E-book
15.75
Klasztor

Bezpłatny fragment - Klasztor


5
Objętość:
271 str.
ISBN:
978-83-8245-062-0

Dla Haliny





Podziękowania.


Jak niemal każda książka, tak i ta, zanim ostatecznie ujrzała światło dzienne, przeszła przez ręce kilku osób, które niczego nieświadome, nie zdążyły ukryć się przed wzrokiem autora. Wiele w rozwój książki wniosły trzy panie. Moje podziękowania kieruję do Haliny Bursztyn, która pierwsza na bieżąco śledziła rozwój fabuły i wydawała swoją o niej opinię oraz wspierała mnie podczas pisania. Ewelinie A. Milik, której bardzo dziękuję za poświęcony czas i chęci przejrzenia i poprawienia tego, co napisałem. Ewie Masalskiej, na bieżąco opisującej mi swoje wrażenia z lektury. Na koniec zaś został jeden „rodzynek” w tym zacnym gronie. Krystian Zamiar, który wspierał mnie uwagami natury technicznej.

Dzień Pierwszy

1

Pierwsze promienie słońca przebijały się przez wilgotną, gęstą jak wata mgłę, snującą się leniwymi kłębami między rosnącymi blisko siebie drzewami. Panującej dookoła ciszy nie zakłócał żaden ptasi śpiew, który powinien rozlegać się o tej porze. Jedyne, co dało się usłyszeć, to rżenie koni oraz miarowe klapnięcia końskich kopyt i butów piechurów o mokrą od rosy trawę, pobrzękiwanie uprzęży, skrzypienie drewna toczących się wozów, ciche pojękiwania i pokasływania oraz zmęczone westchnienia. Przez przesiekę zrobioną przez pracujących tutaj latami drwali przesuwała się kolumna zmęczonych ludzi i zwierząt. Ktoś stojący z boku i patrzący na ten dziwny korowód w środku lasu, już po chwili rozpoznałby w sunących postaciach żołnierzy w brudnych, zabłoconych i przemoczonych oliwkowych mundurach. Widać było, że już od dawna byli w drodze. Część z nich miała na sobie bandaże z widocznymi, bordowymi plamami zakrzepłej krwi. Wielu miało kilkudniowy zarost. Szli w milczeniu, powłócząc nogami. W środku pochodu toczyły się dwa drewniane wozy z rannymi i dobytkiem resztek oddziału, ciągnięte przez, równie co ludzie, zmęczone konie.

Mimo, że widok nie napawał optymizmem, w grupie nie było rozprzężenia. Zdarzyło się kilka dezercji, ale większość wiedziała, o co toczy się gra. Ich celem było przebić się dalej, w głąb kraju, do swoich, zanim otoczą ich wojska nieprzyjaciela. Ten zaś od początku września nieprzerwanie parł na wschód. W zasadzie większość z ludzi idących w kolumnie wiedziała, że walka jest już przegrana. Chcieli tylko wydostać się z matni do, być może, istniejących gdzieś jeszcze jednostek. Część ludzi myślała o tym, by walczyć dalej, jeśli byłaby taka możliwość, część zaś najzwyczajniej w świecie chciała wrócić do swoich domów i bliskich.

Jakieś pięćdziesiąt metrów przez taborem szło pięciu żołnierzy. Była to czujka mająca za zadanie obserwować teren. W pewnym momencie las zaczął się przerzedzać i zwiadowcy wyszli na jego skraj. Przykucnęli w krzakach, próbując wypatrzyć cokolwiek przez lornetki, ale widzieli tylko przesuwające się gęste tumany mgły.

— Przeklęta mgła — mruknął do siebie kapral Wojtkowiak. — Za cholerę nic nie widać.

— Panie kapralu, tam coś jest! — Starszy szeregowy Stanisław Nowak, prawa ręka Wojtkowiaka i jego przyjaciel, wskazywał na coś ledwo widocznego na wprost nich w miejscu, gdzie przesuwający się obłok mgły odsłonił jakiś kształt.

— Rzeczywiście, coś tam widać. Staszek, leć do majora zamelduj, że na coś natrafiliśmy. Niech się zatrzymają dopóki… — Wojtkowiak nie zdążył dokończyć, gdyż niespodziewanie mgła rozstąpiła się ukazując biały, wysoki na jakieś cztery i pół metra, mur obronny otaczający wielki przysadzisty budynek. Za narożnikiem muru była szeroka brama zrobiona z grubych drewnianych dębowych desek. Od góry był mały, dwuspadowy daszek

— Co to jest? Forteca, zamek?

— Wygląda mi to na klasztor. O kurcze… Duży. Cholerka, lecę, dam im znać.

Budynek było widać coraz wyraźniej. Mimo, że mgła snuła się dookoła, w miejscu, gdzie stał, nie było jej wcale.

Kilka minut później Nowak wrócił razem z majorem.

— Widzę, że nam tu niezłe gmaszysko stanęło na drodze — major Radzikowski lustrował przez lornetkę budynek. Był wysokim, postawnym mężczyzną o pociągłej twarzy wyrażającej stanowczość. Miał niebieskie oczy i ciemnobrązowe włosy. Trudy ostatnich dni odbiły swoje piętno na twarzy tego, zaledwie czterdziestodwuletniego, człowieka. Gdzieniegdzie pojawiły się siwe włosy, których śladu nie było jeszcze miesiąc wcześniej.

— Zgadza się panie majorze — kapral Wojtkowiak mimo, że z Radzikowskim znali się wiele lat i byli ze sobą po imieniu, podczas służby nie pozwalał sobie na poufałość. — Wydaje się, że nikogo tam nie ma, ale dzisiaj niczego nie można być pewnym.

— Trzeba to sprawdzić.

— Wezmę Nowaka i skoczymy zobaczyć, co w trawie piszczy.

— Tylko bądźcie ostrożni. Nie potrzebuję więcej rannych i trupów.

— Tak jest!

— Kamiński, biegnijcie do kapitana Strzałkowskiego i powiedzcie mu, żeby podesłał tutaj kilku ludzi na wypadek, gdyby potrzebne było wsparcie, a sam niech zaczeka w lesie.

Major z dwoma ludźmi obserwował zbliżających się do muru żołnierzy. Szli pochyleni zatrzymując się co kilka kroków i kucając w trawie, żeby zlustrować teren. W końcu zniknęli za bramą. Czas dłużył się niemiłosiernie. Czterdzieści pięć minut później dwójka zwiadowców pojawiła się ponownie. Biegiem ruszyli z powrotem w kierunku lasu.

— I jak? — Radzikowski uniósł się w trawie na łokciu.

— Wygląda na to, że nikogo nie ma… — Wojtkowiak łapał oddech — ani żywej duszy. Budynek ma kształt kwadratu i dwa piętra. Sprawdziliśmy je tak na szybko, ale wszędzie pusto. Wewnątrz jest podwórze. Chyba z tyłu były stajnie, ale nie mieliśmy czasu tego dokładnie sprawdzić.

— Podejdziemy większą grupą i zbadamy dokładniej teren. Nie wiadomo czy jednak ktoś tam nie siedzi, tylko się przyczaił. Żołnierzu — Radzikowski zwrócił się do stojącego obok szeregowego — biegnijcie do kapitana i przekażcie mu, żeby podciągnął z resztą ludzi na skraj lasu, ale nie pokazywał się, tylko czekał na nasz znak, gdy będzie można wyjść.

Dwunastu żołnierzy wyszło z lasu. Ubezpieczając się wzajemnie, zbliżali się do gmaszyska. Na ich czele szli Wojtkowiak i Radzikowski. W końcu dotarli do muru po prawej stronie bramy, kuląc się przed ewentualnym ostrzałem. Najciszej jak potrafili otworzyli wąskie drzwi zamontowane w prawym skrzydle wrót. Ich oczom ukazał się zarośnięty wysoką trawą dziedziniec. Około dwudziestu metrów na wprost bramy stał gmach z czterokolumnowym portykiem. Wejście do jego wnętrza tworzyły wysokie, dwuskrzydłowe, czarne drewniane drzwi.

— O cholera… — jeden z żołnierzy nie ukrywał swego zdziwienia tym co zobaczył.

— Cisza.

Major gestami dłoni nakazał rozproszenie. Skradając się, jeden za drugim, w dwumetrowych odstępach, doszli do ściany. Drzwi do środka były zamknięte.

— Panie majorze, one są otwarte, tylko wracając przymknęliśmy je, bo jakby ktoś tu wchodził po nas, to pewnie zostawiłby je otwarte — wyszeptał Nowak.

— Skąd pewność, że nie byłoby odwrotnie? — Nowak napotkał pytający wzrok majora i z zakłopotaniem spuścił głowę.

Radzikowski uchylił drzwi, a jeden z żołnierzy stojący naprzeciwko niego zajrzał na chwilę do środka.

—  Pusto.

— Wchodzimy, ale ostrożnie. Broń i granaty w pogotowiu.

Po kilku chwilach byli wewnątrz. Stanęli pośrodku dużego przedsionka. Na wprost nich były szerokie, marmurowe schody ozdobione rzeźbioną, marmurową balustradą. Na każdym z pięter, po lewej i prawej stronie, odchodziły korytarze. Rozglądali się z ciekawością dookoła. Widać było, że budynek ma kilkaset lat.

— Trzech na lewo, trzech na prawo, sprawdźcie te korytarze — wyszeptał Radzikowski. Żołnierze bez szmeru poszli w wyznaczone strony.

— Zostaniemy tutaj i zaczekamy na nich, a wy dwaj idźcie na górę schodów i patrzcie, czy ktoś z góry nie lezie — wskazał na kolejnych dwóch żołnierzy.

Dwadzieścia minut później żołnierze, którzy poszli w lewo, pojawili się po prawej stronie, zaś ci, co poszli prawym korytarzem, wyszli lewym.

— Panie majorze, jest tak jak mówił kapral, budynek jest rzeczywiście w kształcie kwadratu. W środku jest podwórze, wirydarz i podcienia. Bo bokach korytarza są pomieszczenia. Niektóre wyglądają jak cele. Kilka jest zamkniętych. W tych, do których można było wejść, niczego i nikogo nie było.

— Dziękuję. Pora sprawdzić pozostałe piętra.

Cała operacja przeszukiwania powtórzyła się jeszcze dwa razy. Nie natrafiono na nikogo, ani na żadne ślady sugerujące, że ktoś tutaj niedawno przebywał. Po skończonej akcji żołnierze zebrali się na klatce na drugim piętrze. Z tego miejsca prowadziły jeszcze tylko jedne schody na małe półpiętro. Na ich szczycie było duże zaokrąglone od góry okno, z którego doskonale było widać teren przed budynkiem i bramę po lewej stronie.

— Został jeszcze strych i piwnice do sprawdzenia — Radzikowski wydawał rozkazy. — Trafiliście gdzieś na wejścia?

— Na parterze z tyłu jest brama do stajni — meldował kapral Wojtkowiak — Może jak już nadejdzie reszta ludzi to zrobimy dokładniejsze poszukiwania. Potem sprawdzimy jeszcze te zamknięte izby w korytarzach.

— Zgoda. Kapralu, weźcie dwóch ludzi i idźcie po resztę oddziału. Poproście porucznika Adamczyka, gdy już rozlokuje rannych, żeby się u mnie zameldował. Oraz kapitana. Na razie „sztab” zrobimy tutaj. Z góry łatwiej obserwować teren.

— Tak jest — Wojtkowiak skinął na dwóch żołnierzy i już po chwili, we trójkę, zbiegali po schodach. Radzikowski wszedł na półpiętro i podszedł do okna. Obserwował żołnierzy biegnących do bramy. Jego oddział był zdziesiątkowany walkami odwrotowymi. Nie wiedział, ile dane mu będzie tutaj zostać, ale perspektywa nawet dwóch, trzech dni w suchych pomieszczeniach wydawała się luksusem wobec kilkudniowego przebywania na otwartym polu i w lasach. Na początku września pogoda była wspaniała. Było ciepło i sucho, a noce niezbyt chłodne, ale teraz, gdy październik był tuż tuż, pogoda już tak nie rozpieszczała. Deszcze i coraz większe zimno, szczególnie w nocy, zaczynały dawać się we znaki. Morale wprawdzie były jeszcze w miarę wysokie, ale kilka dni więcej takiej tułaczki i wszystko mogło rozejść się w szwach. Tym bardziej, że wieści z frontu, jeśli taki jeszcze istniał, nie napawały optymizmem. Coraz bardziej zastanawiał się nad rozwiązaniem oddziału, jeśli nie uda im się znaleźć innych, zwartych jednostek.

Przyszłość rysowała się w czarnych barwach…

— Panie majorze… — czyjeś słowa wyrwały go z zamyślenia. — Wszyscy są już na miejscu.

— Aaa, tak. Dziękuję

Radzikowski odwrócił się od okna i zszedł w kierunku prowizorycznego „sztabu”. Za chwilę pojawili się Strzałkowski i Adamczyk.

— Panie doktorze, jaka sytuacja z rannymi?

— Mamy sześciu lekko rannych, trzech średnio i dwóch ciężko. Jeden ma dużą szansę na przeżycie, ale co będzie z drugim, to pokażą najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Pozostała trójka stabilna. Kilka dni spokoju i powinni dojść do siebie. Lekko rannym nic nie grozi. Kilku ma lekkie otarcia i zadrapania. Po rozlokowaniu sprawdzę ich stopy. Wiadomo, jak na nie wpływa chodzenie w zawilgoconych butach i onucach.

— Stopa okopowa…

— Zgadza się. Suche i ciepłe pomieszczenia, takie jak tutaj, mogą wiele pomóc. Przynajmniej nie będzie wilgoci.

— Jak z lekarstwami i opatrunkami?

— Jeszcze mamy, ale nie na długo. Zaczyna brakować bandaży, ale jeśli będzie można rozpalić ogień i zagotować wodę, to wygotujemy te, które mamy. Musimy sobie jakoś radzić.

— Dziękuję panie doktorze — Radzikowski rzadko kiedy zwracał się do Adamczyka według stopnia. Adamczykowi to nie przeszkadzało, bo w cywilu był lekarzem, a w rezerwie porucznikiem. Nie przyzwyczaił się jeszcze do oficjalnej wojskowej tytulatury. Radzikowski przed wojną był pacjentem Adamczyka, gdyż obaj, jak i niemal cały garnizon, mieszkali w jednym mieście i okolicach, a jemu samemu też było niezręcznie zwracać się do niego po stopniu, gdy przez tyle lat był dla niego „panem doktorem”. Poza tym doktor był najstarszy ze wszystkich. Był niższy od majora, ale krępy, miał ponad pięćdziesiąt lat, piwne oczy i siwiejące włosy.

— Panie kapitanie, a jak sytuacja z resztą oddziału?

— Morale jak na razie dobre, ale ludzie bardzo zmęczeni. Dobrze, że trafiliśmy na ten… klasztor? Przyda się odpoczynek w suchym miejscu — Strzałkowski rozejrzał się dookoła. Był trochę niższy od Radzikowskiego, ale tęższy, o okrągłej, sympatycznej twarzy z zielonymi oczami, w których skakały wesołe iskierki pod blond włosami.- Trzeba też doprowadzić broń, konie i oporządzenie do lepszego stanu.

— Radiostacja?

— Działa, ale akumulatory są już na wyczepianiu. Będziemy próbować je jakoś naładować i nawiązać kontakt z kimkolwiek.

— Co z jedzeniem?

— Jeszcze jest, ale niedługo może być z tym problem. Woda też już powoli się kończy.

— Rozumiem. Na pewno jest tu jakaś studnia. Taki klasztor musiał mieć swoją studnię. Miejmy nadzieję, że wciąż z wodą. Sprawdzimy to. Nie wiem jeszcze, jak długo tutaj zostaniemy. O ile nikt i nic nam nie przeszkodzi chciałbym przynajmniej do jutra, żeby dać odpocząć ludziom i zwierzętom. A propos, co z końmi?

— Zmęczone i głodne, ale z tego, co po drodze meldował mi kapral Wojtkowiak, są tutaj jakieś stajnie. Posłałem go z woźnicami, żeby im je pokazał. Trawy, widzę, jest pod dostatkiem, więc na jakiś czas wystarczy. Z wodą dla koni tak, jak mówiłem wcześniej.

— Dobrze, na razie to tyle. Proszę wrócić do swoich zajęć. Niech ludzie pościągają przemoczone ubrania i spróbują je jakoś porozwieszać, żeby podeschły. Gdy znajdziemy kuchnię klasztorną i refektarz, to może tam zrobimy suszarnię. Refektarze najczęściej były dużymi pomieszczeniami. Miejmy nadzieję, że tutaj też tak było. Nie będziemy jeszcze palić ogniska, póki nie sprawdzimy całego budynku i nie zorientujemy się, jaka jest sytuacja. Panie kapitanie, proszę wyznaczyć dwóch ludzi do pełnienia warty. Jedyne miejsce, skąd dobrze widać teren, to tu — wskazał na okno, przy którym stał kilka chwil wcześniej. — Gdy bardziej się rozejrzymy po budynku to zobaczymy, skąd jeszcze można obserwować teren z pozostałych stron. Niestety, nie mamy telefonów polowych i jakby coś się stało, to szybkość informacji zależy od szybkości nóg wartownika. Jest godzina… dziewiąta trzydzieści. O dwunastej poproszę panów na naradę. Trzeba pomyśleć, co robić dalej.

2

Sekundnik na zegarku majora Radzikowskiego nieubłaganie zbliżał się do dwunastki. Gdy trzy wskazówki spotkały się w jednym punkcie, oficer rozpoczął:

— Witam panów na naszej „sztabowej” naradzie. Nie będę się rozwlekał, bo i tak doskonale panowie wiecie jaka jest sytuacja. W międzyczasie, co najważniejsze, znaleźliśmy studnię. Na całe szczęście z wodą. Trafiliśmy też na wejścia na strych i do piwnicy. Na strychu, poza paroma rupieciami, nic nie ma, ale za to w piwnicy czekała nas niespodzianka w postaci drewna na opał i, co ciekawe, węgla. Tego ostatniego nie ma zbyt dużo, ale drewna ostało się sporo i jest nawet suche, co powinno dziwić gdyż z tego, co można zobaczyć, klasztor jest opuszczony od minimum kilkudziesięciu lat. Aż dziwne, że miejscowi nie dobrali się do tych zapasów. Cóż, dobra nasza. Na pierwszym piętrze na prawo od schodów, na końcu korytarza, trafiliśmy na dużą salę, która była refektarzem połączonym z kuchnią i tam się przeniesiemy. Postaramy się też napalić w kominku, mając nadzieję, że przez tyle lat nie został uszkodzony lub zapchany. Wprawdzie są inne pomieszczenia, ale wolałbym nie rozpraszać ludzi, a to jest największe i powinno pomieścić nas wszystkich. Ewentualnie, jeśli będzie taka potrzeba i życzenie pana doktora, to jedno z pomieszczeń przylegających do refektarza możemy przekształcić w izbę chorych. Miejsca jest dosyć. Co pan na to?

— Sadzę, że to dobry pomysł. Widok rannych może źle wpływać na ludzi. Poza tym, ranni też potrzebują spokoju. Dwóch z najcięższymi ranami przeniesiemy do jednej, trójkę średnio rannych do drugiej, a pozostałych zostawimy z ludźmi. To są tylko niegroźne skaleczenia i nim nic nie będzie.

— Rozumiem. Ilu ma pan sanitariuszy?

— Miałem dwóch, ale jeden z nich, szeregowy Jóźwiak, jest właśnie tym ciężko rannym. Został tylko szeregowy Piotrowski.

— Weźmie pan kilku ludzi do pomocy przy przenosinach. Jeśli pana sanitariusz nie będzie w stanie się wyrobić, to kogoś dodam.

— Dziękuję. Mam nadzieję, że nie będzie aż tak źle. — Jak stoimy z amunicją, panie kapitanie?
Strzałkowski westchnął głęboko.

— Nie jest dobrze, panie majorze. W zasadzie ostała nam się jedna, niepełna, skrzynia z amunicją do Mauzerów i kilka granatów. Tylko tyle.

— Niestety — major Radzikowski zasępił się na myśl o tym jak przedstawia się sytuacja.

— Gdy nadejdą szkopy — Strzałkowski kontynuował — obrona będzie krótka, ale jeśli będą mieć ze sobą działa i czołgi, to marnie to widzę. Gdy chłopaki się rozlokują, nakażę czyszczenie broni i doprowadzenie jej do porządku. Ostatnie kilka dni w wilgoci niezbyt jej posłużyły.

Przez chwilę zapadła cisza. Każdy z zebranych mężczyzn w myślach analizował fakty odnośnie ewentualnej walki.

— Zatem panowie, — pierwszy przerwał ciszę Radzikowski — czy są jeszcze jakieś pytania?

— Panie majorze, — Strzałkowski zabrał głos — gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za klasztor?

— No właśnie… — Radzikowski zrobił zakłopotaną minę i podrapał się po głowie. — W tym jest problem.
Adamczyk i Strzałkowski spojrzeli po sobie.

— Proszę zobaczyć — major rozłożył na marmurowej podłodze mapę sztabową, którą nosił w swoim mapniku — Wczoraj przechodziliśmy przez tę wieś — wskazał palcem na mapie — tutaj jest las, w którym zrobiliśmy postój na noc. Za tym lasem powinny być pola, a za nimi kolejna wieś. Zgadza się?

— Tak — przytaknęli obaj oficerowie.

— Właśnie, tylko, że nigdzie nie ma zaznaczonego klasztoru, w którym teraz jesteśmy. Wychodzi na to, że znajdujemy się tuż za tym lasem, ale w tym miejscu na mapie są pola a nie klasztor. A przecież las widać z okien.

— Może to jakiś błąd mapy? — Adamczyk wpatrywał się w papier.

— Być może. Dlatego sprawdźmy to na mapach, które panowie macie ze sobą. Po chwili trzej mężczyźni pochylali się nad trzema mapami w różnych skalach.

— Dziwne. — Strzałkowski był widocznie skonsternowany. — Rzeczywiście, nigdzie nie ma go zaznaczonego. Niemożliwe, żeby tak duży obiekt umknął kartografom. Na tych mapach pokazane są niemal wychodki.

— Na tajny obiekt wojskowy też mi to nie wygląda, tym bardziej, że powinniśmy o nim wiedzieć wcześniej, a te mapy nie są dla cywili — major lekko się uśmiechnął.

— Dobrze, a co widać z pozostałych stron budynku? — zapytał Adamczyk.

— Na razie mgłę.

— Jeszcze? Przecież już południe. Powinna dawno ustąpić.

— Mimo to wciąż jest.

— O co może chodzić?

— Nie wiem, ale z pewnością niedługo dowiemy się w czym rzecz — Radzikowski zaczął składać swoją mapę ze stołu. Pozostali oficerowie robili to samo ze swoimi. — Teraz zajmiemy się przenosinami do refektarza i tam urządzimy nasz główny punkt, a obok izbę chorych. O dwudziestej zrobimy kolejną naradę.

3.

Czas do wieczora minął przybyszom na urządzaniu się w nowy miejscu. Dokładniej sprawdzono budynek. Inspekcję zamkniętych pomieszczeń przełożono na następny dzień. W tych, które były otwarte, niczego ani nikogo podejrzanego nie znaleziono. Z rozpaleniem ognia zaczekano do wieczora, aby dym z komina nie ściągnął ciekawości obserwatorów artylerii lub lotnictwa. W krótkim czasie życie żołnierzy zaczęło biec w rytmie zbliżonym do koszarowego. Po zapadnięciu zmroku rozpalono przyniesionym z piwnicy drewnem i węglem, tak pod kuchnią, jak i w kominku. Na szczęście przewód kominowy nie był ani zapchany, ani uszkodzony. Niekwestionowanym szefem kuchni został sierżant Poobiedni. Na co dzień szef kompanii, ale z racji nazwiska, oraz również z powodu swojej pokaźnej tuszy, zwany przez swoich podwładnych Kuleczką. Równie co jego ksywka, było znane jego powiedzenie: „szef kompanii, proszę moich dzieciątek, jest jak matka, a każda matka kocha swoje dzieci. Nawet takie wyrodne jak wy, proszę moich dzieciątek”. Zapewne nie jeden raz od rozpoczęcia wojny żołnierze zastanawiali się, jak był w stanie z taką nadwagą, podczas forsownych przemarszów, dotrzymać kroku innym i nie dostał przy tym zawału serca. Jednak i jemu ostatnie tygodnie dały się we znaki. Znacznie stracił swoje „krągłości”. Mundur, który z dnia na dzień robił się na niego za duży, wyglądał teraz jak po starszym bracie. Pucołowata dotąd twarz stała się mniej pucułowata, a małe, zielone, dobroduszne oczy stały się jakby większe. I coraz mniej dobroduszne. Dowódcą warty, jako pierwszy, został plutonowy Marzec. Chudy, tyczkowaty chłopak o jasnych blond włosach, prostym nosie i błękitnych, ale zimnych, oczach. Chyba nikogo nie dziwił fakt, że za plecami nazywano go Aryjczykiem. Marzec nienawidził tego przezwiska. Chodziły plotki, że Marzec z pochodzenia jest Żydem. Po nim obowiązki dowódcy warty miał objąć kapral Wojtkowiak. Kompanijny zgrywus, ale gdy było trzeba, to można było na niego liczyć. Średniego wzrostu, o kruczoczarnych włosach i brązowych oczach. Przypominał cygana i takąż miał ksywkę, ale uparcie twierdził, że nim nie jest, a jego przodkowie przybyli z południa Europy.

Po kilkunastu minutach w refektarzu zrobiło się ciepło, a z kuchni począł dobywać się zapach potraw przygotowywanych przez Kuleczkę i trzech żołnierzy, którzy mieli jako takie pojęcie o gotowaniu. Na szczęście udało się uratować kilka garnków i patelni. W tym czasie żołnierze rozkładali swój ekwipunek pod ścianami, gdzie się dało i jak się dało. Po kilku minutach podłogę zaścieliły wojskowe koce, a plecaki posłużyły jako podgłówki. Gdy już jako tako urządzili swoje posłania, pierwszą rzeczą, od jakiej zaczynali, to czyszczenie broni. To był nawyk wyćwiczony przez miesiące służby. Po zmianie opatrunków u dwóch najciężej rannych i sprawdzeniu reszty poszkodowanych, doktor Adamczyk chodził pomiędzy resztą, doglądając ich ogólnego stanu zdrowia, szczególnie stóp. Niezmieniane od kilku dni, wilgotne onuce i buty mogły bardzo szybko doprowadzić do powstania stopy okopowej, a to oznaczałoby niezdolność do dalszego marszu, gdyby zaszła taka potrzeba. Na szczęście wody było pod dostatkiem i, gdy ją zagotowano, postanowiono wyprać, co się tylko dało. Kabel telefoniczny, który znaleziono na jednym z wozów, rozwinięto pomiędzy kolumnami podtrzymującymi krzyżowe sklepienie sali, robiąc tym sposobem prowizoryczną suszarnię na ubrania i onuce. Czuć było wilgotny zapach niezbyt dopranych rzeczy, ale w chwili obecnej nikomu to nie przeszkadzało. Buty ustawiono przed kominkiem, jednak w takiej odległości, by od ciepła nie popękała na nich skóra. Okna zasłonięto szczelnie kocami, ale mimo, że były grube i nie przepuszczały zbytnio światła, starano się ograniczyć oświetlenie do niezbędnego minimum. Większość żołnierzy pierwszy raz w życiu miała okazję widzieć tak stary budynek. Około dziewiętnastej wydano jedzenie. Nie było tego dużo, gdyż trzeba było racjonować żywność, ale był to pierwszy ciepły posiłek od kilku dni. Podczas odwrotu nie palono ognisk, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi wroga. Zanim zapadł zmrok, znalezionymi na dworze belkami zablokowano bramę główną na dziedziniec. Zabarykadowano również drzwi wejściowe na parterze.

O dwudziestej major Radzikowski zwołał kolejną naradę, aby podsumować dotychczasowe wydarzenia. Swoją „kancelarię dowódcy jednostki” ulokował pomiędzy refektarzem, a izbą chorych założona przez doktora Adamczyka. Wolał, aby wszystko było w miarę możliwości jak najbliżej siebie. W jednej z cel na parterze żołnierze znaleźli stół i krzesło, które, chyba tylko na słowo honoru, trzymały się na swoich nogach, ale jako prowizorka nadawały się idealnie. Stół wyglądał trochę bardziej solidnie, niemniej siadania na krześle Radzikowski wolał nie próbować. Cela vis a vis „kancelarii” przeznaczona została na pomieszczenie dla radiostacji. Na szczęście udało się naprawić polową prądnicę, dzięki czemu można było podładować zapasowe akumulatory. Prowadzono nasłuch, jednak nie udało się złapać żadnego sygnału. Powoli zapadała cisza i spokój, większość żołnierzy zmęczonych trudami ostatnich dni, momentalnie zapadła w mocny sen.

4

Noc nastała ciemna, bezksiężycowa. Na półpiętrze przysadzistego budynku, u końca jego jedynej klatki schodowej, dwóch mężczyzn, szeregowi Piotr Kamiński i Kazimierz Bednarz, wpatrywało się przez szybę w atramentowy mrok.

— Która godzina? — Jeden z nich zapytał szeptem

— Za dziesięć pierwsza.

— Jeszcze godzina i zmiana.

— Szybko zleci.

— Widzisz coś?

— Nic, ciemno jak w głębokiej studni — mężczyzna przyłożył do oczu lornetkę. — Żeby chociaż księżyc się pokazał.

— Zauważyłeś jedną dziwną rzecz?

— Jaką? Nic tam nie widzę. Co zobaczyłeś?

— Nie, nie o to mi chodzi.

— A o co?

Zapytany zaczerpnął głęboko powietrza, jakby obawiając się, że to co zaraz powie, stanie się obiektem drwiny ze strony kolegi.

— Ptaki.

— Ptaki?

— Tak, ptaki. Czy widziałeś dzisiaj ptaki, albo chociaż słyszałeś ich śpiew?

Chociaż nie było tego widać, drugi z mężczyzn zmarszczył brwi zastanawiając się nad pytaniem, które przed chwilą usłyszał.

— Wiesz Kazik, tak szczerze to nie wiem. Dzisiaj było tyle do roboty, że chyba nawet nie zwróciłem na to uwagi… chociaż… jak wyszedłem na papierosa to faktycznie było jakoś tak cicho. Z drugiej strony, może ptaki uciekły od tego całego wojennego huku artylerii i warkotu samolotów. Wyczuły zagrożenie i zwiały.

— No właśnie, a od kiedy trzy dni temu weszliśmy do tego cholernego lasu, było słychać jakieś wystrzały albo samoloty? Szkopy panują w powietrzu, latają jak chcą i gdzie chcą, a od wczoraj cisza. Ich artyleria waliła jak szalona i…

— Może wojna się skończyła?

— Piotrek, i nie podali tego przez radio? Pytałem Radzika co słychać w eterze, a on, że nic, dosłownie nic. Jakby wszystko wyłączyli.

— Co sugerujesz?

— Nie wiem, ale to wszystko wydaje się jakieś dziwne. Tak jakby… — nagle mężczyzna przyłożył palec do ust. — Słyszysz?

Odpowiedzią były tylko podniesione brwi i wzruszenie ramion Kamińskiego.

— Chyba Aryjczyk się skrada. Chce sprawdzić, czy nie śpimy.

— „Aryjczyk”? Myślałem, że już zdał służbę Cyganowi.

— Wiesz jaki on jest. Cholerny służbista. Awans na sierżanta mu się marzy.

— Tiaa… na marszałka Polski od razu. Obaj mężczyźni cicho zachichotali.

Kamiński ze wszystkich sił starał się intensywnie wsłuchać w otaczającą ich ciszę, ale nic nie słyszał. Jego kolega wskazywał palcem w dół.

— Szlag, Kazik, nic nie słyszę.

— Idzie po schodach, a teraz się zatrzymał..

— ?

— Znowu idzie.

— Chyba, że to ktoś inny chce nam zrobić kawał.

— Ja mu zrobię kawał. To Aryjczyk jak nic.

Tym razem Kamiński rzeczywiście coś usłyszał. Faktycznie brzmiało to tak, jakby ktoś skradał się do góry po schodach. Cichy stukot butów. Bednarz szepnął do ucha kolegi:

— Poczekaj, zrobimy mu numer. Zejdę cicho i zaskoczę go. Daj latarkę.

Bednarz najdelikatniej, jak potrafił, zaczął schodzić na spotkanie intruza. Bezszelestnie dotarł na drugie piętro. Odczekał chwilę ukryty za balustradą. Odgłos kroków osoby idącej w górę schodów był coraz bliżej. Bednarz wyskoczył do przodu, zapalił latarkę i skierował snop światła wprost na schody

— Panie plutonowy, Pan się nie… — na schodach nie było nikogo -… czai. My nie… śpimy… — nagle kroki dało się słyszeć w korytarzu po jego prawej stronie. Tak, jakby ktoś go minął i poszedł dalej. Bednarz poświecił w tamtym kierunku, ale korytarz był pusty. W snopie światła tańczyły tylko drobiny kurzu — Co za cholera? — Mruknął pod nosem, czując jak włosy na karku stają mu dęba. Z jego ust zaczęła wydobywać się para.

Poczuł lodowate zimno na plecach i suchość w ustach. Odwrócił się na pięcie i zaczął wracać na posterunek.

— I co? Aryjczyk? — Kamiński nie ukrywał ciekawości.

— Nie, nikt. Nikogo nie było — Bednarz wzruszył ramionami. Wrażenie zimna na grzbiecie nie mijało, ale nie chciał o tym mówić koledze.

— Może jakaś mysz chodziła, albo schody skrzypią ze starości..

— Mysz? W podkutych butach? Marmurowe schody ci skrzypią ze starości?

— To może ogólnie budynek „pracuje”. Sam widzisz, że to stara budowla — mina Kamińskiego wyrażała zakłopotanie. Bednarz nic nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w czerń za oknem zastanawiając się, czego tak właściwie przed chwilą był świadkiem.

Niecałą godzinę później korytarz na drugim piętrze rozświetlił się, najpierw słabym, a po chwili coraz intensywniejszym blaskiem rzucanym przez lampę naftową, jedną z kilku, która przetrwała wojenną tułaczkę oddziału. Tym razem wyraźnie było słychać kroki kilku osób.

— Kazik, zmiana idzie.

Bednarz stanął u skraju schodów przykładając do ramienia broń.

— Stój, kto idzie?

— Kapral Wojtkowiak ze zmianą warty.

— W porządku. Wchodźcie.

Wojtkowiak z dwoma żołnierzami wszedł na półpiętro.

— Wszystko gra? Coś się działo?

— W sumie nic, panie kapralu.

— W sumie? Czyli jednak coś było? Coś zauważyliście?

— Bardziej usłyszeliśmy.

— Więc, co takiego usłyszeliście?

— Panie kapralu, pan powie plutonowemu Marcowi, żeby się tak nie skradał, żeby nas kontrolować czy nie śpimy — odpowiedział Bednarz.

— A co ma do tego Marzec?

— No, kręcił się tutaj — Bednarz nie ustępował

— A wam obu co odbiło? Aryjczyk… znaczy, plutonowy Marzec, śpi na dole jak zabity. Chrapał jak niedźwiedź, aż chłopaki go obudzili, żeby przestał, a teraz gaworzy coś przez sen. Co wy mi tu pieprzycie za głupoty?

— To może ktoś inny wylazł?

— Nikt nie wylazł. Wszyscy, poza nami, śpią jak niemowlaki.
Kamiński i Bednarz popatrzyli po sobie zadumani.

Dzień drugi

5

Reszta nocy upłynęła spokojnie, bez żadnych wydarzeń. Nad ranem, gdy zaczęło robić się jaśniej, zagaszono paleniska, zdjęto koce z okien, aby z zewnątrz nikt nie zobaczył, że ktokolwiek jest w budynku. Major Radzikowski zwołał w swojej „kancelarii” naradę na ósmą.

— Witam panów.

Mężczyźni, stojący po drugiej stronie rozchybotanego stołu, skinęli głowami.

— Pozwolicie panowie, że zacznę od raportu pana doktora — Radzikowski popatrzył na lekarza. — Jaka sytuacja?

— Niestety, w nocy zmarł szeregowy Jóźwiak. Robiłem co mogłem, ale nie udało się go uratować. W „kancelarii” rozległo się westchnienie.

— Rozumiem. panie doktorze. Niestety, taka to już kolej rzeczy. Wszyscy robimy, co w naszej mocy. Na jedenastą zarządzam pogrzeb szeregowego Jóźwiaka.

— Rozkaz, panie majorze — odpowiedział Strzałkowski — Zaraz wyślę ludzi do wykopania grobu.

— A jak z resztą?

— Lepiej niż wczoraj — kontynuował Adamczyk. — Drugi najciężej ranny dzisiaj czuje się znacznie lepiej. Jest przytomny. Lżej ranni też mają się dobrze. U innych nie stwierdziłem początków stopy okopowej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.