Pamięci N.N.
Część I
1
Na ukrytym pośród sosnowo-dębowych borów, porośniętym przez pachnące zielem łąki, skrawku wiecznie podmokłej ziemi, sąsiadowały ze sobą dwie wioski. Mrozy oraz leżące w ich cieniu Błota, dzieliło nieco ponad dwa kilometry, a przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały pola orne miejscowych chłopów, zagajniki dziedzica Antoniego Chojnowskiego, spowite w cienistych mrokach bagna oraz staw, który kryjąc się często za kurtyną gęstych mgieł, stanowił dobro wspólne wszystkich mieszkańców pobliskich terenów.
Choć nikt nie posiadał do niego praw, to właśnie nad jego łagodnymi brzegami toczyło się życie całej okolicy. To tam, zmęczeni pracą chłopi odpoczywali po dniach spędzonych na polu. Tam dobijali interesów, poili bydło, a także snując niespieszne rozmowy, wymieniali pomiędzy sobą zasłyszane gdzieś plotki i wieści z dalekiego świata. W spokojnych wodach stawu, miejscowe kobiety prały swoją odzież, a towarzyszące im kilkuletnie brzdące mąciły cichą toń, kąpiąc się w niej i na przemian brudząc swoje ciała w przybrzeżnym błocie. Młodzi, kryjąc się wśród gęstych trzcin i tataraków na miłosnych schadzkach, właśnie nad stawem zakochiwali się w sobie i odkochiwali. Kłócąc się wśród pachnącej gęstwiny wodnych zarośli, rozstawali się potem w gniewie albo też obiecując sobie dozgonną miłość, podążali do ołtarza, by przez następne lata zapełniać ciasne izby zatłoczonych już i tak chat, kolejnymi pokoleniami swoich rodów.
Lata mijały. Jedni umierali. Inni dorastali. Kolejne dzieci przychodząc na świat, rozpoczynały swoją ziemską wędrówkę, która wiodąc poprzez ciche pola, duszne moczary i wyboiste drożyny, upływała im w zgodzie z odwiecznymi prawami natury. Krajobraz wokół pobielonych wapnem, drewanianych chałup Mrozów i Błot, rokrocznie budził się do życia nieśmiałą zielenią wschodzących zbóż, po czym dojrzewając w letnim słońcu do złotej barwy, oblekał się w jesienną szarość, by na koniec roku skryć się pod białą pierzyną śniegu i w spokoju czekać kolejnej wiosny.
Tereny w sąsiedztwie Mrozów nie od zawsze jednak tętniły życiem. Niegdyś, zamiast stawu i Błot, w naturalnym zagłębieniu tego terenu przepływała rzeka. Jedna z dużych, dzikich rzek, które od czasu do czasu, znudzone, zmieniają swoje biegi i zalewając nieznane dotąd tereny, oddają we władanie człowieka swoje dawne koryta.
Kiedy po wielkiej powodzi sprzed ponad wieku, rzeka przepływająca w sąsiedztwie Mrozów, opuściła swoje dotychczasowe zagłębienie, odkrywszy żyzne gleby po których płynęła i pozostawiwszy po sobie pamiątkę w postaci sierpowatego stawu, dała początek nowej osadzie. Początkowo pierwszymi kolonizatorami błotnistych terenów starorzecza stali się bezrolni chłopi z pobliskich wsi. Sława żyznych mad szybko jednak zaczęła przyciągać w te strony wielu przyjezdnych, wśród których znalazł się także mój pradziadek, Felicjan.
Felicjan Nalewajko wraz z żoną Józefą, w Błotach pojawili się po raz pierwszy wiosną 1919 roku. Zachęceni obietnicą obfitych plonów, a także zachwyceni urokliwym krajobrazem, nie zastanawiali się długo. Zakasując rękawy i zabierając się niemal od razu do pracy, zdecydowali się osiąść na leżącej najniżej, ale będącej jednocześnie największą z dostępnych do zamieszkania w tym rejonie, parceli.
Kiedy zebrani w Wersalu politycy, obradowali nad nowym porządkiem politycznym Europy i świata, Felicjan Nalewajko ogrodziwszy drewnianym płotkiem swoje nowe podwórko, rozpoczynał znoszenie kamieni na podmurówkę pod dom oraz dwa budynki gospodarcze. Zanim zakończył budowę solidnej, czteroizbowej, drewnianej chałupy o dwuspadowym dachu, Błota tak, jak i inne okoliczne miejscowości, znalazły się w nowo wytyczonych granicach niepodległej Polski. Podczas gdy kraj dźwigał się z pozaborowej ruiny, Felicjan i Józefa zajmując się urządzaniem swojego gospodarstwa oraz zbierając pierwsze plony żyznej ziemi, w międzyczasie zaczęli powoływać na świat nowych obywateli wolnej Polski. W przeciągu następnych kilkunastu lat, urodziło się im ośmioro dzieci. Ich pierworodny syn, Janusz przyszedł na świat w roku 1921. Niedługo po nim, urodził się Stanisław. 4 lata później w domu Nalewajków pojawiła się Cecylia, a dwa lata po niej dwoje bliźniąt, Franciszek i Rozalia. W kolejnych latach Felicjanowi i Józefie urodzili się jeszcze Julian, Kazimierz oraz najmłodsza z rodzeństwa, Genowefa.
Najstarszy z nich to mój dziadek. I to właśnie od niego rozpocznie się cała ta opowieść.
2
W domowym archiwum zachowało się pewne przedwojenne zdjęcie. Jak głosi podpis, zostało wykonane 21 września 1937 roku w oddalonych od Błot o kilka kilometrów, Nikitkach.
Na fotografii w odcieniu sepii, pradziadek Felicjan trzyma na rękach najmłodszego syna, Kazia. Tuż obok kryje się za lewą nogawką jego spodni pięcioletni blondynek, Julek. Po prawej stronie ojca stoi ciskający wzrokiem gromy, nastoletni Janusz. W tle, chyba zupełnym przypadkiem, uchwycony został także znajomy Żyd, Asa.
Kwadrans przed wykonaniem tego zdjęcia, Janusz ze swoim ojcem zakończyli burzliwą rozmowę na temat marynarki, którą Felicjan chciał kupić swojemu synowi w sklepie Asy. Niezadowolony z kroju, a może koloru ubrania, rozzłoszczony chłopak klnąc na czym świat stoi, rzucił na podłogę proponowaną mu marynarkę, po czym wybiegł ze sklepu, nie zważając ani na prośby, ani na groźby swojego ojca. Kierując się na oślep przed siebie, niczym w transie trafił do zakładu fotograficznego pana Truski. Podążający za nim Felicjan wraz z dwoma młodszymi synami oraz drepczącym tuż obok nich Żydem, po trosze ze wstydu przed zdziwionym fotografem, po trosze dla załagodzenia zaistniałej sytuacji, postanawia zrobić sobie i dzieciom pamiątkowe zdjęcie. Zdjęcie, które nawet po latach będzie w wymowny i celny sposób przedstawiać uczucia, towarzyszące każdej z uwiecznionych tamtego dnia osób.
Janusz na fotografii, tak samo, jak i później w całym życiu, wygląda na rozgniewanego i obrażonego. Julek jest wyraźnie zawstydzony. Ojciec i Kazio uśmiechają się szeroko i nieco naiwnie. Skierowany na nastolatka wzrok starego, brodatego Żyda, wyraża natomiast nic innego, jak zaniepokojenie.
Po wyjściu od fotografa i powrocie do sklepu Asy, Żyd przyjmując zapłatę za wybraną już samodzielnie przez Janusza marynarkę, szepnie do Felicjana:
— Ny… Panie Naliwajko… Ny, ny… Z tym najsztarszym chłopakiem będziesz miał pan problemy!
— A jakie tam problemy… — odpowie mu z lekceważeniem, Nalewajko.
— On i sam będzie neszczęszlywy i innych uneszczęszlywać będzie. Ja panu dobrze mówię… Pan szę jeszcze przekona — doda Żyd.
Pradziadek Felicjan uśmiechnąwszy się na tę przestrogę z pobłażaniem, machnie tylko ręką.
Tamtego dnia nikt jeszcze nie przypuszcza, że przepowiednia żydowskiego handlarza może się kiedykolwiek sprawdzić.
3
Urodzony 8 grudnia 1921 roku Janusz, jako pierworodny syn Felicjana i Józefy, cieszył się w domu szczególnymi względami. Rodzice widząc w nim przyszłego gospodarza na Błotach, od najmłodszych lat pobłażali mu i ulegali zarówno w sprawach małej, jak i większej wagi. Dorastający w duchu niczym nieskrępowanej wolności, chłopak wyrósł na pewnego siebie i walecznego człowieka. Nieustępliwego, nie przyzwyczajonego do kompromisów, porywczego, ale też pomocnego, sprawiedliwego, szczodrego i wyróżniającego się wyjątkowym poczuciem humoru. Jego wesołe usposobienie wraz z przyjemną aparycją oraz proporcjonalną budową ciała, tworzyło mieszankę nie tylko atrakcyjną, ale i niebezpieczną. Postawny, barczysty brunet o elektryzująco błękitnych oczach i silnym charakterze, a dodatkowo syn jednego z bogatszych gospodarzy w okolicy, mógł zawrócić w głowie niejednej dziewczynie.
Początkowo jednak nie był zainteresowany żadną z okolicznych panien. Nie wzruszały go ani kocie oczy szewcówny, ani rumiane lico Polci Karolakówny. Nie podobała mu się wychwalana pod niebiosa anielska uroda córki organisty ani diabelski urok pięknej siostry karczmarza. Kiedy kolejni koledzy Janusza zaczynali zabiegać o względy upatrzonych sobie dziewcząt, on ciągle z dumnym wyrazem twarzy, przechodził obok nich z obojętnością.
— Przyjdzie i na niego pora. I on straci dla jakiej głowę — mówili starsi.
— Co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone — śmiali się młodsi, kiedy chłopak zarzekał się, że żeniaczka jeszcze mu nie w głowie.
— Dziewczyny u nas wszystkie do siebie podobne. Szpetne głuptasy — mawiał.
A jednak, kiedy pewnego letniego dnia ujrzał kąpiącą się w stawie piętnastoletnią Mariannę Taperek, jego serce drgnęło, zatrzepotało, fiknęło koziołka i za nic w świecie nie chciało już bić dawnym rytmem.
Widok, wynurzających się raz po raz ponad taflę wody, opalonych i wyrzeźbionych niczym w brązie, dziewczęcych ramion był dla Janusza tak bardzo hipnotyzujący, że zatrzymał go w miejscu na dobrych kilka minut. Kontrastująca z czernią luźno rozpuszczonych włosów, biel jej halki odbijała świetlne refleksy, tworząc wokół dziewczyny przedziwnie magiczną aurę. Wpatrując się z zachwytem w wielkie, roziskrzone oczy oraz pięknie wykrojone, pełne usta córki kowala, chłopak nie potrafił ani nie zamierzał kryć swojego podziwu dla jej urody.
— Januszek, a tobie co się stało? — rzucone nagle przez stojącego tuż obok towarzysza, pytanie obudziło młodego Nalewajkę z odrętwienia.
Nie zmniejszyło jednak w niczym magnetyzującego uroku, jakim emanowała stojąca po pas w wodzie, nieznajoma dziewczyna.
— Kto to jest? — spytał, nie trudząc się na żadne wyjaśnienia, Janusz.
— Która? Ta w środku? — wskazując grono taplających się na brzegu stawu panien, dopytał zaskoczony Franek Konopka.
Dostrzegłszy nieznaczne kiwnięcie głowy swojego kolegi, uśmiechnął się szeroko, po czym klepnąwszy Janusza po plecach, objaśnił:
— To Maryśka Taperkówna. Nie znasz jej? Przecie to córka kowala z Mrozów. Najładniejsza i najbogatsza panna na całą okolicę.
— Urodziwa… Prawdziwie urodziwa… — mruknął Janusz, wsłuchując się jednocześnie w dźwięczny głos, którym piękna kowalówna wyśpiewywała właśnie jakąś piosenkę.
— „Ażeby ja miała sokołowe oczy, sokołowe oczy, to by ja leciała do Jasieńka w nocy, do Jasieńka w nocy. Siadłaby ja, siadła w Krakowie na płocie. Przypatrzyłaby się Jasiowej robocie, robocie (…)” — echo znad wody niosło melodię, a urzeczony nią Janusz, nie mogąc odwrócić od dziewczyny wzroku, szepnął:
— Tylem już tu dziewuch widział, ale tej… chyba nigdy.
Franek, obrzuciwszy stojącego w bezruchu Nalewajkę uważnym spojrzeniem, dodał nieco posępnym tonem:
— Urodziwa, urodziwa. Ale nie dla ciebie ona.
— A czemu to? — obruszył się na ten afront, Janusz. — Toć chyba ja nie taki znowu ostatni?!
— A juści, że nie ostatni. Ale ojca jej żeś chyba nie widział! — wyjaśnił Konopka. — Przegania każdego, kto tylko spojrzy w jej stronę. Ponoć zeszłej niedzieli, zaszedł do niej z wizytą najstarszy Raduszak. Wiesz, ten…
— Ten Antek, wiem. I co? — ponaglił go zaciekawiony Janusz.
— Kowal jak wybiegł z kuźni z młotem, to gonił go aż do połowy wsi.
— I co? Dogonił?
— Nie, Raduszak pędził co sił w nogach i uciekł.
— I tak po prostu zrezygnował? — roześmiał się Janusz.
— A co niby miał zrobić? Taperki już umówione ze Szczypami, że Maryśkę pożenią z Józkiem. Nikt tu inny przecie nie godzien…
— A ten młynarzyk taki godzien?! — prychnął Janusz. — Ona mu niby przychylna?
— Czy aż taka przychylna, to ja nie wiem… Ale Józek młyn cały ma przecie dziedziczyć… — wytłumaczył Franek. — No, nie wypatruj już tych ślepi, bo i tak niczego nie wypatrzysz. Lepiej popatrz za jaką inną…
Franek mówił coś jeszcze. Być może zachwalał wdzięki pozostałych, piszczących i oblewających się nawzajem wodą, dziewczyn. Być może tłumaczył swojemu koledze wyższość statusu młynarza ponad inne profesje. A może, zmieniając zupełnie temat, rozprawiał już o czymś zupełnie innym. Janusz, zapatrzony w odzianą w wilgotną halkę, roześmianą, czarnowłosą piękność o posągowej figurze, nie przyjmował już żadnych słów do wiadomości. Stojąc jak wmurowany w miejsce, uśmiechał się pod nosem, nie biorąc na poważnie ani ostrzeżeń swojego kolegi, ani też planów, które wobec pięknej dziewczyny miał jej ojciec.
Dla niego cały świat i wszystkie znajome dotąd uroki przestały nagle istnieć. Piękno letniego popołudnia zeszło na dalszy plan. Latające jeszcze przed chwilą nisko nad ziemią jaskółki, odleciały za las. Świerszcze przycichły. Słońce, pyszniące się o tej porze purpurą, zbledło. Natomiast ludzkie głosy i śmiechy najzwyczajniej zamilkły.
Może reszta pływających w stawie dziewcząt nadal tworzyła stadko szpetnych głuptasów. Ale ona, ona jedna stała się nagle dla młodego Nalewajki cudownym objawieniem. W jednej chwili cały świat zaczął kręcić się wokół niej. Odtąd w uszach chłopaka słychać było wyłącznie czysty i szczery śmiech kowalówny. W jego oczach odbijał się już tylko wierny obraz jej twarzy. Rozdziawione ze zdziwienia spierzchnięte, chłopięce wargi szeptały w jej kierunku ciche, miłosne modły. Niespokojne nozdrza wyłapywały natomiast pociągający i unikalny zapach, którym przesiąknięte zdawały się być jej długie i lśniące, hebanowe włosy. Krew w żyłach Janusza krążyła szybciej, a oszołomiony tym wszystkim mózg, z dnia na dzień zaczynał kreować coraz bardziej śmiałe wyobrażenia.
Był rok 1938. 17-letni Janusz Nalewajko zakochał się po raz pierwszy w życiu, a jego miłość do 15-letniej Marianny Taperek z sąsiedniej wsi, miała już niebawem przynieść opłakane skutki. Początkowo jednak nic tego nie zapowiadało.
Urodziwa czarnulka o niebieskich oczach, wąskiej kibici i grubym warkoczu, na pierwszy rzut oka, zdawała się być zupełnie odporna i nieczuła na zbiegi przystojnego chłopaka. Co więcej, była chyba pierwszą w okolicy dziewczyną, która w ogóle go nie zauważała. Na nic zdawały się dyskretne podchody, czy też nieśmiałe spojrzenia zakochanego. Na Marysi nie robiły wrażenia wiejskie przyśpiewki ani żarty, którymi młody Nalewajko rozśmieszał wszystkie inne panny.
Marysia, pozostając wobec niego obojętnie chłodną, emanowała jednak tak bardzo działającą na zmysły, budzącą się w niej kobiecością, że z każdym dniem przyciągała wzrok Janusza jeszcze bardziej i mocniej. Ta niedostępność i kompletny brak reakcji na jego zaczepki, drażniły go, ale jednocześnie także zachęcały do podejmowania kolejnych prób. Kiedy nieprzywykły do porażek chłopak, kładąc na szali własną reputację i honor, zdecydował się otwarcie porozmawiać ze swoją ukochaną, ta w rzeczowy sposób wyjaśniła mu jednak, że jej serce jest już zajęte.
— Co? Jak to?! — zdenerwowany Janusz podczas odwiedzin w domu Taperków aż wstał ze zdziwienia.
— Czyś aż tak jesteś zdziwion, że mogę mieć kawalera? — zapytała, unikając jednoznacznej odpowiedzi, kowalówna.
— Nie! — wykrzyknął zmieszany. — Ja słyszałem, że ten Józek od młynarza… Że on do ciebie zagląda. Ale, ale… Ale myślałem, że ty… Że ty jego nie… Że ty z nikim… — plątał się w odpowiedziach, zły na samego siebie, że stracił cały swój rezon.
Rozbawiona tym dziewczyna, patrząc na jego poczerwieniałą ze wstydu twarz, roześmiała się w głos. I tym śmiechem pokonała go zupełnie.
Stropiony i upokorzony młodzian nie tak wyobrażał sobie pierwszą wizytę w domu wybranki. Wszystko miało wyglądać inaczej. Dziewczyna tak, jak inne, powinna być zachwycona jego posągową sylwetką i kruczoczarną czupryną. Powinna z nieśmiałością spoglądać w jego błękitne jak niebo oczy i cieszyć się z awanasów, które jej czynił. Ona jednak, posyłając mu nieco butne spojrzenie, zdawała się zupełnie lekceważyć jego uczucia i zamiary. Jakże to tak?! To ona woli tego lichotę z młyna? — myślał zaskoczony. Oniemiały niespodziewaną obojętnością kowalówny, nie potrafił dojść do siebie. Plącząc się w coraz bardziej nieskładnych wypowiedziach, zaczął w końcu wycofywać się w stronę wyjścia.
Kiedy w drzwiach chaty, niespodziewanie pojawił się stary Taperek, kapitulacja Janusza była już niemal przesądzona.
— A ten tu czego? — mierząc chłopaka nieprzyjemnymi wzrokiem, mruknął pod nosem na powitanie kowal. — No, koniec tych pogaduszek! Maryśka, bierzże się do roboty — rozkazał córce, po czym znowu spojrzawszy na gościa, dodał: — A i u was chyba też żniwa w pełni? Nie ma co tu gadać i czas marnotrawić.
Stropiony takim przyjęciem Nalewajko, szybko zrozumiał, że w domu kowala nie ma czego szukać. Hardy ten Taperek! Dobrze gadał Franek — pomyślał. Wypowiedziawszy po chwili ciche i nader oficjalnie brzmiące pożegnanie, otworzył drzwi i wyraźnie zawiedziony, wyszedł przed dom. Zrobiwszy ledwie dwa kroki do przodu, ze środka chałupy dobiegł go jednak dziewczęcy głos.
— Czemu tatko był taki nieuprzejmy? Przecie tatko sam powiada, że gość w dom, Bóg w dom… — pouczała z naganą Marysia.
— Ty już mnie grzeczności nie nauczaj — odburknął jej rozgniewany ojciec.
— Ale to tak nieładnie. Co ten Nalewajko sobie o nas teraz pomyśli… — dziewczyna podchodząc do okna, spytała retorycznie.
Widząc jak jej adorator zakłada na głowę czapkę i wolnym krokiem rusza przed siebie, poczuła dziwny ucisk w piersi.
— A niech myśli, co chce. Głowy sobie nim nie zawracaj. Pamiętaj, że tyś już prawie mężata!
— Alem jeszcze nie po ślubie! — odpowiedziała równie hardo jak ojciec, dziewczyna. — Ja jeszcze taka sama panienka, jak i inne.
Janusz usłyszawszy echo tych słów, wychodząc już na drogę, obrócił się na chwilę za siebie. Spojrzawszy w okno, poprzez oświetloną słońcem szybę i uchyloną koronkową firankę, dostrzegł w oczach swojej wybranki dobrze maskowaną i ledwie widoczną iskierkę aprobaty.
Tego samego dnia, pod wieczór, kiedy na pobliskich bagnach osiadła już nocna mgła, echo pustych przestrzeni przyniosło do jego uszu dziewczęcy śpiew.
— „Leć głosie po rosie prosto ku traktowi, powiedz dobry wieczór memu kochankowi. Powiedz dobry wieczór memu kochankowi. Powiedz dobry wieczór, kłaniaj się ode mnie, jeśli on mnie kocha, ja jego wzajemnie (…)” — śpiewała czystym, wyraźnym głosem, córka kowala.
Kiedy tylko melodia ucichła, młody Nalewajko, podjął drugą zwrotkę tej samej piosenki.
— „Leć głosie po rosie, po niskiej leszczynie. Idź powiedz ode mnie dobranoc dziewczynie. Dobra nocka, dobra, moja najmilejsza. Pono już do ciebie dróżka ostatniejsza (…)”
Wyśpiewawszy te słowa, uśmiechnął się pod nosem i raźnym krokiem ruszył w stronę swojej chałupy. Może jeszcze nie wszystko stracone? — pomyślał z nadzieją. Jeśli dziewczyna była przychylna, wystarczyło tylko udobruchać jej ojca oraz pozbyć się stojącego na przeszkodzie rywala.
4
Starszy od Janusza o 4 lata, rywal nie budził w młodym Nalewajce żadnych obaw. Wątłej budowy, niski blondynek z wiecznie wymalowanym rumieńcem na oprószonej mąką twarzy, w przyszłości odziedziczyć miał cały rodzinny interes, ale poza tym nie wyróżniał się niczym szczególnym. Józek Szczypa był raczej tchórzliwy, spokojny i małomówny, choć jednocześnie na swój sposób przebiegły i dosyć zaradny. Ślub z kowalówną marzył mu się nie tylko z powodu żywionych uczuć, ale także ze zwykłego wyrachowania.
Posag, jaki Jakub Taperek planował przekazać swojej najstarszej i najpiękniejszej z pięciu córek, działał na wyobraźnię wielu kawalerów. Choć Marianna długo mogłaby przebierać w matrymonialnych ofertach zainteresowanych nią chłopców, tak naprawdę tylko Józka traktowała na poważnie. Kluczową rolę w jej decyzji miał oczywiście sam kowal, który nie tylko aprobował, lecz wręcz namawiał swoją córkę do ożenku z nieśmiałym młynarzykiem. Zarówno ojciec dziewczyny, jak i ojciec chłopaka, od dawna marzyli o połączeniu swoich rodzin i sąsiadujących ze sobą ziem w jeden majątek. Kiedy obaj zaczęli otwarcie mówić o planowanym wkrótce weselu, ani Marysia, ani Józek nie wyrazili żadnego sprzeciwu. Taperkówna poddając się woli ojca, wierzyła w dobrą przyszłość u boku Józka. On zaś, czując dumę z nadchodzącego ożenku z najładniejszą panną we wsi, miał nadzieję utrzeć nosa wszystkim, którzy drwili z jego fizjonomii i nieśmiałości.
Choć pomiędzy dwojgiem młodych nie widać było jakiegoś wielkiego uczucia, zawarcie małżeństwa zdawało się być jedynie kwestią czasu. Potwierdzeniem tego było między innymi posłanie swatów, a także mające nastąpić już niebawem ogłoszenie kościelnych zapowiedzi.
Kiedy do tak bardzo wyczekiwanych, szesnastych urodzin Marysi pozostało już tylko dwa miesiące, w sercu przyszłej panny młodej, zaczęły pojawiać się nieoczekiwane wątpliwości. Wspomnienie pamiętnej wizyty Janusza przywoływało na jej twarzy uśmiech, a jednocześnie rumieniec wstydu. Niechciane i natrętne myśli, pełne niepokoju sny i niezrozumiały smutek, zaczęły nękać Marysiną duszę.
Porównując umięśnioną i opaloną sylwetkę Janusza z cherlawym i wiecznie bladym ciałem swojego narzeczonego, czuła zarazem wstyd i żal. Nie zważając jednak na rodzące się w jej duszy wyrzuty sumienia, coraz częściej zatapiała swoje oczy w rzeźbie silnych ramion młodego Nalewajki. Zgubny urok chłopaka, pociągał ją już na tyle mocno, że coraz częściej zdarzało się jej wodzić za nim tęsknym wzrokiem. Marząc po cichu o tym, by wpaść w jego objęcia, z przyjemnością nasłuchiwała też niosącego się z oddali głosu, którym wyśpiewywał on nieznane jej piękne i rzewne melodie.
— Ależ ten Nalewajko ma głos — zachwycały się czasem wiejskie panny. — Żaden tu tak nie zaśpiewa.
— Gadacie, jakby tylko on jeden na całym świecie śpiewać potrafił — prychała wtedy z lekceważeniem, Marysia.
— A znajdź mi drugiego takiego? No? Który? Który tak zaśpiewa? — dopytywała Józefka.
— A jak wygląda… — wtórowała jej, rozmarzona i tak samo oczarowana Januszem, Łucja Banasiówna. — Maryś… Nie udawaj, że nie widzisz. Ty zwłaszcza powinnaś…
— A czemu niby? — udając obojętność, pytała zmieszana kowalówna.
— Widzim my, jak za tobą oczy wypatruje — chichotały dziewczęta. — A i te piosnki to też przecie do ciebie śpiewa. Do ciebie, do nikogo innego.
— Tylko żeś ty twarda i udajesz, że nie widzisz.
— Ja to bym tak nie mogła. Takiego chłopaka…! — dziwiła się, kręcąc głową, zarumieniona po same uszy, Polcia.
— Chłopak jak każdy — Marysia chcąc uciec od niewygodnego tematu, wzruszała tylko ramionami.
Wracając potem do domu i rozmyślając w głębi serca o urodziwym chłopcu z sąsiedniej wsi, z jakimś niewypowiedzianym smutkiem w głosie, mruczała pod nosem słowa znanej piosenki.
— „Ażeby ja miała sokołowe oczy, sokołowe oczy, to by ja leciała do Jasieńka w nocy (…)”
Udawanie obojętności przed sąsiadkami przychodziło jej z łatwością. Gorzej, gdy obiekt jej skrytych westchnień pojawiał się w pobliżu. Zażenowana jego nagłą bliskością, dziewczyna traciła wówczas cały swój rezon i rozsądek. Serce zaczynało jej bić niespokojnym rytem, a w płucach czuła brak tchu. Napotykając ostry jak brzytwa wzrok chłopaka, ze wstydem spuszczała oczy na ziemię i udawała bardzo zajętą.
Czasem jednak spojrzenia Marysi i Janusza krzyżowały się na nieco dłuższą chwilę. Dla kowalówny czas w takich momentach zatrzymywał się w miejscu. Świat nagle przestawał istnieć, ziemia na chwilę nieruchomiała, ludzie milkli, a powietrze wokół stawało się dziwnie gęste. Byli tylko ona i on. Oddzieleni niewidzialną ścianą, a jednak w jakiś metafizyczny sposób złączeni ze sobą. Jakby od wieków przeznaczeni tylko dla siebie. W obecności Józka, choć to był jej narzeczony, nigdy nie czuła czegoś podobnego.
Kiedy pewnego dnia, pokonawszy własne zawstydzenie, uśmiechnęła się w stronę Janusza, a on zapominając o urażonej dumie, odpowiedział jej tym samym, oboje zrozumieli, że obezwładniająca moc, która od pewnego czasu popychała ich do siebie, jest silniejsza niż wszystko inne.
Nie trzeba było już wielu słów ani gestów. Wystarczył dotyk ciepłych rąk, zapach wysuszonej w słońcu skóry, smak wilgotnych ust. Chwila wahania, może dwie. A potem tylko górująca nad wszystkim, obezwładniająca potęga uczuć i zmysłów.
Jeden sierpniowy wieczór, który miał się już nigdy więcej nie powtórzyć.
5
Panna Ksenia, córka dziedzica Chojnowskiego, wsparta plecami o pień starej topoli, od kilkunastu minut wpatrywała się w łagodną twarz kowalówny z wyraźnym wyczekiwaniem i ekscytacją. Ciemnozielony kolor jej sukienki idealnie podkreślał kasztanową barwę jej potarganych wiatrem, kręconych loków. Marysia piorąc w tym samym czasie szare koszule i relacjonując dziedziczce wydarzenia ostatniej nocy, czuła cichą satysfakcję, że po raz pierwszy w życiu, to ona, prosta chłopka może opowiedzieć swojej bogatej i wykształconej koleżance coś, czego ta pomimo swoich pieniędzy i znajomości, jeszcze nigdy nie poznała. Młoda dziedziczka natomiast, rumieniąc się i blednąc na przemian, słuchała tej opowieści z ogromnym zaciekawieniem i zaangażowaniem. Odgarniając z czoła kasztanowy lok niesfornych włosów, co jakiś czas wybuchała głośnym, perlistym śmiechem, po czym zasypywała swoją rozmówczynię kolejną serią pytań. Kiedy Marysia skończyła płukać ostatnią partię przyniesionej nad staw odzieży, panna Ksenia siadając na kocyku pod drzewem i robiąc obok siebie wolne miejsce, zachęciła kowalównę do odpoczynku. Głaszcząc jednocześnie Marysinego Burka, wzdychała co jakiś czas od niechcenia, wyczekując kolejnych ekscytujących opowieści.
Ksenia Chojnowska, nie mając we dworze prócz nauki, żadnych innych obowiązków ani rozrywek, rozmowy z Marysią Taperek traktowała jako miłą odskocznię od codziennej nudy. Mała kowalówna, choć była tylko zwykłą chłopką, odbiegała od reszty wiejskiej młodzieży. Lepiej wychowana, oczytana, bardziej elokwentna i zawsze schludnie ubrana, jako jedyna w okolicy potrafiła niejako dostosować się do poziomu prezentowanego przez młodą dziedzicównę. Dla samej Marysi, spotkania z panną Ksenią także przynosiły pewne korzyści. Za naturalistyczne i często pikantne historie rodem spod chłopskich strzech, dziedziczka rewanżowała się jej nauką francuskich słówek, czytaniem najciekawszych fragmentów posiadanych książek oraz relacjonowaniem towarzyskich wydarzeń, w których brała czasem udział. Dla obu, będących w tym samym wieku dziewcząt, ta międzyklasowa przyjaźń stanowiła furtkę, przez którą przedostawały się do nieznanych sobie światów i przeżyć.
Marysia, słuchając opowieści o życiu eleganckich panów i strojnie ubranych pań, na chwilę zapominała o prostocie własnego otoczenia. Panna Ksenia, znużona natomiast miałkością swoich wykwintnych doznań, dzięki kontaktom z prawdziwym życiem chłopów, ożywiała się do tego stopnia, że automatycznie zapominała o charakterystycznej dla wyższych sfer, skłonności do melancholii.
— Ach, Marysiu… Ty nawet nie wiesz, jak ja ci zazdroszczę — wyznała tamtego dnia, rzucając spojrzenie pracującym w polu, ogorzałym od słońca młodzieńcom. — To jest prawdziwe życie. Prawdziwi ludzie. Prawdziwe uczucia.
— Co też panienka opowiada?! — uśmiechnęła się rozbawiona słowami swojej towarzyszki, Marysia. — Czego tu zazdrościć? Chyba tego znoju, potu i smrodu… — westchnęła, otarłszy dłonią przypalone na brązowo, czoło.
— Marysiu… Choćby tego, że kochasz prawdziwie! — pospieszyła z wyjaśnieniem, dziedziczka.
— I co mi tam z tego kochania…? — zapytała retorycznie kowalówna. — Ja chciałabym się dalej uczyć, pójść do gimnazjum, czytać jak panienka mądre książki.
— A rodzice nie wysłaliby cię do miasta? Przecież skończyłaś szkołę powszechną z dobrymi wynikami — przypomniała dziedzicówna.
— A gdzie by mnie tam tatko wysłał! — roześmiała się gorzko Taperkówna. — On miasta boi się jak święconej wody. Mówi, że tam Sodoma i Gomora… I tylko żenić się każe — dodała ze smutkiem.
— A może i ten twój papa ma rację… — zadumała się Chojnowska.
— Jakże to?! — zdziwiła się kowalówna.
— Marysiu, ach Marysiu… Ty nic nie rozumiesz — odpowiedziała jej zamyślona Ksenia. — Miłość to przecież najważniejsza sprawa! Nie ma nic ponadto… — stwierdziła przeciągle, po czym rozłożywszy się na kocyku, zamknęła oczy i zamilkła.
Po krótkiej chwili, mrugnąwszy powiekami raz i drugi, z żalem w głosie dodała:
— Ja to się nigdy tak nie zakocham.
— Zakocha się i panna Ksenia… Jak przyjdzie odpowiednia pora, to… — zaczęła Marysia.
— Jak przyjdzie odpowiednia pora, to mnie wydadzą za tego głupka Mioduskiego! — przerwała jej rozzłoszczona dziedziczka.
Podparłszy się na łokciach, usiadła, zerwała suchą trawkę, a następnie włożywszy ją sobie do ust, ponownie ułożyła się na kocu.
— Żebyś ty wiedziała, jaki to imbecyl! A jaki szkaradny! Zezowate to, słabowite, takie kościste i blade. Nie to, co ten twój Janusz… — powiedziała z nutką zazdrości.
— On przecie nie mój — rzekła Marysia, uciekając jednocześnie wzrokiem przed parą bystrych, brązowych oczu Chojnowskiej.
— Jak to?! — wykrzyknęła zdzwiona dziedziczka. — To ty nie zamierzasz wyjść za niego za mąż? Po tym wszystkim, co wczoraj?
— Ja przecie już przyobiecana Józkowi od Szczypów. Jutro zmówiny… — wyjaśniła, z rezygnacją i wstydem, Marysia.
— A nie można by ich odwołać? — podsunęła Chojnowska.
— A gdzie tam odwołać! — żachnęła się kowalówna. — Już by mi tatko dał! On ze starym Szczypą już od dawna zaplanowali, że nas z Józkiem pożenią.
— Ale przecież ty nie Józka kochasz! — uniosła się znowu na łokciach dziedziczka. — Musisz porozmawiać ze swoim tatusiem. Na pewno zrozumie i pozwoli ci wyjść za Janusza.
— Tatko nigdy się nie zgodzi — pokręciła głową Marysia.
— A to czemu? — spytała Ksenia.
— Mówi, że ludzie z Błot to przybłędy — wytłumaczyła z rezygnacją.
— Ja tam słyszałam, że oni w tych Błotach biedy wcale nie cierpią. A Nalewajkowie mają całkiem ładny dom i podobno bardzo żyzne ziemie. Nawet mój papa mówił, że tacy jak oni to przyszłość polskiego chłopstwa! — podkreśliła z naciskiem Chojnowska.
Jej słowa nie mogły jednak w żaden sposób zmienić położenia Marysi.
— Ojcu nie chodzi o to, czy oni są biedni, czy bogaci… Tylko o to, że są obcy — mruknęła kowalówna.
Następnie, zapatrzywszy się z nostalgią w staw, dodała:
— A Józek to też przecie dobry chłopak…
Panna Ksenia westchnąwszy w odpowiedzi pokiwała tylko głową. Chwilę później przypomniawszy sobie o czekającej na nią w domu nauczycielce francuskiego, zerwała się na równe nogi i szybko pożegnała.
Spiesząc później w stronę dworu na przełaj, przez rozległe i wiecznie podmokłe pastwiska, analizowała rozczarowujące ją realia chłopskich ożenków. A więc cała ta pierwotność ich uczuć, ta frywolna i zdawałoby się niczym nieograniczona namiętność, także podporządkowana jest sile pieniądza oraz woli starszych? — dziwiła się, czując w sercu ogromny zawód.
Zasiadając później naprzeciwko swojej guwernantki, rzekła z nostalgią:
— Il n’y a plus d’espoir pour moi.
Trzydziestoletnia mademoiselle, ubrana w skromną granatową sukienkę, patrząc gdzieś ponad roztaczający się za oknem horyzont, z kamienną twarzą odpowiedziała jej:
— Ni pour moi.
6
Następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią, w domu Taperków z oficjalną wizytą pojawił się Józek Szczypa. Odziany w lnianą koszulę z ozdobnie wyhaftowanym kołnierzem i mankietami, granatowe spodnie, czerwoną kamizelkę oraz słomkowy kapelusz z kolorową wstążką, prezentował się wyjątkowo nobliwie i w niczym nie przypominał nieśmiałego i niepozornego chłopca, jakim zdawał się być na co dzień. Dla potwierdzenia rangi jego odwiedzin, tuż za młynarzykiem progi kowala, przestąpili również odświętnie ubrani rodzice kawalera oraz wójt, pełniący podczas tego spotkania funkcję swata.
W czasie, gdy kowal witał przybyłych do chaty gości, w izbie obok Marysia Taperek z pomocą matki zapinała właśnie błyszczące guziczki bogato haftowanego gorseciku. Stojąc z wyraźnie posępną miną, otoczona wianuszkiem chichoczących sióstr, nie zwracała jednak wielkiej wagi ani na ich komentarze, ani na ponaglenia zaaferowanej Agaty.
— Maryśka, poprawże te korale i uśmiechnij się, bo Szczypy już idą — poprawiając kołnierz białej koszuli córki, rzekła zaaferowana kowalowa.
Marysia dotknąwszy niedbale dłonią, wiszący na jej szyi, trzyrzędowy sznur paciorków, na chwilę posłusznie uniosła kąciki swoich ust. Uśmiechnięta i przyozdobiona wiankiem z polnych kwiatów, w pewnym momencie spojrzała jednak na matkę z jakąś desperacją.
— Matuś… Ja… — zaczęła niepewnie, ale głos ugrzązł jej w gardle.
Zajęta już czymś innymi Agata, nie zwróciwszy uwagi na wymalowane na twarzy córki wahanie, roześmiała się tylko, po czym popychając ją w stronę drzwi, szepnęła:
— Nu, co? Nie ma się czego lękać. Każda przecie za chłopa pójść musi. A ty kawalera masz najlepszego we wsi! Czego chcieć więcej?
Schyliwszy się do szczeliny w drzwiach, dodała:
— Juże popatrz tylko na niego. Jaki dzisiaj wystrojony!
Marysia rzuciwszy okiem na elegancko prezentującego się Józka, westchnęła tylko, po czym wyprostowawszy się i ponownie spojrzawszy w oczy swojej matki, z niepewnością w głosie, zaczęła:
— Juści, widzę, że paradnie ubrany. Ale matuś, ja…
— Maryś, juże nie czas na plotki — odrzekła jej jednak Taperkowa. — Czekają na ciebie — dodała, a następnie otworzywszy drzwi do sąsiedniej izby, pociągnęła córkę za rękę i sama zaczęła witać przybyłych w jej progi gości.
Przyjęci przez Taperków z wielką serdecznością i estymą, Szczypowie wraz z wójtem szybko zasiedli do sutej kolacji, na którą rodzice dziewczyny nie poskąpili ani przygotowanego wcześniej na tę okazję jadła, ani wódki. Kiedy po tradycyjnym wstępie, rozmowa zeszła na temat ustaleń finansowych, wszyscy prócz Marysi byli już mocno wstawieni. Potwierdziwszy uzgodnione już wcześniej, kwestie wielkości Marysinego posagu oraz warunków zamieszkania przyszłych małżonków, decyzję o mariażu przypieczętowano kolejną flaszką gorzałki.
— Marychna, a tyś co? Nie napijesz się za własne zdrowie i małżeńskie szczęście? — wójt Mrozów, nachylając się w stronę przyszłej panny młodej, nalał jej pełną szklaneczkę alkoholu.
Dziewczyna przełknąwszy podany trunek, skrzywiła się, wzbudzając tym wśród własnych rodziców oraz gości głośny śmiech. Uśmiechnąwszy się z zażenowaniem w stronę siedzącego obok niej Józka, z powrotem odpłynęła myślami w głąb siebie. Wsłuchując się potem w śpiew zadowolonego towarzystwa, z podpartą na dłoniach głową i wzrokiem utkwionym w mrokach sierpniowej nocy, ze smutkiem myślała — Gdyby mógł tu siedzieć Janusz.
Kiedy poczerwieniały od emocji i wypitego alkoholu, Józek dotknął ręką jej ramienia, nieoczekiwanie nawet dla samej siebie, wzdrygnęła się ze wstrętem.
— Maryś, coś ty?! Boisz się mnie? — spytał, po czym złapawszy ją za rękę, pociągnął za sobą przed sień.
Delikatny nocny wietrzyk schładzając ich spocone od biesiadowania twarze, zafurgotał pozostawionym na sznurze, praniem.
— Teraz jużeś moja! Moja, Maryś! — podekscytowany Józek, obejmując swoją narzeczoną w talii, krzyknął z radością.
Dziewczyna wyplątując się jednak z jego objęć, tonowała atmosferę słowami:
— Poczekaj jeszcze na zgodę księdza proboszcza.
— A co tam ksiądz! Przecie nam nie odmówi. Maryś, tyś już moja! — powtórzył on, po czym znowu zamykając jej kibić w mocnym uścisku, zaczął zachłanne całować jej wargi.
Pocałunki Józka, choć nie były dla Marysi nowością, tego wieczora krępowały ją i w jakiś niezrozumiały sposób, odpychały. Pod powiekami kowalówny ciągle przesuwały się obrazy poprzedniej nocy. W jej uszach powtarzały się niczym echo, wypowiedziane szeptem słowa Janusza. Jej wargi czuły nadal słony posmak jego pocałunków, a całe ciało pamiętało dotyk jego dłoni. Tak bardzo innych od dłoni Józka, który w swoim nagłym rozochoceniu, prowadził ją właśnie w kierunku oddalonego od chałupy o kilka metrów, stogu siana. Warczący w stronę Józka, Burek irytował nieco chłopaka. Uspokojony jednak poleceniem właścicielki, zamilkł jednak wkrótce i potulnie zwinąwszy się pod jedną z jabłoni, zasnął.
Kiedy chłopak zaczął rozpinać guziki jej gorsetu, Marysia na chwilę skamieniała. Zamroczona szklaneczką gorzałki, którą na uczczenie okazji zamążpójścia kazano jej wypić, nie wiedziała już w czyich objęciach się znajduje. Czuła zawroty głowy, a w uszach słyszała narastający szum. W głowie mieszały się jej wypowiedziane słowa i wyznania. W ciemności nocy, twarz Józka nabierała nagle rysów Janusza. Jego dłonie zaczynały pieścić ją w taki sam sposób, w jaki czynił to poprzedniego dnia, Nalewajko. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? — pytała samą siebie zdezorientowana i jakby kompletnie bezwolna.
Kiedy nieco oprzytomniała, leżała na sianie już całkiem naga. Pochylający się nad nią Józek, w poświacie księżyca zdawał się być blady jak trup. Takie to słabowite, kościste i blade — przypomniały się jej słowa Kseni, które ta wypowiedziała na temat młodego Mioduskiego.
Kompletnie usztywniona, zaczęła odpychać Józka, ale ten używając całej swojej siły, przypierał ją do ziemi i szeptał jej do ucha dyszące wyznanie miłości.
— Maryś, przecie ja cię miłuję. Jam już twój, a tyś moja… My już prawie jak po ślubie — przekonywał, głaszcząc ją czule po twarzy i jeszcze mocniej przygniatając do ziemi. — Przecie i ty mnie miłujesz, Maryś. Maryś? — pytał niemal żałośnie. — Miłujesz? Maryś, miłujesz mnie, prawda? — ponaglał, patrząc z wyczekiwaniem w jej oświetlone przez księżyc, oczy.
— Miłuję… Józek, miłuję. Ale… — urwała w połowie zdania.
W oczach pochylającego się nad nią chłopaka dostrzegła w tamtej chwili prócz młodzieńczego pożądania, także dziecinną ufność oraz szczerą obietnicę spokojnego życia we dwoje. Nie mogąc wyjawić prawdy o swoim skrywanym uczuciu do młodego Nalewajki, postanowiła zamilknąć i raz na zawsze o nim zapomnieć. To Józek będzie moim mężem. Jego muszę kochać — pomyślała nagle z pewnością, przygarniając do siebie kościste ciało narzeczonego.
Józek wyczuwszy zmianę w nastawieniu narzeczonej, nie mówiąc już ani słowa więcej, przywarł do niej i dysząc z podniecenia, zasypał jej ciało pocałunkami. Znajdująca się bezpośrednio nad głowami dwójki kochanków, smuga Drogi Mlecznej nikła w Marysinych oczach równie szybko, jak mrzonki o wielkiej miłości. Napływające od północy, kłęby szarych chmur zaczynały zakrywać przejrzyste dotąd niebo. Świecący jasnym blaskiem, księżyc schował się już na dobre, a wiejący wcześniej rześki wiatr ustąpił miejsca przedburzowej duchocie. Gdzieś w oddali, na horyzoncie dostrzec można było krzywe linie błyskawic. Burza była jednak jeszcze daleko.
Kiedy Marysia wracała do swojej chałupy, piejące wszędzie koguty, zapowiadały już nadchodzący świt. Skradająca się na paluszkach dziewczyna, miała nadzieję, że jej nocna eskapada pozostanie niezauważona przez resztę domowników. Wślizgując się po cichu do swojego łóżka, przebudziła jednak jedną z młodszych sióstr.
— Dlaczego masz siano we włosach? — spytała spostrzegawcza Frania.
— Ciii… Coś ci się przyśniło. Śpij — szepnęła jej w odpowiedzi Marysia.
Rozebrawszy się ze swojego odświętnego stroju i przeczesawszy dłonią potargane włosy, wyjęła z nich zdradliwe źdźbło, po czym przyłożywszy głowę do poduszki, niebawem zasnęła.
7
Tarcza jasnego słońca znajdowała się już wysoko nad stawem, kiedy zbudzona śmiechem młodszych sióstr, Marysia przetarła rozespane oczy.
— Toś dzisiaj pospała — roześmiała się w jej kierunku matka. — Ale nie dziwota… Nie co dzień zmówiny — rzekła, nalewając do glinianej kwarty mleka.
Podając córce pełne naczynie, dodała:
— Wypij. Kwaśne dobrze ci zrobi.
Dziewczyna wypiwszy kwartę prawie jednym haustem, otarła dłonią usta, po czym dziękując matce, pospiesznie wstała i ubrała się w swój codzienny strój. Odświętna biała koszula, zdobiony gorsecik i kolorowa spódnica w kwiaty, które miała na sobie poprzedniej nocy, leżały zbite w kłębek tuż u jej nóg. Kowalówna zawstydzona stanem swojej odzieży, szybkim ruchem zebrała pomięte rzeczy i uciekając przed czujnym wzrokiem matki, wyszła pospiesznie z domu by zająć się swoimi obowiązkami. Wydoiwszy krowę oraz kozę, pociągając jak zwykle za sobą Burka, pobiegła potem nad staw. Piorąc tam pomięte poprzedniego wieczora ubrania, mogła przy okazji spotkać się także z panną Ksenią.
Dziedziczka, ubrana tego dnia w przepiękną muślinową sukienkę w kolorze delikatnego różu, czekała już na Marysię z niecierpliwością. Kiedy spocona marszem w prażącym słońcu, kowalówna dotarła do umówionego miejsca pod topolą, Ksenia od razu zaczęła pytać o zmówiny.
— I co? Mam już na ciebie mówić pani Szczypowa? — zaśmiała się nieco złośliwie Chojnowska.
Marysia, urażona nieco kpiącym zachowaniem dziedzicówny, posławszy jej dumne spojrzenie, odparła:
— Jak się panience tak podoba, to proszę bardzo…
— I nie szkoda ci będzie Janusza? Przecież to chłopak jak marzenie — dodała już innym tonem, Ksenia.
Marysia wzruszywszy na te słowa ramionami, mruknęła:
— Pewnie, że szkoda…
— To czemuś nie porozmawiała z rodzicami? — zapytała z wyrzutem, dziedziczka.
— Bo my z Józkiem już od dawna sobie pisani. Mówiłam panience przecie, że tatko…
— Głupiaś! — prychnęła Ksenia. — Trzeba było ojcu wytłumaczyć, że zmówiny należy robić, ale z innym kawalerem.
— Mówię panience, że tatko by się nie zgodził — przypomniała kowalówna. — On z młynarzem już od dawna planował ten ślub.
— A ja ci mówię, żeś głupia — po raz kolejny przerwała jej dziedziczka. — Przecież ten Nalewajko to nie byle kto. Mój papa chwalił jego ojca. Sama słyszałam! — zapewniła, przykładając prawą dłoń do serca. — Mówił, że takiego gospodarza to na całą okolicę szukać. Gdybyś powiedziała co i jak, to na pewno by cię za Janusza wydali.
Marysia słuchając argumentów Kseni i przypominając sobie minioną noc, spłonęła rumieńcem, po czym zebrawszy się w sobie, zaoponowała:
— Nie wydaliby… Tatko zawsze powtarza, że ci co osiedli na porzeczu to tylko przybłędy. Że ich przyszłość niepewna. I że rzeka kiedyś upomni się o swoje.
Ksenia słuchając jej słów w zamyśleniu, spoglądała w stronę wysokiego wału, który odgradzając koryto wielkiej rzeki, strzegł okolicznych pól i wsi.
— Poza tym, my wczoraj z Józkiem… — dodała w pewnym momencie Marysia.
Przez chwilę miała ochotę przyznać się do tego, co zaszło pomiędzy nią a narzeczonym. Zawstydzona, szybko jednak ugryzła się w język.
— Głupiaś — dziedzicówna nie zauważywszy stropionej miny koleżanki, prychnęła z lekceważeniem, a następnie szeleszcząc falbankami swojej sukienki, pobiegła na łąkę.
Zrywając polne kwiaty, chichotała potem beztrosko, opowiadając jakąś śmieszną anegdotkę z życia którejś ze służących. Marysia słuchała jej niedbale, rozmyślając o własnych przygodach dwóch poprzednich nocy. Źle się stało. Oj, źle — mówił w jej głowie spóźniony głos rozsądku. Niczego jednak nie można było już cofnąć.
— Niech lepiej panienka nauczy mnie jakiegoś francuskiego słowa — poprosiła w pewnym momencie, Marysia.
Chojnowska chcąc spełnić jej życzenie, zamyśliła się na chwilę, po czym błyskając szeregiem równiutkich ząbków, uśmiechnęła się po szelmowsku i rzekła:
— Powtórz za mną: J’aime Janusz.
— A co to znaczy? — spytała z podejrzliwością, kowalówna.
— Później ci powiem. Najpierw powtórz. No już… J’aime Janusz. J’aime Janusz — artykułowała wolno i wyraźnie Ksenia.
— J’aime Janusz — powtórzyła niepewnym głosem Marysia.
Ostrożność, z jaką kowalówna wypowiedziała te słowa, rozbawiły Chojnowską niemal do łez. Marysia speszona chichotem dziedziczki, z nieco obrażoną miną, odwróciła się więc do niej plecami i wyrzucając sobie własną głupotę, spytała:
— Panienka pewnie kazała mi powtórzyć coś brzydkiego, tak?
— Wcale nie! — zaprzeczyła, nadal rozbawiona tą sytuacją, dziedzicówna.
— To co to znaczyło? — niedowierzając jej, dopytywała dalej kowalówna.
— Oh, nic zdrożnego! J’aime Janusz znaczy kocham Janusza — objaśniła w końcu, Chojnowska.
Chwilę później, znudzona staniem w miejscu, zaczęła kręcić się w kółko. Tańcząc i nucąc przy tym jakąś wesołą melodię, w pewnym momencie znalazła się po kostki w wodzie.
— Uuuuh! Jaka zimna! — wrzasnęła zdziwiona, wyskakując czym prędzej na brzeg.
Stojący tuż obok niej Burek, również otrząsnąwszy się z wody, szczeknął głośno, po czym łasząc się, zachęcał do dalszej zabawy.
— Doprawdy nie wiem, jak wy możecie w takiej wodzie płukać ubrania. Ręce mogą skostnieć — stwierdziła panienka.
Pogłaskawszy Burka i wycisnąwszy ociekający wodą rąbek sukni, zdjęła jednak z nóg przemoczone trzewiczki i jak gdyby nigdy nic, ponownie zaczęła tańczyć i nucić przerwaną w połowie, piosenkę.
Marysia natomiast uśmiechając się na te niezdarne pląsy bosych stóp dziedzicówny, zamyślona nad czymś, powtarzała ruchem warg, pełne nostalgii wyznanie:
— J’aime Janusz… J’aime Janusz…
8
W tym samym czasie, Józek Szczypa walcząc z potwornym bólem głowy, z mozołem wykonywał swoje codzienne obowiązki we młynie. Nieobecny i zamyślony, z opóźnieniem reagował na polecenia swojego ojca. Żarty pomocnika Wojtka zbywał natomiast machnięciem ręki. Mimo to, praca we młynie wrzała tak, jak zawsze. Stary Szczypa przyjmując od chłopów i parobków dziedzica kolejne wozy zboża, złote ziarno zamieniał w bieluchną mąkę, którą Józek z Wojtkiem z ledwością nadążali przesypywać do worów.
Przyjeżdżający pod młyn, chłopi komentując zmówiny młodego młynarzyka z Taperkówną, gratulowali Józkowi dobrego wyboru, po cichu zazdroszcząc chłopakowi nie tylko samej narzeczonej, ale przede wszystkim majątku, który przypaść miał w jego ręce tuż po ślubie. Wśród głosów aprobaty oraz rubasznych żartów, usłyszeć można było jednak także wypowiadane znacznie ciszej, słowa przestrogi.
— Widziałżem na własne oczy jak gadała z Januszem od Nalewajków. Oczy aż się jej świeciły, a usteczka uśmiechały. Oj, uśmiechały! — przekonywał Władek Kozioł.
— Żeby tylko usteczka — wtórował mu Antek Reda. — Dopiero co wczoraj Raszyd gadał, że on ich widział jak… — mężczyzna posyłając lubieżny uśmieszek w stronę oddalonego o kilka kroków Józka, zawiesił znacząco głos.
Michał Juras kręcąc głową to w lewo, to w prawo, pytał retorycznie:
— I co mu z takiego ożenku przyjdzie?
— A co ma przyjść? Dzieci! — odpowiedział mu stary Bednarek.
— Tylko czyje? Czyje one będą? — rechocząc, wtrącił Kozioł.
Strzępy tych złośliwych rozmów co jakiś czas docierały do uszu zawstydzonego Józka. Zmieszany tymi plotkami, zaciskał jednak zęby i robił, co do niego należało, udając przed wszystkimi, że nic nie słyszy.
Przyglądający się mu z boku, Wojtek próbował pocieszać go i uspokajać, złorzecząc pod nosem na plotkujących mężczyzn.
— Oni tak tylko z zazdrości. Ich synów na taką pannę nie stać i pletą bujdy. Nie słuchaj psich juch, bo prawdy nie powiedzą — przekonywał.
Jego słowa nie osiągały jednak zamierzonego celu. Rozdrażniony Józek, tłumiąc w sobie przez cały dzień nabuzowane emocje, nie odezwał się do niego ani słowem. Zbywając milczeniem wszystkie zasłyszane plotki i komentarze, analizował je jednak w ciszy własnego serca i rozumu.
Kiedy słońce zaczęło chylić się za horyzontem, a młyn przestał pracować, Józek otrzepawszy z siebie warstewkę białego pyłu, nie zastanawiając się ani minuty, pobiegł prosto do wsi. Przechodząc po kilku minutach próg domu swojego przyszłego świekry, miał nadzieję porozmawiać z Marysią w cztery oczy. Nie zastawszy jej jednak w środku, musiał uzbroić się w cierpliwość.
— Poszła pewnie znowu do dworu. Z tą dziedziczką lata, jakby to jej jaka kuma była — zaśmiała się matka Marysi, dając mu wskazówkę, gdzie szukać narzeczonej.
Józek skłoniwszy się grzecznie Agacie, nie mówiąc nic więcej, szybko udał się we wskazanym kierunku. Kiedy jednak zbliżając się do dworskich zabudowań, dostrzegł idącą drogą Marysię, stanął jak wryty, a następnie pochylił się szybko i skrył za pobliskim ogrodzeniem. Jego narzeczonej nie towarzyszyła bowiem żadna panienka, a postawny i urodziwy kawaler.
— To ty z taką dziedziczką latasz? — szepnął ze złością w kierunku swojej narzeczonej.
Ta jednak, nie widząc go ani nie słysząc z takiej odległości, całą swoją uwagę skupiała na osobie, idącego tuż obok niej, chłopaka.
Janusz Nalewajko, którego młody Szczypa kojarzył z widzenia, tłumaczył coś Marysi, przystając co kilka kroków i zaglądając jej w oczy tak, jakby liczył znaleźć w nich jakąś ważną odpowiedź. Marysia idąc obok niego drobnym krokiem i kuląc się w sobie, raz po raz spoglądała na niego z ciekawością. Obserwujący tę scenę, Józek zamierzał lada chwila wyjść z ukrycia i przegonić natręta, kiedy ten nagle wziąwszy w swoją dłoń niewielką rączkę dziewczyny i tłumacząc jej coś do ucha, obudził na jej twarzy uśmiech.
— Toś ty taka? Ty z przybłędą z Błot gruchasz, a ze mną ślub masz brać?! Chłopy jednak prawdę gadają… — rozzłoszczony zasyczał sam do siebie, po czym spojrzawszy jeszcze raz na rozanieloną twarz dziewczyny, wycofał się do wsi.
Wtargnąwszy po kilkunastu minutach do własnej chałupy, ze łzami w oczach oznajmił zdziwionym domownikom, że:
— Ślub trza odwołać, bo Maryśka łajdaczy się z jakimś przybłędą z Błot.
9
Podczas gdy Józek chowając się za dziedzicowymi opłotkami, przypatrywał się spotkaniu Janusza i Marysi, dziewczyna tak naprawdę starała się wytłumaczyć absztyfikantowi z sąsiedniej wsi, że jest już po zmówinach, a to, co wydarzyło się między nimi dwa dni wcześniej, musi pozostać tylko wspomnieniem. Janusz zawiedziony takim obrotem spraw, próbował przekonać ją jeszcze do zmiany decyzji, kusząc propozycją wspólnego życia.
— Czy ja taki pierwszy lepszy? Czy ja gorszy od tego młynarzowego syncia? Przecie nie jemu, a mnie oddałaś się pierwszy raz — przekonywał.
Marysia z bólem serca, uparcie obstawała jednak przy swoim.
— Tatko mnie za ciebie nie wyda. Zrozum, oni już od dawna ze Szczypami byli ugadani co do tego ożenku.
— Nie będziesz z nim szczęśliwa… — nie zważając na wyjaśnienia kowalówny, Nalewajko mruczał niezadowolony.
— Józek to dobry chłopak. Nie mogłabym mu teraz tak po prostu odmówić.
— A mnie możesz?! — podniósł głos rozzłoszczony Janusz.
— Muszę — szepnęła speszona Marysia, po czym nie mogąc już dłużej udawać chłodu, ruszyła biegiem w stronę swojej wioski.
Pozostawiony na rozstaju polnych dróg, Nalewajko zaklął pod nosem, po czym założywszy na głowę czapkę, cisnął nogą leżący przed nim kamyk. Rozzłoszczony niepowodzeniem, po kilku godzinach włóczenia się nad stawem, wrócił do domu, gdzie przez kilka kolejnych dni, w ponurym nastroju pogrążał się w przeżywaniu miłosnego zawodu. Nie mówiąc nikomu o swoich niedoszłych planach, denerwował się na wszystkich wokół, klnąc bez powodu i złorzecząc przy tym na cały świat.
— Janusz, co tobie? Zły cię opętał? — żartowała matka.
— Ot, co? Panicza mucha ugryzła? — wtrącał rozbawiony humorami syna, Felicjan.
Janusz zbywając te rodzicielskie uwagi machnięciem ręki i mrucząc pod nosem jakieś niewiele znaczące wymówki, z trudem, ale powoli godził się z porażką w konkurach. Widać, nie dla mnie ona pisana — myślał ze smutkiem, wspominając ostatnią rozmowę z ukochaną.
W tym samym czasie, pogrążona w nostalgii podobnych wspomnień, Taperkówna z pewnym lękiem wyglądała przez okno na swojego narzeczonego. Trzeba zapomnieć o tamtym — przekonywała siebie samą w myślach, czekając na wieczorną wizytę Józka. Ten jednak już czwarty dzień z rzędu nie zachodził w jej progi. Cisza, która nagle nastała wokół kowalówny, wróżyła coś złego i zaczynała niepokoić nie tylko samą zainteresowaną, ale także jej rodziców.
— Józek cości nie zachodzi… Chybaśta się nie pokłócili? — dopytywała córkę kowalowa.
Marysia mając w pamięci świeże wspomnienie ich wspólnie spędzonej nocy, kręciła tylko głową. Po zmówinach nie wydarzyło się przecież między nimi nic, co mogłoby być zarzewiem dla jakiegolwiek sporu — myślała. Sama jednak zatrzymując się co i rusz przy oknie, z coraz większą niecierpliwością wypatrywała sylwetki swojego narzeczonego.
Kiedy po niedzielnej mszy, spotkała go wreszcie przed kościołem, ten wymiąwszy ją bez słowa, ku zaskoczeniu wszystkich, z ostentacją zaczął adorować obecną na kościelnym dziedzińcu Basię Kotulankę.
— Józek, co ci? — szepnęła zaskoczona zachowaniem narzeczonego, Marysia.
Nie uzyskawszy jednak odpowiedzi, poczuła się upokorzona i oszukana. Hamując napływające do oczu łzy, zdezorientowana całą sceną, stała przez dłuższą chwilę jak wryta w ziemię, a kiedy spostrzegła, że jest pośmiewiskiem dla zebranych wokół ludzi, nie mogąc już zapanować nad własnym szlochem, uciekła biegiem w stronę wiejskich zabudowań. Słysząc za sobą głośne śmiechy i drwiące komentarze, chciała jak najprędzej schować się przed wzrokiem rozbawionej gawiedzi.
Równie zdziwiony całym zajściem kowal, otrząsnąwszy się po chwili z szoku, podszedł do młodego Szczypy i odciągając go na chwilę od ramienia dumnej jak paw Kotulanki, nieprzyjemnym tonem zapytał:
— A co to Józkowi panny się pomyliły? Zapomniał już z kim się będzie żenić?
— Ty się lepiej zapytaj córki, czy kawalerów nie pomyliła! — odwarknął mu równie nieuprzejmie, stojący tuż obok, stary Szczypa.
— Co ty Kaźmirz? — spytał zdziwiony tym nagłym afrontem, poczerwieniały Jakub.
— Ano ludzie widzieli jak wasza Maryśka łaziła na schadzki z kim innym — wyjaśnił młynarz, po czym, zawiesiwszy głos, z kwaśną miną dodał: — A może i nie z jednym…
— Ale ale gg...gdzie? Jjj… jak ttt...to? — ku uciesze przysłuchujących się sąsiadów, Taperek jak zawsze kiedy był poddenerwowany, zaczął się jąkać.
— Córki lepiej popytaj. Ona tam już najlepiej wie, z kim się złajdaczyła — poradził mu Szczypa.
Następnie odwróciwszy się na pięcie i pociągnąwszy za łokieć towarzyszącą mu żonę, pomaszerował przed siebie.
— Aaaa co co zzzz ooo… ożenkiem? Przecie ju… już kkk… ksiądz na na aaa...ambonie oo...ogło...ooo...sił — krzyknął za plecami młynarza, zrozpaczony Jakub.
Tamten jednak nawet się nie obejrzawszy, odpowiedział mu hardym tonem:
— Żadnego ożenku między naszymi familiami już nie będzie!
Oniemiały tym komunikatem, kowal przez dłuższą chwilę stał w miejscu jak wmurowany. Wpatrzeni w niego ludzie podśmiewali się i zarazem dziwili takiemu obrotowi spraw. Niektóre kobiety szeptały między sobą. Młodzież chichotała. Któryś ze stojących pod kościołem chłopów, zaczął zaś nucić pod nosem ludową przyśpiewkę.
— „Ty nasza Marysiu, ty kwiateczku róży, czemuś nie chodziła we wianeczku dłużej?” — zafałszował ku uciesze całej gromady.
Kowal poruszony słowami piosenki, ocknął się w końcu, po czym rzuciwszy gawiedzi nieprzyjemne spojrzenie, ruszył pędem do swojej chałupy, gdzie nie zważając na zalaną łzami twarz córki, bez zastanowienia i żadnego pytania, wymierzył jej siarczysty policzek.
— Ttt… tak cie chocho...chowałem? Tttak? — krzyczał. — Co za wsty...wstyd! Co za ha… hańba! Gadaj z kim? Z tym tym przyprzy...przybłędą zzzz Bbbb… błot, tak? Tttak? — grzmiał jąkając się i uderzając na oślep, gdzie popadło. — Ty latawico! Szma...szmatławcu! Psia ju..jucho! — wrzeszczał, nie czekając nawet na żadne wyjaśnienia.
— Taki wstyd. Maryśka, jakżeś mogła?! — wtórowała mu, również załamująca ręce, żona. — Na całą rodzinę hańba. Przez lata będziem paluchami wytykani.
Stojące dookoła niej, młodsze córki także czekając na wyjaśnienia, wpatrywały się w zapłakaną twarz siostry z wyraźnym napięciem. Miały nadzieję, że ta, kiedy przemówi, oczyści się z pomówień albo przynajmniej jakoś je usprawiedliwi. Najstarsza Taperkówna jednak, nie patrząc nikomu w oczy i zasłaniając twarz przed uderzeniami ojca, łkała tylko głośno, bełkocząc niewyraźne:
— Przepraszam tatko… Ja nie tak… Ja nie tak. Ja nie chciałam.
Burzliwa rozmowa w domu kowala nie cichła jeszcze przez wiele godzin. Kiedy jednak nad wsią zapadł zmrok, a sen zmorzył wszystkich jej mieszkańców, już tylko pohukująca gdzieś w oddali nad lasem, sowa snuła dalszy ciąg tej historii.
10
Wrzesień 1938 roku zaskoczył mieszkańców Mrozów i okolic znacznym ochłodzeniem. Pierwsze przygruntowe przymrozki i poruszające zielonymi jeszcze liśćmi drzew, silne powiewy wiatru przywodziły na myśl późną jesień. Na polach rozpoczynały się właśnie wykopki, a wraz z nimi każdego dnia w powietrzu czuć było coraz więcej nostalgicznego zapachu palonych w ogniskach, ziemniaczanych łętów.
Praca na polu Taperków, choć wykonywana w wyraźnym napięciu, szła sprawnie i żwawo. Marysia nie odzywając się do nikogo, utrzymywała wyraźny dystans zarówno wobec swoich krewnych, jak i pracujących tuż za miedzą, sąsiadów. Pogrążona we własnych myślach, zdawała się ani nie dostrzegać wycelowanych w nią kpiących spojrzeń, ani nie słyszeć rzucanych, co i rusz pod jej adresem, złośliwych komentarzy. Ziemniaki zbierała z werwą i zacięciem, a wypełnione po brzegi kosze przenosiła do wozu bez niczyjej pomocy. Podczas przerw w pracy, uciekała w zaciszne miejsca, po to, by choć na chwilę zejść wszystkim z oczu. Posiłki starała się jadać samotnie. Pasąc tłustą, czarno-białą krowę i małą, szarą kózkę, uciekała na najrzadziej uczęszczane łączki pod lasem. Z praniem przychodziła nad staw przed świtem, albo zupełnie po zmroku, kiedy cała wieś chowała się już w swoich chałupach. Jeśli w drodze do domu przypadkiem napotkała kogoś znajomego, schylona ze spuszczonym nisko wzrokiem, uciekała szybkim krokiem, nie mówiąc nawet zwyczajowego Szczęść Boże. Późnym wieczorem, kiedy w obejściu wszystko było już zrobione, kładąc się w milczeniu do łóżka, szybko przymykała powieki, by jak najprędzej uciec od przeszywającego ją na wskroś, podejrzliwego wzroku matki.
Wprawdzie kowalowa grzeszny występek córki traktowała znacznie łagodniej niż czynił to kowal. W głębi duszy jednak, nawet ona nie potrafiła do końca wybaczyć Marysi hańby, jaką ta swoim zachowaniem, sprowadziła na ich dom. Agata Taperek zerwane zrękowiny i utratę dobrego imienia najstarszej z córek, odbierała bowiem głównie jako własną porażkę. Niewypowiedzianą urazę wobec Marysi otwarcie demonstrowały natomiast jej młodsze siostry. Młode Taperkówny przekonane były, że skandal, w jaki uwikłała się najstarsza z nich, w przyszłości wpłynie także na ich ożenki.
— Mamuś, czy z nami jeszcze kto się ożeni? — pytała 13-letnia Jadzia, rzucając siedzącej w kącie Marysi, wrogie spojrzenie.
— Łagusowa gadała, że my tera to tylko starymi pannami zostaniem — wtórowała jej dwa lata młodsza Helenka.
Kiedy do głosu dochodziły, niewiele rozumiejące z całej sytuacji, ale bardzo gadatliwe, trzy pozostałe dziewczęta, w domu zaczynał rodzić się hałas nie do wytrzymania.
— Cichojta trzpioty! — uspokajała je wtedy matka. — Jeszczeście nie dorosły, a już się martwita!
Sama jednak również poddenerwowana, nie mogąc spać, zagadywała później męża podobnymi słowami.
— Maryśka już porządnego chłopaka u nas nie znajdzie. Sama słyszałam jak gadają, że latawica, że… — głos się jej łamał z żalu.
Próbując zdusić napływające do oczu łzy, dodawała potem szeptem:
— A i młodsze będą miały później pod górkę. Ludzie takie rzeczy pamiętają. Będą wygadywać, żeśmy nie umieli Maryśki upilnować i że reszta taka sama. Gdzie my tu dla nich znajdziem mężów… Jakub, gdzie?
— Trza będzie im szukać kawalerów gdzie indziej! Co to, tylko we Mrozach chłopy się rodzą? — odpowiadał jej z udawaną obojętnością, mąż.
Jakby na przekór swoim słowom, wstawał jednak po chwili z łóżka i spoglądając ze złością w stronę posłania najstarszej córki, zaczynał narzekać i pomstować.
— Żebym ja wiedział, że ona tak skończy, to bym ją stłukł na śmierć zanim ona z tym przybłędą zaczęła się włóczyć! Zabiłbym, a nie pozwolił, żeby całą rodzinę zhańbiła — syczał, nie zważając na uspokajające gesty żony. — Patrzaj! Śpi sobie tera spokojnie jak aniołek. A ty się człowieku martw! Już by lepiej, żeby ona się w ogóle nie rodziła — dodawał rozgoryczony, po czym odwracając się do wszystkich plecami, klął pod nosem jeszcze przez kolejny kwadrans.
Kiedy w końcu zmęczony, kładąc się pod pierzyną zasypiał, w ciszy spowijającej izbę, usłyszeć można było już tylko ciche, dziewczęce pochlipywanie.
11
W trzecią niedzielę września, Marysia z zaczerwienioną od nocnego płaczu twarzą oraz podpuchniętymi oczami, zasiadła w ostatniej ławce, zapełnionego po brzegi, drewnianego kościółka. Kiedy siedząca na brzegu ławki, Józefka odsunęła się od niej jak oparzona, w oczach kowalówny znowu zalśniły łzy. Czy oni już zawsze palcami wytykać mnie będą? — spytała siebie z żalem. Zgarbiwszy ramiona i utkwiwszy wzrok w kościelnej posadzce, marzyła o tym, by uciec przed złośliwymi spojrzeniami gromadzących się wokół ludzi. Wiedziała, co o niej myślą. Słyszała już ich pełne drwiny komentarze, kiedy przechodziła przez kościelny podwórzec.
— Patrzta! Niedoszła panna młoda idzie! — szeptali.
— Ciekawe, czy Pana Jezusa przyjmie… U konfesjonału jej żem cościk nie widziała… — podśmiewała się matka kościelnego.
— A co się ma dziewucha kajać, jak jeszcze pogrzeszyć myśli — zawtórował jej któryś z chłopów.
— A może byś tak ze mną, Maryś? Ja też mam duży stóg — krzyknął za jej plecami, jeszcze niedawno starający się o nią, Antek Raduszak.
Wzbudzając tym u reszty ludzi gromki śmiech, aż kraśniał z satysfakcji. Wyminąwszy go bez słowa, zawstydzona zawstydzona kowalówna przyspieszyła kroku, by jak najszybciej skryć się w tłumie zebranych wiernych. Będąc potem w kościele i łykając słone krople odtrącenia, nie mogła już jednak zrobić nic więcej, jak wsłuchiwać się w surowe słowa księdza proboszcza, który w swoim kazaniu zdawał się potępiać jej czyny jeszcze mocniej niż reszta wiejskiej gromady.
— Jeśliby kto gorszył innych i sprowadzał na niewinne dusze grzeszne myśli, lepiej niechby się ten człowiek nigdy nie narodził! — grzmiał w uszach kowalówny niczym echo ojca, proboszcz Sobiech. — Nie ma dla grzechu żadnego usprawiedliwienia. Dlatego pamiętajcie, strzeżcie się wszelkich pokus i omijajcie wszelkie plugastwo z daleka. Jeśli ręka jest wam powodem do grzechu, to ją utnijcie! Jeśli oko, to je wyłupcie! A jeśli jaki człowiek zakała — tu ksiądz wymownie spojrzał w kierunku skulonej na ostatniej ławce, Marysi — Jeśli taki człowiek kusi was do złego albo rozsiewa wokół złe obyczaje, to się od niego odsuńcie i potępcie!
Siedzący obok kowalówny ludzie, słysząc słowa księdza, natychmiast opuścili zajmowaną ławkę i podobnie jak reszta zebranych w kościele, wycelowali swe zgorszone oczy prosto w płonącą ze wstydu twarz dziewczyny. Oburzone i potępiające spojrzenia sąsiadów, dziewcząt i chłopców z kilku wsi oraz księdza paliły jej policzki niczym rozżarzone węgle. Pełen wyrzutu i jakiegoś osobliwego triumfu, wzrok Józka ranił jej serce niczym strzała. Wypisana w oczach Janusza obojętność przybijała, a spuszczone ze wstydem głowy jej rodziców tylko potęgowały narastające poczucie winy. Spośród obecnych na mszy wiernych, jedynie siedzący w pierwszej ławce, dziedzicowie nie odczytywali w kazaniu księdza żadnych personalnych aluzji. Wpatrzeni w ołtarz tak, jak zawsze słuchali słów homilii w nabożnym skupieniu i obojętności. Pozostali jednak, wiedząc doskonale w kogo wycelowane są słowa proboszcza, swoją aprobatę dla stanowiska duchownego prezentowali w dosyć ostentacyjny sposób.
Marysia nie mogąc już dłużej znieść tego publicznego potępienia, nie doczekawszy końca mszy, w pewnym momencie wybiegła z kościoła i cała zapłakana, udała się w stronę dworu.
Kiedy wracający potem z kościoła dziedzic wraz z żoną i córką, minęli bramę główną swojego majątku, pod murkiem ujrzeli zalaną łzami i roztrzęsioną kowalównę.
— A tej co? — rzucił retoryczne pytanie, Chojnowski.
Choć nigdy nie interesował się sprawami okolicznych chłopów, widok nieszczęśliwej wiejskiej piękności poruszył nawet jego kamienne serce.
— A-t-elle besoin de quelque chose? — zapytała po francusku, cichym głosem, pani Chojnowska. — Antoine, demande-lui. Elle doit être terriblement malheureuse.
— Les paysans ne peuvent pas être malheureux, chéri — mruknął w odpowiedzi dziedzic.
Zmrożony surowym spojrzeniem swojej żony, szybko nachyliwszy się w stronę spłakanej Marysi, spytał jednak :
— Co tobie dziewczyno? Zrobił ci kto jaką krzywdę?
Onieśmielona tym nagłym zainteresowaniem jaśniepaństwa, Marysia nie mogąc wydukać ani słowa, rozpłakała się jeszcze bardziej. Zaniepokojona Ksenia, wysiadłszy wówczas pospiesznie z powozu, nie słuchając dalszych komentarzy swojego ojca i matki, skierowała się prosto do zrozpaczonej dziewczyny.
— Co ci Marysiu? Co ci? — zaczęła, biorąc w swoje okryte welurowymi rękawiczkami dłonie, zziębnięte ręce kowalówny.
— Aj panno Kseniu… Jaka ja nieszczęliwa. Jaka ja głupia… Jaka… — Marysia płacząc, gubiła słowa i wątek.
Młoda dziedziczka nic z tego nie rozumiejąc i zbywając pytające miny rodziców wzruszeniem ramion, postanowiła nie wracać już do powozu. Dając znak do odjazdu, sama pochyliwszy się nad roztrzęsioną kowalówną, podała jej dłoń i po kilku minutach spaceru zaprowadziła ją do dworu.
Marysia będąc po raz pierwszy w środku eleganckiego domostwa, może z ciekawości, a może z podekscytowania nieoczekiwaną gościną, uspokoiła się nieco i w końcu przestała płakać. Pięknie urządzone, przestronne wnętrze bawialni Chojnowskich, zachwycało ją i onieśmielało zarazem. Masywne, dębowe meble i bogato zdobiony dywan na błyszczącym parkiecie w niczym nie przypominały wyposażenia domu jej rodziców. Pomalowane na ciepły odcień zieleni, ściany tworzyły idealne tło dla złotych ram obrazów, które w przeważającej większości przedstawiały albo sceny polowań, albo też sylwetki nieżyjących już przodków rodu Chojnowskich. Poustawiane na dębowej komodzie porcelanowe bibeloty oraz pozłacane i srebrne patery odbijały wpadający przez ogromne wykuszowe okna, blask promieni ciepłego, jesiennego słońca. Wygodne, wyściełane beżową materią krzesła oraz sofa zachęcały do wypoczynku, a stojące pod jedną ze ścian, błyszczące pianino czekało tylko na wprawne palce, które mogłyby wprawić biało-czarne klawisze w ruch. Wiszący nad zimnym jeszcze o tej porze kominkiem, herb rodowy dziedzica wzbudzał w kowalównie podziw i uznanie. Mosiężne lichtarze, kinkiety, klamki oraz liczne poroża upolowanych przez Chojnowskiego jeleni, pobudzały natomiast jej wyobraźnię na tyle mocno, że przynajmniej przez chwilę mogła skupić się na czymś innym niż własna niedola. Tykający z wolna, masywny zegar uspokajał ją i hipnotyzował powolnym ruchem kołyszącego się to w lewo, to w prawo, wahadła. Jezusie, ale tu pięknie i bogato! — dziwowała się, chłonąc wzrokiem kolejne wspaniałości bogatego wnętrza. Poczęstowana wkrótce przez służącą ciepłą kawą i słodkim ciastem, zaczęła też opowiadać Kseni o przyczynach swojej rozpaczy. Młoda Chojnowska słuchając tych zwierzeń ze współczuciem, gładziła ją po plecach i co jakiś czas, wtrącała jedynie jakieś pełne otuchy westchnienia.
— Ach, Marysiu… Och, biedactwo — powtarzała ze smutkiem dziedzicówna, nie wiedząc nawet jak ją pocieszyć.
Gdy wydarzenia ostatnich dni zostały już prawie zrelacjonowane, wyraźnie czymś zmieszana kowalówna wstała nagle z sofy i bąkając przeprosiny, wybiegła przez sień na podwórze, jakby ją ktoś gonił.
— A tej co znowu? — zapytał wchodzący właśnie do bawialni, zdziwiony dziedzic.
— Uch… Papo, ona chyba… wymiotuje — rzekła, wpatrzona z niesmakiem w okno, Ksenia.
Tuż obok schodów, pochylona nad równo przystrzyżonym trawnikiem, Marysia istotnie zwracała, zjedzone przed chwilą, ciasto. Obrzydzony tym widokiem Chojnowski, skrzywił się nieco, po czym machnąwszy ręką na służącą, polecił:
— Oleńka ma to zaraz posprzątać. Goście mają przyjechać za trzy kwadranse! A ta tu takie brewerie urząda!
— Tak, proszę pana. Zara pójdę uprząnąć — pisnęła, niezadowolona tym dodatkowym zajęciem, Oleńka.
Zanim jednak zdążyła opuścić bawialnię, stojąca ciągle przy oknie dziedzicówna zatrzymała ją na chwilę.
— Oleńko, czy ten placek był aby na pewno świeży? — panna Ksenia spytała, jednocześnie obrzucając niewinną służącą karcącym spojrzeniem.
— Świeżuśki panienko! Przecie co wczoraj robiłam — zarzekła się, szczerze oburzona dziewczyna.
— To pewnie się czymś u siebie zatruła, bidulka… — mruknęła dziedziczka i założywszy na plecy zieloną pelerynkę, wybiegła na zewnątrz.
Kiedy zaniepokojona panienka zamknęła za sobą drzwi, blada jak trup Taperkówna skończywszy wymiotować, stała już oparta o jedną z kolumn portyku i ocierała ręką spocone czoło.
— Juści się zatruła — roześmiała się na ten widok, pod nosem Oleńka. — Jak nic, bękarta sobie zmajstrowała. Jak nic, bękarta!
12
Nadszedł listopad. Pola opustoszały, drzewa potraciły ostatnie liście, a w cieple chłopskich izb unosił się już silny zapach kiszonej kapusty. W szybko zapadającym zmroku, zdaniem niektórych, oprócz gęstej mgły, dostrzec można było zaś rzeczy i istoty nie z tego świata.
— W Zaduszki dusze zmarłych powracają na ziemię. Czasem wyczekują od żywych modlitwy, czasem pokarmu, a niekiedy chcą tylko tego, żeby wspomnieć ich imię — wieczorem, przy rozpalonym piecu, słowa kowala nabierały podwójnie mistycznego znaczenia.
Helenka, Jadzia, Kachna, Frania i Anielcia, zafascynowane opowieścią o życiu pozagrobowym, słuchały ojca z rozdziawionymi buziami. Spoglądając z trwogą w czarną otchłań nocy rozpościerającej się za oknem, wypatrywały zbłąkanych dusz oraz zjaw.
Marysia, patrząc w ten sam mrok, zdawała się dostrzegać coś o wiele straszniejszego niż duchy zmarłych. Coraz bardziej przerażonymi oczyma wyobraźni widziała bowiem już swoją nadchodzącą przyszłość. Przyszłość zawitki, latawicy, wycirucha — jak nazywano w Mrozach panny z dzieckiem.
Nie było już żadnych wątpliwości. Powtarzające się każdego ranka mdłości, brak comiesięcznego krwawienia oraz ogólne osłabienie, jakie odczuwała od kilku tygodni, mogły oznaczać tylko jedno. Tak powiedziała jej przynajmniej guwernantka Kseni, do której Marysia za namową dziedzicówny udała się po poradę.
Kolejny atak wymiotów, który zmusił ją tego wieczora do pospiesznego wyjścia z chaty, tylko potwierdzał tę teorię. Marysia zwróciwszy zjedzony wcześniej krupnik i oparłszy się o zewnętrzną ścianę domu, z pobladłą twarzą i wypisanym na niej lękiem, zastanawiała się czym tym razem zdoła usprawiedliwić swoje złe samopoczucie. Czekająca na jej powrót matka, już od dłuższego czasu przypatrywała się jej z narastającym niepokojem i uwagą. Pełne podejrzliwości, spojrzenia oraz delikatne zapytania o zdrowie, Marysia zbywała jednak zawsze lekceważącym wzruszeniem ramion oraz zapewnieniem, że to tylko małe zatrucie. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później, jej sekret wyjdzie na jaw. Że będzie musiała wreszcie powiedzieć wszystkim prawdę. Tamtego wieczora nie miała jednak w sobie tyle odwagi, by tak zwyczajnie przyznać się przed całą rodziną do ciąży. Może jeszcze uda się przeżyć choć dzień, może jeszcze tydzień w spokoju — myślała z rozpaczą, odkładając trudną rozmowę na później.
Kiedy po zaczerpnięciu kolejnego haustu rześkiego powietrza, zdecydowała się w końcu wrócić do chałupy, wycelowane w nią oczy reszty domowników zdawały się w bezgłośny sposób demaskować całą jej tajemnicę. Dziewczyna chcąc uciec od tych niewygodnych spojrzeń, idąc przez izbę z oczami wbitymi w podłogę, już miała złapać za pozostawiony na krześle motek wełny, kiedy nagle drogę zagrodziła jej matka.
— Maryśka, my musim pogadać w cztery oczy — rzekła Agata, po czym pociągnąwszy córkę za ramię, otworzyła drzwi do drugiej izby.
Napięta cisza, która zapanowała w tamtej chwili w ich domu, nie wróżyła niczego dobrego. Stropiona wrogimi spojrzeniami sióstr oraz ojca, najstarsza Taperkówna czuła, że ten wieczór nie zakończy się tak, jak zwykle. Pomimo wszystko, posłusznie podążyła za matką, która zamknąwszy za sobą drzwi i rozpaliwszy naftową lampę, posłała jej bystre i pełne niepokoju spojrzenie. Westchnąwszy głęboko, skinęła głową, dając znak by usiadła, a następnie zatrzymawszy się tuż przed nią, szepnęła z jakąś rozpaczą w głosie:
— Maryśka… Tyś chyba z brzuchem chodzisz?!
Zawstydzonona tą matczyną otwartością, dziewczyna na dłuższą chwilę zastygła w bezruchu, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
— Powiedzże coś, dziewucho! — nie mogąc znieść przedłużającego się milczenia córki, kowalowa podniosła głos.
Nie doczekawszy się jednak żadnej reakcji, przyklękła przy niej i objąwszy jej głowę oburącz, zmusiła do spojrzenia w oczy.
— Zaciążyłaś? — spytała spokojnie, jakby bez emocji. — Zaciążyłaś, prawda? — powtórzyła z wyczekiwaniem.
Marysia nie mogąc uciec od świdrującego spojrzenia matki, ani nie potrafiąc już po raz kolejny skłamać, nie wytrzymała i z rezygnacją pokiwała głową.
Kowalowa uzyskawszy wreszcie oczekiwaną odpowiedź, wstała z klęczek i nie mówiąc już nic więcej, wyszła z izby. Marysia zerwawszy się na równe nogi, podążyła za nią, ale kiedy stanąwszy na progu, napotkała się z ponownie wycelowanymi w nią oczami ojca oraz młodszych sióstr, zdołała tylko szepnąć:
— Mamuś, tatko… Ja nie chciałam. Ja…
Cisza, która po tych słowach zapadła w chałupie kowalów, zdawała się trwać w nieskończoność. Ani jej ojciec, ani matka, ani nawet zwykle trajkoczące siostry Marysi, nie potrafiły tym razem wydobyć z siebie głosu.
Najstarsza Taperkówna czekając w napięciu na reakcję rodziny, w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Kowal z żoną wpatrując się w swoją córkę z niedowierzaniem, siedzieli jednak ciągle w bezruchu. Co innego stracić cnotę i odwołać zmówiny, a co innego urodzić bękarta — myślał Jakub. Co my tera poczniem? — pytała samą siebie Agata. Nawet najmłodsze z rodziny, Frania i Anielka, widząc łzy na twarzy starszej siostry, strapione zastygły w miejscu.
Gdyby tamtego wieczora w domu kowala znajdował się zegar, tykot jego wskazówek na pewno w namacalny sposób odmierzyłby upływający czas. Kowal jednak zegara nie posiadał. Nie wiadomo więc, ile dokładnie czasu minęło, zanim niewygodna cisza ustąpiła miejsca pojedyńczym dźwiękom, które następnie przerodziły się w szemrzący potok pytań i pełnych wyrzutów, okrzyków.
Jako pierwszy odezwał się Jakub.
— Który? — zapytał nagle schrypiałym głosem.
Nie uzyskawszy jednak odpowiedzi, odchrząknął i ze złością w głosie powtórzył:
— Który?! Powiedzże dziewucho, który jest ojcem!
Nie dostrzegłszy żadnej reakcji, wstał i zamchnąwszy się ręką nad głową córki, wycedził przez zęby: — No gadajże prędko, bo ręce mnie świerzbią! Który zrobił bękarta?!
— Maryśka mówże już… — Agata czując co się święci, ponagliła córkę cichym głosem.
Zniecierpliwiona jednak przedłużającym się milczeniem, po kilku sekundach i ona podniosła głos.
— Jak jużeś zaczęła gadać, to gadajże tera do końca! Który będzie ojcem?! — wrzasnęła, zaskakując skalą własnego głosu nawet samą siebie.
Marysia poruszona tym nagłym uniesieniem matki, lekko drgnęła, po czym zamknąwszy oczy, szepnęła:
— Ja… nie wiem…
— Matuchno przenajświętsza, to z iloma tyś…? — nie kończąc pytania, wykrzyknęła kowalowa.
Zawstydzona słowami matki, Marysia odwróciwszy się do okna, przygarbiła plecy, po czym nie mówiąc ani słowa, schowała twarz w dłoniach.
— Odpowiadaj la...latawcu be...be...bezwstydny! — złapawszy córkę za ramię, wtrącił rozgniewany kowal. — Tera się wsty...wstydzisz? Ttttera? Trza by...było się wsty...wstydzić www...wcześniej.
Nie doczekawszy się żadnych wyjaśnień, odwrócił ją do siebie i mocno potrząsając, ponowił pytanie:
— Z kkkkkimżesz się ła… łajdaczyła? Ggggadaj jjjjak na na sssspowiedzi, bbbo cię za… zabiję! No mmmmówże, cho...cholero, z kkkkktórym!
Kiedy zamiast wyczekiwanej odpowiedzi, z ust Marysi dobiegał ciągle jedynie głośny szloch, Jakub Taperek straciwszy już zupełnie cierpliwość, ponownie podniósł rękę i bez zastanowienia mocno uderzył nią w twarz córki.
Ocucona tym policzkiem dziewczyna, nie podnosząc nawet wzroku, szepnęła w końcu przez łzy:
— Ja… Ja tylko z Józkiem i…
— I…? — powtórzył twardo Jakub.
Odczekawszy potem kolejną minutę milczenia, bardziej stwierdził niż spytał:
— I z ttttym przy...przybłędą z Błot…
Marysia ocierając rękawem łzy, na potwierdzenie pokiwała tylko głową.
Kowal nie patrząc już więcej w stronę córki, westchnął głośno, po czym oschłym tonem oznajmił:
— Ju… jutro jedziem ddddo Szczypy.
— Błagam, tylko nie tam! We młynie mnie wyśmieją — zaprotestowała nagle dziewczyna.
Nie dostrzegłszy jednak na twarzy ojca ani krzty zrozumienia, po chwili zwróciła się w stronę matki.
— Matuś, przecie Józek mnie już nie weźmie! Powiedz ojcu, żeby do niego nie jechał! — błagała.
— Zrobił bę… bękarta, muuuusi się żenić! — odparł twardo kowal.
— Ale on już mnie nie chce — załkała desperacko dziewczyna.
— Jak się mu za… zaproponuje większy po… posag, to mmmmmoże zechce — mruknął w stronę żony, rozzłoszczony Jakub. — Może by tttten kaka… kawełek zie… ziemi koło zaza… zagajnika wy… wystarczy? — zamyślił się.
— Ale to miało być przecie dla Jadzi… — wtrąciła nieśmiało Agata.
Jadzia, dotychczas milcząca, słysząc o planach uszczuplenia jej przyszłego majątku, swój sprzeciw wyraziła zaś nad wyraz głośno.
— To ja przez Maryśkę posagu nie dostanę? Ładnie mnie tatko urządzicie! — zapiszczała swoim dziecinnym głosem.
— Wcale nie chcę twojego posagu! — wtrąciła dumnie Marysia, wzbudzając tym nie tylko złość siostry, ale także wzmożoną irytację swojego ojca.
— Cichojta cho...cholery! — wrzasnął kowal. — Zzzzrobię, jjjjak uważam! Ju… jutro zzz rana jedziem do mmmmmłyna, a potem będziem się uuuuuradzać — oznajmił kategorycznym tonem.
Następnie odkręciwszy się do zapłakanej Marysi plecami, dodał przez zęby:
— A teraz zleź mi z oczu, bo cię przetrącę…
13
Tamtej nocy nikt z rodziny Taperków nie zmrużył nawet oka. Wszyscy zatopiwszy się w ponurych przewidywaniach co przyszłości, analizowali zaistniałą sytuację oraz ewentualne jej skutki, które ponosić miała nie tylko sama winowajczyni, ale także jej krewni.
— Teraz to my już starymi pannami zostaniem na pewno — szeptała do uszu młodszych sióstr, najbardziej wszystkiego świadoma, Jadzia.
Bękart w rodzinie to wstyd i hańba dla wszystkich — wtórowała jej w myślach, przekręcająca się z boku na bok, Agata.
— Trza było bardziej ją pilnować, do roboty gonić, a nie żeby szlajała się sama po polach — mruczała z wyrzutem w stronę męża.
Kowal jednak wzdychając głośno, rozmyślał już tylko nad tym, co i jak powiedzieć następnego ranka młodemu Szczypie, żeby ten zmienił zdanie i mimo wszystko ożenił się z jego córką. Marysia drżąc ze strachu przed nadchodzącym upokorzeniem, przez całą noc chlipała zaś w poduszkę. Odtrącona i potępiona przez wszystkich, w poczuciu bezradności, marzyła jedynie o tym, by rozpłynąć się w gęstej, jesiennej mgle i już na zawsze zniknąć.
Kiedy mroki listopadowej nocy zaczęły ustępować miejsca bladym błyskom jesiennego słońca, Jakub Taperek zaciągnąwszy swoją najstarszą córkę na wóz i zasiadłszy obok niej na koźle, bez słowa popędził konia w kierunku znajdującego się na skraju wsi, młyna.
Wizyta u Szczypów, jak przewidziała wcześniej kowalówna, zakończyła się upokarzającym niepowodzeniem. Obrażony Józek nawet nie spojrzał w stronę byłej narzeczonej. Kiedy Taperek napomknął zaś o spodziewanym dziecku, chłopak w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami, po czym obojętnym tonem spytał:
— A co mnie to?
Rozzłoszczony postawą niedoszłego zięcia, Jakub wycedził wtedy przez zęby:
— Może być twoje przecie.
— Albo i kogo innego — zripostował młynarzyk, po czym posyłając dziewczynie wrogie spojrzenie, uciął rozmowę oschłym oświadczeniem: — Ja tam bękarta jakiegoś przybłędy chował nie będę.
Zarzuciwszy sobie potem na plecy worek z mąką, zagwizdał pod nosem i wyszedł do innego pomieszczenia.
— Kaźmirz, pogadajże z młodym… Przecie się jakoś dogadamy. My do posagu dołożym to pole, co to jest koło dziedzicowego zagajnika — kowal uczepiwszy się jeszcze ostatniej nadziei, uderzył w błagalne tony w kierunku starego Szczypy.
Ojciec Józka spojrzawszy na swoją niedoszłą synową, pokręcił jednak tylko głową i nie patrząc w oczy kowalowi, mruknął:
— Idźta już z Bogiem. Nic tu po was.
Kowal zrozumiawszy, że nic już nie wskóra, pociągając za rękę bladą i osłabłą od płaczu córkę, zaklął cicho pod nosem, po czym ze spuszczoną głową, opuścił młyn. Wepchnąwszy prawie nieprzytomną dziewczynę na wóz, splunął z odrazą na ziemię, a następnie nie mówiąc już ani słowa, popędził swojego cisaka w stronę Błot.
Domostwo Nalewajków zrobiło na Jakubie Taperku zaskakująco dobre wrażenie. Schludne obejście i przestronna chałupa z przyklejonym do jednej z jej ścian chlewikiem oraz stojącą naprzeciwko nich sporą stodołą, wyglądały na na tle całego porzecza jak mały dwór. Szóstka zdrowych i ładnych dzieciaków, które kręciły się przed sienią, dopełniały tylko godnego podziwu widoku. Czterech synów! — pomyślał z pewną zazdrością kowal, któremu pomimo usilnych starań, nie udało się spłodzić ani jednego męskiego potomka.
Przekraczając próg chałupy i witając się z obecną w kuchni gospodynią, w myślach notował natomiast kolejne pochwały, zarówno pod adresem urody obcej kobiety, jak i estetyki, z jaką urządziła wnętrze swojego domu. Te przybłędy to wcale zmyślni i zaradni ludzie — konstatował zaskoczony, układając w głowie wstęp do przemowy, z którą przyszedł.
Nieznająca ani przybyłego gościa ani powodu jego wizyty, Nalewajkowa przyglądała się mu z dyskretną ciekawością. Kiedy kowal odchrząknąwszy, spytał o jej najstarszego syna, kobieta nie przeczuwając jeszcze charakteru sprawy, z jaką nieznajomy przybył do jej domu, odpowiedziała z pogodną obojętnością, że Janusz wraz z ojcem pojechali do lasu po drewno.
— Niech zaczeka, niedługo powinni wrócić — dodała, dostrzegając po chwili przez okno siedzącą na wozie Marysię. — To wasza córka? — spytała, przyglądając się dziewczynie z uznaniem.
Kowal kiwnąwszy głową, westchnął głośno, po czym krzywiąc się, mruknął:
— A juści, moja.
Nalewajkowa zauważywszy na twarzy mężczyzny grymas niezadowolenia, zdziwiła się:
— A coście tacy markotni? Przecie córa dorodna!
— A idźta z nią w diabły! — zachrypiał w odpowiedzi na ten komplement kowal.
— Taka piękna, że jakby ją ustroić, to ja pomyślałaby, że to jaka dziedzicówna! Piękna, naprawdę piękna dziewka… — Nalewajkowa patrząc w okno, mówiła zamyślona. — A może zawołajta ją tu, do chałupy. Zmarznie bidula na tej zimnicy — zaproponowała w końcu, ale kowal machnąwszy nerwowo ręką, odparł z obojętnością:
— Jużta się o nią nie martwta! Nic jej nie będzie…
Nalewajkowa wyczuwając wyraźną niechęć w głosie mężczyzny, obrzuciła go bacznym spojrzeniem.
— Coś wy tę swoją córuchnę chyba nie bardzo lubita. A taka udana przecie — rzekła, przerzucając wzrok z powrotem na siedzącą na wozie, skuloną dziewczynę.
Kowal poczerwieniały od gorąca, jakie buchało z rozpalonego pieca Nalewajków albo może bardziej ze wstydu, jaki palił go od środka, rozpiął w tamtej chwili swój kożuch i przeczesawszy dłonią gęste ciemne wąsy, odparł:
— Udała się, to i prawdę mówita. Ale z tej jej urody same tylko troski.
Józefa Nalewajko usłyszawszy te słowa, uniosła wysoko brwi. Nie chcąc być posądzoną o nadmierne wścibstwo, nie spytała jednak o nic więcej. Przypatrując się z zaciekawieniem siedzącej na dworze zapłakanej piękności, czekała aż tajemniczy nieznajomy sam podejmie przerwany wątek. Kowal oparłszy w tym czasie głowę o framugę drzwi, przez dłuższą chwilę studiował profil stojącej tuż obok niego, kobiety. Wahając się, zbierał w sobie słowa, którymi zamierzał wyjawić powód swojej wizyty. Wypuściwszy w pewnym momencie zebrane w płucach powietrze, przesunął wzrok za okno, po czym rzekł z jakąś nagle zdobytą odwagą:
— Co ja tu będę krył! Powiem wam otwarcie. My tu do was przyjechali właśnie z jej powodu.
— Jakże to?! — spytała zbita z tropu, gospodyni.
Odsunąwszy się jednocześnie od okna, posłała gościowi bystre spojrzenie.
— Ano… Wasz syn chodził za nią jakiś czas temu. Łaził, łaził… i wyłaził, psia mać — wyjaśnił, krzywiąc się na twarzy, kowal.
— Ale co wyłaził? — spytała zdezorientowana Józefa. — Mówta jaśniej, bo nic z tego nie rozumiem.
Osłupiała ze zdziwienia Nalewajkowa patrzyła na Jakuba z niecierpliwym wyczekiwaniem. On zaś czerwieniąc się jeszcze bardziej niż przedtem, spuścił wzrok w drewnianą podłogę i kompletnie zażenowany, westchnął.
— A bo to nie wiadomo jak już o tym gadać… — zaczął, omiatając niepewnym spojrzeniem całą izbę.
Zauważywszy w jednym z rogów stojącego nieopodal łóżka, rozespaną dziecięcą buzię, stropił się i jeszcze bardziej zablokował.
— Mówta po ludzku, o co wam chodzi. My tu przecie prości ludzie — widząc wahanie gościa, Nalewajkowa uśmiechnęła się, by ukryć własne zakłopotanie.
Ośmielony jej przyjaznym uśmiechem, kowal westchnął jeszcze raz, po czym zebrawszy się w sobie, zdecydował w końcu wyjawić powód swojej wizyty.
— Ano dzieciak w drodze — powiedział najprościej, jak potrafił, po czym jak zwykle, gdy był zdenerwowany, zaczął się jąkać. — Iiii ja ja chciał zaza… zapytać o no… śśśślub waszego chłopaka z momo...moją Ma...ma...maryśką — wydukał.
— Dziecko…? Ja nic nie wiedziała, że Janusz… Że on do dziewczyny jakiej chodzi… — odpowiedziała mu równie zawstydzona co on, Nalewajkowa. — Ale skoro mówicie, że dziecko już w drodze, to… — słysząc odgłos końskich kopyt, przerwała nagle.
Przed domem pojawił się bowiem wóz, z którego zsiadali właśnie jej mąż oraz syn. Czekająca na zewnątrz Marysia, na widok Janusza skuliła się jeszcze bardziej i wyraźnie speszona, spuściła głowę. Chłopak posławszy jej zdziwione i nieco wrogie spojrzenie, minął ją jednak bez słowa. Nie tak patrzą na siebie młodzi, którzy mają się ku sobie — pomyślała Nalewajkowa, obserwując przez okno scenę spotkania tej dwójki. Swoich spostrzeżeń nie wypowiedziała jednak na głos.
— O i jest nasz kawaler — rzekła w kierunku kowala, który wpatrując się w przybyłego na podwórko chłopaka, sam wyprostował się i jakby dla kurażu zadarł, wyżej głowę.
Kiedy ojciec z synem weszli do chałupy, Jakub kierując się najpierw w stronę starszego z Nalewajków, zaczął od tradycyjnego powitania.
— Niek będzie pochwalony, gospodarzu. Ja jestem Taperek z Mrozów — rzekł.
— Toć wiem — uśmiechnął się w jego stronę Felicjan. — Dobry z was ponoć kowal. Ja konie podkuwam tu, u naszego Grzymka, alem i o was coś nie coś słyszał.
Nalewajko zamierzał dodać coś jeszcze, ale nieoczekiwanie w słowo weszła mu żona.
— Feluś, oni tu z ważną sprawą przyjechali. Do Janusza — wyjaśniła, spoglądając kątem oka na wyraźnie naburmuszonego syna.
— Do Janusza? — zdejmując z nóg ciężkie, zimowe obuwie, zdziwił się stary Nalewajko.
— Ano…, chło...chłopcze — zaczął spokojnym tonem kowal, ale pod wpływem surowego spojrzenia młodzieńca, stropił się nieco i jeszcze bardziej zczerwieniał.
— No mówcież śmiało — widząc zmieszanie gościa, Felicjan zachęcił go przyjaznym uśmiechem.
— Bo moja Maryśka z bbbbb...brzuchem chocho...chodzi i my chcielim zaza… zapppytać, czy ją we… weźmie wwwasz syn za żżżonę — jąkający się coraz bardziej kowal, dostrzegając niechęć w oczach młodego kawalera, postanowił skierować swoją przemowę w stronę jego ojca.
— Ale… skąd Janusz? Dlaczego on by miał? — Felicjan, drapiąc się za uchem, wyraził swoje zdziwienie.
— Sssskąd? Skąd? A sssstąd! — przedrzeźnił go zirytowany Taperek. — Ssssstąd, że za dzie...dziewuuuuchą la...latał i ją zzzzbaba… łamucił — wydukał, po czym powtórzył: — A tera dzieciak wwww dro… drodze i…
— Ale to na pewno nie mój! — przerwał mu nagle rozzłoszczony Janusz.
— Wy… wypiera się? Taaaki ccwaany? — podniósłszy głos, kowal podszedł do młodzieńca i stanął z nim twarzą w twarz.
Zmieszany tą konfrontacją chłopak spuścił na chwilę wzrok i zamilkł. Jakub jakby na to czekając, postanowił przyprzeć go jeszcze bardziej.
— No? Ttto jak? Wwwwypiera się? — powtórzył. — Dzieciaka zzzzzrobił, a śśśślubu nie we… weźmie?
— Ja cudzych bękartów chował nie będę — odzyskawszy rezon, Janusz spojrzał chmurnie w oczy, stojącego tuż przed nim, mężczyzny. — Wy myślicie, że ja nie słyszał, jak młynarzowy Józek wykręcił się od żeniaczki? Szukacie tera byle kiepa, ot co! — rzucił gniewnie.
— Jjjjaja… jakbyś jeeeej w ggggłowie nie zawrócił, to by już zzzz nim by...była pppo śśślubie, przy...przybłędo ty! — odrzekł mu równie rozgniewany kowal.
— Ja na drodze im przecie nie stawał! — zaperzył się Janusz. — Maryśka sama go sobie wybrała i niech tera się z nim żeni!
— Aleć on ttttera nnnnie chce! — jęknął z jakąś rozpaczą w głosie, ojciec dziewczyny.
— A co to moja wina, że on się rozmyślił? — odpowiedział pytaniem młody Nalewajko.
— A czy...czyja niby? Ty żeś jjją zzzzbałamucił, pę… pętaku — wykrzyknął kowal.
Zaciskając schowane w kieszeniach sfatygowanego, brązowego kożucha pięści, z coraz większym trudem powściągał rodzącą się w nim chęć obicia gęby młodemu Nalewajce.
— Janusz, przyznaj się! Jak to z wami było? — wtrąciła nieco gniewnie Józefa.
— Jakżeś dzieciaka zmajstrował, to żenić się trza i już! — zawtórował jej także Felicjan.
— Nic nie zmajstrowałem! — Janusz obruszył się na ten nagły atak rodziców.
— A możesz przysiąc? — łypiąc na syna nieco podejrzliwym wzrokiem, spytał stary Nalewajko.
Wystraszona głośną rozmową, czteroletnia Gienia wstała w tej samej chwili ze swojego posłania i przedreptawszy na bosaka całą izbę, przytuliła się do matyczynej spódnicy.
— Możesz przysiąc, że dzieciak nie twój?! — dostrzegając chwilowe wahanie na twarzy Janusza, powtórzył nienaturalnie twardo, Felicjan.
Zapatrzona w zmienione oblicze łagodnego zawsze ojca, dziewczynka pociągnąwszy za fartuch swojej matki, spytała szeptem:
— Mamuś, dlacego tatko tak krzyczy na Jańcia?
Józefa nie dosłyszawszy nawet tego dziecięcego pytania, całą swoją uwagę skierowaną miała na poczerwieniałej twarzy swojego najstarszego syna.
— Janusz, możesz ty przysiąc, że to nie twoje? — ponagliła go, nie podnosząc jednak głosu, żeby nie wystraszyć przytulonej do swoich nóg, córki.
— Dajta wy mi wszyscy święty spokój! — odparł w końcu chłopak. — Maryśka sama gadała, że ona tego Józka miłuje i że z nim chce się żenić. Dzieciak na pewno nie mój. A bękartów młynarzyka chować nie chcę — uciął.
Zacietrzewiony rzucił jeszcze ze złością czapką o podłogę, po czym wybiegł z chałupy, nawet nie spoglądając w stronę, dygoczącej już z zimna, siedzącej na wozie dziewczyny.
Gienia pociągnąwszy w tej samej chwili ponownie za fartuch matki, zasepleniła:
— Jańcio skamlał.
Nalewajkowa usłyszawszy ten komentarz, posłała jej tylko roztargnione spojrzenie, po czym rozkazała wracać do łóżka.
— Skamlał… Ska… Sklamlał… Skła… Sklamał — dziewczynka okrywając się z powrotem pierzyną, próbowała poprawić swój lapsus.
Ani matka, ani ociec, ani obecny jeszcze w izbie kowal, nie zrozumieli jednak jej słów. Zresztą, ten ostatni, rozgniewany i upokorzony, nie mając już nic więcej do powiedzenia, wyszedł zaraz na dwór, a następnie wgramoliwszy się w milczeniu na wóz, strzelił biczem po końskim zadzie i ruszył z miejsca, jakby go ktoś gonił.
W chwilę później, rozpędzony wóz kowala, zostawiając za sobą głębokie koleiny błota, wyminął jadącą w przeciwnym kierunku, furmankę Asy.
— Chyba na szmerć tak pędzą — mruknął sam do siebie stary Żyd. — Ino na szmerć.
14
Kiedy siedzące przy oknie, Helenka i Jadzia zauważyły nadjeżdżający wóz ojca, zaaferowane krzyknęły w stronę matki:
— Jadą! Matuś jadą!
Zaalarmowana ich okrzykami Agata, stanąwszy tuż obok nich, utkwiła swoje przepełnione lękiem i resztkami nadziei, oczy w skamieniałej twarzy męża. Kiedy Jakub Taperek zatrzymawszy konia przy płocie, zszedł z wozu i skierował się do chałupy, na pytające spojrzenie żony, pokręcił tylko głową i zrezygnowany mruknął:
— Żaden żenić się nie chce.
— Żaden? To i u Nalewajków jużeś był? — upewniła się zatroskana kowalowa.
— A juści, że byłem! Żaden żenić się nie chce! — powtórzył ze złością.
Machnąwszy potem ręką, wyminął wchodzącą do domu Marysię i klnąc pod nosem udał się do kuźni, gdzie do późna w nocy pracując w pocie czoła przy rozpalonym do czerwoności palenisku, dumał nad tym, co począć dalej. Rozgniewany i jednocześnie zrozpaczony, uderzał młotem w kowadło dopóki w jego głowie nie zaświtała pewna myśl.
Kiedy zaś nastał ranek, Jakub nie mówiąc nikomu ani słowa, wsiadł ponownie na wóz i wyjechał ze wsi w kierunku stojącej na odludziu chałupy samotnego Raszyda.