E-book
14.7
drukowana A5
60.75
Kobieta na końcu peronu

Bezpłatny fragment - Kobieta na końcu peronu

Objętość:
316 str.
ISBN:
978-83-8273-666-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 60.75

Jolanta Knitter-Zakrzewska

Kobieta na końcu peronu.

Opowiadania o miłości i stracie

Jeśli nie odczuwamy bólu i straty, wszystko jest tylko zabawą;

pozostawmy ją norkom. Ludzi należy cenić.

John D. MacDonald, „Travis McGee. Koszmar na różowo”

Kobieta na końcu peronu

Asfaltu migotliwe srebro.

Nigdy nie powiem ci wszystkiego

[…]

Powraca człowiek wciąż do złego.

Ciemnych drzew granatowa fala.

Wśród deszczu dzwonią kroki czyjeś.

Dziś bez modlitwy bym oszalał.

Nie samymi sputnikami człowiek żyje.

[…]

Ulice zasrebrniła mgła.

[…]

Mariusz Ośniałowski, „Deszczowa piosenka”

Mieszkaliśmy z tatą u ojca mojej mamy. Kochałem dziadka, ale było mi przykro, że nigdy nie chciał rozmawiać ze mną o swojej córce, czyli mojej mamie. Dlaczego? Bardzo długo, właściwie aż do dorosłości, nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Proste i krótkie pytanie: „dlaczego?”, a zarazem — najtrudniejsze…

Zawsze, podczas spotkań rodzinnych, królował tylko jeden temat. Wuj Krzysztof. Najstarszy brat mojego dziadka. On był prawdziwym bohaterem — walczył z bolszewikami, kochał Polskę i wolność. Drugą postacią, którą poznałem w dzieciństwie, był krwawy biały baron Ungern-Sternberg, którego osobiście poznał wuj Krzyś. Więcej wiedziałem o tej historycznej postaci niż o własnej matce. Sam Ungern, jak cytował często dziadek, mówił o sobie: „Imię moje jest otoczone taką nienawiścią i strachem, że nikt nie wie naprawdę, kim jestem, gdyż historię splątano z mitem, rzeczywistość z fantazją, prawdę z oszczerstwem”. Czasem, kiedy słuchałem tych tajemniczych, niezrouzmiałych dla mnie do końca słów, myślałem sobie, że pasują one także do imienia mojej mamy. Widziałem bowiem cień niechęci i smutku na twarzach najbliższych, kiedy tylko wypowiadałem jej imię… A przecież chciałem wiedzieć, kim była… Dziadek wtedy zawsze zmieniał temat i opowiadał o ucieczce mojego wuja Krzysztofa z sowieckiego łagru, o jego przedostaniu się do Mongolii i spotkaniu z Ungernem, który z diabelską furią walczył z bolszewikami i uczynił Mongolię na krótką chwilę niezależnym od nikogo państwem. Wiedziałem nawet, jakie Ungern miał oczy — bladoniebieskie, prawie przezroczyste, w których kryła się porywczość granicząca z szaleństwem, niezłomna wola walki z komunizmem i bezgraniczna odwaga. Nie potrafiłem za to powiedzieć, jakie oczy miała moja mama. Nie pamiętałem ich, a nikt o nich nie wspominał. Czy była w nich czułość, nostalgia, matczyne ciepło, miłość? Dlaczego nikt nie chciał o niej mówić?

Mój tata czasem tylko wspominał, że jedyne, co pamięta, to mama w zielonym płaszczu stojąca na końcu peronu. Mój dziadek był kułakiem, wujek „zaplutym karłem reakcji”, baron von Ungern najbardziej niesamowitą postacią, o jakiej słyszałem, a kim była kobieta w zielonym płaszczu? Kobieta na końcu peronu?

Tę opowieść chciałbym zadedykować moim czterem synom, którzy, mimo wszystkich przeciwności, żyją w szczęśliwych czasach. Cieszę się, że pierwszego sierpnia żaden z nich nie wyszedł nagle z domu o godzinie siedemnastej, by nigdy już nie wrócić, odpłynąć potokiem krwi po ulicach Warszawy, oddać swoje życie za to, byśmy mogli kilkadziesiąt lat później siedzieć sobie przy stole w sierpniowe popołudnie i rozmawiać po polsku.

Chciałbym opowiedzieć im o moim dziadku, który czynił znak krzyża na bochenku chleba, zanim ukroił pierwszą kromkę, o moim ojcu, który nie mógł pogodzić się ze zniknięciem swojej żony i o mnie, który nigdy nie poznałem swojej mamy, aż w końcu po wielu, wielu latach, ojciec opowiedział mi o jej tajemnicy, która kładła się cieniem na twarzach bliskich, ilekroć ktoś wspomniał tylko jej imię — Miriam…

Miriam i jej nagłe zniknięcie… Miałem wtedy zaledwie kilka miesięcy, nie cierpiałem więc z powodu jej nagłego odejścia. Dopiero później, już jako duży chłopiec, odczuwałem dotkliwie jej brak. Co musiał przeżyć mój ojciec, który stracił ją tak nagle, nie rozumiejąc dlaczego… Dopiero jako dorosły człowiek mogłem w pełni go zrozumieć i uwolnić się od żalu, który odgradzał mnie od niego, kiedy tak siedział odległy ode mnie, pogrążony w nostalgii.

Ta opowieść będzie więc nie tylko o tajemnicy mojej mamy, ale i o moim ojcu, który musiał nauczyć się żyć bez Miriam. O miłości i stracie. O wyborach, których nie można cofnąć. O odkupieniu, które nie mogło do końca się spełnić.

***

„Musisz dążyć do obojętności, a nie do pielęgnowania traumy i dorzucania patyków do kopcącego się ogniska nienawiści. Obojętność. Zobaczysz, jak w niej odpoczniesz” — takich słuchał porad. „Musisz dążyć do obojętności! Obojętność cię wyleczy! Jak to zrobić? Po pierwsze, urywamy wszelki kontakt. Nie piszemy, nie dzwonimy, nie widujemy się, nie rozmawiamy, przestajemy szukać i czekać. To już się stało. To nie wymaga od ciebie żadnego wysiłku. Po drugie, nie myślimy. To jest dużo trudniejsze. Trzeba mieć jak najwięcej obowiązków. To cię uleczy. Obowiązki, zajęcia, wysiłek fizyczny, nowi ludzie… Idź, poznawaj nowych ludzi, zobacz, jacy są normalni, mili, czasem nawet życzliwi, szczerzy i kochani…”

Słuchał tego każdego dnia — od ojca Miriam, od przyjaciół, znajomych…

..

„Musisz wiedzieć, że bez niej możesz być szczęśliwy. To właśnie dzięki temu, że ona jest przeszłością, w przyszłości, już niedługo, czeka cię poczucie spokoju i szczęścia. Płaczesz? Nie kładź się do łóżka. Cierpisz? Tylko nie kładź się przed telewizorem. Biegaj. Nie lubisz biegać? Spaceruj. Nie kilometr, dwa, ale dziesięć, dwadzieścia kilometrów. Narodzisz się na nowo. Zwykła herbata po marszu na mrozie będzie miała smak szczęścia, a ta sama poduszka, w którą wsiąkały do tej pory twoje łzy, da ci teraz błogi sen. To, że jej nie ma, to najważniejsza informacja. Właśnie dzięki temu możesz być znowu szczęśliwy. To, że jej nie ma, oznacza, że najgorsze masz już za sobą. Tylko nie wspominaj, nie myśl. Zajmij się dzieckiem. Zobacz, jakie ma oczy, jak granatowe gwiazdki. Patrzy na ciebie z nadzieją. Nie zawiedź go…”

***

Ile razy można zaczynać jeszcze raz? Dziecko, zanim nauczy się chodzić, zaczyna ciągle od nowa, po każdym upadku wstaje i idzie dalej. Tę lekcję z dzieciństwa powinniśmy pamiętać przez całe życie. Zapominamy. Dlaczego? Najłatwiej się poddać, nie walczyć, nie wstawać.

Ale on nie umiał już wstać… Owszem, codziennie rano podnosił się z łóżka, pracował, czytał, chodził z dzieckiem na spacery, ale wciąż dźwigał w sobie osad smutku, ciążącą esencję przeszłości…

***

Pamiętał jej ciemne włosy rozrzucone na białej pościeli i ciało, które poddawało się bezgranicznie jego dotykowi. Każdy milimetr jej skóry był coraz bardziej posłuszny jego silnym dłoniom; oddany, wiotki, przenikający jego ręce. Jego język gorący, wilgotny, uważny, penetrujący, wnikał w jej usta, szyję, łono, a ona z cichym jękiem przyjmowała i oddawała każdą pieszczotę. Ile razy wspominał te noce: ciemne, wilgotne, nasycone ich przyspieszonymi oddechami, jękiem, bezmiarem czułości… Kochając się z Marią, pochłaniając jej ciało, czuł jednocześnie, że zyskuje coś o wiele bardziej ważnego, bezcennego — jej duszę. Nigdy nie czuł jej tak blisko i tak oddanej, jak w chwili fizycznego zespolenia. W jej błyszczących oczach widział wówczas oddanie Marii. W świetle dnia często czuł, że coś ich oddziela, jakaś przezroczysta zasłona otacza jego Marię, nie pozwalając przeniknąć mu jej myśli i poczuć, że ma ją w pełni. Jakaś odrębność, której nie był nawet w stanie określić, sprecyzować, wyrazić słowami, wkradała się między ich ciszę, ale w nocy znowu myślał, że to było jedynie przewidzenie. Maria była jego miłością, w pełni odwzajemnioną miłością.

Tak bardzo… tak bardzo chciał, żeby wróciła…

***

To dziecko, ich synek, owoc miłości, miał być jej odkupieniem. Nie mogła cofnąć czasu, zbyt późno zrozumiała, jakie zło staje się skutkiem jej działania. Trud ciąży, ból porodu, nocne czuwanie przy łóżeczku, nowe życie, nieskazitelne, czyste, niewinne — to wszystko miało być jej odkupieniem. Synek. Był błękitnym darem, uśmiechniętą ciszą, a kiedy zasypiał, ukołysany w jej ramionach — spokojem. Był odzyskanym szczęściem.

***

Widzę cię jeszcze w ciemnozielonym płaszczu na końcu peronu. Twoja twarz, blask oczu, uśmiech, tracą już kontury, zostaje tylko rozmazująca się plama zieleni. Po chwili pociąg nabiera tempa i mija ostatnie budynki miasta. Szyby wypełnia teraz zieleń drzew migających w oddali. Nasz maleńki synek tuli się do mnie. Pachnie tak mocno oliwką, snem i błękitnymi śpioszkami, oddycha szybko, pulsuje jego ciepłe ciało, a granatowe oczy skrywają spokojne powieki. Czuję, jakbym w swoich rękach trzymał bezcenny cud.

Miałaś do nas przyjechać. Co mogło być ważniejszego od nas, od niego? Podobno lepiej, kiedy w związku to mężczyzna bardziej kocha. Dla kogo lepiej? Dla mnie, bym mocniej cierpiał? Dla niego, by nigdy nie zaznał czułości matki? Dla ciebie?

Nic nie wiem o życiu. Im dłużej żyję, tym mniej jestem w stanie zrozumieć, po co to wszystko? Te niebotyczne skały radości niszczone przez drążące krople smutku. Wiem tylko jedno, że szczęście trwa tylko mgnienie, a wielu nawet tego nie potrafi uchwycić. Ja zaznałem tej bezcennej chwili. Niczego więcej już nie chcę. Nawet nie pragnę zrozumieć, wiedzieć, dlaczego zostaliśmy sami, bez ciebie. Po prostu, tak się stało. Tak jest. Nic więcej.

Nigdy już się nie zobaczyliśmy. Nasz syn nigdy nie przestał mnie o ciebie pytać. A ja ciągle widzę ciebie na końcu peronu, w ciemnozielonym płaszczu…

***

— Co zrobiłaś?!

— Słyszałeś. Wyszłam za mąż i jestem w ciąży.

Długie, ciężkie milczenie zawisło między nimi. On próbował pogodzić się z informacją, że jego najlepszy TW nie weźmie udziału w najbliższej akcji, ona czekała w napięciu i nadziei na pozwolenie na długą przerwę w pracy.

— Chcę zakończyć współpracę — stwierdziła krótko.

— Dobrze — odezwał się chłodno. — Jesteś zawieszona w czynnościach do czasu rozwiązania. Po urodzeniu dziecka wrócisz do pracy. Wypełnisz ostatnią misję i wtedy będziesz mogła odejść.

Wyszedł bez słowa z gabinetu.

***

Jesteś pulsującym ciepłem. Cudem, sensem, pocieszeniem. Pachniesz tak mocno mlekiem, oliwką i snem, błękitnym spokojem, blaskiem granatowych oczu, włoskami cienkimi jak niteczki. Jesteś podobny do niej. Nie chcę wspominać jej imienia. Karmiła cię piersią przez dwa miesiące, tuliła i śpiewała kołysanki do uszka, a potem, któregoś mglistego poranka, odprowadziliśmy ją na dworzec. W dniu wyjazdu machała do nas dłonią, stojąc na końcu peronu. Z oddali widziałem jej zielony płaszcz. Miała przyjechać do nas. Co może być ważniejsze dla matki od jej nowo narodzonego dziecka?

***

Ojciec, zanim pokroił chleb, nożem czynił na bochenku znak krzyża. Wieczorami cała rodzina klękała przed Matką Boską, która stała na sekretarzyku w błękitnej szacie do ziemi. Na spotkaniach w klubie młodzieży pan wychowawca mówił im o śmieszności takich praktyk, o prostactwie ludzi, którzy zabobonnie powierzają sprawy komuś, kogo nie ma. Pan wychowawca był taki mądry. Miał przenikliwe czarne oczy i czerwoną chustkę na szyi. Ona i koleżanki też dostały takie chustki, ale to tylko jej powiedział, że daleko zajdzie, tylko musi dać z siebie wszystko, słuchać, starać się i zawsze jak najlepiej wykonywać powierzone jej obowiązki.

Coraz częściej raziły ją wieczorne modlitwy ojca, wstydziła się jego znaków krzyża na bochenku chleba. Przecież ten chleb mieli dzięki robotnikom, którzy ciężko pracowali w piekarni od trzeciej nad ranem! Kiedy powiedziała o tym ojcu, doświadczyła takiego gniewu, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziała. Nazwał ją czerwoną komunistką, która dała się omamić głupiemu chłoptasiowi z wiejskiego domu kultury. „Nie widzisz, co z nami zrobili?!” — krzyczał. „Nie wiesz, jak nas nazywają?! Jestem kułakiem! A ty jesteś córką kułaka! Widzisz, co jemy — margarynę. A twoja matka przed śmiercią, żeby nie czuć głodu, piła herbatę albo kakao owsiane, a chleb oddawała tobie. Całą żywność, którą wyprodukowaliśmy, musieliśmy oddać, bo przecież kułak to jest coś, co nie musi jeść! Nie mogłaś się nawet uczyć. Dzieci kułaków mogą skończyć tylko podstawówkę, nie mogą uczyć się dalej. Tylko dzięki temu, że wysłałem cię do siostry, skończyłaś szkołę. To komuniści zrobili z nas kułaków, a ty teraz dałaś się sprzedać za kilka wyświechtanych obietnic jakiemuś czerwonemu fircykowi!” Była oburzona tym, że mógł tak nazwać tego eleganckiego pana, który przyjechał na ich zabitą deskami wieś i wniósł powiew wielkiego świata.

Na drugi dzień zwierzyła się panu wychowawcy ze swoich bolączek, kłótni z ojcem i wyznała, że marzy jej się inne życie. Wychowawca zapewnił ją, że jest do tego innego życia stworzona, że czeka na nią wielki świat, że zabierze ją do Warszawy, gdzie będzie pracować z najlepszymi działaczami. „Będziesz kimś, zobaczysz! Nie dla ciebie ten zaścianek” — zapewniał.

Kilka dni później zdecydowała się na opuszczenie znienawidzonej prowincji. Była pełnoletnia, ojciec nie mógł jej zabronić wyjazdu do stolicy. Jej zadanie miało być proste. Miała być miła i rozmowna. Będzie sekretarką w Pałacu Kultury i Nauki, a wszystko, co usłyszy od ludzi, którzy tam przychodzą, powtórzy swojemu wychowawcy. To wszystko. Nic więcej. Poradzi sobie świetnie, a przy tym przyczyni się do wielkiej sprawy, zrobi coś ważnego, wykryje w porę zagrożenie i ocali ojczyznę przed groźnym elementem. Wychowawca opowiadał jej o ledwie oddanym do użytku Pałacu Kultury i Nauki. „To najwyższy budynek w Polsce” — podkreślał z dumą. „Powstał jako dar narodu radzieckiego dla narodu polskiego. Zaprojektował go radziecki architekt Lew Rudniew. Wybudowany został tylko w trzy lata. Tylko radziecki robotnik może tak szybko i skutecznie pracować. Przy budowie pracowało trzy i pół tysiąca robotników radzieckich. To miejsce to początek twojego nowego życia”.

***

Wkrótce zaczęli ją nazywać „Czarną Marią”. Jej ciemne pukle włosów otaczały jasną, bladą twarz, brązowe oczy lśniły ciepłym blaskiem, a usta miała czerwone jak wino. Mężczyźni zakochiwali się w jej uśmiechu. Każdy w życiu szuka słuchacza. Każdy chce mówić, opowiadać, żalić się, wspominać, planować, chwalić się. Mówiących jest bardzo wielu, a uważnych słuchaczy ledwie garstka. Ona potrafiła być słuchaczem. Na tym polegała jej praca, a ona zawsze starała się być profesjonalistką. Ilu mężczyzn zwierzało się jej, patrząc w jej niewinne oczy i urokliwy uśmiech? Ilu z nich trafiło później na Rakowiecką, do X pawilonu? Była najlepsza, jej raporty najbardziej szczegółowe. Coraz częściej dostawała dolary, za które mogła kupić markowe ubrania w Pewexie.

Czy wiedziała, co dzieje się z ludźmi z X pawilonu? Czy chciała wiedzieć? To był obcy element, szkodliwy wpływ imperialistycznej ideologii, a ona chroniła kraj.

Ojciec napisał do niej jeden, jedyny list, w którym oskarżył ją, że przez swoją współpracę z czerwonymi morduje ludzi, że albo wróci do domu, albo on nie ma córki. Była oburzona tym listem, ojciec był zabobonnym wieśniakiem i w dodatku śmiał pisać, że nie ma już córki. Nigdy, nigdy tam nie wróci! Tutaj, w Warszawie, jest kimś. Wszyscy ją szanują. Ma pieniądze, kosmetyki, drogie ubrania. W tej szarzyźnie ona jest jak rajski ptak. Jest piękna, pożądana, chwalona za profesjonalizm, zaangażowanie, gorliwość. Jest znakomitym współpracownikiem. Jest najlepsza!

Pracowała dla Polski Ludowej. Nie interesowało ją to, co dzieje się z ludźmi, którzy po jej donosach trafiali do katowni Urzędu Bezpieczeństwa na Rakowieckiej. Czy wiedziała, że kobiety są tam bite metalowymi prętami po piersiach, a mężczyźni podpisują wszystko, co tylko śledczy podsunie im pod zakrwawioną rękę, byleby tylko przestał bić… Czy wiedziała, że standardem było bicie gumową pałką i kopanie, a jeśli to nie przynosiło skutku sadzano „karły reakcji” na nodze odwróconego stołka albo wydawano rozkaz stania nocą nago przy otwartym oknie o najmroźniejszej porze, aż do utraty przytomności, a na orzeźwienie wylewano kubeł zimnej wody. Inną karą był karcer — pomieszczenie tak małe, że człowiek mógł jedynie w nim stać lub siedzieć, aż do omdlenia. Tu również wyczerpanego więźnia polewano lodowatą wodą. Siedzieli tam przede wszystkim byli żołnierze Armii Krajowej. Czy Maria wierzyła, że są oni, jak mówił jej wychowawca, „faszystami, bandytami, degeneratami i karłami reakcji”?

***

Jan. Dlaczego tutaj zaczęła mieć opory przed powtarzaniem ich rozmów? Przypomniał jej się list ojca. Może to prawda, że Jan trafi na Rakowiecką? Nie chciała tego. Zatęskniła nagle za normalnym życiem, w którym rozmowa jest zwykłą rozmową — słowami, które pozostają między dwojgiem ludzi i budują bliskość, nie przedostają się do żadnego raportu, do żadnej teczki, do żadnych akt sprawy i uzasadnienia wyroku skazującego na długie lata więzienia.

***

Czy kiedy już zrozumiał, że nigdy do nich nie przyjedzie, nie chciał związać się z nikim innym? Tylko Maria miała usta w kolorze czerwonego wina. Tylko Maria miała blask w oczach, ciepły brąz jak kasztany w najcieplejszych dniach września. Tylko Maria potrafiła słuchać, kłaść gładkie ręce na jego ramionach, przytulać się do niego mocno, bezgranicznie, szeptać tak pięknie o życiu. Mówiła, że wyjadą gdzieś daleko, w jej rodzinne strony, do maleńkiej wsi zagubionej pośród zielonych pagórków, gdzie słowa nie są zagrożeniem, ale mostem, który łączy serca.

Mnóstwo kobiet uśmiechało się do niego i proponowało pomoc przy wychowaniu małego chłopczyka z włosami jak czarne niteczki i oczami w kolorze kasztanów. Nudziły go ciągłym gadaniem o tym samym. Był zmęczony słowami, które lały się z ich ust jak nieprzebrane potoki. Pragnął ciszy i samotności. Chciał przytulić swojego synka. Obsypać jego skroń pocałunkami. Nie chciał wiedzieć, co powinien koniecznie mu dać do jedzenia przed snem, ile czasu kołysać do snu i jak powinna wyglądać jego kupka. Ilona proponowała mu, że zabierze małego do siebie na kilka dni, żeby mógł odpocząć, ale jak on miał odpoczywać bez niego?! To on był jego odpoczynkiem, jego sensem, jego wolnym czasem po pracy, jego życiem. Te kobiety chciały mu zabrać jego życie, by same zająć w nim miejsce, by siedzieć za sterem, wpłynąć na mieliznę czczej gadaniny, zadusić go nadopiekuńczością i pustymi słowami, a jego jedyny skarb odsunąć na boczny tor. Unikał więc Ilony, a później Kasi, Dominiki i Ewy. Chciał ciszy. Spacerów za rękę z synem. Spokoju. Czasem tylko na końcu alei zdawało mu się, że widzi kobietę w zielonym płaszczu, ale to nigdy, nigdy nie była ona.

***

Chciałem przestać walczyć. Z jej obrazem, tęsknotą i żalem. Poddać się, pogodzić z tym, że smutek będzie już do końca zszyty z każdym moim dniem, jak płaszcz z podszewką. Wszyscy mówili mi, że wystarczy dać sobie czas, że to mija, że wszystko w końcu mija, więc smutek i żal również. Wybaczenie, ha, ha! Co mam wybaczyć? Że opuściła mnie moja miłość, moje życie, mój sens? Myślałem o niej nieustannie. Nienawidziłem jej, kiedy uświadamiałem sobie własne porzucenie, ciągłe czekanie, i łagodniałem, kiedy przypominał mi się rysunek jej twarzy.

Kiedy jednak stawał nade mną mały chłopczyk i patrzył okrągłymi oczami w moje poszarzałe oczy, wiedziałem, że muszę się podnieść, muszę wyjść z tej choroby, z nieuleczonej miłości, z tego trującego żalu, już nawet nie dla siebie, ale dla niego, dla tych niewinnych oczu, które powoli zamiast błysku radości zasnuwała mgiełka zamyślenia i smutku. Kiedy widziałem to poważne, dorosłe spojrzenie małego dziecka, ogarniał mnie lęk, że to już się stało, że już skończyło się jego dzieciństwo, że on już poznał smak cierpienia i że ten żal będzie w jego życiu jak podszewka w płaszczu i to ja jestem temu winny. Zamiast podarować mu śmiech, beztroskę, zabawę, to wszystko, na co zasługuje dzieciństwo, ja każdego dnia darowałem mu brzemię dorosłości. To byłem mu winien, byłem mu winien normalność.

Podnoszenie się było bardzo trudne. Z początku grałem. Z przyklejonym uśmiechem smażyłem jajecznicę, pytałem, w co bawił się w przedszkolu, rozstawiałem pierwszą w jego i również w moim życiu kolejkę elektryczną, wycinałem z kolorowego papieru żółte słońce, zielone drzewa, błękitną wodę i brązowy mostek. A kiedy widziałem, jak mgła pierzcha z jego spojrzenia, a w jego oczach pojawia się prawdziwy błysk radości, czułem, naprawdę czułem, szczęście.

***

„Chyba nie chcesz, żeby on dowiedział się, kim byłaś? Donosiłaś na niego! Myślisz, że ci wybaczy? Myślisz, że on nie wie, co działo się w X pawilonie na Rakowieckiej z ludźmi z AK?! To między innymi ty ich tam wysyłałaś. Tak, trafiali tam przez twoje niewinne donosy, że ten służył w batalionie „Zośka”, a tamten zamiast o Stalinie pisał wiersze o Bogu! Pomyśl, jeszcze tylko jedna akcja i będziesz wolna, a ten twój ukochany o niczym się nie dowie, nie będzie wiedział, że przydomek Czarna Maria nie oznacza koloru twoich włosów, ale świadczy o twojej gorliwości, za którą ludzie płacili życiem! Wyjedziecie razem gdzieś do jakiejś niewielkiej miejscowości i zaczniecie normalne życie. Bez współpracy”.

Siedziała w milczeniu, porażona słowami, które były prawdą o niej, prawdą, jakiej nie chciała słyszeć, rozumieć i dźwigać w swojej świadomości. Tej prawdy nie mógł poznać Jan. Oczywiście zgodzi się na wszystko, na jeszcze jedną akcję, jeszcze jeden donos, na cokolwiek, byleby Jan nie wiedział, kim jest Czarna Maria i by mogli zacząć nowe życie z dala od Warszawy.

***

Twój ojciec sprawiał wrażenie złamanego życiem. Jego gesty nosiły w sobie ślady głębokiego zmęczenia. Z głębokich bruzd na twarzy ze smutkiem spoglądały czarne węgle głęboko osadzonych oczu. Kiedy nas zobaczył, jakiś radośniejszy błysk na chwilę rozświetlił jego wzrok. Pochylił się nad małym i spracowanymi palcami uczynił mu na czole znak krzyża. „Niech cię Bóg błogosławi i strzeże” — powiedział z przejęciem. Zapytał, czy może go wziąć na ręce, a kiedy się zgodziłem i podniósł go wysoko w swoich ramionach, dwie łzy spłynęły mu po policzkach jak krople słonej wody w groblach ziemi.

„Kiedy ona przyjedzie?” — zapytał dopiero po kolacji. Uderzyło mnie to, że powiedział „ona”, jakby unikał wypowiedzenia twojego imienia. Teraz go rozumiem, ja też chciałbym zapomnieć twoje imię i ciebie, ale w każdej chwili dnia, nieustannie, widzę twoją sylwetkę w zielonym płaszczu, kiedy nas żegnałaś. Z radością odpowiedziałem, że już za kilka dni. Musisz załatwić tylko formalności związane ze zwolnieniem się z pracy w sekretariacie Pałacu Kultury i Nauki. Stary spojrzał na mnie jakby zaskoczony, długo przyglądał mi się uważnie, bez słowa. Nic nie powiedział, pochylił głowę nad maleńkim i pogłaskał jego skronie.

***

Twoje delikatne ciało należało do mnie. Wydawałaś się taka krucha w moich rękach. Twoje usta, wrażliwe i czułe, pochłaniały wszystkie moje myśli. Twój zapach — włosów, ramion, zagłębienia szyi — był zapachem moich nocy. Czy mogłem być szczęśliwszy, kiedy o poranku włożyłaś mi do ręki maleńki bucik i czekałaś, aż zrozumiem ten gest? Trudno było mi wyobrazić sobie, że będę ojcem, ale czułem radość i pewność, że to najbardziej właściwa rzecz, jaka mogła wydarzyć się w moim życiu.

***

„Uważaj, do jakiej wody wchodzisz, bo z bagna możesz już nie wyjść”. Coraz częściej wspominała słowa ojca, których wcześniej zupełnie nie rozumiała. Jej wychowawca miał elegancki płaszcz, pewny krok, filcowy kapelusz. Wiedział tak dużo o świecie. Potrafił tak ciekawie mówić.

***

Kiedy nie przyjechałaś do nas po tygodniu, pojechałem do Warszawy. Z samego rana udałem się do Pałacu Kultury i Nauki. Za biurkiem na twoim miejscu siedziała starsza pani w okularach. Na mój widok uśmiechnęła się drwiąco, takie odniosłem wrażenie, i stwierdziła, że nie powinna tego mówić, ale pani Maria i pan naczelnik od dawna już byli ze sobą związani i razem wyjechali tydzień temu do Czechosłowacji. Czułem się tak podle, że żadne słowa nie mogą tego opisać, jak idiota, bezgranicznie, niewypowiedzianie odrzucony i niepotrzebny nikt. Nie szukałem cię. Wybrałaś inne życie, w innym kraju, z innym człowiekiem. W pierwszych dniach, tygodniach czułem pustkę, która jest niewyobrażalnym ciężarem, potem trawiła mnie długo nienawiść, aż w końcu, po wielu, bardzo wielu dniach, miesiącach, latach — tęsknotę. Nie czułem już nienawiści, rozpaczy, daleki byłem od zrozumienia, wybaczenia, jeszcze dalszy — od ulgi, jaką daje obojętność czy zapomnienie. Pozostała tęsknota. Rozpamiętywałem dobre dni, wspominałem twoje włosy, głos, zielony płaszcz, twoją sylwetkę na końcu peronu, kiedy podnosiłaś do góry rękę w geście pożegnania. Zawsze będziesz moją tęsknotą.

***

Początkowo zajmowałam się wyłącznie literaturą. Moim zadaniem było wyłapać słowo „Bóg” w trylogii Sienkiewicza i „Krzyżakach”. W „Ogniem i mieczem” zdecydowałam się usunąć ostatnie zdanie: „[…] i żadne usta długo nie mówiły: Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli”.

Była to bardzo mozolna praca. Czasem powieść tak mnie wciągała, że zapominałam o zaznaczeniu odpowiedniego słowa do wykreślenia i musiałam zaczynać pracę od początku. Zajmowałam się również bajkami, przecież najłatwiej o reakcyjne zepsucie u dzieci. To dlatego z bajki Marii Konopnickiej „O krasnoludkach i sierotce Marysi” wycięłam słowa: „Rośnijcie, iżbyście moc mieli chatę podeprzeć, ściany jej pracą wypełnić”. Chata była tu metaforą ojczyzny, ale patriotyzm nie był u Konopnickiej ukierunkowany na naszego radzieckiego brata, a zatem był szkodliwy. Potem mój wychowawca stwierdził, że się marnuję w tych papierach i z moją urodą mogę zdziałać dużo więcej dla dobra Polski Ludowej. Miałam stać się stałą bywalczynią klubu Hybrydy, gdzie spotykały się osoby o poglądach rewizjonistycznych. Już pierwszy mój raport był bardzo szczegółowy, a dotyczył wyjątkowo reakcyjnego poety, który cieszył się na paskudną aurę dwudziestego drugiego lipca, a nawet z podwyżki cen wódki, i śmiał się z uzasadnienia podanego w prasie, że zrobiono to z uwagi na zdrowie społeczeństwa.

Przełożeni byli ze mnie bardzo zadowoleni. Jednocześnie brałam udział w ich przyjęciach, w których wódka płynęła potokami. Przerażała mnie często ich wulgarność.

Dręczyły mnie wspomnienia nocy spędzanych z moim wychowawcą, który sprowadził mnie do Warszawy. Był człowiekiem całkowicie pozbawionym czułości. Czułam się przy nim samotna i upokorzona. Inaczej wyobrażałam sobie noce z ukochanym mężczyzną. Nie całował mnie nigdy w usta. Wchodził we mnie gwałtownie i szybko, a po wszystkim wychodził z pokoju, żeby napić się wódki.

Któregoś dnia przyniósł mi „Pożegnania” Stanisława Dygata i stwierdził, że ten pisarzyna powinien zniknąć z powierzchni literackiego światka. To była jedna z nielicznych książek, które przeczytałam. Nie mogłam się od niej oderwać. Przestałam zupełnie rozumieć, czego oni chcą od autora i coraz częściej zastanawiałam się, kto ma rację… A później poznałam Jana — mądrego, czułego, kochającego. Wtedy zrozumiałam, że stoję po niewłaściwej stronie, a między nami jest rzeka, z której muszę wyjść, by rozpocząć normalne życie u jego boku. Oświadczył mi się, nie do przyjęcia było dla niego życie w konkubinacie, a ja powiedziałam „tak”. Nie poinformowałam o tym swoich przełożonych, wiem, że to było poważne wykroczenie, ale chciałam być wreszcie po prostu — człowiekiem.

***

Ludzkie związki — przyjaźni, miłości — muszą być oparte na symetrii, w przeciwnym razie stają się patologiczne: jedna osoba, ta, która bez przerwy daje, cierpi, czuje się wykorzystana i wyrzucona za burtę jak balast. Tylko na symetrii, wzajemności można zbudować coś dobrego, z czego dwoje ludzi będzie czerpać radość i siły do życia. Nie potrafiłaś niczego z siebie dać. Zostawiłaś nas w momencie, w którym byłaś nam najbardziej potrzebna. Ta asymetria odcisnęła piętno na mojej duszy, pamięci, życiu. Moje relacje z synem są inne. Całe życie go kochałem i czułem, jak on odwzajemnia to uczucie. Nawet kiedy dorósł i musiał odejść — a ja pozwoliłem mu na to, właśnie dlatego, że go kochałem — odszedł do własnego życia (żony, dzieci, pracy, pasji), ale nigdy o mnie nie zapomniał. Wiem, że kiedy będę w tarapatach, mogę zadzwonić o każdej porze dnia i nocy i usłyszę głos, który mnie wesprze. Tylko w tej jednej kwestii nie może mi pomóc, ani ja jemu. Kiedy budzi się pamięć. Wracają obrazy z przeszłości i widzę ciebie, moja ukochana…

***

Byłem już starym człowiekiem, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Na nikogo nie czekałem. Odwiedzał mnie tylko syn, synowa i wnuki, ale teraz wyjechali na dwutygodniowe ferie w góry, więc nie mogłem nikogo oczekiwać. Kto mógł przyjść do mnie? Tylko śmierć. I ta wiadomość, którą przyniósł mi emerytowany pracownik SB była jak śmierć. Umarłem drugi raz za życia. Kiedyś — z rozpaczy, pustki i nienawiści, a teraz… z powodu wyrzutów sumienia, że cię przeklinałem, nie szukałem, nie ocaliłem, choć to ostatnie było pewnie niemożliwe… Ten mężczyzna, który przyniósł mi list wyjaśniający okoliczności twojej śmierci, czym się kierował? Czy u schyłku życia zaczął mieć wyrzuty sumienia? Chciał się oczyścić przez przekazanie mi prawdy? Nie wiem, nie wiem, ale to nie jest istotne. Najważniejsze, że mogę powiedzieć naszemu synowi, jak bardzo nas kochałaś, że nigdy nie zdradziłaś mnie i nie uciekłaś do Czechosłowacji, pozostawiając własne dziecko bez matczynej czułości… I mogłem zrobić jeszcze coś więcej, o czym nawet nigdy nie marzyłem w najjaśniejszych snach — poprosić, by pochowano mnie przy tobie, moja Mario.

***

Zgodziłabym się na wszystko, byleby Jan nie dowiedział się o mojej przeszłości, od której chciałam się uwolnić. Ostatnie zlecenie nie wydawało się trudne — miałam zebrać materiał o Stanisławie Z. Z kim przebywa, o czym rozmawia, co obecnie pisze, jakie ma plany i na ile zmiękł, czy podejmie współpracę z SB. Standardowe działanie — zadzierzgnięcie znajomości, flirt, jeśli trzeba będzie wyznanie miłości i łóżko, wspólny wyjazd do Czechosłowacji, po drodze wyciągnięcie jak największej liczby informacji i regularne składanie raportów. Wypełniłam zdanie, napisałam raport, że poeta reakcyjny, że pisze o Bogu, źle wyraża się o partii…

***

Kiedy wysiadła na maleńkiej stacji, sześć kilometrów od domu ojca, w którym czekali na nią mąż i synek, od razu ruszyła w kierunku polnej drogi wiodącej do rodzinnego domu. Czy mogła spodziewać się tu o poranku samochodu jadącego z wielką prędkością w jej kierunku? W tej cichej i spokojnej okolicy, w której prawie w ogóle nie było ruchu, a już na pewno nie o 6.30 rano. Myślała, że samochód minie ją i wjedzie w polną drogą, a ona spokojnie zaczeka na poboczu. Stała w trawie, pośród polnych kwiatów. Samochód nie skręcił jednak w leśną drogę, jechał prosto na nią. Kiedy to zrozumiała, nie było już czasu na to, by mogła cofnąć się dalej, uciec… Jej drobne ciało osunęło się bezwładnie z ciemnej maski. Czerwone płatki maków i kilka niebieskich chabrów wzbiły się w powietrze, by po chwili opaść na jej rozrzucone na ziemi włosy, martwe dłonie, ciemnozielony płaszcz…

***

Samochód cofnął się i zatrzymał tuż przy rowie. Dwóch mężczyzn w głęboko nasuniętych na czoło kapeluszach i długich płaszczach przeniosło jej ciało do samochodu. Ruszyli już bez pośpiechu, by zniknąć w głębi lasu. Zatrzymali się i wrzucili ciało Marii do wykopanego dwie godziny wcześniej dołu. Zasypali ją ziemią. Wsiedli do samochodu. Odjechali. Wykonali dobrą robotę. Dostaną premię, może nawet awans. Urosną w oczach szefa.

***

Wiatr poruszał gałęziami drzew. Liście cicho szemrały w cichości świtu…

Szary Dwór

Ciemność… kiedy wszystko, co znałeś i kochałeś zostaje ci zabrane… Myślisz jedynie o swym gniewie, nienawiści, nawet o zemście… I wtedy nikt cię nie uratuje.

Masashi Kishimoto

Miejsce, w którym mieliśmy zamieszkać po ślubie, nosiło osobliwą, pobudzającą wyobraźnię nazwę — Szary Dwór. Wyobraziłam sobie opuszczony, przedwojenny dom, porośnięty bluszczem. Jednak okazało się, że Szary Dwór jest jedynie intrygującą nazwą, a w okolicy nie ma żadnego gmaszyska, które mogłoby pretendować do tej nazwy. Może kiedyś, wiele, wiele lat temu, stał tutaj dwór, rzucający szary cień na wielki ogród i miejsce to zawdzięcza temu swoją nazwę? Teraz była to po prostu spokojna, niewielka, nadmorska wieś. Kilka domów dolepionych do szarych pól przeciętych czarną szosą, którą można było dojechać do Karwińskich Błot i poczuć morską bryzę.

Jakże różnił się ten krajobraz od tego, który opuściłam po wyjściu za mąż za Dawida. Chciałam pozostać w moich ukochanych górach, blisko ojca, który stawał się coraz starszy i zaczynał już potrzebować mojej opieki, ale Dawid nalegał, bym zgodziła się zamieszkać nad morzem. Prowadził tu swoją firmę, a dom, który otrzymał po zmarłej babci w Szarym Dworze, stał się kolejnym argumentem w jego naleganiach. Góry były dla niego jedynie antraktem w nadmorskim życiorysie. Przyjechał tutaj na urlop i poznał mnie, miłość swojego życia — tak mówił. Kiedy skończył się czas jego wypoczynku, wracał do mnie w każdym możliwym czasie wolnym od pracy, aż któregoś dnia zjawił się z bukietem róż i złotym pierścionkiem. Byłam bardzo zakochana i taka szczęśliwa. Od razu powiedziałam „tak”, ale później nie mogłam spać całą noc. Tutaj, na ciepłym południu Polski, urodziłam się, miałam tu swój świat, ojca, dla którego byłam jedynym dzieckiem, miałam też tu swoich znajomych i pracę w pobliskim żłobku, którą bardzo lubiłam. Dawid mówił, że z takim zawodem znajdę pracę wszędzie, a północ to nie jest koniec świata. Ojciec powiedział mi to samo: „Córeczko, to nie jest koniec świata, będziesz mnie odwiedzać i pewnie przywieziesz mi wnuka”. Niestety, tata zmarł wkrótce po mojej przeprowadzce. Jego stare serce nie wytrzymało kolejnego rozstania.

Rok wcześniej zmarła moja mama, a jego ukochana żona. To, że była ukochana, stwierdził dopiero po jej śmierci. Kiedy żyła, często się kłócili i narzekał na nią nieustannie, że jest niegospodarną, nieżyciową, niepraktyczną marzycielką, całkowicie oderwaną od rzeczywistości, a on — jedyna jej ostoja — wszystko musi za nią robić.

Technika ją przerastała. Uczył żonę, jak odebrać telefon komórkowy i wysłać SMS-y, załatwiał wszystkie sprawy urzędowe, rachunki, sprawunki. Kiedy zmarła, nagle stał się bezradny, nieporadny jak dziecko. Nie wiedział już, jak wysłać SMS i ciągle pytał: „Czy ja byłem kiedyś młody?”. Opowiadał też ciągle tę samą historię, w której znajomy zapytał go: „Tadeusz, słuchaj, co ty taki pochylony się zrobiłeś?”, a ojciec odpowiedział mu: „Dźwigam”. Znajomy zdziwił się i pyta: „Co dźwigasz?”. „Bagaż!” — odpowiedział tata. „Jak to, przecież nic nie masz w rękach” — zdziwił się znów kolega. „Bagaż doświadczeń” — wyjaśnił mu ojciec. Po czym dodawał z powagą i troską: „Oby twój bagaż nie był zbyt ciężki, córeczko droga”. „Nie będzie, tato, nie będzie!” — odpowiadałam z przekonaniem, a on z ulgą opierał głowę na oparciu sofy i zasypiał przed włączonym telewizorem. Któregoś jasnego poranka po prostu nie obudził się, odszedł spokojnie, we śnie dołączył do swej marzycielki, wkrótce po tym, kiedy ja rozpoczęłam nowy rozdział swojego życia w Szarym Dworze.

***

Nasz dom z zewnątrz niczym się nie wyróżniał. Nie miał wyszukanego kształtu ani żadnych elementów nowoczesnej architektury. Był to po prostu obszerny kwadrat o bielonych wapnem ścianach, kryty spadzistym dachem z brunatno-czerwoną dachówką. Posiadał wysokie okna z brązowymi okiennicami i solidne drzwi z dębowego drzewa.

Z wąskiej, szarej sieni wchodziło się do salonu, w którym centralne miejsce zajmował duży stół jadalny i drewniana ława przykryta narzutą, której brzegi zdobił kaszubski wzór w delikatne czerwono-niebieskie kwiaty. Największą ozdobą salonu był ogromny, marmurowy kominek. Ucieszyłam się, widząc go i już w wyobraźni widziałam nas dwoje, jak w długie jesienne wieczory będziemy wpatrywać się razem w ogień, przytulając się i snując plany wspólnej przyszłości. Po lewej stronie znajdowało się wejście do kuchni, która stanowiła połączenie nowoczesności ze stylem rustykalnym i tradycyjnym wzornictwem kaszubskim. Nad czarną płytą indukcyjną wznosił się cały szereg pomalowanych na niebiesko półek, ozdobionych wyciętymi w drewnie serduszkami, na których stały słoje z solidnej, grubej porcelany, opatrzone napisami: cukier, mąka, sól, pieprz. Na kuchennym drewnianym stole leżały okrągłe haftowane serwetki, a okno ozdabiała śnieżnobiała firana z falbaną, którą otulały z obydwu stron zasłonki z powtarzającym się kaszubskim wzorem.

Dawid poprowadził mnie po krętych, drewnianych schodach, które skrzypiały lekko pod naporem naszych nóg, na piętro. Tam, w najbardziej słonecznym pokoju, znajdowała się przytulna sypialnia. Na środku, pod szerokim oknem, stało wielkie łóżko wykonane z litego drewna o gładkiej powierzchni. Jak powiedział mi Dawid, zamówił to łoże specjalnie dla nas, jeszcze przed moim przyjazdem. „Zostało wykonane ręcznie” — podkreślał. Cały pokój pachniał intensywnie sosnowym drewnem.

Obok sypialni znajdował się niewielki pokoik. Jak powiedział mi Dawid — ukochana biblioteczka jego babci. Całe pomieszczenie wypełniały regały pełne książek, a pod osłoniętym grubą kotarą oknem stał stylowy sekretarzyk w kolorze ciemnego orzecha. Sekretarzyk przywodził na myśl meble i atmosferę dawnych epok.

Trzeci pokój na piętrze był pusty. Babcia trzymała tu starocie, fotel bujany, skrzynie. Dawid wszystko to usunął przed moim przyjazdem, a wnętrze pomalował na błękitny kolor. „Tu możemy urządzić pokój dziecinny dla naszego synka”. Zaskoczył mnie. Nie byłam w ciąży. Chciałam, żebyśmy najpierw nacieszyli się sobą i pragnęłam odnaleźć się w nowym miejscu, znaleźć sobie zajęcie, pracę, a dopiero później zaplanować kolejny rozdział naszego życia, jakim byłyby narodziny dziecka. Nie powiedziałam jednak Dawidowi o swoich planach. Nastrój był tak radosny, że nie chciałam go psuć jakimikolwiek uwagami. Powiedziałam tylko z uśmiechem: „A jeśli urodzi się dziewczynka, czy te błękitne ściany będą pasować?”. „Domalujemy różowe kwiatki” — powiedział ze śmiechem. Jak ja kochałam ten śmiech. Niski, lekko chropawy, intrygujący, pociągający, jak wszystko w Dawidzie. Przytulił mnie mocno, a ja przylgnęłam do niego, oddając mu gorliwie namiętne pocałunki. Zanurzył dłonie w moje włosy. Był potężny, barczysty, miał ogromne ręce, a potrafił być taki delikatny. Przesuwał swoje palce kolistymi ruchami od moich skroni aż po szyję, a całe moje ciało przebiegał rozkoszny dreszcz. Jęknęłam cicho, a on momentalnie podniósł mnie i przeniósł na rękach do sypialni. Kochaliśmy się wtedy po raz pierwszy, w naszym nowym, wspólnym domu. Było tak pięknie. Byłam taka szczęśliwa.

***

Nasze pierwsze dni w nowym miejscu przypadły na porę letnią. Lipiec był ciepły, ale nie upalny. Lekki wiatr przyjemnie chłodził i zachęcał do pieszych wędrówek. Codziennie na rowerach jeździliśmy do oddalonych zaledwie o kilka kilometrów Karwińskich Błot. Droga do plaży i otwartego morza wiodła przez sosnowy las. Balsamiczny zapach wpływał na mnie kojąco, a nadmorski wiatr dawał poczucie wolności i szczęścia. Nocami kochaliśmy się czule, gorliwie dzieląc się dotykiem, przytuleniem, pocałunkiem.

Niestety, lato niepostrzeżenie dobiegało końca. Dawid musiał służbowo wyjechać na kilka dni. Wrzesień wraz z pierwszymi złotymi liśćmi i chłodniejszym powiewem wiatru przyniósł mi także trochę smutku i tęsknoty za górami, rodzinnym domem i pracą. Z żalem pomyślałam, że gdyby Dawid mógł zamieszkać razem ze mną na południu kraju, siedziałabym teraz w swoim żłobku, otoczona radosnym wianuszkiem maleńkich dzieci. Z uśmiechem rozpamiętywałam nasze wyjścia na spacery. Moimi podopiecznymi były dzieci zaledwie dwuletnie, więc kiedy wychodziłam na spacer, zabierałam ze sobą pluszową stonogę, przypinając maluchy maleńkimi szelkami do pluszaka, by żaden nie oddalił się nagle i niepostrzeżenie. Kochałam dzieci i swoją pracę, chociaż czasami ciążyła mi odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo i zdrowie.

Po kolejnym wyjeździe Dawida wspomniałam, że zacznę szukać pracy w Trójmieście i będę dojeżdżać samochodem do któregoś z przedszkoli lub żłobków, bo przecież w Szarym Dworze nie mam szans na powrót do życia zawodowego. „Kochanie, przecież całą pensję wydasz na dojazdy” — powiedział wtedy Dawid. „Za chwilę sama będziesz miała dzieciątko do bawienia” — dodał z przekonaniem. Marzył o tym, żeby zostać ojcem. Z pierwszą żoną nie miał dzieci. Zresztą małżeństwem byli niespełna dwa lata. Jego żona zginęła tragicznie. W mieszkaniu, które wówczas wynajmowali, była nieszczelna instalacja gazowa i kobieta zmarła podczas kąpieli, zatruta gazem sączącym się z nieszczelnego junkersa.

Dawid długo nie mógł otrząsnąć się po jej dramatycznym odejściu. Przez siedem lat był zupełnie sam, poświęcony całkowicie pracy i szusowaniu po górskich stokach podczas urlopu, aż do poznania mnie. Uwierzył wówczas, że wszystko można zacząć od nowa, że jeszcze jest zdolny do miłości, bycia mężem i ojcem. Dawid miał trzydzieści osiem lat, a ja trzydzieści. Często powtarzał, że to najlepsza pora na maleństwo. Ja również zaczęłam myśleć o tym, że byłoby to najpiękniejszym zwieńczeniem naszej miłości. Przeglądałam już katalogi z dziecięcymi meblami i w wyobraźni urządzałam błękitny pokój na piętrze. Jednak nasze starania o dziecko nie przynosiły upragnionego rezultatu. Ze smutkiem patrzyłam na kolejne testy ciążowe — w okienku pojawiał się ciągle tylko jeden różowy prążek.

We wrześniu i październiku robiłam sobie jeszcze codziennie piesze wędrówki nad morze. Aura była łagodna, niezbyt wietrzna, w powietrzu czuć było zapach spadających z drzew liści, ale słońce ogrzewało jeszcze mieszkańców Szarego Dworu. Pusta plaża o tej porze roku miała w sobie coś niesamowitego, jakby człowiek nagle stawał przed Absolutem, którego istnienie wyczuwał intuicyjnie, ale nie był w stanie wyjaśnić go i ogarnąć rozsądkiem, rozumem. Wielka siła fal i piękno stalowo-szarej przestrzeni, a wokół wielka pustka i tylko ja — spowita w gruby sweter z kapturem, całkowicie uwolniona od wszelkich myśli, które pochłaniało morze, jego nieopisane piękno, zapach morskiej bryzy i ogłuszający szum fal i wiatru, który szarpał drzewami i rzeźbił bezlitośnie pobliską skarpę.

Któregoś dnia poznałam tu równie samotnego wędrowca, jakim byłam ja sama. Był to mężczyzna mniej więcej w wieku Dawida, w czarnej ortalionowej kurtce z kapturem, która dobrze chroniła przed lodowatym, przeszywającym na wskroś wiatrem. Podszedł do mnie i zagadnął miło, że dzisiaj rano po burzy nad brzegiem było mnóstwo bursztynów, ale ja nie mam już czego szukać, bo on wszystkie zebrał. Przedstawił się również. Był właścicielem jednego z nadmorskich pensjonatów. To było tylko jedno spotkanie, więc nie zapamiętałam nawet jego imienia i wyglądu.

W Szarym Dworze poznałam również córkę sąsiadów, miłych i bardzo spokojnych ludzi. Była kilka lat ode mnie młodsza i wychowywała maleńką córeczkę, która w grudniu miała skończyć dwa latka. Jej mąż pracował w Szwecji i przyjeżdżał tylko na święta i podczas urlopu. Byli małżeństwem na odległość, ale mimo to Dagmara, bo tak miała na imię moja nowa przyjaciółka, była bardzo do niego przywiązana i z utęsknieniem czekała na każdy jego przyjazd. Często zapraszałam ją na herbatę i ciastka kokosowe, by rozmową umilić sobie samotne popołudnia i skrócić oczekiwanie na przyjazd Dawida.

Koniec października zmienił moje życie na gorsze. Listopad był tak wietrzny i deszczowy, że nie mogłam już pozwolić sobie na wędrówki nad morze, córeczka Dagmary chorowała na zapalenie oskrzeli, więc przyjaciółka coraz rzadziej zaglądała do mnie. Dawid miał coraz więcej

pracy. Listopadowe deszcze okryły Szary Dwór prawdziwą szarością, a ja popadałam w coraz większą melancholię. Dawid był kochającym mężem, czułym i uważnym, ale jego służbowe wyjazdy były coraz dłuższe, a ja marzyłam o tym, by dziecięcy płacz i śmiech ożywił mury coraz bardziej szarego domu.

Którejś nocny obudziło mnie uderzenie okiennic i nie mogłam już zmrużyć oka. W kominku jęczał wiatr, deszcz zacinał i jego krople z wielką siłą uderzały w szyby. Podeszłam do okna i poczułam okropny strach, serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Pomiędzy drzewami zobaczyłam postać mężczyzny w czarnej kurtce, który wpatrywał się prosto we mnie. „Nie, to niemożliwe” — powiedziałam sobie. „To pewnie cień drzewa”. Zamknęłam oczy, a kiedy po chwili je otworzyłam, postać zniknęła. Widziałam już tylko drzewa szalejące na wietrze i szarą zasłonę deszczu.

Zdążyłam się już uspokoić i chciałam położyć się z nadzieją, że jednak zasnę, kiedy serce znowu załomotało w mojej piersi. Wyraźnie to słyszałam, nie mogło mi się zdawać. Ktoś szarpał za klamkę i mocno pukał w drzwi wejściowe. „Kto tam?!” — zawołałam, wystraszona jak dzieciak. Nikt się nie odezwał. Dźwięki ustały. Nikt już nie chwytał za klamkę i nie pukał w drzwi.

Ręce mi się trzęsły, kiedy wybierałam numer do Dawida. Nie odebrał telefonu. Nic dziwnego, dochodziła druga nad ranem, pewnie spał jak zabity po ciężkim dniu pracy, w której jako przedstawiciel przedsiębiorstwa farmaceutycznego jeździł od apteki do apteki, zbierając zamówienia. Wróciłam do sypialni i próbowałam się uspokoić. Na nocnym stoliku zawibrował telefon. Bogu dzięki, dzwonił Dawid. Opowiedziałam mu o człowieku za oknem i o tym, że ktoś szarpał za klamkę. Dawid powiedział, że nad morzem są tak silne wiatry, że może się zdawać, że to ktoś szarpie za klamkę, a podczas ulewy drzewa rzucają cienie, i to pewnie dlatego wydawało mi się, że widzę postać za oknem. Mąż uspokoił mnie, życzyliśmy sobie dobrej nocy, ale ja jednak nie zasnęłam do rana. Leżałam przy zapalonej lampce nocnej, wsłuchana w deszcz szemrzący już coraz spokojniej i ciszej za oknem. Zasnęłam około piątej rano i spałam do jedenastej.

Rano powitało mnie słońce, którego promienie zalewały sypialnię. Wszystkie nocne obawy pierzchły. Śmiać mi się chciało z własnego tchórzostwa. Oczywiście, że to był wiatr i deszcz, ale nocą, w pustym domu, kiedy cierpi się na bezsenność, wyobraźnia potrafi podsunąć człowiekowi przeróżne, niepokojące wizje.

Po południu odwiedziła mnie Dagmara. Opowiedziałam jej o moich nocnych lękach.

Myślałam, że obróci to w żart, tak jak Dawid, ale ona słuchała mnie z uwagą i powiedziała tylko, że nie wiadomo, jakie duchy przeszłości żyją jeszcze w Szarym Dworze. Później rozmowa kręciła się już tylko wokół jej córeczki, która nareszcie wracała do zdrowia.

Dagmara zasiedziała się aż do wieczora. Przyszła do mnie ubrana w cienką bluzeczkę i ortalionową kurtkę, a znowu zerwał się potężny wiatr od morza, więc kiedy wychodziła, pożyczyłam jej swój różowy pulower, żeby nie przemarzła.

Tej nocy spałam dosyć dobrze. Byłam zmęczona, ale jednocześnie rozluźniona przyjacielskimi pogaduszkami z Dagmarą, poza tym jutro był piątek i wiedziałam, że wieczorem będzie ze mną Dawid. Planowałam przygotować kolację, rozpalić ogień w kominku i rozłożyć przed nim puszysty dywan, na którym usiądziemy razem, przytuleni. Śniłam o tym, jak kochamy się w ciepłym blasku kominka, a ręce Dawida pieszczą mnie czule i uważnie, od skroni, poprzez szyję, aż do piersi i coraz niżej, niżej, aż w końcu nasze ciała splatają się w jedność, a powietrze wokół gęstnieje od naszych przyspieszonych oddechów.

***

W najgorszym koszmarze nie mogłabym przewidzieć, co przyniesie ten dzień. W południe w Szarym Dworze było gęsto od wozów policyjnych. Ze swojego okna widziałam, jak kilku policjantów wchodzi do domu rodziców Dagmary. Po chwili zjawili się również u mnie. Zanim weszli do środka, wylegitymowali się.

Wprowadziłam ich do salonu. Musiałam pokazać swój dowód osobisty, podać dane personalne. Zapytali, czy znałam Dagmarę Rybczyńską. Potwierdziłam. Uderzyło mnie słowo „znałam”. Zapytali mnie, czy „znałam” Dagmarę, a nie czy „znam”.

— Co się stało? — zapytałam.

Zanim usłyszałam odpowiedź, rozłożyli przede mną czarny worek foliowy, w którym zobaczyłam swój różowy pulower, w którym Dagmara wyszła wczoraj wieczorem ode mnie z domu.

— Poznaje pani ten sweter? — zapytał jeden z policjantów, ignorując moje pytanie.

— Tak, to mój pulower, który wczoraj wieczorem pożyczyłam Dagmarze…

— Pani koleżanka nie dotarła wczoraj do domu. O której godzinie wyszła od pani?

Zastanawiałam się chwilę. Spojrzałam na komórkę. Pamiętałam, że zaraz po jej wyjściu dzwoniłam do Dawida. Połączenie wychodzące było o godzinie 19.05, więc chwilę wcześniej, około godziny dziewiętnastej, Dagmara pożegnała się ze mną.

— Dagmarę pożegnałam o dziewiętnastej — odparłam.

— Tak dobrze pamięta pani godzinę?

— Tak, bo chwilę po jej wyjściu dzwoniłam do męża… — wyjaśniłam i jeszcze raz zapytałam zdenerwowana — Co się stało?!

— Jest pani ostatnią osobą, która widziała ją żywą. Jeden z mieszkańców Szarego Dworu znalazł ciało Dagmary R. dzisiaj w godzinach porannych na skraju lasu w odległości dwóch kilometrów od miejsca jej zamieszkania. Jej ciało przykryto wilgotnymi liśćmi, nosi ślady wielu ran kłutych. Sekcja zwłok wykaże, o której godzinie nastąpił zgon. Proszę nie opuszczać miejsca zamieszkania, zostanie pani jeszcze wezwana na komisariat w Krokowej w celu złożenia zeznań.

Czułam, że cała drżę z przerażenia i rozpaczy. Dagmara… Pomyślałam o jej maleńkiej córeczce, rodzicach, mężu. Co teraz będzie? Jak dalej będzie wyglądało ich życie i co sama Dagmara musiała przeżyć przed śmiercią? Kto mógł ją zamordować, w tej spokojnej, bezpiecznej — jak zawsze powtarzał Dawid — okolicy?

Kiedy zostałam sama, wróciły wspomnienia przedostatniej nocy. Może jednak nie zdawało mi się, że widziałam w ogrodzie człowieka, który chwilę później szarpał za klamkę drzwi? Może trzeba było powiedzieć o tym policji? Czułam, że powinnam pójść teraz do rodziców Dagmary, ale to było ponad moje siły. Jak mogłabym spojrzeć w ich zrozpaczone twarze. Co im w takiej chwili powiedzieć? W dodatku Dagmara była wczoraj u mnie i to wychodząc ode mnie, nie dotarła do domu. Powinnam ją była odprowadzić. Nie doszłoby wtedy do tej tragedii.

Sama już nie wiedziałam, co myśleć. Rozpłakałam się z bezsilności. Najbardziej chciałam, żeby Dawid już wrócił.

***

Dawid był poruszony tragiczną śmiercią Dagmary. Próbował mnie pocieszać. Stwierdziłam, że już nigdy nie zostanę w tym domu sama i będę razem z nim wyjeżdżać. Powiedział, że to nonsens, bym tułała się razem z nim po całym Pomorzu, jadła gdzie popadnie i spała w podrzędnych motelach. Tu, w Starym Dworze, jest nasz dom i musimy się czuć w nim bezpiecznie. Obiecał, że założy system alarmowy i kamerę monitorującą ogród i okolice naszego domu. Zbrodnię uznał za zdarzenie incydentalne, które już na pewno się nie powtórzy w tej okolicy. „Każda miejscowość musi mieć swoją statystyczną liczbę przestępstw” — stwierdził rzeczowo. „Stary Dwór już swoją wyczerpał. Od lat nic złego się tu nie wydarzyło. Morderstwo Dagmary to przypadek, który już się nie powtórzy” — przekonywał mnie i widziałam, że chyba sam głęboko wierzy w racjonalność swojego wywodu.

Dawid, podobnie jak ja, został wezwany w poniedziałek na przesłuchanie. Zadano mi szereg pytań, które wydawały mi się zupełnie nieistotne dla sprawy. Od kiedy znam Dagmarę? Czy często do mnie przychodziła? Czy opowiadała o swoim mężu? Gdzie pracuje i czym się zajmuje jej mąż? W końcu padły pytania bardziej związane w mojej ocenie ze sprawą. Czy ktoś jeszcze widział, że Dagmara wyszła ode mnie o godzinie dziewiętnastej? Czy jestem pewna tej godziny? Zostałam poproszona o telefon komórkowy, by policja mogła sprawdzić, czy rzeczywiście telefonowałam do swojego męża o godzinie 19.05, jak podałam w pierwszych zeznaniach.

Powoli zaczynałam się czuć jak oskarżona o zamordowanie przyjaciółki. Przeszukano nasz dom w celu wykrycia „czy nie ma w nim śladów krwi denatki” — jak powiedziano mi, wręczając nakaz przeszukania. Dowiedziałam się, że Dagmara zmarła o godzinie 20.30. Bezpośrednią przyczyną zgonu była rana kłuta zadana jej w samo serce. Poza tym jej ciało nosiło ślady dziewiętnastu innych ran, zadanych jej prawdopodobnie nożem typu bagnet, o długim ostrzu.

Śmierć mojej przyjaciółki nastąpiła półtorej godziny po tym, gdy wyszła ode mnie. Dlatego policja tak bardzo skupiała się na określeniu godziny, w której Dagmara opuściła mój dom. Co działo się z nią przez te półtorej godziny? Kto mógł dopuścić się tak bestialskiego czynu?

Potem nastąpił cały szereg pytań o Dawida. Jak często wyjeżdża? Gdzie był w feralny piątek? O której godzinie wrócił? O podobne sprawy pytano mojego męża, w szczególności, co robił około godziny dwudziestej w czwartek, gdzie był, czy ktoś w motelu może potwierdzić jego pobyt? Dawid powiedział, że oczywiście, pani z recepcji na pewno potwierdzi, że wynajął pokój około godziny dziewiętnastej, po czym około godziny dwudziestej, po zjedzeniu kolacji, udał się już prosto do pokoju. Musiał dokładnie opowiedzieć, co robił w piątek i nieomal udowodnić, o której godzinie wrócił do domu.

Czułam narastające we mnie oburzenie na prowadzenie śledztwa w ten sposób, jednak starałam się sama sobie wytłumaczyć, że policja wykonuje rutynowe obowiązki, a najważniejsze nie są w tym wszystkim moje odczucia, ale Dagmara. Wyjaśnienie okoliczności jej śmierci i ujęcie tego potwora, który pozbawił ją życia.

Opowiedziałam policjantom również o nocy, gdy zobaczyłam za oknem mężczyznę, który chwilę potem szarpał za klamkę. Szybko pożałowałam swojego zeznania, bowiem jak grad posypało się na mnie kilkakrotnie powtarzane to samo pytanie: „Jak wyglądał ten mężczyzna?”.

Nie potrafiłam opisać go dokładnie. Powiedziałam jedynie, że miał czarną kurtkę z kapturem, prawdopodobnie ortalionową. „Był deszcz, wiatr, było ciemno, a pani twierdzi, że z okna na piętrze widziała pani mężczyznę? Jak mamy sporządzić rysopis na podstawie pani zeznań? Biała plama twarzy w czarnym kapturze?!” — usłyszałam.

Po tego typu pytaniach zwątpiłam zupełnie w to, co widziałam tamtej nocy i nie dodawałam już niczego więcej.

***

Dawid wziął dłuższy urlop, by uspokoić moje skołatane nerwy i pomóc mi uwolnić się od bezsennych nocy i wspomnienia mężczyzny stojącego w deszczu za oknem. Przy Dawidzie czułam się bezpiecznie.

Kilka dni temu uczestniczyliśmy oboje w pogrzebie Dagmary. Złożyliśmy kondolencje jej rodzicom i mężowi, który przyleciał ze Sztokholmu. Konieczność zajmowania się maleńką, niczego jeszcze nieświadomą dziewczynką, powodowała, że nie poddawali się rozpaczy. „Mama poszła do nieba i stamtąd będzie się tobą opiekowała” — mówiła matka Dagmary, ale ile dziewczynka zdołała z tego zrozumieć, tego nikt nie mógł wiedzieć.

Maż Dagmary miał kamienny wyraz twarzy, jakby rysy stężały mu od bólu, i trudno było tak naprawdę odczytać jego emocje. Pomyślałam, że byłoby lepiej, gdyby mógł się wypłakać. Czy jest coś gorszego, niż noszenie w sobie zapiekłego bólu, który z małego kamyka rozrasta się w głaz i zajmuje całe miejsce w sercu, spychając na margines wszelkie dobre uczucia? Przecież córka będzie potrzebowała teraz jego czułości, a nie tylko materialnej opieki.

Dni toczyły się swoim torem. Rodzina Rybczyńskich musiała otrząsnąć się po tragedii i zająć opieką nad dzieckiem. Ojciec dziewczynki postanowił, że na razie mała zostanie u dziadków, a on, tak jak do tej pory, będzie raz na jakiś czas przyjeżdżał w odwiedziny i łożył na jej utrzymanie. Urlop Dawida kończył się nieuchronnie i codziennie przekonywałam go, że tym razem pojadę w trasę razem z nim. Nie chciał się na to zgodzić, ale ja już postanowiłam, że nie zostanę tutaj sama w te czarne, listopadowe noce, smagane deszczem i wiatrem, bez dobrej, życzliwej duszy, jaką była dla mnie Dagmara.

Któregoś wieczora zapukała do nas mama Dagmary. Była roztrzęsiona i zapłakana. Zaprosiłam ją do salonu i zaparzyłam melisę z pomarańczą. Kobieta usiadła na sofie i trochę już uspokojona, powiedziała:

— Zostawiłam Alinkę z dziadkiem, on potrafi być bardziej opanowany, a ja… ja muszę z kimś porozmawiać.

— Co się stało? — zapytałam z troską.

— Dzisiaj rano aresztowali Arka, męża mojej córki.

Ze zdumienia nie mogłam nic powiedzieć. Dawid także milczał. Czekaliśmy na dalsze wyjaśnienia. Mama Dagmary opowiedziała nam, że policja sprawdziła loty ze Sztokholmu i listę pasażerów. Okazało się, że Arek wsiadł na pokład samolotu w nocy ze środy na czwartek. Wylądował w czwartek o czwartej nad ranem w Gdańsku, a nam i policji powiedział, że przyleciał do kraju dopiero po informacji, że jego żona nie żyje. Kłamał i nie potrafił wyjaśnić, co robił cały czwartek w Gdańsku, dlaczego od razu nie przyjechał do Szarego Dworu i dlaczego nie podał daty prawdziwego przylotu.

— Zatem nie ma alibi, a mógł być w Szarym Dworze o godzinie dziewiętnastej. Odmówił składania zeznań. Wszystko świadczy przeciwko niemu. Boże… — westchnęła. — Policja podejrzewa, że w grę może wchodzić inna kobieta i Arek chciał pozbyć się żony, która nie chciałaby się zgodzić na rozwód i dzielić domu, którego własność przepisaliśmy na nich zaraz po ich ślubie — dodała jeszcze. — Nie mogę, nie mogę w to uwierzyć, to… to takie straszne! Moja biedna córeczka… — Zaczęła płakać, a my nie wiedzieliśmy, jak ją uspokoić.

— Nie może się pani załamywać! Człowiek nigdy, jak długo żyje, nie może się poddawać. Zawsze jest jakiś ważny powód, żeby żyć dalej. Musi pani teraz zająć się wnuczką i cieszyć się, że mała jest cała i zdrowa. Najważniejsze, że sprawca został ujęty i poniesie zasłużoną karę. Nikt więcej już państwa nie skrzywdzi — powiedział Dawid.

Jego pewność siebie i spokój udzielały się nie tylko mi. Matka Dagmary zdołała powstrzymać szloch.

Dawid odprowadził ją do domu i wrócił w doskonałym nastroju.

— Co się stało? — zapytałam zdumiona. — Z czego ty się tak cieszysz?

— Kochanie, czy to nie cudownie? Morderca został schwytany i możesz tu znowu czuć się bezpieczna. W Szarym Dworze nic więcej złego się nie zdarzy.

Przyznałam mu rację i ze spokojem pożegnałam Dawida w poniedziałkowy poranek, kiedy jechał do pracy. Znów zostałam sama w naszym domu.

***

Listopadowe ulewy przybrały na sile i chyba nigdy nazwa osady, w której zamieszkaliśmy, nie pasowała bardziej do tego miejsca niż obecnie. Po śmierci Dagmary i wyjeździe Dawida czułam, że popadam w coraz większą melancholię. Nie miałam już kłopotu z bezsennością, wręcz przeciwnie — spałam twardo przez całe noce i trudno mi było rano obudzić się i wstać. Czasem leżałam w łóżku do południa, wsłuchana w krople deszczu szemrzące w ogrodzie i pocieszałam się marzeniami o narodzinach dziecka. Po kolejnej próbie byłam pełna nadziei, jednak zawiodłam się. Przestałam już nawet oglądać meble dziecięce, bo budziły mój niepokój i smutek, wynikający z obawy, że może nigdy nie będzie mi dane zostać matką. Jednocześnie wiedziałam, że muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie, które uwolniłoby mnie od uciążliwych myśli, przywróciły dniom normalny rytm i tchnęły we mnie energię, nowe siły i radość życia, której kiedyś było przecież we mnie tak wiele.

Moją samotność, podczas nieobecności Dawida, rozpraszały wizyty matki mojej tragicznie zmarłej przyjaciółki. Ona także nie mogła znaleźć sobie miejsca i potrzebowała rozmowy z kimś życzliwie do niej nastawionym. Mieszkańcy wsi oczywiście współczuli rodzinie Rybczyńskich straty córki, jednak każdy żył własnym życiem, swoimi obowiązkami, pracą, troskami, wychodząc z założenia, że nie ma co za bardzo wtrącać się do czyjegoś życia. Tylko ja nie miałam tutaj swojej pracy, a poza tym byłam najbliższą osobą dla Dagmary, więc dla jej matki okazałam się najlepszym powiernikiem.

Pod koniec tygodnia zmobilizowałam się do wykrzesania z siebie większej energii i zabrałam się za generalne porządki w domu. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i z radością patrzyłam na lśniące czystością pokoje, idealnie poukładane ubrania, sprzęty, bibeloty. Wszystko było zrobione. A może jednak nie?

Jakiś czas temu odkryłam na piętrze drewniane schodki wiodące na strych, na którym do tej pory nie byłam. Dawid na moje pytanie, czy nie dałoby się tam urządzić jeszcze jednego pokoju i latem wynająć pomieszczenie letnikom, powiedział, że strop jest zbyt niski i można tam byłoby tylko siedzieć. Dodał, że strych jest pusty, a jedyne, co można tam znaleźć, to zapewne odchody po gołębiach.

Weszłam po wąskich, krętych schodkach na samą górę i uchyliłam skrzypiące, drewniane drzwiczki. Uderzył mnie zapach kurzu, wirującego w powietrzu niczym chmara komarów. Z wąskiego okienka sączył się niewielki snop światła. Rzeczywiście trudno było wejść tutaj, nie pochylając głowy, jednak w tym, co mówił Dawid, było sporo przesady, bo bez problemu weszłam do środka. Wnętrze było puste, jedynie pod ścianą, tuż obok okna, stała wielka skrzynia z zardzewiałymi okuciami. Uniosłam wieko. W środku były zakurzone albumy, w których na czarnych kartach naklejono czarno-białe zdjęcia. W jakie zapomnienie odeszły tego typu albumy, odkąd zaistniały zdjęcia cyfrowe. Pod albumami leżały stare, pożółkłe gazety. Pewnie był to zbiór pamiątek, zbieranych latami przez babcię Dawida. Mój mąż niewiele opowiadał mi o swojej rodzinie i swoim dzieciństwie. Wspomniał jedynie, że jego rodzice rozwiedli się, kiedy miał piętnaście lat. Jego matka wyjechała za granicę z nowym partnerem, a on został z ojcem, który rok później ożenił się z inną kobietą, która również miała za sobą nieudane małżeństwo. Najmilej wspominał babcię, która zastąpiła mu matkę, a właściwie i ojca. Pokazywał mi z uśmiechem jej fotografie i opowiadał o wakacjach spędzanych w Szarym Dworze. Podkreślał, że są to jego najmilsze chwile z przeszłości. Na rowerze jeździł na plażę, po czym wracał po południu na przepyszny deser z truskawek albo jagód, które babcia przygotowywała specjalnie dla niego. Niechętnie opowiadał o szkole i rodzicach, nigdy nie wspominał o rodzeństwie. Tylko raz powiedział: „Siostry nie miałem i właściwie nie miałem też brata”, po czym uciął temat.

Z ciekawością sięgnęłam więc teraz po album. Otworzyłam zakurzoną okładkę. Na pierwszym zdjęciu w kolorze sepii zobaczyłam babcię Dawida z czasów młodości. „Musiała być piękną kobietą” — pomyślałam, zatrzymując wzrok na starej fotografii. Moją zadumę przerwał dzwonek do drzwi wejściowych. Zeszłam więc pośpiesznie na dół, album zabierając ze sobą, do salonu.

Przyszła do mnie mama Dagmary. Była w nieco lepszym nastroju niż zazwyczaj. Zaprosiłam ją do środka i usiadłyśmy razem przed kominkiem. Przyniosłam z kuchni świeżo zaparzoną herbatę malinową i ciasteczka posypane wiórkami czekoladowymi, które upiekłam przed południem. Spojrzała pytająco na album. Powiedziałam jej, że znalazłam go dzisiaj na strychu i nawet nie zdążyłam obejrzeć. Ożywiła się. Zapytała, czy możemy pooglądać zdjęcia razem. Stwierdziła, że chętnie powspomina stare czasy. Jej mama przyjaźniła się z babcią Dawida, a i sam Dawid pozostał jej w pamięci jako wysportowany nastolatek przyjeżdżający z Gdańska, gdzie zamieszkał z ojcem po rozwodzie, na wakacje.

— Mamy twojego męża nawet nie pamiętam — zaczęła opowiadać. — Wolała zawsze zagraniczne wojaże niż urlop nad naszym morzem. Szary Dwór nazywała zapadłą wsią, przylepioną do wąskiej szosy, a przecież to piękna okolica… — zamilkła nagle.

Czułam, że chciała dodać, że to było piękne miejsce, a teraz, kiedy zabrakło Dagmary– pozostała tylko szarość… Nie wiedziałam, jak przerwać ciszę, która zapadła między nami i zaczęła mi trochę ciążyć, sięgnęłam więc po album i otworzyłam na następnej stronie, na której wklejono zdjęcia dwóch chłopaków, mniej więcej w tym samym wieku, stojących na tle morza.

— A kim są ci chłopcy? — zapytałam. — Ten jeden to chyba Dawid? — ucieszyłam się, wskazując palcem, jak sądziłam, mojego męża.

— Tak, to Dawid — potwierdziła sąsiadka.

— A ten drugi chłopak? Ten z czarnymi włosami? — zapytałam.

— To jego przyrodni brat.

Nie mogłam ukryć zaskoczenia. Dawid nigdy o nim nie wspomniał.

— Nie mówił ci o nim? — zapytała mama Dagmary.

— Nie, nigdy — przyznałam.

— Tylko jeden raz przyjechali tu razem na wakacje. Nie pamiętam, jak miał na imię. Był synem drugiej żony twojego teścia. Była wtedy z nimi jeszcze taka ładna brunetka, mogła mieć siedemnaście lat. O, to ona — powiedziała, odkrywając kolejne zdjęcie.

Przyjrzałam się fotografii. Rzeczywiście, piękna dziewczyna. Szczupła, zgrabna, dosyć filigranowa. Czarne włosy do ramion układały się w miękkie fale, a uśmiech był pełen uroku.

— Tak, hmm… — ciągnęła z zadumą mama Dagmary. — Te wakacje skończyły się dla nich bardzo smutno. Dawid miał zostać u babci do końca sierpnia, a jego przyrodni brat i ta dziewczyna, byli chyba parą, wracali tydzień wcześniej motocyklem. Na krętej drodze przez Chwaszczyno mieli wypadek. Nawierzchnia była mokra od deszczu. Wpadli w poślizg. Ona, taka młoda i ładna, zginęła na miejscu. Pierwsza żona Dawida była do niej bardzo podobna. I też tak tragicznie zmarła. Nieszczęśliwy wypadek…

Okoliczności jej śmierci były mi znane, bardziej interesował mnie przyrodni brat Dawida, wróciłam więc do jego tematu:

— A brat Dawida?

— Wyszedł z tego wypadku bez szwanku, a potem wyjechał do Norwegii i zerwał kontakty z rodziną.

— Dawid mi nigdy o tym nie opowiadał — przyznałam z żalem.

— A jak długo znaliście się przed ślubem? — spytała matka Dagmary.

— Poznaliśmy się w grudniu. Dawid spędzał w górach urlop. W czerwcu wzięliśmy ślub, a w lipcu przyjechaliśmy do Szarego Dworu.

— Niecałe pół roku?! — moja sąsiadka nie kryła zdziwienia. — To strasznie krótko, pewnie niewiele o nim wiesz? — dodała. — Dagmara znała się z Arkiem pięć lat, zanim się pobrali. I proszę, co się stało!

Poczułam się nieswojo. Dawid był porządnym człowiekiem, a to, że nie opowiedział mi o swoim bracie, nie znaczy jeszcze, że mnie oszukuje. Było mi przykro, że mama Dagmary porównuje małżeństwo swojej córki do mojego, jednak nic nie powiedziałam przez wzgląd na tragedię, którą przeżyła i pamięć o Dagmarze.

Po tej wymianie zdań rozmowa już nie toczyła się tak swobodnie, pożegnałyśmy się jednak serdecznie.

Tej nocy nie mogłam zasnąć i raz po raz oglądałam jeszcze zdjęcia, zwłaszcza to, na którym roześmiana dziewczyna o ciemnych włosach stoi otoczona ramionami wysportowanych nastolatków — Dawida i jego przyrodniego brata, o istnieniu którego dowiedziałam się dopiero dzisiejszego popołudnia. W końcu zasnęłam.

Nie wiem, jak długo spałam. Obudziłam się nagle. Nie padał deszcz i noc była bezwietrzna, a mimo to słyszałam wyraźnie szelest dochodzący z ogrodu. Wstałam i na palcach podeszłam do okna. Tym razem byłam pewna, że wzrok mnie nie myli. Nikt nie wmówi mi już, że widzę cień drzewa! Człowiek w czarnej kurtce z kapturem, najprawdopodobniej ten sam, którego widziałam w nocy przed zamordowaniem Dagmary, ciągnął po wilgotnych liściach jakiś ciężki pakunek w czarnym foliowym worku. Trzęsłam się ze strachu, kiedy sięgałam po komórkę, by zadzwonić do Dawida. Była poza zasięgiem. Wahałam się przez moment, co zrobić, w końcu wybrałam numer policji.

***

— Kogo dokładnie pani widziała? Czy mężczyzna w czarnej kurtce był w ogóle na terenie pani posesji, w ogrodzie czy już poza nim? Czy pani wie, że nie wolno bezpodstawnie wzywać policji, tylko dlatego, że pani się czegoś boi?

Byłam zakłopotana, kiedy policjanci spisywali protokół moich zeznań.

— Wygląda na to, że nic się nie stało — stwierdził jeden z nich. — Chłopcy skończą przeszukiwać teren i kończymy całą akcję. Narobiła pani niepotrzebnego rabanu — dodał z wyrzutem.

Dwaj policjanci, którzy zalali mnie potokiem pytań, wstali i ruszyli w kierunku wyjścia. Byli już przy drzwiach, kiedy nagle młody aspirant, przeszukujący do tej pory okolice domu, otworzył je z zewnątrz gwałtownie i zdenerwowany zgłosił przełożonemu:

— Znaleźliśmy ciało zamordowanej kobiety!

***

Tym razem mieszkańcy Szarego Dworu byli jeszcze bardziej wstrząśnięci i przerażeni. Nikt nie spodziewał się kolejnej zbrodni w nadmorskiej kolebce spokoju. Tym bardziej, że policja aresztowała męża Dagmary jako sprawcę zbrodniczego czynu.

Ofiarą nie była mieszkanka osady, lecz młoda kobieta, która przyjechała z Gdańska poprzedniego dnia w odwiedziny do swojej koleżanki. Miała dwadzieścia osiem lat, szczupłą budowę ciała, czarne włosy do ramion. Tym razem sprowadzono z Gdańska specjalistów kryminalistyki. Z informacji, które wyciekły z komisariatu i szybko rozeszły się po Szarym Dworze, wynikało, że policja dopuszcza hipotezę o seryjnym mordercy grasującym na Pomorzu. Dwie kobiety, które zginęły, były mniej więcej w tym samym wieku, szczupłe, średniego wzrostu, filigranowe o czarnych włosach do ramion. Typowano, kto może być kolejną ofiarą. Teoretycznie mogłam nią być nawet ja. Byłam trochę starsza od ofiar, miałam trzydzieści jeden lat, ale z figury niewiele się od nich różniłam i również miałam czarne, długie włosy.

Wkrótce wioskę obiegła jeszcze jedna niespodziewana wiadomość. Przybiegła z nią do mnie mama Dagmary.

— Arka zwolnili z więzienia!

— Czy to z powodu tego drugiego morderstwa? — zapytałam zaskoczona.

— Nie. Okazało się, że ma alibi. Z Gdańska przyjechała kobieta, która zeznała, że Arek przyleciał ze Szwecji wcześniej, niż podał żonie, ponieważ chciał z nią spędzić jeden dzień i noc. Byli kochankami i Arek nie pierwszy raz okłamywał w ten sposób moją córkę. Przylatywał wcześniej, by spotkać się najpierw z tą kobietą, a Dagmarze podawał kolejny lot jako niby ten prawdziwy. Arek nie ujawnił tego w zeznaniach. Nie chciał zaszkodzić tej kobiecie. Jest mężatką i zależało jej na jego dyskrecji. Prawdziwy morderca jest więc na wolności i nie wiadomo, kto nim jest… — urwała swoją opowieść i pożegnała się szybko. Alinka znowu była chora, a dziadek nie umiał się nią dobrze zająć.

Nie mogłam doczekać się przyjazdu Dawida. Tyle wydarzyło się przez te pięć dni, kiedy on był w pracy. Teraz już nie będzie mu tak łatwo mnie uspokoić i utrzymywać dalej, że to bezpieczna okolica.

***

Dawid nie był już tak beztroski i przekonany o swoich racjach, że historia Dagmary to jedynie incydent, kiedy po powrocie dowiedział się, co się wydarzyło. Zgodził się nawet, żebym w poniedziałek pojechała razem z nim do Szczecina, miał w tym mieście umówione spotkania w sprawie zamówień leków.

Kiedy obydwoje byliśmy już zmęczeni roztrząsaniem tematu minionych zbrodni, zaproponowałam Dawidowi, by usiadł obok mnie przy kominku. Przytulił mnie mocno i trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę w milczeniu, wpatrzeni w ogień, bliscy sobie, przepełnieni wzajemną czułością. Było tak pięknie, mimo smutnych okoliczności, jakie rozegrały się w Szarym Dworze. Żałuję bardzo, że sięgnęłam wtedy po album i otworzyłam go na zdjęciu, na którym Dawid stał razem z przyrodnim bratem i jego dziewczyną. Zapytałam, dlaczego nie powiedział mi o swoim bracie. Zapytał, skąd o nim wiem. Opowiedziałam o wizycie mamy Dagmary i naszej pogawędce przy starych zdjęciach. Wyraźnie się zdenerwował. Wstał nagle i wyszedł do kuchni.

Czar naszego wieczoru przed kominkiem prysł jak bańka mydlana. Dawid nie chciał ze mną rozmawiać. Był zły. W końcu uspokoił się i powiedział mi, że przypomniałam mu najgorsze chwile w jego życiu.

— Kiedy wprowadziłem się razem z ojcem do jego drugiej żony, musiałem dzielić pokój z jej synem. Ten chłopak nienawidził mnie od samego początku. Mój ojciec próbował zbliżyć nas do siebie i wysłał nas razem na wakacje do mojej babci. Te wspólne wakacje to był już ostatni, najgorszy pomysł mojego ojca. Od tamtej pory nie utrzymuję z tym chłopakiem żadnych kontaktów. To wszystko.

Widziałam, że Dawid jest poddenerwowany i przygnębiony. Nie pytałam już o nic. Zmieniłam temat i zaproponowałam, że przygotuję mu odprężającą kąpiel. Uśmiechnął się wreszcie i znowu mnie przytulił.

Zapaliłam w łazience świece stojące na półce, tuż nad wanną, a do gorącej wody wsypałam garść niebieskiej soli morskiej. Przyjemny szum wody, zapach soli do kąpieli i świecy lawendowej wypełnił całe wnętrze. Dawid, wchodząc do wanny, wziął mnie za rękę i poprosił swoim niskim, pociągającym głosem:

— Olu, przyjdź do mnie.

Zanurzyliśmy się obydwoje w kojącej tafli ciepłej wody, odszukaliśmy swoje usta, znajdując zapomnienie w dotyku. Spotkanie ciał rozproszyło wszelkie niedopowiedzenia, żale i przygnębienie. Płomień świec chwiał się lekko, rzucając na ścianę tańczące cienie.

***

Dawid zgodził się, bym jeździła razem z nim w służbowe trasy, przynajmniej do czasu ujęcia sprawcy zbrodni. Jednak już po pierwszym dalszym wyjeździe, w okolice Łodzi, wróciłam do domu obolała i zmęczona. Nocowaliśmy pod Łodzią w nie najlepiej ogrzewanym motelu i choć spaliśmy przytuleni, by ogrzać się wzajemnie, nie byliśmy w stanie wygrać z listopadową wilgocią i chłodem.

Męczył mnie kaszel. Próbowałam leczyć się malinową herbatą, jednak na niewiele się to zdało. W nocy pociłam się okropnie, a rano budziłam się tak zmęczona, że nie miałam siły wstać z łóżka. Każda czynność zdawała mi się wysiłkiem ponad miarę. Dawid zabrał mnie do lekarza, który stwierdził, że żadnych zmian osłuchowych nie ma, a kaszel ma najwyraźniej podłoże alergiczne. Poczucie wyczerpania wzmagało się, a kaszel nie ustępował, nawet po solidnym wietrzeniu naszego domu, zmianie pościeli i dokładnym wytarciu kurzu wilgotną ściereczką z mikrofibry.

Choroba uwolniła mnie trochę od myślenia o tragicznie zmarłej Dagmarze i kolejnej ofierze nieznanego mordercy. Przestałam interesować się wynikami śledztwa i plotkami, jakie krążyły na ten temat. Czasem wpadała do mnie mama Dagmary, coraz częściej zapłakana, że Arek chce jednak zabrać swoją córkę do Szwecji, a ona nie dość, że straciła córkę, to teraz jeszcze straci wnuczkę. Była nawet gotowa przebaczyć Arkowi, że zdradzał jej córkę, byleby było po staremu — on zarabiający na utrzymanie za granicą, a mała — tutaj, pod opieką babci i dziadka. W końcu udało im się dojść do porozumienia. Arek wrócił do pracy, a dziewczynka na razie została z dziadkami. Ojciec stwierdził, że zabierze ją na stałe do siebie dopiero wtedy, kiedy będzie szła do szkoły. Mąż Dagmary zerwał też znajomość z kochanką, bo dręczyły go wyrzuty sumienia. Śmierć Dagmary zaczął traktować jak karę za swój romans i kłamstwa.

Cieszyłam się, że mama Dagmary wróciła do równowagi, że jej maleńka wnuczka jest zdrowa i miałam nadzieję, że życie w Szarym Dworze zacznie toczyć się swoim spokojnym, niczym niezakłóconym, rytmem. Tymczasem stan mojego zdrowia pogarszał się. Czułam się bardzo słabo i męczył mnie ciągły kaszel. W końcu kolejna wizyta u lekarza i prześwietlenie klatki piersiowej wykazało, że mam zapalenie płuc. Dawidowi skończył się urlop, który wziął, by wozić mnie po lekarzach, byłam zbyt chora, by jechać razem z nim i znowu zostałam sama w Szarym Dworze. Byłam tak słaba, że z trudem znosiłam wizyty sąsiadki, którą do tej pory witałam zawsze ze szczerym uśmiechem, a po jej ostatnim zdaniu, w którym wyraziła bez ogródek dezaprobatę dla Dawida, że zostawił mnie tu samą w takim ciężkim stanie, z jeszcze większym rozdrażnieniem słuchałam jej monologów.

Pod jej wpływem zaczęłam zastanawiać się nad ciągłymi wyjazdami Dawida. Narastał we mnie żal do niego. Czy nie powinien pomyśleć o zmianie pracy, byśmy mogli być częściej razem? Czy nie powinien być ze mną, w momencie kiedy jestem ciężko chora? A może Dawid wiedzie podwójne życie, jak mąż mojej zamordowanej przyjaciółki? W głowie dźwięczały mi słowa sąsiadki: „Jak długo się znacie? Co o nim właściwie wiesz?”.

Kiedy Dawid wrócił, nie potrafiłam ukryć przed nim nagromadzonego podczas samotnych rozmyślań żalu. Był oburzony tym, co usłyszał i zraniony dystansem, z jakim go przywitałam, a do którego nie był przyzwyczajony: „Dlaczego traktujesz mnie jak wroga?! Czy moja przysięga brzmiała: Ślubuję ci wrogość i że cię w tej wrogości nie opuszczę aż do śmierci?! Jestem twoim przyjacielem, nie zapominaj o tym! Czy naprawdę aż tak cię zawiodłem? Kiedy nie mogłaś na mnie liczyć? A praca? Musimy z czegoś żyć! Mam tylko ciebie!”.

Zrobiło mi się głupio i w duchu przyznałam mu rację. Trudno mi jednak było przyznać się do błędu, wolałam w gestach pełnych czułości przekazać mu, jak bardzo się myliłam i jak mocno go kocham.

Moje przygnębienie minęło, kiedy tylko odzyskałam zdrowie. Dodatkowo zimowy urlop spędziliśmy w górach. Odwiedziny w rodzinnych stronach całkowicie uwolniły mnie od smutnych myśli, poczucia samotności i myśli o zbrodniach, które wydarzyły się w miejscu, które miało być naszym szczęśliwym zaciszem.

Dopiero w marcu wróciliśmy do Szarego Dworu. W powietrzu, pomimo chłodu, czuć było już pierwsze oznaki wiosny. Czas bardzo szybko mijał, zajęłam się urządzaniem ogrodu, sadziłam krzaki róż, a nawet wypieliłam kilka grządek, by posiać sałatę, rzodkiewki i marchewkę. Kiedy tylko zrobiło się cieplej, znowu urządzałam sobie piesze albo rowerowe wycieczki do Karwińskich Błot. Pusta plaża zawsze robiła na mnie wielkie wrażenie. Widok bezkresnego morza, fale uderzające o brzeg, wiatr rozwiewający moje włosy, wszystko to uwalniało mnie od wszelkich ponurych myśli; przynosiło poczucie szczęścia, wolności i siły.

Przestałam myśleć o niewyjaśnionej śmierci mojej przyjaciółki i morderstwie dziewczyny, która miała odwiedzić kogoś w Szarym Dworze. Podobnie jak pozostali mieszkańcy uważałam, że morderca wyniósł się stąd w inne, dalekie strony i nic więcej złego w Szarym Dworze już nigdy się nie wydarzy. Z radością oczekiwałam weekendów, przygotowywałam wtedy z pietyzmem kolację przy kominku i kochałam się z Dawidem do bladego świtu, mając ciągle niegasnącą nadzieję, że owoc naszej miłości w końcu zakiełkuje tuż pod moim sercem. W każdy poniedziałkowy poranek żegnałam Dawida, jadącego do pracy i już planowałam swoją kolejną wyprawę nad morze. Czy spodziewałam się, że jedno z tych poniedziałkowych popołudni tak wiele wyjaśni i zmieni?

***

Był wyjątkowo ciepły dzień. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, sosnowego lasu i morskiej bryzy. Wiatr rozwiewał moje włosy. Zdecydowałam się na pieszą wędrówkę. Lżej było iść, niż jechać pod wiatr na rowerze. Przez liście drzew przeświecały promienie słońca. Wpatrywałam się w wierzchołki drzew — nic nie działa tak kojąco na człowieka jak bliska obecność drzew. Kiedy dotarłam nad morze, poczułam się zmęczona i usiadłam na lekko ciepłym od słońca piasku. Chłodny wiatr nie pozwalał jednak na dłuższy odpoczynek. Wstałam więc i ruszyłam wzdłuż brzegu na długi spacer. Szum fal był tak wszechogarniający, że nie usłyszałam kroków mężczyzny, który nie wiadomo skąd znalazł się nagle na plaży i zbliżał się coraz bardziej do mnie. Odwróciłam się, nawet sama nie wiem dlaczego i wtedy drgnęłam trochę przestraszona, że ów człowiek idzie tuż za moimi plecami. Uśmiechnął się, widząc moją zaskoczoną minę.

— Przestraszyłem panią, nie chciałem, przepraszam — powiedział.

Uśmiechnęłam się, odwracając ponownie twarz w kierunku morza i ruszyłam trochę szybciej w swoją stronę. On również przyspieszył i ponownie zagadnął:

— My się znamy, nie pamięta mnie pani?

Przyjrzałam mu się uważnie. Był barczystym mężczyzną, wyglądał na trzydzieści pięć lat. Pod czarnymi brwiami skrzyły się inteligentne ciemne oczy. Miał prosty, krótki nos, wydatne usta, nieomal kwadratowy podbródek i ślad po czarnym zaroście na smagłej twarzy. Przystojny. Interesujący. Nie mogłam go sobie jednak przypomnieć. Sylwetka wydała mi się nawet znajoma, ale twarz zupełnie obca.

— Spotkaliśmy się na tej plaży zeszłej jesieni, było chłodno, miała pani na sobie taki prześliczny różowy pulower… Nie pamięta mnie pani, jaka szkoda.

Rzeczywiście, już rozmawiałam z tym mężczyzną. Powiedział mi, że często tu zagląda, jest właścicielem jednego z nadmorskich pensjonatów. To było chyba jedno spotkanie i parę wymienionych grzecznościowo zdań. Byłam bardzo zdziwiona, że ten człowiek mnie pamięta. I jeszcze wspomniał o tym różowym swetrze. A ja tak chciałam o tym zapomnieć. To był przecież ten sam sweter, który pożyczyłam Dagmarze tego wieczoru, który był jej ostatnim… Może gdyby nie te dramaty, które rozegrały się w Szarym Dworze, później moja choroba i w końcu wyjazd w góry z Dawidem, zapamiętałabym to przelotne spotkanie, a tak wyleciało mi ono z głowy.

Milczałam. Nie miałam ochoty na rozmowę z tym człowiekiem. Najchętniej uciekłabym z tej plaży, ale miałam jeszcze kawałek drogi do skarpy wiodącej do wyjścia. Czułam nieprzyjemny niepokój.

— Ja nigdy nie zapominam pięknych kobiet. — Mężczyzna wydawał się niezrażony moim milczeniem.

— Niestety nie mam czasu na pogawędki — powiedziałam chłodno. — Muszę już wracać.

— Odprowadzę panią.

— Ależ nie trzeba.

— Nawet jeśli pani nie chce, to i tak będzie pani skazana na moje towarzystwo. Idziemy w tym samym kierunku. Pamiętam, że wspomniała pani, że mieszka w Szarym Dworze, prawda? A ta sama droga prowadzi do mojego pensjonatu — dodał z uśmiechem.

Szliśmy razem w milczeniu, które było dla mnie ciężkie. Chciałam jak najprędzej znaleźć się w domu. W dodatku umysł podsuwał mi najczarniejsze scenariusze. A może ten mężczyzna zamordował z zimną krwią Dagmarę i dziewczynę, która przyjechała z Gdańska do Szarego Dworu, a teraz pora na mnie? Spojrzałam na niego i niepokój minął. W przystojnej twarzy jaśniał wyjątkowo łagodny uśmiech. Jego niski, spokojny głos i sposób mówienia zdradzały, że jest bardzo kulturalnym, miłym człowiekiem.

— Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Kryspin Zagórski.

— Aleksandra — odparłam, bardziej odruchowo niż świadomie, podając tylko imię. Nie muszę nieznajomemu zdradzać swojego nazwiska. Nie chciałam też podać mu ręki, ale on już wyciągnął dłoń w moim kierunku, więc odwzajemniłam uścisk.

— Ma pani piękne dłonie — powiedział, z uśmiechem patrząc mi w oczy.

Co za dręczący człowiek. Czy nie widzi, że nie mam ochoty na bliższą znajomość?

Kiedy weszliśmy już w zabudowania, zaproponował, że odwiezie mnie do domu, ale podziękowałam i ruszyłam sama w kierunku Szarego Dworu.

Następnego dnia nie zdecydowałam się na samotną wędrówkę nad morze z obawy, że znowu go spotkam. Pomimo jego nienagannych manier i przykuwającej uwagę powierzchowności nie opuszczało mnie uczucie niepokoju. Było to zupełnie irracjonalne i zapewne podszyte wiedzą o morderstwach, które miały tu miejsce.

Opowiedziałam Dawidowi o mojej rozmowie z nieznajomym. Zdenerwował się i zabronił mi samotnych spacerów nad morze. Powiedziałam, że mężczyzna przedstawił mi się jako Kryspin Zagórski. W telefonie zapadła głucha cisza.

— Dawid, jesteś tam? Co się stało? Odezwij się!

— Kryspin Zagórski… tak nazywa się mój przyrodni brat.

Zaskoczył mnie tym, ale jednocześnie poczułam wielką ulgę na myśl, że to nie jest żaden morderca, szukający w mojej osobie kolejnej ofiary, ale brat Dawida, który prawdopodobnie powrócił w rodzinne strony po wieloletnim pobycie za granicą. Ucieszyłam się w duchu, nie chciałam źle czuć się w Szarym Dworze, a odkąd wróciliśmy z naszego górskiego urlopu, byłam tutaj szczęśliwa i bardzo chciałam, by tak pozostało.

— Może zaprosić go do nas na obiad w sobotę? — zaproponowałam. — Tyle lat się nie widzieliście.

Po drugiej stronie znowu zaległa cisza.

— Olu, na razie nie… — odpowiedział z wahaniem. — Nie wiem, czy jestem na to gotowy, czy chciałbym go spotkać i rozmawiać z nim. Poczekajmy z rodzinnym obiadkiem. Zastanowię się.

Dalsza rozmowa przebiegła w pogodnym nastroju, choć wyczuwałam, że Dawid jest bardzo zamyślony i trochę zmusza się do kontynuowania pogawędki ze mną. Życzyliśmy sobie dobrej nocy, a ja podekscytowana planowałam już moją jutrzejszą wyprawę nad morze.

Znowu czułam się bezpieczna i spokojna. Uważałam, że bracia przyrodni powinni zbliżyć się do siebie. Jeszcze raz sięgnęłam po rodzinny album i obejrzałam zdjęcie sprzed lat, na którym Dawid stoi obok Kryspina, a między nimi z promiennym uśmiechem stoi dziewczyna, która zginęła podczas ich wspólnych wakacji. Tak, rozpoznałam teraz w rysach tego młodego chłopaka mężczyznę z plaży.

***

— Znowu się spotykamy — powiedział mi z uśmiechem, jeszcze zanim zdążyłam się do niego zbliżyć.

— Cieszę się — przyznałam szczerze, a on był wyraźnie zdziwiony.

— Wczoraj na to nie wyglądało.

— Cieszę się, że pana widzę, bo mam panu coś ważnego do powiedzenia.

— Tak? — nie krył zdziwienia.

— Opowiadałam wczoraj mężowi o naszym spotkaniu i o tym, że przedstawił się pan jako Kryspin Zagórski. A ja jestem Aleksandra Kamecka. Mój mąż ma na imię Dawid. Jesteśmy rodziną.

Spoważniał i przez chwilę nic nie mówił. Myślałam, że ucieszy się tak, jak ja, ale on odpowiedział bardzo chłodno:

— Dawid, hm, trudno nazwać tego człowieka rodziną.

.

— Dawid jest wyjątkowym człowiekiem.

— No, cóż, jak długo jesteście małżeństwem?

— Ponad rok — powiedziałam szczerze.

— Hm… — uśmiechnął się nieprzyjemnie. — A przed ślubem długo go pani znała? Pewnie nie, zaryzykuję stwierdzenie, że w ogóle go pani nie zna, ale nie chciałem pani urazić, przepraszam.

Udobruchał mnie nieco tymi przeprosinami. Zaproponował, że odprowadzi mnie do Szarego Dworu, a po drodze opowie mi o „starych karabinach” — tak właśnie to ujął. Byłam zbyt ciekawa przeszłości, o której Dawid, z wielką niechęcią, zaledwie mi wspomniał. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej o ich ostatnim wspólnym lecie, które spędzali razem w domu, w którym teraz ja z Dawidem budujemy swoje wspólne życie.

***

Kiedy minęliśmy Karwię, zaczął padać deszcz, ale tak drobny i ciepły, że dalsza wędrówka w wiosennych kroplach była czystą przyjemnością. Deszcz przyniósł ulgę, bo dzień był wyjątkowo parny. W powietrzu czuć było teraz intensywny zapach świeżych traw i kwitnących krzewów.

Chciałam koniecznie, by Kryspin opowiedział mi o ostatnim lecie, które spędzał wspólnie z Dawidem w Szarym Dworze, a ponieważ nie chciałam pytać o to wprost, opowiedziałam mu o albumie znalezionym na poddaszu i starym zdjęciu, na którym on i Dawid mieli chyba po osiemnaście lat. Poczułam, że zrobił się spięty. Kątem oka zobaczyłam, jak drga mu mięsień policzka, jednak po chwili rozluźnił się, spojrzał na mnie tym swoim przenikliwym wzrokiem i zaczął mówić.

Im więcej mówił, tym bardziej żałowałam swojej ciekawości. Nie to chciałam usłyszeć. Czułam narastający niepokój, niechęć i tak naprawdę chciałam tylko, żeby przestał już wspominać, a co najważniejsze, żeby to wszystko okazało się kłamstwem. Kryspin twierdził, że Dawid zawsze go nienawidził. Kiedy ich rodzice się pobrali i ojciec Dawida wraz z nim zamieszkali z Kryspinem i jego matką, zaczęła się, jak twierdził, jego życiowa gehenna. Dawid był egoistą, a co najgorsze — był agresywny. Kiedy tylko coś mu się nie podobało, rzucał się na Kryspina z pięściami.

„Jak to możliwe?” — myślałam. „To nie jest mój Dawid, ten człowiek konfabuluje”. Nie przerwałam mu jednak i słuchałam tylko, co jeszcze powie mi na temat ich wspólnej przeszłości.

Kryspin stwierdził, że Dawid znęcał się nad nim psychicznie i fizycznie. Ojciec Dawida, widząc, że konflikt między nimi narasta, wymyślił, że wyśle ich na wspólne wakacje do Szarego Dworu. Ten czas beztroskiego odpoczynku miał ich pogodzić, wyciszyć. Nadmorska bryza miała przegnać ich wzajemną wrogość.

— Pojechała razem z nami moja dziewczyna. Agnieszka. Była miłością mojego życia. Moją pierwszą i jedyną miłością — podkreślił i zamilkł na chwilę.

Widziałam, że jest poruszony, zaproponowałam więc, że może zmienimy temat, ale on wtedy ożywił się.

— O nie, teraz muszę powiedzieć ci o wszystkim, droga Olu. — Przeszedł nagle na „ty”. Widział chyba moje niezadowolenie, bo dodał — Jesteśmy rodziną, nie będziemy mówili sobie pan, pani.

Kiwnęłam głową, że się zgadzam, bo cóż innego miałam odrzec?

Kryspin zaczął opowiadać o Agnieszce, która w jego pamięci jawiła się niczym anioł, pełen delikatności i zakochany do szaleństwa w Kryspinie. Dawid był zazdrosny o ich miłość, czułość i erotyzm, więc postanowił zniszczyć ten idealny związek. Któregoś wieczora, kiedy siedzieli przy ognisku, Kryspin wypił o jedno piwo za dużo i zasnął, a Dawid, wykorzystując jego nieświadomość, próbował w tym czasie uwieść Agnieszkę. Ta jednak opierała się jego nachalnym pieszczotom, a wtedy Dawid stracił panowanie nad sobą i próbował ją zgwałcić.

— Kiedy następnego dnia opowiedziała mi o tym, postanowiliśmy natychmiast wyjechać. Niestety, kiedy wiozłem ją na swoim motorze, po drodze, przed Gdańskiem, mieliśmy wypadek. Moja Agnieszka zginęła na miejscu…

— To niemożliwe! — Czułam, że blednę i drżą mi ręce.

— Myślisz, że możesz poznać człowieka przez jeden rok? Nie znasz Dawida. To straszny człowiek! Miej się na baczności. Słyszałem, że w Szarym Dworze zamordowano dwie kobiety. Nie zdziwiłbym się, gdyby sprawcą był Dawid! Na co dzień udaje przykładnego męża, a nocami krąży jak wilkołak po okolicy, mordując piękne, młode kobiety. Czy wiesz, co się stało z jego pierwszą żoną? Pewnie powiedział ci, że to był wypadek, nieszczelna instalacja w łazience, ha, ha — zaśmiał się złowieszczo. — A kto ją uszkodził? To on ją zamordował. Zawsze miał w sobie instynkt mordercy i cechy psychopaty!

— Nie chcę tego słuchać! — krzyknęłam. — Dalej pójdę już sama.

— Przepraszam — powiedział Kryspin łagodnie. — Nie chciałem cię zdenerwować, ale musiałem cię ostrzec! Gdyby coś ci się stało, nie wybaczyłbym sobie, że milczałem.

— Do widzenia — powiedziałam cicho i przyspieszyłam kroku.

Kryspin zatrzymał się, nie nalegał, że pójdzie ze mną dalej.

Do domu miałam jeszcze dwa kilometry, szłam bardzo szybko, jakby gonił mnie zmaterializowany demon przeszłości i bezskutecznie próbowałam uspokoić wzburzone myśli.

***

Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. O prawdziwości tego stwierdzenia mogłam przekonać się teraz na własnej skórze. Początkowo nie chciałam opowiadać Dawidowi o oszczerstwach jego brata. Jednak słowa są jak trucizna, pozostają w naszej pamięci, zapadają w podświadomość i wracają do nas w późnych, samotnych godzinach, podsycając nasze wątpliwości i obawy. Czy to możliwe, żeby mój Dawid — odpowiedzialny, delikatny, bezgranicznie czuły — mógł wieść podwójne życie? Jak doktor Jekylle i Mr Hyde? Ale dlaczego Kryspin miałby kłamać? Był taki poruszony tym, co mówi.

Kiedy Dawid wrócił do domu, od razu zauważył, że jestem zamyślona. Nie wytrzymałam i opowiedziałam mu o swoim spotkaniu z Kryspinem i o tym, co od niego usłyszałam.

Dawid był wściekły. Krzyczał, że to kłamca, potwór i że mam nigdy więcej z nim nie rozmawiać. Nigdy nie widziałam Dawida w takim stanie. Oczy nabiegły mu krwią, a na skroni pulsowała żyła.

— Jego Agnieszka sama prawie weszła mi do łóżka tamtego lata! — wyrzucił z siebie. — On dowiedział się o tym, że go zdradziła. Kłócili się całą noc, a rano — już pogodzeni — powiedzieli mi, że wracają razem do Gdańska. Wtedy zdarzył się ten wypadek. Agnieszka zginęła na miejscu, a Kryspin po jej pogrzebie wyjechał za granicę i urwał się między nami kontakt. Jakim prawem powiedział ci takie rzeczy o mnie?! — wrzeszczał. — Moja pierwsza żona… to był wypadek… a te zamordowane kobiety… co ja miałbym mieć z tym wspólnego?! — Spojrzał nagle na mnie.

Musiałam wyglądać niepewnie, bo mój mąż nagle zamilkł, przestał krzyczeć. Podszedł do mnie i przytulił mnie mocno.

— Kochanie, musisz mi uwierzyć, tak bardzo cię kocham. Mam tylko ciebie! — szepnął.

Przytuliłam się do niego. Trwaliśmy w pełnym niewinności przytuleniu aż do samego świtu. Długo nie mogłam zasnąć. Czułam za sobą spokojny oddech Dawida. On nie miał kłopotu z zaśnięciem, a ja długo wpatrywałam się w srebrny księżyc za oknem, starając się o niczym nie myśleć i tylko cieszyć się ciepłem jego ramion. Uwierzyłam Dawidowi. Musiałam mu wierzyć, przecież był częścią mojego życia, częścią mnie samej. Dlaczego Kryspin mówił o nim takie rzeczy? Czy kieruje nim dawna nienawiść? A może on powiedział mi prawdę, swoją prawdę, w którą wierzy, a która dla mnie jest niemożliwa do przyjęcia…

Wątpliwość jest jak piekło — pochłania, dręczy, nie daje spokoju…

***

Następnego dnia nie wróciliśmy do wieczornej rozmowy. Temat Kryspina przestał istnieć. Obydwoje baliśmy się pokaleczyć niedzielę jakąś kłótnią. Nazajutrz Dawid jechał do pracy aż do Szczecina i chcieliśmy być po prostu tego dnia szczęśliwi.

***

W poniedziałkowe popołudnie odwiedziła mnie matka Dagmary z wnuczką. Dziewczynka na swych pulchnych nóżkach przemierzała cały salon. Miała złote loki i granatowe oczka, błyszczące radością jak dwie gwiazdy. Budziła bezgraniczną czułość, a jednocześnie tęsknotę. Chciałam trzymać w swoich ramionach własne dziecko, które przygotuję do równie odważnych kroków, do tej niczym niezmąconej pewności, że się uda, że wszystko będzie dobrze.

— Nie wiem, co bym zrobiła teraz bez mojej Alinki. Wiem, że niedługo ode mnie odejdzie, ale teraz ta mała ratuje moje życie. To dla niej mam siłę wstać rano i nie szczędzić jej uśmiechu — powiedziała matka Dagmary spokojnie. Patrzyła z miłością na wnuczkę, ale nagle przeniosła wzrok na moją twarz i spoważniała. — Ale ty dzisiaj jesteś jakaś zamyślona, smutna nawet…

— Tak. Miałam ostatnio niezbyt przyjemne spotkanie — przyznałam.

Opowiedziałam jej szczerze o słowach Kryspina. Słuchała mnie, a kiedy zamilkłam, ona milczała również, przez co poczułam się jeszcze gorzej, tak dziwnie ciężko na sercu. Czego oczekiwałam? Miała mnie pocieszyć, rozwiać moje wątpliwości? Powiedzieć, że Dawid jest aniołem, a Kryspin diabłem? Tak, właśnie tego chciałam, a ona milczała.

— Nie wiem, moja droga, co powiedzieć. Właściwie nie znam ani Dawida, ani jego brata. Pamiętam ich jedynie z tych wakacji, które tu spędzili. Ich babcia niewiele o nich opowiadała, a wkrótce po tamtych wakacjach zmarła. Dom w okresie wczesnozimowym stał pusty, a wiosną i latem ojciec Dawida wynajmował go letnikom, aż do czasu, kiedy Dawid przywiózł tu swoją drugą żonę, czyli ciebie, moja droga. Wiem, jedno. Człowieka nie można tak do końca poznać. Spójrz na historię mojego zięcia. Aresztowali go za zamordowanie Dagmary, potem został oczyszczony z zarzutów, ale i tak się okazało, że nie był do końca uczciwy… — dodała smutno.

Nie to chciałam usłyszeć, ale przecież ludzie nie są w stanie spełniać zawsze naszych oczekiwań.

***

Kilka dni później, kiedy akurat byłam zajęta segregowaniem książek w maleńkim gabinecie obok naszej sypialni, rozległ się dzwonek u drzwi. Byłam pewna, że to sąsiadka, jakie więc było moje zdumienie, kiedy na progu zobaczyłam Kryspina. Trzymał w ręku ogromny bukiet czerwonych róż. Piękne kwiaty. Moje ulubione.

— Chciałem cię przeprosić. Mogę wejść?

Byłam zaskoczona. Odsunęłam się nieco, by wpuścić go do środka. Wszedł i stał w korytarzu, czekając, aż zaproszę go do salonu. Byłam spięta i zła na siebie, że zgodziłam się, by wszedł do naszego domu. Gdyby tylko Dawid się o tym dowiedział…

Odebrałam od niego bez słowa podziękowania bukiet kwiatów. Pachniały intensywnie, a ich kolce kaleczyły mi rękę. Wstawiłam je do szklanego wazonu, a Kryspin w tym czasie mówił:

— Chciałem cię przeprosić. Przestałaś przychodzić nad morze. Nie chcę zmieniać twojego życia. Nie chcę ci niczego popsuć. Oczywiście, nie mam pewności, że te kobiety zginęły przez Dawida. To są tylko moje przeczucia, niczym nie poparte, ale martwię się o ciebie. Jesteś o wiele piękniejsza od pierwszej żony Dawida i taka dobra. Tyle w tobie delikatności…

— Dosyć — przerwałam mu. — Myślę, że za dużo mówisz. Przyjmuję twoje przeprosiny. Wybacz, że nie zaproponuję ci nic do picia, ale muszę zaraz wyjść — skłamałam.

— Proszę, pozwól mi chwilę zostać i wyjaśnić. Rzeczywiście, nie powinienem oskarżać Dawida. Jesteś jego żoną i starasz się być lojalna. Bardzo to szanuję. Nic więcej już o nim nie powiem. Chciałbym jednak, żebyś nie odrzucała mojej przyjaźni i pomocy. Zawsze będziesz mogła na mnie liczyć.

Wydawał się taki kulturalny, miły i szczery. Naprawdę, kiedy tak siedział i mówił tak spokojnie wszystkie te ładne słowa, budził zaufanie i sympatię. Jednak ze względu na Dawida i jego niechęć do niego, nie chciałam, by został. Podziękowałam mu i odprowadziłam do drzwi.

— Zobaczymy się jeszcze? Przyjdziesz nad morze? — zapytał, wychodząc.

— Pewnie tak — zbyłam go. Nie wiedziałam jednak, czy powrócę do samotnych spacerów do Karwii.

Kilka dni później Kryspin zjawił się ponownie. Znowu z bukietem róż. Nie był już tak spokojny jak poprzednio. Nalegał na nasze spotkania. Powtarzał, że jestem piękna, dobra, że mnie pragnie, że Dawid nie zasługuje na taką kobietę, jak ja, że w jego domu, żyjąc z nim, nie jestem bezpieczna i tylko on, Kryspin, jest w stanie mnie uratować, ofiarować mi bezpieczeństwo i miłość, której smaku tak naprawdę nie znam i przy Dawidzie nigdy nie poznam. Zbliżył się do mnie bardziej, niż bym chciała, odgarnął mi włosy z policzka i dotknął ustami moich warg. Odepchnęłam go. Na nic więcej nie nalegał. Odsunął się i opuścił nasz dom bez słowa.

Kiedy odszedł, nadal czułam niepokój. Właściwie ten człowiek swoimi słowami niszczył moje życie. Nie mogłam na to pozwolić. Kocham Dawida. Mam do niego zaufanie. Jest moim przyjacielem, jedynym, jakiego miałam w życiu. Z czułością wspominałam, jak woził mnie po lekarzach, kiedy miałam zapalenie płuc, otulał ciepłym kocem, przynosił kolację do łóżka, gdy nie miałam siły wstać, a ból pleców był nie do zniesienia. Wspominałam nasze noce i ręce Dawida — tak uważne, czułe, jego usta, wszystkie jego wyrafinowane pocałunki. Czy tę troskę, tę czułość mogłam przekreślić przez słowa Kryspina? Nie. Nie mogę na to pozwolić. On niszczy zaufanie do Dawida, oddala mnie od niego. Muszę zapomnieć o spotkaniach z nim, wyeliminować go ze swojego życia i myśli.

Postanowiłam nie wspominać Dawidowi o wizycie jego brata. Bałam się, że znowu zobaczę go tak bardzo wściekłego, tak bardzo niepodobnego do siebie.

***

Od wizyty Kryspina ani razu nie wybrałam się na spacer w kierunku Karwii. W weekendy cieszyłam się obecnością Dawida, nasze dni były pełne czułości i rozmów, planów na przyszłość, spacerów, a noce intensywne, gorące… Kiedy w tygodniu Dawid pracował, jak zwykle poza Szarym Dworem, starałam się być wyjątkowo zajęta. Sprzątałam dom, zamieniłam gabinet przy naszej sypialni na pokój dziecięcy. Nie opuszczała mnie przy tym nadzieja granicząca z pewnością, że będziemy w końcu mieli dziecko.

Pochłaniały mnie prace w ogrodzie, coraz częściej pomagałam też matce Dagmary w opiece nad jej wnuczką. Kobieta cierpiała na artretyzm. Bóle rąk nie dawały jej normalnie wypełniać swoich codziennych obowiązków, jej mąż nigdy nie zajmował się dziećmi, a jedyną rzeczą, jaką potrafił ugotować, była herbata, mała więc spędzała ostatnio u mnie niemal całe dni. Gotowałam jej obiadki, a popołudniami bawiła się w ogrodzie, w którym specjalnie dla niej urządziłam piaskownicę i huśtawkę.

Nadmiar zajęć uwolnił mnie od myślenia o sprawach niespokojnych i przykrych. Odzyskałam spokój i zaczęłam być tak szczęśliwa, jak dawno już nie byłam.

***

Którejś nocy ze snu wyrwała mnie burza. Okiennice głucho uderzały w ścianę domu. Deszcz potokami spływał po szybie. Zdawało mi się, że ktoś za oknem woła moje imię. „To przecież tylko wiatr i szum deszczu” — uspokajałam się w duchu.

Nie mogłam jednak zmrużyć oka. Podeszłam do okna i… nie! Znowu zobaczyłam sylwetkę mężczyzny, którego widziałam też tamtej nocy, kiedy zamordowano Dagmarę. Teraz byłam pewna, że to nie cień, nie konar drzewa, ale realna postać. Ta sama, którą kiedyś już widziałam. „Jaki podobny do Dawida. Czy to nie on?” — pomyślałam w panice. Drżącymi rękami sięgnęłam po telefon, by zadzwonić do męża. W tym momencie usłyszałam kołatanie do drzwi. Drgnęłam tak gwałtownie, że komórka wypadła mi z rąk.

— Kto tam?! — krzyknęłam, próbując opanować strach.

— Dawid! — wyraźnie usłyszałam głos, który wybił się z szumu wiatru i szemrzących już spokojniej kropel deszczu.

Odetchnęłam z ulgą. Otworzyłam drzwi. Zanim zdążyłam zareagować i dostrzec kogokolwiek w ciemności, pchnęły mnie do środka jakieś silne ręce. Upadłam na podłogę. Tuż nad sobą zobaczyłam twarz Kryspina. Zatrzasnął za sobą drzwi, przekręcił klucz w zamku i włożył go do kieszeni. Podał mi rękę, pomógł wstać i całą drżącą, zszokowaną posadził w fotelu.

— Nie bój się — powiedział spokojnie. — Chciałem tylko porozmawiać. Unikasz mnie. Prawie w ogóle nie wychodzisz. Nie mogę cię spotkać.

— Czego ty chcesz?

Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem i roześmiał się.

— Chciałem powiedzieć ci prawdę. Idź najpierw po album i to zdjęcie, o którym mi mówiłaś — powiedział i usiadł w fotelu, blisko kominka, ogrzewając zziębnięte ręce.

Strach nie pozwalał mi jasno myśleć, mechanicznie weszłam na piętro i odnalazłam album ze starymi fotografiami. Próbowałam sobie przypomnieć, gdzie położyłam telefon komórkowy: czy w sypialni, czy może przy kominku. Zanim wróciłam na dół z albumem, zajrzałam do sypialni, ale na nocnym stoliku nie było telefonu, musiał więc zostać na dole. Zeszłam do Kryspina i podałam mu album, otwierając go w miejscu, w którym znajdowało się zdjęcie Dawida, jego i Agnieszki, stojącej pomiędzy nimi.

Kiedy zobaczył zdjęcie, miałam wrażenie, że pobladł. Ogień tlący się w kominku rzucał na niego jasną smugę, nadając jego oczom żółty, dziki blask. Potarł dłonią skroń. Przez chwilę nic nie mówił, tylko przyglądał się zdjęciu. Rozglądałam się w tym czasie po półkach, żeby zobaczyć, czy gdzieś nie leży telefon.

— Agnieszka — powiedział cicho. — Tak bardzo ją kochałem. Czy zauważyłaś, że jesteś do niej podobna? — Uśmiechnął się dziwnie, unosząc w górę tylko jeden koniuszek ust. — Okłamałem cię — ciągnął dalej. — Dawid nie próbował zgwałcić Agnieszki. Uwiódł ją. Tak. Wiedział, że to moja pierwsza miłość, tak wielka, że po raz pierwszy czułem się silny, szczęśliwy, dobry, ale on to wszystko mi odebrał, zniszczył. Nie kochał jej. Chciał po prostu zagrać mi na nerwach. Pokazać, że ta miłość to jedno wielkie NIC, że on może mi ją odebrać, splugawić. Wystarczy jedno jego skinienie palca. Chodził wokół niej jak sęp. Przymilał się, ocierał, komplementował, nalegał. A ona złamała się. Po tamtej nocy, którą spędziła z Dawidem, rano przyznała się mi się do tego, co się stało. Płakała, przepraszała, mówiła, że żałuje, że tylko mnie kocha. Twierdziła, że Dawid ją zbałamucił, upił, że teraz ma wyrzuty sumienia. Prosiła mnie o wybaczenie. Miałem ochotę ją udusić, ale za bardzo ją kochałem, by to uczynić. Wybaczyłem. Kazałem się jej spakować. Nie mogłem tu zostać. Nie chciałem patrzeć na Dawida. Zanim odjechaliśmy, uderzyłem go pięścią w twarz. Nie bronił się i nie oddał mi. Wiedział, co zrobił. Kiedy prowadziłem motor, byłem jeszcze tak wzburzony i zdenerwowany, że na zakręcie nie zapanowałem nad maszyną. Uderzyliśmy w drzewo. Agnieszka… cała we krwi… umarła na moich rękach… Po jej pogrzebie wyjechałem za granicę. Może nawet bym zapomniał, wyleczył się, ale zaledwie dwa lata później przyszło do mnie zaproszenie na ślub Dawida. Ja cierpiałem, a ten sukinsyn, proszę, ułożył sobie życie. Kochał jakąś lalunię i miał zamiar się z nią ożenić. Pojechałem na ślub, ale tylko po to, by zobaczyć jak ta jego żona wygląda. Zrodziła się we mnie myśl, by braciszek odpokutował za swoje czyny. Chciałem, żeby stracił swoją miłość, tak jak ja ją straciłem. Długo krążyłem wokół nich, zanim się zdecydowałem. Wiedziałem, kiedy nikogo nie ma w domu i kiedy ona jest sama. Włamałem się do ich mieszkania. To ja uszkodziłem instalację w łazience. To nie był wypadek. Ukarałem Dawida, wysyłając jego kochaną żonkę na tamten świat — zaśmiał się szyderczo. — Wiem, że cierpiał, był wiele lat sam. Cały czas przyglądałem się jego życiu. Kiedy dowiedziałem się, że ponownie się ożenił, wróciłem na szachownicę, by pokazać mu, gdzie jest jego miejsce, miejsce pionka. Pierwszy raz zaczepiłem cię na plaży. Chciałem zapamiętać, jak wyglądasz. Miałaś na sobie różowy pulowerek. To przez ten sweter zginęła twoja przyjaciółka. Było ciemno. Z postury wydawałyście się identyczne. Widziałem tylko wyraźnie ten różowy pulower. Byłem pewny, że to ty… Tej nocy, kiedy zamiast ciebie zginęła Dagmara, nocowałem u swojej dziewczyny w Gdańsku. Była strasznie wścibska. Zobaczyła w łazience moje zakrwawione ciuchy, zastanowiło ją moje dziwne, jak twierdziła, zachowanie. Nazajutrz usłyszała informację w telewizji o morderstwie w Szarym Dworze i zaczęła mnie o to wypytywać. W końcu powiedziała, że wybiera się do swojej znajomej w Szarym Dworze. Byłem pewny, że chce porozmawiać o swoich podejrzeniach. Musiałem ją uciszyć! Odczekałem trochę. Bałem się, że kiedy zginiesz jako trzecia ofiara w tej samej okolicy w tak krótkim czasie, wpadną na mój trop. Poza tym zniknęłaś. Pojechaliście na długi urlop w góry. Kiedy wróciliście, wróciłem do akcji. Jednak kiedy cię bliżej poznałem… na plaży… nasze rozmowy… Tak bardzo przypominasz mi Agnieszkę… Pomyślałem, że cię uwiodę, zdobędę, że odejdziesz ze mną. To byłaby najgorsza kara dla Dawida. Widziałem, że bardzo cię kocha. Jednak byłaś ciągle taka chłodna, a kiedy mnie odepchnęłaś przy próbie pocałunku, zrozumiałem, że ten plan nie wypali. Pozostaje mi więc wrócić do pierwotnego planu…

Czułam, że trzęsę się ze strachu. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, powiedzieć, żeby tylko powstrzymać tego szaleńca, który dawno już stracił racjonalną zdolność myślenia, który nie ma żadnych hamulców, odruchów współczucia, nic, co mogłoby go powstrzymać przed morderstwem.

— Kryspin… — odezwałam się drżącym głosem, kiedy tylko ten wstał, by zbliżyć się do mnie. — Kryspin… nie rób tego… Ja… ja cię kocham!

Zatrzymał rękę, w której trzymał nóż wymierzony w moim kierunku i schował go nagle do wewnętrznej kieszeni kurtki.

— Ukrywałam swoje uczucie do ciebie… — brnęłam dalej w kłamstwo, by ratować swoje życie. — Teraz powiem ci wszystko. Ja jestem nieszczęśliwa z Dawidem. Pragnę tylko ciebie.

Widziałam, że mi uwierzył. Na jego twarzy malował się wyraz zadowolenia i satysfakcji. Nagle zrobił coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Podszedł do mnie bardzo blisko i dotknął palcami moich warg. Rozchylił je. Czułam, jak ciężko uderza mi serce. Gwałtownie, bez wyczucia wepchnął mi cały swój język do ust. Myślałam, że zaraz się udławię albo zakrztuszę. Czułam wstręt… Chciałam go odepchnąć.

Puścił mnie równie nagle. Odwrócił się w stronę kominka i wziął z półki jakiś przedmiot. Po chwili podał mi mój własny telefon i powiedział:

— Dzwoń do Dawida. Powiedz mu, żeby natychmiast wrócił do domu. Chcę widzieć jego minę, kiedy mu powiesz, że odchodzisz od niego. Ze mną!

Wzięłam telefon i wybrałam numer Dawida.

— Halo, Dawid… — powiedziałam niepewnie. — Wróć dzisiaj do domu, muszę ci coś ważnego powiedzieć.

— Kochanie, jest piątek, właśnie do ciebie jadę. Co ty, zapomniałaś? Będę za godzinę. Co się stało?

— Dobrze, czekam — odparłam.

Kryspin zabrał mi telefon, zanim zdążyłam się rozłączyć.

— Kiedy będzie? — zapytał mnie krótko.

— Za godzinę — odpowiedziałam.

— Dobrze, a teraz idź na górę po swoje rzeczy. Ja tu poczekam na braciszka.

Wbiegłam na górę. Wyciągnęłam z szafy jedną z naszych walizek i w pośpiechu wrzuciłam do niej trochę rzeczy, żeby tylko Kryspin nie pomyślał, że blefuję.

Wydawało mi się, że ta godzina, która normalnie byłaby krótkim okresem oczekiwania na Dawida, wlecze się w nieskończoność.

— Zejdź na dół z walizką! Powinnaś być już gotowa!

Zeszłam posłusznie na dół. Było mi zimno. Cała się trzęsłam, ale raczej ze zdenerwowania niż z chłodu.

Usiadłam na sofie. Kryspin niespokojnie bębnił palcami w blat stołu. Minuty ciągnęły się w nieskończoność.

W końcu usłyszałam zgrzyt zamka w drzwiach. Na progu stanął Dawid. Uśmiechnięty, ale kiedy tylko zobaczył Kryspina, jego usta zacięły się w ostrą linię, po uśmiechu nie pozostał nawet cień.

— Co tu się dzieje?! — wykrzyknął. — Co ty tu robisz?!

— Widzisz, braciszku, historia lubi się powtarzać. Kiedyś ty z moją Agnieszką, teraz ja z twoją Olą — zaśmiał się szyderczo.

Dawid rzucił się na niego z pięściami.

— Przestańcie! — zawołałam przerażona.

Dawid odsunął się od brata.Kryspin poprawił na sobie kurtkę i zmiętą koszulę.

— No, powiedz mu — powiedział do mnie.

— Ja… — zaczęłam i urwałam nagle, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.

— Powiedz mu! — krzyknął Kryspin.

— Dawid, on chciał mnie zabić, żeby go uspokoić, powiedziałam, że odejdę od ciebie razem z nim!

— Ty kłamliwa suko! — wycedził Kryspin i uderzył mnie w twarz tak, że przewróciłam się na ziemię. Widziałam, że Dawid rzucił się na niego. Szamotali się przez chwilę. Kryspin odepchnął Dawida. Był od niego silniejszy.

— Powinienem cię zabić — powiedział Kryspin, zwracając do Dawida swoją wykrzywioną przez wściekłość twarz. — Ale życie jest gorszą karą niż śmierć, dlatego to ona zginie, a ty będziesz musiał na to patrzeć i dalej z tym obrazem żyć! Będziesz musiał żyć z jej nieobecnością, z tym, że jej już nie ma, a ty… ty jesteś sam, zupełnie sam! Poczujesz to, co ja czułem, gdy straciłem Agnieszkę! To przez ciebie zginęła! Umarła na moich rękach! — Jego głos stał się chrapliwy, jak zwierzęce charczenie.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej czarnej kurtki. W powietrzu błysnęło ostrze noża. Zamachnął się na mnie. Wszystko to trwało ułamki sekund. Zanim ostrze dosięgło mojej szyi, poczułam na sobie ciężar ciała Dawida, który rzucił się na mnie i przewrócił mnie na ziemię, osłaniając własnym ciałem przed ciosem brata. Kryspin wbił mu nóż w tętnicę szyjną. Krew chlusnęła z rany. Zaczęłam krzyczeć i płakać, próbując zatamować krwawienie. Dawid był taki blady, miał zamknięte oczy. Zgasł z głową wtuloną w moje ramiona.

Kryspin usiadł ciężko na ziemi tuż przy zwłokach brata.

— To ty miałaś zginąć. On miał żyć i cierpieć. Ale teraz to już koniec… — powiedział to z jakimś dziwnym spokojem, rezygnacją, wyczerpaniem.

Nie uciekał. Nie reagował, kiedy wzywałam przez telefon karetkę pogotowia i policję.

Lekarze na miejscu stwierdzili, że śmierć Dawida nastąpiła natychmiast, z powodu wykrwawienia. Policja zakuła Kryspina w kajdanki i wyprowadziła z naszego domu.

Nie mogłam wstać z ziemi, straszny, głęboki szloch, nie do opanowania, wstrząsał mną całą. Dławiłam się od łez, nie mogłam się uspokoić. Lekarz podał mi zastrzyk z lekiem uspokajającym. Poproszono matkę Dagmary, by została ze mną do rana.

***

Pogrzeb, pożegnanie Dawida, codzienne stawianie znicza na jego grobie, rozpamiętywanie naszych dni, nocy, planów — to było teraz moje życie. I jeszcze coś. Było coś jeszcze gorszego. Nienawiść. Zatruwała moje życie bardziej niż nieobecność Dawida.

Całe noce myślałam z nienawiścią o Kryspinie, który jednym ciosem noża zniszczył całe moje życie: moją miłość, marzenia i sny. Dom, w którym byłam z Dawidem taka szczęśliwa, nasza sypialnia, salon z kominkiem, to były teraz miejsca, w których nie mogłam być, nie mogłam się odnaleźć, zaznać spokoju. Moja nienawiść do Kryspina była nawet silniejsza od tęsknoty za Dawidem. Co mogło mnie uleczyć?

„Nie mogę dłużej tak żyć” — myślałam. Musiałam coś zrobić, zmienić, opuścić to miejsce, wrócić w rodzinne strony. Ale czy sama zmiana miejsca może wystarczyć? Czy przyniesie ulgę? Czy nie zabiorę ze sobą w moje ukochane, piękne górskie szczyty tej nienawiści? Nie, muszę najpierw tutaj rozliczyć się z przeszłości i uwolnić od nienawiści.

Pewnej nocy po krótkim, ale głębokim śnie, obudziłam się z silną pewnością tego, co powinnam zrobić. Pojechałam do Gdańska złożyć wniosek o widzenie z Kryspinem Zagórskim.

***

Kiedy Kryspin wszedł do pokoju widzeń, uderzyło mnie to, jak bardzo jest przygarbiony. To nie był ten sam człowiek, którego kilka miesięcy wcześniej poznałam na plaży. Wtedy to był przystojny, interesujący mężczyzna, pewny siebie, z błyskiem w oku i serdecznym uśmiechem. Teraz w bladej, wychudzonej twarzy pałały tylko ciemne oczy. Był złamany. Wypalony od środka własną nienawiścią.

Usiadł naprzeciwko mnie, nie patrząc mi w oczy.

— Kryspin — głos mi drżał. — Spójrz na mnie — poprosiłam.

Spojrzał, a ja nie rozpoznałam w nich Kryspina. Jego oczy były jak pusty pokój, z którego wyniesiono wszystkie sprzęty, w którym nikt już nie mieszka, a ze ścian odchodzi tynk i spada na brudną podłogę.

— Kryspin… Chciałam tylko powiedzieć… — sama nie wiedziałam, o co mi chodziło. Chciałam powiedzieć, że mu wybaczam, żeby uwolnić się od nienawiści, ale nie potrafiłam tego powiedzieć głośno. — Kryspin… — powtórzyłam znowu jego imię. — Jak inaczej wyglądałoby życie moje, twoje i Dawida, gdybyś potrafił mu wybaczyć…

Spojrzał na mnie jeszcze raz i zwiesił głowę. Nic nie powiedział. Ja także nic więcej nie potrafiłam już dodać. Wstałam i podałam mu rękę na pożegnanie.

Wyszłam na zewnątrz. Wiatr owiewał moją rozpaloną twarz. Na policzkach poczułam słone strużki łez, a w sercu, w duszy — tak bardzo upragnioną ulgę. Teraz już wiedziałam, że mogę wyjechać. Opuścić tę nadmorską okolicę, Szary Dwór, w którym przeżyłam chwilę największego szczęścia i najgorszy dramat, i wrócić w rodzinne strony, w góry, których szczyty niknęły o świcie w liliowej mgle.

Kiedy siedziałam już w pociągu i wpatrywałam się w migające za oknem złote pola, drzewa i maleńkie, niknące w oddali domki, przeniosłam dłoń na brzuch. Dawid, ratując mnie przed śmiertelnym ciosem, ocalił nie tylko mnie, ale także nasze dziecko, którego bicie serca czułam wyraźnie tuż pod swoim.

Pogłaskałam sweter, który skrywał moje spełnione marzenie.

Przypadkowe spotkanie

Życie grozi rozstaniem, ale śmierć łączy na zawsze.

Marek Hłasko

Nie wiedziałam, czego może ode mnie chcieć mężczyzna, którego ostatnio tak często widywałam. Kiedy czekałam na przystanku autobusowym Gdynia Główna, on też tam był. I kiedy kończyłam pracę, pierwszą osobą, którą widziałam po wyjściu z Ośrodka Terapii, był on. Powiedziałabym, że nie ma w tym nic dziwnego. Czekał po prostu na ten sam autobus, jak wiele innych osób. A jednak kiedy czułam na sobie jego spojrzenie, przestawałam wierzyć, że to przypadek.

Przypadek. Czy przypadek może być powtarzalny? Przecież już z samej definicji oznacza coś jednostkowego, co się zdarzyło jeden raz, przypadkiem właśnie, i przeminęło. Pytałam więc samą siebie, skoro przypadek nie ma w sobie cech powtarzalności, to czy spotkania z tym nieznajomym są przypadkiem? Może on chce mnie poznać? Może celowo krąży wokół mnie, niedaleko, by zobaczyć mnie mimochodem, rzucić krótkie spojrzenie, może kilka słów o pogodzie?

Nie… Te spotkania są po prostu przypadkowe. Bo czego mógłby ode mnie chcieć? Jestem stara, zmęczona, schorowana, w ogóle nie czuję się kobietą. Jestem matką. Tylko i wyłącznie.

Kiedyś… jeszcze nie tak dawno… byłam szczęśliwą mężatką i jak wszyscy wokół mówili — świetną terapeutką. Prowadzę terapię zajęciową pod nazwą „Jak być szczęśliwym?”. Mogą zgłaszać się do mnie osoby nie tylko mający zły nastrój, ale także te, które chcą świadomie pracować nad swoim szczęściem, doskonalić je, pogłębiać. Jeszcze nie tak dawno miałam charyzmę i każdy to czuł na moich zajęciach. Teraz ci, którzy mnie znają, wiedzą, że gasnę, a nowi myślą, że wszystko jest w porządku. Pod starannym makijażem nie widać smutku. Usta delikatnie podkreślone czerwoną konturówką lekko się uśmiechają. Doskonałe aktorstwo. Może powinnam zostać aktorką? Właściwie terapeuta zajęciowy to też aktor. Odgrywa na zajęciach rolę guru święcie wierzącego w swoje racje i moc uzdrowienia.

Kiedy wracam do domu, zaczyna się mój drugi etat. Ten, który zawsze najbardziej kochałam, ale ostatnio brakuje mi sił. Odkąd? Co się takiego stało? Gdzie jest ta szczęśliwa mężatka, energetyczny terapeuta i radosna matka?

Od dwóch lat poszukuję swojego męża. Wyszedł jak co dzień do pracy w szkole, oddalonej od naszego miejsca zamieszkania niecałe trzydzieści kilometrów, gdzie uczył historii. Tamtego dnia nie wrócił z pracy… Minęły dwa lata. Dwa lata poszukiwań i czekania, nadziei i jej utraty, starań i zmęczenia. Coraz częściej, kiedy budzę się rano, czuję zmęczenie.

***

Kiedy wyszłam z domu, ON — ten przypadkowy mężczyzna — stał na przystanku autobusowym. Patrzył na mnie. Udawałam, że tego nie zauważyłam. W końcu spojrzałam mu prosto w oczy. Jeśli jest psychopatą czyhającym na moje życie, niech spojrzy mi prosto w oczy i niech mi to powie. Co za bzdury, kto będzie zdradzał złe zamiary? Czego ja oczekuję od ludzi?

Moje zbyt wielkie nadzieje, jakie pokładałam w ludziach, były przyczyną moich rozczarowań. Może gdybym potrafiła niczego dobrego się po nich nie spodziewać, nie bolałyby mnie aż tak moje pomyłki, branie uśmiechniętej maski za prawdziwą twarz.

W tym świecie pełnym fałszu i obojętności mój mąż był dla mnie prawdziwym, jedynym przyjacielem. Mamy trzech synów. Krzysztof ma siedemnaście lat. Jest silny, pogodny. Nigdy nie dzieli włosa na czworo, nie miewa emocjonalnych problemów, pomaga mi bardzo w codziennym życiu. Staram się go nie obarczać za bardzo, ale siłą rzeczy coraz częściej zwracam się właśnie do niego o pomoc w drobiazgach, takich jak obranie ziemniaków, i poważniejszych sprawach, jak opieka nad młodszymi braćmi.

Dawid ma dziesięć lat. Jest skomplikowany. Zadaje dużo dziwnych pytań, na które nie znam odpowiedzi. Czasem jest smutny i rozdrażniony. Nie wiem, czy to przez zniknięcie taty, czy wchodzi w wiek dojrzewania. Powinnam wiedzieć, jestem pedagogiem, terapeutą, ale wiele rzeczy wygląda inaczej niż w podręczniku, poradniku i na zajęciach.

Karol ma trzy latka. Tata by go teraz nie poznał. Pełno loków wokół wesołej buźki i wielkie niebieskie oczy. Zawsze zadowolony, szczęśliwy. Płacze? Tak, kiedy nie dostanie zabawki. Poza tym nieświadomość czyni go radosnym.

Karol odbudował nasz związek, umocnił, odmłodził. Kiedy się urodził, znowu poczuliśmy się jak młoda para. Rok później mój mąż wyszedł z domu i nie wrócił. Policja sugerowała, pytała, dociekała. „A może panią zostawił?”, „A może małżeństwo się nie układało?”. „Wie pani — mówili — czasem ludzie znikają, mają dość, zaczynają życie gdzie indziej, od nowa”. Byłam oburzona. Kochaliśmy się. Byliśmy dla siebie przyjaciółmi i… nasze dzieci, i maleńki Karolek. Jan nigdy by nas nie zostawił. A jednak.

Szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego zniknął? Szukam odpowiedzi, co się stało. I czekam. Ciągle, nawet teraz, kiedy jadę do pracy. A tu znowu ten facet. Ma brązowy płaszcz do kolan, przepasany w pasie, kapelusz. Przystojny, ale blady, ma podkrążone oczy. Wygląda jak James Bond, który ostro pił poprzedniej nocy. Muszę w końcu dowiedzieć się, czego ode mnie chce? Morderca, wariat, desperat? Moje dzieci straciły ojca. Zostałam tylko ja. Nie mogą mnie stracić. Stałam się przewrażliwiona na punkcie tego, że coś jeszcze złego może się stać.

Spojrzałam na niego jeszcze raz i odezwałam się w końcu:

— Na jaki autobus pan czeka?

— Na żaden — powiedział spokojnie.

— To po co pan tu stoi?

— Czekam na panią!

„Co za bezczelny typ” — pomyślałam. „Podrywacz zasrany. Jestem taka zmęczona, a on będzie mi głowę zawracał”. Byłam wściekła.

— Czego pan ode mnie chce?

— Chciałbym panią poznać.

— Mam czterdzieści lat, trzech synów i trzy niespłacone kredyty. No, poznał mnie już pan, coś jeszcze?

— Jak ma pani na imię? — Nie zraziła go moja obcesowa odpowiedź.

— Janka.

Po jakie licho powiedziałam mu swoje prawdziwe imię? Trzeba było nie mówić nic. A jak już nie mogłam trzymać języka za zębami, to przecież mogłam być jakąś Brygidą albo Kunegundą. Co za bezsens, żebym brnęła dalej w tę rozmowę.

— Jestem Adam.

— Super, świetne imię — zakpiłam, zerkając nerwowo na zegarek. Już powinien przyjechać autobus.

— Kawa? — zapytał znowu.

— Po kawie ręce mi się trzęsą.

— Melisa?

— Po melisie zasnę, a mam dużo pracy.

— Może piwo?

— Nie piję żadnego alkoholu. Widzi pan, nie możemy się dogadać. O, jest mój autobus.

Czy widziałam rozczarowanie w jego ciemnych oczach? Nie wiem. Były smutne i dziwne. Zamglone.

***

Piłem, bo nie mogłem z nią być. Piłem, żeby zapić myśli o niej. Była w każdym moim oddechu i każdej myśli. Nie mogłem się od niej uwolnić. Może nie chciałem. Piłem, bo byłem od niej uzależniony.

Za dwa tygodnie miałem brać ślub. Wszyscy byli już zawiadomieni, zaproszeni. Agnieszka, moja przyszła żona… od zawsze się znaliśmy, to znaczy od dzieciństwa. Nasi rodzice przyjaźnią się od lat. Kiedy mieliśmy po dwadzieścia kilka lat, zamieszkaliśmy razem. Nasi rodzice wspólnie kupili nam mieszkanie. Agnieszka była wziętą dekoratorką wnętrz, a ja właściwie nie musiałem pracować. Mój ojciec całe życie pływał. Nie poświęcił mi wiele czasu, za to po jego śmierci odziedziczyłem dwie kamienice w Gdyni Orłowie. Z wynajmu mieszkań za sam lipiec miałem tyle pieniędzy, że mogłem utrzymać się przez cały rok. Podobnie jak ojciec miałem smykałkę do interesów i dalej inwestowałem w nieruchomości. Kupowałem po zaniżonych cenach, często te wystawione do licytacji, a po niewielkim remoncie sprzedawałem za podwójną stawkę. Szybko przekonałem się, że pieniądz robi pieniądz.

Mieszkaliśmy razem przez wiele lat. Każde z nas zajmowało się swoją pracą, jednak kiedy Agnieszka obchodziła swoje trzydzieste piąte urodziny, stwierdziła nagle, że najwyższy czas na ślub. Pewnie ożeniłbym się z nią i mielibyśmy teraz jakieś dziecko, któremu kupilibyśmy laptopa na pierwszą komunię, ale poznałem Elę.

Do tej pory myślałem, że kocham Agnieszkę, ale to była tylko zażyłość, przyzwyczajenie. Między nami nie było żadnej namiętności. Dopiero, kiedy poznałem Elę, zrozumiałam, jak mocno, intensywnie, jak inaczej może być.

***

Próbowałam skupić się na napisaniu artykułu do magazynu „Moja rodzina”. Na razie miałam tylko tytuł: „Jak wychować szczęśliwe dziecko?”. Pod spodem kursywą było napisane: Porady pedagog Janiny Aleksandrowicz. Kursor na ekranie laptopa migał cały czas na pustej stronie. W końcu kiedy Karol zasnął, a starsi synowie zamknęli się w swoim pokoju, zaczęłam pisać. Parę zdań poświęciłam pozytywnym wzmocnieniom. Pochwały… tak, wszyscy ich potrzebujemy, dziecięce skrzydła potrafią bardzo urosnąć dzięki nim. Oczywiście nie można przesadzać. Tu też obowiązuje złoty środek Arystotelesa, czyli umiar. Napisałam jeszcze parę zdań i przeszłam do kwestii tego, że rodzice nie mogą skupiać się wyłącznie na podaniu posiłku i kupieniu ubrań. Niezbędna jest rozmowa.

— Mamooo, on mnie bije! — Z pokoju wypadł Dawid.

— Ten debil skasował mi zapis w minecrafcie! — odkrzyknął Krzysiek

Szarpali się w korytarzu.

— Przestańcie! Cisza! Mam pracę!

W tym momencie obudził się Karol. Strasznie płakał.

— Widzicie, co narobiliście?! Do pokoju, natychmiast, gasić światło i spać!

„Na czym to ja skończyłam?” — próbowałam zebrać myśli, kiedy Karolek ponownie usnął. „Ach, tak… rozmowa… Nie, to bez sensu”. Nic już dzisiaj nie zdołałam napisać.

Chłopcy jeszcze nie spali. Kazałam im zgasić światło. Dawid uprosił mnie jednak, byśmy pograli w monopol. Obydwaj byli sprytni. Kupili szybko najdroższe ziemie, postawili hotele, a ja musiałam ciągle brać kredyty z banku, żeby nadążyć z czynszem. Koszmar. Nawet w grze byłam bankrutem. Ale z licytacją Słonecznej Zatoki i Lunaparku śmiechu było co niemiara.

To był fajny wieczór. Nikt nie siedział z oczami wbitymi w swój komputer. Naprawdę byliśmy razem. I chyba po raz pierwszy nie myślałam o Janku… Muszę przyznać, że nie odczułam jego braku, nie przeszkadzała mi jego nieobecność. Co upływ czasu robi z ludźmi…

Tliła się jeszcze we mnie nadzieja, że go znajdę, że on wróci. Szukałam dobrego jasnowidza. Dobrego, czyli wiarygodnego. Czy taki istnieje? Na policję przestałam liczyć. Okazała się nieudolna i bezczelna w swoim irracjonalnym twierdzeniu, że często mąż porzuca rodzinę, bo ma dosyć — żony, dzieci i kredytów. Każdy ma czasem dosyć, ale po to jest rodzina, żeby dać radę, żeby nie zniknąć bez śladu. Rodzina jest kotwicą, dzięki której człowiek nie dryfuje po morzu i nie rozbija swojej łódki o lodowe góry.

***

Elżbieta. Ela. Elżunia. Mogłem powtarzać jej imię w myślach w nieskończoność. Pieścić się jej imieniem. Elżbieta. Ela. Elżunia. Moja El…

Jak się poznaliśmy? Kupiłem kamienicę na licytacji. Dowiedziałem się, że na parterze mieszka kobieta z dwójką dzieci, która nie ma się dokąd wyprowadzić. Musiałem jej wskazać mieszkanie zastępcze. Wynająłem niewielkie, dwupokojowe mieszkanie na obrzeżach Gdyni, żeby było taniej i poszedłem do tej kobiety, żeby podać jej adres, przekazać klucze i poinformować o terminie wyprowadzki. Płakała, ale nie tak ostentacyjnie. Próbowała się trzymać. Ukradkiem ocierała twarz.

— Pomogę pani, proszę się nie martwić — powiedziałem, żeby ją uspokoić. — Jak pani na imię?

— Elżbieta.

Objąłem ją, a ona położyła głowę na moim ramieniu.

***

Stałem się jej tragarzem, hydraulikiem, kierowcą, powiernikiem, kochankiem. Byłem na każde jej skinienie, każdy gest, każdy telefon. Dzwoniła, mówiła, że mnie potrzebuje. Od razu mówiłem Agnieszce, że muszę wyjść. Wsiadałem do samochodu i z piskiem opon ruszałem w kierunku jej mieszkania.

Ślub z Agnieszką został odwołany. Wyprowadziła się ode mnie po takich wrzaskach, na jakie nie myślałem, że ją stać. Postrzegałem ją jako zimną rybę, zwłaszcza w łóżku, a okazało się, że ma jednak trochę temperamentu.

Zaproponowałem Eli, żeby przeprowadziła się do mnie z dziewczynkami. Od razu się zgodziła. Ale czas płynął, a jej nie było. Zwlekała, przekładała, umawiała się ze mną i odwoływała przyjazd. Nie wiedziałem, co się dzieje. Pojechałem do niej. Nikt nie otworzył mi drzwi, chociaż słyszałem w środku głosy. Po chwili, kiedy szedłem w kierunku samochodu, dogoniła mnie. Była bardzo blada i zdenerwowana. Drżały jej ręce i głos.

— Adam, posłuchaj… — zaczęła niepewnie. Patrzyłem na nią i czekałem, co powie. — Adam… wrócił do mnie mój mąż… Ja nie jestem gotowa, żeby teraz odejść…

— Przecież ten skurwiel was zostawił!

— Tak, ale teraz chce to naprawić.

— A ty?! Też tego chcesz? — Spojrzałem na nią. Nic nie mówiła. Odpowiedź miała wypisaną na twarzy.

Kiwnęła potakująco głową.

— Przepraszam — wyszeptała. Odwróciła się ode mnie i pobiegła do mieszkania.

Stałem przez chwilę pod blokiem. Nie mogłem ruszyć się z miejsca. W końcu wsiadłem do swojego czarnego BMW i ruszyłem z piskiem opon. Po drodze kupiłem dwa litry wódki i coca-colę. W połowie drugiej butelki urwał mi się film. Przestało boleć. Znalazłem lekarstwo na ból. Chciałem zapić pamięć, wspomnienia, jej twarz, jej imię. Zapić swoje życie. Swoje życie bez niej.

***

— Witam, moi drodzy. Na dzisiejszych zajęciach będziemy trenować wdzięczność. Wdzięczność to jedno z podstawowych źródeł naszego dobrego samopoczucia, naszego wewnętrznego szczęścia.

Już widziałam wątpiące twarze moich podopiecznych. Może gdybym mówiła z większą wiarą, z większym entuzjazmem, nie patrzyliby na mnie z takim politowaniem. Jednak odkąd zniknął mój mąż, naprawdę trudno było mi wygłaszać te wszystkie słodkie recepty na życie. Te lekarstwa działały, owszem, wierzyłam w nie i czułam ich działanie, kiedy w moim życiu dobrze się układało, ale kiedy coś się kruszy, słowa nie zawsze działają. To tylko słowa. A może nie tylko? Może aż słowa? Kiedy myślałam o tym, że moje dzieci są zdrowe, czułam wdzięczność do Boga, losu i rzeczywiście czułam się lepiej.

— Codziennie zmagam się z bólem. Mam zapalenie stawów. Wdzięczność?! Za co? Za ból? Niekończący się ból?

— Mój ojciec pił i lał mnie pasem przez całe dzieciństwo, mam być mu wdzięczny?

— Szef mnie traktuje jak szmatę, mam być wdzięczna za to, że mam pracę?

Ręce mi opadły, kiedy tak słuchałam tych wszystkich odpowiedzi na mój monolog. Postanowiłam im udowodnić, że każdy, absolutnie każdy, może w swoim życiu dostrzec jakiś jasny obszar, drobiazg i być za to wdzięcznym. Kazałam im wyciągnąć kartki, napisać na nich jedną rzecz, za którą mogliby być wdzięczni i wrzucić je do kapelusza. Pod koniec zajęć odczytałam wszystkie te wyszarpane z duszy myśli. Każdy coś znalazł. Byli wdzięczni za zdrowe dzieci, za własne zdrowie, za to, że znaleźli pracę, a nawet za to, że ją stracili, bo dzięki temu znaleźli lepsze zajęcie, za szum morza, ciepły poranek, zapach kawy, smak truskawek z cukrem, za to, że jest przy nich ktoś, kto ich kocha…

Ta ostatnia myśl wprawiła mnie w smutek. Jestem wdzięczna za dzieci, ale nie mogą one zastąpić dorosłej osoby, partnera, kochanka, męża, który pośmieje się z tobą, pójdzie na wieczorny spacer, przytuli, pocałuje, podzieli się z tobą obowiązkami, na którego zawsze możesz liczyć, wiesz, że wróci i po prostu będzie z tobą.

Uf, cieszyłam się, że to koniec zajęć na dzisiaj. Wyszłam z budynku i ruszyłam w kierunku przystanku autobusowego. Wzrokiem szukałam mojego przypadkowego nieznajomego. Przyzwyczaiłam się już do jego cichej obecności. Adam. Nawet zapamiętałam jego imię.

***

Usiłowałem normalnie funkcjonować, ale wystarczyło, że przyszedł wieczór. Te najnieszczęśliwsze godziny w moim życiu. Kiedy tylko zapadała ciemność, zaczynała ciążyć mi samotność. Wracały wspomnienia. Wyciągałem wtedy wódkę; robiłem sobie drinka z wodą i cytryną. Po czwartym nie dodawałem już wody ani cytryny, i zaczynałem wysyłać SMS-y do Elżbiety. Zaczynało się łagodnie: „Jesteś moja. Zawsze będziesz moja. Nie uwolnisz się ode mnie, bo cię wybrałem. Nie zostawię cię, nigdy cię nie opuszczę”. Potem zaczynało się żebranie: „Zostaw go, wróć do mnie. Pamiętasz, jaka byłaś zawsze wilgotna, kiedy zanurzałem w Tobie swoje palce? Nie będziesz miała z nikim takiej rozkoszy. Tylko ja ci ją mogę dać. Będę na Ciebie czekał…”. Aż w końcu przychodziły gniew, nienawiść: „Ty suko, byłem ci potrzebny do noszenia mebli, dawania pieniędzy na życie! Wtedy byłaś, a teraz wyrzuciłaś mnie na śmietnik jak niepotrzebny, pusty portfel!”.

Ona milczała. Nie odpowiadała na moje SMS-y. W końcu odkryłem, że wysyłam je w próżnię, donikąd. Ela, moja El, zmieniła numer telefonu. Byłem jej kochankiem, kim się teraz stałem? Wariatem, którego dręczy obsesja. Człowiekiem, który ją napastuje?

Zachorowałem na nią. Myślałem, że nigdy się już nie uwolnię od tej miłosnej obsesji. A jednak przyszło wyzwolenie. Nieoczekiwanie szybko i nie takie, jakiego chciałem.

Kiedy przestałem o niej myśleć? Po wypadku samochodowym. Prowadziłem po pijaku, straciłem panowanie nad kółkiem. Uderzyłem w drzewo. Samochód nadawał się tylko do kasacji. Cudem ocalałem.

***

.

Przedtem potrafiłem rozmawiać z tobą w myślach. Szeptać, poruszać wargami, nawet w tłumie, sklepie, na parkingu. Czy wierzyłem, że siłą myśli sprowadzę cię do siebie? Chciałaś, żebym stał się przeszłością, żebym ci już nie przeszkadzał. Ale nie da się wyrzucić kogoś tak szybko ze swojego życia, jeśli się przedtem przywiązało go do siebie nitkami uczucia.

Czułem się wykorzystany. Kiedy byłaś sama, byłem ci potrzebny. Do przeprowadzki, do kupowania jedzenia, do wożenia po restauracjach, do naprawiania, przenoszenia, pomagania… A kiedy wrócił twój mąż, ten, który niby cię skrzywdził, porzucił… ja przestałem być potrzebny. Wyrzuciłaś mnie na śmietnik jak niepotrzebną rzecz! Torturowałem się takimi myślami i piłem coraz więcej, żeby nie czuć bólu i o tobie zapomnieć. Jednak im więcej czasu upływało, tym bardziej tęskniłem. Obsesja wracała w samotne noce, pełne zimnych gwiazd na czarnym nieboskłonie.

Myślisz, że jesteś poza moim zasięgiem, ale ja czułem tak mocno twoją obecność… Byłaś ciągle ze mną, mimo wszystko. Chodziłem po twoich snach, snułem się wieczorami pod oknami twoich źrenic. Wyobrażałem sobie ciebie nieustannie. Byłem pewien, że po przebudzeniu będziesz myśleć o mnie.

Po tamtym wypadku, przestało mi zależeć. Skończyło się, wypaliło, zgasło, przeminęło. Nie obchodziło mnie już, czy o mnie myślisz, czy nie. Zrozumiałem, że to nie miłość. Byłaś tylko obsesją. Niszczącą mnie chorobą, która się skończyła.

Z wypadku wyszedłem bez szwanku, przynajmniej fizycznie… Przestałem pić. Nigdy więcej nie sięgnę po kieliszek. Nie po tym, co przeżyłem… A kiedy zobaczyłem tamtą kobietę, wiedziałem już, że będę miał dla kogo żyć. Ty zostałaś za czarną kurtyną przeszłości. Ona była moim jutrem, moim jasnym, pełnym słońca jutrem. Janka…

***

— Janka!

Zadrżałam, słysząc swoje imię za plecami. Właśnie odprowadziłam Karola do przeszkola i szłam w kierunku poradni psychologicznej. Za godzinę miałam rozpocząć terapię grupową.

„Janka” — tak łagodnie wołał na mnie tylko mój mąż. „Czy nie byliśmy dla siebie stworzeni, Janka?” — szeptał do mnie z czułością, a ja odwzajemniałam mu się, zanurzając ręce w jego włosach tuż nad karkiem i powtarzając: „Janku”. Ale teraz… owszem, coś ciepłego było w tym wołaniu, ale to przecież nie mógł być on. Jan miał gruby głos, lekko zachrypnięty po dwudziestu latach pracy w szkole. A ta „Janka” brzmiała nisko, aksamitnie, głęboko, bez śladu chropowatości.

Odwróciłam się. Serce zabiło mi mocniej. Dlaczego? Przecież podejrzewałam, że to będzie on. Adam. Znajomi z pracy zwracali się do mnie sucho i poważnie: „Janina” albo „pani Janino”. Koleżanki? Przyjaciółki? Nie miałam takich. Zostały gdzieś w latach szkolnych, na studiach, potem czas dzieliłam już tylko pomiędzy dom i pracę i było mi z tym bardzo dobrze. Męczyły mnie plotki, pusta gadanina, rozmowy o butach, sukienkach, perfumach, gotowaniu. To nie dla mnie. Aż do teraz. Czy nie chciałam porozmawiać o niczym, pośmiać się w towarzystwie jakiejś przyjaciółki? Tak, coraz częściej pragnęłam takiego odprężenia. Ale obok mnie był tylko Adam. Znowu Adam. Odwróciłam się dopiero po dłuższej chwili:

— Witam. A kiedy to przeszliśmy na „ty”? Nie przypominam sobie… — przywitałam go oschle, ale gdzieś głęboko w moim umyśle budziła się radość, dawno zapomniana. Trudno było mi się przyznać samej przed sobą, że lubię te nasze spotkania na ulicy, dziecinną wymianę zdań, które niewiele znaczyły, ale wnosiły w moją codzienność odrobinę lekkiego odprężenia, nieznacznie widoczny przesmyk uśmiechu.

— Daj spokój, tyle razy już się mijaliśmy na przystankach, w autobusach i te wszystkie przelotne rozmowy — to zobowiązuje do opuszczenia słowa „pani” — odparł z uśmiechem.

— Właśnie przelotne rozmowy, one do niczego nie zobowiązują.

— Co robisz wieczorem? — zapytał, jakby w ogóle mnie nie słuchał

— Kolację dzieciom!

— Mogę ci pomóc. Ładnie kroję pomidory.

„Co za bezczelny typ” — pomyślałam.

— Muszę już iść. — Teraz z kolei ja udawałam, że nie słyszę, co mówi do mnie ten dziwny, nachalny człowiek.

— Może spotkamy się na kawie w sobotę?

— Muszę pojechać do Sztumu — przyznałam szczerze.

— Po co? — zdziwił się. — Przecież tam nic nie ma.

— Jest. Jasnowidz — odparłam

— Mogę cię zawieźć — zaproponował błyskawicznie.

Chciałam odmówić. Powiedzieć, że dam sobie radę, że nie potrzebuję jego pomocy, ale kiedy pomyślałam o odwiezieniu rano Krzyśka, Dawida i Karola do mamy na Oksywie, a potem jechaniu z powrotem na dworzec główny w Gdyni i czekaniu w jesiennym deszczu na autobus do Sztumu…

— Dobrze. Bądź o ósmej rano przy Staromiejskiej 12. Odwieziemy moich chłopców do babci, a potem możemy jechać do Sztumu.

Widziałam, jak w komórce zapisuje adres. Słabą ma widać pamięć. Czy ja upadłam na głowę? Nie znam tego człowieka. Może jest seryjnym mordercą i zginiemy wszyscy po drodze? Znikniemy nagle i nieoczekiwanie jak Jan i nikt nie będzie nas szukał, bo policja powie, że to pewnie był nasz wybór tak zniknąć, że chcieliśmy po prostu zacząć życie od nowa i pewnie mieszkamy w luksusach w Londynie albo Sztokholmie. Z drugiej strony czułam ulgę na myśl, że ktoś tam ze mną pojedzie, pomoże mi odnaleźć tego jasnowidza, który był dla mnie ostatnią nadzieją na odnalezienie męża.

Pochłonięta myślami, nawet nie wiem, kiedy dotarłam do pracy. Przed drzwiami już siedzieli moi podopieczni.

— Dzień dobry, pani Janino.

— Witam, zapraszam państwa do środka.

Otworzyłam drzwi niewielkiej salki. Wszyscy usiedli w kółku na drewnianych krzesłach i zaczęło się przedstawienie.

— Czy optymizmu można się nauczyć?

Wszyscy zaprzeczyli. Byli święcie przekonani, że to cecha wrodzona, a niektórzy twierdzili, że zależy on wyłącznie od czynników zewnętrznych. Kiedy się układa, człowiek jest optymistą, a kiedy nie — pesymistą. Zaprzeczyłam, że tak nie jest.

— Można się nauczyć tej cechy i dzięki niej osiągnąć szczęście. Wystarczy pozytywne myślenie o sobie, ludziach i o przyszłości. Popełniliśmy błąd, zrobiliśmy coś złego. Nie roztrząsajmy tego w nieskończoność. Wybaczmy sobie. Musimy wybaczać innym, bez tego nie osiągniemy szczęścia, ale musimy umieć też być trochę pobłażliwymi dla siebie samych. Przestańmy się chłostać za wszystkie niepowodzenia. Samobiczowanie to samobójstwo rozłożone na raty. Wystarczy przestać upatrywać przyczyn porażek i niepowodzeń we własnych cechach, a dostrzec udział okoliczności zewnętrznych — powiedziałam, po czym rozdałam wszystkim kartki, na których mieli wypisać swoje porażki, a pod spodem, pod napisem: „przyczyna”, wpisać jakąś okoliczność zewnętrzną.

Każdy chętnie zrzucał z siebie ciężar winy. Po zajęciach wszyscy mieli dobre humory. „Ciekawe na jak długo?” — pomyślałam szyderczo, kiedy żegnałam się z nimi do następnych zajęć.

Wieczorem po przejściu serii kłopotliwych pytań, którymi zarzucił mnie mój najstarszy syn Krzysztof („A co to za facet będzie nas wiózł do babci, a ciebie, mamo, później do Sztumu?”, „Skąd go znasz?”, „Kim jest?”), kiedy chłopcy poszli spać, usiadłam przed laptopem z zamiarem dokończenia kolejnego artykułu „Jak być szczęśliwym?”.

Nalałam sobie duży (bardzo duży) kieliszek wina i zaczęłam pisać: Unikaj alkoholu. Nie jest on dobrym doradcą, a jeśli poprawia humor, to tylko na chwilę, po czym przychodzi pogorszenie nastroju…

Spojrzałam na pusty kieliszek i wlałam jeszcze odrobinę cierpkiej Kadarki.

Lepiej zbędne procenty, które tylko osłabiają nasz organizm, zastąpić ulubionym owocem, czekoladą. Tylko w zdrowym ciele może mieszkać zdrowy duch. Po ulubionym deserze nie zapomnij o regularnym ruchu na świeżym powietrzu. Może to być przejażdżka na rowerze zieloną alejką albo zwykły spacer po parku czy lesie. Nic tak nie leczy zmartwień, jak szum wiatru i widok kołyszących się w górze wierzchołków drzew.

Boże, czy ktoś w to uwierzy? Ja kiedyś wierzyłam, ale odkąd nie ma przy mnie Jana, odkryłam, że to nie działa!

Napisałam jeszcze parę ładnych zdań i położyłam się spać. Myślałam już o jutrzejszej wyprawie do Sztumu.

***

W torbie miałam flanelową koszulę Jana. Tę w niebieską kratę. Moją ulubioną. I jego też. Kojarzyła mu się z odpoczynkiem. Zawsze ubierał ją w soboty, kiedy miał wolny dzień od pracy w szkole. Najbardziej lubiłam się do niego przytulać, kiedy miał ją na sobie. Kiedy rozmawiałam przez telefon z Kasjanem Prądzyńskim, znanym jasnowidzem, powiedział mi, że powinnam przywieźć na spotkanie jakąś rzecz, która należała do zaginionego. Najlepiej coś osobistego, ulubionego, może być fragment ubrania. Wybrałam więc tę koszulę. Miałam wrażenie, że pachnie nim. A przecież to niemożliwe. Minęły dwa lata…

Adam był punktualny. My, oczywiście, spóźnieni. Krzysiek miał kłopot z otworzeniem oczu, Dawid godzinę szukał koszuli, a Karol wylał na siebie herbatę. Na szczęście nie była gorąca. A ja sama z trudem szykowałam śniadanie.

— Jajecznica ci się przypaliła, mamo — narzekał Krzysiek.

— Mogłeś sam usmażyć — ucięłam krótko.

— Rzeczywiście, następnym razem JA będę musiał to zrobić. — Krzysztof nie wiedział nigdy, kiedy skończyć.

— Ubierz się lepiej! — Byłam już zła, że wypomina mi tę drobnostkę.

Trzeba było położyć się wcześniej spać, no i jednak bez tych kieliszków wina. Na ilu się w końcu skończyło? Miał być jeden. Były trzy. Hipokrytka! No, ale wybaczam sobie. Wybaczam, usprawiedliwiam, zapominam, bo chcę być przecież szczęśliwa, tak jak wszyscy moi podopieczni.

***

Radosne powitanie u mojej mamy. Dawno nie widziała wnuków. Ucieszyła się, że spędzą u niej weekend. Postanowiłam, że zostaną do niedzieli, a ja w sobotni wieczór i część niedzieli dokończę serię artykułów do magazynu „Rodzina”. Karol trzymał mnie za szyję i żegnał się trzy razy. Potem siedem razy wracałam, bo nie skończył robić pa, pa… W końcu zbiegłam na dół. Wsiadłam do samochodu Adama.

Jedziemy. Adam ciągle coś mówił, o coś pytał, ale ja nie byłam w stanie go słuchać. Wyobrażałam już sobie moją rozmowę z Kasjanem Prądzyńskim. Ja wyjmę koszulę, tę w niebieską kratę, pachnącą Janem, a on dotknie tylko jej brzegu i powie mi: „Pani mąż żyje… Jest tu i tu…”. A ja pojadę w to miejsce, odnajdę go i wrócimy razem do domu. Będzie pięknie jak kiedyś. Będzie nosił Karola na barana. Krzyś zacznie się uczyć, bo tata go przekona, że warto, a Dawid stanie się grzeczny i miły.

Oparłam głowę o zagłówek fotela. Nie wiem nawet, kiedy zapadłam w sen. Głęboki, krzepiący, bez obrazów.

***

Kiedy jechaliśmy do Sztumu, Janka była jakaś odległa, nieobecna. Pytałem ją o dzieci, o pracę, o nią, o jej męża. Odpowiadała zdawkowo i niechętnie. Nie zrażając się jednak i zadając dużo pytań, dowiedziałem się w końcu, że jej mąż blisko dwa lata temu wyszedł jak co dnia do pracy i zniknął, zaginął, dotąd nie wrócił do domu.

Był nauczycielem historii w szkole podstawowej w niedużej wiosce oddalonej od Gdyni o trzydzieści kilometrów. Do pracy jeździł autobusem. Wolał dojazdy i miłą atmosferę niewielkiej szkoły, a przede wszystkim lubił dzieci, które uczył. Kochał Jankę i ich trzech synów, a praca była dla niego nie tylko źródłem dochodów, ale również pasją. Jednym słowem, Janka przez krótką chwilę ożywiła sielski obrazek, rodzinną idyllę, która nagle, nie wiedzieć czemu, rozpadła się jak domek z kart. Poszukiwania policji nie przyniosły żadnych rezultatów, dlatego jej ostatnią nadzieją, jest spotkanie z jasnowidzem Kasjanem.

Widziałem, że jest zmęczona swoją opowieścią. Oparła skroń o zagłówek fotela i zasnęła. Mogłem się jej spokojnie przyjrzeć z bliska. Była bardzo piękna. Niskie jasne czoło ozdabiały ciemne pukle gęstych włosów. Pod czarnymi łukami brwi spokojnie jaśniały migdały oczu ocienione długimi rzęsami. Prosty, wąski nos, wyraziste kości policzkowe, jasnoczerwone usta wycięte zmysłowo. Wszystko wydawało mi się doskonałe, posągowe, a jednocześnie przepełnione jakimś łagodnym światłem, czułością, spokojem, lekkim, ledwie zauważalnym smutkiem. Nie miała żadnych zmarszczek, może poza dwiema liniami biegnącymi wzdłuż ust, a przecież była chyba starsza ode mnie.

Oderwałem wzrok i patrzyłem znowu na drogę. Słyszałem jej miarowy, głęboki oddech. Czułem zapach jej włosów. Wydawało mi się, że pachną rumiankiem i cytryną. Nawet nie patrząc na nią, czułem ją. Już dawno nie byłem tak spokojny, tak pewny, że jestem we właściwym miejscu, o właściwym czasie, że jest tak, jak powinno być. Już dawno nie byłem tak szczęśliwy.

***

W Sztumie długo szukaliśmy domu słynnego Kasjana. Na horyzoncie nie było nikogo, kto mógłby nam wskazać prawidłowy kierunek. Padał deszcz. Wiał zimy wiatr. Typowa, listopadowa pogoda, nikt, jeśli nie musiał, nie wychodził z domu. W końcu w szarudze zamajaczyła postać jakiejś kobiety. Podbiegłem do niej i zapytałem o dom jasnowidza. Wskazała nam kierunek i powiedziała, jak tam dojechać.

Jego dom stał już właściwie poza Sztumem, na całkowitym odludziu, w otoczeniu pól. Czułem, że to pewnie jakiś szarlatan, który niewiele ma do powiedzenia, za to chętnie wystawia rachunek za wizytę, jednak w najgorszych snach nie przewidziałbym zachowania Janki po wyjściu od niego. Poszła tam sama. Tak chciała. Uszanowałem to. Nie nalegałem. Jednak kiedy stamtąd wyszła, żałowałem, że nie poszedłem razem z nią. Płakała w głos. Kiedy próbowałem ją uspokoić, w ogóle nie reagowała. W końcu, kiedy trochę się uspokoiła, stwierdziła, że to nie łzy, tylko deszcz. Czy miała mnie za idiotę? Pewnie tak. Mniejsza z tym.

— Co się stało? Co on ci nagadał?

— Nic.

— Jak to nic?

— Dotknął koszuli Janka… zamknął oczy… i powiedział, że nic nie widzi… nie czuje…, a skoro tak, to on… to on… nie żyje.

Znowu zaczęła płakać. Milczałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co zrobić. Nad nami zaczęło grzmieć i jeszcze większe strugi deszczu zaczęły lać się z nieba. Obydwoje byliśmy przemoknięci.

— Biegnijmy do samochodu!

Ale Janka szła powoli, jakby nie padało, jakby nic nie miało znaczenia, jakby świat się skończył, a ona nic nie czuła, nawet tego deszczu, który zacinał i siekł nas bezlitośnie po twarzach, ramionach, plecach.

Chwyciłem ją za rękę i zmusiłem do biegu. Przed nami w szarej zasłonie deszczu zamajaczył opuszczony, drewniany barak, który kiedyś mógł służyć jako warsztat pracy jakiemuś stolarzowi. Na podłodze walały się odpadki drewna, a deszcz wzmagał ich intensywny zapach.

— Przytul się do mnie — poprosiłem. — Będzie ci cieplej. I zdejmij ten płaszcz, jest cały mokry.

Ja też zdjąłem skórzaną kurtkę, która ociekała wodą. Sweter miałem całkiem suchy i Janka przytuliła się do niego. Właśnie bardziej do swetra niż do mnie. Takie odniosłem wrażenie. Chciałem, żeby było inaczej, odwrotnie. I czułem, że to dobry moment, żeby to zmienić…

Zanurzyłem ręce w jej włosach. Palcami kreśliłem półkola na jej skórze. Zbiegłem w dół szyi i niżej, coraz niżej, aż do piersi. Rozpiąłem jej bluzkę. Spieszyłem się. Czułem, że nie mogę dać jej chwili na wahanie. Miała napięte mięśnie. Wiedziałem więc, że nie jest gotowa, zdecydowana, że nie wie jeszcze, czy na pewno tego chce. Nie chciałem dać jej czasu na myślenie. Wtargnąłem językiem w jej usta. Poczułem wyraźnie, jak mięśnie tracą napięcie, stają się wiotkie. Zaczęła lgnąć do mnie, wtapiać się całą sobą w moje ciało. Zbiegłem ustami w dół, do piersi. Tak długo pieściłem językiem jej sutki, dopóki nie stwardniały jak różowe kamienie. Byłem coraz niżej. Wiedziałem, że teraz żadne z nas się nie wycofa i że obydwoje tego chcemy. „Janka…” — wyszeptałem, a ona powiedziała moje imię. Ukląkłem przed nią i zanurzyłem głowę miedzy jej uda. Jęknęła. Była wilgotna, gorąca, czułem jej pulsujące tętno, które zdawało się odbijać echem w jej najintymniejszym zagłębieniu. Przerwałem na chwilę, sięgnąłem prawą ręką po swoją kurtkę i rozpostarłem ją na podłodze.

— Połóż się tu… — powiedziałem, ledwo panując nad drżeniem głosu, a ona zgodziła się bez słowa.

Znowu przed nią uklęknąłem. Przygotowałem ją językiem do swojego wejścia, a kiedy byłem już w niej, poddała się całkowicie mojej sile, rytmowi, który jej narzuciłem, oddała mi każdy centymetr swojego ciała i byłem tego pewien — także wszystkie myśli, całą duszę.

Długo potem ją tuliłem, aż zamknęła oczy i usłyszałem jej spokojny oddech.

***

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 60.75