“Kto boi się śmierci, nie może bać się życia, kto boi się życia, nie może bać się śmierci … “
Było to w czasach, gdy smoki żyły na Ziemi, w starożytnych czasach, jeszcze przed Potopem. Wielcy Magowie władali szczepami, a królowie byli potomkami Słońca. I żył wtedy człowiek, któremu ojciec nadał imię Oland. Oland kochał życie, kochał swoją rodzinę i swój szczep. Gdy był pacholęciem i gdy przechadzał się po gaju, wszystkie ptaki radośnie ćwierkały mu nad głową, psy łasiły się do niego. Gdy, kiedyś, nieopatrznie, dostrzegł to jego ojciec, Dyso, załamał ręce, usiadł ciężko przed ich wspólnym domem na ganku i zapłakał: —
— O mój synu Olandzie! Bieda będzie. Bieda będzie z tobą i z twoim życiem, bo ty jesteś wybrany i ty będziesz miał życie cięższe, niż ma bydlątko w jarzmie. Bo, synu, pamiętaj, tylko szarzy, cisi i niepozorni są „królami” życia. Oni najmniej cierpią.
Oland nie zrozumiał, czemu ojciec tak szlocha. Przecież cały świat jest radosny i wszystko jest takie interesujące. Słońce wysoko w Zenicie świeci, jest ciepło. Pasieki „obrodziły” i pełno jest złocistego, słodkiego miodu. Krowy się wypasły i dały ogrom mleka.
Mijały dni, mijały miesiące. Matka, Utena, pomna uwag męża, z trwogą obserwowała, jak jej syn, Oland, stawał się coraz mężniejszym, dojrzewał.
Pewnego dnia, tuż po kolacji, Dyso powiedział do syna: —
— Olandzie, błagam cię na prochy mych przodków, a twoich antenatów, żyj tak, aby jak najmniej wyróżniać się wśród ludzi. Ja wiem, będzie to dla ciebie trudne, bo cała przyroda garnie się w twe ramiona. Niebożęta wyczuwają twoją wielkość i niezwykłość. Lecz ja, twój ojciec, błagam cię, pracuj nad sobą i ucz się od mistrzów w przystosowaniu.
Lecz Dyso, mówiąc to, zdawał sobie sprawę, że to właśnie z niego zakpił los. Z niego, mistrza w przystosowaniu, bowiem oto los to sprawił, że urodził mu się syn, Wybraniec, jemu szaremu i zwykłemu człowiekowi. Oland odrzucił piękne, krucze włosy ręką, by nie przesłaniały oczom, i rzekł: —
— Ależ, ojcze, przecież świat jest piękny i dobry. Spójrz, ojcze, jak natura obdarza nas swym całym bogactwem. Mam wielu przyjaciół i mam swoich nauczycieli, którzy uczą mnie nowych, wspaniałych rzeczy. Mam was, moich rodziców. Jak mam bać się życia, skoro wszystko budzi we mnie radość i ufność. Myślę, że los mój będzie sprawiedliwy. Nikomu przecież krzywdy nie czynię i nie uczyniłem.
Ojciec, słysząc tę naiwność syna, jeszcze raz zapłakał. Lecz nic już nie rzekł. Stwierdził w duchu, z pokorą: niech stanie się, co ma się stać. Widać taka jest wola bogów, co to tkają nici przeznaczenia.
Utena, widząc reakcję swego męża, uczuła trwogę i niepokój. Wiedziała bowiem, że Dyso jest najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znała, a przeżyła już swoje lata u jego boku. Nic jednak nie rzekła, bo miała nadzieję, że długie lata będą jeszcze żyć, i ona, i Dyso. I że Dyso będzie miał pieczę nad poczciwym Olandem, i ochroni go przed złem, które niosą ze sobą ludzie. Poszła z tą nadzieją w sercu do kuchni i do swojej roboty.
A działo się tak, że wielki smok szczerozłoty o imieniu Zyn siał zgrozę i przerażenie u maluczkich w całej krainie Średniego Lasu. Tam, gdzie było domostwo Olanda i rodziców. Król Amargadeusz bolał nad tym, że w ziemiach jego królestwa, w tych Średnich Lasach, taka „potwora” żyje i pustoszy krainę. Wprawdzie dziwne to było, że smok pożerał tylko czarne owce i ochwaciałe, stare i ślepe szkapy, i nie gardził też chwastami, które urodzaj psuły. Król wydał edykt, który głosił to, iż śmiałek, który pokona szczero złotego smoka, księciem zostanie, dostanie w lenno całe Średnie Lasy, a jest to kraina tak rozległa, że piechur, który wyruszyłby z jednego krańca tej ziemi, musiałby iść dwa dni i dwie noce, by do drugiego krańca dojść.
Jakiś czas przeminął. Rycerze z całego kraju Ulandii, którą władał Amargadeusz, szykowali tarcze, szykowali puklerze, czyścili ostre miecze i mocne pancerze. Każdy rycerz, poddany króla marzył i myślał o tym, że to on właśnie pokona Zyna i zostanie panem na włościach. A był wśród rycerzy jeden taki, niepokonany. Panny, dziewice błagały go, by został ich rycerzem, sługą wianka. A on marzył o czymś nadzwyczajnym. Chciał się zapisać w historii, jako zbawca narodu, ludzi. W karczmach i szynkach w całym królestwie z ust do ust przekazywano sobie jego imię. Kowdlar. Kowdlar pierwszy rycerz Amargadeusza.
Wreszcie, któregoś dnia, król wezwał Kowdlara na posłuchanie. I oto rycerz stanął naprzeciw swojego pana. Król przemówił: —
— Szlachetny, czy prawdą jest, że jesteś z tych, co chcą podjąć walkę z Zyną, smokiem szczerozłotym.
— Miłościwy Panie, to szczera prawda. Ustanowiliśmy bowiem wśród braci rycerskiej, że to właśnie ja będę miał zaszczyt pierwszy podjąć walkę ze smokiem, zgodnie z edyktem, jaki, Miłościwy Panie, wydałeś.
— Ale, wiesz, Rycerzu, że Zyn włada mocami magicznymi, które dotąd go chroniły dość skutecznie. Musisz pierwej, nim go zawezwiesz na pojedynek, oczyścić swe ciało i duszę. Mój Mag da ci odpowiednie zioła i maści.
— Wezwać Uberyka do mnie — król ogłosił rozkaz służbie dworskiej. Kanclerz pokłonił się i wyszedł po Maga.
— Wierz, Szlachetny Kowdlarze, że sercem będę przy tobie i szczerze będę zadowolony, gdy to ty obejmiesz lenna. Lecz najpierw musisz mi przywieźć głowę szczero złotego Zyna.
Do komnaty audiencyjnej wszedł ubrany w długą czarną sutannę Mag Uberyk.
— Miłościwy Panie, wzywałeś. Oto jestem.
— Przygotuj dla rycerza maści i produkty, które przygotują go na walkę ze smokiem, który gnębi mój lud w Średnich Lasach. Moim bowiem pragnieniem jest, by Kowdlar zwyciężył zło i stał się moim pierwszym sługą.
— Słucham, Panie. Co każesz, to się stanie. Mam maść z mumii Faraona na ogień smoczy i nalewkę przeciw gadziej magii. To powinno pomóc każdemu, kto ma odwagę zbliżyć się do smoka na długość miecza. Resztę jednak trzeba dokonać samemu. Słyszałem, Miłościwy Panie, że Zyn ma jeden pazur diamentowy, którym może rozerwać każde serce na strzępy, prosto z klatki piersiowej.
Kowdlar słuchał tego wszystkiego bardzo uważnie. Ale widać było po nim, że lekceważy sobie słowa Maga, i że jego nic nie przeraża, nie boi się smoka.
Rycerz rzekł: —
— Miłościwy Panie, pozwól, że zwrócę się do twego Maga.
— Pozwalam — odrzekł Amargadeusz.
— Ekscelencjo, nie masz racji. Zyn bowiem nie ma jednego diamentowego pazura, ale ma po dwa w każdym członku. Ja zaś mam zbroję platynową, na której każdy diament się połamie, niczym kryształ górski. A ja jestem weteranem wielu potyczek i wojen, służąc Miłościwemu Panu. Mnie w walce na oręż nic nie jest w stanie zaskoczyć. Daj mi tylko, Ekscelencjo, siłę przeciw smoczej magii, a ja zetnę ten ohydny łeb Zyna.
Król Amargadeusz przypatrywał się z wysokości swego tronu rycerzowi i Magowi. Rycerz słusznej postury był jednak niższy od szczupłego i ascetycznego Maga. Gruby kark Kowdlara kontrastował ze szczupłością twarzy Uberyka. Kark rycerza świadczył o tym, że łatwo nie ugina się przed innymi ludźmi, że zna własną wartość, że broni jej do upadłego.
— Zawezwałem cię tu, Kowdlarze, właśnie po to, abyś zabezpieczył się przed potyczką ze smokiem. Bo, jak mi donieśli moi Ambasadorowie, bywa tak, że ci, którzy stają przeciw smokom, zamieniają się w głazy i skały tylko przez to, że nie opacznie spojrzeli bestii w oczy lub gad rzucił na nich czary. Miej baczenie i nie bierz wszystkiego, co zobaczysz, gdy już będziesz przy Zynie, za jawę. Bo prawda też tkwi w tym stwierdzeniu, że magia ma tylko wtedy siłę, gdy ten, kto ją stosuje, zdoła przestraszyć swą ofiarę. Gdy twoja świadomość będzie silna, na nic zdają się smokowi magiczne sztuczki.
W czasie, gdy dzielny rycerz Kowdlar gościł u króla, Oland kąpał się radośnie w górskim jeziorku, który wytworzyły wody spadające wodospadu. Choć rącze strugi wodospadu były zimne i orzeźwiające, to jednak młodzieńcowi nie doskwierał chłód zimnej wody. Z przyjemnością nurzał się w wodzie. Nurkował i wypływał. Jeziorko znajdowało się na niewielkim płaskowyżu, małym wzniesieniu. Młodzieniec miał wspaniały widok z poziomu tafli wody. Gdy patrzał przed siebie, widział bezkresny ocean lasu. Drzewa zielone, soczyście zielone, dochodziły do obrzeży malutkiego miasteczka, takiej większej wsi. Strumień, spływający z jeziorka, wił się niczym serpentyna i gubił się w lesie. Nic więc nie było dziwnego w tej nazwie krainy Średni Las. Nagle, gdy chłopak harcował w wodzie, ciszę przerwał hałas spadających kamieni. Odwrócił głowę w kierunku, skąd dochodził hałas. Tuż nad brzegiem jeziorka stał dziwny przybysz. Niewysoki on był, miał bujną brodą, a ubrany prawie w łachmany.
Chłopak zaskoczony krzyknął w stronę intruza: —
— Ktoś ty? I dlaczego podchodzisz tak skrycie, zakłócając moją niewinną zabawę?
— Jam jest Siódmy Elf Średniego Lasu.
— Więc nie jesteś człowiekiem. Cóż chcesz ode mnie?
— Wiem o twoim darze i twoich zdolnościach. Przysyła mnie do ciebie Zyn, szczerozłoty smok. Prosi on, byś przejął od niego Klucz Miłości. Oto jest.
Elf pokazał Olandowi w swej ręce szkatułkę. — Znajduje się w tym pudełku. Zyn czuje, że zbliża się jego koniec.
Rachuje swe czyny i swoje skarby. Wiedz, Olandzie, że Zyn jest Strażnikiem Miłości tu na Ziemi. Jego siła była oparta na tym, że miłość zawsze zwycięża. Lecz oto Zyn zwątpił i obawia się, że teraz, gdy Amargadeusz ogłosił edykt na jego śmierć, nie stanie tyle miłości na świecie, aby mogła go uratować przed chciwością i żądzą władzy tych, którzy czyhają na jego życie. Lecz Zyn wie, że ty, jako jedyny na świecie, możesz zastąpić go w jego misji i to ty, właśnie ty, możesz przejąć Klucz Miłości.
— Siódmy Elfie, jak ja mam sprostać tak trudnemu zadaniu, by być Strażnikiem Miłości?
— Ty nie musisz się tego uczyć, tak jak ptak nie musi się uczyć latania. Wejrzyj tylko głęboko w siebie. Pozbądź się młodzieńczych kompleksów. Oto ja, elf, przyszedłem tu do ciebie z Kluczem, a oprócz Klucza przyniosłem ci dorosłość. I proszę cię, błagam, przyjmij te dwa dary.
Niebo nagle pociemniało, słońce zakryła czarna chmura i gdzieś tam, w oddali, błyskawice zaczęły tańczyć na niebie. Lecz było to tak daleko, że nie dochodził żaden odgłos piorunów. Oland żegnał się ze swoją młodością, ze swoją niewinnością.
— Więc, dobrze, elfie. Przyjmę twe dary. Lecz, co ja mam teraz robić, by dotrzymać zobowiązań z Kluczem Miłości związanych?
— Bądź sobą, wkrótce przeznaczenie da o sobie znać. Nie martw się, Pierwsza Przyczyna, która stworzyła ten świat, już wie, już szykuje dla ciebie los, już karma twa została przez bogów określona. Ja, Olandzie, muszę już iść, bo tam, skąd pochodzę, muszę pilnować, by natura sprawnie działała. Taka jest dola elfów. Jeden stary, tysiącletni dąb czeka na mnie. Muszę sprawić by jeszcze raz, może ostatni, zazielenił się listowiem.
To mówiąc, Siódmy Elf pozostawił puzderko nad brzegiem jeziorka, odwrócił się i spokojnie zszedł z pagórka, zniknął w listowiu.
Oland powoli, walcząc z ociężałą wodą, wyszedł z jeziorka i wziął szkatułkę do rąk. Woda spływała po jego smukłym ciele; krzaczasto-czarne włosy były mokre, a on już był ciekaw tego Klucza Miłości. Szczerozłota szkatuła kryła tajemnicę jego przeznaczenia. Otworzył nabożnie wieczko. A w nim zobaczył jakiś stary pergamin i jakąś starą mapę. Rozwinął pergamin i ujrzał, że słowa są zapisane nieznanym alfabetem, nic nie rozumiał. Raz, jeden raz, widział podobne litery, gdy nawiedziła okolice wędrowna wiedźma. Stawiała ona
Dysowi wróżbę i wtedy Oland na kartach talii wiedźmy widział podobne litery. Mapa, która była narysowana na czerpanym papierze, przedstawiała jakąś wyspę, a na wyspie ciągnął się zygzakiem pewien szlak, upstrzony co rusz krzyżykami i kółeczkami. I tu Oland nie doszukał się żadnego sensu.
Rozczarowany odłożył pisma do szkatułki.
„Cóż z tego, że mam Klucz Miłości, ale przydałby się jeszcze jakiś tłumacz tego „klucza”. Czyżby Zyn i Siódmy Elf pomylili się i dali mi coś, co nie jest mi przeznaczone?”
Jego myśli zakłócił chłodny powiew wiatru. Oland ocknął się z zamyślenia i stwierdził, że burza się przybliża. Niebo już zupełnie było ciemne, a dostojne
grzmienie i błyskawice piorunów nadchodziły nieodwołalnie. Oland wziął szkatułkę w ręce i szybkim truchtem skierował się do domu.
— Elubedzie, mój drogi druhu. Teraz jestem już spokojny o wynik mojej potyczki ze smokiem Zynem — mówiąc to, Kowdlar szybkim ruchem opróżnił czarę wina.
Siedzieli w karczmie Odyntuk, w rogu sali. Siedzieli na ławach za drewnianymi stołami, wykoślawionymi przez upływ czasu. Na stole w terakotowych flakonach stało wino czerwone, tak kwaśne jak papierówki latem. W drewnianym półmisku gruba kasza parowała jeszcze, bo niedawno w żeliwnym garze była. Obok walały się kawałki chleba. Słowem: prawdziwie postny posiłek rycerza. Rycerz Kowdlar dyskutował zawzięcie ze swoim najlepszym przyjacielem, poetą Elubedą. W sali nie było więcej nikogo. No bo to była wczesna pora, tuż po pianiu kura.
— Drogi Kowdlarze, powiem krótko, spłukani jesteśmy. Więc dobrze, że jesteś pewien swojej walki. To lenno podratowałoby nas, spłacilibyśmy długi. Wiem, że twoja służba u króla przynosi ci stały dochód, lecz nasze ostatnie przedsięwzięcie z Gnomami znad Skały Kruka po prostu nie wypaliło. Te złoża jantaru, to była bzdura.
Zasępili się obaj bardzo. Kowdlar dolał sobie do czary wina.
— Tak, kto to mógł przewidzieć? Lecz teraz, gdy Mag Uberyk zaopatrzył mnie przed mocą magii smoka, wszystko wydaje się proste i oczywiste. Gdy już będę księciem nad Średnimi Lasy, ty będziesz moim murgrabią, a poezją będziesz się zajmował w wolnych chwilach. Ty jesteś jedynym poetą, chyba na całym świecie, który ma talenta finansowe. Razem stanowimy niezły zespół.
— No, ale teraz jesteśmy w dołku — westchnął poeta.
— To nic, to jest przejściowe. Ja wierzę, Elubedo, że nasza jest przyszłość.
Pomocnica karczmarza, prosta wieśniaczka, zaczęła się krzątać wokół stołów i ław, co nieco zdezorientowało dwójkę wspólników. Już za chwilę to będzie pora, gdy pojawią się tu pierwsi goście, aby śniadaniować. Byli to zwykle majętniejsi mieszczanie, może wdowcy, może samotnicy, a także podróżnicy, którzy wynajmowali pokoje na górze.
— Wiesz, brachu, będziemy mieli pieniądze, denarów będzie w bród. Ja tego smoka wykończę. Potem, gdy uzyskam godności, ożenię się z Teborną. Jej ojczym, Pudo, kręcił nosem zawsze na mój widok. Dla niego, kupca i „barona piwnego”, byłem zawsze śmieciem, choć mam szlachectwo. Wiesz dobrze, ile ja się nacierpiałem upokorzeń. Ty, chociaż mieszczanin z rodu, dobrze wiesz, że oprócz szlachectwa liczą się także talary i denary.
— O, tak, złote słowa. Mój ojciec, finansista i bankier, mówił mi często: — synu, nie ma rzeczy bez ceny.
Biedny Elubed miał odziedziczyć po ojcu fortunę, ale flota handlowa ojca przepadła, jak kamień w wodę, pewnej sztormowej nocy. I poeta odziedziczył tylko talent do interesów. Ojciec nie wytrzymał psychicznie tego upadku, tej ruiny. Wierzyciele nachodzili go zewsząd. On, przyzwyczajony do zbytku i luksusu, wolał skończyć ze sobą, niż cierpieć ubóstwo. Elubed z matką musieli cyklicznie przenosić się do coraz mniej okazałych domostw i posiadłości. Na koniec matka, Etika, żyła już tylko ze swojego szczątkowego posagu. Elubed u boku matki doczekał dorosłości. Obiecał sobie, że raczej będzie ulicznym grajkiem, niż podąży śladem swojego ojca i będzie finansistą. Lecz, jak to bywa w życiu, siły jego ojca odezwały się w końcu w poecie Elubedzie. I został z zawodu poetą, a z zamiłowania finansistą. Ale pech, który chyba też odziedziczył po ojcu, sprawiał, że choć Elubed miał talent do interesów, to jednak nie miał tego, jakże potrzebnego, łutu szczęścia i jeszcze się nie dorobił majątku. Kiedy zyskały pewną sławę jego wiersze, poznał dokładniej dwór królewski i to właśnie tam zetknęli się po raz pierwszy rycerz i poeta.
— Wieści z grodu niosą, że Teborna z miłości do ciebie, Kowdlarze, usycha i więdnie. Lecz cóż może niewiasta wobec woli ojca lub ojczyma? Nic. Mówią życzliwi, że Pudo już znalazł jej kandydata na męża. Ma nim być niejaki Awik, dziedzic rodu Uzeus, rodziny, która od wieków handluje drogimi kamieniami. W posagu, ponoć, Teborna da browary i ziemię.
— Tak, gdy ja zostanę księciem, zabraknie ziemi Pudo nawet na własny grób.
Wspólnicy nie zważali na to, że karczma się zapełnia.
Kowdlar, choć zły był na Pudo, w głębi duszy, gdyby pokonał Zyna, miał zamiar zawrzeć z ojczymem wybranki układ. Chciał wejść do interesu piwnego. Choć, jako szlachcic wolał wino, to jednak piwo było głównym napojem niższych stanów. Kowdlar, który oprócz szlachectwa nic po swych przodkach nie zyskał, pamiętał, że zapobiegliwi rycerze, w czasach jego ojca Barla, chętnie wchodzili w układy z motłochem. Niejeden ród szlachecki odżywał, gdy jego „głowa” umiała się układać w interesach. Ba, nawet król wchodził w dziwne układy z bankierami. Wiele wojen Amargadeusz wygrał „na kredyt”. Bowiem środki, jakie król miał na przygotowanie armii, pochodziły z kredytów. Dopiero później łupy wojenne, daniny i kontrybucje z nawiązką spłacały królewskie długi. Królewskie interesy to wojny, a szlacheckie to dobry ożenek z majętną panną. Lecz na drodze Kowdlara stanął ambitny ojczym, Pudo.
— Jutro wyjeżdżam do Średnich Lasów, ty tu zostaniesz, może coś jeszcze wyjdzie z tego interesu z jantarem; musisz tu czuwać. Zresztą wieść szybko się rozniesie, czy to ja będę zwycięzcą, czy kurhan nade mną urośnie. W tym drugim przypadku dostaniesz cały mój skromny dobytek. Dwa konie z osprzętem i skromny domek. Resztę talarów, jakie miałem, wiesz dobrze, utopiłem w naszych interesach. Moją zbroję daj temu, kto zwycięży Zyna.
To był prastary zwyczaj w rodzie Kowdlara, że zbroja należała zawsze do zwycięzcy, do najdzielniejszego. Zbroja i miecz.
Wypił szybko z piersiówki nalewkę ziołową przeciw zapatrzeniu się na smoka. Już wcześniej wysmarował się maścią, która niwelowała zupełnie wolę i zamiary smoka wobec niego. Spokojnie ujął miecz w dwie ręce. Trzydzieści łokci przed nim stał szczerozłoty smok Zyn. Smok był podobny do węża, któremu wyrosły dwa nietoperzowe, wielkie na sześć łokci, skrzydła. Miał też cztery członki, na których stał i się poruszał. Wielki był na dwadzieścia łokci. Cały jaśniał w złotym kolorze. Jego głowa miała wyrostki rogowe na czubku czaszki i na nosie. Jasno- białe zęby lśniły z otwartej paszczy. Trochę to jednak inaczej wyobrażał sobie Kowdlar, gdy szykował się do walki. Ani smok nie był obśliniony obrzydłą mazią, ani nie ziajał, niczym pijak piwskiem. Nie zionął też ogniem. A te oczy, jakieś takie mądre i rozumiejące. Gdy tak stali naprzeciwko siebie Kowdlar i Zyn, dziwnym było, że taki słaby człowiek chce się zmierzyć z potężnym stworzeniem. I każdy, kto by ich teraz obserwował, musiałby przyznać, że wielka jest determinacja Kowdlara.
— Czemu na mnie nastajesz, Rycerzu?
Rozległo się po polanie. Kowdlara jakby coś ścięło.
— Co? Ty mówisz? — wykrztusił z siebie.
— Zaniechaj i odejdź w pokoju, a nie spotka cię ode mnie żadna krzywda, czy szkoda.
Rycerza zatkało, zupełnie się pogubił. Pomyślał, że na nic była pomoc Maga. Smok musi mieć większe moce, niż przypuszczano. Jednak już po chwili rycerz otrząsnął się i widać było, że nie zmienił zamiaru, dalej chce zabić Zyna. Spiął ostrogami konia i ruszył. Uniósł miecz, koń galopował; Kowdlar był coraz bliżej i bliżej; lecz oto, gdy był już na kilka łokci od smoka, nagle koń, przestraszony wielce widokiem smoka, narowił się i wysadził gwałtownie jeźdźca z siodła. Kowdlar fiknął w powietrzu dwa razy i upadł. Gdzie? Tuż przed wysokim na pięć łokci Zynem. Upadek był tak wielki, że Kowdlar, choć nie stracił przytomności, nie umiał się podnieść, by stawić czoła groźbom ze strony wroga. Co więcej, nie umiał nawet się obrócić, by patrzeć śmierci prosto w oczy. Wystarczyło teraz, żeby Zyn przydepnął rycerza jedną nogą, a z dzielnego i wyćwiczonego w bojach Kowdlara zostałaby tylko mokra plama. Lecz wtedy stała się rzecz niesłychana, Zyn przemówił: — odejdź, Rycerzu, bo nie łaknę ludzkiej ofiary.
I, sądząc, że to już koniec walki, odwrócił głowę. A wtedy spełniło się, wypełniła się do końca karma szczerozłotego, bowiem jakimś niezrozumiałym, nielogicznym i dziwnym ruchem rycerz szarpnął się i pchnął zupełnie przypadkowo swój miecz tak, że ten utkwił w głowie Zyna.
Grzmot powalonego o ziemię cielska oznajmił naturze, że szczerozłoty smok dokonał żywota.
Przez dłuższą chwilę rycerz nie rozumiał, co się stało. Był oszołomiony, lecz, gdy tylko doszło do niego, że już po wszystkim. Nie wstając z ziemi, podniósł wysoko ręce i wykrzyknął w stronę Słońca:
— Książę Średniego Lasu Kowdlar!
Ciepła noc sprawiła, że nikt nie umiał zasnąć. W domu panowała ciemność, lecz każdy z domowników czuł, iż reszta nie śpi. Oland w swojej izdebce patrzał się z posłania na świecące gwiazdy przez nie zasłonięte okno. Izba była tak mała, że oprócz łóżka i komody nie mieściło się w niej już nic więcej. Trzymał w ręce szkatułkę, w której dostał Klucz Miłości. Obok na poduszce leżał sam manuskrypt. Nie wiedział, do kogo się zwrócić o pomoc w rozszyfrowaniu Klucza. Teraz po śmierci Zyna, od trzech miesięcy, ludzie jakby się zmienili. Są tacy dla siebie szorstcy i twardzi, i zimni, jak miecze stalowe. Nikt się nie śmieje, ponure gęby wzajemnie przesyłają sobie informacje: nie lubię was wszystkich. A ten nowy książę Kowdlar, jak on się panoszy. Znajomy ojca Olanda, Belon, mówił wczoraj, że książę Kowdlar ma zamiar wybudować na wzgórzu Warse nowe zamczysko, kasztel, jego nową siedzibę. I ma obłożyć na ten cel podatkiem ludzi ze Średnich Lasów. Ma na to pozwolenie Amargadeusza. Wszyscy spodziewają się wielkich zmian w całej krainie Średnich Lasów. Zmian niekoniecznie na dobre. Oland naprawdę nie wiedział, co czynić. I sam już teraz nie był pewny, czy rzeczywiście, jak mówił Siódmy Elf, to on ma być teraz Strażnikiem Miłości? Ma Klucz Miłości i zarazem go nie ma, bowiem nie rozumie jego treści.
Księżyc świecił, więc było na tyle jasno, że Oland zorientował się, nagle go oświeciło, że wysokość szkatułki nie jest równa głębokości wnętrza. Wysokość szkatułki była większa o trzy palce od głębokości. Gorączkowo wkładał rękę do środka, potem wyjmował i porównywał. Wstał i pospiesznie zapalił świecę. Jeszcze raz, teraz już przy lepszym świetle, sprawdził swoje odkrycie. To prawda, była istotna różnica. Coś musiało być jeszcze w tej szkatułce. Lecz pomimo różnych prób, jakie podejmował, nie udało mu się dostać do tajemnicy szkatułki. Tak jakby pozorne dno było przymocowane na stałe. Czyli wniosek, jaki Olanden wysnuł, był taki, iż to, co kryje się w szkatułce, musi mieć szczególną wartość, musi to być coś, co raz odkryte i ujawnione, zmieni całkowicie świat. Może jego, a może też i wielu ludzi. Ale teraz szkatułka była niczym sejf niedostępna, chroniąca swoje skarby przed profanami. Młodzieniec wziął ją w ręce i z całą jej zawartością, z Kluczem i mapą, schował ją pod swoje posłanie. Tam była bezpieczna. Nikt jej tam nie może znaleźć. Psy nie były wpuszczane do domu, ich miejsce było na podwórzu lub w ogrodzie. Nie mogły więc wywlec spod posłania ukrytego skarbu. Matka nie zaglądała w prywatne tereny syna. A ojciec, no ten zupełnie się tam nie zapędzał.
— Książę Kowdlarze, czy nie zechciałbyś, Panie, jeszcze raz zerknąć na intercyzę przedmałżeńską. Poprzednią wersję poprawiliśmy.
To mówiąc, Pudo podał Kowdlarowi pismo, jednocześnie nisko się kłaniając i strojąc miny obłudnego uśmieszku na twarzy. Teborna skromnie siedziała na sofie razem ze swoją matką, Elumną. W pewnej odległości od panów. Obaj mężczyźni stali przy oknie w drugim końcu salonu domostwa Pudo i Elumny, pięknego pałacyku. Kowdlar ze zwłoką wziął pismo do rąk. Raz, czy dwa, rzucił okiem na to, co z takim trudem i mozołem spłodził Pudo ze swoimi doradcami.
— Tak, cztery tysiące stadionów w okolicach Pilku. Tak, to rzeczywiście korzystne. Niedaleko moich Średnich Lasów. Tam jest dobra ziemia. Urodzajna i mało kapryśna. Można uprawiać wszystko. Ale tylko jeden browar. To jest nadal mało, ale jednak trochę więcej niż dawałeś przed godziną, poczciwy Pudo. Może mogę mówić: teściu? Czyż nie warto dać nieco więcej, Pudo, za fakt, że twoje wnuki będą książątkami. No, zastanów się.
— Ależ, książę, wybacz. To, co daję, jest uczciwą ofertą.
W intercyzie było zapisane, że Teborna, w razie rozwodu lub śmierci Kowdlara, zachowuje dwa tysiące stadionów ziemi w Pilku. Co ma jej zapewnić przyzwoity poziom życia. Te dwa tysiące to były cztery wioski. Resztę posagu miały otrzymać dzieci Teborny z Kowdlarem. — Uczciwa? Tak nisko wyceniasz swoją pasierbicę? Ale, mniejsza o to. Podpisujmy ten dokument, bo spieszę się. Jeszcze dziś wyjeżdżam do swych włości. Muszę przypilnować budowy pałacu.
Pudo ujął dokumenty i przeniósł je do stoliczka, bliżej kobiet. Kowdlar, stojąc, podpisał intercyzę. Podpisała ją również Teborna. Jako ostatni podpisał ją opiekun Teborny Pudo.
— Przed twoim odjazdem, książę, musimy jeszcze dokonać finalizacji waszej, to jest twojej i Teborny, umowy przedślubnej.
Pudo klasnął. Do salonu wkroczył sługa, ubrany w zielony turban.
— Co każesz, Panie? — spytał się usłużnie.
— Przynieś te wszystkie przygotowane specjały. Dzisiaj wasze Państwo świętuje, Gogo.
Na te słowa uchyliły się na oścież drzwi do salonu, i zaczęto wnosić delikatesy i specjały ze wszystkich zakątków kraju. Były tam i kawior, i homary. Trufle i inne
rarytasy. Ogromny tort wielopiętrowy i galaretki słodkie, jak owoce południowe. Kowdlar nie krył zdziwienia. Pudo odezwał się: —
— No, to dopiero jest preludium. Dzisiaj bowiem sami, bez innych, że tak powiem w rodzinnym gronie, świętujemy. Lecz na ślubie, za dwa miesiące, mojej kochanej pasierbicy to będzie dopiero feta. Może sam król Amargadeusz przybędzie lub pośle swojego przedstawiciela? Zobaczymy. Choć Teborna nie jest moją rodzoną córką, ale kocham ją, jak własne dziecko. Bo ona ma szlachetną duszę, i pamiętaj, książę, nie zrób jej krzywdy. Dobrze ci życzę. Nie, nie grożę ci ja osobiście. Pewnie długo już nie pożyję. Ale jest w rodzinie mojej żony, Elumny, klątwa lub błogosławieństwo, to zależy od punktu widzenia, która głosi, iż każdy, kto skrzywdzi kobiety z domu Smoka, ten pożałuje, że w ogóle się urodził. Ród Smoka to ród matki pierwszego męża Elumny. Kowdlar uśmiechnął się tylko z pewnym odruchem lekceważenia. I powiedział:
— Drogi Pudo, dobrze wiesz, że Teborna darzy mnie uczuciem i ja odwzajemniam tę miłość. Myślę, że gdy dwoje się kocha, to przyszłość będzie dla nich dobra.
— No, tak, książę, masz rację, ale życie jest długie, choć żartując — takie krótkie. Ja jestem starszy od ciebie, mógłbyś być moim synem, książę. Więc pozwolę sobie powiedzieć ci, że różnie to bywa z tą miłością. Nagle okazuje się, że każde z dwojga czyha na drugie, jak lew na antylopę. I w dodatku, gdy za tym wszystkim schowane są majątki i dobra ziemskie, to konfrontacja bywa krwawa i bezlitosna.
— Dlatego powiedziałeś mi o tej klątwie?
— Nie, książę, dlatego, że podpisaliście, wy młodzi, intercyzę.
— No, tak. W zasadzie masz rację, zapobiegliwy Pudo. Pozwól, że tak ci powiem.
Rozmawiali w pewnej odległości od pań, bo Pudo miał taką dziwną manierę, iż chodził po swym pokoju z jednego kąta w drugi, nie umiał w jednym miejscu ustać dłużej, a Kowdlarowi nie pozostało nic innego, jak podążać za swym przyszłym teściem. Więc wszystko to, cała rozmowa, pozostało między nimi. Lecz widać było, że panie gestami i mimiką ponownie zapraszały panów, aby się przybliżyli. Tak więc podeszli, i razem udali się do stołu umieszczonego na środku salonu. Teborna zwróciła się do Kowdlara: —
— Wasza Książęca Mość, jestem szczerze szczęśliwa, że doszedłeś, Panie, do porozumienia z mym kochanym tatką.
— Tak, Pani. Wiem, że sprzyjałaś mym zamiarom i poczynaniom. Już niedługo będziesz Panią, księżną w Średnich Lasach. W naszej rezydencji, zamku pałacu, który dla ciebie buduję.
Na tę wiadomość twarz Teborny pokryła się gorącym płomieniem. Nie umiejąc ukryć zmieszania, odwróciła się w stronę matki.
— A was, drodzy teściowie, zapraszam byście często odwiedzali nas i wasze wnuki. Ja będę szczerze rad, gdy ty, Pudo, i twoja żona, Elumna, przybędziecie.
— O, dziękuję ci, szczodry książę, z pewnością nie omieszkam skorzystać z tak miłego zaproszenia. I będę namawiała swego męża, by mi towarzyszył, choć on nigdy nie ma czasu i stale zajęty jest robieniem kupieckiego fachu.
— Wiesz, drogi książę, zdradzę ci jeszcze jedną tajemnicę naszego rodu, no ściślej to mojej żony.
— Ach, cicho bądź, Pudo — krzyknęła Elumna, która już domyślała się, co jej małżonek powie Kowdlarowi.
— Otóż, moja żona zrobiła niemałe zamieszanie, wychodząc za mnie, prostego mieszczanina. Ona, która była baronową po swym pierwszym mężu. Był to spory mezalians. Ale jestem teraz pewien, że w gruncie rzeczy cieszy się, że jej własna córka będzie księżną.
— Skąd wiesz, drogi małżonku, co ja myślę?
— No, tak, ja wiem. Ja wiem, że chociaż jestem majętnym człowiekiem, to dla niejednego nic nie znaczę, bo jestem prostym człowiekiem, bez szlachectwa — gorzko stwierdził Pudo.
— Ale ja, kochanie, o to nie dbam. Byłam i jestem z tobą szczęśliwa. I to się tylko liczy.
Kowdlar w duchu bawił się świetnie z tych rozterek kupieckich. Lecz nic po sobie nie dawał znać. Udawał, że interesuje go teraz jedynie smakowanie i delektowanie się przysmakami ze stołu.
Teborna zerkała cały czas na Kowdlara, który wybierał co lepsze kąski z obłożonego frykasami stołu. Rodzice pięknej Teborny również zamilkli i tak, jak Kowdlar, zajęli się degustacją. Dzisiejszy dzień był bardzo bogaty w wydarzenia.
— Kowalu, czy mógłbyś się przypatrzeć tej oto szkatułce? Podejrzewam, że ma podwójne dno. Czy mógłbyś się temu przyjrzeć? Czy możesz podważyć fałszywe dno?
Oland podał puzderko kowalowi Bapago. W starej kuźni było bardzo duszno i gorąco, niczym w cegielni. Kowal stał przed wysłużonym miechem. W piecu buchał jasny płomień. Przed chwilą Bapago podsycił świeżym powietrzem żar ogniska. Oland długo się wahał, nim zdecydował się pójść do kowala. Nie znał nikogo innego, kto mógłby otworzyć ten mechanizm. Bowiem wyglądało na to, że pozorne dno jest solidne i silnie przytwierdzone. Poza tym kowal uchodził za człowieka dyskretnego, umiejącego zachować tajemnicę.
Bapago ujął szkatułkę, obrócił ją w stronę wyjścia kuźni, skąd dochodziło słabe, bo słabe pasemko światła. Próbował silnymi rękoma podważyć dno.
— Tak, to mi przypomina robotę gnomów. Duży kunszt. Trzeba przyznać — powiedział Bapago.
— Czy możesz to otworzyć?
— Mógłbym, ale podejrzewam, że chronią tę szkatułkę jeszcze magiczne znaki. Wiesz młodzieńcze, ja też kiedyś byłem młody i też byłem żądny wiedzy. I popatrz, to słońce na wieku szkatułki. To jest znak wszechobecnej absolutnej rzeczywistości. W powiązaniu z tym.
Kowal ukazał na znak sowy na dnie zewnętrznym puzderka.
— To, w powiązaniu z tym znakiem mądrości, znaczy, że musisz znaleźć najmądrzejszego człowieka na świecie. I on ci poda magiczny znak. Gdy go otrzymasz, to sam otworzysz schowek, niepotrzebny ci będzie już żaden kowal.
Oland zastanowił się nad tym, co powiedział mu ten prosty człowiek.
Wyglądało na to, że to nie jest taki prostak i nieuk, jak by się mogło wydawać. Coś Olanda tchnęło i spytał się kowala.
— Czy, Bapago, ty znasz tego najmądrzejszego? Wygląda na to, że masz dużą wiedzę magiczną, więc proszę pomóż mi. A ja ci zdradzę wielką tajemnicę. Gdy otworzę ten schowek, wtedy zostanę Strażnikiem Miłości i będę sprawował pieczę nad Kluczem Miłości.
— Nie może być? Ty będziesz pomazańcem? Z naszej wioski? Powiem ci więc. Najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam, jest Cygan Dziad.
— Gdzie mogę go spotkać, kowalu?
— On krąży po całym kraju. Raz jest tam, a raz tu. Lecz zawsze jest akuratny, to znaczy jest blisko, gdy go naprawdę potrzeba. Ale ja, zaprawdę, nie widziałem go już dziesięć lat. Słuchaj, co ci o nim powiem. On z oblicza twarzy umie wywnioskować, z kim ma do czynienia. Jaki los spotka właściciela twarzy. Z aury, jaką każdy z nas ma, umie określić twe wszystkie przeszłe i przyszłe choroby. Z tonu brzmienia głosu powie ci, czy jesteś szczęśliwie, czy tragicznie zakochany. A gdy podasz mu swą dłoń, to, tak, to on już wszystko będzie wiedział o tobie. A jednak, wyobraź sobie, ludzie nazwali go Dziadem. A wiesz dlaczego? No, tak. Dlatego, że jest za mądry i ludzie go w jednym miejscu nie umieją długo znosić i tolerować. Dlatego jest Dziadem i wędruje z wioski do wioski, z miasta do miasta. I napotkanym ludziom tłumaczy zagadki tego świata. Z tego żyje. Król Amargadeusz, choć wie o Cyganie Dziadzie, nie pomoże mu i nie pomógł mu dotychczas. Dlatego, że król sam siebie uważa za najmądrzejszego. Kiedyś spytałem Dziada, co to jest pustka? On mi powiedział, że pustka to jest wrząca piana. Nie dlatego, że jest gorąca, ale dlatego, że w pustce rodzą się nieustannie i giną byty. Więc pustka jest pełna. A tam, gdzie jest wszystkiego w bród, gdzie jest lita skała, tam tylko jest pustka. Bo każdy byt jest tylko wyrazem zaburzenia pustki. Taki jest właśnie Dziad, niby najmądrzejszy, ale trudno go zrozumieć.
— I to on ma mi dać magiczny znak?
— Chyba tak. Tak będzie, jeśli Cygan Dziad jest najmądrzejszym człowiekiem.
Ognisko w palenisku przygasło, widząc to, Bapago ujął rączkę miecha i zaczął tłoczyć powietrze. Ogień momentalnie odżył.
Oland jeszcze raz spojrzał na zagraconą kuźnię, gdzie walały się w artystycznym nieładzie, zaczęte, a nie skończone, prace kowalskie. A to ozdobne metalowe bramy, a to ruszty i wreszcie pospolite podkowy różnej maści.
Jak kraina długa i szeroka dziwne się rzeczy zaczęły działać. Młodzi przestali trzymać się za ręce, jak to zawsze zwykli robić. Nie wyznają już sobie gorących zaklęć. Zostało tylko przyzwyczajenie, jak w starych małżeństwach. Smętnie i ponuro jest w całym królestwie. Amargadeusz kazał się pytać wyroczni, co się stało i co mu czynić trzeba. Wyrocznia dała jedną odpowiedź: Klucz Miłości jest zawieszony. Nic więcej, nic mniej. Właśnie tak odpowiedziała Magowi Uberykowi. Lecz oto przyszła powoli jesień. Drzewa zaczęły gubić liście. Dwór królewski żył już ślubem księcia Kowdlara ze skromną Teborną. Ślub już za miesiąc. Król był szczerze zainteresowany tym wydarzeniem. Amargadeusz zainscenizował to tak, iż jego Mag miał dokonać ceremoniału. Król obiecał Kowdlarowi, że nada Pudo, ojczymowi Teborny, szlachectwo. Jednak przy tej okazji Amargadeusz upiekł również swoją pieczeń, bowiem Pudo udzielił królowi pożyczki dziesięciu tysięcy złotych dinarów na dwa lata. Król miał do tego czasu dostać wojenną kontrybucję, wynikającą z traktatu, jaki Amargadeusz zawarł ze Storem V, królem sąsiedniej Fluksji. Amargadeusz, i o tym się głośno mówiło, miał zamiar swoją flotą dokonać inwazji na Wyspy Gnomów. Chodziły bowiem od dawna, można rzecz od prawieków, słuchy, że gnomy na swych Wyspach gromadzą bajeczne skarby, które pochodzą z nie zawsze uczciwych interesów. Nieliczni marynarze, którzy dotarli do tych wysp, snują swoje mity i opowieści o bogactwach tam zgromadzonych. O szczerozłotych zbrojach, diamentowych naszyjnikach i koliach, o szmaragdami pokrytych czarach i kielichach. Wyspy Gnomów leżą na krańcu świata, rzadko na tych wodach jest słonecznie i bezwietrznie. Najczęściej przetaczają się tam porywiste burze i sztormy. Dlatego gnomy nie obawiają się napaści zewnętrznej, sądząc, że ich wyspy są bezpieczne, niczym kasztele otoczone fosami. Amargadeusz już zapewnił sobie całkowite posłuszeństwo swoich lenników. Każdy książę, albo hrabia, lubo baron zobowiązany jest do sfinansowania od jednego do kilku, w zależności od swego majątku, okrętów wojennych. Choć wszystko było oficjalnie w fazie planów, to jednak książę Kowdlar już wiedział, że musi wyposażyć sześć okrętów. Będzie go to sporo kosztowało, ale teraz w swojej sytuacji prawie tego nie odczuje. Zrobi to tym chętniej, że czuł się oszukany przez gnomy ze Skały Kruka. Przez ten szwindel gnomów z jantarem był jeszcze niedawno bankrutem. Zostali oszukani on i jego druh Elubed. Teraz pora odwdzięczyć się, ale Kowdlar myślał również, w dalszej perspektywie, że wzbogaci się na tej wojence, bowiem król Amargadeusz obiecał każdemu, kto będzie uczestniczyć w wyprawie lub wyposaży ekspedycję, że weźmie udział w podziale łupów wojennych. Elubed wyliczył już pobieżnie, że koszty wyprawy, jakie poniesie Kowdlar, zwrócą się dziesięciokrotnie. I to tylko, gdy skarby gnomów będą choć w połowie takie, jak ludzie mówią. Poeta finansista wskazał swemu księciu około trzystu młodych kawalerów, którzy mogli uczestniczyć w wyprawie. Już w najbliższym czasie Kowdlar miał spośród nich wyznaczyć stu osiemdziesięciu. Jego decyzja była ostateczna i nieodwołalna, a kto by chciał przeciwstawić się woli swojego Pana, tego czekała sroga kara. Oczywiście, gdy tylko pokazała się lista Elubedy tych trzystu, ewentualnych kandydatów, zaraz zaczął się ruch w „interesach”. Co zamożniejsi wieśniacy wzięli los we własne ręce. Zaczęli przekupywać murgrabiego i płacić mu denarami, aby tylko wykreślił on danego kandydata do wojenki. Ojcowie wykupywali swych synów. Ręce zacierał Elubed i ręce zacierał książę. To był ruch w interesach, choć oczywiście była to kropla w morzu całkowitych kosztów. Jedno było pewne, wyprawa na Wyspy Gnomów mogła się zacząć dopiero po zimie, która, według wszelkich znaków na ziemi i w niebie, miała być wyjątkowo sroga. Mag powiedział Amargadeuszowi, że ponieważ cała natura, cała przyroda jest w sposób widoczny przygaszona, to należy się spodziewać okrutnych mrozów. Dlatego i król, i dwór królewski przenieśli nieco uwagę ze spraw wojennych, na sprawy tyczące ślubu księcia Kowdlara. Jasne było także, że, pomimo usilnych starań Elubeda, młoda para tuż po ślubie nie będzie miała jeszcze godnej siedziby, bo pałac był dopiero budowany. Dlatego król postanowił, że użyczy Kowdlarowi na dwa lata, to jest na prawdopodobny okres przyszłej wyprawy na gnomy, dworek w północnej części stolicy. Miał tam Kowdlar z małżonką rezydować, aż do wyprowadzki do swej rezydencji w Średnich Lasach.
Dziwny, brodaty człowiek siedział na gołym kamieniu, nieopodal leśnego wodospadu. To tu Oland zwykł w ciepłe dni przychodzić i kąpać się. Brodaty nie był włóczęgą, jego szaty były niezużyte. Właśnie kończył przekąskę. Na lnianej szmatce, tuż przed
kamieniem, leżał kawałek słoniny. W torbie podróżnej został jeszcze zapach świeżego chleba. Brodaty patrzył wprost na panoramę, jaka rozpościerała się z tego miejsca. Był to widok imponujący. Ogrom lasu, ale też ślady obecności ludzkiej. W dole miasteczko- osada. Po ścieżce szedł młody człowiek. Zmierzał prosto do miejsca, gdzie siedział przybysz. Nieznajomy pierwszy zagadnął: —
— Młody człowieku, kim jesteś?
— Oland, a ciebie, jak zwą przybyszu?
— Cygan Dziad, jestem wędrownym nauczycielem.
Olanda, jakby coś poraziło. Spojrzał uważnie na tę zniszczoną czasem twarz przybysza. I z pewnym wahaniem zapytał: —
— Panie nauczycielu, co sprowadza cię w te strony?
— Coś mnie tu gna jak zwierza. Ale mam jeszcze jeden powód. Nowy książę objął te ziemie, może przydam mu się na coś?
— Ja wiem, co cię tu gna, Panie. To jest moje przeznaczenie.
— Jak to, twoje przeznaczenie? Czyżby nasze spotkanie nie było przypadkowe?
— Chyba tak, nauczycielu. To mi szczerozłoty smok Zyn przekazał Klucz Miłości. A ty jesteś jedynym człowiekiem, który może mi pomóc.
— Tak, już wszystko rozumiem. Jesteś wybrańcem, a ja mam ci dać magiczny znak. Podaj mi więc swoją prawą dłoń.
Brodaty spojrzał na dłoń. Zamyślił się głęboko i westchnął, jak ktoś, kto dojrzał złe rzeczy. Głośno zaś powiedział: —
— Olandzie, jeszcze nie jesteś gotów. Czeka cię teraz wielka podróż za siedem wzgórz i siedem mórz. Jeśli przeżyjesz, jeśli wrócisz, i jeśli „zrozumiesz”, spotkamy się znów. I wtedy powiem ci coś, co pomoże. I dzisiaj mogę ci to powiedzieć, lecz to będzie, jak mowa do głuchego. Nie zaiskrzą me słowa w twoim umyśle i nie dotrze do ciebie sens magicznego znaku. Powiem ci tyle, że cały świat zbudowany jest z mocy, która wszystko zawiera, która jest we wszystkim. Ta moc sprawia, że jabłko dojrzałe spada niedaleko jabłoni. Ta moc sprawia, że koń jest najszybszym zwierzęciem na ziemi. I gdy strzała leci, to znak, że za tym kryje się moc. I cały świat, każda jego najmniejsza cząstka, z tej mocy jest upleciony. Pytam się więc teraz ciebie, Olandzie. Czy przekazałem ci magiczny znak? A może, czy dotarł on do ciebie?
Oland pokornie zaprzeczył i ze łzami w oczach odrzekł mu tak: —
— Nauczycielu, twe słowa są bardzo mądre, lecz cóż z nich wypływa? To, że jest moc, to wiem. Ojciec mi onegdaj coś podobnego mówił. Lecz, co te słowa mają wspólnego z Kluczem Miłości?
Brodaty skinął ze zrozumieniem. Wstał ciężko z kamienia i położył swoją dłoń na głowie młodzieńca.
— Przyjdzie czas, że powiążesz te dwie rzeczy. I Moc i Klucz. Pociesz się, że ja też uważam ciebie za jedynego, kto godny jest podjąć misję Zyna. Lecz przyjdzie na to czas. Jeszcze przez kilka lat Klucz będzie zawieszony, ale ważne jest to, że widać światełko w tunelu. I znów miłość będzie pośród maluczkich, i choć trochę będzie się nam wydawać to życie lżejsze. Na koniec dam ci ostatnią radę. Gdziekolwiek w najbliższym czasie cię los powiedzie, nie rozstawaj się z Kluczem. Zyn, choć był już stary, gdyby nie wysłał do ciebie Klucza Miłości, żyłby jeszcze. I ty o tym pamiętaj. Klucz roztacza parasol ochronny nad tym, kto się nim opiekuje, nad Strażnikiem Miłości. Gdyby Klucz pozostał bez Strażnika, to wówczas nastałyby okrutne czasy. Choć muszę ci powiedzieć, że bywało już tak na przestrzeni dziejów. Tak. Zyn mógł jeszcze służyć prawdzie, i widać to także po tym, że ty, jako jego następca, nie dojrzałeś jeszcze, nie zrozumiałeś bytu.
Stali tak i rozmawiali. Ich sylwetki w zachodzącym Słońcu tego jesiennego dnia górowały nad okolicą. Tym bardziej, że stali na maleńkim płaskowyżu, wyżej był już tylko niewielki wodospad, mała kaskada, którego wody spływały do jeziorka.
Gdy Oland schodził ścieżką z miejsca, gdzie jeszcze niedawno rozmawiał z Cyganem Dziadem, zobaczył jakieś poruszenie kilkaset łokci przed sobą, tuż przed wiejską karczmą. Stare baby i parobcy coś żywo ze sobą dyskutowali. Był to już okazały tłumik. Wszyscy przekrzykiwali się wzajemnie. Oland miał zamiar pierwotnie skręcić ze ścieżki prowadzącej do karczmy i pójść, jak to zwykł czynić, na południe do swojego domu. Lecz teraz zwyciężyła w nim ciekawość, chciał sprawdzić, co spowodowało taką sensację i ruch wokół karczmy. Gdy przyszedł na miejsce zobaczył, że jakieś pismo wisi na drzwiach szynku. Podszedł i przeczytał owo pismo. Poczuł, jak gorąca krew bije mu do głowy. Nogi stały się jak z waty. Musiał przytrzymać się framugi. Owo pismo było bowiem zarządzeniem księcia Kowdlara, mówiącym o tym, że król Amargadeusz wyrusza wiosną na wojnę przeciwko gnomom, i w piśmie tym była lista dwudziestu siedmiu kawalerów ze wsi, którzy są wyznaczeni do udziału w owej wyprawie. Była to prawie cała młodzież wsi Kulanki. Rodzimej wsi Olanda. Los był okrutny i sprawiedliwy, pośród tej dwudziestki było też imię Olanda. Stał przed karczmą i nie umiał uwierzyć, że on, który został wyznaczony jako Strażnik Miłości, będzie uczestniczyć w czymś, co jest w całkowitej opozycji do Miłości, czyli w wojnie, w zabijaniu. On i dwudziestu sześciu jemu podobnych zostali potraktowani, jako mięso wojenne, bowiem zupełnie nie byli wyszkolenie i wyćwiczeni w tym „rzemiośle”. To pismo wyznaczało ich wprawdzie do wyprawy za co najmniej cztery miesiące, ale książę Kowdlar nie zapewniał żadnego wyszkolenia. Na razie zostali tylko o tym powiadomieni i nie mogą opuszczać Kulanki. Oland cały czas stał milczący, a ciżba ludzka narastała. Nie trzeba dodawać, że na liście nie znalazł się żaden syn co bogatszego włościanina. No tak, Cygan Dziad doskonale o tym wiedział, mówiąc mi, że czeka mnie daleka podróż, może dlatego nie przekazał mi magicznego znaku. — Pomyślał.
— Olandzie, Auzo też został wpisany na listę — usłyszał głos.
Spojrzał. To mówił do niego Kube, dobry znajomy ojca. Auzo był jego synem, i najlepszym przyjacielem Olanda. Dużo tych przyjaciół nie miał, lecz Auzo był miłym, sympatycznym i tolerancyjnym człowiekiem.
— Nie miałem tyle talarów, żeby go uchronić. Nie miałem — z goryczą powtarzał. — Wiesz, Eliv, syn Kapuzo, pierwotnie też był na liście, lecz teraz go już tam nie ma. I nic dziwnego, bo Kapuzo to najbogatszy włościanin w naszej wsi. I kto mi pomoże przy gospodarstwie, gdy zabiorą Auzo — biadolił.
Oland, słuchając skarg Kube, oprzytomniał. Zostawił skarżącego się i ruszył prosto do domu. Myślał teraz o tym, co powiedzą jego rodzice. Szedł do domu i myślał o swojej przyszłości. O tym, że będzie musiał zabijać, aby przeżyć. Bo taka jest wojna. Królowie przesuwają na makiecie drewnianych wojowników. A w rzeczywistości za ich prostymi ruchami kryją się prawdziwe tragedie. Wojna jest nieprzewidywalna, wojna jest okrutna. Na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone, nie ma praw i reguł. Jedyną regułą jest to, że trzeba zabić, aby samemu nie polec. Ludzie wymyślili już przeróżne środki, by się zabijać, by toczyć wojny. Były i katapulty, i armaty. Były łuki i proce. Były miecze i oszczepy. Pomysłowość w tej sprawie, sprawie walki, zabijania nie zna granic. Oland jednak w całym swoim życiu nie miał nawet procy w ręku. Inni chłopcy od najmłodszych lat bawili się w wojny, strzelali z łuków do tarcz, toczyli pojedynki na drewniane miecze. A on wolał karmić płoche sarny i obserwować, jak dziki buchtują. A zwierzęta zawsze traktowały go jak swojego.
Najgroźniejszy pies z piskiem łasił mu się do nóg.
Co mi powie ojciec. Może zbiec, może uciec. Ale, co z moją misją Strażnika Miłości? Takie myśli przychodziły mu do głowy.
Gdy wchodził na podwórze, tuż przed domem, ojciec stał przy studni i czerpał wodę do wiadra.
— To straszne, biorą mnie na wojnę, ojcze. Co robić?
— Czyli już wiesz — odpowiedział Dyso, odwracając się do syna. — Nie chciałem ci nic mówić. Próbowałem. Naprawdę próbowałem cię wykupić u murgrabiego, ale on zażądał ogromnych pieniędzy. Nie mamy tyle. Musiałbym sprzedać cały dobytek, ale wtedy zostalibyśmy żebrakami. Jedno ci powiem, co jest najważniejsze na wojnie. Najważniejsze jest, aby nie wyróżniać się niczym. Ani nie być zbyt odważnym, ani tchórzliwym.
Dyso wiedział, co mówi, bowiem on też w młodych latach był na wojnie. Na wojnie, którą prowadził ojciec Amargadeusza Kroupos\/I z królem Fluksji StoremIII. Były to najtragiczniejsze chwile życia Dyso, które co jakiś czas powracały do niego w sennych koszmarach.
— I nigdy, staraj się nigdy nie podpaść setnikowi. Bo setnik może na rekonesans wyznaczyć ciebie lub kogoś innego. A setnicy, jak wszyscy ludzie, często kierują się własnymi chęciami, uprzedzeniami i animozjami. Lecz z drugiej strony, uważaj, aby współtowarzysze nie uznali cię za pupilka setnika, bo możesz dostać w czasie walki cios nożem w plecy od swojego. — Ale, ojcze, co mam czynić? Czy pogodzić się z losem, czy wyemigrować?
— Wtedy byłbyś banitą i już na zawsze musiałbyś pozostać na obcej ziemi. Tu w naszym kraju czekałby na ciebie kat z pętlą. Dlatego, ja ci radzę, pogódź się z decyzją losu i idź na tę wyprawę wojenną. Poznasz trochę świata i już twoje spojrzenie na życie się zmieni. Będziesz innym człowiekiem. A gdy wrócisz, za tych parę lat, jeśli wrócisz, obejmiesz po mnie gospodarkę i ożenisz się z jakąś miłą dziewczyną z sąsiedztwa. Widzę, że Juta ma na ciebie baczenie. Matka mówiła, że gdy tylko przychodzi do Jermy, to Juta zawsze dopytuje się o ciebie. Jerma krępuje się z tego powodu za córkę. Ale nasze dziewczyny, jak się zawezmą na jakiegoś kawalera, to nie odpuszczą aż do grobowej deski.
Oland zaczerwienił się po same uszy. Zupełnie stracił wątek i ochotę na dalszą rozmowę z ojcem. Wziął więc wiadro z czystą, studzienną wodą i poszedł zanieść ją do kuchni.
— Wasza Królewska Mość, straszne rzeczy widzę — wołał w transie Mag Uberyk — nasz kraj, Ulandia, pogrąży się w ciemności.
Amargadeusz nie mógł zrozumieć, co ten mag widzi, ale Uberyk był w transie i nie panował nad sobą. Był więc do bólu szczery.
Stali w ciemnej grocie Uberyka. Mag pochylał głowę nad miską kadzi, z której wydzielał się biały opar. To wdychanie owego oparu wprowadziło Maga w trans wieszczenia.
Na grubych, drewnianych półkach stały różne flakony i menzurki, zapełnione w całości, bądź w jakiejś części, preparatami. Centralne miejsce zajmowało palenisko, nad którym zawieszona była kadź. W rogu stał, pięknie spreparowany i kompletny, szkielet ludzki. W drugim przeciwległym rogu stała mumia elfa. Na drewnianym, nie oheblowanym stole leżał róg jednorożca. Obok była otwarta Księga Magii Czarnej i Białej.
— A co z wojną? Mów człowieku. Co z wojną i co ze mną? — Krzyknął zdenerwowany król.
— Nic nie widzę, nic, kompletna ciemność. Ale jest, Panie, jest coś. Tak. Widzę. Jest jeden człowiek, który może uratować Ulandię.
— A więc ktoś mi jednak pomoże. — Amargadeusz zastanowił się głęboko i skrzywił się z pogardą. — Ech, te twoje wróżby — żachnął się — to są czyste spekulacje. Tak naprawdę nie przestraszyłeś mnie Magu. Moja potęga jest teraz tak wielka, że żadne inne państwo nawet nie myśli ze mną zaczynać. A opozycji już dawno nie ma. Nie boję się rebelii.
Król Amargadeusz mówił to z takim przekonaniem i z taką pewnością, że nikt, kto słyszałby go, nawet przez moment nie domyśliłby się, że przepowiednia Maga wzbudziła u króla falę strachu i przerażenia. Mag Uberyk usiadł na pieńku i powoli zaczął przychodzić do siebie. Dziwny byłby to niewątpliwie widok na królewskich salonach. Król stoi, a jego sługa siedzi. Lecz inne to też warunki. Król i Mag znajdowali się w grocie Uberyka, a ponadto Uberyk był wyczerpany i potrzebował chwili na otrząśnięcie się. Tak przynajmniej wydawało się Amargadeuszowi.
— Wasza Wysokość, więc, jak wypadła przepowiednia? — Spytał Uberyk.
— Ty nic nie pamiętasz?
— Nic, Panie. To ziele, którego użyłem do naparu, to Pieprz Smoczy. Stosować je można tylko raz do roku, bo w przeciwnym wypadku zabierze duszę.
— Ach, tak — Amargadeusz wyraźnie odetchnął. — No, wyprawa na Wyspy Gnomów się powiedzie — pewnym głosem mówił król — ale, Magu, zachowaj to tylko dla siebie, to rozkaz, sukces bowiem ma zawsze zbyt wielu ojców.
Król opuścił grotę Maga, wąskimi stopniami wyszedł na zewnątrz wieży, w której była grota. Jego Gwardia Przyboczna już czujnie czekała. Czekała również duża lektyka, niesiona przez sześciu pachołków. Król wszedł energicznie do lektyki i szybko zasunął firanki. Był teraz niczym w twierdzy, niesiony przez pachołków i otoczony przez swoją ochronę. Tragarze nieśli swego Pana do Zamku Królewskiego, oddalonego od groty o trzysta łokci. Mag miał swą pracownię na tyle daleko, że mógł swobodnie przeprowadzać swe eksperymenty w całkowitej tajemnicy i na tyle blisko, że był na każde zawołanie władcy. Król nie często odwiedzał pracownię Maga, chyba że właśnie wtedy, gdy Mag miał coś wywróżyć. Ale bywało też tak, że władca chciał porozmawiać z Uberykiem na osobności, a w pałacu ściany miały uszy. Wtedy również pod silną eskortą udawał się do groty. Pozycja Maga na dworze królewskim była przedziwna. Pogardzany przez arystokrację, był Uberyk jednak szarą eminencją. Król często korzystał z jego opinii. Magnaci i możnowładcy przede wszystkim bali się nie tyle jego, co jego magii. A w szczególności Czarnej Magii. Wiedziano, że Mag czuły na swoją pozycję, nie zawahałby się zastosować czarów, by zlikwidować wroga bądź wrogów. Dlatego arystokracja miała się na baczności, aby jawnie nie okazywać swojej wyższości przed tym synem praczki. Sam Uberyk, jak głosiła wieść gminna, rozsiewał plotki, że jest nieślubnym synem króla Abudusa III, dziadka panującego teraz Amargadeusza.
Mag czekał, aż ucichnie odgłos oddalającej się świty królewskiej. Już teraz nie musiał udawać zamroczenia. Energicznym krokiem podszedł do jednej z półek. Wyciągnął jakąś kukłę, ponakłuwaną szpilkami i igłami. To była podobizna króla. Położył kukiełkę na stole obok Magicznej Księgi. I począł dokonywać magicznego rytuału, mówiąc: —
— Niech cała Moc Zła przybędzie mi z pomocą.
Niech choroba dosięgnie Amargadeusza.
Aby czterdzieści cztery razy nie umiał zaczerpnąć oddechu.
Aby czterdzieści cztery razy serce zamarło mu z trwogi.
Aby czterdzieści cztery demony opanowały jego duszę i umysł.
Jutro ma się stawić przed karczmą, skąd razem z jemu podobnymi wyruszą na wielką wyprawę życia. Już kra na jeziorach i rzekach puściła dwa tygodnie temu. Ptaki
swoim świergotem, co dnia, oznajmiają koniec zimy. Miesiąc temu księżna Teborna wizytowała swoje włości, przejeżdżała przez Kulanki. Towarzyszył jej murgrabia Elubed. Ile to było zamieszania w osadzie. Karczmarz miał nadzieję, że księżna zawejdzie w progi jego karczmy, by odpocząć i dać czas napoić konie. Lecz próżne to były oczekiwania. Powóz księżnej Pani mignął tylko przez Kulanki. Dwudziestu siedmiu młodych, zdrowych chłopców było już gotowych na jutrzejszy poranek, kiedy wyruszą w szeroki świat i może już nie powrócą do ojcowizny. Matek, Edun i Filor, i Kutin, i jeszcze kilkunastu dobrych lub gorszych znajomych Olanda. Chociaż Oland był dziwnym chłopcem, to zupełnym odludkiem na pewno go nie można było nazwać. Nie strzelał z łuku, nie ujeżdżał źrebaków, ale chętnie kąpał się w pobliskich stawach i gliniankach ze swoimi rówieśnikami. Czasami chodził z Auzo nad jeziorko z uroczym wodospadem. Matek i Edun byli jego kolegami po sąsiedzku. Często razem kradli jabłka z ogrodu młynarza. To im Oland przekazywał pewien szacunek do zwierząt dzikich i domowych. Razem wspinali się na drzewa i układali w gniazda pisklęta, które wypadły z gniazda. Choć przyroda okrutna jest i dzika, lecz Oland czuł w jej wszelkich przejawach jakąś sprawiedliwość i przyczynowość. Zawsze po zimie była wiosna i narodziny. Po lecie ciepłym i bogatym w plony następowała jesień odpoczynku, a potem znów zima i czas umierania.
Postanowił, że jeszcze przed zmrokiem pójdzie nad wodospad. Pożegna się z tym cudownym miejscem, gdzie spędził swe młode życie. Krzyknął do ojca, który właśnie posilał się w kuchni: — - Tato, idę nad wodospad.
W odpowiedzi dojrzał znak aprobaty ojca. Matka siedziała na ławie i robiła na drutach sweter, ostatnią rzecz, jaką miał dostać od rodzicielki. Szybko przeszedł przez łąkę, najkrótszą drogą do jeziorka, lecz wtem zauważył, że ktoś stoi pomiędzy drzewami na skraju łąki. Przybliżył się, i rozpoznał tę postać. To była Juta. Skinęła na niego pierwsza. Podszedł. Czuł się bardzo zakłopotany, lecz pierwszy przemówił: —
— Juto, co tu robisz? Zaraz ściemni się i nie zdążysz przed zmrokiem do swojego domu.
Juta miała czerwone policzki, chyba z przejęcia. Nie patrząc mu w oczy,
odrzekła:
— Czekam tu na ciebie. Czekam już trzy godziny.
Oland również spłonął, tak, jak ta rezolutna dziewczyna. Lecz poczuł jakieś słodkie ciepło w okolicach mostka.
— Jak to, na mnie? — No, bo ty idziesz na wojnę, a nawet się ze mną nie pożegnałeś. Twoja matka wypłakuje co dzień oczy przed moją matulą. A ty w ogóle nie zwracasz na mnie uwagi.
— Ja cię bardzo lubię, Juto. Ale jakoś tak się złożyło, że nie miałem śmiałości ci o tym powiedzieć. Lecz teraz, przed odjazdem, już mi wszystko jedno. Możesz mnie wyśmiać. Jakoś to zniosę.
— Naprawdę, lubisz mnie, Oland.
Dziewczyna, jakby się poderwała, i stanęła na palcach, aby być bliżej Olanda.
— Ja też. Ja też cię bardzo lubię. Pamiętaj, będę czekała.
To mówiąc, spłonęła rakiem jeszcze raz. Szybko poderwała się i pocałowała Olanda w policzek, po czym zakręciła się w kółko i pobiegła w stronę swojego domu. W biegu zerkała spłoszona na Olanda i machnęła kilka razy chustką, nim zupełnie zniknęła mu z oczu.
Oland doznał dziwnego uczucia. Zorientował się, że jest ktoś, dla kogo jest ważną osobą. Ta dziewczyna go bardzo lubiła i on coś do niej czuł. Nie umiał tego sprecyzować, nie umiał tego określić. Czyżby to była miłość? Czy tak ma wyglądać miłość? Zadawał sobie pytania. A przecież Klucz Miłości jest zawieszony. Nie umiał tego rozgryźć.
Stary setnik siedział w karczmie. Przed szynkiem zebrała się już spora grupa wieśniaków. Byli i ci, co mieli iść na wojnę, ale byli też ich krewni, którzy przyszli pożegnać najbliższych. Stary setnik już wiele razy był świadkiem takich scen, nie jedną wojnę już przeżył. To miała być jego ostatnia. Król po dwudziestu pięciu latach służby dawał weteranowi duże gospodarstwo rolne z parobkami oraz domek z sadem, gdzie weteran mógł rozpamiętywać swoją żołnierską dolę. Stary setnik Lonos przybył tu do wsi na czele niewielkiego oddziału, który miał eskortować młodzież wojenną do miejsca ich poboru. Lonos siedział w karczmie, a jego ludzie stali na zewnątrz. No, pora była odpowiednia. Wziął kubek i ostatni raz raczył się winem, z kaczki, którą skonsumował, ostały się tylko kostki i chrząstki. Wstał i ruszył do wyjścia. Krzyknął jeszcze karczmarzowi: —
— Policz to na konto suwerena.
W odpowiedzi usłyszał ciche przekleństwo karczmarza, ale nie przejął się tym w ogóle. To też była norma w jego życiu. Zawsze, gdy wojna była za progiem, za wszystko płacił król i zawsze temu towarzyszył opór wykorzystanego. Król bowiem nie lubił płacić swoich rachunków. Taka to natura króla, taki jego przywilej.
— No dobrze, Wilek — tu setnik zwrócił się do, stojącego na boku, jednego ze swoich ludzi. — Czy są wszyscy? Cała grupa?
— Tak jest, Panie — usłyszał od Wilka.
— Słuchajcie młodzi — zaczął setnik. — Stanąć w dwuszeregu i kolejno odlicz! Młodzież z pewnym ociąganiem i opieszałością stanęła w nieporadnym dwuszeregu.
— Odlicz! — Krzyknął Wilek.
Była cała grupa. Setnik przemówił: —
— Słuchajcie, młodzieńcy, wojna to nie zabawa i ja też wolałbym teraz być u swojej mamusi pod pierzyną, tak jak wy. Lecz cóż zrobić. Teraz moją i waszą matką będzie wojenka. Jestem tu, aby odtransportować was w sposób bezpieczny do Ulende, do portu Ulende Tam w dwa tygodnie zrobią z was prawdziwych wilków morskich. Może się boicie przyszłości? Tak? Ja też boję się przyszłości, ale boję się jej już dwadzieścia pięć lat i jakoś do tej pory nic mi się nie stało, choć byłem w miejscach, gdzie strzały fruwały, jak krople wody w czasie deszczu. Gdzie koń napierał na konia i szczęk mieczy przetaczał się ponad polem, niczym grzmot po błyskawicy. Wszędzie tam byłem i teraz jestem tu. Więc nie bójcie się przyszłości, będzie, co ma być. A król obiecał, że opłaci sowicie każdego, kto pójdzie z nim na tę wyprawę. Mówię wam, skarby gnomów są ogromne, są bajeczne. Jakaś ich część przypadnie każdemu z was. Może okaże się, że, gdy wrócicie, stać was będzie by dokupić ziemi do waszego gospodarstwa albo krowę, lubo konia silnego. Ale trzeba być mężnym, trzeba być odważnym, dla tchórza jest tylko pętla na maszcie.
Młodzieńcy stali raczej niemrawo, rzucali spojrzenia z ukosa, raz na Lonosa, innym razem na grupkę sześciu najemników, którzy mieli ich eskortować do Ulende. Jeden, wysoki, kruczoczarny, młodzian stał prosto, śmiało i nie rzucał spojrzeniami jak inni. Lonosa to zainteresowało, rzekł: —
— Jak cię zwą, kawalerze. Widzę, że masz zdrowy stosunek do losu, jaki zrządził ci nasz król, Jego Wysokość Amargadeusz.
— Oland, Panie.
— Olandzie, robię cię w tej chwili odpowiedzialnym za całą waszą grupkę. Jesteś ich przełożonym od teraz. W każdej sprawie, jaka was będzie dotyczyć, masz zwracać się do mnie lub do mojego zastępcy Wilka. Zrozumiano? To rozkaz. — Ależ, Panie, dlaczego ja?
— Bez dyskusji, to rozkaz, słyszałeś — śpiesznie zawołał Wilek. — Pan setnik jest teraz niczym rodzony ojciec.
Młodzieńcy tym bardziej się spłoszyli, lecz nikt nie puścił pary z ust. Każdy jednak myślał swoje i nie podobało im się, że taki samotnik, Oland, będzie im teraz rozkazywał.
— Pan setnik się posilił, więc wyruszamy, tak, jak stoicie, w dwuszeregu — wykrzyczał Wilek.
Setnik Lonos usadowił się na furze, ciągniętej przez dwa silne konie.
Najemnicy otoczyli grupkę. I ruszyli spod tej karczmy. Ruszyli w nieznane. Gdzieś tam bogowie kuli dla każdego z nich inny los. Fura z setnikiem jechała przodem, młodzieńcy
ruszyli szybkim marszem. Powoził wozem jakiś młokos z innej wsi. Był za młody, by podzielić los poborowych, ale nadawał się na woźnicę fury, na której siedział wygodnie rozparty, łysiejący i już przy sobie, Lonos.
Przemieszczali się Szlakiem do Barek, który to wiódł prosto do portu Ulende. Tam miał czekać na nich, jeśli nie książę Kowdlar, to jego murgrabia Elubed. Tam też w przeciągu dwóch tygodni miała się zebrać cała grupa poborowych z ziem Średniego Lasu. Szli lasami, ciemnymi i mrocznymi. Mrowienie w sercach młodych sprawiało częste wycie i nawoływanie się wilków. Najemnicy z lekką ironią obserwowali, jak wycie wilków płoszy i zatrważa kawalerów. Wymieniali się uwagami: —
— Jaka to dorodna młodzież obrodziła.
Lub
— Co, nie ma kto potrzymać za rączkę?
Najemników gromił wzrokiem, od czasu do czasu, Wilek. On wiedział, że przecież ci sami najemnicy pięć, czy sześć lat temu przeżywali to samo. Lecz takie są okrutne prawa żołnierki, że młodzi są zawsze w ten sposób traktowani. Z pogardą i szyderstwem, może dlatego, iż oprawcom zbytnio przypominają samych siebie. Setnik po jakimś czasie, czy to wskutek monotonii, czy dlatego, że był zmęczony, zasnął na swym siedzisku. Szli lasami, co jakiś czas wychodzili na pustą przestrzeń pól, uprawianych przez miejscowych chłopów. Oland przysłuchiwał się cichym szeptom, które wymieniali między sobą poborowi. On i jeszcze Auzo pozostawali milczącymi. Najemnicy dość pasywnie reagowali na gadulstwo młodzieży, ale, gdy jakiś młodzian odezwał się nieco głośniej, przywoływali go do porządku. Okazuje się, że w takich przypadkach najboleśniejsza jest presja psychiczna. Najemnicy w ten sposób uświadamiali poborowym, że najbardziej dokuczliwy jest nie ból fizyczny, ale ból duszy.
Poborowi dlatego tak między sobą wymieniali ciche uwagi, ponieważ ci młodzi chłopcy pogodzili się już ze swoim losem. A ponieważ najemników było tylko kilku, więc nie byli oni w stanie zapanować nad żywiołowości młodzieży. Wilek był nawet wdzięczny losowi, że setnik jechał furą z przodu, i że właśnie był pogrążony w błogim śnie. Wilek bowiem dobrze wiedział, że setnik Lonos był w rzeczywistości ostrym graczem, bo, aby zostać setnikiem, trzeba było przeżyć niejedną potyczkę, ale również i przede wszystkim trzeba było być niezłym skurwysynem. Więc, gdyby tylko setnik zorientował się, że panuje bałagan, niechybnie komuś nie wyszłoby to na zdrowie.
Szli już dobrych kilka godzin. Poborowi byli zmęczeni. I najemnicy także odczuli tę marszrutę. Lecz setnik drzemał, a Wilek zwlekał, aby ogłosić przerwę. W pewnej chwili, gdy po raz któryś z rzędu wychodzili z leśnej głuszy traktem do Ulende, oczom ich ukazał się straszny widok. Na piaszczystym pagórku leżał konający koń, ze strzałą utkwioną w szyi. Za nim przewrócony powóz, obok, pięć, sześć łokci dalej, dwoje mężczyzn, nie dających oznak życia. Powóz, to była Królewskiej Poczty kolasa. Wilek w takiej sytuacji szybko obudził setnika. Ten w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało, lecz, gdy już doszedł do siebie, rzekł: —
— Sprawdźcie, czy jeszcze żyją. — Słowa te były skierowane do najemników. — No, chłopcy, teraz macie próbkę tego, co jest na wojnie, czyli śmierć i zniszczenie. Oland, ustaw chłopców wzdłuż szlaku. — Te słowa były adresowane do młodzieży
Oland dość niepewnie wykonał polecenie Lonosa. Matek i Edun pomogli mu i już po chwili cała grupka stała wzdłuż drogi.
— I, co tam, Wilek? Ci dwaj, co tam leżą, to już trupy?
— Jeden jeszcze dycha — odpowiedział Wilek — ale ten drugi jest już z bogami.
— Dajcie temu, co dycha, wody, może go to ocuci.
Jeden z najemników otworzył bukłak z wodą i skropił twarz nieszczęśnika. Tamten, jakby coś odczuł, jęknął i powoli otworzył oczy. Z jego ust padło jedno słowo: —
— Tukmaki.
— Co, tu Tukmaki? — Lonos rzekł z pewną trwogą, nie dowierzając temu, co usłyszał.
Od pewnego czasu było wiadomo, że Tukmaki teraz grasują we Fluksji, siejąc tam strach i zniszczenie. Mężczyzna, po wypowiedzeniu tego straszliwego słowa, znów zapadł w nieświadomość.
Wilek rzekł: —
— Przecież Tukmaki skalpują swoje ofiary?
— No, właśnie, masz rację — przyznał skonsternowany Lonos — lecz, jeśli są gdzieś w pobliżu, to może im przybyć nowych dwadzieścia kilka skalpów. Przecież z tą młodzieżą nie przeciwstawimy się zgrai Tukmaków. A może to zwykli rabusie? Lecz lepiej tego nie sprawdzajmy na wszelki wypadek. Wilek, twoi ludzie mają zachować szczególną ostrożność. Nie muszą przecież pilnować tej dzieciątkowatej młodzieży. Niech lepiej pilnują krzaków, bo ich skalpy, które noszą jeszcze na głowach, mogą zmienić właściciela. Auzo szeptem zwrócił się do Olanda: —
— Może lepiej dajmy nogę. Jeśli to są rzeczywiście Tukmaki, to umrzemy w wielkiej męce. Słyszałem, że Tukmaki są kanibalami i gustują w młodym, świeżym mięsie. Z naszych czaszek zrobią sobie puchary na wino.
Oland również szeptem zareagował: —
— Nie mów głupstw, to wszystko są mity i legendy, które rozsiewają ludzie Amargadeusza. Ojciec mi mówił, że Tukmaki są to ludzie, którzy walczą z każdą władzą autokratyczną. Jeśli ktoś z nas ma się ich bać, to tylko setnik i najemnicy, bo oni są reprezentantami władzy.
— A skalpy? — Zapytał cicho Auzo.
— Oni skalpują tylko ludzi władzy. Widocznie ci dwaj nieszczęśnicy byli w jakiś sposób związani z królem. Dlatego setnik i jego ludzie mają się czego bać, lecz my, w najgorszym razie, będziemy tylko świadkami masakry.
— A może Tukmaki i nas uznają za reprezentantów władzy, przecież idziemy na wojnę dla króla? — Drążył Auzo.
— Teraz jesteśmy zwykłymi poborowymi, a Tukmaki są inteligentni i na pewno nie pomylą się co do nas.
— Cicho tam w szeregu! — Krzyknął oburzony Wilek. — Jak będziecie tak plotkować, to dosłyszą nas bandyci. Musimy jak najszybciej odejść z tego miejsca.
— Masz rację, Wilek. Czy ten drugi żyje jeszcze? — Tu setnik zwrócił się do jednego z najemników, który czuwał nad rannym.
— On już też poszedł do krainy bogów — sucho odpowiedział najemnik.
— Powinniśmy tym dwóm zapewnić jakiś pochówek, by dzika zwierzyna nie rozwlekła ich szczątków po polu, ale nie mamy czasu. Może się zdarzyć, że Tukmaki wrócą tu po skalpy tych dwóch, więc musimy się szybko ewakuować. Rozkazuję: naprzód marsz szlakiem do Ulende.
Ruszyli więc, byle dalej od tego miejsca. Ich szlak znów wiódł między lasami. Po jakimś czasie, po kilku dobrych stajach drogi, ich zdenerwowanie i lęk obniżyły się, w końcu przy schyłku dnia obawy się rozwiały. Obawy, że mogą ich zaatakować Tukmaki.
Szaruga dnia dopadła ich w środku boru. Drzewa z ledwością przepuszczały ostatnie promienie zachodzącego Słońca. Setnik uznał, że to już pora, że trzeba zrobić prowizoryczne obozowisko. Jak obliczyli z Wilkiem, do Ulende zostało jeszcze pół dnia drogi. Wbrew pozorom setnik uważał, że obozowisko ukryte wśród drzew jest bezpieczniejsze niż na otwartej przestrzeni. Poborowi zaczęli się układać do snu w grupkach większych i mniejszych. Oland położył się pod jednym starym dębem. Powoli nastała noc. Ciemność nadeszła szybko. Na warcie zostali najemnicy i Wilek. Oland czuł się bardzo zmęczony; długi marsz sprawił, że nie czuł nóg. Błogi sen nadszedł niespodziewanie. Lecz nagle, czy to było we śnie, czy na jawie, zorientował się, że jest na jasnej, zielonej polanie. Słońce świeciło bardzo jasno, lecz nie oślepiająco. Stał pośrodku polany. Usłyszał głos: —
— Olandzie, Strażniku Miłości, czy masz ze sobą Klucz Miłości?
Oland odwrócił się w stronę skąd dochodził głos. Ujrzał szczero złotego smoka. Smok stał dostojnie, w pełnym majestacie siły, na skraju polany.
— Olandzie, pamiętaj, by w każdej sytuacji mieć baczenie na Klucz — mówił dźwięcznym głosem smok. — Klucz Miłości to skarb, to życie.
Oland szarpnął się. Majak minął. Znów był pod bukiem; było już chyba blisko świtania. Było na tyle jasno, że Oland mógł swobodnie obserwować, jak opary z wilgotnego poszycia w postaci mgiełki unoszą się ponad paprocie i wędrują w korony drzew. Tak zaczynał się zimnem i wilgocią ten wiosenny dzień. Rosa znakowała i rośliny, i ludzi, i zwierzęta, głosząc przez to siłę wody, powietrza, ognia i ziemi.
Bowiem, jak powiadali magowie, wszystko z tych czterech elementów jest stworzone. Oland machinalnie sięgnął do lnianego woreczka, który nosił ze sobą, i gdzie trzymał te wszystkie rzeczy, jakie mogli ze sobą mieć żołnierze. Szkatułka była na miejscu. Odetchnął z ulgą. Klucz Miłości był nadal pod jego pieczą. Strażnik Miłości nadal czuwał nad Kluczem.
Szli już cztery godziny. Najemnicy, ci, którzy ich pilnowali zaczęli jednak od pewnego czasu jakby mięknąć. Już nie byli tacy okrutni i opryskliwi. Bo to najemnicy wiedzieli już dobrze, że wędrówka dobiega końca. Zostało może godzina lub dwie drogi. A tam, w Ulende, czekają już na nich i godziwy posiłek, i wypitka. Jak to się dzieje, że kufel dobrego piwa lub puchar przedniego wina umie tak poprawić humor niejednemu. Wilek jednak spytał dla formalności: —
— Panie Setniku, może się zatrzymamy? Koń odpocznie też trochę, nie mówiąc o naszych ludziach.
— Wilek, przestań, za dwie godziny będziemy u celu. Potem sobie odpoczniecie.
— Panie Setniku, ale potem będzie tyle roboty, że już zupełnie oklapniemy — zaprotestował dla formalności Wilek.
— Czy to twoja pierwszyzna. Myślałem, że jesteś prawdziwym wiarusem, a ty martwisz się o tych słabeuszy. Jeszcze odrobina wysiłku, zaufaj mi, Wilek.
Wtem Auzo odezwał się cicho do Olanda, tak by tylko on mógł to usłyszeć.
— Słuchaj, Oland, za dwie godziny dotrzemy drogą do portu Ulende — po czym cicho, szeptem dodał — ja się zmywam, jak tylko tam dotrzemy. Nie chcę ginąć za króla, który i tak ma wszystkich w nosie, i tylko realizuje swoje egoistyczne cele.
Wtedy to do Olanda dotarło, że nie tylko on, ale wielu ludzi uważa, że ta wojna jest kaprysem bardzo małej garstki ludzi, na czele której stoi król Amargadeusz.
— Powiedz mi, Oland, co my tam będziemy robili, gdy dotrzemy już do tych Wysp Gnomów? Ja osobiście też nie przepadam za gnomami, są obrzydliwi. Wiem, oszukują i kantują kogo tylko się da, w tym głównie ludzi. Ale żeby to był powód do wytoczenia im wojny i w perspektywie ich wyeliminowania, czyli wybicia w pień. — Oland milczał, nie wiedział, co powiedzieć Auzo.
— Ale, wiesz, że za to grozi pętla. Oprócz tego twoi rodzice będą narażeni na szykany. Książę Kowdlar na pewno im nie odpuści.
— Wiem, wiem. Ale mnie już z moimi rodzicami nic nie wiąże. Mam już swoje zdanie i nie podoba mi się pijaństwo ojca. Matka zaś jest, jak ślepa kura, w ogóle nie rozumie, co się dokoła dzieje. Już nieraz myślałem, żeby się urwać z domu. A teraz mam na to najlepszą sposobność. Chyba wyemigruję do Fluksji. Stąd do granicy jest jeden dzień marszu. Gdy pójdę na wschód, będę miał najkrótszą drogę. Oland, chodź ze mną. W dwójkę będziemy mieć większe szanse.
Zapadła dłuższa cisza. Młodzi poborowi szli również milczący. Choć i tak rozmowa Auzo z Olandem była na tyle cicha, że nikt nie mógł ich podsłuchać. Jeden z najemników poprawiał sobie wiązania bukłaku z wodą.
Inny drapał się po brodzie. A Oland szeptem odrzekł: —
— Chciałbym, naprawdę chciałbym, ale nie, nie przyłączę się do ciebie. Ja nie mogę za sobą palić wszystkie mosty. Na mnie czeka gospodarka i mam jeszcze coś do zrobienia.
Ich cichą rozmowę przerwał głośny okrzyk Wilka, który dostał sygnał od setnika, że to już koniec marudnego marszu, że mają przyspieszyć
— Poborowi, z tempem. No już, z życiem. Jeszcze dwie godziny i już będziecie prawdziwymi wojownikami. Ale heca, nie, towarzysze? — Tu ze śmiechem Wilek zwrócił się do najemników. — A teraz raźno, ze śpiewem na ustach idziemy. — Wilek popędził młodych.
Szli powoli za furą, przechodzili przez pola, by po chwili znów zanurzyć się zieleni kniei.
Zbliżali się od południa do portu Ulende. Na początku, nagle, skończył się las, powitały ich zielone łąki i pastwiska, na których pasły się tury i krowy. Zaczęły się nagle pojawiać białe gliniane i drewniane domki. Najpierw pojedynczo, potem w grupkach, pewno należące do wielopokoleniowych rodzin, później coraz gęściej, coraz ściślej do siebie przyległe. Coraz więcej też było ludzi na drodze, która niespodziewanie pojawiła się na szlaku ich wędrówki. Były to głównie kobiety i dzieci. Kobiety nosiły terakotowe dzbany na wodę na głowach. Miały wzorzyste kolorowe suknie, lecz niezbyt czyste i bardzo przyblakłe. Dzieci, które z krzykiem bawiły się przy swych domach, były umorusane błotem wiosennej drogi, która o tej porze roku była grząską breją. Lecz później i to uległo zmianie, bowiem droga szutrowa zmieniła się w brukowaną ulicę. Gdy byli w centralnej części miasta, dominowali już wyłącznie mężczyźni. Żołnierze, najemnicy, ale byli też młodsi w wieku podobnym do młodzieży eskortowanej przez setnika Lonosa. Chodzili oni ubrani w skórzane, twarde uniformy z mieczami przytwierdzonymi do pasa. Chodzili w grupkach, które się mieszały między sobą. Już na pierwszy rzut oka było widać, że robią interesy. Interesy między sobą, ale także z tubylczą ludnością, z tutejszymi kupcami. I nadszedł ten moment, że fura z Lonosem nie mogła się już przebić przez ciżbę ludzką. Wówczas setnik Lonos zszedł statecznie z pojazdu i ruszył piechotą razem z Wilkiem, najemnikami i poborowymi. Została im do przebycia ostatnia staja. Z daleka było widać, że wokół jednej osoby, szczególnie wielu było żołnierzy. To był murgrabia Elubed. Lonos zameldował się Elubedowi. Wilek i reszta grupy obserwowała z pewnego oddalenia, jak sylwetka Lonosa zmieniła się ze statecznej i godnej w ugiętą postać sługusa. Elubed coś powiedział Lonosowi i ten z pokorą odszedł od swego mocodawcy.
Przyszedł z powrotem i rzekł: —
— Pan murgrabia życzy sobie, abyście się młodzi ustawili w szeregu, bo chce was poznać osobiście.
W tym samym czasie Elubed skończył rozmowę z żołnierzami i za przykładem Lonosa podszedł do grupy z Kulanki.
— Żołnierze — zaczął rozmowę — jesteście wybrańcami, którzy mogą walczyć dla dobra naszego kraju, dla naszego Miłościwego Pana, króla Amargadeusza. To wielki zaszczyt. Ale ja nie w tej sprawie. Książę Kowdlar chce, abym mu wyznaczył spośród młodych żołnierzy pachołka, giermka lub jak kto woli pomocnika. Gdy was tylko zobaczyłem, coś mnie tknęło, że to właśnie wśród was znajdę dobrego kandydata do tego zadania.
Elubed, mówiąc to, bacznie przyglądał się młodzieży z Kulanki.
— Ty, chłopcze. Właśnie ty, z kruczoczarnymi włosami. Jak cię zwą?
— Oland, Panie.
— Ty będziesz dobry. Chodź za mną. A ty Lonos zajmij się resztą zgodnie ze wskazówkami.
Przypadek to czy przeznaczenie? Mędrcy od wieków rozważali to zagadnienie. Czy losem człowieka kieruje nieznane, czy wszystko już tam gdzieś jest zapisane? Do wspólnej konkluzji nie byli oni w stanie dojść.
Jedno jest pewne, od tego momentu zerwana została więź Olanda z rodziną. Być może na długie lata.
Król Amargadeusz znudzony patrzał na gimnastyków, akrobatów, którzy prężyli się i próbowali utworzyć piramidę ludzką. No, nie wychodziło im to.
Król jeszcze chwila i będzie ziewał. Były już oswojone niedźwiedzie i drobne czarno-białe pudelki, które jeździły na kucykach. Cyrkowcy wychodzili z siebie, ale król nadal się nudził. Królowa Kodyna jednak była wniebowzięta. Cyrk bowiem nawet na dworze królewskim nie był codziennością. Król wolał polowania i wojny. Lecz Amargadeusz zgodził się na ten występ, bo już za tydzień wyjeżdżał do portu Ulende, skąd wraz ze swoją flotą wyruszyć miał na podbój Wysp Gnomów. Dlatego miał to być pożegnalny występ cyrkowców dla królowej Kodyny. W końcu akrobaci utworzyli piramidę ludzkich ciał i bijąc pokłony Ich Miłościom opuścili arenę. Po nich na arenę wyszli chłopak i dziewczyna. Chłopak trzymał w ręku kitarę. Zaczął akompaniować dziewczynie, która zaśpiewała: —
Był król mężny i szczodry
I był Mag okrutny i podły
I były tam też dwie kobiety
Mag wymyślił złośliwy plan
Miał zginąć król, jego Pan
Królewska córka, jedna z tych kobiet
Miała się znaleźć z ojcem w grobie
A druga córka Maga być miała
Lecz tego się ta Magowska Pała
Nie spodziewała
Że przyjechał książę dzielny na białym rumaku
I książę powiedział: gnij w lochu ty Rumbuturaku
Ja jestem dzielny, uratuję królestwo
Niech świat się dowie, niech dowie się obywatelstwo
I jest to bajka z morałem
Gdy się szykuje całe zło z królestwa podziałem
Znajdzie się choć jeden sprawiedliwy Który dla kobiet będzie miły. Król się ocknął i wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem. Trząsł się i trzymał się za brzuch. Drgał tak w śmiechu konwulsjach. Królowa miała tym razem kwaśną minę. Ukradkiem zerknęła na Maga Uberyka, a ten zmieszany, spłoniony próbował się opanować z konfuzji, w jaką przyprawiła go ta śpiewka. Dworzanie wymieniali
porozumiewawcze miny. Król, gdy tylko się nieco opanował, krzyknął wesoło do Uberyka: —
— Słyszałeś, Uberyk? Nie knuj, nie knuj.
Z przekorą i śmiechem król groził palcem Magowi. W tym samym czasie arena cyrkowa znów opustoszała. Skończyły się występy. Król jeszcze raz, już ostatni, klasnął w dłonie i w wyraźnie dobrym nastroju podał rękę królowej Kodynie. Razem wyszli z tego prowizorycznego cyrku, który wzniesiono w królewskich ogrodach. Mag Uberyk też wolał się oddalić z miejsca, w którym, już po wyjściu pary królewskiej, zabrzmiał gwar ludzkich głosów. To dworzanie, teraz już bez żadnej żenady, zaczęli komentować widowisko, którego byli świadkami.
W porcie Ulende, w rezydencji generała Uloru siedzieli w głównym pomieszczeniu generał, książę Kowdlar, murgrabia Elubed, elektan floty Ztor i książę Ziem Hobbitów Adlar. Cała grupka notabli zebrała się na wyraźne życzenie elektana floty. Magnaci siedzieli już jakiś czas i wreszcie elektan Ztor powiedział: —
— Mam niepokojące wieści. Wysłałem już posłańca do króla i teraz wam je przekażę. Chodzi mianowicie o to, że gnomy nie zamierzają się łatwo poddać. Donosi mi wywiad, że te paskudne stwory wynajęły armię Tukmaków z południa świata. — Tych z Oforyki — spytał generał.
— Właśnie tych. To jest prawda, chodzą słuchy, że jedzą oni swoich, ale chorych lub takich, którzy nie przydają się w walce.
— Tak, ale pamiętajcie, że są równie niebezpieczni, jak Tukmaki z naszych ziem, bądź z Fluksji — stwierdził Adlar.
— Właśnie, boję się, że to może wpłynąć na morale armii — dodał elektan — Tukmaki to bowiem istota barbarzyństwa. Żyją jak zwierzęta, lecz polują na ludzi.
— Pamiętam — mówił generał — jak onegdaj złapaliśmy w zasadzkę kilku Tukmaków. Choć była nas silna grupa, to jednak Tukmaki tak zażarcie się bronili, że musieli ich powybijać nasi łucznicy, jednego po drugim, umierali z pianą nienawiści na ustach. Przy jednym trupie znaleźliśmy pięćdziesiąt skalpów.
— To nie dziw, że się tak bronili — włączył się do rozmowy Kowdlar. — Pamiętam, że my za jeden skalp znaleziony przy jeńcu męczyliśmy takiego delikwenta na palu, a ten umierał dopiero wówczas, gdy ostrze pala rozrywało mu wątrobę bądź serce. Ale nasze tortury to nic, to dziecinne zabawy wobec tego, jak Tukmaki traktują swoich jeńców, jeśli już się tak zdarzy, że się tacy ostaną. Wiecie, oni po prostu tak oszpecają swoje ofiary, że ich dalsze życie wśród ludzi jest pasmem cierpień i upokorzeń. Bo, co innego jest cierpieć przed śmiercią, a co innego żyć w cierpieniu latami, aż skończy się próg odporności.
— Tak, masz rację, książę — rzekł generał. — Do cierpienia duszy nie można się przyzwyczaić. Oni uważają, może słusznie, że cierpienia fizyczne są niczym wobec cierpień duszy.
— Więcej — mówił Adlar — oni, gdy tylko wyczują u jakiegoś swojaka cierpienia duszy, strach, lęki, rozterki natychmiast go rozszarpują żywcem. Bo według ich religii, gdy Tukmak umrze w walce, idzie prosto do Oazy Szczęścia, gdy zaś dopadnie go choroba duszy, to wówczas duchy przodków wiążą mu ogromny kamień na szyi, i spada w otchłań Czarnego Środka Ziemi, gdzie wegetują tchórze i wariaci. I jedynym sposobem, aby przebłagać duchy przodków jest podarunek z wiązki skalpów. Jeśli jest on dostatecznie duży. Jest to jedyne wejście do Oazy Szczęścia. To znaczy, gdy Tukmak nie umrze w walce, lecz z przyczyn naturalnych, wtedy może się tak wkupić do Oazy Szczęścia.
— Ja słyszałem wersję — wtrącił się Kowdlar — że skalpy są zapłatą za noc spędzoną z jedną z ich kobiet. Bowiem u Tukmaków nie ma małżeństw i stałych związków z kobietami. Tam handluje się miłością. I to właśnie kobiety potrzebują skalpów, aby się dostać do Oazy Szczęścia.
— Być może — zgodził się Adlar — ale to nie wyklucza również tego, że w pewnych sytuacjach i dla Tukmaków wojowników skalpy mogą być dobrym środkiem wykupu po śmierci, by się dostać do Oazy.
— Panowie, ważne jest, że teraz król stanie przed dylematem: zaatakować lub nie — rzekł generał — bowiem walka z Tukmakami, mówię: ewentualna walka, będzie bardzo trudna i wcale nie wiadomo, jaki będzie jej rezultat. O ile gnomów w ogóle się nie musimy obawiać, to jednak Tukmaków tak.
— Pocieszające jest — stwierdził Kowdlar — że Tukmaków słabą stroną jest, tak słyszałem, że nie umieją się organizować w jakieś większe struktury. Oni są typowo plemiennym narodem. Nie umieli stworzyć własnego kraju, a gdyby umieli się zorganizować z pewnością podbiliby już niejedną ziemię.
— Właśnie, właśnie — dołączył się, dotąd milczący, do rozmowy Elubed. — Nie wiadomo, czy owa armia Tukmaków nie rozpadnie się, jeszcze nim się zacznie tworzyć, wskutek wewnętrznych waśni i animozji. To może być dla nas jakaś nadzieja, bo, powiedzmy sobie szczerze, wartość bojowa naszych wojowników jest dość niska. Przecież trzy kwarty z nich to niedoświadczone żółtodzioby, a jedynie jedna kwadra to najemnicy i rycerze.
— Jedno jest pewne — rzekł elektan — flota jest przygotowana na naszą ogromną armię. Duża część to okręty typowo handlowe, ale my nie ruszamy przeciwko flocie gnomów, a po to, by podbić Wyspy Gnomów. Nie przewiduję, by jakaś flota gnomów starała się nam uniemożliwić naszą inwazję. Czy będziemy walczyć z Tukmakami, czy nie, to już sprawa strategii i samego króla. Naszym walorem jest to, że mamy dużo łuczników, którzy już nie jedną wojnę przeżyli. Prawie połowa najemników to łucznicy.
— O tak, to nam pomoże. Tym bardziej, że nie bierzemy ze sobą jazdy — zgodził się Kowdlar.
— Wiecie, że archipelag Wysp Gnomów nie jest ani duży, ani liczny. Jedyną jego zaletą obronna jest to, że znajduje się na końcu świata.
Daleko, daleko za Oforyką. Jest tam zimno i mówi się, że często na tych wodach zdarzają się góry lodowe. To może być jedyny przeciwnik naszej floty, właśnie góry lodowe — mówił elektan. — No, ale my do zimna jesteśmy przyzwyczajeni, zimy mamy srogie. Na upał też bylibyśmy gotowi, bo lata mamy upalne. Więc warunki pogodowe nam nie przeszkodzą w aneksji Wysp Gnomów.
— Król wspominał mi — stwierdził Adlar — że planuje z Wysp Gnomów stworzyć kolonię Ulandii. I teraz powstaje pytanie, który z magnatów będzie skory, by zostać gubernatorem króla w tej krainie? Podobno Kanclerz Zuber, baron Zuber, wyraził taką gotowość, bowiem, jak wróble ćwierkają, dość już ma kamaryli dworskiej, a jest w wieku bardzo, bardzo dojrzałym i pragnie objąć tę funkcję i dokonać żywota na uboczu. — Tylko, czy król na to pozwoli? Przecież baron Zuber był i jest uważany za podporę i filar władzy królewskiej — zauważył przytomnie Elubed.
— Jego Wysokość ma tak silną pozycję, jest pomazańcem Re i we wszystkim ma w nas pokornych oddanych, że myślę, iż pozwoli Zuberowi na tę swoistą emigrację. Czyż nie tak, Panowie? — spytał się retorycznie generał Uloru.
— Tak, tak — odparli wszyscy chórem.
Szacowne grono dostojników piało peany na cześć Amargadeusza. Siedzieli w tym surowym w wystrój wnętrza domu generała. Jedynie okazalszą formę miał kominek w kształcie groty. Na ciężkich i nieforemnych ławach leżały w nieładzie futra niedźwiedzie. Goście siedzieli na tych ławach przy stole, na którym stały zimne przekąski, różnego rodzaju galarety i pasztety z dziczyzny. To był dopiero początek wiosny, więc te ciężkie kamienne mury generalskiego domu były schłodzone. Kominek był jedynym źródłem ciepła w komnacie. Nawet psy wolały obserwować gości swojego pana, leżąc blisko kominka na kobiercach i dywanach. Powoli dysputa panów magnatów zaczęła nabierać kolorytu. To głównie dzięki temu, że gospodarz nie żałował miodu pitnego. Powoli zaczął zapadać już mrok, a oni wiedli wciąż dysputę. Już już zacznie się niedługo wojenka, może to już ostatni raz mogą zażyć radości biesiady, może to już ostatni raz w tym gronie.
Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont morze było usiane większymi i mniejszymi statkami. Było wiele dużych okrętów, mnogo średnich, lecz najwięcej było malutkich, na których było co najwyżej kilku żołnierzy. Najokazalszy okręt królewski, Czterogłowy Smok, niósł na swym pokładzie króla Amargadeusza i jego najbliższych współpracowników. Tam też król, co jakiś czas, zwoływał narady wojenne, na których brali udział co znaczniejsi magnaci, w tym książę Średniego Lasu Kowdlar. Dlatego statek Kowdlara Urgo trzymał się w zasięgu wzroku królewskiego okrętu, by książę mógł być na każde wezwanie króla. Dzisiaj morze było spokojne, świeciło słońce. To była dziesiąta doba odkąd armada opuściła przyjazne wody morza turkusowego. Te wody, aktualnie, na których byli, to była niezbadana dziewicza przestrzeń, na której jeszcze żaden statek handlowy z Ulandii nie płynął. Lecz kapitanowie wszystkich łajb floty króla robili dobre miny do złej gry. Flota była tak duża, iż marynarze czuli się po prostu raźniej, czuli się podbudowani swoją liczebnością. Przecież tylu ludziom na raz nie może się nic złego
zdarzyć, bogowie nie dozwolą. Oland stał na rufie Urgo, trzymał się lewą ręką masztu. Był spokojny, miał wolne, bowiem Kowdlar teraz spał, wykończony morską chorobą. O dziwo taki szczur lądowy, jakim był Oland, praktycznie nie odczuł tego dyskomfortu od czasu wypłynięcia w morze. Za to Kowdlara nie opuszczała ta przypadłość i był chyba ostatnim w całej armii, który do tej pory, gdy tylko statkiem wstrząsnęła większa fala, zwracał posiłek, jaki spożył, w darze bóstwu morskiemu Kobokowi. Gruby Beko stał przy sterach. Musiał cały czas natężać uwagę, by nie spowodować kolizji z jakimś ze statków, który płynął najbliżej. Dlatego murgrabia Elubed zarządził, aby co dwie godziny zmieniać ludzi przy sterach. Pilnowano tego bardzo rygorystycznie. Choć Oland był teraz członkiem załogi, ale jako osobisty adiutant księcia praktycznie nie ciążyły na nim żadne obowiązki załogi statku. Jakiś czas temu skończył czyścić skórzany uniform wodza Ludzi Małych, jaki to tytuł nadał Kowdlarowi Amargadeusz. W armii było czterech wodzów. Drugim był książę Adlar. Adlar był wodzem łuczników. Trzecim wodzem był baron Ulero. On był wodzem Ludzi Dużych. Czwartym wodzem był król, wódz naczelny. Był jeszcze elektan floty Ztor. Oni i jeszcze kilku generałów tworzyło sztab wojenny. Co jakiś czas na pokład statku wychodził murgrabia Elubed i klął głośno. Książę Kowdlar był w kiepskim stanie, a na dzisiejszy wieczór król zwołał sztab wojenny. Elubed denerwował się, jak wypadnie jego Pan i przyjaciel, tym bardziej, że Kowdlar miał przedstawić plan związany z ewentualną walką z armią Tukmaków. To było jego zadanie. I tak więc cała praca przypadła Elubedowi, a on już od dwóch dni starał się przekazać swoje pomysły Kowdlarowi. Książę był jednak tak słaby, że na wszystkie wywody murgrabiego kiwał tylko głową, tak jakby zgadzał się na wszystko. Jednak Elubed był pewien, że nic, co powiedział, tak naprawdę książę nie zapamiętał. Więc teraz wszystko pozostawało w gestii króla. Czy rozgniewa się i czy w jakiś sposób da to odczuć księciu? Król jednak wiedział, bowiem widział zachowanie Kowdlara, że książę straszliwie cierpi na chorobę morską. I w tym była nadzieja, że król uwzględni to i przychylniejszym okiem będzie patrzał na działania Kowdlra.
Elubed chodził nerwowo po pokładzie. Oland stał na rufie. Beko dzierżył w dłoni drążek sterów. Naokoło było pełno innych okrętów. Staję przed nimi płynął królewski okręt, Czterogłowy-Smok. Wtem tuż przed dziobem Urgo zakipiała topiel. Ogromne banie powietrza zaczęły wypływać na powierzchnię. Marynarzy, którzy to dostrzegli i zaczęli to sobie pokazywać, ogarnęła panika i przerażenie. Choć Oland był na rufie, to jednak widział wszystko doskonale. Nagle olbrzymi stwór, olbrzymi na sześćdziesiąt łokci, wypłynął i prawie otarł o Urgo. Miał monstrualną głowę, a w paszczy jego lśniła setka dużych, białych zębów. Gdy tak wypływał i przetaczał się po powierzchni, to wydawało się wszystkim, że jego ciało nie ma końca. Wreszcie po dłuższej chwili wynurzyła się ogromna płetwa ogonowa, która zawadziła o Urgo. Uderzenie było mocne, tak że zatrzęsło całym okrętem. Deski niebezpiecznie zatrzeszczały. Rzuciło statkiem w górę, po czym Urgo opadł, wbijając się w morskie fale. Kołysało tak jeszcze przez chwilę. Lecz tak nagle, jak wszystko się zaczęło, tak równie szybko się skończyło. Statek powrócił do równowagi. Jedynie kilku majtków poobijało się o pokład, lecz i oni szybko stanęli na nogi. Oland był wstrząśnięty tym, co zobaczył. Ale Beko wzruszył tylko ramionami i rzucił od niechcenia: —
— Król rekinów, pożeracz fok i morsów.
— Jak, jak? — Drążył Oland.
— To, drogi chłopcze, była największa ryba, jaką stworzyli bogowie. Dla mnie nie pierwszyzna. Można ją często spotkać w wodach bliskich Oforyce. Lecz to rzeczywiście trochę za zimne wody, jak na tego rekina. Chyba że płynęła za stadem fok i aż tu się zapędziła. Ale to dobry znak. Znaczy tyle, że Kobok, bóg wody, sprzyja naszej wyprawie. Myślę, że nie będą nam groziły żadne sztormy. A wiatr będzie wiał z kursem.
— Więc, co myślisz, Beko, wszystko się powiedzie?
— Nie ma takiej siły, która by mogła powstrzymać naszą armadę.
Marynarz, który obserwował morze, głośno krzyknął do murgrabiego, iż król wzywa księcia Kowdlara na naradę. Systemem chorągiewek sygnalista z królewskiego Czterogłowego Smoka przekazał ten rozkaz. Murgrabia poszedł szybko pod pokład, aby ocucić Kowdlara. Krzyknął jeszcze do Olanda: —
— Szybko, szybko, przygotuj szaty.
Oland zostawił Beko przy sterach i pobiegł za murgrabią. Zastali księcia wijącego się w bólach na swoim posłaniu. Pomieszczenie, które zajmował Kowdlar było małym, ledwo osłoniętym przed deszczem, schowkiem na szczury, jak go nazywała załoga. To było jedyne miejsce pod pokładem, w którym mogły znaleźć schronienie dwie osoby. To znaczy, że Kowdlar i Elubed byli jedynymi, którzy na tym dość dużym okręcie mogli nie obawiać się deszczu i wiatrów. Pozostała załoga nocowała na pokładzie. Oland w razie jakiejś gwałtownej nawały mógł jeszcze liczyć na to, iż książę pozwoli mu przeczekać najgorsze w tej norze. Ale jak dotąd zdarzyło się to tylko raz na samym początku wyprawy. Wszystko to sprawiło, że żołnierze w tak spartańskich warunkach dość szybko zbratali się z załogą. Także Oland był traktowany jak swojak. Podobne warunki panowały na większości statków. Wyjątkiem był Czterogłowy Smok, na którego pokładzie był wybudowany solidny, drewniany segment, w którym przebywał król i jego najbliższa służba. Było tam też pomieszczenie na prowadzenie narad wojennych. Jednak na statku królewskim było najmniej żołnierzy, bowiem statek, gdyby nie to, stałby się najwolniejszą jednostką.
Elubed w jakiś cudowny sposób ocucił księcia Kowdlara. Ten ostatni dumnie wyprostowany wchodził do łodzi, wydawałoby się, że jest w doskonałej kondycji, lecz zielona twarz mówiła każdemu, kto tylko był związany z morzem, że ten osobnik może zaraz ci zwymiotować prosto na buty. Kowdlar odwrócił się i zawołał: —
— Oland, płyniesz ze mną.
Oland pośpiesznie zajął miejsce w łodzi. Oprócz dwóch wioślarzy płynęli na niej jeszcze tylko książę, murgrabia, no i Oland. Okręty kotwiczyły, więc nie było mowy o tym, że Urgo ucieknie Kowdlarowi. Gdy król wzywał do siebie, było to równoznaczne z tym, że flota zamierała w bezruchu.
Głównym napędem, który poruszał statki był wiatr, który poprzez żagle pracował i sterował statkami. Jednak, ponieważ flota Amargadeusza oparta była głównie na statkach handlowych, przystosowanych do tej eskapady, można powiedzieć, że sednem armady były powolne okręty żaglowe. Znaleźli się więc, Kowdlar, Elubed i Oland, w końcu na Czterogłowym Smoku. Bez większych opóźnień książę udał się do królewskiej sali obrad, gdzie czekał Amargadeusz i wódz Adlar. Oland pozostał na pokładzie. Spostrzegł siedzącego przy olinowaniu głównego masztu starego marynarza. Skinął mu głową na powitanie. Marynarz odpowiedział uśmiechem. Oland
podszedł zaciekawiony, bowiem nigdy nie widział tak starego i zniszczonego życiem marynarza, który na dodatek był członkiem załogi królewskiego statku.
— Chłopcze — zagadnął marynarz do podchodzącego Olanda — dziwisz
się zapewne, co ja, taki zużyty papuć, robię tu na tym dumnym statku i, jak widzisz, praktycznie nic nie robię?
— Tak, marynarzu, kimkolwiek jesteś, odgadłeś, co mnie dziwi.
— Powiem ci, chłopcze. Ja jestem Synem Koboka. Tak mnie zwą. A dlatego tak mnie nazywają, iż przynoszę szczęście temu okrętowi, którego jestem członkiem załogi. Z największych sztormów statek wychodził cało, jeśli ja byłem na pokładzie. Zgadujesz więc z pewnością, że ja jestem po prostu żywą maskotką. Elektan Ztor powierzył mnie naszemu Miłościwemu Panu, Jego Królewskiej Mości, Amargadeuszowi. Oto więc jestem tu.
— Powiedz mi, marynarzu, jak długo jesteś już na morzu?
— O chłopcze, pół wieku minęło odkąd morze stało się moim żywiołem. I powiadam, wiele widziałem, wiele zrozumiałem. I muszę ci powiedzieć, że mam jeszcze pewien talent, o którym nikomu nie wspominałem, lecz tobie to powiem. Widzę aurę ludzką. Mówię ci to dlatego, iż jeszcze nie widziałem takiej aury, jaką jest twoja.
Olanda wprawiło to w duże zdziwienie, co widać było po jego minie. Nie wiedział, jak zareagować, czy cieszyć się, czy płakać. Widząc to Syn Koboka pośpieszył z wyjaśnieniami. — Nie… Nie martw się, szlachetny młodzieńcze. Nie znaczy to nic złego. Wręcz przeciwnie. Masz najpiękniejszą tęczową aurę. Twoja aura rozciąga się na wiele stajen. Lecz powiem ci, że to nie wszystko. Gdy osiągniesz już stopień wtajemniczenia, ten najgłębszy, staniesz się Pomazańcem i twoja aura będzie ciągnąć i dotrze do każdego szlachetnego serca.
Oland zrozumiał, że ten stary człowiek rzeczywiście mówi prawdę. Rzekł mu: —
— Marynarzu, ja jestem Strażnikiem Miłości.
— A więc mam rację. Jesteś Pomazańcem — skinął z aprobatą marynarz. — Powiem ci tylko tyle, że ty możesz wszystko, bo cała miłość za tobą stoi. I ja jestem szczęśliwy, że mogłem ciebie spotkać. Nie obawiaj się, zachowam twoją tajemnicę dla siebie. Kiedyś, gdy byłem w tawernie w pewnym kraju, gdzie mnie los przygnał, spotkałem elfa dobrodzieja, kapłana, który, gdy na mnie uważnie spojrzał, rzekł, iż moim przeznaczeniem jest przekazanie Pomazańcowi, którego spotkam u schyłku mojego żywota, prawdy.
— Jakiej prawdy? — zaciekawiło Olanda.
— Słuchaj więc, Pomazańcze, prawda jest taka: — Jest jeden Bóg, który jest wszystkim, i jest wszędzie. Dzisiaj czcimy wielu bożków, lecz każdy z nich jest tylko przejawem, manifestacją jednego Boga. I Bóg stworzył naturę, stworzył człowieka w jednym celu, by przeciwstawić się chaosowi i bezwładowi. I hen tam, gdy już miną wieki, i gdy wiele wody upłynie w Tygrysie i Eufracie, człowiek, istota rozumna, zacznie sprzątać. Uporządkuje chaos na Ziemi i we Wszechświecie. Po to Bóg stworzył istoty rozumne…
To miałem ci przekazać, Pomazańcze. I teraz czekam już jedynie na śmierć. Oj, coś czuję, że nie przyniosę tym razem szczęścia królowi.
Oland poczuł, że krew uderzyła mu do głowy. Pojął, dlaczego ludzie żyją, dlaczego ludzie rodzą się i umierają. Zrozumiał, że ludzie w końcu muszą zacząć realizować to, co im wyznaczył Bóg. Ludzie muszą stoczyć walkę z Chaosem, który powiększa się i powiększa. Ale zaczną to realizować, gdy dorosną, gdy dojrzeją, tak, jak dziecko musi dojrzeć, i w końcu wziąć w swoje ręce własną dolę.
Oland oderwał wzrok od marynarza, spojrzał w daleki horyzont, spojrzał na to morze, na którym gościli. I już wiedział, że zrobił kolejny krok, by zrozumieć zagadkę bytu.
— Jak wiemy, najprawdopodobniej, na północnych terenach Wysp Gnomów będzie na nas czekała armia Tukmaków. Ja nie wiem, jakiej oni floty użyli, chyba floty gnomów, aby się dostać na Wyspy. Nas to przedsięwzięcie kosztowało i będzie jeszcze sporo kosztować wysiłków. Muszę przyznać, że trochę nie doceniałem gnomów, chociaż wiemy przecież, że są doskonałymi organizatorami — mówił spokojnym głosem Amargadeusz. — Wodzu Kowdlarze, jaki opracowałeś wstępny plan walki z Tukmakami.
Zielony na twarzy Kowdlar powstał i niepewnym głosem powiedział: —
— Wasza Wysokość, proponuję, abyśmy użyli w walce z Tukmakami naszych łuczników, ale to już domena wodza Adlara. Jak wiadomo jest to jedyna broń, której się Tukmaki lękają. Jak wiemy, nie mają odpowiednich zbroi, aby się zabezpieczyć przed strzałami. Przecież nie używają tarcz, jest to bowiem sprzeczne z ich religią.
— Tak… Tak, wodzu — przerwał król — wiemy, że jeden z ich bogów jest tarczą. Więc nie mogą mu uchybić i używać tarcz, bo chroni ich bóg.
— Wasza Wysokość, to jest nasz wielki atut — przyłączył się wódz Adlar. — Moi łucznicy mogą zdziesiątkować tak bezbronną armię. No, oczywiście, w przenośni bezbronną. W walce wręcz nasze wojsko jest o klasę słabsze od Tukmaków. I choć będziemy liczebnie dominować, to jednak będzie to trudny bój. Mamy wielu młodych, niedoświadczonych dzieciaków.
— Tak, macie rację, wodzu — rzekł król.
— Wasza Wysokość — włączył się do rozmowy baron Ulero, wódz Ludzi Dużych — moim zdaniem Tukmaki nie są tacy groźni i straszni, jak panuje obiegowa opinia. Moi najemnicy nie raz stawali im czoła. Tukmaki są groźni, jeśli działają z zaskoczenia, uczą się bowiem od dzieciństwa różnych sposobów walki wręcz i z białą bronią. Lecz, jeśli przetrzyma się ten pierwszy element zaskoczenia, okazuje się, iż to są też tylko ludzie. Prawda, dziwnie wychowani i mający dziwne obyczaje.
— Prawda, królu, jest coś w tym, co mówi baron. Ja, jeszcze będąc rycerzem, często stawałem przeciwko Tukmakom — odpowiedział Kowdlar. — Oni starają się zachowywać i wyglądać straszniej niż są w rzeczywistości. Malują się jaskrawymi wojennymi barwami, malują twarz i włosy. Ponadto ich tatuaże są przerażające.
— Wiemy, wiemy, książę — przerwał Amargadeusz. — Zastanówmy się teraz, jak to wszystko przekazać naszym wojownikom, by te skojarzenia, związane z Tukmakami, jakoś umniejszyć, jeśli nie zlikwidować.
— Mam, Panie — rzekł Kowdlar. — Trzeba po prostu złapać kilku Tukmaków i przeprowadzić publiczne tortury i egzekucje, aby przekonać naszych wojowników, że Tukmaki tak samo strachem i jękiem reagują na cierpienia.
— No brawo, książę. To świetny pomysł — zgodził się monarcha. — Tylko kłopot w tym, że Tukmaki trzymają się razem, trudno więc będzie nam pojmać tylko kilku, bez wzniecania prawdziwej batalii wojennej. Ale w ogólności trzeba będzie nad tym planem się zastanowić. Ponieważ wiem, książę, że cierpisz na chorobę morską, powierzam to zadanie baronowi Ulero.
— Słucham, Panie — baron uprzejmie się skłonił.
— Na razie, elektanie, jeśli chodzi o warunki pogodowe, to chyba nam nic nie zagraża?
— Panie, na morzu pogoda może się zmienić z godziny na godzinę, ale według mojej znajomości rzemiosła marynarza powinniśmy mieć doskonałe warunki pogodowe do końca wyprawy.
— Jak długo, elektanie, potrwa jeszcze wyprawa? — spytał Amargadeusz.
— Miłościwy Panie, jesteśmy już na wodach morza, które otacza Wyspy
Gnomów. Przewiduję, że za kilka dni przybijemy na płycizny Wysp Gnomów. Panie, ponoć pokazał się ludziom z kilku statków król rekinów. To dobry znak. Są to wody zimne, lecz jeśli jest tu ten rekin, znaczy to, że niedaleko muszą być skupiska fok i morsów. A to znowuż znaczy, że blisko do lądu.
— To dobrze, bardzo dobrze — wyraźnie ucieszył się król. — Ja wolę najcięższą walkę na lądzie, niż nawet względny spokój na morzu. Jak mi mówiła królewska niania, gdy byłem dzieckiem, mój dziadek Abudus III ponoć uchybił onegdaj, jeszcze przed narodzeniem mojego ojca, bogu Kobokowi, ponieważ wziął na pokład okrętu w rejs moją wówczas ciężarną babkę. Od tego czasu wisi nad moim rodem rodzaj przeklęcia i choć dziadek potem składał ofiary przebłagalne dla boga Koboka, ale pewna wątpliwość istnieje i dlatego nie czuję się najlepiej na morzu.
— Panie — rzekł elektan — na tym królewskim pokładzie jest Syn Koboka, to jest człowiek, który ma tak niewyobrażalne szczęście, że jest gwarantem, iż nic się złego nie stanie na morzu. Wystarczy powiedzieć, Panie, że ten marynarz wychodził sześć razy ze sztormów, które zatapiały wszystkie statki wokół, ale nie statek, na którym płynął Syn Koboka. Więcej, statek, na którym był Syn Koboka, nie miał nawet potarganych żagli. Jego sława jest wielka, bracia marynarze wielbią go jako herosa, półboga. Lecz on na zawsze pozostał majtkiem, i nie ma żadnego majątku, jest biedny i tylko morze mu pozostało za dom. Choć, gdyby tylko chciał, żyłby w luksusach. Nieraz bowiem płynął na kupieckich statkach handlowych. Gdyby tylko brał mały odsetek od wartości ładunków na tych statkach, byłby naprawdę zamożnym człowiekiem.
— Zaprawdę powiadam wam — stwierdził król — jeśli powrócę z tej wyprawy cały i zdrowy, ozłocę tego człowieka.
Już dwa dni temu pojawiły się pierwsze dwa ptaki, były to mewy. Powitano to prawie aplauzem. Urgo stał się bardziej przyjaznym statkiem dla swej załogi. Nawet książę Kowdlar jakby poczuł się lepiej. O ironio, teraz, gdy wszystko wskazywało, iż dobiega końca rejs, książę poczuł się prawdziwym wilkiem morskim. Żołnierze, którzy płynęli na Urgo, zaczęli głośno opowiadać wesołe historyjki i żarty. Murgrabia Elubed już nie krzyczał tak bez powodu na marynarzy i żołnierzy, i na jego twarzy można było teraz często zauważyć uśmiech. Oland przypatrywał się i obserwował reakcje międzyludzkie. Wcześniej już zaprzyjaźnił się z marynarzem Beko. Teraz ze zdumieniem zauważył, że Beko i reszta załogi wręcz maniakalnie wypatruje hen za horyzontem, czy pojawi się linia lądu. To stał się prawdziwy rytuał. Wczoraj w nocy Olandowi znowu się śnił Szczerozłoty Smok. W szponach trzymał królewskie berło i jabłko, jako symbole władzy. W pewnym momencie smok upuścił te insygnia i świat ogarnęły straszliwe mroki, tak jakby pogasło Słońce i wszystkie gwiazdy.
Dzisiaj przed całą armadą przefrunęły klucze dużych, nieznanych ptaków.
Pojawiły się znów mewy, a także alki. Teraz Oland siedział na pokładzie przy Beko i obaj spożywali kawałki wysuszonej na słońcu ryby. Na statku głównym pożywieniem był twardy jak skała chleb. Każdy załogant dostawał dzienną rację, pół małego bochenka. Ale chleb ów był tak suchy i twardy niczym suchary, do popicia była na głowę kwarta wody, to wszystko, to miało im wystarczyć. Oczywiście książę Kowdlar i jego druh Elunbed zupełnie inaczej byli traktowani. Ich racja wody była podwójna, a co do jedzenia, to dla tych notabli były przygotowane jeszcze na lądzie w porcie Ulende suche, wędzone płaty mięsiw, były też wędzone ryby, no i kwaśna, i słona kiszona kapusta. Tak było teoretycznie, praktycznie jednak Kowdlar, z powodu choroby morskiej, prawie że nic nie włożył jeszcze do ust od wielu, wielu dni, pił tylko wodę, jeśli jednak już coś zjadł, to często zwracał zaraz wszystko za burtę w tym niezamierzonym darze dla boga wód i oceanów Koboka. To wszystko spowodowało, że książę schudł okrutnie. To dzięki temu właśnie, że Kowdlar nie jadł, mogli oni, i Oland, i Beko, jeść teraz tę wędzoną rybę. Sam Kowdlar dał tę rację swemu adiutantowi. A ów w ten sposób mógł się wkupić we względy załogi; częstował innych tym, co sam dostawał. W ogóle Oland nie mógł narzekać, marynarze i najemnicy traktowali go bardzo przyjaźnie, pewnie nie tylko dla tego, że dzielił się żywnością. To był urodziwy chłopak, jeszcze nie mężczyzna. Przecież to stare przysłowie mówi, że dobry wszędzie się będzie miał dobrze. A inne przysłowie mówi, że lepiej być pięknym i młodym, i nawet głupiutkim, niż staruchem bez urody, co to już wszystkie rozumy pozjadał. Nagle rozległ się głośny okrzyk jednego z marynarzy. Wiadomość rozprzestrzeniała się ze statku na statek z szybkością błyskawicy. I do Olanda dotarło.
— Jest… Jest ląd — krzyczał majtek na rufie.
Murgrabia Elubed, który był na pokładzie, krzyknął: — - Gdzie? Nic nie widzę!
Oland wstał szybko, i Beko też coś do góry wystrzeliło. Oland spojrzał tam, gdzie patrzał majtek, w kierunku, gdzie wszyscy na pokładzie wytężali wzrok. Daleko, bardzo daleko majaczyły w oddali jakby góry, jakby masyw lub wulkan. Rzeczywiście! Wszyscy na pokładzie podnieśli radosny tumult, podobnie było na innych okrętach. Marynarze i wojownicy wpadli sobie w ramiona, radośnie klepali się po plecach. Daleka morska wędrówka miała się ku końcowi. I jemu udzieliła się ta radość, włączył się w tę dziką swawolę załogi. Marynarze, trzymając się za liny, tańczyli prawie na całym pokładzie. Kowdlar, choć nie była mu na rękę ta chwilowa anarchia na statku, uściskał się z Elubedą, poszedł na chwilę pod pokład, lecz już za moment wrócił. Przyniósł w ręce butelkę likieru. Podał ją swemu przyjacielowi, a tamten wypił słuszny łyk prosto z gwinta. Oddał Kowdlarowi, by i ten napił się. Masyw górski zaś rósł i rósł w oczach. Jak na razie los sprzyjał Amargadeuszowi, bez zbędnych opóźnień i bez żadnych strat w ludziach cała armada dotarła w końcu do celu.
Była to jakże inna kraina od krainy zielonych lasów, którą tak dobrze znał
Oland. Tutaj świat był szary, jak szare są skały lub był brunatny, jak brunatna jest glina. Może to dlatego, że przez tę surową krainę przetaczała się taka potęga ludzka, armia Amargadeusza, ale Oland nigdzie nie natknął się na jakiegoś tutejszego zwierza. Jedynie ptaki, to była cała fauna na wyspie. Byli na głównej wyspie archipelagu Wysp Gnomów. Inne wyspy, to tak naprawdę były skaliste cyple wystające z morza. Król wysłał na przeszpiegi czujki, Oland, jako adiutant Kowdlara, jednego z wodzów, miał na bieżąco najnowsze wiadomości. Zwiadowcy donosili, że murów stolicy, a zarazem jedynego dużego miasta gnomów, broniła dziesięciotysięczna armia Tukmaków. Wojsko Amargadeusza szło całą falą. Najemników było piętnaście tysięcy, było też sporo rycerzy, resztę stanowili młodzi poborowi, chłopcy tacy jak Oland. Dano im do jednej ręki tarczę, do drugiej miecz lub topór. Wódz Adlar dowodził pięcioma kohortami łuczników. Byli oni oczkiem w głowie monarchy. Wódz Kowdlar miał pod dowództwem kilka tysięcy żołnierzy z poboru. Jedynie setnicy i ich pomocnicy byli wyćwiczonymi wojownikami.
Oland szedł za lektyką Kowdlara. To bardzo charakterystyczne, że za taką rzeszą żołnierzy ciągnie się gwar i potężny szum kroków tysięcy, tysięcy par nóg. Może to właśnie płoszyło na milę dziką zwierzynę. Pomiędzy lektyką Kowdlara, a grupką, w której był król, która to grupka znajdowała się kilkaset łokci z tyłu, stale kursowali posłańcy, przenoszący rozkazy od króla i meldunki od poszczególnych wodzów. Oland niósł Kapatokę, osobisty miecz księcia Kowdlara, z którym książę przeżył niejedną wojnę, będąc jeszcze zwykłym rycerzem, czyli najemnikiem, ale ze szlacheckim rodowodem. Był to niewątpliwy zaszczyt i honor, jaki Kowdlar uczynił Olandowi.
Armia szła teraz w kierunku wzniesienia, za którym było już bardzo blisko do stolicy Rykul. Zwiadowcy donosili, że czekają tam na armię Amargadeusza wojska Tukmaków. Zaczął padać śnieg. Drobny. Z rzadka spadały pojedyncze płatki śniegu. Zrobiło się zimno i tylko żwawy marsz rozgrzewał wojowników.
Oland mocniej wtulił się w wełniany pled, który otulał mu plecy. Wódz Kowdlar przyjmował i wysyłał gońców, więc był ogarnięty przed bitewną gorączką. Oland z perspektywy adiutanta widział głównie oficerów, setników. Równi jemu wiekiem wojownicy byli kilkaset łokci dalej od centrum dowodzenia.
Weszli na wzniesienie. Armia zatrzymała się. Oland miał sokoli wzrok, więc bez trudu zobaczył, że kilka stai pod wzniesieniem stała ogromna, robiąca duże wrażenie, armia Tukmaków. No, może nie tak liczna jak armia Amargadeusza. W dalszej perspektywie
widać było dostojne i rozległe miasto, stolicę Rykul. Oprócz tego, że padał z
rzadka śnieg, było też chłodno. A żołnierze mieli na sobie tylko to, co było najpotrzebniejsze w bitwie, czyli puklerze i twarde skóry; żelazne zbroje łatwo przenikał ziąb powietrza. Chyba wszyscy już chcieli, by to, co miał się stać, czyli bitwa, zaczęło się czym prędzej. Tak więc szybko stanęły naprzeciw siebie dwie armie. Za chwilę to będzie, gdy skoczą na siebie jak wściekłe psy. Jedni będą chcieli zetrzeć w pył drugich. A właściwie to król Amargadeusz chciał unicestwić każdego, kto stał mu na przeszkodzie do skarbów gnomów. Oland umiał nawet rozróżnić pojedyncze sylwetki Tukmaków. Widział, że wojownicy wroga nosili stalowe hełmy z barwnymi pióropuszami. Hełmy te miały przyłbice w formie straszliwych masek. Maski owe skutecznie zasłaniały twarze Tukmaków. Widać było, że szeregi wroga były przygotowane i zwarte, gotowe do walki.
Armie stały w milczeniu, ta chwila ciszy przed bitwą zdawało się, że będzie trwać wiecznie. Armia Amargadeusza już się przegrupowała. Tukmaki też byli przygotowani. Rykul, stolica gnomów, czekał w strachu i niepewności, jaki będzie wynik bitwy, jaki będzie los miasta?
Armie stały zakleszczone już chyba godzinę, to były ostatnie godziny życia wielu wojowników, zarówno Tukmaków, jak i z armii Amargadeusza. Czyim przeznaczeniem będzie dziś dokonać żywota? A Amargadusz myślał tylko o zwycięstwie. Przecież i dla niego nie było odwrotu. Gdyby przegrał, to gdzieżby mógł się wycofać. Był tylko Rykul, albo… Drugim wyjściem było tylko morze, odmęty morskie. Czyż pokonany mógł wrócić do Ulandii? Oland, gdy patrzał teraz na króla, który obserwował przyczajone do walki wojska, nie widział w jego sylwetce żadnych oznak wahania, czy słabości. Lecz wtem nadbiegł goniec. Książę Kowdlar ujął w dłonie Kapatokę. Podniósł miecz wysoko w górę. Na ten znak kilka tysięcy wojowników podniosło własne miecze, topory i maczugi. Ruszyli. Ruszyli wielką ławą. Przodem szli łucznicy Adlara. Tukmaki również nie mieli zamiaru czekać na wojska Amargadeusza w miejscu. I oni ruszyli, prosto ku przeznaczeniu. Oland pozostał z grupką, która chroniła króla Amargadeusza. Byli tu też adiutanci i służba pozostałych wodzów. Był tu również murgrabia Elubed. Ale wszyscy wodzowie i dowódcy oprócz króla szli teraz razem ze swoim wojskiem na nieprzyjaciela.
Król stał na wzniesieniu, kilka łokci obok Olanda, i wysyłał co jakiś czas posłańców z rozkazami, które miały dochodzić do poszczególnych wodzów. Oland jeszcze nie widział króla stojącego. Monarcha był człowiekiem słusznego wzrostu. Ale uwagę Olanda głównie przyciągało to, co się działo pod wzgórzem. Wtem wojska Amargadeusza zatrzymały się, na czoło wysunęli się łucznicy. Tukmaki byli coraz bliżej, lecz łucznicy spokojnie przygotowali się do oddania strzału. W stronę
Tukmaków poleciała chmura strzał i bełtów. To było pierwsze oblicze śmierci w tej bitwie. Setki Tukmaków zostało trafionych pociskami; jakby ktoś podciął im nogi. Padali bezwładnie niczym worki z kartoflami. Strzały latały nadal, towarzyszył temu ostry świszczący szum. Ale Tukmaki nie stanęli, lecz jakby przyspieszyli biegu, zaczęli wydawać z siebie dzikie wrzaski, które miały mobilizować morale w ich szeregach. Nastąpiła druga, znacząca, tura łuczniczej salwy. Tukmaki padali niczym zboże żęte ręką kosiarza. To był bardzo dobry plan, by główną wagę położyć na łucznikach. Zatrute strzały siały śmierć i spustoszenie. Trucizna paraliżowała ranionego, taki był jej efekt działania. Ranieni dusili się, nie mogąc zaczerpnąć powietrza. To był pomysł księcia Adlara, by zatruć strzały smoczą śliną. To była najsilniejsza trucizna, jaką znano. Kowdlar poparł Adlara, gdy ten zaproponował ten sposób walki Amargadeuszowi i stwierdził wówczas, że to będzie dobre, bo nie zostanie wielu jeńców. Król zgodził się z magnatami.
Tukmaki stanęli, ich szeregi były mocno przerzedzone. Wokół, ich towarzysze wili się w przed- śmiertelnych konwulsjach. Wtedy na czoło wojsk Amargadeusza wyszli najemnicy i rycerze. Nawała wielotysięcznej armii ruszyła na przerażonych Tukmaków. Niech bogowie mają nas w swej opiece — pomyślał Oland, obserwując, jak starły się wreszcie dwie siły. Tukmaki, choć wielu z nich zginęło od strzał i bełtów, nadal stanowili ogromną siłę. A, widząc, co stało się z towarzyszami, ci, co zostali, pałali taką chęcią zemsty, że nie wróżyło to dobrze wojskom króla. Dwie ogromne ciżby wojowników wreszcie się starły, zakotłowało się. Z taką wielką siłą wbiły się dwie armie w siebie. To było bardzo dobrze widać z miejsca, gdzie stał król i gdzie obok stał również Oland. Młody Ulandczyk widział dobrze pojedyncze sylwetki rycerzy i najemników. Oto widział, jak jeden olbrzymi Tukmak sieje wręcz spustoszenie. Miotał on olbrzymim mieczem i uśmiercił już swym „żądłem” kilku rycerzy. I oto rzecz się stała niebywała. W tej masie i plątaninie ludzkich ciał., grupka najemników wzięła się na sposób przeciwko owemu Tukmakowi. Wydzielili i odłączyli go od swoich, a następnie otoczyli go ścisłym kręgiem. No i już było po nim. Miotał się jeszcze chwilę w tym kręgu, ale już po chwili jego odcięta głowa, pozbawiona hełmu, dyndała na włóczni. A widok ten przeraził innych Tukmaków, pewnie to był któryś ze znaczniejszych barbarzyńców. Ochota do walki u tych dzikusów wyraźnie zmalała, przynajmniej tym najbliższym całego zdarzenia. Inne Tukmaki walczyli jak wściekłe psy, kąsając na wszystkie strony, lecz najemnicy królewscy to nie były panienki z orszaku królowej. To byli dzielni żołnierze, którzy już w niejednej potyczce brali udział. Rycerze trzymali Tukmaków na dystans, by w końcu swymi długimi mieczami dokonać dzieła.
Leciały głowy Tukmaków. Powoli, acz systematycznie, wojska króla wypierały Tukmaków w stronę stolicy gnomów. Król nie umiał ukryć swojego zadowolenia. Wszystko szło bardzo dobrze, można powiedzieć: zbyt dobrze. Po dobrej godzinie walki było już widać, że Tukmaki ustępują armii
Amargadeusza. I wtem stała się rzecz nie do pojęcia. Barbarzyńcy, widocznie nie tacy groźni, zaczęli się wycofywać, by po chwili w panice zacząć uciekać.
Wszystko się wyjaśniło, to książę Kowdlar osobiście ściął głowę gubertunowi Tukmaków. Bogowie musieli opuścić Tukmaków i ci teraz w popłochu uciekali. Za nimi leciała potężna chmura strzał. To łucznicy dokańczali dzieła. Lecz oto nagle okazało się, że dość duża grupa Tukmaków kierowała się prosto na stanowisko króla Amargadeusza. Byli coraz bliżej i bliżej.
— Wasza Wysokość, Panie — gwałtownie zareagował Oland — tu, szybko, za te krzaki.
Król zorientował się, że rada tego młokosa jest bezcenna. Ignorując majestat, król podążył za Olandem. Skryli się za krzakami. Ponadto Oland okrył monarchę swoim kocem. Reszta dworzan, tak jakby brakowało przy władcy odważnych rycerzy, czym prędzej pierzchła z tego miejsca, z którego dumny jedynowładca Ulandii jeszcze przed chwilą kontemplował się swoim zwycięstwem. Lecz Tukmaki nie myśleli o niczym innym, jak tylko aby prędzej uciec z pola walki. I w zupełnym zaślepieniu przebiegli obok króla i Olanda, nie zwracając na nic i na nikogo uwagę. Po chwili zapadła cisza.
W tym samym czasie w stolicy Ulandii, w sali Zamku Królewskiego Mag Uberyk i królowa Kodyna, trzymając się za ręce, rozmawiali.
— Wczoraj przyleciał gołąb z wiadomością od tego szkaradnego krwiopijcy, Amargadeusza. Oni prą na stolicę Rykul. Mój mąż, ten krwiopijca, zaślepiony jest niszczeniem i podbijaniem ziem, byleby tylko zdobyć coś, zyskać, by zabijać i mordować.
— Masz rację, najdroższa Kodyno. Musimy to zmienić. Nie możemy dopuścić, aby Ulandią rządził taki satrapa. Teraz jest na to odpowiednia pora. Tyran jest daleko, jego służalcy wasale również. Wystarczy tylko, że staniesz przy mnie. Wtedy dzięki twojemu autorytetowi możemy przejąć władzę.
— A co się stanie, gdy ten krwiopijca wróci z wyprawy wraz ze swoim wojskiem? Zetnie nam głowy, jak nic.
— Nie obawiaj się, kochana. Mam tam swojego człowieka. A ten człowiek dostał ode mnie pewną fiolkę. W tej fiolce jest trucizna. Tą trucizną zostanie poczęstowany barbarzyńca. Może nawet wtedy, gdy będzie święcił triumf zwycięstwa nad gnomami. Wówczas okaże się, że król dostanie zawału. Powiedzą, że to z powodu emocji i szczęścia. Już tak bywało. I zostaniesz ty, kochana. Ty jako królowa będziesz rządziła do czasu, aż twoja córka Logoberda wyda się za mąż. A tym mężem będę ja. I ja zapanuję w Ulandii.
— No dobrze, Uberyku, a co się stanie ze mną, gdy ty pojmiesz moją córkę za żonę?
— Wiesz dobrze, kochanie, że to małżeństwo będzie tylko formalnością. Nadal ty będziesz panią mojego serca. Twoja córka będzie tylko figurantką. A my dwoje będziemy rządzić tym pięknym krajem.
— Ale wiesz, Uberyku. Moja córka Logoberda jest szalenie ambitną i skomplikowaną osobowością. Ona przypomina pod tym względem swojego ojca. Ma charakter przywódczy i strasznie trudno będzie ci zapanować nad nią.
— Nie obawiaj się, Kodyno. Od czego ja jestem magiem. Mam na usługach Białą i Czarną Magię. Poradzę sobie. Zaufaj mi. Ja panuję nad mocami wiatru i deszczu. Za ich pomocą sprawię, że życie Logoberdy będzie smutne i mżyste, i tylko we mnie będzie mogła mieć oparcie.
— Jesteś wspaniały, Uberyku. Lecz nie krzywdź ją za bardzo, choć jest przekorną córką, to jednak to moje dziecko.
— Ja wiem, najdroższa, ile się przez nią musiałaś nacierpieć. Powiedzmy sobie szczerze, Logoberda nie jest dzieckiem miłości. Sala, w której dwoje kochanków toczyło rozmowę, była mała i przytulna.
Umeblowana była gustownie, acz skromnie. Kochankowie siedzieli na ozdobnej ławie. Królowa Kodyna okryta była wzorzystą tkaniną. Chudą postać Maga okrywała wilcza skóra. Zakochani rozmawiali swobodnie, nie obawiając się trzecich uszów. Królowa była pewna za swoje najbliższe służki. Były to dziewczyny, wywodzące się z biedoty, które wszystko zawdzięczały swojej pani. I oddałyby życie dla niej.
— Mój człowiek, gdy tylko umrze Amargadeusz, da mi znać, wyśle gołębia pocztowego. Od tego momentu musimy już działać mądrze i zdecydowanie. Musimy wszystko tak zorganizować, by możnowładcy, którzy powrócą z wyprawy, przybyli do opanowanego przez nas, a formalnie przez ciebie, najdroższa, państwa. Szczególnie niebezpieczni są książęta Kowdlar i Adlar. Dlatego, jeśli będzie to możliwe, mój człowiek będzie się starał zlikwidować również tych dwóch magnatów.
— Tak, Uberyku. Kowdlar jest groźny. Choć był tylko rycerzem, wszyscy mówili, że to ambitny człowiek i jest zdolny do wszystkiego, aby tylko zrealizować swoje cele.
Gdy Kodyna mówiła te słowa, głośno strzeliła, paląca się w kominku, szczapa drewna. Kochankowie się zatrwożyli, zamilkli na jakże znaczącą dłuższą chwilę. Pierwszy odezwał się Uberyk: —
— Mi też wyszło w horoskopie, że to właśnie Kowdlar jest największym zagrożeniem dla naszej miłości. A właściwie nie Kowdlar, ale ktoś zupełnie nieznany, kto znajduje się w jego otoczeniu. Ale nie wiem, kto to jest. Nic nie wiem. To musi być ktoś karmicznie znaczny, kogo chronią przed moimi mocami siły przeznaczenia.
— Ty się, Uberyku, bój bardziej gniewu mojego męża. Przecież on dla garści złota zapędził się na drugi koniec świata, więc widzisz, że jest do wszystkiego zdolny. I pamiętaj, on ma wszędzie swoich szpiegów. Bardzo prawdopodobnym mi się wydaje, że zdemaskuje twojego człowieka, a wtedy biada nam, biada.
— Nie bój się, Kodyno. Ja mam wypisane w gwiazdach, że będę rządził w Ulandii. Bogowie jeszcze nigdy mnie nie opuścili. A ten barbarzyńca musi ponieść karę za to, co uczynił złego. To on spowodował, że zginął Strażnik Miłości szczerozłoty smok Zyn, a Klucz Miłości zamilkł i wśród ludzi zapanowała wzajemna wrogość i nieprzychylność. Milczałem dotąd. Nie mówiłem nikomu. Ale wiedz, najdroższa, że to Amargadeusz doprowadził do tej sytuacji. Dlatego prawdziwym cudem wydaje mi się to, iż nasza miłość, jakby na przekór, właśnie w takich srogich czasach, rozkwitła. — Co ty mówisz? To wina Amargadeusza?
— Tak. Amargadeusza i Kowdlara. To jest tajemnica magów i wtajemniczonych, ale powiem ci. To Kowdlar, zabijają Sczerzłotego
Smoka, zabił równocześnie Strażnika Miłości. To wielka tajemnica, ale ten dostojny smok był Strażnikiem Miłości. Po jego śmierci przepadł również Klucz Miłości. Do tej pory nie wiadomo, gdzie ten skarb duszy się znajduje.
— A czy mój mąż wiedział o tym, iż Zyn był Strażnikiem?
— Ja mu nie rzekłem. Pamiętaj o tym, droga Kodyno, że przeznaczenia nie można uniknąć. No cóż, to predyspozycja sprawiła, że Amargadeusz jest barbarzyńcą i satrapą. Lecz wierzaj mi, że Dobro zawsze będzie Dobrem, a Zło Złem. I naszym obowiązkiem jest przeciwstawienie się Złu w imię Dobra. Dlatego w imię Dobra to ja muszę zostać królem Ulandii.
— Jak cię zwą, młodzieńcze? — spytał król, równocześnie strząsając z szat brud i listowie krzaków, gdzie jeszcze przed chwilą się schronił przed Tukmakami.
— Oland, Wasza Wysokość.
— Kto jest twoim Panem? Gdzie służysz?
— Jestem adiutantem księcia Kowdlara.
— Aha… — monarcha skinął ze zrozumieniem.
Tę rozmowę, jakże nierównych sobie stanem, monarchy i pacholęcia, przerwał nagły tumult. To wojownicy i rycerze Amargadeusza, którzy zorientowali się, iż król jest w niebezpieczeństwie, szybko nadbiegali. Pierwszy przybiegł znany ze swej sprawności rycerz Luruk. Potem przybiegła jeszcze ze setka wojowników.
— Chwała bogom! — krzyknął Luruk — Wasza Wysokość, już jesteś, Panie, zupełnie bezpieczny.
— Wiem, wiem, wojownicy. To dzięki bystrości tego młodzieńca — tu monarcha poklepał po plecach Olanda — wyszedłem z tego incydentu
zupełnie bez szwanku. Ale moja Straż Przyboczna?! Ci dzielni rycerze z ochrony, oni pokazali, jakże płonne było poczucie bezpieczeństwa, które pokładałem w
tak dzielnych Panach. Zapamiętam to sobie na przyszłość. Oj, zapamiętam! Moja Straż myślała przede wszystkim o własnym bezpieczeństwie, a nie o obronie króla.
Wokół monarchy zgromadził się już całkiem duży tłum rycerzy, najemników i dworzan, którzy zdążyli wrócić. Z ust niektórych co bardziej krewkich padały słowa.
— Zwycięstwo. Chwała bogom! Chwała naszemu Panu, Amargadeuszowi! Miłe to były słowa dla Amargadeusza. Monarcha podszedł znów bliżej szczytu wzniesienia, na którym to miejscu obserwował przedtem toczącą się bitwę. Zaiste,
roztaczał się ze wzniesienia straszny i jednocześnie wspaniały widok, widok pobojowiska. Tysiące rannych i zabitych, głównie Tukmaków, ale ofiary były po obu stronach. Ranni wydawali z siebie ciche jęki cierpienia i prośby, by ktoś pomógł i ulżył, by ktoś opatrzył ich rany. W oddali majaczyła już stolica gnomów. Już pewnie dotarły tam wieści o przegranej, już pewnie szykowano się tam na poddańczą niewolę i poniewierkę. Ale król, nasyciwszy swoje oczy widokiem, odwrócił się i podszedł do Olanda. Rzekł: —
— Uklęknij, mój wierny sługo.
Monarcha wziął w dłoń jeszcze splamiony krwią Tukmaków miecz, który należał do któregoś z rycerzy. Uderzył klingą w bark Olanda.
— Nadaję ci teraz, Olandzie, szlachectwo i tytuł rycerza mojego domu. Odtąd masz prawo i obowiązek, ty i twoi potomkowie, nosić przy sobie miecz, symbol twej nobilitacji, i bądź zawsze gotów służyć mi na każde me wezwanie. Twoim godłem będzie smok ukryty w gąszczu kaliny. Niech się stanie.
Oland klęczał i tak naprawdę dużo nie rozumiał, co się dzieje. Rycerze i zebrani pozdrawiali go i gratulowali mu tej nobilitacji. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się książę Kowdlar, a z nim murgrabia Elubed. Król, widząc Kowdlara, rzekł: —
— No cóż, trudno książę by usługiwał ci mój rycerz. Jak sądzisz?
— Twoja wola, Panie.
— Olandzie — pytał król — czy umiesz czytać?
— Tak, Wasza Wysokość
— To dobrze, to bardzo dobrze. Nie wziąłem ze sobą kronikarza. A tak dostojne zwycięstwo aż prosi się, by zostało odnotowane. Może nie jest to bardzo szlachetna praca, ale dla swego króla możesz tyle znieść. Słowem zostaniesz kronikarzem tej wyprawy.
Oland nie spodziewał się. Oto miał się stać najbliższym współpracownikiem króla. Król zaś mówił dalej: —
— Mianuję cię także Presurtem mojej domeny. Jest to stanowisko związane z pośrednictwem między mną, królem Amargadeuszem, a sądami niższych stanów. Zaiste dużo jest z tym pracy, ale to dopiero po powrocie z wyprawy. Dostaniesz za to sto talentów rocznego uposażenia. No i oczywiście udział w podziale skarbów gnomów. Wiedz, że za swój bystry fortel dostaniesz wiele, bardzo wiele.
Rzeczy działy się tak szybko. Oland, choć wiedział, że przeznaczona mu jest dola Strażnika Miłości, ani chciał, ani mógł odmówić Amargadeuszowi.
— A teraz, Panowie Rycerze, na Rykul! Czas, by gnomy odpowiedziały za swe podłości i skąpstwo. Na Rykul!
Mówiąc to, Amargadeusz podniósł rękę wysoko do góry i wskazał, majaczącą w oddali, stolicę gnomów.
W sali Kopca Woli, parlamentu gnomów, na okazałym, zrobionym z hebanu tronie, siedział dostojnie Amargadeusz. W sali budynku, w którym jeszcze kilka godzin temu notable gnomów w panice, gorączkowo szukali jakiegoś rozwiązania, aby uśmierzyć spodziewany gniew króla Amargadeusza. Posłowie Kopca Woli szybko oddali władzę Amargadeuszowi i właśnie teraz monarcha Ulandii siedział w miejscu, symbolu dawnej władzy gnomów, jako imperator i zdobywca. U boku króla stali Kowdlar i Adlar. Sala była tak skonstruowana, że posłowie siedzieli jak w cyrku, gdzie najdalszy rząd był najwyżej. Lecz teraz miejsca poselskie były opuszczone, a sami posłowie, pokornie uginając karku, stali kilkanaście łokci przed tronem. Gnomy, już choćby ze swej postury, drobnej i niskiej, wyglądali, jak grupa dzieci zebrana przed bardzo, bardzo ważnym dorosłym. Może właśnie dlatego, że tak naprawdę do niczego innego się nie nadawali, zajmowali się handlem, kupiectwem i finansami, no i lichwą. I Teraz przyszła pora, iż surowy dorosły przyszedł rozliczyć „dzieci” z ich kieszonkowego. Oj nazbierało się tam grosza niemało.
— Kujku, macie dwanaście godzin na otwarcie swoich skarbców — tak krzyknął Amargadeusz do Przewodniczącego Kopca Woli. — Jak nie, to jutro moje wojska przewrócą wasze miasto do góry nogami, niczym poszwę pierzyny. Pamiętajcie, przybyłem tu kierowany licznymi notami moich poddanych, którzy skarżyli się na wasze niecne postępowania i na wasze oszustwa, które dokonaliście, prowadząc interesy z moimi poddanymi. Ja tu tylko przybyłem w imię sprawiedliwości i miłosierdzia. Sprawiedliwości wobec moich poddanych, którzy muszą dostać zadośćuczynienie i miłosierdzia wobec was, bowiem, gdy będziecie ze mną współpracować, wówczas ja nie dopuszczę, aby moi żołnierze, tak jak na to pozwala prawo wojny, splądrowali wasze cenne miasto. Ale macie na to tylko dwanaście godzin.
— Wasza Wysokość — odezwał się cicho Kujku. — Ile, Panie, oczekujesz? My owszem posiadamy pewne rezerwy, ale legendy o naszych bogactwach są mocno przesadzone.
— Milczeć — krzyknął oburzony Amargadeusz. — Co ty sobie wyobrażasz, nędzny gnomie, że będziesz się jeszcze ze mną targować. Wiedz, że jak tylko mi na to przyjdzie ochota, to będziesz wisiał zamiast balastu na najbliższym słupie. Więc, radzę wam, rozważcie jeszcze raz moją propozycję.
Gnomy popadły w przerażenie. Posłowie szeptali między sobą. Kujku uzgadniał stanowisko z pozostałymi gnomami. Bowiem oprócz gnomów polityków byli tam też i co majętniejsi finansiści.
— Wasza Wysokość, mamy teraz w skarbcu równowartość tysiąca tysięcy talentów. Głównie w srebrze i w złocie — pokornie odpowiedział Kujku.
— Mało… Zdecydowanie za mało. Macie do jutra zebrać pięć tysięcy tysięcy talentów. Inaczej nie poznacie tego miejsca za dni kilka. Kamień na kamieniu się tu nie ostanie.
Na te słowa monarchy Kujku aż zzieleniał z przerażenia, jego długie i spiczaste, obrośnięte szczeciną, uszy, tak charakterystyczne dla gnomów, ustawiły się niczym uszy zająca, słyszącego swego prześladowcę lisa. Zdążył tylko z trudem wycharczeć: —
— Łaski, Panie, tyle nie mamy. Litości!
Król jednak nie zważał na to. Jego sroga i bezwzględna mina wyrażała wszystko. Było jasne, że gnomy będą musiały oddać wszystko. Dosłownie wszystko.
— Czekam dwanaście godzin. Jeśli nie będziecie posłuszni, to pożałujecie.
Król machnął niedbale ręką. Znaczyło to, że skończył rozmowę z gnomami. Posłowie grzecznie i z pokorą wyszli z sali, a król z triumfem zwrócił się do Kowdlara i Adlara.
— No to ich mamy. Na pewno mają taki skarb. Zbiorą te talenty, a ja i tak pozwolę naszym wojownikom trochę „porozglądać” się na mieście. A że przy okazji wpadną w ich ręce pewne zdobycze. No cóż, tak jest na wojnie. Nie ja to wymyśliłem. Jedno jest pewne, samice gnomów mogą się czuć zupełnie bezpieczne, bo jedynie zboczeńcy mogliby czuć jakiś pociąg seksualny do nich.
— No, Panie, słusznie prawisz — odezwał się książę Adlar — ale zważ, Miłościwy Panie, że gnomy mają dość dużą grupę niewolników z całego świata, wśród których jest też duża grupa mężczyzn i kobiet. Wasza Wysokość, o te kobiety trzeba zadbać i jakoś starać się je uchronić od żądzy i chuci wyposzczonych najemników.
— Więc masz zadanie, książę Adlarze. Oto więc zadbaj o bezpieczeństwo tych niewiast — monarcha wydał rozkaz. — A ty — tu zwrócił się do Kowdlara — dopilnuj, by nasi ludzie nie zaczęli grabić przed upłynięciem dwunastu godzin.
— Słucham, Panie — Kowdlar skłonił się pokornie.
— Oland, zanotuj takie zdanie — monarcha rozparł się na tronie — „Wielki Amargadeusz, król Ulandii, Syn boga Słońca Re, Władca Północnego Cienia, Arcykapłan Ojca Bogów Kerdolota, kierowany dobrem swoich poddanych zażądał od przedstawicieli Kopca Woli, aby gnomy zapłaciły odszkodowanie za wyrządzenie wielu szkód poddanym króla wskutek swych nieuczciwych interesów”. Skończyłeś pisać? — Król się zamyślił. — I dodaj „Wielki Amargadeusz kierowany wspaniałomyślnością i miłosierdziem wyzwolił wszystkich niewolników, ludzi, którzy popadli w niewolę i są pod pieczą gnomów”. Tak, to jest dobre — zaśmiał się Amargadeusz. — Słuchajcie, teraz mi przyszedł do głowy dobry pomysł. — Monarcha zwrócił się do Kowdlara i Adlara, którzy w milczeniu słuchali, jak władca dyktował Olandowi. — Zrobimy z Wysp Gnomów kolonię Ulandii. Ja wiem, już słyszę te wasze biadania, że daleko, że zimno. Ale właśnie przyszło mi do głowy, że możemy się oprzeć na wyzwoleńcach, oczywiście tylko na ludziach. Zawsze mi się skręcały jelita na myśl, że gnomy lub elfy albo hobbici często mają za niewolników ludzi. Przecież to ludzie są Panami świata. Dlatego ja to choć tu zmienię.
Król powstał, zrobił kilka kroków po marmurowej posadzce. Uwagę monarchy przykuły, stojące przy wyjściu, dwa posągi ze szczerego złota. Były wykonane po mistrzowsku, przedstawiały mitycznego praprzodka gnomów, który jakoby zrodził się z owocu kokosowego. Obok stała fajansowa amfora z wodą do obmywania rąk posłom, gdy przychodzili na obrady Kopca Woli.
— No patrzcie. Gdzie człowiek nie rzuci okiem, wszędzie są ślady bogactwa tych nędznych robaków.
— Obik — tu monarcha zwrócił się do swojego sługi. — Pamiętaj, po minięciu tych nieszczęsnych dwunastu godzin, zadbaj o to, by te dwa posągi i ta amfora zostały zapakowane do mojego osobistego ładunku. Tylko pilnuj się, by cię nikt nie ubiegł, bowiem, jak znam naszych najemników, to już ktoś upatrzył sobie to miejsce.
— Będę uważny, Wasza Wysokość.
— Nie zawiedź mojego zaufania, bym nie musiał zmieniać mojej dobrej opinii o twojej służbie. Ale, Panowie — król wrócił do właściwego wątku — zrobię tu gubernatorem barona Zubera, będzie to chyba jego ostatnie zadanie. Jest dobrym gospodarzem, więc będzie tu dobrze rządził. Oczywiście będziemy eksploatowali tę kolonię do maksimum. Wydusimy od tych nędznych gnomów więcej niż te skromne pięć tysięcy tysięcy talentów. Ale nie po to ryzykując życiem zapuściłem się na drugi koniec świata, by zadowolić się ochłapami.
Tej nocy Oland wreszcie się wyspał, wreszcie zatopił się w tym półsłodkim niebycie, kiedy dusza podróżuje gdzieś w najgłębsze zakamarki umysłu. Spał w Pałacu Kujku, najbardziej reprezentacyjnej budowli miasta. Cały budynek był wzniesiony na wapieniach, które były tak ze sobą zespolone, że pomiędzy kamienie nie można było wetknąć nic, co było grubsze od igły. Amargadeusz zajął piętro, a dół zostawił dla służby. Oland, choć rycerz, również został skierowany w obręb zajmowany przez służbę i dworzan. Jedynym wyróżnieniem w tej sytuacji było to, że komnatę Oland dzielił z dwoma dworzanami królewskimi, ale również szlachcicami. Pierwszy z nich, Oral, był
wybitnym znawcą rękodzielnictwa i rzemiosła, i był zabrany przez Amargadeusza tylko z jednego powodu, aby monarsze przypadły najznakomitsze dzieła w podziale łupów wojennych. Drugi to był Rew, poliglota- dyplomata, znał on gwarową mowę gnomów oraz elfów. Chociaż wiadomo było powszechnie, że zarówno elfy, jak i gnomy, świetnie znają język ludzi. Król wziął Rewa tylko dlatego, że gnomy, gdy chciały coś ukryć, mówili między sobą tylko w swojej gwarze. Zarówno Oral, jak i Rew byli dużo starsi od Olanda, jednak umiał sobie zjednać ich sympatię.
Rano, wczesną porą, przyszedł posłaniec od króla do Orala. Oral został wezwany, by się stawił za pół godziny, bowiem za godzinę mijało ultimatum królewskie. Oland i Rew obserwowali Orala, ten po dłuższej chwili milczenia
rzekł: —
— Wiecie, Panowie, tu niemal na każdym kroku można natknąć się na dzieła sztuki i bogactwa. Choćby spójrzcie na arrasy, które wiszą w holu. Zrobiono je we Wschodniej Ziemi, są zrobione niemal idealnie, niemal, bowiem celowo w każdym są pewne fałszywe wątki, tylko bogowie mogą być doskonali. Każdy arras jest wart jedną wieś razem z trzodą i niewolnikami. A te ich posągi ze złota są wielkiej urody, królowi bardzo zależy, żeby stały się one łupem królewskim.
— Powiedz nam, Oral — rzekł Rew — czy król dał ci jakieś wskazówki, czego oczekuje?
— Owszem, tak, ale nie mogę wam dużo powiedzieć, nie chcę skończyć w lochach. Królowi chodzi głównie o rzeczy ze szlachetnego kruszcu, złota, oraz o relikwie Gupadora. Chodzą słuchy, że to właśnie gnomy były w posiadaniu relikwii pierwszego władcy Ulandii i Engory. Władcy Ulandii od wielu, wielu lat czynią starania, by te relikwie powróciły znowu do siedziby królewskiej w Wendzie.
— Gdzie można je znaleźć? Miasto jest olbrzymie, a relikwie są niczym kropla w morzu — spytał Oland.
— Są pewne przesłanki, szpiedzy pracowali nad tą sprawą już dobrych kilka miesięcy. Wiemy, prawie wiemy, gdzie one się znajdują. Powiem wam jedno, że relikwia jest ukryta w jednej ze świątyń bogów przeznaczenia.
— Ja wam też coś powiem w tajemnicy — odezwał się Oland. — Król szykuje straszny los dla gnomów.
— O, to wiemy bardzo dobrze — stwierdził Rew. — Ja osobiście brałem udział w opracowaniu nowej ustawy praw dla kolonii Ulandii- Wysp Gnomów. Król zupełnie się z tym nie kryje, że chce wycisnąć tych, jak ich nazywa, pasożytów, do ostatniej „kropli złota”. I teraz gnomy będą mieć naprawdę ciężkie życie. Ale to ich coś nauczy.
— O tak, coś nauczy — przyznał Oral. — To nauczy, że nie warto podpadać królowi Amargadeuszowi. A tak, powiem wam szczerze, nie żal mi ich. Ilu ludzi i nie tylko ludzi przez nich płakało. Iluż to oni zrujnowali szlachetnych. Sam znam taką rodzinę. Dużo by opowiadać. Gnomy są znane z tego, że nigdy nie kierowali się sentymentem, nawet, gdyby ktoś zrujnowany przez nich znalazł się wśród żebraków, nic to dla nich nie znaczyło i nie znaczy. Więc teraz to oni zapłacą. Wiecie — ciągnął Oral — jest takie znane powiedzenie i prawda życiowa: jeśli siejesz zło, to spodziewaj się, że ono do ciebie powróci, i to spotęgowane.
— Dlatego nie żałujmy tych drani — powiedział Rew. Oland pilnie przysłuchiwał się, co ci dwaj, było, nie było starsi od niego, mówią. — Król im teraz nie odpuści, zresztą Jego Wysokość przecież dużo ryzykował finalizując tę wyprawę. Myślę, że przez pół roku zasiedzimy się z całym naszym wojskiem tu na tych nie gościnnych terenach.
— Myślisz, że tylko pół roku, a ja myślę, że cały rok — Oral poprawił swoje szarawary. — Tak, przynajmniej rok — powiedział dobitnie.
— Być może, nie znam się na sztuce wojny, ale i tak samym gnomom wydawać się to będzie wiecznością — podsumował Rew.
W tej samej sali Kopca Woli, na tym samym tronie, Amargadeusz przyjmował Kujku.
— Wasza Wysokość, oto jest owe pięć tysięcy tysięcy talentów. Jeśli zechcesz, Panie, każę ładować fury złotem.
— No… No dobrze, bardzo dobrze, Kujku. Została wam jeszcze godzina, ale widzę, że potraktowałeś moje wczorajsze rady serio, tak jak one na to zasługiwały.
— Panie, jeśli mogę, spytam pokornie, co możemy, my gnomy, jeszcze dla ciebie zrobić?
— Co, już się wam moje towarzystwo i mojego wojska nie podoba?
— Ależ nie, Panie. Ale zważ, że my wywiązaliśmy się z zobowiązań. Z pewnością owe talenty zrekompensuje straty, jakie ponieśli twoi poddani, Miłościwy Panie, w interesach z nami.
— A więc jednak, w delikatny sposób wypraszacie nas ze swoich ziem. Mniejsza z tym. Słuchaj, Kujku, ja bym odszedł z waszego pięknego kraju, ale muszę wprzódy zaopatrzyć wojsko w prowiant. To potrwa. Tak, to potrwa kilka miesięcy. Do tego czasu musicie zapewnić memu wojsku odpowiednie kwatery, no i oczywiście dostawy żywności. Liczę na waszą gościnność. Chyba nie chcesz, abym ja zapłacił za prowiant, cha! Może z owych pięciu tysięcy tysięcy talentów? No przecież to byłby prawdziwy chytry interes ze strony was, gnomów. A ja wam już przecież udowodniłem, że z Ulandczykami nie warto w ten sposób robić interesów.
Widać było, jak Kujku aż dostał drgawek ze strachu i złości. Spojrzał w kierunku delegacji gnomów, która, milcząc, stała za nim, o kilka łokci od Amargadeusza. Miny posłów- gnomów wyrażały jedno: bezradność i bezsilność.
— Miłościwy Panie, ależ wojska jest kilkadziesiąt tysięcy. Jakże my, gnomy, mamy wszystkim zapewnić wygody?
— No… No właśnie. Uchwyciłeś sens całej tej sytuacji. Po prostu znowu praca oprze się na moich barkach. Widzisz, wy nie umiecie temu podołać, więc będę musiał wyznaczyć tymczasowe władze. — Monarcha zebrał się w sobie i wypalił — ustanawiam Wyspy Gnomów jako prowincję królestwa Ulandii, a gubernatorem tejże mianuję tymczasowo elektana floty Ztora.
Gdy monarcha wypowiadał te słowa, widać było, jak Kujku i jego rodacy dostali niby kopniaka w sam środek brzucha. Co bardziej ekstrawertyczni złapali się za głowy i czynili gesty, jakby wyrywali sobie resztki włosów.
Kujku w ostatnim odruchu głośno zaprotestował: —
— Ależ, Wasza Wysokość, przecież przybyłeś tu w tym celu, aby uzyskać talenty, dużo talentów, i to osiągnąłeś, dlaczego teraz przejmujesz nasze suwerenne ziemie i czynisz z nich prowincję zależną od Ulandii?
— Kujku, co ty pleciesz? Przecież sam mi przed chwilą mówiłeś, że wy nie podołacie zadaniu, by zabezpieczyć wygody dla mojej armii. Czyż nie tak, Panowie? — Tu król mocno zdziwiony zwrócił się do swoich wasali, którzy dzielnie stali za jego tronem.
— Panie, przecież to jest jawna okupacja — krzyknął zdenerwowany Kujku.
— Co? Jak śmiesz, ty robaku, tak zwracać się do mnie? — Wściekł się
Amargadeusz. — Adlar, weź go. On stanie przed sądem, za obrazę królewskiego majestatu — monarcha zwrócił się do swoich ludzi.
— Słucham, Wasza Wysokość — zareagował książę.
Kujku nagle zrozumiał. Zrozumiał, co szykuje jego rodakom ten najeźdźca. Już milcząc i nie protestując, pozwolił, by wojacy Adlara związali mu ręce i powiedli do miejsca odosobnienia. Posłowie, widząc to, co zrobił Amargadeusz, przestraszyli się jeszcze bardziej i nie rzekli ni słowa. A
Amargadeusz mówił: —
— Widzicie więc, gnomy, że z nami nie warto prowadzić szemranych interesów i że nas nie warto obrażać. Idźcie teraz i ogłoście wszem i wobec, że Ulandia przejmuje te ziemie. Z mojego upoważnienia i w moim imieniu będzie tu administrował gubernator. Ja, jako suweren, ogłaszam, że uwalniam ze stanu zniewolenia wszystkich ludzi, jakich wy, gnomy, mieliście tu za niewolników i traktowaliście jak swoją własność. Wynocha stąd! No, już!
Król spał w zaciemnionym pokoju willi Kujko. Już dawno minęła dziesiąta przed południem, a monarcha spał. Dziwne to było zaprawdę, bowiem Amargadeusz zwykł się budzić wcześnie, więc służba musiała być na nogach już przed siódmą rano. Jedynym wyjaśnieniem, i to dość logicznym, było to, że wczoraj król do późnych godzin nocnych świętował z powodu tego, jakie skarby przypadły mu w udziale. Nawet w najśmielszych marzeniach monarcha nie przypuszczał, jakie skarby zgromadziły gnomy. Miejscowi ludzie, którzy jeszcze do niedawna byli niewolnikami, w akcie podziękowania i wdzięczności za otrzymaną wolność, zaczęli współpracować z ludźmi króla i sami zaczęli prowadzić żołnierzy w miejsca, w których gnomy zawczasu ukryli swoje skarby. Teraz wyzwoleńcy zemścili się na swych byłych panach, i przyczynili się do tego, że gnomy praktycznie stracili wszystko, co do tej pory zebrali. Oral oszacował i wycenił, że łączna wartość skarbów materialnych, które król skonfiskował gnomom, przekracza wielkość dwudziestu tysięcy tysięcy talentów. Wśród skarbów, które król osobiście widział, były złote posągi Kerdolota i innych bogów. Drogocenne perłowe naszyjniki, brylantowe diademy i złote monety. Ogrom złotych talentów i dinarów. Wśród tych bogactw prawdziwym cudem był olbrzymi złoty dzwon, jak głosi legenda, był to dzwon, którego pierwsze bicie zapoczątkowało upływ pierwszej sekundy czasu, który odtąd płynie. To właśnie Kerdolot pierwszy uderzył w ten dzwon i wszystko się zaczęło. Ten dzwon nie miał teraz serca, bowiem legenda ta ma ciąg dalszy. Według niej następne uderzenie dzwonu zakończy upływ czasu.
Być może jakiś człowiek, gnom lub inna istota pozbawiła dzwon serca, aby nie dokonało się, co jest zapisane w księdze przeznaczenia. Innym cudem, który był wśród zebranych dóbr, był naturalnej wielkości statek, wykonany z kości słoniowej. To na nim miał Kobok przypłynąć z pierwszymi gnomami na te wyspy, które odtąd zwane są Wyspami Gnomów.
Król się przeciągnął i stęknął, tak jakby go coś bolało, niby jakaś zmora siadła mu nocą na piersiach i jeszcze trzymała. Obik, widząc dziwne reakcje swego Pana, mocno się zdenerwował. Posłano więc szybko po lekarza. W tym samym czasie ten wierny sługa starał się ocucić ze snu króla. Amargadeusz raz był świadom, innym razem zapadał w rodzaj letargu, tylko gałki oczne tak bardzo mu się wywracały na wierzch, jakby dusza monarchy chciała ulecieć przez oczy w inne, może lepsze, światy. Wtedy Obik przemawiał do swego Pana w sposób delikatny i czuły, chciał by Amargadeusz stale czuł w tych trudnych chwilach czyjąś obecność. Choć król wziął wielu lekarzy na swą wyprawę, to jednak do łoża chorego przyprowadzono lekarza gnoma. Ktoś wykazał się niebywałą intuicją. Lekarz ów był najsłynniejszym medykiem na Wyspach, znanym również szeroko w świecie. Durk, mistrz w upuszczaniu krwi i leczeniu ziołami, znawca przepływu energii Ki w gnomach, elfach, hobbitach i ludziach oraz wszelkim stworzeniu. Mistrz Durk, jak tylko spojrzał na króla, i gdy obejrzał plamy na języku, rzekł: —
— Zatrucie. To jest chyba normalne otrucie.
— Co? — Wrzasnął zdenerwowany książę Kowdlar, który już od jakiegoś czasu stał przy królewskim łożu. — Kto śmiał?!
— Panie, należy szybko podać odtrutkę.
— A wiesz, Mistrzu, jaką?
— Jestem prawie pewien, że trucizną była żółć smoka. Zbadam jeszcze tylko puls i podam odtrutkę. Jego Wysokość, król Amargadeusz, ma silny organizm. Inny człowiek nie przetrzymałby nocy. Jest duża, bardzo duża szansa, że król wyjdzie z tego bez szwanku.
Durk wziął spoconą rękę i badał dość długo na przeróżne sposoby puls monarchy. Potem otworzył skórzany worek, skąd wziął terakotową ampułkę. Poprosił Obika, by ten pomógł w napojeniu króla odtrutką. Po chwili król znowu zapadł w nieświadomość. Durk rzekł do zebranej grupki notabli: —
— Jego Wysokość będzie teraz spał jakieś sześć godzin. Nie należy w żadnym przypadku przerywać snu. Może się zdarzyć, że król będzie się dziwnie zachowywał, może na przykład wymiotować lub we śnie śmiać się i płakać na przemian. Może także lunatykować. Nie przeszkadzajcie, usuńcie się i czuwajcie.
— Dobrze, a co później? — Spytał Adlar.
— Po sześciu godzinach król sam się obudzi. Zupełnie nie będzie wiedział, co z nim się przez ten cały okres czasu działo. Lecz będzie całkiem zdrów. Żółć smoka stosuje się dlatego, że działa szybko. Zabija do trzech godzin po zażyciu, lecz ma ona tę zaletę, że w przypadku, gdy ofiara zatrucia przezwycięży truciznę, to wówczas żółć smoka jest bardzo trudna do wytypowania jako przyczyna choroby, bowiem oznaki są takie jakby chory miał problemy z sercem. Macie szczęście, że mnie przywołaliście do chorego. Ja mam dużą wiedzę w dziedzinie zastosowań trucizn, bowiem od wielu lat pracuję nad leczniczymi zastosowaniami niektórych trucizn. Oczywiście odpowiednio mocno rozrzedzonych. Dużo na ten temat napisałem…
— Dobrze, dobrze, gnomie, idź teraz za służącym. Przywołamy cię, gdy przyjdzie pora — dość obcesowo przerwał Durkowi Adlar.
Gnom skłonił się nisko i wyszedł z komnaty. Notable zostali sami. Jeden na drugiego dziwnie się patrzył. Każdy podejrzewał każdego. Wreszcie Kowdlar
rzekł: —
— Panowie, to jest zamach stanu. Król cudem ocalał, ktoś, kto ma dostęp do królewskiej strawy, próbował dokonać zamachu. To nie może ujść mu na sucho.
— Racja — krzyknął Ulero — nim król przyjdzie do siebie, musimy znaleźć winowajcę i ustalić jego mocodawców, bo w przeciwnym wypadku to my staniemy się głównymi podejrzanymi.
— Dobrze prawi — wzburzył się elektan. — Przywołajmy Obika. Może on będzie wiedział więcej szczegółów. Co Jego Królewska Wysokość robił przed zaśnięciem? Z kim się kontaktował? Co jadł? To nam zawęża grupę podejrzanych.
— Wezwać tu Obika! — Krzyknął Adlar.
Po krótkiej chwili zamętu do komnaty wszedł mocno spłoszony Obik. Widać było po nim, że jest zdenerwowany, jakby chciał coś ukryć. Wodził oczyma to tu, to tam, unikał wzroku możnowładców.
— Słuchaj no, Obik, mów prawdę, czy wczoraj przed snem zdarzyło się coś niezwykłego w otoczeniu króla? No, gadaj! Bo, jak nie, oddamy cię w ręce kata — naskoczył na służącego Adlar.
— Jakże to, Panowie, skąd mam wiedzieć?!
— Ty jednak chcesz jeszcze dziś zakosztować pieszczot z katowskimi szczypcami — stwierdził wściekły Kowdlar.
— Ale, Panowie Włodarze, ja naprawdę nic nie wiem — płaczliwie stękał Obik.
— No dobrze, nie denerwuj się, nikt tu nie chce cię skrzywdzić — trochę łagodniej odezwał się elektan. — Postaraj się i przypomnij sobie, może ktoś obcy kręcił się w królewskich komnatach, a może w kuchni? No co, pojmujesz? — Nie, nic takiego się nie stało. Ale… Zaraz. Tak, przypominam sobie. Kiefu, no ten, co próbuje przed królem potraw, dostał boleści zęba i musiał go zastąpić ktoś inny. No… do próbowania potraw.
— O… dobrze. Dobrze, Obik. Właśnie nam o coś takiego chodziło — pochwalił służącego elektan.
— Kto to był? — Wykrzyczał, nie panując nad sobą, Adlar.
Obik znowu się zląkł. Skulił się i nie umiał wykrztusić ani słowa.
— Panowie, trochę spokoju, nie straszcie tego chłopca. Co to da?! — Elektan starał się uspokoić Adlara i Kowdlara. — No mów, chłopcze, kto to był?
— No… To był Edipo.
— Co? Ten eunuch?! — Zdziwił się Adlar. — Przecież on jest odpowiedzialny za pocztę królewską.
— No tak, Panie, ale król go często nieoficjalnie brał do innych robót, król miał do niego zaufanie.
— Wezwać tu Edipo, a chyżo! — Zawołał Adlar.
Włodarze poczuli, że mają w sidłach sprawcę otrucia króla. Kowdlar wyprosił wszystkich mało znaczących współpracowników króla i powiedział coś szeptem Elubedowi, który również wyszedł. Zostali tylko on i Adlar oraz elektan i baron. Po kilku minutach Edipo w końcu przyszedł. Zachowywał się tak, jakby się nic nie stało, w przeciwieństwie do niego zgromadzeni w alkowie monarchy notable aż cali kipieli z emocji. Książę Adlar całym impetem zaatakował Edipo: —
— Mów, co podałeś królowi w strawie? Wiemy, że to ty dokonałeś zamachu, więc nie zamydlaj nam oczu. No… Więc?
Edipo, jakby coś zamurowało. Podobnie jak Obika wcześniej, tak teraz jego aż sparaliżowało.
— Ja? Zamachu? A, co się stało?
— Wprowadzić kata — odezwał się Kowdlar, który wcześniej powiedział Elubedowi, by ten sprowadził kata.
A na jego słowa otwarły się szeroko drzwi komnaty i stanął w progu, ubrany na czarno, kat Ufens. To był rzeczywiście piorunujący efekt. Edipo podskoczył z wrażenia i, płacząc, krzyknął błagalnym tonem: —
— Łaski, Panowie, łaski. Zmusił mnie do tego Mag Uberyk, który swoimi czarami rozkazał mi, abym wbrew swojej woli wlał tę nieszczęsną truciznę do potrawy króla.
Włodarze doznali szoku, gdy dowiedzieli się prawdy. Pierwszy ochłonął Kowdlar.
— Jak to czarami, przecież jesteśmy wiele tysięcy stajen od Ulandii? Nie łżyj i nie oczerniaj nieobecnego.
— Ale to prawda, książę. Mag ma tak wielką moc, że nikt na całej Ziemie nie może czuć się pewnym, iż nie stanie się narzędziem złej woli Maga. — Kacie działaj — rozkazał Kowdlar.
Na te słowa Edipo jeszcze głośniej krzyknął: —
— Książę, nie, tylko nie kat, błagam, mówię prawdę. Mag Uberyk tak zaplanował wszystko, że ja miałem otruć króla, a on planuje przejąć władzę w Ulandii i, jak wyprawa wróci z Wysp Gnomów, wtedy on powita was, włodarzy, jako nowy władca Ulandii.
Kowdlar skinął ręką, by powstrzymać kata, spojrzał to na śpiącego króla, to na włodarzy. I rzekł: —
— Panowie, wiemy już wszystko. Królowi będzie trudno w to wszystko uwierzyć, no ale taka jest prawda. Kacie, weź tego gagatka i przypilnuj go, aż do czasu, gdy król nasz się nie wybudzi. I zważaj na to, by nie odebrał sobie życia. Ręczysz za to głową.
Oland miał znowu dziwny sen. Ponownie ukazał mu się szczerozłoty smok Zyn. Smok fruwał, a właściwie frunął nad bezkresną taflą spokojnej wody. Wreszcie po dłuższej chwili na horyzoncie ukazał się ląd. Smok osiadł na trawiastej i ukwieconej łące i rzekł, kierując swe słowa do świadomości Olanda: —
— Strażniku Miłości, czy doszedłeś już do najdalszej krainy? Czy znalazłeś już to, co usiłujesz znaleźć. To będzie twój skarb duszy. Ten skarb będzie na zawsze twój, lecz ty musisz wykonać pierwszy ruch.
Rano Oland obudził się z bólem głowy. A miał dzisiaj opisać dzień wczorajszy, w którym król Amargadeusz osobiście uczestniczył w egzekucji Edipo, którą wykonywał kat Ufens. Może dlatego ten ból, bowiem egzekucja była przerażająca. Król nakazał, aby ze skazańca żywcem zedrzeć skórę, później Ufens patroszył jelita biednego eunucha, wywlekając zeń flaki. Pewne jest, że już w połowie kaźni Edipo opuścił padoły tego świata, bo nagle przestał okrutnie drzeć się. Błagać o litość nie mógł, bo kat uciął mu język, lecz jęczeć i hałasować mu to nie przeszkadzało. Po tym, jak ustały skargi biednego zamachowca, król jakby stracił zainteresowanie kaźnią, i wręcz nudził się. Wtem, co Oland dobrze zapamiętał, król zwrócił się do elektana:
— No, on miał jeszcze tyle wycierpieć. Nic, ale z Uberykiem zabawimy się inaczej. Oj, zabawimy się tak, że w całej Ulandii każdy kmieć usłyszy jęk wszechmocnego Maga.
Oland sprawdził, gdzie jest jego szkatułka z Kluczem Miłości. Była na swoim miejscu, ukryta w lnianym worku pod posłaniem. Zawsze starannie chował swój skarb w obawie, by mu jej nie ukradł jakiś pospolity złodziej, których nie brakowało zarówno w armii króla, jak i wśród miejscowych. Lecz wszystko było na swoim miejscu. I teraz Oland próbował, który to już raz, otworzyć Klucz Miłości, lecz były to daremne próby. Podwójne dno trzymało i nie chciało puścić. A był przecież na końcu świata i przeżył już tyle, dowiedział się również wielu rzeczy, ale to widocznie było jeszcze nic. Widocznie bogowie nie uznali jeszcze, aby mógł ujrzeć to, co kryje szkatułka w swoim wnętrzu. I był dalej Strażnik Miłości bez swojego Klucza Miłości. O ósmej rano zawezwano Olanda na rozkaz monarchy, by przyszedł do komnaty królewskiej. Szybko ujął papirusy i włożył je do drewnianego kuferka razem z gęsimi piórami oraz atramentem z wydzieliny ośmiornicy. Tak przygotowany udał się do komnaty Amargadeusza.
Król Amargadeusz, gdy tylko ujrzał Presurta
Olanda wchodzącego, uśmiechnął się i rzekł mu na powitanie: —
— Mam pewien kłopot, Olandzie. Chodzi o to, że Edipo zajmował dość ważne stanowisko, był bowiem odpowiedzialny za opiekę i pracę przy