KLOSZARD
OPOWIEŚĆ
Człowiek ten pojawił się w naszym mieście pewnego dnia o świcie. Nikt nie wiedział, skąd się wziął ani kim jest, jednak nie sposób było go nie zauważyć, ponieważ przysiadł na jednej z ławek w centralnym punkcie miasta. Miejscem tym okazał się skwer pełen żywych kolorów, usytuowany na ślicznym, zabytkowym rynku Horststein. Urządzono go według najnowszych trendów, a więc tak, aby sprawiał wrażenie naturalistycznego, przypominającego bardziej łąkę niż zaprojektowane rabaty kwiatowe.
W ten sposób na rynku miasta, nieopodal ratusza, powstała dzika, różnobarwna łąka kwietna, dająca przechodniom oprócz doznań wzrokowych zapach miły ich powonieniu. Znaleźlibyśmy tu zatem ciemnożółte i pomarańczowe aksamitki, ciemnofioletowe bodziszki niebojące się cienia i jeżówki uwielbiające kąpać się w słońcu. Pochodzące z Madagaskaru żółte trytomy, zwane także płonącymi pochodniami, najbardziej z całego tego towarzystwa bały się zimna. W różnych miejscach ustawiono kilka ławek — umieszczono je w otoczeniu krzewów lilaka i tawuły. Oprócz kwiatów łąkę porastały daglezje, mające tajwański rodowód i zachowujące swoją zieloną szatę nawet zimą. Horststein miało to szczęście, że omijały je wojny, stąd też zachowała się jego oryginalna, stara zabudowa. Wymyślne kształty i ornamenty starych kamieniczek, w większości zakończonych ozdobnymi attykami, dodawały miastu czaru rodem z baśni.
Pewnego dnia niepowtarzalny urok tego miejsca zaburzył kloszard, czyli bezdomny włóczęga.
— Ot, po prostu, wczoraj wieczorem go nie było, a dzisiaj jest i nie wiadomo, skąd przyszedł — skomentował widok za oknem ojciec Maksymilian, ksiądz proboszcz.
— Przyszedł i pójdzie — odparła pani Józefa. Sprzątała plebanię, przylegającą do rynku.
Mieszkańcy Horststein póki co omijali ten niewygodny problem. Denerwował ich niezapowiedziany przybysz, mający na pierwszy rzut oka nieco ponad trzydzieści lat. Był na tyle młody, że mógłby jak każdy normalny i przyzwoity człowiek podjąć się jakiejś pracy, a nie żyć na koszt społeczeństwa. Na dodatek całkiem zarósł. Kasztanowociemne włosy sięgały mu do ramion. Broda w przekonaniu tych, którzy postanowili mu się przyjrzeć z bliska, starannie maskowała jego twarz, tak jakby nieznajomemu zależało, aby nikt nie mógł go rozpoznać. Ubrany był w lekko podarte i wytarte niebieskie jeansy oraz koszulkę koloru czerwonego i z krótkimi rękawami. Na jego bosych stopach opinały się skórzane paski kilkuletnich sandałów, które mimo swego wieku prezentowały się solidnie.
Biodra opasywał ciemnogranatowy sweter. Jak łatwo było się domyślić, przybysz chciał go mieć blisko siebie, aby w każdej chwili móc zabezpieczyć się przed chłodem. Obok ławki, na której usiadł, leżał średniej wielkości plecak, a wystawało z niego coś, co przypominało kurtkę. O siedzisko opierał się kij służący włóczędze, a na wierzchołku badyla znalazła się brązowa czapka z nausznikami i daszkiem.
Ksiądz proboszcz, lat około sześćdziesięciu, medytował właśnie nad fragmentem kazania do Ewangelii świętego Mateusza. Rozważając tekst z zamkniętymi oczami, zatrzymał się na słowach: „Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one?”. W tym momencie otworzył oczy, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na ławce siedział bezrobotny kloszard. Nie dość, że nie sprawiał wrażenia głodnego, to jeszcze karmił wróble. Spojrzenia nieznajomego i kapłana spotkały się, niemniej ksiądz Maksymilian nie odpowiedział na uśmiech bezdomnego, udając, że go nie dostrzegł. Przysłonił firankę, po czym pod nosem burknął sam do siebie:
— Też mi żywiciel wróbli, ten to na pewno się nie przejmuje tym, co będzie jadł jutro na śniadanie. Ciekawe, skąd je zresztą weźmie.
W końcu machnął ręką i na powrót zasiadł w starym fotelu, w którym najlepiej wychodziła mu medytacja.
— Co mnie podkusiło, żeby ją przerwać i podejść do okna? — szeptał pod nosem. — Tylko się zdenerwowałem przez te wróble, które ciągle zanieczyszczają mi parapety.
Po chwili ciszy i modlitwy ponownie przymknął oczy, aby wsłuchać się w Słowo Boże, po czym usłyszał ponownie: „A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy”.
— No nie! Tym razem przesadziłeś, Panie! — krzyknął wielebny Maksymilian, a jego ryzykowna wypowiedź zapoczątkowała bardzo głośną wymianę zdań między osobami przebywającymi na różnych kondygnacjach.
— Mnie ksiądz woła? — Dał się słyszeć z dołu głos pani Józefy.
— Nie!
— To kogo?
— Pana Jezusa!
— Tu go nie ma! Ja tu sprzątam, niech ojciec zawoła przez okno!
Maksymilian zadumał się na chwilkę. „Biedna pani Józefa. Co ona sobie myśli, tego nie wiem. Wiem jednak, co pomyślą o mnie ludzie, kiedy otworzę okno i zacznę wołać na głos Panie Jezu! Przecież gdyby ksiądz biskup się dowiedział, to przeniósłby mnie na inną parafię i to zapewne taką, w której plebania nie ma okien”. Usiadł na moment w fotelu i zaczął spierać się z Panem: „Łatwo Ci powiedzieć, o nic się nie troskajcie, a rachunki kto opłaci? Ten kloszard za oknem? Siedzi sobie wprawdzie teraz na rabatce z kolorowymi kwiatkami, ale daleko mu odzieniem zarówno do pachnących białych lilii, jak i do króla Salomona. Jakby to zresztą wyglądało, gdyby król Salomon chodził w podartych jeansach?”. W tym momencie wstał i ponownie podszedł do okna. Na ławce stojącej w środku zielonej wyspy siedział bezdomny włóczęga, wygrzewający się w słońcu. Oczy miał zamknięte, a nogi swobodnie wyciągnięte przed siebie, jakby również medytował razem z ojcem Maksymilianem. Nie martwił się o stojącą obok torbę. Nie byłoby zresztą nikogo, kto chciałby ją sobie przywłaszczyć.
— A niech to, wieczorem przyjdzie deszcz, to ten człowiek sobie pójdzie — zaczął ponownie mówić do samego siebie.
— Co tam znowu ksiądz bajdurzy? — zażartowała z przekąsem pani Józefa, powoli zaczynająca przygotowywać kolację. Na kolacji tej miał być obecny sam pan burmistrz z małżonką, ponieważ wiele spraw było do omówienia, zaś o interesach, przynajmniej w Horststein, najlepiej dyskutowało się przy zastawionym stole.
Proboszcz poczuł się nieco dotknięty słowami gospodyni, toteż zaraz postanowił oddać jej pięknym za nadobne i zemścić się, chociaż niewiele taka postawa miała wspólnego z chrześcijaństwem.
— Niech sobie pani, pani Józefo, sama zawoła Pana Jezusa przez okno i to najlepiej tak, jak ten ślepiec spod Jerycha: „Jezusie, synu Dawida, ulituj się nade mną”.
Dodał jeszcze „Do widzenia” i zamknął drzwi, ponieważ zamierzał popracować chwilę nad niedzielnym kazaniem. A po chwili, skupiony nad tekstem, usłyszał panią Józefę, która poszła na całość i również postanowiła nie dawać za wygraną:
— Panie Jezu, synu Dawida, ulituj się nade mną i przyjdź tu, bo mam coś do jedzenia.
***
Ratusz w Horststein, tak jak większość ratuszy na świecie, zbudowany został na planie prostokąta i umiejscowiony na placu w centrum miasta. Pochodził z siedemnastego stulecia i był, jak na rozmiary tego miasteczka, budowlą wzniosłą i monumentalną. Posiadał dwa piętra, nie licząc wieży, wznoszącej się na wysokość pięćdziesięciu trzech metrów. Miała ona kształt ośmiościanu, zwieńczonego ozdobnym balkonem, nad którym wznosił się jeszcze spiczasty hełm. Na jego szczycie znajdowała się kapsuła czasu, a nad nią malutka, blaszana chorągiewka w kształcie konia, nawiązująca do herbu miasta. Na co drugiej ścianie wieży umieszczone zostały zegary o czarnych tarczach, ze złotymi cyframi i wskazówkami. Wszystkie wskazywały zawsze tę samą godzinę, co świadczyło o profesjonalizmie i perfekcji twórcy tego dzieła. Najstarsi mieszkańcy nie pamiętali awarii czasomierza, co więcej — w ich mniemaniu zegary te stanowiły świadectwo i symbol ich własnej doskonałości. Balkon na wieży nie był jedynym punktem widokowym. Od zachodu, nad szerokim, ozdobionym kolumnami wejściem do budynku, znajdował się szeroki taras. Zapewne w dawnych czasach służył on do wygłaszania przemówień, obecnie zaś jego rola sprowadzała się głównie do tego, że był. Poszczególne kondygnacje zostały oddzielone od siebie dekoracyjnymi gzymsami, wyróżniającymi się na tle jasnej elewacji w kolorze ecru z elementami bieli. Wokół ratusza wygospodarowano miejsce na parking dla interesantów, szeroki deptak dla pieszych z wyznaczoną ścieżką rowerową i skwer. Oprócz kolorowych kwiatów i krzewów stała na nim fontanna o kształcie konia, spod którego kopyt tryskała ożywcza woda. Wokół rynku znajdowały się liczne sklepy, restauracje, kawiarnie, banki i apteka, a także plebania. Ojciec Maksymilian wybrał dla siebie pokój z oknem wychodzącym na rynek, bynajmniej nie dlatego, że sprzyjał on modlitwom i medytacji, lecz raczej dlatego, że pozwalał zaspokajać jego ciekawość. Okno, przez które wyglądał, w stu procentach zapewniało mu rozrywkę lepszą od wszystkich stacji telewizyjnych razem wziętych. Z podobnych zresztą względów w ratuszu podobnie usytuowany był gabinet burmistrza, w którym zapadały decyzje ważne dla obywateli Horststein.
Zarówno sam burmistrz, jak i jego podwładni podążający owego dnia do pracy zauważyli zmianę, do jakiej doszło na skwerze. Wszyscy jednak ominęli nieznajomego przybłędę szerokim łukiem. Poza wrażeniami estetycznymi, oczywiście negatywnymi, nie budził on większych odczuć. Pozytywnych zresztą też nie. Nikomu nie zrobiło się go żal, nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuje. Sądzono powszechnie, że zaraz sobie pójdzie, ponieważ zapowiadano gwałtowną ulewę, mającą nadejść po południu. Opinię wszystkich pracowników wyraził najdobitniej sam burmistrz, stwierdzając, że sprawą tego biedaka powinien zająć się Kościół w osobie ojca Maksymiliana, tym bardziej że okna plebanii wychodzą prosto na skwer. Podobnie zresztą pomyślał i ojciec Maksymilian, święcie przekonany, iż ten nieszczęśliwy biedak, skoro siedzi na miejskim skwerze, powinien uzyskać pomoc od miasta.
Nie wiadomo, co działo się z kloszardem w czasie ulewnego deszczu, ale kiedy przestało padać, ku zdziwieniu ojca Maksymiliana zajął ponownie miejsce na swojej ławce. Najodważniejsze w Horststein okazało się kilkuletnie dziecko. Ośmioletnia dziewczynka z jabłkiem w ręku podeszła do nieznajomego i zapytała:
— Proszę pana, chce pan gryza?
Kloszard otworzywszy oczy, uśmiechnął się do dziecka i odparł:
— Nie, dziękuję. A jak masz na imię, dobry człowieku?
— Zgadnij — przekomarzała się dziewczynka, a potem dodała — a może chcesz całe jabłko?
— Chętnie, a nie będzie ci żal oddać je obcemu?
— Nie, nie będzie. — Uśmiechnęła się.
— Wiesz, nie zostanie ci to zapomniane.
— Wiem, bo siostra nam tłumaczyła na religii, ale ona mówiła o tym, że kubek wody nie zostanie zapomniany, a ja miałam tylko jabłko.
— Nie szkodzi, myślę, że jabłko też przejdzie — rechotał już na głos nieznajomy.
— Ale przecież jedno jabłko to mało!
— Owszem, ale dla Pana Boga nieważne jest, ile dajemy, lecz to, ile nam pozostało.
— A gdzie będzie pan spał?
— Wiesz, jak napisano w Ewangelii: „Lisy mają nory, a ptaki gniazda”, a ja mam tę ławkę, ale teraz musisz już iść, ponieważ twoja mama się o ciebie niepokoi i zaraz się tu zjawi.
Po kilku sekundach zza rogu wyłoniła się młoda kobieta o przyjemnej aparycji, wołająca z niepokojem:
— Debora! Deboro, gdzie jesteś?!
— Tutaj — odezwała się dziewczynka. — Już idę, mamo.
— Do widzenia, Deboro, i dziękuję za wszystko — pożegnał się kloszard, uśmiechając się.
***
Ojciec Maksymilian często droczył się z panią Józefą, którą odziedziczył po poprzednim proboszczu, ojcu Hieronimie. Zmarł on przed kilkunastu laty w powszechnej opinii świętości. Ojciec Maksymilian początkowo próbował go naśladować we wszystkim, co czynił, ale absolutnie mu to nie wychodziło. W końcu po wielu niepowodzeniach w byciu ojcem Hieronimem machnął ręką i pozostał tym, kim był zawsze, czyli ojcem Maksymilianem, zaś Pani Józefa okazała się chodzącą kopalnią wiedzy, nie tylko na temat parafii, ale również całego miasta.
Kościół w Horststein pochodził z końca średniowiecza i — jak przystało na tę epokę — zbudowany został w stylu gotyckim. Zorientowano go na wschód, co oznacza, że prezbiterium, w którym stał ołtarz, przepięknie rzeźbiony w drewnie lipowym, znajdowało się we wschodniej części świątyni. Wschodzące słońce było bowiem symbolem zmartwychwstałego Chrystusa, a poza tym według wiedzy ówczesnych budowniczych gdzieś tam daleko na wschodzie leżała Ziemia Święta i Jerozolima z pustym grobem Pana Jezusa. Do świątyni, zbudowanej na planie krzyża, prowadził bogato zdobiony portal, a ponad nim umieszczono element wprawiający wszystkich przybywających w podziw — wspaniała rozeta, mieniąca się różnymi kolorami. Nad wejściem wznosiła się czworoboczna wieża i, podobnie jak na ratuszu, zdobiły ją cztery zegary. Dla odmiany ich tarcze utrzymano w kolorze białym, a wskazówki — w czarnym. Ponadto nie były one tak niezawodne jak zegary na ratuszu i często wskazywały inną godzinę z każdej strony. Burmistrz był z tego faktu niezwykle kontent, niemniej wieża kościoła była o kilka metrów wyższa od ratuszowej, z czego nieukrywaną radość czerpał ojciec Maksymilian. Kościół zbudowano z czerwonej cegły, charakterystycznej dla stylu gotyckiego. Wysokie ściany wzmocniono przyporami i łukami przyporowymi. Kościół miał trzy nawy, przy czym środkowa była dwa razy szersza od bocznych. Wewnątrz uroku nadawały barwne witraże, umieszczone w dużych oknach zakończonych ostrym łukiem. Przy odpowiednim naświetleniu z zewnątrz ukazywały one różnych świętych, którzy przez wieki w nie wiadomo jaki sposób związali się z Horststein i zapisali się w jego historii. Kolory zastosowane w owych witrażach nasycała pełnia ich barw. Czerwień była czerwienią, błękit — błękitem, zieleń — zielenią, a żółty — żółcią. Mistrzowie średniowieczni stosowali bowiem barwy proste, jak prosty był ich świat. Brakowało w nim czasu na odcienie, liczyła się barwa.
Dzwony dzwoniły w Horststein trzydzieści minut przed mszą. Ojciec Maksymilian pojawiał się w kościele zazwyczaj równo z nimi i zasiadał w konfesjonale. Dużo pracy nie miał, gdyż jego parafianie uważali się za porządnych ludzi. Ołtarz główny sięgał bardzo wysoko i zwieńczony był figurami aniołów białych i czarnych, toczących między sobą walkę. W centrum tej kompozycji dominował Archanioł Michał, który strącał w czeluście piekielne szatana, księcia ciemności. W centralnym miejscu ołtarza znajdowało się tabernakulum, oznaczone czerwoną, wieczną lampką. Nad nim umieszczony został obraz patronki kościoła Maryi Niepokalanie Poczętej i nikomu nie przeszkadzało, że dogmat ten został ogłoszony kilkaset lat po wzniesieniu świątyni. Ojciec Maksymilian wszedł do kościoła i powitały go uśmiechnięte twarze stałych bywalców. Nie było ich wielu, nie więcej niż dwudziestu. Msza święta jak msza święta, podobna była do wszystkich innych, jakie sprawował w swym życiu, ale tym razem nie miał wątpliwości, że słowa Ewangelii skierowano do niego. Co gorsza, były pełne wyrzutu za jego postępowanie w dniu, który właśnie się kończył. Sam zresztą je odczytał: „Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i, zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał”.
Podążając z kościoła na plebanię, ojciec Maksymilian przedstawiał Panu Bogu argumenty na swoją obronę.
— Panie Jezu, nie można porównywać naszego kloszarda z człowiekiem idącym do Jerycha, którego napadli zbójcy. Po pierwsze naszego bezdomnego nikt jeszcze nie napadł, a po drugie gdzie Horststein, a gdzie Jerycho? To są dwa światy. Ot, gdyby był głodny, to by przyszedł i poprosił o jedzenie, a jak nie przyszedł, to znaczy, że nic mu nie brakuje.
***
Jadalnia na plebani była gustownie wykończona i wyposażona w stylowe, dębowe meble. Niejednokrotnie zatrzymywali się tutaj dostojni goście, wielokrotnie bywał w niej sam biskup. Tego wieczoru proboszcz spodziewał się burmistrza z małżonką i zamierzał przy suto zastawionym stole nieco poplotkować, a przy okazji załatwić kilka spraw dotyczących praw parafii do działek znajdujących się póki co we władaniu miasta.
Kiedy już goście przybyli, pani Józefa podała do stołu, nakrytego obrusem białym jak śnieg. I kiedy w tak miłej atmosferze obie strony zaczęły prawić sobie komplementy, ktoś zapukał do drzwi.
— Państwo wybaczą — rzekł ojciec Maksymilian — nie spodziewam się nikogo więcej, sprawdzę tylko, kogo diabli niosą — zażartował, wywołując rechot współbiesiadników.
Ale kiedy po chwili otworzył drzwi, ujrzał w nich kloszarda ze skweru i od razu przypomniał sobie Ewangelię i swoje argumenty, jakie przedstawił Bogu dla swego usprawiedliwienia.
— Szczęść Boże, czy dostałbym coś do jedzenia? — zapytał bezdomny.
Ojciec Maksymilian nie miał czasu zapytać o to, skąd przybył nieznajomy i dlaczego nie podjął żadnej pracy, dlaczego tak jak wróble zdał się na Boga Ojca.
— Pani Józefo — zawołał — pani da naszemu gościowi coś do zjedzenia, bo ja muszę wracać do pana burmistrza i jego żony.
Pani Józefa uśmiechnęła się i zaprosiła przybysza do środka.
— Ma pan gdzie spać? — zapytała, podając kolację.
— Poradzę sobie — zapewnił biedaczyna.
Jadł spokojnie, wolno przeżuwając chleb i mięso. Od czasu do czasu popijał herbatą, zapewniając gospodynię, że takiej jeszcze nie pił.
— Skąd przyszedłeś? — zapytała zaciekawiona kobieta.
— Wracam od ojca. Kazał mi się nieco rozejrzeć po świecie i pozałatwiać przy okazji kilka spraw. Bóg tak chciał, że trafiłem do Horststein.
— A wierzysz w Boga?
— Raczej Mu ufam — odparł, odgarniając włosy z twarzy. — Ja po prostu wiem, że on istnieje.
— No, ciekawe jest to, co mi mówisz. W takim razie twoja pewność graniczy z wiarą na miarę ziarnka gorczycy… A zatem mógłbyś przesunąć tę górę, która stoi na południe od Horststein? — zapytała prowokująco pani Józefa.
Nieznajomy ponownie uśmiechnął się do niej, widząc, że nie ma w niej podstępu i że jest dobrą kobietą. Przypominała mu mamę, tak zatroskaną o to, by nie był głodny i miał gdzie skłonić głowę.
— Naprawdę chcesz, abym przesunął tę górę?
— Nie, wolałabym raczej, aby ten mały chłopiec, brat Debory, Samuel, odzyskał zdrowie i nie umarł. Nasi lekarze dają mu niewiele czasu. Podobno około miesiąca, gdyż nie są w stanie zatrzymać postępującej białaczki.
— Niech się pani stanie, jak sama pani powiedziała — zakończył rozmowę nieznajomy.
— Powiedz mi tylko, jak masz na imię?
— Może pani do mnie mówić Emmanuel, a na razie bardzo dziękuję i już sobie pójdę, aby załatwić pewną rzecz, zanim położę się spać. Dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedziała gospodyni.
***
Pani Józefa również była osobą dobiegającą lat sześćdziesięciu. Do spotkania z Panem Jezusem zostało jej jeszcze sporo czasu, gdyż była zdrowa i sprawna fizycznie. Życie jej nie oszczędzało, niemniej tak, jak to było nakazane w Ewangelii, każdego dnia brała swój krzyż na barki. Chciała być godna Pana Jezusa, a przecież napisano: „Kto nie bierze swego krzyża i mnie nie naśladuje, nie jest mnie godzien”. A ona chciała być godna, ponieważ Go miłowała i chciała, aby jej wyjaśnił, dlaczego tak wcześnie straciła męża i syna. Wszyscy mówili, że ona i jej mąż są dla siebie stworzeni. Ich imiona Józef i Józefa świadczyły o tym w sposób wywołujący uśmiech nie tylko na twarzach ludzi — również cała otaczająca przyroda zdawała się z tego cieszyć. Józef zginął w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę. Ich syn siedział na tylnym siedzeniu. Przeżył, ale nigdy już nie odzyskał zdrowia. Jemu podporządkowała całe swoje życie, chociaż nawet przyjaciele nakłaniali ją do oddania dziecka do specjalnego ośrodka. W ciężkich chwilach czytała Księgę Hioba, po czym odpowiadała: „Jeśli tak mi doradzacie, to nie jesteście moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Nic nie zastąpi miłości i nic nie wymknie się z ręki, i spod kontroli Boga. Jemu zaufałam i nie zawstydzę się na wieki. Chociażbym szła ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo On zawsze jest przy mnie”. Józefa opiekowała się Adamem dziesięć lat, aż pewnej nocy odszedł we śnie. Nienawidziła życia na tym świecie, ale żywiła żywą wiarę w to, że odnajdzie w Bogu wszystkich, których kochała, kiedy zjednoczy się z Nim całkowicie po śmierci. W Bogu, który jest ich dobrym Ojcem, będą stanowili jedno, chociaż nadal pozostaną sobą. I wtedy On — najlepszy Tato na świecie — przytuli ich i wyjaśni, dlaczego to wszystko musiało się stać. Wyczekiwała tego dnia jak roztropne panny trzymające w ręku lampy i zapas oliwy, aby wejść z Nim do Królestwa na gody Baranka. Kiedy została sama, zaczęła usługiwać na plebani. Dużo nauczyła się od ojca Hieronima, który stał się dla niej kierownikiem duchowym. Gotowała, prała, sprzątała i w końcu stała się niezastąpiona tym bardziej, że ojciec Hieronim gasł w oczach. Ale odpyskować też potrafiła i wcale nie należała do osób pozwalających sobą pomiatać. Spowiadała się z tego wówczas, bo — jak napisał święty Jan — któż z nas może powiedzieć o sobie, że jest bez grzechu? Jeśli mówimy, że jesteśmy bez grzechu, samych siebie oszukujemy. A przecież konfesjonał jest jak kabina prysznicowa i zdaniem pani Józefy powinien być biały, taki jaki widziała w pewnym kościele. Kąpała swoją duszę regularnie raz w tygodniu, ponieważ jej język do tępych nie należał i potrafiła nim ranić zarówno osoby świeckie, jak i duchowne. Często wyprzedzał jej myśli i machała nim na prawo i lewo jak wojownicy ninja swoimi japońskimi mieczami. Spowiadając się, zapewniała ojcu Maksymilianowi pracę duszpasterską, a jednocześnie łagodziła jego ewentualne wybuchy gniewu, gdyż nie mógł jej głośno wypominać tego, co zakryte było tajemnicą spowiedzi, a co sam Chrystus już jej odpuścił. Toteż ojciec Maksymilian, gdy chciał jej coś wypomnieć, mówił tylko: „Józefa sama wie, co chciałbym w tej chwili powiedzieć. I niech nie zapomina, że jest jeszcze piąty warunek dobrej spowiedzi, czyli zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu”. Pani Józefa odpowiadała wówczas ciętą ripostą, że jest obecnie na etapie zadośćuczynienia Bogu, a za bliźnich i ojca weźmie się później. „Lepiej nie” — odpowiadał zazwyczaj duchowny i przekonywał swoją penitentkę, że nie musi się tak często spowiadać, że raz na miesiąc starczy. Wtedy Józefa ze wzburzeniem odpowiadała: „A myć się też nie muszę codziennie, tylko raz w miesiącu”? Ojciec, wyobrażając sobie, jaka atmosfera zapanowałaby wówczas na plebanii, natychmiast się prostował: „Ależ skąd, myć trzeba się codziennie”. I wtedy jego gospodyni przechodziła do frontalnego ataku, zadając pytanie: „A co jest ważniejsze: ciało czy dusza? Jeśli ciało, to nie ma sprawy, ale jeśli dusza jest ważniejsza, to dlaczego mam ją myć raz w miesiącu, a ciało codziennie? Myśli ojciec, że dusza nie capi?”. I wówczas ojciec odpuszczał, przyjmując do wiadomości, że za tydzień wysłucha tych samych grzechów pani Józefy.
Tego wieczoru, kiedy zmęczona położyła się spać, usłyszała w duszy głos, który mówił do niej: „A nie zapominaj nigdy o gościnności, gdyż niektórzy nie wiedząc, aniołom dali gościnę”. Józefa jednak tak była zmęczona, że nie wiedziała, czy słyszała te słowa naprawdę, czy też tylko się je wydawało.
Ojciec Maksymilian miał tego wieczoru inne doznania. Kolacja z burmistrzem trwała blisko cztery godziny. Młodszy od niego o około dwadzieścia lat mądrzył się, jakby pozjadał wszystkie rozumy na świecie. Na szczęście Józefa zadbała o to, aby jedzenia nie zabrakło. Panowie zapalili cygara i wspólnie z burmistrzową, która wprawdzie nie paliła, a zadowoliła się drinkiem, plotkowali na temat całego Horststein od wschodu do zachodu i od południa do północy. W końcu burmistrz jedyne, co dał ojcu Maksymilianowi, to obietnicę, że przyjrzy się sprawie ziemi należącej rzekomo do Kościoła, ale liczy na jego poparcie w nadchodzących wyborach. Proboszcz poczuł się jak Judasz. Chcąc odetchnąć i uspokoić sumienie, usiadł wygodnie w fotelu i wziął w ręce Biblię, która otworzyła mu się na liście świętego Jakuba 2.1–9. Zaczął zatem czytać: „Bracia moi, niech wiara wasza w Pana naszego, Jezusa Chrystusa uwielbionego, nie ma względu na osoby. Bo gdyby przyszedł na wasze zgromadzenie człowiek przystrojony w złote pierścienie i bogatą szatę i przybył także człowiek ubogi w zabrudzonej szacie, a wy spojrzycie na bogato przyodzianego i powiecie: »Ty usiądź na zaszczytnym miejscu«, do ubogiego zaś powiecie: »Stań sobie tam albo usiądź u podnóżka mojego«, to czy nie czynicie różnic między sobą i nie stajecie się sędziami przewrotnymi? Posłuchajcie, bracia moi umiłowani! Czy Bóg nie wybrał ubogich tego świata na bogatych w wierze oraz na dziedziców królestwa przyobiecanego tym, którzy Go miłują? Wy zaś odmówiliście ubogiemu poszanowania. Czy to nie bogaci uciskają was bezwzględnie i nie oni ciągną was do sądów? Czy nie oni bluźnią zaszczytnemu Imieniu, które wypowiedziano nad wami? Jeśli przeto zgodnie z Pismem wypełniacie królewskie Prawo: »Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego«, dobrze czynicie. Jeżeli zaś kierujecie się względem na osobę, popełniacie grzech, i prawo potępi was jako przestępców”.
Ojciec Maksymilian nie mógł spać tej nocy. Wyglądał wprawdzie przez okno, ale nie mógł usprawiedliwić swego sumienia. Ławka na skwerze stała pusta.
— Ot i poszedł sobie — wytłumaczył się sam przed sobą.
***
Gerd Klingenstein, burmistrz Horststein, pełnił swój urząd już czwartą kadencję z rzędu i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nie będzie ona ostatnią. Zamierzał pozostać burmistrzem do śmierci, a czasami w żartach zapewniał ojca Maksymiliana, że jeżeli w Królestwie Niebieskim będzie jakaś mieścina do wzięcia, to on bardzo chętnie się nią zaopiekuje, wykorzystując swoje ziemskie doświadczenie w zarządzaniu. Ale tak naprawdę, to Gerd Klingenstein uważał, że Królestwo Niebieskie nie istnieje, że zostało wymyślone przez ludzi, podobnie jak Pan Jezus, Święty Mikołaj i zajączek wielkanocny. Większość mieszkańców Horststein, zwłaszcza tych lepiej wykształconych i zamożniejszych, była tego samego zdania. Gerd Klingenstein lubił rozmowy z ojcem Maksymilianem, chociaż zarówno jego, jak i Kościół traktował jako folklor ludowy, zaś religię — jako zjawisko społeczne, opium łagodzące ból istnienia, które musi zakończyć się śmiercią. Myślał o wczorajszym wieczorze, o tym, jak proboszcz pocił się, próbując wymyślić, po co Panu Bogu jest potrzebne cierpienie ludzi, skoro jest taki dobry. Śmieszyło go, jak gospodarz próbował sprowadzić temat rozmowy na grunty, na których miasto planowało postawić market budowlany. Czy naprawdę myślał, że odda Kościołowi tę ziemię?
— I co oni z nią zrobią? — zapytał szeptem sam siebie. — Będą uprawiać buraki? Nawet gdyby posiadali prawa do tej ziemi — ciągnął swą myśl — to co im po niej? Do kościoła chodzi kilkanaście babć na krzyż. I co one będą tam robiły? Festyn parafialny?
Gerd Klingenstein dobiegał lat czterdziestu pięciu. Był człowiekiem niskiego wzrostu, a jego energiczne ruchy przypominały wszystkim postać zarozumiałego, cyrkowego klauna, uważającego, że na wszystkim zna się najlepiej. Z jednej strony był bez wątpienia człowiekiem uczciwym, pracowitym i odpowiedzialnym, z drugiej. nigdy nie przyjmował do wiadomości, że może się mylić lub, że ktoś inny może mieć większą wiedzę i umiejętności niż on sam. Gerd czuł się w Horststein jak Bóg i z tego powodu nie zamierzał tolerować pod swoim oknem jakiegoś przybłędy ze skweru, który swoim wyglądem robił mu złą prasę i szpecił krajobraz. Burmistrz wyjrzał przez okno i z niedowierzaniem stwierdził, że nieznajomy włóczęga dalej zajmuje centralne miejsce na miejskim kwietniku.
— Dosyć tego — mruknął pod nosem — trzeba go sprawdzić. Kim jest, po co tu przybył i czego oczekuje. Jak się coś wydarzy, to będzie za późno.
Burmistrz sięgnął po telefon i wezwał do siebie komendanta straży miejskiej. Po chwili do gabinetu wszedł barczysty mężczyzna o śniadej twarzy i jasnych blond włosach.
— Witaj, Edwardzie, czy możesz coś dla mnie zrobić?
— Oczywiście, burmistrzu, a co konkretnie?
— Denerwuje mnie ten kloszard na rynku, czy moglibyście go wylegitymować, troszkę postraszyć, żeby sobie poszedł? Przyznaj, nie pasuje do naszego miasta.
— Ma pan rację — stwierdził oschle komendant — zaraz się tym zajmiemy.
***
Do gabinetu burmistrza przylegał mały, prywatny salonik. Klingenstein pod pozorem remontu nakazał stworzenie tego niewielkiego pomieszczenia kosztem swojego (ogromnego wówczas) gabinetu. Zadanie wykonała obca firma, ponieważ burmistrz obawiał się plotek. Wejście do środka maskowała zmyślnie wykonana biblioteczka. Powody powstania tego miejsca zdawały się banalne. Gerd Klingenstein lubił zapalić cygaro lub papierosa, a czasami miał po prostu ochotę położyć się na kanapie, żeby odpocząć. W pomieszczeniu znajdowało się małe przyciemnione okienko, którego z zasady nie otwierał, aby nie zostać zauważonym. Salonik był wentylowany, a specjalny system wymuszał cyrkulację powietrza i jego wymianę. Okazało się to wspaniałe miejsce do dyskretnej obserwacji rynku, a w szczególności części ze skwerem, którego burmistrz był pomysłodawcą. Tyle tylko, że miejsce zostało oszpecone przez kloszarda.