E-book
11.76
drukowana A5
31.14
KNAJPA u MECENASA

Bezpłatny fragment - KNAJPA u MECENASA

kryminałki


Objętość:
102 str.
ISBN:
978-83-8104-588-9
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 31.14

Występujące osoby

Właściciel knajpy: dr prawa, Mec. Jerzy K. — prawnik z rozsądku i potrzeby czasów, informatyk z potrzeb rynku, muzyk z zamiłowania.

Ochrona lokalu: ·Zenon G.

— były sierżant, komandos, ochroniarz transportów bankowych SOP — BANK, wyrok 5 lat, —

3 lata odsiedział za niewinność.

1 Kelner: ··Antoni P.

— były por. komandos, włamywacz recydywista — wyrok 2 lata — odsiedział

Starszy kelner: Zygi R.

— od 20 lat pracuje w zawodzie, o dziwo niekarany.

Barmanka: Natalka P.

— słodka idiotka, dziewczyna „Felczera”.

Starszy kasjer: mgr ekonomi Jerzy D.

— były księgowy, defraudant, świadek koronny w sprawie przerzutu narkotyków, wyrok

12 lat — z czego odsiedział tylko cztery.


Starszy kucharz: Leon Z.

— pseudo –„Rzeźnik”, wyrok dożywocie za zabicie. Po apelacji uniewinniony z braku nie (dostatecznych) dowodów. Z wdzięczności pracuje u Mecenasa.

Palacz: mgr chemi, Pan Józio.

— zawodowy pirotechnik, preparował ładunki dla? — Wyrok 5 lat, odsiedział trzy — nie wrócił po przepustce ( o czym nie wie Mecenas ), poszukiwany przez policję. Mieszka w piwnicy pod knajpą gdzie ma swój pokoik

Juliusz K. mgr psychologii” Gruby”

— biznesmen, sutener, salon masażu, czyli burdel. Wiele niewyjaśnionych spraw na sumieniu, jeszcze niekarany, lecz wkrótce.


Zespół muzyczny „Za kratą”

Perkusja: Jerzy T. — „Łapa”, były bokser, niekarany

Trąbka: Karolek W. — „Lewarek“ kierowca, karany

Akordeon: Stefan H. — „Hak“, karany

Skrzypce: — Mecenas we własnej osobie, niekarany, lecz wkrótce

Saksofon: Bogdan B. — „Batek” jedyny muzyk z ukończonym konserwatorium

Fortepian: Grzegorz N. — „Lechu” niekarany. Ukończył szkołę muzyczną


Stali bywalcy

Biznesmen: mgr. inż. Tadzio P. — pochówki i coś więcej

Zaprzyjaźniony ksiądz; Marcin K. — kapelan więzienny

Jarek Robak: — komputerowy hacker

Rafał Kleszcz: — policjant na wcześniejszej emeryturze

Czesław Felczer: — niedoszły lekarz weterynarii

Panna Natalka: — narzeczona „Łapy”

Studenci + wolne zawody

Epizod pierwszy

Zenek G.

Dzień był słotny, bardziej podobny do wczesnej jesieni, aniżeli lata. Komunikaty meteo zapowiadały w dzień słońce oraz ciepły wieczór. Ciepły to on był, lecz lało jak z cebra. Miasto zrobiło się szarobure, nijakie i pomimo, że przystrojone kolorowymi reklamami i ulicznymi światłami, rozmazało się w szarości. Ulicami snuły się różnokolorowe parasole, wyglądające, jak ociekające wodą meduzy, niesione nad głowami spieszących donikąd ludzi. Było parno i wiatru na lekarstwo. Zanosiło się na oczekiwaną od dawna burzę. Miasto w dzień kolorowe, pełne słońca i kwiatów, cieszyło oczy, tętniło życiem, szerokimi ulicami przewalały się kolorowe tłumy. Po szynach, dudniły, oblepione reklamami, tramwaje pędząc wykoślawionymi torami na Młynek i Wiatraki. Nad rzekę zwężoną stromymi brzegami, płynącą za ostatnimi domami miasta, wyginając się jak w kontredansie, raz w lewo raz w prawo, odchodząc zakolem w stronę niedalekich rachitycznych lasów. Gorąc zamieniała rzekę w śmierdzący, zastałą rzęsą i mułem, płytki, bagnisty strumyk. Przy wschodnich wiatrach niosło w stronę miasta smrodem bagniska, co było wiadomym znakiem, że z prywatnych domów rozsiadłych wzdłuż rzeki, opróżniano szamba. Normalka i codzienność. Ludzie przyzwyczaili się do smrodu, nikt nie składał skarg na wszechobecny fetor, miejski inspektor sanepidu, omijał osiedle wielkim łukiem, byle sobie nie napytać biedy, czyli pracy.


Wielkie drzwi, „oszklone” grubym, czarnym plexi, zdobiła solidna krata gięta w kwiaty, zawijasy i esy floresy, Wykuł ją mistrz artystycznego kowalstwa, wiecznie umorusany sadzą, pan Witek, o którym złośliwi twierdzili, że przed spaniem, żona skrobie go nożem do czysta, jak rybę bez łuski. Może była w tej złośliwości odrobina prawdy, gdyż rano stawał przy kowadle wypucowany do czysta. Krata była prezentem i podziękowaniem za „drobną przysługę” załatwioną przez mecenasa. Wielkie przyciemnione szyby chroniły przed wzrokiem ciekawskich. Nad drzwiami, solidny szyld, żadna deska, czy kawał blachy, lecz ciężka, mosiężna płyta przykuta do ściany czterema mosiężnymi ćwiekami. Wyryty napis był widoczny z daleka, nawet nocą: „U Mecenasa”.


Lokal, wielu nazywało go z angielska, pubem, lub bardziej swojsko, knajpą, zapraszała „od — do” rezerwując południowe godziny dla stałych bywalców, chcących spokojnie skonsumować obiad, do którego piwo było gratis. Kaprys szefa będącego abstynentem, co wielu miało mu za złe.

— Jak można bez wódy robić interesy?

— Albo prowadzić knajpę?

— W ogóle normalnie funkcjonować — dodawali ze szczyptą ironii niektórzy ze stałych

spoufalonych z Mecenasem bywalców


Wieczorami stoliki obsiadała młodzież, przy których, kwitł w najlepsze, wymienny handel haszem i amfą. Kolorowe płatki LSD wyglądały jak malowanki i „szły” jak jasne piwo tylko intensywniej kołysało we łbie. Dawki dla studentów. Pakowali. Łby chwiały się na chudych szyjach, jak puste, szklane kule. Ponoć malowanki pomagały wysokim lotem przelecieć egzaminy. Pili piwo i czarną podwójną kawę — tylko bez cukru pani Natalko, — skąpo ubrane dziewczyny popisywały się swoimi, często, wątpliwymi wdziękami.


Lokal był obszerny, urządzony skromnie, lecz gustownie i można powiedzieć nowocześnie. Na półkach żadnych bibelotów, pustych butelek po piwie, ciężkich zasłon, na których osiadałaby pajęczyna i kurz. W zamian było jasno, czysto i przestronnie. Wzdłuż dłuższej ze ścian, kilka miejsc do których przylgnęła nazwa slipingów albo pulmanów, przegrodzonych płytami z czarnej pleksi, ozdobionymi alegorycznymi motywami kwiatów i roślin. W lokalu pełno pachnących, kwitnących przez cały rok, świeżych kwiatów oraz ozdobnych drzewek. Kiedyś Tadeusz wpadł na pomysł, żeby kolorowe motywy w slipingach, zastąpić złotymi arabeskami.

Wyglądałoby bogato. A tak, co? Wielu pomyśli, że mecenas bida. — tłumaczył Tadzio. Gadał i gadał.

— Tadzio, ty mi z mojej knajpy nie zrobisz pogrzebowego zakładu — irytował się Mecenas, wykorzystując chwilę przerwy w przydługawym monologu.


Tadeusz P., któremu kłaniało się pół miasta, potentat pogrzebowy, właściciel fabryki trumien, nowoczesnego domu pogrzebowego oraz krematorium na komunalnym cmentarzu, właściciel kilkunastu porozrzucanych w mieście działek budowlanych, olbrzymiego, zarybionego jeziora niedaleko Wałcza i kilku hektarów lasu. Druga połowa się bała, chociaż nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. A pochówki normalna rzecz. Tadzio był wielkim umięśnionym mężczyzną, dla którego krawiec musiał szyć marynarki na miarę, lecz na tyle luźne, ażeby mogły zatuszować to i owo, oraz nie uwydatniać noszonego na szelkach rewolweru.

W młodości podnosił ciężary, najpierw w którymś z wojskowych klubów — domyślano się, że w Bydgoskiej Zawiszy, ponieważ nikomu prawdy nie powiedział — później trenował w piwnicy własnego wielkiego domu „Na skarpie”, gdzie urządził siłownię, której mógłby mu pozazdrościć niejeden klub. Tadeusz samym wyglądem budził respekt, ale jego wielka, zawsze uśmiechnięta pucołowata gęba, przeczyła reszcie. Pozory i kamuflaż, ponieważ potrafił być bezwzględnym gdy ktoś starał się go wprowadzić w kolczasty zagajnik.

Starego wróbla na końskie bobki nie weźmiesz — ostrzegał z uśmiechem na wydatnych ustach — Kitu nie wciskaj przyjacielu. Dostajesz dwa dni i forsa na ławę — kończył sprawę gładząc z nawyku, „hiszpański” wąsik zdobiący górną wargę.


Włosy, których mu niewiele pozostało, strzygł na przykrótkiego jeża. Latem i zimą, nawet w siarczyste mrozy, chodził bez nakrycia głowy.

— Nie muszę bez przerwy czapkować — mówił z uśmiechem — wyłysiałbym na zero.

Z tym chodzeniem, to także nie było tak, jak myślimy, ponieważ Tadzio, nigdy nie rozstawał się ze swoim czarnym, wielkim autem, o podrasowanym silniku, samo chodzenie sprowadzał do koniecznego minimum. Z mieszkania w dół do garażu, gdzie stało zawsze wypucowane autko. Limuzyna pamiętała czasy pierwszych amerykańskich krążowników szos, lecz według „czystych” papierów, liczyła sobie dopiero kilka lat. Samochód oprócz „serwa” nie posiadał nic z nowoczesnego wyposażenia, poduszki powietrzne można zapomnieć, ` abeesów” nie uświadczysz, nie istniała także blokada, ani alarm. W tym samochodzie, wszystkie te wymyślne zabezpieczenia były niepotrzebne. Osobistym szoferem Tadzia, był Antek pracujący w knajpie, jako kucharz, brat Leona „Rzeźnika”, co w wystarczająco tłumaczyło brak zabezpieczeń i alarmów. Z Leonem „Rzeźnikiem” musiał się każdy w mieście liczyć. Leon, cieszył się powszechnym zaufaniem samego szefa, a jego wiadome tylko Mecenasowi koneksje, sięgały niejednego więzienia. Leon, był wyjątkowo spokojnym człowiekiem nie wchodzącym nikomu bez koniecznej potrzeby w drogę. Bywało, że z prawem był na krzywo, lecz jakoś udawało mu się przebrnąć przez ciężkie życie, oczywiście nie bez cudzej pomocy, oraz Mecenasa, któremu oddałby ostatnie gacie, czyli zrobiłby dla niego wszystko, gdyby Mecenas spuścił go ze smyczy.


Dzisiaj w knajpie było wyjątkowo pusto. Na zewnątrz z bezchmurnego nieba lała się, gorąc, lecz tutaj było przyjemnie chłodno pod sufitem klekotały wentylatory, pachniało parzoną kawą i ciastkami. W powietrzu nie unosił się zapach tytoniowego dymu i pomimo, stojących na stolikach ciężkich popielniczek w tym lokalu nikt nie palił. Za barem stało blond bóstwo

o tak obfitym biuście, że mogłoby nim obdarzyć kilka dziewczyn, szczególnie tych wciskające pod staniki różne sztuczności, ażeby nie wyglądać jak odmienna płeć. Panna Natalia, pełni tę, tak bardzo zaszczytną funkcję barmanki dopiero od kilku tygodni. Poprzednim barmanem był „Goły”, artysta w swoim fachu, który „kipowania i miksowania” uczył się we Francji i Niemczech. Kilka lat temu, Mecenas uratował go, od stojącego mu przed oczami realnego widma pudła, co dla mecenasa było drobnostką, dla „Gołego” znaczyło połowę życia.


Natalkę należało nauczyć zachowań za barem i miksowania, czego „Goły”, pomimo wrodzonej awersji do odmiennej płci, podjął się nadzwyczaj chętnie i ochoczo. Przyspieszony kurs — „Goły” wyjeżdżał żoną do Turcji na wczasy — trwał niespełna dwa tygodnie. Egzamin zdała na cztery z plusem — zawsze znajdzie się jakiś zazdrosny malkontent — i dzisiaj stała teraz dumna i blada za wysokim kontuarem w otoczeniu, smukłych butelek przednich win, pośrodku gorzkiego bukietu koniaków, zlizując z uśmiechniętej twarzy, słodkie zapachy bajaderek i innych ciast.


Pod oknem — przez zaciemnione szyby trudno było cokolwiek zauważyć — w jednym z przedziałów siedział Zenek. Od dzisiaj miał wolne przedpołudnia, pracę rozpoczynał dopiero wieczorem o dziesiątej, a teraz czekał na umówione spotkanie z mecenasem Jerzym K., swoim szefem i zarazem znanym w mieście prawnikiem prowadzącym w knajpie swoją kancelarię adwokacką, co miało zaletę zaoszczędzania czasu i pieniędzy.

Tutaj zawsze mnie znajdą — mawiał nie mijając się z prawdą.

Dziwak — dodawali koledzy z palestry będący na garnuszku państwowej Temidy.


Wielki, zrobiony na zabytek i zamówienie; nowoczesny zegar nawijał kolejne minuty, a Mecenasa ni widu. Zenek, wiedział, że zaraz wypoci to, co wypije, zamówił sok z czarnej porzeczki. Gdyby jeszcze piwo? Lepiej nie kusić! Miał podwyższony cholesterol i nadciśnienie, pamiątki pięciu lat odsiadki w Fordonie. Karol, kumpel od nagranej roboty siedział w tym czasie w Sztumie pod szklanym dachem pod którym załamywali się najwięksi twardziele. Nie potrafił się przystosować do więziennych warunków nie należał do twardzieli i dzisiaj siedzi u „czubków” w Tworkach.

— Muszę go kiedyś odwiedzić — pomyślał..


Myślami był daleko, nie słyszał nawet wołania od baru, Natalka, kołysząc wydatnym tyłeczkiem, co doprowadzało Czesia O. — niedoszłego lekarza weterynarii do szału — przyniosła mu nie zamówionego drinka.

— Nie śpij Zeno.

Nie śpię. Dumam.

Nic nie wydumasz. Poczekaj na Mecenasa. Fikołka ci przyniosłam.

— Wiesz, że nie piję — odburknął.

Od kilku lat był suchy. Alkohol był dla niego, tabu. Lata odsiadki i spokojna praca u Mecenasa zrobiły swoje. Dzisiaj znowu pojawiły się problemy, którymi musiał się podzielić z mecenasem. Powróciła niezakończona sprawa sprzed lat. Pomimo widma prawdziwych problemów nie odmówił sobie odprowadzić wzrokiem wydatnego tyłeczka, Natalki po którym skakali nie tylko „Felczer”, lecz także „Robak” i „Józio”. Natalka była dziewczyną wielkiego serca i nie mniejszych potrzeb, co niektórzy wykorzystywali bez skrupułów. Jedynie zakochany w niej „Felczer” przysięgał na wszystkie świętości, że kocha tylko jego, czemu niejednokrotnie daje wyrazy.

Przecież mieszkamy razem — tłumaczył niedowiarkom udowadniając wspólnotę rodzinną

Pro forma, durniu.

Ona mieszka w swoim mieszkaniu. U ciebie jest tylko zameldowana — śmiano się z niego i wykpiwano za plecami. Najwięcej uciechy miał, Józio, figlujący z Natalią pod jego nieobecność.

Gdy figluję z Natalką, Czesio w tym czasie, zagląda krowom pod ogon — śmiał się Józio

Taka rozbieżność zawodów ma swoje dobre i złe strony, co przy wykonywaniu zawodu nie zdarza się często, lecz Czesiowi, zdarzało się prawie, co drugi dzień. Józek nie mógł przypuszczać, że ten, wyśmiewany przez niego, patafian i dureń, zrobi pewnego dnia z nim

i Natalią krótki proces. Koledzy, szczególnie „Rzeźnik”, ostrzegali aby powstrzymał jęzor, bo Czesiu, może wygląda na durnia, lecz swoje wie i myśli. Dzisiaj jeszcze nic nie zapowiadało tragedii. Zenek także ostrzegał go przed „Felczerem”.

Pilnuj się stary. To może się źle skończyć

Jak się dowie? I co?

Może skalpelem po oczach, albo jeszcze gorzej — przestrzegał — pamiętasz sprawę tej doktor i tych dwoje wykastrowanych?

No! Do śmiechu nie było. Może masz racje? — dodawał i wzruszając ramionami zbywał ostrzeżenia i rozmówcę. Przypuszczał, że wie swoje. Na swoje nieszczęście nie wiedział, a powinien jednak słuchać ostrzeżeń, mądrzejszych lub bardziej doświadczonych w tej materii.


Zenek powrócił do swoich spraw, które także nie wyglądały wesoło, więc chciał szybko i natychmiast zrzucić z siebie bagaż, a Mecenas jak na złość nie przychodził.

— Cholerny skurwiel — miał na myśli nie Mecenasa, lecz człowieka, który wyrwał mu z życia pięć lat, a tych nie można zapomnieć. Od kilku dni koszmar powrócił ze zdwojoną siłą.


Od tamtego zdażenia minęło tyle czasu, że prawie zapomniał o całej sprawie. Byli wtedy wraz z Karolem ochroniarzami bankowych transportów „Sekubank” jeździli przez trzy lata razem w ochronie. Nazywano ich papużkami nierozłączkami. W transporterze było ich zawsze troje wraz z kierowcą, któremu pod żadnym pozorem nie wolno było opuszczać kabiny i jak mawiał Karol; Żeby gówno z nieba leciało… Siedź na dupie i waruj.

Sprawa wydawała się prosta jak świński ogon i bez ryzyka. W ciągu tych trzech lat pracy, prezes Walik darzył ich zaufaniem i od czasu do czasu obdarzał solidną premią. Nie było tego mało. Karol mógł sobie kupić samochód z przerzutu. Morowy był ten ich prezes, chociaż mordę też umiał bez powodu rozedrzeć. Często zapraszał ich do „Monopolu” na kolację z „deserem”. Wtedy to Zenek bardzo zasmakował w deserach szczególnie tych ze wschodu.

W odróżnieniu od rodzimego asortymentu można była z nimi pogadać, niektóre miały nawet ukończone fakultety; — Szkolone — jak mawiał Karol.


Nie mijał się z prawdą, czego Zenek doświadczył sam na sobie. Bywały dni, że ledwo widział na oczy, szumiało mu we łbie, bolały wszystkie mięśnie nie wspominając o innych ważnych częściach ciała. W takie dni prezes czasami dawał mu wolne.

W takim stanie nie możesz jeździć z transportem. Zbyt wielkie ryzyko — tłumaczył — Idź do domu.


Zamiast do domu szedł do Olgi przygotowującej mu gorącą kąpiel, kanapki i pachnący, gorący czaj. Przywiozła z sobą nawet oryginalny tulski samowar. Pochodziła z Petersburga, gdzie ukończyła filologię niemiecką pracując, jako tłumaczka w biurze radcy handlowego w Konsulacie. Miała ciepły niski głos, grała na gitarze jak sam Santana, więc często śpiewali razem ballady Okudżawy. W szaleńcze noce, gdy leżeli zmęczeni, obok siebie rozmawiali, o Gogolu, Musorgskim, albo morskich pejzażach Ajwazowskiego. Zakochał się w Oldze na zabój ona także świata poza nim nie widziała. Termin ślubu mieli już wyznaczony na lipiec w Petersburgu. Nie pojechali. Krótko przed wyjazdem trafił za kratki.


Lato tamtego roku było gorące i suche. Opony kleiły się do asfaltu i wygniatały go jak ciasto. W mieście zaczęło brakować wody. Zabroniono podlewać przydomowe ogródki i działki a przed dziesiątą wieczorem nikt nie odważył się myć samochodów, chyba w zamkniętym garażu. Gdyby nie daj Boże, wybuchł pożar, zabrakłoby nawet ciśnienia w wężach. W powietrzu wisiała nerwowość. Ludzie o byle bzdet skakali sobie do ślepi. W mieście krążyły plotki mające to do siebie, że lubią się sprawdzać, a łączyły się z największym w mieście bankiem. W taki dzień prezes Walik zaprosił ich nie do biura, jak miał w zwyczaju, lecz do swojej podmiejskiej daczy zbudowanej z daleka od ciekawskich oczu, które i tak widziały więcej, aniżeli powinny.

Wpadnijcie po dziesiątej na daczę. Mamy do pogadania — dorwał ich w przejściu, gdy schodzili do podziemnego garażu. Karolowi było spieszno do domu, jemu do Olgi.

*

Ktoś wchodząc trzasnął drzwiami, aż go poderwało. Zrobił się nerwowy, co nigdy się nie zdarzało. Kilku pijanych szczęściem studentów obsiadło wolny stolik. Natalka zaraz znalazła się obok. Umiała pilnować swego małego biznesu. Od dziewiątej rano do czwartej popołudniu knajpa należała do niej. Zygi, pełniący funkcję starszego kelnera przychodził dopiero około ósmej wieczorem i siedział do rana. W nocy mieli najwięcej pracy.


Zenek zapatrzył się w szerokie okno.

Muszę czekać na Mecenasa sam nic nie wymyśle — gadał do siebie.

Wolno sączył ciepłego już fikołka i popijal sokiem z czarnej porzeczki. Żałował, że nie zamówił najlepszych w całym mieście lodów od Taniego, — Włocha prowadzącego swoją cukiernię na drugim końcu miasta.

*

Wielki zegar patrzący z kościelnej wieży na cztery strony świata odmierzył dziesięć uderzeń. Głos miał tak donośny, że było go słychać w całym mieście. Na spotkanie przyszli punktualnie. Drzwi otworzył im sam gospodarz. Zaproszenie do prezesa było wielkim wyróżnieniem i niewielu mogło go dostąpić.

— Rozgośćcie się chłopcy — powitał ich w samym progu wielkiego salonu, którego sufit wspierały dwa rzeźbione drewniane słupy. Na piętro prowadziły szerokie schody. Wielki salon wypełniały ciężkie skórzane fotele, kanapa oraz potężny kredens. Solidne meble miały odzwierciedlać zdecydowany gust właściciela. W kuchni bulgotał ekspres. Pachniało kawą.

Modrzew — Walik, widząc ciekawe spojrzenie Zenka nie omieszkał zwrócić uwagi.

Modrzew wygląda ładnie i bogato, lecz zbyt szybko się wyciera — skomentował Zenek nie bez złośliwości.

Siadajcie — zaprosił do stolika zastawionego pękatymi kieliszkami i butelkami koniaku — zaraz podam kawę.


Nie dał po sobie poznać, że dotknęło go odezwanie Zenka. Uśmiechał się jak zwykle swoim służbowym, przyklejonym do ust grymasem. Nie mógł pozwolić, żeby Zenek utarł mu nos.

I to gdzie? W jego własnym domu. Teraz są potrzebni, więc znosi ich obecność i nie pozbawione złośliwości uwagi tego gówniarza.

Co pijecie? Martini czy…

Prosiłbym, o sztoka z wkładką — odezwał się Karol — głowa mnie boli. Może minie.

Boli zawsze to, co najsłabsze — uśmiechnął się Walik chcąc wprowadzić nastrój


Sami włożyli wtedy głowy w pętle Walik trzymał mocno za drugi koniec. Dziwił się, że poszło mu nadspodziewanie łatwo. Nie musiał ich wiele przekonywać. Szykuje się robota dla firmy na której można dodatkowo zarobić. Trzy lata pracujecie w firmie, jesteście najlepsi, zarabiacie najlepiej — ciągnął wodząc oczami po całym mieszkaniu, aby nie mogli w nich wyczytać fałszu — Firma daje wam wszystko… Wolne dni, których nie powinniście dostać. Premie za które można kupić brykę. Nie pomyśleliście, za co to wszystko? Za ładne oczy?

Do mnie pije — stwierdził Zenek i nastawił uszu. Walik zaczął przechodzić do konkretów.

Kim jest dla was „Cypel”? — rzucił nagle patrząc im prosto w zdziwione ślepia — Nie musicie mówić… Wiem wszystko. Na mordę mógłbym was wyrzucić! Na mordę! Z kibla nie wyjdziecie jak sprawa się wyda. Z gangsterem w spółkę...Trefny towar pancerną budą. Moją budą! Cholerny świat. Mnie chcieliście za sobą pociągnąć. Za co? Co jeszcze? Hasz czy koka? –Walik był wściekły jak terier — wystarczy słowo i jeden telefon. Rozumiecie?!

Chwycił nas za jaja — stwierdził Zenek spoglądając na siedzącego obok Karola, który nie wyglądał, żeby się przejął słowami Walika. — Czyżby Karol? Niemożliwe...Chociaż za forsę brat, brata sprzeda.

No dobrze. Zapomnijmy. Wiecie, że nie należę do tych najgorszych — tutaj zrobił małą pauzę jakby pozostawił im czas im do zastanowienia — w razie kłopotów zawsze możecie na mnie liczyć. Ponieważ nic za nic…

— Prezesie, dla firmy wszystko — zapewnił Karol za obydwu.


Gdzieś spod sufitu dochodziła operowa muzyka. Zgrywa się na konesera — pomyślał Zenek łykając pokaźny haust palącego gardło napoju — zaraz przejdzie do sedna sprawy. Coś szykuje. Tylko, co?

Cieszę się chłopcy, że dla firmy...Nie zapominajcie, że także dla siebie — przypomniał

niby mimochodem wprowadzając ich w arkany sprawy — Sprawa jest bardzo delikatna.

Na pewno doszły was słuchy, że bank ma… no powiedzmy przejściowe kłopoty. Wiecie. To dobrze. Niedobrze, że ma kłopoty, leczmdobrze, że o tym wiecie. Nasza

rozmowa będzie łatwiejsza.


Rozgrzani koniakiem dali się ponieść opowieści prezesa wprowadzającego ich w zaułek bez wyjścia. Uzależnił ich sobie całkowicie i trzymał jak psy na smyczy, które spuści, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Czas nadszedł prędzej niż mogli się spodziewać. Sprawa z pozoru miała być prosta. Bez ryzyka. Ciężarówka zajedzie drogę, gdy będą jechać z kasą do centrali przez ciągnące się za miastem lasy. Sprawa bez świadków, może się skończyć na kilku siniakach dodał z uśmiechem. Mieli tylko otworzyć budę i po krzyku. Niestety nie skończyło się na siniakach.


Znowu trzasnęły drzwi. Para studentów. Zaraz poznał, że na rauszu. Ktoś postawił przed nim kolejnego fikołka i lody i zamiast Natalki zobaczył uśmiechniętą twarz Mecenasa.

Nie za wcześnie na służbę, Zenek. — spytał opadając na krzesło — Czekasz? Masz coś dla mnie?

Czekam szefie. Walik mnie odwiedził. Mam mu oddać forsę — wyrzucił z siebie jednym tchem.

Jakie pieniądze? Czyje pieniądze?

Te z transportu! Żadnej forsy nie wzięliśmy. Jak kropnęli Józka… Jak to, kogo? No kierowcę. Tylko on znalazł się poza podejrzeniami. Wylizał się chłopak...Chociaż sparaliżowany, a oni zabrali walizy i tyle ich było. Ten skurwiel chce forsę, której nie wzięliśmy! Dwa balony. Rozumie szef. Dwa balony! No mówię dwadzieścia milionów!

Spokojnie Zenek! Spokojnie. Zacznij od początku, ponieważ nic nie rozumiem. Sprawa dawno zakończona. Jesteś wolny, Zenek? Może nie powiedziałeś mi całej prawdy? — spytał spokojnie i spojrzał prosto w jego szeroko otwarte oczy — Kręcisz. Bez powodu by do ciebie nie przyszli… Gadaj! Gdzie forsa?! My także szukaliśmy tej forsy. Chciałeś coś powiedzieć? Że szukaliśmy jej w złym miejscu, co Zeno? No! Rozpakuj się, bo jak Walik spuści goryli będzie już za późno. Szmaty z ciebie zostaną, a tego nie przeżyjesz. Tylko my możemy tobie pomóc. Rozumiesz? Gadaj jak było? Prezes banku wszystko z wami omówił? Czy nie tak?!


Z Zenka uszło powietrze. Oklapł. Nawet nie spojrzał na przyniesione lody jednym łykiem dopił fikołka, żeby dodać sobie odwagi i powiedzieć całą prawdę. Skąd szef może wiedzieć, że tamtego wieczora, właściwie była już noc zadzwonił do niego Drabik wiceprezes banku. Rozmowa jakby się wcale nie odbyła. Podał miejsce spotkania. Bez pytań. Zaraz! Natychmiast, bo czas gonił, a czas to pieniądz. Zgodnie z poleceniem miał czekać przed wejściem do miejskiego parku. Ciągnęło już chłodem i dobrze, że założył grubą kurtkę. Zmarzłby jak amen w pacierzu. Nawet łapy mu zgrabiały. Siedział na białej parkowej ławce i liczył gwiazdy, które jedna po drugiej już zaczynały gasnąć. Już dawno minęła północ na wschodzie zaczęła już wschodzić jutrzenka i chociaż na niebie wisiała jeszcze połowa księżyca malując niebo różem i fioletem. Chciało mu się spać, ziewanie rozwierało mu gębę aż trzaskały żuchwy. Czas się dłużył, goniony ciekawością przyszedł na długo przed ustalonym terminem spotkania. W ciemnym tunelu ulicy zobaczył światła jadącego samochodu. Za chwilę miał zaspokoić swoją ciekawość.


Skąd wiedział o transporcie? Przecież przy rozmowie byliśmy tylko we troje? Jakbym dostał w łeb obuchem. Nic nie rozumiałem. Skończyło się na tym, że mieliśmy z Karolem dostać po balonie.

Za friko? Na ładną buzię? — Kpił mecenas — Powiem, za co? Pełne walizy z bankowego depozytu miałeś podmienić na puste. Ludzie Walika byli pewni, że zabrali właściwe. Tylko, co zrobiłeś z pełnymi? Kiedy mogłeś je przekazać Drabikowi?

— Co szef?

Kto więc odebrał walizy? Drabik!?. — Zenek skinieniem głowy potwierdził słowa szefa.

Nie tak jednak było Zenek. Wykołował ciebie i Walik i Karol, który schował walizy i podstawił inne? Policja nie znalazła w budzie żadnych waliz, więc musieliście je skasować jadąc przez las i jeszcze przed spotkaniem z ciężarówką. Kierowca już nie powie słowa. Zmarł. Odszedł wam kumpel do podziału. Nie wiedziałeś? Za rok także Drabik zgłosi się po forsę, co wtedy zrobisz? Obydwu żeście go wystawili do wiatru. Pamiętaj, że Walik nie popuści. Gdy nie dostanie forsy spuści ze smyczy swoich drabów. Wszystko wyśpiewasz… Pieniądze stracisz, a może nawet życie. Drabik przekonany, że wszystko dobrze poszło, spokojnie odsiaduje wyrok zadowolony, że kasa na niego czeka. Ale ubaw. Dobry jesteś Zenek. Okłamałeś sąd i mnie chciałeś okłamać, ale mnie nie okłamałeś Zenek. Poskładałem wszystkie klocki i cierpliwie czekałem, kiedy przyjdziesz. Musiałeś przyjść, bo tylko my możemy tobie pomóc. Należysz do rodziny Zenek.

Szefie. Przysięgam na wszystkie świętości, że nie wiem gdzie są walizy. Nie wiem!

Jak to? — spytał zdziwiony mecenas — Przecież sam je ukryłeś?

To Karol zakopał walizy w lesie. Miał już wybrane miejsce. Myśmy na wszelki słuczaj siedzieli w budzie. Dwa lata szukałem waliz w tamtym miejscu. Każdą wolną sobotę jak tylko mrozy puściły ziemię do późnej jesieni łaziłem z saperką po lesie. Kilka razy namierzyli mnie leśni strażnicy, ledwo się wywinąłem. Nawet pożyczyłem od Palacza wykrywacz metalu. Nic! Nic! Karol nic już nie powie...Biedak siedzi u czubków w Tworkach. Przepadło tyle pieniędzy. Dwadzieścia balonów. Koniec. Ze mną także będzie koniec. Jak nie Walik to Drabik mi kark skręci. Muszę pryskać. Mam kuzyna w Kanadzie, lecz będę potrzebował paszport. Pomoże mi szef? — poprosił z błaganiem w głosie.

— Załatwione Zenek. Zaczynasz służbę.


Zajęci rozmową nawet nie zauważyli, że zaczęło przybywać klientów. Nad miastem zapadł już zmrok i zaświeciły się uliczne lampy. Pod wielkimi oknami wszystkie stoliki, oprócz tego, przy którym siedzieli były już zajęte. Knajpę wypełnił gwar rozmów i także przy barze zrobiło się tłoczno. Do muzykowania przygotowywał się złożony z samych amatorów, trzyosobowy zespół „Za kratą”. Czasami dołączał do nich szef ze skrzypcami. Lubił sobie pograć. Dla relaksu. Odpoczywał przy muzykowaniu. „Łapa” ustawiał perkusję. Wszystko musiał mieć w zasięgu rąk. Stefan „Hak” przebierał paluchami po klawiaturze wielkiego sto dwudziestu basowego „Höhnera”. Grał świetnie. Szczególnie upodobał sobie „Lot trzmiela”. Karol którego stali bywalcy znali pod ksywą „Lewarek” stroił srebrną trąbkę. Na stojaku stał nowy, świecący wypolerowanym chromem altowy saksofon. Dzienna zmiana zdawała kasę. Na Natalkę czekał zakochany po uszy „Felczer. Zakochany, więc zdolny był do wszystkiego. Nawet zabić. Nie był ślepy żeby nie widzieć jak faceci wodzili za nią ślepiami, wiedział także o Józku przyprawiającym mu rogi. Czekał tylko okazji, aby odpłacić za poniżenia i okaleczoną męską dumę.

Szefie! — „Hak” wywołał mecenasa przez mikrofon — Prosimy do nas. Do kompletu brakuje nam skrzypiec.


W knajpie rozległy się oklaski, więc chcąc nie chcąc musiał wyjść na podest, chociaż dzisiaj nie było mu do grania. Cały czas błądził wokół zakopanych gdzieś w lesie milionach. Wierzył Zenkowi, który nic nie miał do stracenia, chyba tylko własne życie. Pomoże mu wyjechać.


O walizach trzeba będzie zapomnieć. Nikt ich nie znajdzie. W miejscu, gdzie Karol jej zakopał zdążyły wyrosnąć dwie srebrne dorodne brzózki samosiejki pnące się ku niebu rozczochranymi czeczotkami, darły ziemie guzowatymi odnogami siatką zdrewniałych odnóży jak pająk oplatały metalową przeszkodę gniotły żylastą siłą ramion, aż po latach z aluminiowych waliz zostało rdzawe próchno.

Następnego dnia Zenek nie pojawił się w knajpie. Po roku, Mecenas otrzymał obszerny list adresowany z Kanady. Uśmiechał się czytając opowieść o jego nowym życiu.

Epizod drugi

A n t o n i P.

Gdyby wiedział, że dzisiejsza noc, właściwie wieczór będzie jego ostatnim dniem na wolności nie podjąłby się tego za żadne pieniądze. Cały dzień chodził skołowany nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. Obszedł wszystkie speluny i meliny, których jeszcze w mieście niemało, lecz spokoju nie znalazł. Nawet upić się nie potrafił. Nie mógł. Wódę wlewał w siebie szklankami, a łeb cały czas był trzeźwy. Bywają takie dni w życiu każdego człowieka, gdy sam nie wie, co z sobą począć i nie potrafi sobie znaleźć miejsca. Pamięta jak w takim dniu jak dzisiaj, gdy z ciężkich, złością i deszczem nawisłych chmur siąpił ciepły letni „kapuśniaczek,” a wszystko wokoło stawało się szare i nijakie w miejskim parku powiesił się Józek Szopka. Fajny był z niego kumpel. Czasami, chociaż Czesio był nieco strachliwy, zawsze nawiedzały go jakieś niemęskie skrupuły, chodził z Antkiem na włamy. Antek od czasu, gdy ślubna wypędziła go z chałupy, sklecił sobie szopę na podmiejskich ogródkach. Ciepłe miesiące jakoś znosił z pokorą, lecz zimy, te szczególnie kąśliwe bez śniegu, gdy mrozy katowały ziemię, ledwo przetrzymywał. Mała „koza” dawała tyle ciepła, co zapalona zapałka, bo i palił byle czym. Wichry przeganiały przez szpary całe ciepło. Z blaszanej rury walił kłębami czarny dym, w szopie Czesiek okutany w podarte koce i stary barani wytarty kożuch trząsł się z zimna. Dziwne, że nie dostał zapalenia płuc i fiknął na tamten, ponoć lepszy świat, gdzie nie zaznałby żadnej biedy. Ratowali więc kolesia jak mogli. Pożywienia w postaci płynnych kartofli miał zawsze w nadmiarze. Czasami trafiał się bimber. Żył jakoś z dnia na dzień i cieszył o dziwo z każdego dnia i każdej godziny swego życia. Zawsze miał gębę pełną uśmiechu Krzywił wtedy swój za duży nos a głębokie, narosłe brudem zmarszczki ściągały mu całą gębę w dziwnie komiczny grymas. Każdemu schodził z drogi i z każdym potrafił znaleźć wspólny język nawet przy wódce, której nie lubił, lecz dla poratowania zdrowia często nadużywał. Wesoły był chłopak. Nie ma Czesia. Szkoda. Antkowi zrobiło się jakoś smutno koło serca.


Dzisiaj był w takim samym nastroju, że tylko włożyć łeb w pętlę. Szukał kumpla z którym mógłby załatwić nadaną sprawę. Samemu zbyt wielkie ryzyko. Nie umiał pracować bez ubezpieczenia, stawał się wtedy nerwowy, a nerwy były przy robocie najgorszym kompanem. Zawsze musiał ktoś chronić mu tyły. Pamięta jak przed wielu laty, gdy jeszcze był trochę ponad piętnaście lat liczącym zgniłkiem, wystawili go na stójkę — wtedy zginęli przez niego Fajtłapa i Raczek, którym miał chronić odwrót. Granatowych zobaczył w ostatniej chwili jak wyłażą z krzaków. Na głowach czapki na służbowo z paskiem pod brodą w łapach karabiny. Złe gęby, ślepia latają na wszystkie strony i widać w nich strach, chociaż prawie z dziesiątek przeciw Fajtłapie i Raczkowi. Strach mu wtedy zjeżył włosy i nogi same poniosły w stronę glinianek. Wpadł w oczerety i tyle go było widać. Rewolwer Fajtłapy wystrzelił tylko raz. Kolejne strzały padły od strony granatowych policjantów. Widział jak po zabitych przyjechał wielki pomalowany na szaro wóz bez znaków i napisów ciągnięty przez kulejącego konia.

W dniu pogrzebu, cmentarz na Marulewach był pełen chłopaków z ferajny, tajniaków i żandarmów. W nocy ktoś pozrywał z miejskich gazonów wszystkie kwiaty. Ferajna przez trzy dni świętowała ich nagłe odejście i przez trzy dni w mieście i okolicy panował spokój. Tajniacy nie mieli żadnej pracy nie musieli całymi dniami węszyć jak gończe psy, a żandarmi nie mieli, kogo łapać. Nuda. Ferajna przez jakiś czas odstawiła Antka od roboty.

Niedorostek. Mięczak — kpili.

Tylko stary Wycior użalił się nad Tosiem; — Niech odpocznie bidula. Strachu się nażarł. Dojdzie do siebie znowu pójdzie na robotę — tłumaczył kompanom. Od tamtego czasu Antek zrobił się przesądnym. Nigdy nie poszedł na robotę w pojedynkę.

Jesienią do bram miasta, salwami armat, załomotała wojna. Nie chcieli go wcielić do wojska, chociaż był młody i pełen sił. Chciał walczyć jak inni. Zawiedziony wyjechał do krewnych na prowincje i wojnę przeżył spokojnie nie wdając się w zbyt podejrzane dla niego polityczne sprawy. Ferajna zadekowała się po wioskach i tylko nieliczni pozostali w mieście na melinach, aby pilnować geszeftów. Roboty było wtedy wiele, kwitł czarnorynkowy handel, szło wszystko, najlepszy fart był na chabaninie i bimbrze. Handlowało się wszystkim i ze wszystkimi. Przybyło tylko żandarmów wyciągających łapy po Reichsmarki. Później handlował z niemieckimi żołnierzami bronią, która szła do lasu do zielonych chłopaków. Miło wspominał tamte czasy.


Zaraz po wojennej zawierusze wielu z ferajny nie powróciło do miasta. Wojna porozrzucała ich po świecie, po wielu zaginął wszelki ślad. Nie wrócił z Birkenau, Ropucha, a Romek który stracił na wojnie obydwie nogi siedzi w chałupie, a Klapsztok nie dał jeszcze znaku życia. Odeszli starzy, aby zrobić miejsce młodszym. Zmieniły się czasy i coraz trudniej było się utrzymać w geszefcie. Antek należał już do ostatnich z przedwojennej generacji i naraz poczuł się starym i niepotrzebnym.

Zaczynam się starzeć. Łapy mi się trzęsą — stwierdził patrząc na wyciągnięte daleko przed siebie ręce — trzeba wysiadać póki nie za późno. Nie za późno?! Już jest za późno. Dużo za późno. Szlag to trafi! Rozklejam się…


Całe życie był sam jak kołek w spróchniałym płocie, ani kobity, ani dzieci, ani rodziny. Dzisiaj, gdy najlepsze lata miał już za sobą, zatęsknił do rodzinnego życia. Kiedyś miał wiele okazji, aby ją założyć, mieć dzieci, a dzisiaj doczekałby się wnuków. Nie zdecydował się jednak pojąć Teresy za żonę. Uczyniłby jej tylko krzywdę. W jego fachu najlepiej być samemu. Nadchodząca wojna zniszczyła wszystko i życie przewróciło się na wręby. Dzisiaj już za późno, ażeby wszystko rozpocząć od nowa. Nie odnalazłby się w innym, nieznanym dla siebie życiu. Wprzęgnięty jest do wozu jak koń i nie potrafi sam się wyprząc. Musi ciągnąc do końca… aż padnie.


Zaczęło się przejaśniać. Lekki wiatr zaczął przeganiać chmury, zakołysał drzewami z których posypało srebrnym pyłem. W powietrzu wisiała jeszcze duchota i trudno było oddychać. Wiatr przyniósł z sobą namiastkę chłodu. Nim doszedł do miejskiego parku i odnalazł umówione miejsce, zza chmur wyjrzało słońce. Kropla wody spłynęła mu po nosie i wyrwała z zadumy. Zaraz zaczął trzeźwiej myśleć. Nadana robota wydawała się prosta jak świński ogon. Żadnego ryzyka. Dom znajdował się daleko od centrum wielkiego miasta na osiedlowych pustkowiach.. Wokoło kilka bogatych wilii. Nikt nie zwraca na nikogo uwagi. Dom otacza wysokie metalowe ogrodzenie z otwieraną elektrycznie bramą. W furtce tylko jeden dziwny zamek, lecz powinien dać sobie z nim radę. Wzdłuż ogrodzenia biegają dwa rottweilery. Nie widać także żadnych alarmów i dodatkowych zabezpieczeń. Dom był od trzech dni opuszczony, okna zabezpieczone żaluzjami, a w ciężkich, dębowych drzwiach tylko dwa ryglowe zamki. Zbyt łatwe jak dla niego. Zgodnie z umową powinien je otworzyć czysto, czyli bez śladów i nie zadawać pytań.

Robisz zamki i się zmywasz. Kapujesz!? Co psy? Psy to nasza sprawa. Ma być czysto i cicho. I żadnych pytań. Nic nie widzisz i nie słyszysz. My robimy resztę. Do ciebie należą tylko zabezpieczenia. Otwierasz dom…

— Mam pytanie — wtrącił nieśmiało Antek — Czy mogę?

Teraz możesz jeszcze zadawać pytania… Chcesz zobaczyć miejsce. Dobrze. Rozsądnie.

Pojedziesz zaraz tylko się tam zbyt długo nie kręć. Spotkamy się wieczorem przed

teatrem. Chyba dasz sobie rade… To twój fach. Jesteś przecież najlepszy...Nie próbuj

jednak zmienić zdania. Nie lubimy niesłownych, ponadto nie mamy czasu. Co znowu?

Oczywiście. W dwójkę raźniej. Tylko… Rozliczacie się sami — zakończył zleceniodawca.


Odchodząc nawet nie podał ręki. Rozmówca był wysokim, barczystym facetem pod czterdziestkę. Nigdy go nie widział, a zna przecież prawie wszystkich z branży. Cynk dostał od Pawiana.

Ktoś szuka fachowca — rozpoczął Pawian i spojrzał Antkowi prosto w pijane ślepia — pomyślałem o tobie

No?

Jesteś bez fartu Antek. Łazęga z ciebie. Wyskoczysz jeszcze raz. Zarobisz — kusił Pawian i dolewał czyściochy

Potrzebuje drobnych, ale… łapy mi się trzęsą — potwierdził Antek i podrapał się za uchem.

Zawsze drapał się za uchem, gdy był podenerwowany albo poirytowany. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Już dawno planował dobry skok, który postawi go na nogi, lecz brakowało zleceń. Bez nagranej roboty żadnego zarobku. Nikt nie weźmie trefnego towaru, a jak już to za marne kilka setek. Wykorzystują człowieka. Zgodził się, więc na spotkanie. Facet zjawił się punktualnie. Elegancki garnitur od Gucciego wydawał się na niego zbyt ciasny. Samą posturą budził zaufanie. Takiemu lepiej pod łapy nie podchodzić, więc nie będzie zadawać zbędnych pytań, ale, co z forsą. Dużo tego nie będzie, ale zawsze uczciwie zarobione pieniądze. Miał je odebrać za dwa dni, w tym samym miejscu i tej samej porze. Przystał chętnie. Zaraz pojechał obejrzeć dom.


Miało być prosto a zrobiło się bardzo krzywo. Najgorszym było, że nie mógł nikogo znaleźć, kto chciałby z nim pójść. Nie zadawali pytań i nie tłumaczyli powodów po prostu nie było chętnych. Nawet zawsze skory do roboty Druciak, mogący zarobić kilka papierów nie przejawiał zainteresowania, więc musiał iść sam. Nie miał wyboru, rzekło się słowo, więc nie mógł zmienić zdania. Na miejsce przyszedł kilka minut przed umówionym czasem. Wokoło żywej duszy. Ciemno. Za ogrodzeniem niskie ogrodowe lampy rzucały mdłe, żółte plamy światła. Miał rozpocząć zgodnie z umową o jedenastej. Ni minuty wcześniej ni później. W sąsiednich domach światło i odgłosy muzyki. Gra radio. Zajęci sobą nie będą zwracać uwagi na dom sąsiada. Psy leżały uśpione niedaleko ogrodzenia. Wciągnął lekarską strzykawkę napełnioną lekkim maszynowym olejem i wstrzyknął sporą dawkę pomiędzy zawiasy. Musiał się zabezpieczyć. Nie przypuszczał, żeby zamek w furtce sprawiał kłopot. Wszystkie zamki posiadały taki sam, albo podobny patent, który otwierał w ciągu najwyżej dziesięciu sekund. Ten był jakiś dziwny, niedzisiejszy. Poświecił, więc kocim oczkiem i zaraz zauważył, że zamek posiadał dodatkową cylindryczną wkładkę z motylkiem. Unowocześniony wynalazek sprzed trzydziestu laty.. Potrzebował trochę więcej czasu, lecz furtka stała otworem. Otworzyła się bez szmeru. Z ryglami w ciężkich dębowych drzwiach poradził sobie bez problemu. Pozostał tylko zamek zwalniający klamkę. Zamek, proste Yale stawiało opór. Nafaszerował go sproszkowanym grafitem a zamek nie daje się otworzyć. Zaczynał się denerwować; — Coś tu śmierdzi, Antek — gadał do siebie — Zamek jest zabezpieczony.


Bezwiednie nacisnął dużą mosiężną klamkę… drzwi ustąpiły bez szmeru. Odruchowo zrobił krok do przodu i wtedy wciągnęło go jak w odkurzacz. Tego się nie spodziewał. Chwyt był mocny, że mało oczy mu na wierzch nie wyszły. Nim zdążył pomyśleć o obronie leżał na podłodze zapakowany jak paczka. Miał zaklejone taśmą usta i wykręcone na plecy ręce. Leżał twarzą do podłogi. Z braku powietrza zaczął się dusić. Charczał i dusił własną śliną. Bolały wykręcone ręce, zaczęły cierpnąć przeguby na których zbyt mocno zaciągnięto kajdanki. Był poobijany i obolały lecz żywy. Obezwładnili go w kilka sekund. Przeturlali na plecy, a po oczach przeleciał mu błysk światła. Bezwiednie zmrużył oczy.

— Szefie! To nie jest Wirus…

A kto? — z niedowierzaniem spytał ktoś stojący w głębi pokoju

Cholera go wie — odpowiedział jeden z klęczących nad Antkiem — jest bez broni…

— Zdjąć mu ten cholerny plaster… Udusicie człowieka — odezwał się ten sam

rozkazujący głos

Tylko gębę na kłódkę — rozkazał jeden z cieni zdzierając plaster.


Nareszcie mógł głęboko zaczerpnąć życiodajnego powietrza. Bolało go w piersiach. Miał przerośnięte polipy i nie potrafił oddychać nosem. Dużo nie brakowało, a mógł się wykręcić na drugi świat. Z wolna dochodził do siebie i chociaż huczało mu jeszcze we łbie mógł swobodnie oddychać i myśleć. Zaczął poruszać obolałą głową. Stwierdził, że ma skrępowane taśmą nogi, lecz nie zawiązali mu oczu, więc mógł na ile pozwalała niewygodna pozycja rozglądać się po wielkim pokoju. Na razie widział tylko kilka pochylających się nad nim cieni. W pokoju było względnie jasno. Zasłonięte grubymi kotarami okna przepuszczały trochę światła. Pokój okazał się salonem z dużą oszkloną biblioteką i stojącym pośrodku fortepianem. Wszędzie wazony z kwiatami i wielka donica z ozdobnym drzewkiem. Pomimo bogatego umeblowania, salon wydawał się pusty, czegoś tutaj brakowało tylko, czego? Zauważył jasne, prostokątne plamy na ścianach.

No tak...Brakuje obrazów — potwierdził przypuszczenie

Przy kominku zauważył kilka płóciennych prostokątnych pakunków, a pod jednym z szerokich okien zarys stojącej postaci. Domyślił się, że to właśnie on wydał polecenie zdjęcia knebla. Okna wychodziły na zaplecze domu i drugą część ogrodu, za ogrodzeniem przebie-gała nieuczęszczana polna droga wzdłuż której ciemne zarośla lasu.

Ale wdepnąłem w gówno — pomyślał, domyślając się w cieniach, kogoś innego niż policji, — po jaką cholerę przylazłem za wcześnie — komentował swoje zachowanie — Ktoś inny dostałby w łeb. Jest niedobrze.

Dajcie go tutaj — ten sam cichy, rozkazujący głos — posadźcie go na kanapie.. migiem.

Poderwali go z podłogi jakby był małą paczką, a ważył prawie sto kilo.


— Tylko spokojnie Antoś… spokojnie — szeptał w myślach, lecz przerażenie ściskało mu gardło. Serce łomotało jak galopujący koń, a po karku spłynęły pierwsze krople potu. Zawsze się pocił, gdy był przerażony lub zdenerwowany. Jedna z kropel spłynęła do oka. Zapiekło. Zamrugał powiekami żeby spłukać sól drapiącą źrenicę. Jak przez mgłę dojrzał pochyloną nad sobą sympatyczną twarz.

To chyba ten spod okna — zdążył jeszcze pomyśleć nim dostał w gębę. Głowa odskoczyła jak piłka i uderzyła o miękkie oparcie kanapy. Zamroczyło go na chwilę. Szarpnął się i bezwiednie chciał oddać cios. Zawsze oddawał z nawiązką. Uderzenie przywróciło mu pełną świadomość.

Chciałeś oddać mięśniaku — uśmiechnął się bijący — to tylko na otrzeźwienie. Prawda, że pomogło?

Pomogło — odpowiedział przez zaciśnięte usta. Starał się uśmiechnąć, lecz skończyło na skrzywieniu obolałych warg. W ustach poczuł krew.

Teraz mów… tylko prawdę

Nie miał wyjścia. Musiał chronić swoją skórę. W tej sytuacji wyznawał zasadę, że koszula bliższa ciału niż kożuch na ramionach. Miał świadomość tego, co może go czekać, więc opowiedział wszystko z detalami. Wiedział, że mogli z niego wszystko wydusić, więc nie miał nic do zatajenia.

Miły z ciebie chłopak — syknął elegancko ubrany facet — nie oczekiwałem, że cokolwiek powiesz. Podobasz mi się… Jak tobie? Toni. Ładne imię. Wyglądasz mi na twardziela ale w środku jesteś miękki. Zdejmijcie mu kajdanki.

Ależ szefie? — syknął ostrzegawczo Szary

Antkowi było obojętne czy jest na zewnątrz twardy, a w środku miękki lub odwrotnie. Ratował swoją skórę i to się tylko liczyło. Przecież był starym, schorowanym człowiekiem chcącym spokojnie dożyć starości. Na zakończenie, dodał przepraszająco, że zapomniał powiedzieć o tym, że przyszedł kilka minut przed umówionym terminem.

To chyba nie ma znaczenia? — zakończył niewinnie.

— O kurwa! — słowom towarzyszyło kolejne uderzenie — nie ma znaczenia! Ty śmierdzielu!

Ty wyskrobku starej małpy. Ty pawianie! — każdemu słowu towarzyszyło uderzenie.

— Teraz spokój w chacie...Bo! Powinni już tutaj być. Ty, Szary i Baton pod drzwi. Edek,

zadekuj się w holu. Musi być szybko i cicho. A ty zostaniesz na kanapie — popchnął

Antka w pierś — na brzuchu… Na brzuchu ty palancie.. i mordę w kubeł.


*

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 31.14