— Widzę, że się kochacie.

— Tak.

— Jesteście szczęśliwi?

— Tak.

Sztywno opierałem się o niewygodne oparcie krzesła, aby nie zarzucono mi garbienia się. Oczywiste jest, iż nie byłem w stanie niczego przełknąć, wobec czego mój talerzyk był przez cały czas nieskazitelnie czysty.

Starałem się zachować pozory spokoju. Pewnie nie wyglądało to zbyt wiarygodnie, ponieważ ciocia Kasia pomagając w kuchni często przechodziła z półmiskami jedzenia, bądź czystymi talerzykami, a za każdym razem udawało jej się pogłaskać mnie ze współczuciem po głowie. Zawsze była dla mnie bardzo miła. Często mrugała do mnie okiem w geście wsparcia i solidarności. Gdy Twoja mama wymyślała dla Ciebie dodatkowe obowiązki domowe, to ciocia Kasia szeptała mi na ucho, że będę miał uzdolnioną i pracowitą żonę. Dla niej nasze przyszłe małżeństwo było oczywiste.

Zamierzałem przesłać Ci wymowne spojrzenie, dlatego przez cały wieczór pilnie Cię obserwowałem. Nasze spojrzenia jednak nie spotkały się ani razu. Agato! Dlaczego? (Porównaj te słowa z piękną książką, którą niedawno czytałem: Lew Tołstoj, „Wojna i pokój”, Powieść w czterech tomach. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1962, tom pierwszy, str. 149: „Natasza! Dlaczego?”. Nie myśl jednak, że ściągam. Po prostu pamiętam przeczytane książki, żyję nimi, a one powoli stapiają się z moją duszą.)

Odnosiłem wrażenie, że nawet wtedy gdy patrzysz w moją stronę, to widzisz tylko krzesło zamiast mnie. Chwilami nawet stawałem się tym krzesłem żeby tylko wywołać w Tobie jakąkolwiek reakcję, by zajrzeć w Twoje oczy, umieścić w nich odbicie mojej sylwetki. Niechby to było chociaż krzesło. W końcu siedząc tak sztywno i nieruchomo, milcząc jak zaklęty, niewiele się od tego mebla różniłem. Szkoda tylko, że byłem takim prostackim stołkiem, a nie ozdobnym, barokowym fotelem, bo zamiłowanie do fikuśnych koronek, wstążeczek, tasiemek, sprzączek, gumek i zaszywek mogłoby znacznie zwiększyć moje szanse na zwrócenie uwagi Twych niebieskich oczu.

Gdybym mógł być owym krzesłem przyozdobionym zielonymi gałązkami, na którym usiadłaś przy stole byłbym szczęśliwy. Nawet te pineski wbite w oparcie dla przytrzymania gałązek byłyby mi złotymi kolczykami. Twa wdzięcznie zaokrąglona linia wiolonczeli mogłaby znaleźć oparcie na mym biodrze, a długie uda przytuliły by się do mych przednich nóg. Oparciem bym masował Ci plecy, a mięciutką poduszeczką otuliłbym jędrne pośladki mojej bogini, mej muzy, praprzyczyny powstania owych pieśni, które śpiewam całymi nocami z dala od Ciebie.

— Mogę się o ciebie oprzeć?

— Naturalnie.

— Nie łaskocz mnie, proszę.

— To nie ja tylko obszycie.

— No już dobrze.

— Zadowolona?

— Jesteś trochę twardy.

— To z podniecenia.

Pamiętam inne nasze spotkanie w tym pokoju. Wyszłaś do kuchni, a ja poszedłem za Tobą. Rozmawialiśmy o neutralnych sprawach dopóki nie zapytałem, czy masz chłopaka. Odpowiedziałaś, że właściwie nie. Nie zastanawiałem się wtedy co może oznaczać słowo: właściwie. Siedziałaś przy stole na taborecie. Podszedłem i nachyliłem się ku Tobie. Skromnie, lub wstydliwie obróciłaś głowę w drugą stronę. Wtedy nie stało się to dla mnie żadną przeszkodą. Ująłem twoją brodę, przysunąłem do siebie i pocałowałem Cię w usta. Zamarłaś na tę chwilę, a potem zaproponowałaś, żebyśmy wrócili do pokoju, gdzie byli nasi rodzice. Usiedliśmy na kanapie.

Oboje patrzeliśmy na rozmawiających rodziców, ale kątem oka widziałem jak powoli przysuwasz się do mnie. Być może rodzice nic nie zauważyli. W każdym razie nie dali niczego po sobie poznać. Zajęci byli swoimi sprawami. Skrzyżowałaś ręce na piersiach po to by palcami jednej dłoni sięgać do mojego ramienia. Czułem ten dotyk, a Ty wiedziałaś, że czuję. Ja również wiedziałem, że Ty wiesz, że ja wiem. To było takie niewinne i piękne.

Nagle zaczął padać deszcz. Lunęło tak nagle, że aż się wystraszyłem. Długopis wypadł mi z dłoni, potoczył się po stole, spadł na podłogę chowając się tam przed szumem ulewy. Wielkie krople waliły o dach. Przez okno widziałem kołyszące się drzewa w ogrodzie. Wraz z deszczem zerwał się silny wiatr. Potem niebo rozjaśniła błyskawica. Odruchowo zacząłem liczyć upływające sekundy. Jeden, dwa, trzy cztery, pięć. Wtedy walnął grzmot. Pięć sekund to około półtora kilometra. Bardzo blisko. Pioruny uderzają zawsze z tej samej chmury, ale gdy chmura jest rozległa, to mogą uderzać z różnych jej miejsc, raz z czoła, a raz ze środka. Dobrze, że nad morzem pioruny najczęściej trafiają w wodę. Podniosłem długopis z podłogi by dalej pisać mój list do Ciebie.

Później jeszcze wiele razy dawałaś mi okazję do rozkoszowania się Twoją czystą pięknością, wrażliwością nieomal bezdomnego małego murzynka czekającego na bezpieczny dom i jakiekolwiek jedzenie. Ileż to razy ze łzami w oczach pokazywałaś mi obrazki z takimi dziećmi i drżącym głosem opowiadałaś o ciężkiej pracy misjonarzy. Mówiłaś, że jak będziesz dorosła to poświęcisz się dla takich biednych dzieci. Miałem wtedy wielką nadzieję zmienić Twoje widzenie świata. Naiwnie wierzyłem w swoje siły. Zbierałem palcem łzę z Twojego policzka i przyciskałem ją do ust. Potem trzymając się za ręce szliśmy ulicami miasteczka nie wiedząc dokąd nas ten spacer zaprowadzi.

Widziałem całe nasze wspólne życie, to znaczy te miesiące strawione bezpowrotnie przez ogień mojego zauroczenia, podczas tego jednego wieczoru bycia krzesłem. Ileż te meble muszą się napatrzeć i nasłuchać. Nikt ich nie docenia, nie traktuje z należytym szacunkiem. Takie przedmiotowe traktowanie bardzo boli. Stałem sobie cicho na mych czterech nogach przy stole i cierpliwie wysłuchiwałem kłótni Twych kuzynów. Bartek nakładał sobie wciąż nowe porcje sernika wiedeńskiego, a Marek kopał go pod stołem po nogach. Niektóre z tych ciosów trafiały w moje nogi. Wynikało to z rachunku prawdopodobieństwa, że co siódme kopnięcie dosięgnie właśnie mnie, a nawet co piąte, gdyby Marek bardziej się zezłościł. Im więcej emocji towarzyszy ludzkiemu działaniu tym mniej trafne są owe działania. To również wynika z tego samego rachunku. Między innymi dlatego nie odważyłem się powiedzieć Ci tego wszystkiego osobiście, tylko zdecydowałem się napisać do Ciebie ten list. To jest zbyt świeże i za bardzo boli. (Por. Lew Tołstoj, „Wojna i pokój”, tom pierwszy, str. 189: „Wszystko jest jeszcze zbyt świeże […]”)

„Ucałowania.” (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 87) Nie zapominaj, że żyję książkami. Ty zresztą też je przecież kochasz. To właśnie dzięki książkom udało nam się tak bardzo do siebie zbliżyć.

Rozdział 2

Kochana Agato.

Wiem, że jesteś nie tylko kobietą piękną, ale i wyrafinowaną, dlatego pozwolę sobie na dłuższe opisy mojego tutaj życia bez Ciebie, a także na kilka aluzji literackich i cytatów. (por. John Updike „Pary”, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2009, str. 8: „Piet uważał się za człowieka prostego, a ją miał za kobietę wyrafinowaną i piękną.”) Ładnie nawiązałem do Johna, prawda? Moje listy do Ciebie wcale nie muszą silić się na oryginalność, bo pisząc staję się pisarzem i artystą, a ci bardzo często korzystają z natchnienia, weny, inspiracji, czyli geniuszu swojego bądź innych. (por. Caitlin R. Kiernan „Tonąca dziewczyna.“ Pamiętnik, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2014, str. 280: „Powinnam wspomnieć tu o bardzo licznych źródłach natchnienia — bo tym właśnie się zajmujemy, my, pisarze i wariatki: rozbieramy coś na czynniki pierwsze, a potem składamy w inny sposób.”)

(Tak, mogę równie dobrze być pisarzem i wariatem. Pamiętasz te słowa z naszej ukochanej baśni o Alicji po drugiej stronie lustra? Mam na myśli nową ekranizację ze wspaniałym kapelusznikiem: „Tylko wariaci są coś warci.” To był film „Alicja w Krainie Czarów” (Alice in Wonderland). Reżyser: Tim Burton. Scenariusz: Linda Woolverton. Produkcja: USA. Premiera: 5 marca 2010 (Polska), 3 marca (świat). Obsada: Johnny Depp, Mia Wasikowska. Ta ostatnia musi mieć polskie pochodzenie, sądząc z nazwiska. Widzisz jaki jestem drobiazgowy? Mam to po Tobie.)

„Otóż i wieczór, pisanie teraz lepiej mi idzie”, mawiała siostra Teodora. (Italo Calvino „Rycerz nieistniejący”, Czytelnik 1963, str. 120) To też była piękna książka. Dałem Ci ją pewnego romantycznego wieczora. Jesteśmy stworzeniami żyjącymi w świecie wypełnionym słonecznym blaskiem, dzięki któremu wszelkie życie jest możliwe. Światło daje nam siły do pracy, przynosi radość o poranku, wydłużający się wiosenny dzień daje nam energię do pracy w polu. Dzięki niemu możemy obserwować rozwijające się listki i pąki kwiatów. Promyki prześwitujące pomiędzy gałęźmi drzew są niczym porozumiewawcze mrugnięcia naszego stwórcy pobłażliwie uśmiechającego się na widok wszystkich naszych trudów.

Tymczasem wielu moich znajomych ma w zwyczaju spać do południa po przepracowanej nocy. Najczęściej w ciemnościach rozkwita życie towarzyskie i kulturalne. Wszelkie bale i zabawy taneczne rozpoczynają się dopiero po zmierzchu, uroczyste kolacje ujawniają swoje rozkosze wraz z pierwszą gwiazdą na niebie, a niektóre ludy mają zwyczaj nic nie jeść przez cały dzień aż do zachodu słońca. Znam wielu pisarzy i równie wiele pisarek, którzy porównują się do wampirów, bądź czarownic właśnie z tego powodu, iż wiodą nocny tryb życia, bo tylko nocą są w stanie pisać swoje dzieła. Często dopiero o świcie muszą przerwać twórczą pracę, gdyż jak sami o sobie mówią, ze zmęczenia padają już na pysk. Jeżeli kiedyś ten list dotrze przypadkiem do rąk którejś z moich drogich koleżanek pisarek, to będzie wiedziała, że o niej teraz myślę. Ale, naturalnie, żadna z nich nie jest w najmniejszej nawet mierze rywalką dla Ciebie, kochana Agato.

Tacy ludzie układają sobie życie w sposób umożliwiający im właściwe wykorzystywanie nocnej aktywności. Znajdują sobie takie miejsca pracy by nie tylko żyć nocą, ale również w tym czasie pisać. Doskonale nadają się do tego posady nocnych stróżów, dozorców, takie miejsca pracy jak recepcje hotelowe, dyżurki, remizy strażackie, wartownie wojskowe, latarnie morskie, dworce kolejowe, posterunki policji, takie służby jak pogotowia techniczne, lub firmy ochrony. Przeciętny czytelnik powieści nie zdaje sobie sprawy z tego w jak wielu miejscach mogła być pisana ta niepozorna książka, którą trzyma w dłoniach.

Przez całą połowę dzisiejszego dnia, tą połowę, której nie przespałem, byłem pod wielkim wrażeniem ślicznej dziewczynki, którą spotkałem kiedyś podczas spaceru leśną drogą prowadzącą wzdłuż wydm pomiędzy morzem a miastem. Miała ona może osiem lat, pięknie zakręcone w puszyste loki włosy, niezwykle duże oczy, w których odbijało się niebo razem z latającymi po nim mewami, oraz nieustannie szczebiocącą buzię pod małym, zadartym noskiem. Szła w towarzystwie najprawdopodobniej babci i dziadka, którzy być może spędzali tu spóźnione wakacje, wykorzystując posezonowe obniżki cen hoteli, usług spa, oraz wielu towarów.

Szedłem wolnym krokiem za nimi przyglądając się dziewczynce. Gdy usiedli na ławce dla odpoczynku przeszedłem obok bardzo wolno kilka razy, udając zapatrzonego w drzewa i krzewy biologa.

— Dzień dobry — powiedziałem przechodząc po raz pierwszy.

— Dzień dobry — odpowiedzieli zgodnie dziadkowie, po czym babcia zwróciła się do dziewczynki z pytaniem.

— Kochanie, jak się odpowiada gdy ktoś mówi nam dzień dobry?

— Dzień dobry — powiedziała grzecznie dziewczynka.

— Dzień dobry, kochanie — powiedziałem usatysfakcjonowany, iż dane mi było zwrócić się do niej w słowach zakładających jakąś więź, co najmniej przyjaźń, a w każdym razie na pewno życzliwość. Dzięki temu dziewczynka powinna mnie skojarzyć z miłym odczuciem.

— Piękna pogoda, nieprawdaż — powiedziałem przechodząc po raz drugi.

— Rzeczywiście — odpowiedział mi dziadek, a dziewczynka obdarowała mnie słodkim uśmiechem.

— Każdego roku wrzesień jest u nas bardzo piękny, bo przecież to jeszcze wciąż lato, choć większość ludzi woli przyjeżdżać tu tylko w sezonie. Pewnie dlatego, że wtedy dzieci mają wakacje. Wnuczka państwa opuściła początek roku szkolnego?

— Wnusia bardzo dobrze się uczy, więc te kilka dni przedłużonych wakacji jej nie zaszkodzi — odpowiedziała babcia. — Zresztą ona dużo choruje, więc zmiana klimatu bardzo jej się przyda, a o tej porze roku tu jest niezwykle zdrowe powietrze.

— Ma pani rację — powiedziałem. — Teraz powietrze jest zdrowsze niż w lipcu, ponieważ jest bardziej nasycone jodem. Samo zdrowie, droga pani, samo zdrowie.

Wyobrażałem sobie co by robiła dziewczynka gdyby nie była pod tak pilną opieką dziadków. Z całą pewnością nie usiedziałaby tak długo spokojnie na tej ławce pośrodku lasu. Gdyby zechciała sobie pospacerować zażywając zdrowego ruchu, to nie poszła by prostą drogą leśną, gdyż to mało urozmaicone jest i nudne, tylko raczej by pobiegła za motylkiem jak ów Gurdulu Szalony, bohater powieści „Rycerz nieistniejący”, który plątał się po drodze w tą i spowrotem, kręcąc się w kółko, zawracając, gubiąc trakt co chwilę, wybierając raczej krzewy, zarośla i chaszcze dla swej wędrówki niż wygodną, przestronną drogę uczęszczaną przez ludzi. (Italo Calvino „Rycerz nieistniejący”, Czytelnik 1963)

Widziałem jak dziewczynka podskakując sobie niczym konik polny zmierza pomiędzy drzewa i machając dłonią do motylka aby go skłonić do dalszego lotu wbiega na wzgórze, a następnie znika za nim w zaroślach. Przez chwilę jeszcze słychać było słodki głosik śpiewający motylkowi piosenkę o królewnie zaklętej w polny kwiat i biedronce skaczącej z kwiatka na kwiatek. Biała chmurka przepłynęła pod słoneczkiem zakrywając jego buzię na chwilę, ale już za moment złote spojrzenie znowu rozświetliło leśną drogę. Wtedy jednak już nigdzie nie było widać ani słychać malutkiej dziewczynki.

Gdybym miał siekierę zawieszoną na pętli ze sznurka i ukrytą pod pachą, pod osłoną marynarki (Tym razem sama zgadnij gdzie to było, albo raczej sobie przypomnij.) dobyłbym ją by rzucić się z tym ostrzem na te krzaki. Bez litości wywijałbym mą bronią obcinając ręce gałęzi, pozbawiając je kolczastych pazurów, a nawet po głowach bym walił, krzycząc przy tym z ekstazą o zemście, a także karze za zbrodnię porwania niewinnego dziecka. Szalał bym w nadziei uratowania choćby kosmyka włosów, bodaj rąbka sukienki, może chociaż chusteczki upuszczonej w trwodze.

Gdybym był rycerzem szlachetnym z rodu książęcego, któren doczekać się nie mógł ręki królewskiej córki obiecanej wraz z posagiem hojnym już w poprzednim pokoleniu, zgodnie z tradycją ojców naszych i dziadów, to bym miecza swego dobył, a za tarczę chwyciwszy pobiegł po śladach tych stópek dziecinnych, rycząc pod niebiosa bojowe zawołanie i dopadłszy tych krzaków zbereźnych, tych gałęzi zboczonych, konarów paskudnych biłbym je mieczem, siekał je oraz młócił aż by dziewczynka moja stała się wolną.

Potem bym ukląkł na oba kolana przed mą panią, a ona w swej niewinności słodki pocałunek złożyła by na moim czole. Ślubował bym jej wierność wiekuistą, służbę nieustającą, posłuszeństwo i oddanie, byle by mnie raczyła swoim paziem uczynić. Kosztowałbym tedy przed nią wszystkie potrawy, pił wprzódy z jej kielicha, a po skończonej służbie dla zasłużonego odpoczynku przy jej łożu bym siadał i zmęczoną głowę na jej łonie składał.

— Więc wnuczka dobrze się uczy — powiedziałem przechodząc obok ławki po raz trzeci.

— Naturalnie — odpowiedziała babcia. — Ala jest wzorową uczennicą, a oprócz lekcji uczęszcza jeszcze na zajęcia dodatkowe, pomaga porządkować książki w bibliotece, należy do kółka dramatycznego oraz tanecznego. To bardzo uzdolnione dziecko — dokończyła babcia gładząc dziewczynkę po głowie.

O mamo, pomyślałem sobie w głębokiej przepaści mojego umysłu. Pomagać w bibliotece, porządkować książki na półkach, sprawdzać kolejność alfabetyczną, to dopiero musi być przyjemność. Każda pani bibliotekarka jest w moich oczach aniołem niosącym w dłoniach puchar eliksiru wiecznego szczęścia. Poprawiać ułożenie grzbietów książek i czytać wypisane na nich tytuły oraz nazwiska autorek, bądź autorów to piękniejsze jest niż picie starego wina przed kominkiem, w którym płoną grube polana bukowe strzelając przy tym i sypiąc od czasu do czasu iskrami.

Choćby nawet rumu dolał do tego wina w kielichu, a obok kominka postawił na stoliku półmisek z pieczonym mięsiwem z jabłkami i sokiem malinowym, oraz paterę ze świeżymi owocami, to książki byłyby mi droższe od tych rozkoszy. No chyba, żeby obok kielicha z winem zaprawionym rumem położyć jeszcze talerz wypełniony mleczną czekoladą z orzechami. Wtedy to bym się może zastanowił co lepiej wybrać, na co się zdecydować, ale tylko pod warunkiem, że to drugie byłoby jedynie odłożone na chwilę, więc w każdej sekundzie mógłbym dokonać korekty swojego wyboru.

Do tego wszystkiego, jakby już w nadmiarze szczęścia, na imię miała Ala. Może to było zdrobnienie od imienia baśniowej Alicji? Chyba nie, aczkolwiek nigdy nie wiadomo jak zapatrzeni w ukochane dziecko rodzice zdrobnią jakiekolwiek imię. Miłość rodzicielska kieruje się swoimi własnymi zasadami nie zważając na reguły poprawności, lub prawdopodobieństwa. Może Ala pochodzi od Albiny? Postanowiłem to sprawdzić w swoim kieszonkowym kalendarzyku. Takie imię z cała pewnością powinienem łatwo znaleźć. No i faktycznie, była Albina, w dodatku już jutro będzie miała imieniny, razem z Nikodemem, piętnastego września, a także razem z Lolitą. To ostatnie imię mnie sparaliżowało. Poczułem wyraźnie, że na twarzy wylazły mi wszystkie żyły. Czym prędzej odszedłem od ławki.

Tak. Nocą z całą pewnością pisanie szybciej mi idzie. Lolę poznałem kilka lat temu. Jej mama pracowała w pralni. Odbierałem wypraną pościel i obładowany dwoma okazałymi siatkami dreptałem sapiąc nie tyle z wysiłku ile ze złości, iż to właśnie mnie powierzono dostarczenie bielizny do cioci Teresy, a ona miała przecież swoich własnych synów, dorodnych kawalerów, którzy obaj przewyższali mnie wzrostem i siłą. Czemu oni nie odbierają tej paskudnej pościeli i nie dźwigają jaj sobie do domu, skoro jest to ich pościel, rozważałem w myślach złoszcząc się na dorosłych i ich poplątane argumentacje. Skoro jest ich stać na płacenie za pranie, to powinno być ich stać na opłacenie przywozu bielizny do domu. Każdy taksówkarz z przyjemnością przyjął by takie zlecenie. Taksówkarzowi jednak trzeba by było zapłacić za usługę, a mnie wystarczyło nakazać pracę posługując się autorytetem dorosłości.

Lola zazwyczaj bawiła się lalkami pod murem pralni. Gdy przechodziłem zakrywała lalki chustką i udawała, że czyta książkę. Byłem od niej nieco starszy, więc uważałem siebie za prawie dorosłego. Zresztą, jako trzynastolatek dostrzegałem już pod swoim nosem pierwsze zapowiedzi późniejszego wąsa, co z całą pewnością dodawało mi wtedy powagi, by nie powiedzieć poważania w oczach dwunastoletnich panienek. Kładłem mój bagaż na końcu ławki, a sam siadłem bliżej chustki zakrywającej lalki i rękawem ocierałem pot z czoła. Lola przewracała stronę książki zagłębiając się w lekturze, przesuwając palcem wzdłuż linijek tekstu.

— Co czytasz? — zapytałem któregoś razu.

— Nic ciekawego dla facetów — odpowiedziała nie odrywając wzroku od książki i nie przerywając wskazywania palcem kolejnych wyrazów.

— Ja lubię czytać książki o miłości — zaryzykowałem — oraz o romantycznych podróżach do egzotycznych krajów, gdzie księżniczką i żoną sułtana może zostać nawet kurtyzana sprzedana na targu przez piratów. Oczywiście, pod warunkiem, że sułtanem jest przystojny młodzieniec, który swoją odwagą wsławił się w wielu bitwach morskich. Tylko taki facet może zapewnić swojej ukochanej księżniczce właściwą opiekę w tym okrutnym, bezlitosnym świecie.

Lola podniosła znad książki swoje piękne, wielkie oczy, w których nie tylko zobaczyłem blask gorącej miłości księżniczki do sułtana, ale również całe morze ze statkami, które biorą udział w bitwie morskiej, a także nieprzebrane ilości pustynnego piasku, który dzielił pałac sułtana od portu piratów.

— Pożyczysz mi tą książkę? — zapytała Lola.

— Niestety — powiedziałem smutnym głosem — przepadła już dawno podczas remontu mieszkania.

— Szkoda — stwierdziła.

— Na szczęście czytałem ją tyle razy, że znam ją prawie na pamięć. Mógłbym ci od czasu do czasu fragment opowiedzieć, gdybyś tu częściej przychodziła.

— Jestem tu bardzo często. Przychodzę zaraz po szkole i czekam aż mama skończy pracę. Wtedy razem idziemy na obiad do domu. Potem odrabiam lekcje, więc nie mogę wychodzić, no a później robi się wieczór.

— Doskonale — powiedziałem. — Jutro przyjdę trochę wcześniej, to będę mógł ci opowiedzieć początek tej książki.

Nie mogę się doczekać Twojego przyjazdu. Nie zwlekaj z powrotem do domu. Tam nie masz żadnych przyjaciół. Przyjedź. Nie mogę żyć bez Ciebie. (por. Marce Proust „W poszukiwaniu straconego czasu”, tom drugi: „W cieniu zakwitających dziewcząt”, Porozumienie wydawców, Warszawa 2000, przełożył Tadeusz Boy-Żeleński, str. 222: „Ostatecznie, o co chodzi, ja szaleję za tobą, przyjdź, rozmówimy się po prostu, nie mogę żyć bez ciebie.”) Ile tomów przeczytałaś? Do drugiego dotarłaś na pewno. Nie bez powodu czytałem Ci na głos niektóre książki, a do czytania innych namawiałem usilnie. Dzięki temu lepiej się rozumiemy tam gdzie inni nie wiedzą o co chodzi, uśmiechamy się do siebie nawet listownie, a oni nie mają o niczym zielonego pojęcia.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 88)

Rozdział 3

Miałem Ci napisać jak to dalej było z Lolą.

Następnego dnia nie miała już lalek ze sobą. Siedziała na ławce w krótkiej sukience, która pozwalała mi oglądać jej szczupłe nogi. Usiadłem tak blisko przy niej, że nasze uda dotykały się. Opowiadając przygody księżniczki i sułtana pochyliłem głowę tak aby móc cały czas przyglądać się wdzięcznym kolanom, smukłym łydkom, a zwłaszcza magnetycznym udom. W chwilach najbardziej wartkiej akcji, lub przy emocjonujących scenach ocierałem się o jej cudowne ciało czując gorące fale napływającej mi do głowy krwi.

Ciężko mi się pisze, jakbym pisał za karę. Któż mi ją zadał, biednemu? Za jaką zbrodnię? Kto mój umysł tak sponiewierał, że wydarzenia miast zapisywać się neuronami na dysku twardym pamięci wyżłobione zostały w kości na sklepieniu mej czaszki i utrwalone farbą krwi płynącej z serca, albo może z wątroby, bo coś ostatnimi dniami kuje mnie w boku, wierci w żołądku, bije po jelitach, że aż drętwieję cały, w letarg wpadam i owijam się kokonem zapomnienia, który ma ze mnie uczynić niewrażliwego skurczybyka.

Księżniczka miała na imię Anielka, a zanim została wielką panią i władczynią połowy Afryki oraz wszystkich pustyń Azji była zwykłą kelnerką w gospodzie tuż obok nabrzeży portowych. Codziennie wieczorem przychodzili tam rybacy na herbatę z rumem, gdy już skończyli wszystkie prace w porcie rybackim na swoich kutrach. Gdy herbata dobrze ich rozgrzała to rozpoczynali opowiadać przeróżne historie zasłyszane podczas rejsów dalekomorskich. Informacje uzyskane w innych portach wzbogacali o kilka własnych przemyśleń, a następnie przekazywali dalej. Policzki im się rozpalały ognistą czerwienią, a oczy miotały błyskawice na każdego kto ośmielał się poddawać w wątpliwość prawdziwość relacji. Gdy znalazł się śmiałek, który z uporem godnym lepszej sprawy miał czelność upierać się przy swoich wątpliwościach, wtedy w ruch szły pięści, przywracając honor starym rybakom. Pływali oni przecież na niejednym okręcie i w niejednym porcie wódkę pili, aby można było bezkarnie podważać ich autorytetu.

Anielka błyskawicznie dostarczała im kolejne „herbatki”, albo dolewała spirytusu do częściowo opróżnionych szklanek, bo nie życzyła sobie zbędnych awantur, a ponadto bardzo lubiła słuchać morskich opowieści. Im dłuższa była broda opowiadającego marynarza tym słodsze minki Anielka do niego stroiła, tym większymi i bardziej maślanymi oczętami w niego się wpatrywała. Każdy marynarz, gdy już spostrzegł zainteresowanie kelnerki, to nabierając rumieńców wzbogacał swoją opowieść, upiększał ją bohaterskimi epizodami ze swoim udziałem, a potem w pięknych słowach opiewał marynarską samotność, tęsknotę za rodziną i pragnienie dania szczęścia pięknej dziewczynie.

Zazwyczaj trzeba było pomóc marynarzowi w dotarciu na piętro gospody do izby na godziny, rozebrać go i do łoża położyć, a następnie ogrzać własnym ciałem, gdyż karczmarz oszczędzał na opale, utulić jego smutek, ukoić żal, pocieszyć, a także obdarować nieszczęśnika krótką chwilą rozkoszy. Marynarze są przecież tacy wrażliwi, iż ta odrobina wsparcia jest dla nich najprawdziwszym darem niebios, otuchą na obczyźnie, wspomnieniem domowego ciepła. Potem zazwyczaj karczmarz budził ich z hałasem wyrzucając z izby, gdyż nikt nie kwapił się do opłacenia kolejnej godziny.

Aniela była bardzo pracowitą dziewczynką. Obsługiwała gości gospody podając im do stołów zamówione potrawy i napoje, pomywała naczynia, wynosiła odpadki, sprzątała ze stołów, zamiatała obie izby i kuchnię, a nawet szorowała podłogi szczotką ryżową posuwając się na kolanach, przestawiając sobie wiadro z mydlinami, aż czasem miała całe kolana zdarte, albo pokłute drzazgami. Gdy opowiadałem o tych biednych kolanach Anielki położyłem dłoń na kolanie Loli, a ona przycisnęła moją rękę swoją, tuląc ją do kolana, ogrzewając dłoń i serce zarazem.

Aniela pracowała we wszystkie dni tygodnia, włącznie z niedzielą, bo właśnie w niedzielę najwięcej było gości w gospodzie. Starzy ludzie zawsze powiadali, że to czart zwodzi na pokuszenie prowadząc do gospody zamiast na wieczorną mszę świętą. Moja babcia też lubiła przestrzegać, że diabeł cieszy się z każdego kufla piwa wypitego w gospodzie, a także każdego kieliszka rumu pitego podczas trwania cudu przeistoczenia w pobliskiej świątyni.

Tak więc można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że to czart podkusił był Anielę do pójścia z jednym marynarzem nie jak zwykle do izby na piętrze, tylko do jego kajuty na statku zacumowanym w porcie. Przystojny wilk morski opowiadał jej o dalekich podróżach, zatopionych statkach i odnalezionych skarbach. Potem ją nazwał swoim skarbem najdroższym podczas westchnień do księżyca, bogini nocy, matki kochanej, królowej miłości, a nawet muzy miłości. Pierwszy raz usłyszała o takiej muzie, więc cieszyła się niezmiernie rozumując słusznie, że jej miłość uznana została za najprawdziwszą sztukę.

Obudziło ją kołysanie łóżka. Przyszło jej na myśl, że pewnie jest niezdrowa. Być może coś z wczorajszej kolacji było nieświeże. Wybiegła z kajuty na pokład by opróżnić żołądek. Dopiero po chwili zauważyła wkoło statku bezmiar wody oraz szeregi fal maszerujących karnie jedna za drugą. Jedna z nich nawet uśmiechała się na widok dziewczyny na pokładzie statku i pomachała do niej białą pianą. Kropelki słonej wody spryskały twarz dziewczyny. Nigdzie nie było widać lądu.

— Biedna Anielka — zawołała Lola ze współczuciem, a ja przesunąłem swoją dłoń wyżej gładząc ją po udzie.

Życie na morzu okazało się jednak całkiem znośne. Anielka bardzo szybko zaskarbiła sobie życzliwość wszystkich marynarzy. Całe dni mogła spędzać w łóżku z książkami, które bardzo chętnie pożyczał jej ze swojej biblioteczki kapitan statku w zamian za masarz jego objętych artretyzmem części ciała. Tylko od czasu do czasu musiała przerywać lekturę gdy przychodził w gości któryś z marynarzy nie mający akuratnie nic do roboty. Wieczory natomiast spędzała w kantynie, śpiewając i tańcząc na stole ku uciesze rozweselonej załogi. Bosman tubalnym głosem wznosił kolejne toasty za jej zdrowie, a marynarze przechylali kielichy pijąc z radością. Największą przyjaźń i wdzięczność zyskała u trzech młodzieńców, którzy do czasu jej przybycia jako chłopcy pokładowi musieli spełniać wszystkie życzenia braci marynarskiej, co bardzo często wiązało się również ze świadczeniem im usług seksualnych.

Najmłodszy z chłopców miał na imię Adaś. Na statku znajdował się zaledwie od sześciu miesięcy i wciąż jeszcze często płakał z tęsknoty za mamą. Musiała go oddać na ciężką służbę morską z powodu strasznej biedy. W domu nie było co jeść, nie było czym palić w małym, żelaznym piecyku dla ogrzania izby, nie było nawet w co się ubrać. Stare łachy rwały się coraz bardziej, a na nowe nie było pieniędzy. Anielka zaopiekowała się małym Adasiem niczym starsza siostra. Uszyła mu spodnie z płótna żaglowego i bluzę ze starego koca, który zwędziła kapitanowi z kajuty. Nawet buty mu uplotła ze sznurka, by nie musiał już biegać po pokładzie boso. Adaś rychło przestał popłakiwać, a nawet uśmiechał się zasypiając z twarzą wtuloną w jej piersi. Opowiadając o ciężkim losie małego Adasia stwierdziłem z zadowoleniem, że Lola nie nosiła stanika. Jej piersi były jak dojrzałe truskawki: miękkie, pachnące ogrodem.

— Moja kochana — mówił Adaś przed zaśnięciem — dzięki tobie ten statek chociaż w małej części przypomina mi dom i mamę, która często tuliła mnie przed snem.

— Śpij, najsłodszy cukiereczku — odpowiadała Anielka — i niech przyśni ci się wszystko o czym marzysz.

— Tak naprawdę to nie mam żadnych marzeń, bo wujek mnie bił po twarzy zawsze wtedy gdy mówiłem, że o czymś marzę. Gdy tatuś umarł to wujek zamieszkał w naszym pokoju, spał razem z mamą, a ja musiałem się przenieść na koc rozścielony pod oknem. Żeby mama nie widziała jak płaczę, wujek odgrodził mnie szafką i stojącym na niej kartonem. Gdy kładliśmy się spać radio zawsze grało, więc mama nie mogła mnie widzieć ani słyszeć. Szybko zrozumiałem, że płacz nic mi nie pomorze, a co najwyżej zdenerwuje wujka. Lepiej było go unikać, schodzić mu z drogi, nie dawać powodu do złości.

Leżałem pod oknem patrząc na kołyszące się gałęzie drzew, które co chwilę przesłaniały światło ulicznej latarni. Wtedy jej blask zaczynał migotać, błyskać jakby to była najprawdziwsza latarnia morska. Nauczyłem się na pamięć sygnałów nadawanych przez różne światła nawigacyjne. Jedna błyska co dwadzieścia sekund, inna świeci przez pięć sekund, a potem jest piętnaście przerwy. W ten sposób mogłem przed zaśnięciem podróżować wzdłuż wybrzeża, słuchać szumu fal i śpiewu wiatru wśród gałęzi, to znaczy wśród lin rozpiętych na masztach pięknego żaglowca. Czasami skrzydłami zamachał do mnie nietoperz, co oznaczało dostrzeżenie lądu z wysokości bocianiego gniazda na najwyższym maszcie.

Gdy niebo było bezchmurne to mogłem rozmawiać z Księżycem. Ten to dopiero ma ciężkie życie. Nikt nigdy nie widzi jego prawdziwej twarzy, ponieważ chowa się za lustrem, które odbija światło słoneczne, jak mi wytłumaczyła mama. Zasłanianie twarzy lustrem ma jeszcze tą wadę, że również samemu nie można się przejrzeć, nie można zobaczyć swojego odbicia, dlatego Księżyc bardzo często korzysta z jezior, lub stawów, aby nie zapomnieć jak sam wygląda.

Ten Księżyc to całkiem miły facet. Co prawda jest już nieco stary, czasami zawodzi go pamięć, a wzrok i słuch też ma nie najlepsze, ale jakoś sobie radzi z codziennymi kłopotami. Nieco bardziej nieprzyjemne są dolegliwości związane ze zbyt dużą wilgotnością powietrza podczas wzrastającego zachmurzenia nieba. Front deszczowy zazwyczaj przynosi ze sobą również zimne wiatry, które wieją kiedy chcą, gdzie chcą i z której chcą strony, ale Księżyc stosuje na tą przypadłość specjalną czerwoną aurę, otaczając się nią jak pierzyną. Z ziemi wygląda wtedy jakby był zamglony, a przecież wiadomo, że tam wysoko w kosmosie nie ma żadnej mgły, tylko są mgławice, a to wielka różnica.

Często rozmawialiśmy o podróżach. Księżyc w swoim długim życiu zdołał poznać wszystkie kraje, wszystkie morza wraz ze znajdującymi się na nich wyspami, a także wszystkie pustynie wraz ze znajdującymi się na nich oazami. Był świadkiem różnorodnych wypraw morskich, katastrof, bitew, zaginięć, cudownych spotkań, szalonych namiętności, gorących pocałunków, a także krwawych zbrodni. Pod wpływem tych opowieści bez słowa protestu zgodziłem się na propozycję wujka, żebym znalazł sobie jakąkolwiek pracę i dzięki temu zamiast być ciężarem dla rodziny wspomógł ją w tych trudnych czasach. Wujek podpisał umowę z kapitanem statku, że będę otrzymywał wikt, opierunek i miejsce dospania, natomiast pieniądze zostaną wysłane na adres domowy. Mam nadzieję, że nie wszystko wujek przepije. Może mamie uda się chociaż od czasu do czasu z tych pieniędzy kupić coś do jedzenia.

Im dłużej Aniela słuchała tych opowieści tym bardziej jej poduszka robiła się mokra, a oczy zapuchnięte. Całym sercem współczuła Adasiowi, a także jego mamie. Wszystkie mamy są przecież kochane. Ten chłopiec był jeszcze taki mały, a życie zgotowało mu już tak wiele przeżyć, trudnych egzaminów, których niejeden dorosły nie potrafiłby zaliczyć. Stare, bodaj chińskie przekleństwo mówi: „obyś żył w ciekawych czasach”. Mędrcy, którzy je wykoncypowali spostrzegli, iż milej jest gnuśnieć z lenistwa niż borykać się ze wciąż nowymi problemami. Taka ilość kłopotów, która spadła na Adasia z niejednego człowieka uczyniłaby starca.

— Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój — modliła się Aniela każdego wieczora. — Rano, wieczór, we dnie, w nocy bądź mi zawsze do pomocy. Bądź też zawsze przy Adasiu, tym niewinnym chłopcu, który tyle się nacierpiał dotąd, aby ulżyć mu w boleści, bo się życie z nim nie pieści.

— Wiele jest na ziemi istot równie biednych, wiele jeszcze bardziej cierpi. Życie to nie bajka, w której zawsze koniec jest szczęśliwy. Podczas porodu kobieta cierpi przez chwilę, aby potem cieszyć się swoim dzieckiem, Tak przez życie trzeba przebrnąć w znoju by radować się wiecznością. — Tłumaczył jej anioł cierpliwie.

— Tak, przecież wiem, mój słodki aniele, ale czyż odrobina wytchnienia dla tego dziecięcia, kilka dni spokoju, odpoczynku nie byłoby piękną ozdobą tego bukietu, który nam przygotowano? Czyż radość tego dziecka nie mogłaby być osłodą jak malina na torcie? Czy jego uśmiech nie byłby plasterkiem cytryny na brzegu kielicha, z którego pić musimy przez całe życie?

— Ten kielich, moja droga, przechylisz z radością i pić będziesz owego drinka ze słodkich napojów przez całą wieczność, ale teraz musisz posmakować goryczy ziemskiego bytowania.

— Jestem tylko okruchem, małym robakiem pełznącym ku niewiadomemu, ale czyż nieskończona dobroć nie przyniesie więcej chwały naszemu stwórcy, niż srogość i nawet najbardziej oczywista sprawiedliwość? Czy więcej reklamy karczmarzowi nie przyniesie jeden zadowolony klient, niż dziesięciu uczciwie, ale srogo podliczonych?

W ten sposób Anielka modliła się żarliwie do późnej nocy codziennie, a gdy po przepracowanym dniu znowu przytulała zasypiającego u jej boku Adasia wydawało jej się, że modlitwy zostały wysłuchane. Wtedy modliła się jeszcze więcej.

Kiedy na morzu spotkali groźny sztorm marynarze walczyli z wiatrem i falami. Wielkie ilości wody przelewały się w ta i spowrotem po pokładzie. Maszty nieomal dosięgały czarnych chmur, które jakby wciąż jeszcze opadały coraz niżej. Wszystkie wody z nieba, oraz te z głębin, sprzysięgły się, zawarły pakt, podpisały cyrograf krwią topielców, a następnie wspólnymi siłami uderzyły w zagubiony statek. Wiatr dmuchał z całą mocą swoich zachodnich płuc, a czasami bywał też wspomagany przez wiejące z północy mroźne wichry. Od huku fal drżały wszystkie belki, a deski skrzypiały jakby wielki olbrzym stąpał po strychu małej, zaniedbanej chałupiny.

Aniela razem z trzema chłopcami nie wychodziła z kajuty. Odczuwali strach i okropne bóle brzucha ale wzajemna bliskość dodawała im otuchy. Chwilami trzymali się za ręce, ale częściej ktoś musiał przytrzymywać głowę drugiemu podczas torsji. Wydawało im się, że od tego wszystkiego wywrócą się na lewą stronę i odtąd będą żyli jako puste skorupy pozbawione wnętrzności oraz wszelkich uczuć. Czyż można odczuwać cokolwiek mając serce razem z żołądkiem wiszące na plecach? Przechyły statku rzucały nimi po ścianach kajuty. Już lepsze było to niż wypadnięcie za burtę. Te przeklęte fale nie zaniosły by ich ku bezpiecznemu brzegowi, tylko raczej powlokły w głębokie odmęty oceanu, gdzie pełno jest krwiożerczych stworów, wyżerających oczy topielcom węgorzy, wślizgujących się do gardła węży, obcinających palce krabów, czy też objadających ciała aż do kości malutkich, żarłocznych i paskudnych rybek.

— Jak ja nie lubię kołysania — narzekał Krzysiek. — Zawsze płakałem gdy rodzice zabierali mnie na wycieczkę statkiem po Wiśle. Bałem się, że statek uderzy w most i zatonie, a mnie nie będzie miał kto uratować, bo oboje rodzice nie potrafili pływać. Prosiłem jednego z marynarzy, żeby założyli mi kołpak ratunkowy, ale wtedy dowiadywałem się o zakazie używania sprzętu ratunkowego bez uzasadnionej konieczności. Nie mogły one służyć do zabawy, żeby się przez przypadek nie uszkodziły. Na nic zdawały się zapewnienia, że ja wcale nie chcę się bawić, tylko dbając o swoje życie chcę się zabezpieczyć przed ewentualną katastrofą morską, to znaczy rzeczną. Marynarz wyśmiał mnie i powiedział mamie, że ma zabawnego syna. Mama tak mnie spiorunowała wzrokiem, aż poczułem drżenie kadłuba statku. Wolałem więcej nie ryzykować podobnych wstrząsów więc usiadłem w kącie cichutko płacząc do końca wycieczki.

Gdy już dobiliśmy do przystani uwalniałem się spod władzy maminej dłoni i biegłem co sił ulicą Świętego Ducha, aż za rogiem wpadłem do Karczmy Greckiej, by tam wyżalić się mojemu największemu przyjacielowi, powiernikowi, a także imiennikowi, który zwykle stał pod oknem obok przewróconego wozu, wpatrując się w jedno z kół, jakby tam była ukryta jakaś tajemnica, albo może leżało tam kiedyś pod wozem kilka pachnących marchewek. Ten wóz to był w zasadzie tylko wózek, aczkolwiek bardzo możliwe, że kiedyś służył do transportowania warzyw i owoców.

Krzysztof miał chorobliwie niebieską cerę. Słyszałem kiedyś o tabletkach, po których zażyciu sika się na niebiesko, ale o niebieskiej skórze wcześniej nie słyszałem. Chwilowo pominę problem koloru skóry Smerfów, ponieważ są to postacie bajkowe. W prawdziwym życiu tez spotyka się wiele organizmów o kolorowej skórze, łusce lub piórach, więc uznałem niebieskość Krzysia za wyjątkową, lecz całkowicie naturalną i normalną rzecz na tym skomplikowanym świecie.

Krzysztof zawsze cierpliwie mnie wysłuchiwał, więc i tym razem opowiedziałem mu wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Czasami tylko pomrukiwał dla okazania swojego oburzenia. Gdy przyszła kelnerka poprosiłem o dwie cole i podwójne lody. Krzysiek był niezwykle wyrozumiały, widział moje cierpienie, więc pozwolił mi spałaszować wszystko.

— Gdy żołądek przystępuje do trawienia — powiedział — to organizm skupia się na wykonywaniu swoich zadań, organy wewnętrzne rozpoczynają produkcję soków trawiennych i trawienie wspomagających, układ nerwowy nadzoruje działanie wszystkiego, a także zajmuje się komunikacją pomiędzy układami organizmu. Wtedy nie ma czasu na przedłużająca się rozpacz, płacz ani nawet uparte fochy. Gdy ciało pracuje to duch się raduje.

Potem poszliśmy na ulicę Żeglarską do katedry Św. Janów na rekolekcje. Po nauce miały być rozdawane pierniki, ale się okazało, że ktoś źle słuchał niedzielnych ogłoszeń parafialnych, albo ksiądz dobrodziej widząc tak wielu zgromadzonych słuchaczy zmienił zdanie.

— Tak, tak, życie nas nie rozpieszcza — mówił do mnie szeptem Krzysiu gdy wracaliśmy rozczarowani ulicą Szeroką.

— A co, myśleliście, że cokolwiek dostaniecie za darmo — odezwał się Mikołaj. Widocznie podsłuchał naszą rozmowę.

— Skoro obiecali, to powinni dać! — zawołał odważnie Krzysztof.

— Oni zawsze tylko obiecują — powiedział Mikołaj. — Obiecują, a potem nie dotrzymują. Spójrzcie na tego smutnego osła, tam na rogu. Umyślili sobie zrobić z niego pręgierz. Przywiązywali do niego skazańca, a potem bili rózgami i kijami, w zależności od wyroku, srogości sędziego, a także majątku osoby pokrzywdzonej. Osioł w nagrodę za tą pracę otrzymywał przez cały tydzień pełną miskę obroku. Przez cały tydzień po każdym wykonaniu kary chłosty. Osioł zgodził się był na takie warunki ponieważ dawniej kara chłosty była stosowana bardzo często, więc przed osiołkiem przybywały kolejne miski jedzenia.

Myślicie, że tak było już zawsze? Otóż nie. W końcu kara chłosty przestała być wykonywana, a z czasem została nawet zakazana. Biedny, głupi osioł stoi teraz głodny na ulicy, nie ma gdzie się schronić przed deszczem, a za to jeszcze codziennie niegrzeczne bachory kopią go po kolanach, ciągną go za ogon, wdrapują mu się na plecy, a ci najgorsi to nawet próbują zranić go scyzorykiem. Nikomu nie życzyłbym takiego losu. — zakończył swoją wypowiedź Mikołaj, po czym spojrzał na wieżę ratusza by sprawdzić godzinę.

— Mam pomysła — powiedziałem. — Pójdziemy na ulicę Rabiańską, bo tam jest czynna piekarnia, w której każdy może sam upiec sobie piernika.

— Dobra — powiedział Krzysztof uradowany — ale będziesz musiał upiec dwa, bo mnie nie pozwolą.

Tak też zrobiliśmy. Z tym całym pieczeniem wcale nie było wiele roboty, ale trzeba było składać przysięgę, że się tajemnej receptury nikomu nie zdradzi. Mistrz piekarz bacznie patrzył wszystkim na ręce, a jednemu to nawet kazał wyczyścić paznokcie, żeby do ciasta podczas ugniatania nie dostało się zbyt dużo miodu, bo on wciąż dłubał w uszach. Potem trzeba było zmówić zdrowaśki. Do tego przymuszono dwie niewiasty: Asię i Różę. Obie krasawice. Taki jeden mały i nieco gruby Karol robił im zdjęcia jak klęczały przed piecem.

Upieczone pierniki były twarde jak dębowa deska. O mało sobie z Krzysiem zębów nie połamaliśmy. Taka jedna czarownica z piekarni mówiła, że to będą pierniki pamiątkowe, a nie do jedzenia, jednak piernik to piernik, powinien dać się zjeść. Nie każdy musi być kolekcjonerem pamiątek, zwłaszcza produktów spożywczych. Pewnie przepis był stary, albo zapomnieli dodać jednego ze składników do ciasta żeby urosło, a po upieczeniu było kruche i zjadliwe.

— Nie takie rzeczy się jadło podczas wojny — powiedział Krzysztof żując zawzięcie.

— Mojego suchara, to znaczy piernika wezmę do domu i zamoczę w mleku — wpadłem na dobry pomysł.

— A potem zje go twój kot, albo mama wszystko wyleje do zlewek.

— Jeżeli postawię głęboki talerz z mlekiem na swoim nocnym stoliku, to nikt mi go nie wyleje.

— Z wyjątkiem kota, który będzie usiłował napić się mleka — upierał się Krzysztof.

— Masz rację. — zgodziłem się. — Włożę piernika do szuflady i zaczekam aż sam zmięknie, bo naciągnie wilgoci.

W naszym domu wszystko naciąga wilgocią. Jak przed zimą, albo częściej wraz z jej nastaniem włączają ogrzewanie to trzeba przez tydzień grzać na całego i nieustannie wietrzyć. Dopiero wtedy znika zapach pleśni.

— Jeśli do twojego piernika dobierze się pleśń, to będą nici z jedzenia.

Wtedy przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Poszliśmy do sklepu z piernikami by poprosić o wymianę piernika pamiątkowego na taki, którego będzie można zjeść. Pani sprzedawczyni odmówiła przyjęcia naszych pięknych okazów twierdząc jakoby były z niewiadomego źródła, ale potem się zlitowała i dała paczkę Katarzynek w czekoladzie. Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie. Wróciliśmy z Krzysiem do tawerny. Pani Zosia znowu mnie pokrzyczała za włóczenie się po mieście, a potem dała gorącej zupy, więc obaj musieliśmy dmuchać na parę unosząca się z talerza.

— A ty, Marku, co robiłeś przed wypłynięciem w morze? — zapytała Aniela trzeciego chłopca.

— Tresowałem drużynę wron i wróbli przygotowując je do pokazu cyrkowego — odpowiedział.

— To musiało być bardzo ciekawe — powiedziała z zachwytem.

— Owszem.

Marek najwyraźniej nie miał zbyt wielkiej ochoty na opowiadanie o tresowaniu ptaków. Siedział okrakiem na ławce, plecy oparł o ścianę, a obiema rękami trzymał się stołu, który był przykręcony mocno do podłogi kajuty.

Miałem już rękę w majtkach Loli kiedy zza rogu wyszła jej mama.

— Co tu się dzieje!? — zawołała oburzona.

Oboje zerwaliśmy się w panice z ławki. Lola zrobiła się biała na twarzy i zaczęła się jąkać, usiłując coś powiedzieć. Nie mogłem dłużej czekać na efekty jej wysiłków. Z prędkością konia wyścigowego uciekłem gdzie pieprz rośnie, to znaczy na łąki za pralnią, a następnie okrążając pole namiotowe dobiegłem do ulicy Adama Mickiewicza. Wolałem nie ryzykować spotkania z rozjuszoną mamą Loli.

Kochana Agato. Proszę Ciebie bardzo gorąco: wracaj do domu. Czyżby Cię płacz mój nie wzruszał? (por. Dante Alighieri „Boska komedia”, Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. Z o.o., Kraków 2009, „Piekło”, Pieśń II, wers 106: „Czyli cię łkanie jego nie przenika?”) Niechaj Cię więc choć słowa Dantego ruszą! Pisze do Ciebie, bo nie chcę już dłużej być samotnym. Piszę tęskniąc, choć pisanie to czynność samotna. (por. Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 16: „Bo pisanie to pustelnicze zajęcie i człowiekowi, który je uprawia, grozi między innymi samotność.”) Carolcia wiedziała o tym aż nazbyt dobrze.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 89)

Rozdział 4

Muszę wrócić do historii Loli. Po kilku dniach znowu spotkałem ją i wtedy się okazało, że ona bardzo chce poznać dalsze losy Anielki. Umówiliśmy się tym razem w innym miejscu, tak aby jej mama nie zdołała nas przyłapać. Moje plany względem Loli pokrzyżowała mi pogoda, a zwłaszcza chłodny wiatr, ponieważ moja miła słuchaczka zamiast w krótkiej sukience przyszła w rurkach. Cóż było robić.

— O czym ci ostatnio opowiadałem?

— O Marku, który tresował wróble i wrony, ale nie chciał o tym opowiadać.

— No tak. No więc Aniela postanowiła go naprowadzić na temat i zaczęła sobie przypominać informacje o ptakach, które kiedyś słyszała w karczmie od pewnego marynarza.

— Ptaki są następcami dinozaurów — rozpoczęła opowieść z zapałem. — Naukowcy odkryli dzięki wykopaliskom, że pióra ptaków wykształciły się u pradawnych jaszczurek. Gdy wielkie dinozaury wyginęły po katastrofie kosmicznej, którą było uderzenie meteorytu w Ziemię, małe zwierzęta musiały zacząć błyskawicznie ewoluować aby przeżyć. Ten fakt spowodował nie tylko to, że szansę otrzymały ssaki, a z nimi również ludzie, ale także ptaki mogły doskonalić swoją inteligencję. Większość ludzi doskonale rozumie, że delfiny są zwierzętami niezwykle inteligentnymi. Podobnie to wygląda w przypadku ptaków.

Pewien azjatycki marynarz opowiadał mi o wronach żyjących w mieście. Wzdłuż ulic, w parkach i w przydomowych ogródkach rośnie tam sporo orzechów. Wrony uwielbiają zjadać orzechy, ale najpierw muszą sobie poradzić z twardą skorupą. Te ptaki zauważyły, że wystarczy upuścić orzecha z odpowiedniej wysokości na twarde podłoże, na przykład na asfaltową ulicę, aby skorupy orzechów pękły uwalniając pyszny środek.

Taką działalność wron można zaobserwować w wielu miejscach również w naszych miasteczkach i wsiach. W tamtym mieście jednak był bardzo duży ruch samochodowy, co uniemożliwiało wronom zbieranie pokruszonych orzechów z ulicy. Wtedy te mądre ptaki nauczyły się spuszczać orzechy na asfalt w obrębie przejść dla pieszych. Sygnał dźwiękowy oznaczający czerwone światło dla samochodów był znakiem dla wron. Wtedy mogły bezpiecznie lądować na ulicy i wyjadać orzechy spomiędzy nóg przechodzących pieszych. Wraz z kolejnym sygnałem, po którym światła się zmieniały, ptaki gromadnie wzbijały się do góry.

Są też inne przykłady. Wrony nagminnie wyciągają papierki i wszystko co zdołają złapać dziobem ze śmietników. Gdy służby miejskie posprzątają ścieżki w parku, a zebrane śmieci zostawią w foliowych workach, to wrony z łatwością przebijają dziobem folię wywlekając z nich wszystko co się da. Worki te wyglądają potem jak woreczki na głowach kobiet w zakładzie fryzjerskim podczas farbowania włosów w pasemka.

— Faktycznie — potwierdził Marek — często wydawało mi się, że one są sprytniejsze ode mnie.

— No właśnie — podchwyciła myśl Aniela — wystarczy tylko na chwilę się odwrócić, a one zaraz to wykorzystają i pożrą wszystko co się da, nawet to czego nie powinne zjadać.

— Zanim zacząłem je tresować, to rzucałem w nie kamieniami, bo widziałem kiedyś jak wrona porwała małego kurczaka.

— To musiało być straszne — zauważyła Aniela.

— Pomiędzy ludźmi jest tak samo jak pomiędzy zwierzętami — powiedział ponuro Marek.

— Dlaczego tak uważasz?

— Bo tak jest. Mój tata był rybakiem i łowił ryby na morzu pływając na prywatnym kutrze takiego jednego złodzieja. Było to kilka lat temu. Dla rybaków nastały bardzo złe czasy, ponieważ regulacje Unii Europejskiej wymusiły zmniejszenie limitów połowowych, a nawet okresowa zakazy łowienia dla większości kutrów. Tych jednostek zostało już bardzo mało, bo wiele z nich oddano na złom w zamian za odszkodowanie z Unii. Ci, którzy zatrzymali swoje kutry mogli łowić ryby tylko co trzeci rok. Przez dwa lata dostawali rekompensaty za to, że ich kutry stały w porcie. Pieniądze dostawał właściciel kutra, ale pozostałym rybakom, jego pracownikom, też się część z tych pieniędzy należała, bo przecież oni także nie zarabiali z powodu przestoju. Gdy mój tata poszedł do szypra z prośbą o pieniądze, to ten powiedział, że nie ma pieniędzy do rozdawania.

Widocznie urzędasy źle zapisali przepisy dotyczące tych wypłat, zresztą jak zwykle — powiedziała Aniela po chwili zastanowienia. — Gdyby nie wypłacali wszystkiego właścicielowi kutra, lecz część bezpośrednio członkom załogi, to szyper nic by na to nie poradził. Widocznie biurokraci wprowadzili takie prawo, które umożliwiało pomijanie załogi podczas dzielenia pieniędzy. Zawsze jest tak, że największe problemy tkwią w szczegółach.

— To zupełnie tak samo jak z podpisywaniem umów o kredyt w banku. Obiecują złote góry, tłumaczą, że warunki umowy są rewelacyjnie korzystne, nakłaniają do podpisania, a potem szczegółowa treść umowy przychodzi do domu pocztą po kilku miesiącach, gdy jest już za późno na zerwanie umowy bez ponoszenia kar. O tych paragrafach podczas objaśniania warunków zawieranej umowy milczeli jak zaklęci.

— Dla normalnego człowieka to jest oszustwo i kradzież, ale dla prawnika takie praktyki są codziennością. Przecież takie działanie powinno być z mocy prawa nielegalne, nieobowiązujące, a do tego jeszcze karalne.

— Coś ty, głupia jesteś. Wtedy nikt by na tym nie zarabiał, a przecież żeby jedni mogli zarobić, to inni muszą stracić. — Powiedział ponuro Maciek. — Cały świat opiera się na pieniądzach, a te same nie spadają z nieba. Najpierw trzeba kogoś obrabować, żeby potem być bogatym.

— Niektórzy pracują uczciwie — zaprotestowała Anielka.

— Ci dorabiają się żylaków, wrzodów żołądka, lub alkoholizmu. Dla odmiany niektórym trafia się kiła, ale nie wiem czy jest się z czego wtedy cieszyć.

— No a to tresowanie ptaków po co ci było potrzebne?

— Wróbel mi powiedział, że wrony to złodzieje, bo nie tylko nie dopuszczają mniejszych do jedzenia, które powinno być przecież ogólnodostępne, ale również okradają inne ptaki, którym ludzie przygotowują posiłek przeznaczony tylko dla danego gatunku. Weźmy dla przykładu słoninę. Jest bardzo pożywna i smaczna. Wiesza się ją na sznurkach, bo taką formę karmienia ulubiły sobie sikorki. Wróblom sypie się zazwyczaj okruszyny pieczywa, a innym ptakom ziarno. Wrony natomiast wyznaczają sobie dyżury obserwacyjne, najczęściej na ulicznych latarniach albo szczytach dachów, a następnie gdy tylko zauważą jakąkolwiek formę jedzenia to natychmiast głośnym krakaniem zwołują swoje przyjaciółki z całej okolicy po to by w krótkiej chwili pożreć całe jedzenie.

— Wróbel ci to powiedział? — zapytała Anielka zdziwionym głosem.

— Naturalnie. Mam wśród wróbli jednego przyjaciela. Wszystko zaczęło się od papużek nierozłączek. Dostałem parę żółtych ptaszków na urodziny. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. Karmiłem je i poiłem, a także uczyłem mówić. Były one bardzo inteligentne więc w lot łapały znaczenie powtarzanych słów. To zupełnie tak samo jak z małymi dziećmi. Początkowo często się myliły, ale potem w miarę jak im te słowa często powtarzałem, szybko się ich uczyły.

Gdy nauczyłem moje papugi trzystu słów rozpocząłem naukę układania zdań. Najpierw zdania składające się z dwóch wyrazów. Potem zdania trzywyrazowe. W końcu zadowolony z postępu moich uczniów rozpocząłem naukę wypowiadania zdań składających się aż z czterech wyrazów. To była prawdziwa rewolucja w edukacji. Powinienem był otrzymać nagrodę ze stosownego ministerstwa. Gdyby moje doświadczenia wykorzystać w procesie kształcenia dzieci to można by rozpoczynać naukę już wśród trzylatków.

Obie papugi były ze mną tak bardzo związane uczuciowo, iż mogłem je swobodnie wypuszczać z klatki, a potem również z pokoju na podwórko, a one po zażyciu gimnastyki i świeżego powietrza zawsze do mnie wracały. Kiedyś zauważyłem, że podczas spaceru po podwórku przyłącza się do nich wróbel. Czasami we trójkę siadali na gałęzi czereśni albo śliwy. Wtedy starałem się podejść jak najbliżej, cały czas mówiąc do ptaków. W końcu wróbel przestał uciekać na mój widok. Byłem wielce zaskoczony gdy wróbel powtórzył słowo wypowiedziane przez papugę. To był przełomowy moment. Potem nauka mówienia poszła już błyskawicznie. Po roku wróbel Bartek opowiadał mi jakimi to wrednymi dziobami są wrony z mojej ulicy.

Anielka była tak zaaferowana opowieścią o wróblu, że musiała sobie rozpiąć spodnie i bluzkę, bo ciężko jej się oddychało. Sztorm wciąż trwał, statkiem mocno kołysało na boki. Cała czwórka objęła się mocno ramionami, wspólnymi siłami starając się poradzić sobie z rozbrykanymi falami pośrodku głębokiego oceanu. Plecy drżały im z emocji, ale to było całkowicie naturalne. Oddech był szybki i chrapliwy, ale to również było normalne. Ciało człowieka jest zdumiewająca maszyną, a skoro działa tak, a nie inaczej to znaczy, że właśnie tak ma być. Ciało ludzkie jest nie tylko wyjątkowo piękne, ale również celowe, praktyczne i wręcz doskonałe. Każdy mięsień działa po to by poruszać, zmieniać położenie, przesuwać. Każdy organ ma swoje przeznaczenie, a każda część swoje miejsce. Niektóre rzeczy można robić samemu, lecz inne robi się razem, bo tak jest lepiej, wygodniej, przyjemniej.

Podobają Ci się moje fantazje? Lubisz je? Ty też czasami zmyślasz? No, przyznaj się. (por. Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 73: „Ciekawe, jak często ludzie tak fantazjują.”) Nawet Carolcię interesowało to zagadnienie.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 90)

Rozdział 5

Jeden z wielkich pisarzy napisał, że każda historię można by streścić w kilku słowach aby prawidłowo spełniła się funkcja informacyjna. Cała przyjemność literatury polega jednak nie na informacji, ale na narracji. (Vladimir Nabokov, „Śmiech w ciemności”, Wydawnictwo Muza S.A., 2010, str. 7: „Oto i cała historia, moglibyśmy więc postawić kropkę, gdyby ze snucia opowieści nie płynęła korzyść i przyjemność; […]”) Dzięki niej staje się rozkoszą o wielkiej sile oddziaływania. Rozkoszą większą od tej cielesnej, bo zaraźliwą, możliwą do odczuwania przez wiele osób jednocześnie. Słyszeliście o powszechnym i równoczesnym dostępie do seksu bez ograniczeń? Tym właśnie jest literatura. Niechaj więc żyje nam i rozkwita wolny seks.


Księżyc widział sztormujący statek tylko chwilami, gdy ukazywał się pomiędzy jedną chmurą a drugą. Wiatr pędził te skłębione obłoki jak spłoszone stado dzikich koni, więc owe chwile były zazwyczaj bardzo krótkie, a w dodatku nie można było przewidzieć kiedy nastąpi kolejna. Chcąc śledzić los targanego falami okrętu trzeba było z niezwykłą uwagą wypatrywać choćby najmniejszej dziurki w chmurach. O tej porze roku ocean był bardzo często zasłonięty grubą pierzyną obłoków lub mgieł. Czasami trudno było się zorientować czy to pierzasty żaglowiec mknie nad ptakami, czy tylko wody schowały się pod wilgotną kołderkę opadów.

— Tak, tak — mruczał sobie pod swym zakrzywionym nosem Księżyc — te statki powinni budować znacznie bardziej zaokrąglone, wtedy skąd by wiatr powiał, to z nim by można płynąc i nie trzeba by wcale zawracać sobie głowy ustawianiem dziobu do fali.

Od zachodu nadpłynęła wielka, granatowa chmura burzowa zakrywając sobą coraz większy akwen oceanu. W oddali, gdzieś we wnętrzu tej rozsierdzonej pani błyskały złowrogo błyskawice i warczały groźne grzmoty. Co jeden błysnął, to drugi po chwili bekał głośno.

— Ahoj, moja piękna owieczko chmurzasta — zawołał do niej Księżyc.

— Nie mam teraz czasu na konwersację — odpowiedziała chmura.

— Ależ uspokój się, moja droga, po cóż się tak denerwować. Powiedz mi lepiej dokąd tak śpiesznie zmierzasz taka wystrojona w te błyskotki.

— Biegnę na bal u Neptuna — powiedziała zarzucając grzywką dumnie i unosząc o kilka stopni brodę jeszcze wyżej. — A ciebie, mój jaśniejący, jak widzę nie zaprosili na uroczystość.

— Niestety — odparł Księżyc zmieszany.

— Nie przejmuj się, jak będę wracać do mojego domu, to może się spotkamy i wtedy opowiem ci wszystko ze szczegółami jak było, kto się skompromitował, a kto dostąpił zaszczytu. Na dworze króla Neptuna wciąż zachodzą jakieś zmiany. Raz jedna dwórka zostaje pokojową, a raz druga. To znów pokojówka wraca do chlewa paść wieprzki, a inna od gęsi trafia do garów wraz z całą swą gromadką podopiecznych. W tak niebezpiecznych czasach trudno przewidzieć czy lepiej jest się zadekować na dalekiej prowincji, czy może rozsądniej ukryć się pod bokiem, za drzwiami, bądź w szafie. Ostatnio słyszałam, że ochmistrzyni kazała zakupić nową komodę z wielkim lustrem do stołowego. Już to sobie wyobrażam jak wszyscy będą ją podziwiać i zachwalać, lizusy.

To powiedziawszy pani chmura zakręciła spódnicą, zaszeleściła halkami, po czym popędziła wprost na wschód, gdzie już się poczęli gromadzić zaproszeni goście, wywołując na Oceanie Indyjskim wielki tajfun. Księżyc ze smutkiem patrzył za oddalającą się pięknisią. Jędrne kształty miała ta paniusia, że aż miło się robiło na sercu. Serce mu miękło, biedaczkowi, a spodnie sztywniały pomimo zimnego wiatru.

— Ach! To ci dopiero kobietka energiczna — pomyślał z rozrzewnieniem.

Anioł przyglądał się burzy szalejącej na oceanie z wysokości. Niektóre szczegóły tego co tam się działo na dole spowijały kłęby pary, piany i chlapiącej wody. Wolał jednak widzieć niewyraźnie niż zanurzać się w nieprzyzwoicie wilgotne oraz zimne rejony tej kwoki, burzowej chmury. Niech sobie ona leci gdzie tam chce. Miał zadanie nadzorować ludzi, a nie szlajać się po morzach z niestałymi chmurami. To by się Najwyższy zdziwił, gdyby go przyłapał z taką latawicą. A i Neptun z całą pewnością byłby rad z takiego obrotu sprawy, bo wszak wszystkim jest wiadomo, że całe jego królestwo nierządem stoi, a raczej spływa.

Postawili mu, więc stoi, puszy się na ulicy Długiej, pomiędzy dwoma bramami, zielony cokół. Kiedyś stawiali pale, gdyż te bardziej przypominały jego organ nierządu, jaśniej wskazywały czemu się sprzeciwiają, kogo wyzywają na bój, co chcą splugawić. Dopiero później zaczęli na niskich cokołach stawiać pomniki, przedstawienia sług szatańskich, najlepiej gołych, świecących nagością, lub wypowiadających bluźnierstwo. Treść tego ostatniego pisali na tablicach marmurowych niczym motto na początku księgi. Wystarczyło przeczytać by zostać odpowiednio nakierowanym jak trzeba rozumieć ukazywane dzieło. Nie wolno pozostawiać prostaczkom wolnego wyboru, nie można ich skłaniać do myślenia, zdawali się twierdzić.

Anioł doskonale wiedział dokąd prowadzą wolne wybory dawane człowiekowi przez Neptuna. Można było wybrać sobie wieczną przyszłość w zamku o złotych drzwiach i schodach do ołtarza ukrytego pod dnem oceanu. Na tym ołtarzu przez tysiąclecia można wykuwać kajdany dla innych niewolników, miecze dla strażników, miażdżyć czaszki opornym, łamać kości niezbyt gorliwym. Można też było wybrać wiecznie zielone ogrody zatopione niedaleko ponad tym dnem, gdzie oczy zarastały wodorostami, palce nóg i rąk obgryzały małe rybki, a wnętrzności trawił nieustający ból. Takie były możliwości wyboru dla naiwnych głupców.

Młoda mewa zgubiła drogę po wejściu w małą, różową chmurkę. Pech chciał, że ten śliczny, puszysty obłoczek przypominający raczej miłą kołderkę po obiedzie niż jakiekolwiek niebezpieczeństwo został pochłonięty przez wielką burzową chmurę.

— Wypuść mnie, ty dziwko! — krzyczał rozpaczliwie obłoczek, ale wielka i czarna nie zamierzała zawracać sobie głowy byle okruszyną, choćby nawet miała kolor różowy.

— Wypuść nas, ty krowo! — krzyczała rozpaczliwie mewa, a wzywana do litości, ze względu na dysproporcję wzrostu i siły, czarna chmura, choć miejscami na obrzeżach to ona była nieco łaciata, lub raczej szarobura, pędziła bez opamiętania dalej.

— Z takiego pędzenia po nocach to z całą pewnością nic dobrego nie będzie — pomyślał Anioł.

— Niezły mezalians — pomyślał Księżyc.

— Już ja wam pokażę dziwki i krowy! — wyryczał gromko Neptun, po czym jeszcze mocniej zakręcił trójzębem młynka nad głową wprawiając nieprzebyte głębiny, a nawet mroczne odmęty w wielki taniec, ruch wirowy, szalony przepływ, którego nawet kratownica oparta na południkach nie zdołała powstrzymać. Natychmiast przybrały wody na wschodzie, zalewając szeregi małych wysp, porywając ze sobą wszystko co znajdowało się w płytkich atolach. Natomiast na zachodzie wynurzyło się z opadającej wody kilka nowych lądów.

— No więc skończyła się długa historia Atlantydy, a piękne działa sztuki najstarszej kultury przepadły w falach rozsierdzonego morza — powiedział ponuro, albo raczej melancholijnie Księżyc.

Wielkie fale rozwlekały po oceanie mikroskopijne rzeźby platerowane złotem, ze srebrnymi inkrustacjami oraz maleńkimi oczkami bursztynu osadzonymi dookoła niczym gwiazdy na niebie. Najlepsi mistrzowie miniaturowej rzeźby wykonali swe dzieła wewnątrz łupin orzechów. Do ich oglądania nie wystarczała już zwykła lupa, lecz trzeba było te arcydzieła podziwiać pod dokładnym okiem mikroskopu. Zamiast cieszyć koneserów sztuki opadły one na muliste dno oceanu, radując co najwyżej wystawione na czułkach oczy dennego ślimaka. Wielki ukwiał przez chwilę myślał, że to gwiazdy spadają, więc szybko przypomniał sobie dwanaście najpiękniejszych marzeń, ale nie mogąc się zdecydować, którego spełnienia życzyć sobie w pierwszej kolejności stracił niepowtarzalną okazję.

— Szybciej, szybciej! — poganiała jedna z fal tę płynąca przed nią.

— Ależ daj spokój, już szybciej nie mogę — odpowiedziała tamta oburzona.

— Widzę przecież, że możesz — nie ustępowała napierając z tyłu fala pieniąc się na szczycie.

— Ciekawe jak widzisz, skoro pot ci zalał oczy, a piana sięga aż do nosa.

— Tobie za to śmierdzi z tyłu — odparowała cios. — Chyba się obżarłaś kwaśnymi wodorostami.

— Czyżby? Już zapomniałaś, że przy ławicy wodorostów byłaś wcześniej niż ja? Dopiero później się przelałam nad tobą i wyprzedziłam. Cóż tu się dużo rozwodzić. Jesteś zbyt gruba, ociężała, a nawet lepka od tej plamy oleju napędowego z wczorajszej katastrofy tankowca, więc mi tu nie pyskuj, tylko raczej weź się za siebie, ogarnij się choć trochę, bo jak tak dalej pójdzie, to nie tylko ryb będzie coraz częściej brakować, ale również żeglarzy serferów będzie coraz mniej, bo pójdą wszyscy w góry, a na oceanach zapanują ciemności, bezruch, smród i pewnie także strach.

— Bojaźliwa jesteś? Trzeba było siedzieć w cichej zatoczce zamiast się pchać na szerokie wody.

— Do cichej zatoczki to z całą pewnością trafisz sama jak ten huragan przeminie. Nie licz na reanimację, bo wrony już krakały o telefonach do cichej zatoki. Tam mają różne zastrzyki, farmaceutyczne środki, falochrony, umocnienia na wydmach, które rozbijają fale, wyciszają je, często również usypiają w srebrzystym blasku księżyca. W domu opieki społecznej „Cicha zatoka” zamkną cię na klucz i już nie wypuszczą.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 120)

Rozdział 6

Muszę się przyznać do strachu. Tak, boję się o to co może się stać. Boję się zwyczajnie, tak jak każdy inny człowiek, o swoich bliskich, a także o siebie. Boję się tego co nie zależy ode mnie ani od innych ludzi. Kiedyś ludzie bali się bogów, tych wielkich oraz pomniejszych demonów. Bogami nazywano gwiazdy i planety, demonami natomiast zaludniali bagna, moczary, gęste lasy, góry, dalekie pola. Bożymi siłami działającymi na świecie, które człowiek mógł zaobserwować były wiatry, huragany, ulewy, błyskawice, a także trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów.

Przed działaniami boga lub demona nie można się było obronić, nie można było w żaden sposób zabezpieczyć. Trzeba było tylko czekać i mieć wiarę w to, że nic złego się nie wydarzy. Dokładnie tak samo jest teraz. Również nie można nic zrobić i trzeba czekać. Właśnie na dziś zapowiedziano początek wielkiego sztormu, jesienno-zimowego orkanu o takiej sile jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają. Okazało się nawet, że w naszym języku nie istnieje właściwe słowo na określenie tego zjawiska, więc meteorolodzy posługują się w swoich zapowiedziach zapożyczonym z innego języka słowem orkan, czyli bardzo silny huragan.

Straszą nas tą pogodą już od kilku dni w telewizji, radiu, Internecie, wszędzie. Właśnie okres jesienno-zimowy charakteryzuje się dużą ilością sztormowych dni. Wiedzą o tym doskonale rybacy, którzy z powodu zbyt silnych wiatrów nie mogą wypływać na łowiska. Każdy wietrzny dzień jest dla nich dniem straconym. Dzisiejszy, a także kilka następnych dni kutry rybackie, a także statki żeglugowe spędzą w portach. Stoją dźwigi przeładunkowe, puste są rusztowania na budowach. Gdzieś nawet odwołano kursowanie pociągów, a także prowadzenie lekcji w szkołach. Ludzie przygotowują się do walki z żywiołem.

Ja natomiast zabrałem się do pisania tego listu. Mam nadzieję, że opisywanie zaistniałej sytuacji mnie uspokoi. Łudzę się, że zanim skończę pisać to najgorszy okres huraganu minie. Jesteś w tej komfortowej sytuacji, że ów taniec wiatrów i bogów mórz Ciebie już nie dotyczy. Ty wiesz jak się to skończyło. Pewnie śmiejesz się na myśl o moim strachu. Trudno, jakoś to zniosę. Istnieje jednak pewna możliwość, że opłakujesz kogoś bliskiego. Wtedy przyjmij moje wyrazy współczucia. Pomimo wszystkiego bardzo Cię usiłuję pocieszyć. Suma sumarum sprawiedliwość zawsze zwycięży. Pamiętaj o tym.

Tak więc właśnie rozpoczyna się huragan. Podobno wiatr może osiągnąć prędkość nawet sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Stary, rybacki sposób na określenie siły wiatru mówi o dziesięciu stopniach. Dziesiąty stopień, czyli najwyższy ma miejsce wtedy gdy wiatr pędzi z prędkością około sto kilometrów na godzinę. Wyżej jest koniec skali, ponieważ na morzu wszystko zasłaniają coraz większe fale, a na lądzie sypie piaskiem w oczy skutecznie uniemożliwiając obserwowanie zjawiska oraz jego opisanie w celu ustanowienia nowych, wyższych stopni. Dlatego każdy huragan jest powyżej skali.

Być może moje pisanie listu do Ciebie spowoduje, iż kiedyś ustanowią więcej stopni na skali siły wiatru, a jednym z nich będzie rozpoczynanie pisania listów, pamiętników, bądź testamentów przez spanikowanych marynarzy. Wtedy kapitan statku przed wypłynięciem z portu będzie rewidował załogę i kajuty w celu ujawnienia, a następnie konfiskaty wszelkich środków piśmienniczych, oraz czystych kartek. Etykiety na butelkach z tanim winem będą musiały być zadrukowane z obu stron, tak samo jak nalepki na butelkach ulubionego przez bosmanów rumu, żeby nie było możliwości pisania na nich, gdyż samo pisanie mogłoby jak przekleństwo wypowiedziane w złej chwili przywołać złośliwych demonów wiatru.

Już widzę małego, wychudzonego chłopca okrętowego, któremu mama przed wyjazdem z domu nakazała pisać listy, wysyłać je z każdego portu, aby kochająca rodzina, a zwłaszcza drodzy rodzice mieli świeże porcje wiadomości o postępach w edukacji i pracy syna. Mama długo gładzi go po włosach, drugą ręką ukradkiem wycierając łzę ze swojego policzka, aby nie okazać synowi, że się martwi przewidując wiele kłopotów w drodze do kariery swojej pociechy. Ona już wie, że życie nie będzie go rozpieszczało. Ona jednak musiała zgodzić się na oddanie syna w ręce tłustego kapitana z długą brodą, która w dni świąteczne czesał sobie w dwa warkoczyki. Kapitan obiecał oddać mężczyznę zamiast chłopca, wilka morskiego zamiast maminsynka, marynarza zamiast wymoczka.

— Moi chłopcy robią furorę we wszystkich portach od San Francisco aż do Kuby, licząc porty i przystanie na drodze przez cały ocean, okolice Japonii, Chin, Cejlonu, dookoła Afryki i znowu przez ocean. W druga stronę byłoby bliżej, ale gdy ktoś wozi towary to wybiera dłuższe trasy. Można wtedy sprzedawać, kupować, a także wymieniać po drodze. Znają po imieniu wszystkie portowe kurewki, a także wiele egzotycznych piękności z dobrych domów. Taka jedna córka gubernatora wyspy — mówił kapitan — tak długo płakała mi nad miska krupniku, roniąc do niego istne zdroje swych niewinnych łez, że zgodziłem się na miesiąc urlopu jednego z marynarzy, za który jej ojciec zapłacił błyszczącym złotem.

Kapitan podniósł do ust szklankę z koniakiem, upił dwa wielkie łyki, westchnął, otarł wargi wierzchem dłoni, po czym kontynuował opowieść.

— Po miesiącu, gdy znowu płynęliśmy tamtędy, marynarz przypłyną wpław na okręt i prosił abym nie zdradził go przed teściem, który groził młodzieńcowi obcięciem nóg razem z męskimi klejnotami w przypadku pierwszej ujawnionej zdrady.

— Mam już zabalsamowane osiem par nóg niewiernych zięciów, oraz siedem okazałych męskich organów. Siedem, ponieważ ósmego organu nie udało się upilnować podczas uroczystości nocy świętojańskiej i zjadł go pies policyjny szkolony do wykrywania śladów zbrodni, lub tropienia handlarzy narkotyków. Po zaspokojeniu pierwszego głodu pies szykował się do dalszej uczty, ale na szczęście inspektor policji otrzymał telefoniczne wezwanie, więc przywołał psa wychodząc z przyjęcia.

Ojciec dziewczęcia mówił z krwistymi wypiekami na policzkach i nosie, co nadawało jego opowieści szczególnej powagi. Po każdym kuflu piwa, do którego dolewał pół szklanki rumu, na jego czole przybywała kolejna zmarszczka oraz kilka wielkich kropel potu. Krople te wyglądały jak małe lusterka odbijające obraz do góry nogami. Owe lusterka nie spływały po twarzy tatusia, co zgodnie ze wszystkimi regułami rządzącymi światem powinno mieć miejsce, tylko trzymały się skóry swojego stwórcy, by tak rzec, niczym krople kleju. Skóra poczęła więc w niedługim czasie przypominać owrzodzony tyłek marynarza po wymierzeniu mu kilkudziesięciu rózg, zaniedbany przez moczymordę i wymagający smarowania jodyną oraz zimnych okładów, najlepiej z zsiadłego mleka. Brak zsiadłego mleka jest powszechnie znanym mankamentem długich morskich podróży.

— Moja córka zasłużyła na prawdziwego księcia — kontynuował gubernator przy kolejnej porcji piwa — albowiem trzeba wam wiedzieć, moi drodzy, że w dniu jej urodzenia na niebie pojawiła się złocista kometa, która jaśniała pośród innych gwiazd przez cały miesiąc. Tak wyraźnej wskazówki co do świetlanej przyszłości mojej córki nie sposób było przeoczyć. Natomiast gdy dziecko obchodziło drugie urodziny miało miejsce niezwykłe zaćmienie księżyca. Ten satelita nasz i zakochanych świadek zrobił się nagle krwistoczerwony, ale tak bardzo, że aż krople czerwonej rosy kapały z nieba na trawę i drzewa w moim ogrodzie.

Tu przerwę zrobił w swej opowieści dla nabrania oddechu. W prawym kąciku prawego oka jego pojawiła się wielka, perłowo biała łza. Spojrzała na zasłuchane twarze, zerknęła za siebie jakby w obawie, że zaraz pojawią się kolejne siostry jej, po czym spłynęła policzkiem niczym stokiem narciarskim albo wodospadem aż do okazałych wąsów.

— Tak, tak, moi drodzy, nie ma na całym świecie dziewczyny bardziej godnej zaszczytów i chwały. Ktoś może uważa inaczej? — zapytał nagle kładąc prawą dłoń na rękojeści miecza.

Wszyscy biesiadnicy zgodnie kiwali głowami, a bosman uniósł kufel piwa do góry i zawołał:

— Zdrowie księżniczki!

— Zdrowie! — odpowiedzieli razem pozostali.

Nie wiem czy zwróciłaś uwagę na kapitana statku, który zachwalał swoich marynarzy. Wyolbrzymiał ich zalety usiłując wmówić matce, że dzięki pracy na statku syn jej potem wróci do domu jako prawdziwy mężczyzna z bagażem doświadczeń i umiejętności.

— Każdy kto spędzi na pokładzie sześć lat pod moim nadzorem stanie się prawdziwym specjalistą od prawa morskiego, międzynarodowych kontaktów handlowych, morskich szlaków transportowych, zagranicznej służby dyplomatycznej, negocjowania umów sprzedaży towarów, kupna minerałów i kopalin oraz w wielu innych, równie ważnych dziedzinach życia, że nie wspomnę tak ważnych spraw jak przepisy oraz zasady bezpieczeństwa i higieny pracy, profilaktyka przeciwpożarowa, wygaszanie konfliktów międzyludzkich, zasady pokojowego współżycia społecznego i tak dalej.

Gdy syn wróci do domu wszystkie zakłady pracy w okolicy będą się licytowały w walce o takiego pracownika, wszystkie dziewczyny będą sikały po udach z chęci posiadania takiego męża, a wszyscy ojcowie rodzin będą zabiegali o posiadanie takiego zięcia. Pani rodzina natychmiast urośnie w oczach śmietanki towarzyskiej nie tylko tego miasta, ale co najmniej całego powiatu. Nie potrzebuję się chwalić, ale moi byli marynarze pracują obecnie na wysokich stanowiskach kierowniczych w wielu ministerstwach i departamentach rządowych.

Tak, moja droga, będziesz mogła być dumna ze swojego syna. W tej chwili jest to zaledwie dzieciak, mizerna chudzina patrząca wylęknionym wzrokiem, ale ja i moja załoga zrobimy z niego prawdziwego matrasa, oldboya, a nawet herosa.

Mama będzie długimi miesiącami tęsknie wyczekiwać dobrych wiadomości od syna. Będzie zawsze siadała w pokoju w taki sposób aby widzieć przez okno zbliżającego się listonosza, a w porze dostarczania korespondencji będzie się robiła coraz bardziej nerwowa, nieobecna, roztrzęsiona, aż w końcu przed kolacją trzeba ją będzie odprowadzić do sypialni i podać proszki nasenne, żeby jej zrozpaczone serce nie oszalało od tego wyczekiwania.

Starsza siostra Marysia będzie na drutach więzła dla brata ciepłe, wełniane swetry, skarpety, rękawiczki, być może również szaliki nie wiedząc, że on w tych tropikach tego rodzaju odzieży nie potrzebuje. Będzie siadała zawsze po prawej stronie mamy i z dumnym spokojem będzie opowiadała o pogodzie, praniu bielizny, czyszczeniu zastawy stołowej, rozmowach prowadzonych w salonie fryzjerskim, a także ostatnich zakupach na targu.

Jej nienagannie skrojona sukienka będzie zawsze nieskazitelnie czysta, a wszystkie fałdki nienagannie zaprasowane. Cicho kołyszący, łagodny głos starszej córki będzie mamę uspokajał, koił jej nerwy, łagodził emocje, uciszał niepotrzebne rozpamiętywania, ucinał rzewne wspomnienia, zanurzał w potoku codziennych spraw i drobnych problemów. Gdy mama uda się już na spoczynek Marysia będzie wypruwała szaliki i swetry, aby za dnia było z czego robić kolejną parę skarpet.

Młodsza Beatka będzie radośnie szczebiotać o koleżankach ze szkolnej ławki, miłych chłopcach zalotnie ku niej spoglądających spod ściany korytarza podczas przerw w lekcjach, a także o przystojnym Kaziku, który podczas uroczystego apelu został uhonorowany wyróżnieniem wobec całej szkoły i grona pedagogicznego. Beatka będzie miała, oczywiście, bardzo dużo do opowiadania mamie o nowej nauczycielce języka francuskiego, o doskonale przeprowadzonym konkursie wokalnym podczas lekcji śpiewu, a także o pysznych ciasteczkach z kremem w tej nowej cukierni na rogu obok szkoły, która się nazywa „Literacka” i przychodzą do niej na południowa kawę przy codziennej prasie, a niektórzy na papierosa, bardzo mili młodzi mężczyźni.

— Ach te twoje niewinne rozkosze dziewczęcego wieku — podsumuje rozbawiona Marysia.

Tymczasem ukochany syn będzie szorował deski pokładu twardą szczotką, polewał go zimną wodą prosto zza burty i modlił się o mniejsze fale, bo go ten sztorm rzuca od burty do burty, a przy niektórych przechyłach to wręcz obawia się wpadnięcia do morza. Gdy pokład będzie już wystarczająco lśnił w półmroku zachodzącego wieczoru, gdy na niebie tylko od czasu do czasu pojawia się krwista łuna zachodzącego gdzieś nad horyzontem słońca, to bosman każe mu wdrapywać się na maszty i skakać po rejach dla sprawdzenia jakości węzłów mocujących podwiązane podczas sztormu żagle.

Nawet gdyby chciał napisać list do matki to nie znajdzie czasu na pisanie w natłoku obowiązków nałożonych na niego przez nadętego bosmana i całą leniwą załogę, która wysługuje się chłopcem nie tylko przy pracy ale również podczas dogadzania swoim chuciom, zwierzęcym żądzom oraz zaniedbywanym na dalekich morzach namiętnościom. Na sen brakuje mu czasu, a cóż dopiero mówić o pisaniu listów.

Kiedy się dowiedziałaś, że wcześniej chodziłem z Małgosią, to aż Ci dech zaparło w tej Twojej ślicznej klatce piersiowej. Piersi nagle przestały się unosić. Zamarły w lodowatym bezruchu. Poważnie się wtedy wystraszyłem.

— Musi być z ciebie niezły ogier — powiedziałaś. — Proszę, proszę, kto by się spodziewał.

Z tych nerwów aż mi się skóra zmarszczyła na karku, a grzywa się nastroszyła w Irokeza. Nerwowy dreszcz począł maszerować po mych plecach tupiąc tak głośno i rżąc, że myślałem, iż w każdej chwili możesz to usłyszeć, a wtedy kompromitacja byłaby całkowita. Przyśpieszyłem więc kroku dla niepoznaki, żeby stukot moich kopyt na płytach chodnikowych zagłuszył bicie mojego serca. Każdy rasowy ogier podniósł by ogon do góry i wielką kupę nawalił pośrodku ulicy na takie zarzuty, ale ja wtedy jeszcze nie byłem tak pewien swojej tożsamości, nie byłem tak niewrażliwy jak obecnie. Wręcz przeciwnie. Moja wrażliwość została boleśnie zraniona ostrzem Twojej ironii. Krwawiła kroplami wielkimi jak wyrośnięte, dojrzałe truskawki. Gdyby ktoś szedł wtedy za nami to mógłby nazbierać cały koszyk tych kropli, albo raczej całą bańkę, gdyby akurat ją miał przy sobie.

Tak naprawdę to ja jestem już raczej miłym kotkiem lubiącym się przytulać, ocierać o zgrabne nogi, uda i bioderka, mruczeć cicho do ucha słowa ulubionej piosenki, albo razem śpiewać z ukochaną radiowy szlagier z audycji „Lato z radiem”. Jaki tam ze mnie ogier. Nigdy nie lubiłem galopu ani przeszkód na torze. Już raczej wdrapywałem się na gałęzie Twoich ramion, gdzie układałem się leniwie do snu marząc o godzinach ciszy i spokoju.

Gdyby Małgosia była taką klaczą narowistą, jak to wynikało z Twoich oskarżycielskich słów, a ja byłbym jej ogierem, to bym przecież teraz i Ciebie pokrywał cztery razy dziennie, wierzgał przy każdej próbie ugłaskania mnie, utemperowania, obłaskawienia, a pewnie bym też kopał boleśnie po tyłku za każdym razem gdy byś mi okazywała te swoje fochy, humorki czy nastroje.

Tym czasem ja przecież zawsze ze stoickim spokojem gruntownie Ci tłumaczyłem każde moje spóźnienie. Łasiłem się o Twoją litość po każdej naszej kłótni, a nawet po każdej rozmowie. Robiłem do Ciebie słodkie oczy z nadzieją, że dostrzeżesz w nich głębię mej miłości.

Tak, to prawda, czasami bywałem narowisty. Zdarzało mi się pędzić przed siebie tak szybko, że nie potrafiłaś za mną nadążyć i zostawałaś daleko w tyle. Gdy tylko zauważyłem brak Twojego ciepłego oddechu przy moim uchu, brak Twojego cienia na ścieżce, to zaraz się reflektowałem, stawałem w miejscu tak nagle, że czasami inni przechodnie aż wpadali na mnie z rozpędu. Musisz pamiętać, że wtedy wcale nie zapominałem o Tobie, ale wręcz przeciwnie, szedłem jak ślepiec, bo wpatrywałem się uporczywie w piękne marzenia, czy może raczej rojenia o naszej wspólnej przyszłości. No ale Ty przecież już niczego nie pamiętasz.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 122)

Rozdział 7

Czasami zastanawiam się jak ludzie oceniali nasz związek. Dla jednych było to zwyczajne chodzenie ze sobą, dla innych było to narzeczeństwo, chociaż żadnych formalnych zaręczyn nie było w całej okolicy od kilkudziesięciu lat. Zaręczyny oznaczały wyrażenie zgody na małżeństwo przez kobietę i przyjęcie zaręczynowego pierścionka. Tymi pierdołami nikt już dzisiaj nie zawraca sobie głowy. We wciąż ubożejącym społeczeństwie drogi pierścionek został zastąpiony przez jakikolwiek prezent, a bardzo często nawet tylko pocałunek. Lub też może raczej aż pocałunek, bowiem dawniej narzeczony mógł co najwyżej pozwolić sobie na czułe patrzenie w oczy, oraz rozmowy z niedopowiedzeniami sugerującymi tajemne, intymne i rozkoszne treści.

Twoja sąsiadka, ciocia Mariola, chociaż żadna z niej ciocia, bo to określenie przysługuje krewnej, za każdym razem gdy przychodziłem obserwowała mnie z okna swojego mieszkania. Wiem o tym ponieważ zawsze widziałem zarys jej postaci za firanką. Czasami z ciekawości nachylała się do okna poruszając przy tym firankę. Widok poruszających się firanek jest niezawodnym sposobem ujawniania ciekawskich sąsiadów. Tylko niektóre, te najbardziej doświadczone w procederze śledzenia swoich sąsiadów osoby opanowały trudną sztukę patrzenia przez firankę tak by jej nie poruszyć stosując metodę wkładania nosa pomiędzy dwie fałdy firanki, które na oknie zawsze wiesza się pomarszczone. Szpiegowanie sąsiadów poprzez zaciągnięte zasłony to już wyższa szkoła jazdy dla każdego wrednego sąsiada.

No właśnie. Dlaczego sąsiadów traktujemy bardzo często jak wrednych i podstępnych wrogów? Ano wszystkiemu winien komunizm. Mieszkania dostawało się od władzy za dotychczasowe osiągnięcia zawodowe, lub też jako zachętę do wytężonej pracy i przyszłych osiągnięć. Jeżeli komuś odbierano mieszkanie z powodów politycznych, za nieprawomyślność, czy chociażby za posiadanie krewnych na zgniłym, imperialistycznym Zachodzie, to każda świnia, która to mieszkanie dostała musiała być zdrajcą, konfidentem, złodziejem, a często również Żydem i zboczeńcem.

Ciocia Mariola z pozoru wyglądała normalnie. Miała krótką szyję, ale za to dużą głowę. Powtarzała ciągle, że ma dużą głowę żeby pomieścić w niej równie wielki mózg, dzięki czemu może się szczycić wspaniałym, błyskotliwym, inteligentnym umysłem. Twierdziła, że wychowywała się w rodzinnym domu w Juracie, a przecież już w tamtych latach ksiądz Tadeusz twierdził, iż w Juracie wszystkie dzieci są inteligentne. Nie bez powodu ciotka Mariola została starą panną, bo przecież wiadomo nie od dziś, że chłopi to tylko pijusy, nieroby, lenie śmierdzące, co to tylko by w gospodzie siedzieli zamiast do jakiej roboty się zabrać.

Czasami odnosiłem wrażenie, że masz podobny stosunek do chłopaków. Jakaż Ty zawsze byłaś wrażliwa. Cierpiałaś bardzo z powodu biednego murzyńskiego dziecka nie mającego co do buzi włożyć, którego fotografię otrzymałaś od nieznanych mi apostołów miłosierdzia zbierających datki po parafiach. Swoją drogą, rozmyślając o tym zapłakanym, czarnym dziecku dziwiłem się, że ono miało całkiem pulchne policzki i wcale nie wyglądało na zagłodzone. Nie sprawiało też wrażenia, że jest brudne, czy w jakikolwiek inny sposób zaniedbane. Być może jacyś oszuści zbierający pieniądze …, przepraszam, na zbiórkę trzeba mieś zezwolenie, a więc gromadzący pieniądze od naiwnych ludzi bogacili się udając, kłamiąc bezczelnie, że gromadzą je dla tego dzieciaczka.

Ze zdjęciem owego murzynka o wielkich oczach i ze łzami w swoich własnych opowiadałaś mi swoje plany zostania w przyszłości misjonarką. Miałem obowiązek doskonale rozumieć stan Twojego ducha, słyszeć bicie Twojego serca, czuć wibrację Twej duszy, a zarazem nie miałem prawa mieć nadziei na żadna naszą wspólną przyszłość. Dlaczego więc miałbym teraz budować swoje życie w oparciu o tak bardzo niestabilne podstawy jakim był nasz związek?

Ciocia Mariola ma zwyczaj zakładania czarnych sukienek, które sięgają niemal do ziemi. Gdyby nie nosiła tych butów na obcasie to suknia zamiatałaby podłogę wokół jej stóp. Nic więc dziwnego, że hołdując tego typu modzie nienawistnym wzrokiem zawsze mierzyła Twoje krótkie spodenki ukazujące zgrabne łydki, kolana i uda. To dlatego zawsze docinała Ci w bardzo niewybredny sposób gdy tylko spod spódnicy miała czelność wyglądać goła kostka.

Natomiast bolesnych spazmów i krwawego potu, przy równoczesnym zapaleniu reumatycznym stawów, skrętu kiszek, ataku wątroby i lumbaga, owrzodzenia żołądka, puchliny nerek, nadprodukcji hormonów oraz zaniku enzymów trawiennych doznawała za każdym razem gdy z powodu bezwstydnego zachowania owych diabelskich rozpustników i pomiotów czarta była narażona na oglądanie ciał ludzkich osłoniętych tylko skąpymi strojami kąpielowymi. Jej usta wtedy zionęły siarką, z nosa wydobywały się kłęby dymu, a oczy płonęły żywym ogniem. Paznokcie rosły jej wtedy jak rzeżucha na wiosnę, a włosy siwiały w zastraszającym tempie. Skóra jej się marszczyła, a nos wykrzywiał.

Słońce ją wtedy drażniło, więc musiała zagrzebywać się w piasku aby nie zeschnąć na kość i nie pomarszczyć się jak stare buty. W tym piasku ryła niczym kret, a pazury jej były przy tym pomocne coraz bardziej, bo rosły ze zdwojoną siłą. Mocą swego niewinnego serca potrafiła poruszyć wielkie moce, więc gdy ktoś na plaży zauważał poruszająca się górkę piasku to było wiadomym, iż ciotka Mariola zażywa kąpieli.

Dlatego też nierozsądne było stosowanie znanej gdzie indziej metody schładzania piwa w wykopanych w piasku dołkach, aby butelki ochronić przed nadmiernym nagrzaniem od słońca. Wystarczyło tylko na chwilę spuścić butelki spod bacznego nadzoru, a natychmiast tajemniczym sposobem piwo zamieniało się w psie siki. Dlaczego akurat psie nie sposób wytłumaczyć.

Biada też nierozważnej letniczce, która by się odważyła na plaży wobec obecności innych ludzi, a zwłaszcza niewinnych dzieci, których duszyczki tęskniły do nieba i w tajemnicy przed dorosłymi rozmawiały z aniołkami, zdjąć stanik wzorem tych wszystkich kurew z zagranicznych miejscowości letniskowych. Oj, biada tym nierozważnym bidulom. Już lepiej by im było przywiązać sobie kamień młyński do szyi, oblec się w pokutne szaty uszyte z worka po ziemniakach, zedrzeć ze swojej twarzy wszelki makijaż przy pomocy chropowatej skóry flądry, albo jeszcze lepiej turbota, a włosy ogolić do samiutkiej skóry i wtedy do studni skoczyć głębokiej, a ciemnej.

Gdyby jednakowoż te ostrzeżenia nie pomogły, lub nie wystarczyły, a któraś nieostrożna białogłowa by się odważyła zdjąć na plaży majtki i gołym tyłkiem świecić słońcu na obrazę, a ludziom na pokuszenie ku ciemnym a zbereźnym myślom ich zwodząc, to straszna Mariolka miała ciągle w gotowości butelkę z woda święconą, co to ją od samego archanioła dostała wprzódy we śnie i ku obronie przed mocami piekielnymi przechowywać miała.

Nikt nie potrafi sobie wyobrazić jak bardzo boli spryskanie wodą święconą, jak bardzo pali duszę wypowiadane głośno, a czasami wręcz gromkim śpiewem przekleństwo, kto tego własną duszą nie wycierpiał.

Przyjeżdżaj czym prędzej, bo już nie mogę się doczekać. Tęsknię bardzo. „Tak, tak, tak.” (Ernest Hemingway, „Komu bije dzwon”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Biblioteka Narodowa seria druga nr 194, Wrocław 1988, str. 91) Pewien premier powiedział onegdaj to samo, aczkolwiek w zupełnie innej sytuacji.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 159)

Rozdział 8

Pamiętasz jak kiedyś osa usiadła Ci na nosie? Widziałem jak całą sparaliżowało Cię przerażenie. Przestałaś się ruszać. Zamknęłaś oczy bojąc się by ona nie weszła Ci do oka. Zaniemówiłaś, bo obawiałaś się sprowokować ją do użądlenia. Nie miałem pewności czy oddychasz więc postanowiłem przyjść z pomocą. Wypadało przecież uratować swoją laskę z opresji. Co byłby ze mnie za facet gdybym nie potrafił wybawić swej dziewczyny z niewoli parszywego owada.

Gdyby to chociaż była pszczoła, która przez cały dzień ciężko pracuje zbierając pyłek kwiatowy, a potem przerabia go na pyszny miodek dla każdego łasucha, to bym pewnie grzecznie ją poprosił o pozostawienie Twojego ślicznego noska w spokoju. Wytłumaczył bym jej, że ten pachnący bratkami róż i fiolet to tylko puder na policzkach udający wiosnę na łące, a te śmieszne włosy sterczące nad oczami to nie pręciki kwiatów tylko anielskie łuki brwi rozpięte rozkosznie po obu stronach. Natomiast ów grzybek maleńki przyozdobiony kilkoma kropkami jak biedronka to zaiste jest Twój organ powonienia, którego marszczenie niewinne zajmuje Ci tak wiele czasu każdego dnia.

Ale to była skubana osa. Postanowiłem ją strącić jednym celnym uderzeniem. Przymierzyłem się jak angielski lord na polu golfowym. Naprężyłem swoje ciało przygotowując je do wykonania mistrzowskiego uderzenia. Wszystkie mięśnie zagrały na moim szkielecie jak struny wiolonczeli, gdzie tam wiolonczeli, jak struny harfy anielskiej. Zrobiłem ćwierć kroku w Twoją stronę, zamierzyłem się szeroko dla rozpędu, wstrzymałem oddech na tą kulminacyjną chwilę, a potem tak machnąłem ręką, że osa winna była polecieć aż do Chin.

Niestety. Ty właśnie wtedy zadrżałaś cała. Moje palce zamiast trzepnąć osę posyłając ją w zaświaty przeleciały w powietrzu wywołując tylko drobne poruszenie powietrza. Osa zatrzepotała skrzydełkami, ale wcale nie odleciała, tylko skierowała w moją stronę swój nadęty od nadmiaru jadu tyłek ze sterczącym zeń wielkim żądłem. Spociłem się jak małe dziecko przed zrobieniem kupy. Zapach tego potu rozszedł się na wszystkie strony. Z całą pewnością nie zapachniało łąką, tylko raczej starymi szmatami z domieszką tłuszczu osła. Tak, okazałem się prawdziwym osłem. Powinienem był pamiętać o tym, że te owady mają swój własny system przekazywania informacji.

Nie wiadomo skąd pojawiła się druga osa, która poczęła latać nad moją głową i z głośnym bzyczeniem odprawiać ten swój bojowy taniec. W pobliżu musiało znajdować się gniazdo tych owadów, bo z każda sekundą nadlatywały kolejne małpy. Co za pieprzone suki, pomyślałem rzucając się do ucieczki. Ty właśnie mdlałaś przewracając się na chodnik, gdy ja wykonywałem już drugi krok w kierunku drzwi pobliskiego sklepu spożywczego. Upadłaś na wąski pasek trawnika leżący pomiędzy chodnikiem a ulicą. Przynajmniej upadłaś na miękkie podłoże. Ja natomiast walnąłem nosem w szybę drzwi, które okazały się zamknięte.

Wokoło mojej głowy tańczył już tuzin wściekłych kolców sterczących z tyłków tych kurewskich owadów. Te kolce wysuwały się coraz bardziej dochodząc nawet do trzech centymetrów długości, a do tego jeszcze puchły, grubiały pod wpływem napierającego jadu, który już szykował się do wytrysku. Powietrze zrobiło się gęste od unoszących się w nim drobinek kurzu, pyłku kwiatowego, mojego potu, łuszczącej się skóry, trzepoczących owadzich skrzydeł i grubych, pasiastych odwłoków. Nie było czym oddychać. Zrobiło się nagle bardzo gorąco.

Wtedy przypomniałem sobie film przyrodniczy o pszczołach. Pokazywano w nim co dzieje się gdy do ula dostanie się szerszeń. Małe pszczółki nie są w stanie nic mu zrobić, podczas gdy on powoli posuwa się do wnętrza ula zabijając kolejno wszystkie napotykane pszczoły. Pomimo olbrzymiego ryzyka śmierci pszczoły jednak otaczały agresora nieustannie machając skrzydełkami. Umierały podczas gdy kolejne oblepiały szerszenia cisną gromadą. Okazało się, że w centrum tej zbitej masy owadów zaczęła rosnąc temperatura. To była jedyna obrona gniazda. Pszczoły mogły przeżyć w temperaturze o jeden stopień wyższej niż szerszeń. Machanie skrzydłami podnosiło temperaturę ich ciała. Napastnik w końcu umierał z gorąca, a gniazdo znowu było bezpieczne. Bohaterskim robotnicom, które poległy w walce urządzono uroczysty pogrzeb. Królowa przyznała im pośmiertne krzyże zasługi.

Zrozumiałem natychmiast, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Osy wciąż brzęczały, machały skrzydełkami, groziły żądłami tańcząc wkoło mnie coraz ciaśniej. Trzeba było uciekać. Wiedziałem, że machanie rękami tylko je rozzłości, więc rzuciłem się biegiem ku następnemu budynkowi. Trzeba było bardzo uważać na sterczące z ziemi żądła, na lepiące się do butów warstwy wosku, który utrudniał i spowalniał moje ruchy. Z rynny sąsiedniego domu wylatywały osy wielkie jak kurczaki, więc skręciłem na ulicę aby umknąć im na drugą stronę. Tam jednak zobaczyłem szereg wielkich psich bud, przy których na grubych łańcuchach stały i szczekały na mnie tłuste buldogi o brzuchach w czarne i żółte pasy, oraz z ostrymi żądłami zamiast ogonów.

Musiałem skręcić w prawo i próbować ucieczki środkiem ulicy, ale zza pobliskiego zakrętu wyjechał samochód ciężarowy służb sanitarnych z migającymi na dachu żółtymi światłami oraz wielkim, uśmiechniętym trutniem za kierownicą. Jego owadzie oczka mrugały złośliwie do mnie, zapraszając do wspólnego tańca nad moim truchłem. Za nim zobaczyłem posuwające się powolnymi ruchami larwy. Miały bardzo niezadowolone buzie. Nadeszła pora ich karmienia, a one nie rozumiały powodów braku pokarmu.

Wiedziałem, że jedynym wyjściem jest odciągnięcie tych żarłocznych bestii od Ciebie, wyprowadzenie ich w pole, a tam niech już sobie żerują na kwiatkach, chwastach i czym tam jeszcze aż pękną z obżarstwa. Wciąż leżałaś na trawie. Byłaś bezpieczna do czasu aż te bestie wyczują Twój wiosenny, świeży zapach. Spociłem się jeszcze bardziej. Zrozumiałem, że mam pełnię władzy nad fizjologicznymi reakcjami mojego organizmu. Ekstremalne warunki życia umożliwiają rozwijanie różnych metod walki o przetrwanie. Larwy z obrzydzeniem obróciły się w drugą stronę, a te które były najbliżej odpełzły na bok. Miałem otwartą drogę tylko w jedna stronę, więc ruszyłem przed siebie śmiało, roztaczając wokół odór mojego strachu.

To zrozumiałe, że znalazłem się w szpitalu. Każdy organizm może inaczej reagować na różnorodne czynniki, a zwłaszcza na tak silne alergeny jak jad owadów. Pielęgniarka mi powiedziała, że było ze mną źle. Jakbym sam tego nie wiedział. Udawałem jednak, że wszystkie te informacje są dla mnie zdumiewającą nowością. Dzięki temu mogłem liczyć na długie opowieści o procesie mojego leczenia.

Kiedy przychodziłaś mnie odwiedzać w szpitalu podciągałem kołdrę aż pod brodę. To przecież zrozumiałe. Kołdra była ciepła, gruba, dobrze by mnie chroniła przed jadem. Twoja pasiasta sukienka dosyć szybko przestała mnie przerażać. Przypominała bardziej zygzakowatą skórę żmii niż brzuch osy, a gadów wcale się nie boję. Są bardzo miłe, lubią wygrzewać się na słoneczku albo przy kaloryferze. Ich rozdwojone języki klepią bzdury przez cały dzień, od samego rana aż do późnej nocy. To było jak szum z radia włączonego przy łóżku małego dziecka, aby je przyzwyczaić do różnych odgłosów, dzięki czemu nie budzi się z płaczem z powodu byle szmeru. Potem żmije zwijają się w łóżkach i jest spokój aż do rana.

Myszy biegające po rurach od centralnego ogrzewania i wyglądające ciekawie zza szafy też były całkiem miłe. Śmiesznie ruszały nosem, wachlując się przy tym długimi wąsami. Miały bystre, czarne oczka, którymi potrafiły prześwidrować człowieka na wylot. Zawsze wiedziały, że mam w szufladzie nocnego stolika ciastka. Tyle nakruszyły pod stolikiem, że potem rano siostra mi dogadywała złośliwie, oskarżając o wyjadanie ciastek w tajemnicy przed innymi pacjentami.

Najbardziej drażniły mnie karaluchy. Pewnie dlatego, że swoim wzrostem były mniej więcej takie jak osy. Miały też podobne skrzydła, które czasami rozkładały do dłuższego skoku. Polowałem na nie zawzięcie z kapciem w dłoni każdego wieczora po zgaszeniu świateł. Strumień światła z latarki na chwilę je paraliżował niczym laser obezwładniający. Obcasem kapcia rozgniatałem je na miazgę. Raz nawet przywaliłem w czoło pana Zbigniewa z sąsiedniego łóżka, bo miał tam podobną do karalucha krostę. Wydzierał się tak długo aż się zbiegły wszystkie siostry z trzech oddziałów.

Jeden z karaluchów wcisnął się pod obudowę radia tranzystorowego. Meloman jeden. Zwabiło go tam pewnie ciepło. Karaluchy uwielbiają ciepło. Poza układami scalonymi oraz innymi częściami elektronicznymi nie znalazł tam nic do jedzenia. Miał wielkiego pecha. Zdechł z głodu. Kiedy radio się zepsuło usiłowałem je rozebrać na części. Wtedy zabłąkany podróżnik wypadł spomiędzy rezystorów. Zamurowało mnie na chwilę, ale zaraz odzyskałem pełną sprawność i rozdeptałem go tak dokładnie, że nie pozostało po nim nawet żadnego śladu. Totalna eksterminacja.

Doktor psychoterapeuta kazał sobie o tym wszystkim opowiadać. Z powodu dokuczającego mi stresu często się myliłem, zapominałem o czymś, albo powtarzałem wciąż w kółko te same obrazy, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Doktor był jednak bardzo cierpliwy, wyrozumiały i życzliwy. Tłumaczył mi, że kiedyś być może wyzdrowieję całkowicie.

Ucałowania. (Joyce Carol Oates „Opowieść wdowy”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, str. 160)

Rozdział 9

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 40.74